Niestety nikomu nie można powiedzieć, czym jest FluxBB – trzeba to zobaczyć na własne oczy.
Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
Czasem to, co wydaje się prawdziwe, może być zwykłą iluzją.
2023 rok, Lazurowe Wybrzeże.
Oriana Di Pietro, znana dziennikarka, dziedziczka jednej
z największych fortun we Włoszech, zostaje znaleziona na swoim
dryfującym jachcie u wybrzeży Cannes. Brutalnie zaatakowana
kobieta daje nikłe oznaki życia. Przewieziona do szpitala, po
dziesięciu dniach w śpiączce umiera.
Rok później.
Mimo nacisków polityków i opinii publicznej śledczym nie udaje się
znaleźć winnego. Głównym podejrzanym nadal pozostaje mąż
Oriany, Adrien Delaunay, sławny pianista jazzowy. Wciąż jednak
brakuje dowodów, by go oskarżyć, nawet kiedy po anonimowym
telefonie policja znajduje narzędzie zbrodni z jego odciskami palców.
Kto zna prawdę o tym, co zdarzyło się na jachcie i dlaczego Oriana
zginęła?
Mąż ofiary?
Jego młoda kochanka Adèle?
Nicejska policjantka, która prowadzi śledztwo?
A może nikt w tej sprawie nie kłamie, tylko każdy ma swoją wersję
prawdy…
Fascynująca zagadka, której rozwiązania nie sposób
przewidzieć.
GUILLAUME MUSSO
Autor dwudziestu bestsellerów, od dziesięciu lat nieprzerwanie
utrzymujący się na pierwszym miejscu listy najpopularniejszych
francuskich pisarzy. Debiutował w 2001 r. thrillerem Skidamarink,
doskonale przyjętym przez krytykę. Druga powieść, Potem...,
zainspirowana wypadkiem samochodowym, z którego cudem uszedł
z życiem, rozpoczęła jego spektakularną międzynarodową karierę.
Łączny nakład jego powieści – przełożonych na 42 języki –
przekroczył 35 milionów egzemplarzy. Kluczem do sukcesu Musso
jest łączenie wątków miłosnych, kryminalnych i – czasami –
fantastycznych, w doskonałym i niemożliwym do naśladowania stylu.
guillaumemusso.com
Tego autora
POTEM...
URATUJ MNIE
BĘDZIESZ TAM?
PONIEWAŻ CIĘ KOCHAM
WRÓCĘ PO CIEBIE
KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?
PAPIEROWA DZIEWCZYNA
TELEFON OD ANIOŁA
7 LAT PÓŹNIEJ...
JUTRO
CENTRAL PARK
TA CHWILA
DZIEWCZYNA Z BROOKLYNU
APARTAMENT W PARYŻU
ZJAZD ABSOLWENTÓW
SEKRETNE ŻYCIE PISARZY
ZABAWA W CHOWANEGO
NIEZNAJOMA Z SEKWANY
GDZIE JEST ANGÉLIQUE?
KTOŚ INNY
Tytuł oryginału:
QUELQU’UN D’AUTRE
Copyright © Calmann-Lévy 2024
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2024
Polish translation copyright © Joanna Prądzyńska 2024
Spis treści
I. Pasażerka
1. Przed czym uciekamy?
2. Co wiemy?
3. Co znajdujemy?
II. Upadły anioł
4. Justine Taillandier - Czego szukamy?
5. Oriana Di Pietro - Co nas zabija?
6. Adèle Keller - Co odkrywamy?
7. Justine Taillandier - Co się przemilcza?
8. Oriana Di Pietro - Za czym gonimy?
Klatka kota
9. Adèle Keller - Co nas oczarowuje?
10. Justine Taillandier - Co ukrywamy?
11. Adèle Keller - Co nas oświeca?
III. Paradoks zakochanej
12. Justine Taillandier - Spadek po Carlu Di Pietro
13. Justine Taillandier - Ukąszenia prawdy
14. Justine Taillandier - Dwie dziewczyny w labiryncie
15. Oriana Di Pietro - Prawo ciężkości
16. Adèle Keller - Wilk w owczarni
17. Justine Taillandier - Ostatnie słowa Oriany Di Pietro
18. Adèle Keller - Stan zagrożenia
19. Justine Taillandier - Ofiara własnej prawdy
20. Oriana Di Pietro - Zemsta rzeczywistości
IV. Ktoś inny
21. Justine Taillandier - Tam gdzie wszystko się zaczęło
22. Justine Taillandier - Stracone okazje
23. Justine Taillandier - Niechlujność
24. Justine Taillandier - Kobieta uwięziona
Epilog(i)
Nić Ariadny
Body Double
Po miłości
Bibliografia
Jeśli człowiek ma prawo tylko do jednego życia, to jakby nie żył w ogóle.
Milan Kundera
I
PASAŻERKA
1
Przed czym uciekamy?
Żeby zacząć coś nowego, trzeba przerwać
coś innego.
Paul Valéry
Lazurowe Wybrzeże, zatoka Cannes
Niebo, przede wszystkim niebo. Śródziemnomorskie hip notyzujące
niebo. Niekończący się głęboki błękit wywołuje zawrót głowy. Czyste,
suche powietrze i mewy, które przelatują co jakiś czas nad luksusowym
jachtem, unoszącym się z miarowym chlupotem na srebrnych falach zatoki.
Oriana Di Pietro przyleciała trzy godziny wcześniej z Mediolanu. Gdy
tylko samolot wylądował w Nicei, zadzwoniła do kapitanatu portu Canto
i poprosiła, żeby przygotować jej Lunę Blu. Z lotniska pojechała do Cannes,
nie wstępując do domu. Potrzebowała spokoju i samotności, żeby
przemyśleć konsekwencje decyzji, którą zamierzała podjąć.
Jacht zarzucił kotwicę pomiędzy dwiema największymi Wyspami
Leryńskimi, tam gdzie morze staje się turkusowe. Pewna, że wycieczka
jachtem uspokoi ją i pomoże zebrać myśli, Oriana usadowiła się na mostku
kapitańskim, przechylając oparcie ławki jak leżak. Z tej podwyższonej
pozycji miała doskonały widok na wszystko dokoła: na lazurowy horyzont,
pasmo przybrzeżnych gór Estérel, ufortyfikowany klasztor Świętego
Honorata.
Ale coś tu nie gra, pomyślała.
Próbowała się zrelaksować, ogarnął ją jednak niepokój. Półleżąc, zdjęła
ciemne okulary. Morze poszarzało, jakby ktoś wlał do niego rtęć; spokojna
dotychczas powierzchnia wody zmarszczyła się. W naelektryzowanym
powietrzu wisiała katastrofa.
Oriana wstała i owinęła się chustą. Czuła czyjąś obecność,
niebezpieczeństwo. Żałowała, że nie wzięła ze sobą skippera albo
ochroniarza.
Zdenerwowana, zeszła na pokład i zajrzała do kabiny. Obeszła jacht
dokoła, zaglądając do wszystkich okien. Nikogo nie zobaczyła, lecz to jej
nie uspokoiło.
Kto mógł tu być? Adrien? Dzieci? Ta dziwka Adèle Keller?
Gdy stanęła na rufie, wstrząsnął nią dreszcz strachu. Musi się uspokoić.
Przecież nie ma się kogo bać! Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby
rozluźnić ściśnięty żołądek.
Ale nie mogła oddychać. Dławiła się ciężkim powietrzem jak ryba
wyrzucona na brzeg, brak tlenu przenikał ją do kości.
Odwróciła się. Tak! Ktoś ją obserwował, był tuż-tuż.
Wychyliła się i spojrzała w dół, na miejsce do opalania. Przy
hydraulicznie opuszczanej platformie kąpielowej zobaczyła przyczepiony
ponton.
Nie mogła powstrzymać okrzyku.
Nie zwariowała, naprawdę ktoś wszedł na jacht!
Czuła pulsowanie w skroniach. Postanowiła wrócić na mostek, ale
poślizgnęła się na drabince. Spadając, uniosła głowę. Słońce zasłaniała
ciemna plama. Ktoś nachylał się nad nią. Widziała postać w czarnym
skafandrze z neoprenu, trzymającą w ręce mały łom lub pogrzebacz. Ten
ktoś miał na głowie kominiarkę, ale było widać dużą część twarzy.
Oriana od razu go poznała. Zamarła. Zrozumiała, że nie ma co walczyć.
Pierwsze uderzenie trafiło ją w głowę, a drugie w szyję i uniemożliwiło
wydanie jakiegokolwiek głosu. Straciła przytomność. Pokład zalała krew.
Ku niebu wzbił się ostry krzyk srebrnoszarych mew.
2
Co wiemy?
Prawda to iluzja, ale zapominamy o tym.
Friedrich Nietzsche
Dziedziczka włoskiej fortuny zaatakowanana jachcie
u wybrzeży Wysp Leryńskich
„Nice-Matin”, 6 maja 2023
W piątek wieczorem Oriana Di Pietro, włoska dziennikarka
i wydawczyni, córka znanego biznesmena Carla Di Pietro,
padła ofiarą brutalnego ataku na jachcie u wybrzeży Wysp
Leryńskich.
Wybuch przemocy w miejscu o urzekającej urodzie
zawsze zaskakuje. Tragedia, która rozegrała się w piątek, to
tego kolejny przykład.
Jej sceną stał się jeden z najpiękniejszych zakątków
Lazurowego Wybrzeża, krystaliczne wody, które oddzielają
wyspę Sainte-Marguerite od sąsiadującej z nią Saint -Honorat.
Znana włoska dziennikarka i wydawczyni
Właśnie tam stał na kotwicy piętnastometrowy jacht Luna
Blu, własność rodziny Di Pietro. Około 20.30 dwie studentki
EDHEC-u wracające do portu zauważyły, że na rufie jachtu
ktoś leży. Gdy wdrapały się na pokład, odkryły, że to kobieta
wyglądająca na martwą. Studentki wezwały przez radio straż
przybrzeżną i ta natychmiast przysłała pomoc.
Ofiarą okazała się Oriana Di Pietro, lat 38, znana włos ka
dziennikarka i wydawczyni, córka przemysłowca Carla Di
Pietro. Miała na ciele wiele ran, dowodzących, że została
brutalnie pobita ciężkim narzędziem. Nieprzytomna i ciężko
ranna, została przewieziona do szpitala Simone-Veil.
Scena godna filmu grozy
Fanny Angeli, jedna ze studentek, które wezwały straż
przybrzeżną, opisuje scenę niczym z filmu grozy. „Pokład
spływał krwią – opowiada. – Głowę i twarz kobiety pokrywały
głębokie nacięcia”.
Prokuratura w Grasse wszczęła śledztwo w sprawie
usiłowania zabójstwa. Dochodzeniem zajęło się Biuro
Kryminalne Komendy Policji w Nicei. Wczoraj wieczorem
pogoda się pogorszyła, więc na redzie stało niewiele łodzi.
Już od piątkowego wieczoru można było jednak
przesłuchiwać pasażerów jachtów zakotwiczonych w okolicy.
Policja zaapelowała do świadków, prosząc, by zgłosił się
każdy, kto ma jakiekolwiek informacje mogące rzucić światło
na okoliczności zdarzenia.
Źródła bliskie komendzie policji w Nicei podają, że
dziennikarka, obeznana z regionem, właścicielka willi
Annabelle na cap d’Antibes, w momencie ataku była na
swojej łodzi sama. Jej mąż, pianista jazzowy Adrien Delaunay,
wraz z dwójką ich dzieci (5 i 7 lat) przebywa na Lazurowym
Wybrzeżu od kilku dni.
*
Włochy poruszone brutalnym atakiemna Orianę Di Pietro
„Var-Matin”, 7 maja 2023
Dziedziczka włoskiej fortuny, która dwa dni temu pad ła
ofiarą brutalnego ataku na swoim jachcie, trafiła na oddział
reanimacji szpitala Simone-Veil.
„Pani Di Pietro wciąż jest w śpiączce, ma uraz głowy,
liczne obrażenia klatki piersiowej i szyi oraz co najmniej jedno
złamanie kończyny”, dowiadujemy się ze źródeł zbliżonych do
komendy policji w Nicei.
*
Sprawa Di Pietro: same hipotezy, nic pewnego
„Nice-Matin”, 7 maja 2023
(…) Pechowy napad rabunkowy? Gwałtowne starcie
z niezidentyfikowanym gościem? Próba zabójstwa? Jak dotąd
tajemnica napaści na Orianę Di Pietro pozostaje
niewyjaśniona.
W sobotę rano nurkowie z nicejskiego Wydziału Morskiego
Policji przeszukiwali wody kanału Frioul, gdzie stał jacht.
Poprzedniego wieczoru do późnych godzin nocnych Lunę
Blu – piętnastometrowy flybridge F45 – przeszukiwali technicy
kryminalistyczni.
Przesłuchania ewentualnych świadków ataku
przebywających w tym czasie na jachtach znajdujących się
w pobliżu niewiele przyniosły. Niektórzy mówili o czarno-
czerwonym pontonie, z którego ktoś mógłby wejść na jacht
i zaskoczyć Orianę. Ani obecność takiego pontonu, ani
tożsamość jego właściciela nie zostały jednak potwierdzone.
(…)
We Włoszech mówi się o możliwym zabójstwie na
zlecenie. „W trakcie swojej kariery Oriana Di Pietro prowadziła
śledztwa dziennikarskie i pisała reportaże, które mogły
naruszać interesy ważnych osób”, podkreśla znawca branży
i wymienia mafię neapolitańską, siatki handlu narkotykami
w Europie czy nowe Czerwone Brygady.
„Absurd!”, odpowiada na to rzecznik prasowy grupy Di
Pietro i zachęca, by „trzymać się faktów” i poczekać, aż pani
Di Pietro wyjdzie ze śpiączki i sama złoży stosowne
oświadczenie.
*
Kim jest Oriana Di Pietro, oryginalna postać,dziedziczka
włoskiej fortuny, ofiaranapadu w Cannes?
Pochodząca z Mediolanu, gdzie do dzisiaj mieszka, córka
przemysłowca Carla Di Pietro urodziła się 18 czerwca 1984
roku, dziewięć lat przed swoim przyrodnim bratem Stefanem.
W czasie studiów pracowała jako modelka. Uzyskała dyplom
Eksperymentalnego Centrum Kina w Rzymie. W 2005 roku
zaczęła karierę niezależnej dziennikarki w RAI, zajmowała się
regionalnymi aktualnościami kulturalnymi, potem została
oddelegowana za granicę jako korespondentka wojenna
w krajach byłej Jugosławii i w Czeczenii. Była też reporterką
„Corriere della Sera”, pisała o organizacji Boko Haram, wojnie
narkotykowej w Meksyku i sytuacji w Darfurze. W 2010 roku
wróciła do RAI, gdzie pracowała z kamerzystą i fotografem
wojennym Fulvio Clementem. Oriana Di Pietro, popularna
i lubiana przez telewidzów, komentowała Arabską Wiosnę
w telewizji państwowej; poświęciła się problemom Bliskiego
Wschodu, pracując także w Libii i Syrii.
Tam w 2013 roku wraz z czterema innymi włoskimi
dziennikarzami została porwana przez oddział zbrojnej milicji
islamskiej. Trzech pracowników RAI i dwóch niezależnych
dziennikarzy przetrzymywano przez wiele tygodni. Porywacze
przerzucali ich między różnymi więzieniami, grożąc
oskarżeniem o szpiegostwo, wreszcie uwolnili, z pewnością
w zamian za okup, mimo że włoski rząd temu zaprzeczał.
Oriana Di Pietro utrzymywała, że nie była torturowana, lecz to
zdarzenie zostawiło ślady na jej psychice i przyspieszyło
rezygnację z aktywności dziennikarskiej. W 2014 roku dzięki
finansowemu wsparciu rodziny założyła własne wydawnictwo
Anello di Gise (Pierścień Gygesa), które publikuje
beletrystykę i literaturę faktu.
*
Sprawa Di Pietro: dalszy ciąg śledztwa
AFP, 10 maja 2023
Hipoteza nieudanego napadu rabunkowego jest wciąż
aktualna, ale nicejski prokurator Philippe Lécluse skorygował
błędne jego zdaniem informacje medialne. Nie ma świadków,
którzy widzieliby napastnika lub napastników wchodzących na
jacht. Podobnie obecność niezidentyfikowanej łodzi, gdy
dramat się rozgrywał – konkretnie czerwono-czarnego
pontonu – nie została potwierdzona żadnym zdjęciem czy
innym wiarygodnym świadectwem.
Nie wiadomo też, jaki miałby być motyw tego
przypadkowego – lub starannie przygotowanego – napadu.
Kto mógłby próbować zabić cenioną i ogólnie szanowaną
kobietę? Śledztwo, prowadzone jednocześnie we Francji i we
Włoszech, koncentruje się na razie na analizie zawartości
telefonu komórkowego Oriany Di Pietro oraz na jej
powiązaniach rodzinnych i zawodowych.
*
Cannes
Oriana Di Pietro wciąż między życiem a śmiercią
„Nice-Matin”, 12 maja 2023
(…) Mimo dwóch operacji, którym poddano Orianę Di
Pietro w szpitalu w Cannes, jej życie wciąż wisi na włos ku.
Jules Bartoletti, ordynator chirurgii, wypowiada się ostrożnie
na temat stanu jej zdrowia, biorąc pod uwagę zadane ofierze
rany.
*
Imperium Di PietroKim jest jedna z najbogatszych
włoskich rodzin
„L’Opinion”, 13 maja 2023
Zmarły w 2021 roku w wieku 73 lat Carlo Di Pietro był
jednym z najbogatszych ludzi we Włoszech. Stał na czele
biznesowego imperium wartego prawie dziesięć miliardów
euro. W jego skład wchodziły udziały w różnych bankach,
towarzystwach ubezpieczeniowych i przemyśle dóbr
luksusowych oraz prowadzona pod nazwiskiem Di Pietro
firma produkująca okulary i soczewki okulistyczne.
Olśniewający sukces jak na kogoś, kto w wieku dwudziestu
pięciu lat był tylko skromnym przedstawicielem hand lowym.
Po śmierci mediolańskiego potentata majątek zmarłego został
równo podzielony między jego drugą żonę, Laurę, i dwoje
dzieci, kierowcę wyścigowego Stefana Di Pietro oraz jego
przyrodnią siostrę, dziennikarkę i wydawczynię Orianę Di
Pietro. Każde ze spadkobierców otrzymało więc 33% akcji
GIGE, spółki holdingowej skupiającej aktywa Di Pietro,
a pozostały 1% przypadł niejakiemu Azeglio Capecchiemu,
młodemu sekretarzowi, „prawej ręce” Di Pietro. Mianowany
prezesem spółki Capecchi przedstawiał się zawsze jako
gwarant jedności rodzinnego akcjonariatu.
*
Sprawa Di Pietro: stosunki małżeńskiew centrum
śledztwa
„Nice-Matin”, 13 maja 2023
Wielu obserwatorów określa tę parę jako konfliktową.
Związek Oriany Di Pietro z mężem był burzliwy – donosi bliski
znajomy rodziny, podkreślając, że oboje byli bardzo zaborczy.
Pomoc domowa zatrudniona w willi Annabelle na cap
d’Antibes mówi, że wielokrotnie była świadkiem kłótni,
również przy dzieciach. „Często podnosili głos – relacjonuje. –
Pani Di Pietro wpadała w złość, była wybuchowa, miała
typowo południowy charakter. Ale choć zdarzało jej się rzucić
talerzem, kłótnie nie trwały długo i były bardziej na pokaz”.
Pracownik zajmujący się czyszczeniem basenu jest mniej
wyrozumiały; twierdzi, że Adrien Delaunay często krzyczał na
żonę i jej groził, przejawiał też fizyczną agresję. „Raz złapał ją
za ramiona i potrząsnął tak silnie, że cała była potem
w siniakach!”, opowiadał.
Pan Delaunay odmówił komentarza.
*
Czy Oriana Di Pietro odzyskała przytomność?
„Nice-Matin”, 14 maja 2023
Dziesięć dni po brutalnym napadzie Oriana Di Pietro,
dziennikarka, dziedziczka rodzinnej fortuny, podobno
odzyskała przytomność. Lekarze wciąż jednak z wielką
ostrożnością wypowiadają się o jej stanie.
*
Oriana Di Pietro umiera wskutek odniesionych ran
„Nice-Matin”, 15 maja 2023
W poniedziałek piętnastego maja koło ósmej rano
w szpitalu Simone-Veil w Cannes zmarła córka włoskiego
miliardera, którą napadnięto i ciężko raniono piątego maja na
pokładzie jachtu zakotwiczonego na wodach Wysp
Leryńskich. Trzydziestoośmioletnia Di Pietro odnios ła ciężkie
rany głowy, szyi i twarzy. Zabójcy – lub zabójców – jeszcze
nie zidentyfikowano.
*
W sprawie zabójstwa Oriany Di Pietro może zostać
powołana JIRS (jednostka międzyregionalna)
Włoskie władze i rodzina Di Pietro niecierpliwią się, że
śledztwo w sprawie morderstwa Oriany Di Pietro nie posuwa
się do przodu. Istnieje możliwość powołania w najbliższych
dniach jurysdykcji międzyregionalnej. W takim przypadku
śledztwo byłoby prowadzone pod kierunkiem dwóch sędziów
śledczych, wspólnie przez komendę policji w Marsylii i wydział
kryminalny z Nicei przy współpracy Polizia di Stato de Milan.
*
Oriana Di Pietro – krótkie przesłuchanie tużprzed
śmiercią?
Specjalnie dla „Le Point”, 16 maja 2023
Włoska miliarderka, która zmarła wczoraj w wyniku
odniesionych ran, została podobno w niedzielę krótko
przesłuchana przez oficera wydziału kryminalnego. Nie mamy
na razie żadnych wiadomości dotyczących ich rozmowy.
Dalszy ciąg nastąpi.
*
Sprawa Di Pietro: zidentyfikowano podejrzaneprzepływy
środków na kontach bankowych
„Var-Matin”, 17 maja 2023
Śledczy starają się zbadać podejrzane przepływy
pieniędzy na koncie Oriany Di Pietro, zwłaszcza przelew na
trzysta tysięcy euro na konto banku w Genewie.
*
Adrien Delaunay, mąż Oriany Di Pietro, zeznajez wolnej
stopy
„Nice-Matin”, 18 maja 2023
Śledczy wydziału kryminalnego w Nicei wciąż próbują
zrozumieć przyczynę, dla której jeden lub więcej napastników
zaatakowało dziedziczkę włoskiej fortuny, która zmarła
w Cannes na skutek odniesionych ran.
*
Dalszy ciąg sprawy Oriany Di Pietro: jej mąż,Adrien
Delaunay, wychodzi wolnyz przesłuchania
„Pan Delaunay był poddany długiemu przesłuchaniu
w nicejskiej brygadzie kryminalnej w sprawie zabójstwa żony.
Przesłuchanie trwało od 10.15 do 18.30”, oznajmił nicejski
prokurator, Philippe Lécluse.
Adrien Delaunay nie został o nic oskarżony i wypuszczono
go na wolność.
*
Sprawa Di Pietro: aresztowanie doradcy finansowego
„Les Échos”, 19 maja 2023
Jean-Claude Ziegler, doradca finansowy rodziny Di Pietro,
został aresztowany i oskarżony po tym, jak przyznał się, że
przywłaszczył sobie sumę trzystu tysięcy euro z konta Oriany
Di Pietro. To przestępstwo nie wydaje się mieć związku
z napadem na miliarderkę.
*
Muzyka w półcieniu Adriena Delaunaya
„JAZZ MAG” – artykuł z 12 lipca 2022, zaktualizowany 21
maja 2023
Adrien Delaunay pozostaje w centrum zainteresowania od
czasu zbrodniczego ataku, którego ofiarą padła jego żona,
zmarła w zeszłym tygodniu. Z tej okazji zamieszczamy
przedruk naszego zeszłorocznego artykułu.
Portret Adriena Delaunaya
Urodzony na Lazurowym Wybrzeżu francusko-
amerykański pianista wraca do korzeni, występując dzisiaj
wieczorem na scenie Pinède Gould w ramach festiwalu Jazz
à Juan.
Muzyka Adriena Delaunaya jest jak płótno jego ulubionego
malarza, Pierre’a Soulages’a: pełna ciemnej i jednocześnie
świetlistej siły. Ta dwoistość dotyczy też prezencji pianisty:
Adrien Delaunay wygląda raz jak nastolatek, raz jak
mężczyzna dojrzały. W jego nieprzeniknionym wzroku może
nagle zaświecić rozbrajająca łagodność.
Minęło już prawie dwadzieścia lat, odkąd ten genialny
francusko-amerykański muzyk nagrał pierwszą płytę i zaczęły
go sobie wyrywać największe światowe festiwale.
Niezwykle uzdolniony, od razu przyciągał rzesze
publiczności. Tego wywołującego silne emocje pianistę
przedstawia się czasem jako „ulubionego jazzmana tych,
którzy nie lubią jazzu”. Jedni (częściej kobiety) przyrównują
go do Billa Evansa czy Keitha Jarretta, drudzy – ci bardziej
zdystansowani – widzą w nim produkt marketingu, jazzmana
dla nadpobudliwych maturzystek, mdlejących na widok
wrażliwego artysty i ilustrujących jego muzyką swoje posty
w mediach społecznościowych.
Prawda z pewnością leży pośrodku. Muzyka Adriena
Delaunaya nie jest rewolucyjna, ale nie można mu odmówić
techniki i oryginalności oraz wyjątkowego talentu
melodycznego. Ma umiejętność improwizowania eleganckich
i wpadających w ucho melodii. Są to kompozycje
melancholijne, chwytające za serce, przenoszące w inny
świat: świat zbyt wcześnie zakończonego dzieciństwa, żalu za
starą miłością, wspomnień o szczęśliwych dniach, które nie
wrócą.
Skąd bierze się jego wrażliwość, tak poruszająca tłumy?
Z trudnego dzieciństwa? Z błędów młodości? Z pracy nad
sobą, z wyrzutów sumienia?
Adrien Delaunay urodził się w 1982 roku w Ville franche -
sur-Mer. Ojciec, François Delaunay, biolog morski i free diver,
na początku lat dziewięćdziesiątych zdobył rekord świata
w nurkowaniu NLT. Adrien miał spokojne dzieciństwo, dorastał
między Francją a Stanami Zjednoczonymi. Jego matka była
wykładowczynią w bostońskim Berklee College. To ona
dawała synowi pierwsze lekcje gry na fortepianie i odkryła
jego talent muzyczny. Studiował muzykę klasyczną, a pod
koniec okresu młodzieńczego zainteresował się popem
i jazzem.
W 1999 roku doszło do tragedii. W trakcie małżeńskiej
kłótni François Delaunay oddał do żony śmiertelny strzał
z broni palnej. Młody Adrien w szoku uciekł do Nowego Jorku
i rozpoczął tułacze życie pełne ekscesów. Trwało to prawie
cztery lata. Zarabiał na życie, grając w pokera i występując
w klubach jazzowych. Ale przesadzał z narkotykami, co go
wyniszczało i uniemożliwiało przebicie się. W pewnym
momencie przedawkował. Prawie umierającego Adriena
uratował saksofonista Cedar Foreman. Wyciągnął go z klubu
55 Bar na Christopher Street i zaproponował, żeby dołączył
do jego kwartetu, pod warunkiem że pójdzie na odwyk. Adrien
zapisał się na kurację odwykową w Szwajcarii i rozpoczął
psychoterapię, która pozwoliła mu pokonać wewnętrzne
demony. W tym okresie spotkał swoją przyszłą żonę Orianę
Di Pietro, córkę jednego z najbogatszych ludzi we Włoszech.
Uwolniony od nałogu, szczęśliwy ze swoją partnerką,
Delaunay mógł wreszcie rozwinąć skrzydła. Jego pierwszy
album, Crown Shyness – miks oryginalnych kompozycji
i przebojów U2, R.E.M. czy Moby’ego – został przyjęty
entuzjastycznie i dotarł do szerokiego grona odbiorców. Po
tym albumie przyszło dwadzieścia następnych, nagranych
solo, w trio czy w kwartecie. Firmy Hermès i Apple użyły jego
muzyki do reklamy swoich towarów (zegarków), a filmowcy
zamówili u niego muzykę do filmów L’homme qui disparaît,
(Thomas Larmore, 2016) i Night and the Maiden (Alan Klein,
2019), które jeszcze zwiększyły jego popularność.
Z biegiem lat oryginalność Delaunaya została
potwierdzona dzięki jego wyjątkowemu opanowaniu
umiejętności improwizacji, która dziś należy do najbardziej
interesujących i pożądanych elementów jego występów i robi
wielkie wrażenie nawet na największych sceptykach. Sam
Delaunay mówi o tym: „Jest w tym coś duchowego, świętego,
w tych chwilach, gdy czuję, jak muzyka jakby wychodziła ze
mnie. Improwizacja to proces bardzo delikatny, alchemia nie
do wyjaśnienia, wymagająca prawie całkowitej utraty kontroli
nad sobą. Staram się stworzyć na scenie warunki, żeby
muzyka ze mnie wyszła i dotarła do publiczności. Czasem ten
cud się zdarza, czasem nie”.
A więc muzyka ma być rezultatem boskiej interwencji? –
ośmielamy się zapytać. Delaunay zastanawia się, ale nie
ucieka od odpowiedzi. Mówi, że to interwencja ducha
laickiego, że to jest jedyne antidotum na współczesny świat,
który uważa za „anemiczny i rozczarowujący”. „W nic już nie
wierzymy – mówi – niczym się nie interesujemy. Jesteśmy
obrzydliwym stadem zapatrzonych w siebie maluczkich na
pokładzie statku, który zaraz zatonie. Nawet w ostatnim
momencie będzie nas stać jedynie na wyciągnięcie telefonu
i upamiętnienie końca zgrabnym selfie”.
Jeśli ta wizja miałaby być prorocza, to przyznajmy, że
w orkiestrze naszego tonącego okrętu chcielibyśmy móc
słuchać Adriena Delaunaya grającego na fortepianie.
Isaure Delasalle
*
Sprawa Di Pietro: rok po tragicznym zdarzeniuśledztwo
utknęło w martwym punkcie
„Nice-Matin”, 30 kwietnia 2024
Kto zabił Orianę Di Pietro?
Zbliża się pierwsza rocznica tragicznej śmierci Oriany Di
Pietro, a tajemnica morderstwa wciąż pozostaje
niewyjaśniona.
Nikczemna zbrodnia? Sprawka mafii, zastraszenie?
Osobista zemsta? Policji nie udało się ustalić przyczyny
zabójstwa ani dokładnych okoliczności śmierci dziennikarki.
Od początku policja jest niezdecydowana co do metody
mordercy. „Najwyraźniej ktoś celowo zatarł ślady, zadając cios
metalowym narzędziem, ale ta zbrodnia to zabójstwo na
zlecenie – zakłada osoba powiązana z wydziałem
kryminalnym. – Ktoś szukał czegoś ukrytego na jachcie:
pieniędzy, dokumentów albo nośników informatycznych”. Nic
z tego nie zostało potwierdzone ani niczemu nie można
zaprzeczyć.
Bankiera rodziny Oriany Di Pietro oskarżono również
o defraudację, ale nie wygląda na to, żeby miało to coś
wspólnego z zabójstwem.
Co wiadomo na pewno? „Najprawdopodobniejszy
scenariusz zakłada, że do jachtu podpłynęła łódź, ktoś wspiął
się na pokład i zadał ofierze kilka ciosów metalowym
narzędziem – mówi jeden ze śledczych. – Nic więcej nie
wiemy”.
Dochodzenie prowadzone jest w atmosferze wielkiego
napięcia; policja skarży się na paraliżujące działanie plotek
i wpływ wszechmocnej rodziny Di Pietro. „Niczego nie
pominęliśmy!”, broni się nicejski prokurator, Philippe Lécluse,
i przyznaje, że dochodzenie stanęło w martwym punkcie. „Ale
nawet jeśli brak nam w tej chwili dowodów, prawda w końcu
wyjdzie na jaw”, dodaje bez pośpiechu.
3
Co znajdujemy?
Pycha zawsze kroczy przed upadkiem.
Patricia Highsmith
Dziś, 24 maja 2024 roku
Cap d’Antibes
Było wpół do siódmej rano, gdy Justine Taillandier stanęła przed
żelazną bramą willi Annabelle, jednej z najpiękniejszych posiadłości na cap
d’Antibes.
Pierwsze promienie słońca rzucały bursztynowe światło na Morze
Śródziemne. Różowe niebo stawało się powoli pomarańczowe. Tak
wyglądał świt na Lazurowym Wybrzeżu, toteż poranne aresztowania
odbywały się tu nie „bladym”, ale „pomarańczowym” świtem.
Kapitan Justine Taillandier nacisnęła dzwonek i podstawiła legitymację
pod kamerę. Brama otworzyła się, ukazując wielki park porośnięty
drzewami. Policjantka gestem ręki nakazała dwóm towarzyszącym jej
mężczyznom, by je chali dalej, podczas gdy ona pójdzie pieszo. Ruszyła
żwirową alejką, która wiła się między sosnami, drzewkami oliwnymi,
cytrynowymi i cyprysami. Rześkie powietrze pachniało pomarańczą.
Słychać było plusk niewidocznej fontanny. Całkowity spokój, który ona,
Justine Taillandier, kapitan policji, zaraz zniszczy.
Minęła stróżówkę, najwyraźniej niezamieszkaną, obeszła dookoła
wystrzyżony jak pole golfowe zielony trawnik i dostrzegła w oddali
kamienne schody, schodzące ku prywatnej przystani obok hangaru na
łodzie. Właśnie tam poprzedniego dnia technicy kryminalistyczni znaleźli
pogrzebacz pokryty zaschniętą krwią i włosami.
*
Rok po śmierci Oriany Di Pietro do komendy policji w Nicei zadzwonił
mężczyzna (mogła to być też kobieta, która użyła modulatora głosu)
i powiedział, że Adrien Delaunay zabił żonę, po czym ukrył broń
w hangarze na łodzie w ich domu na cap d’Antibes. Dlatego podjęto
decyzję o rewizji w willi Annabelle.
Policji udało się ustalić miejsce, z którego dzwonił anonimowy
informator – było to w samym centrum Antibes. Komórka na kartę, kupiona
w kiosku w dzielnicy Moulins w Nicei, niedaleko lotniska, na fałszywy
dowód osobisty, wystawiony na Serge’a Karamazowa. Z powodu tego
dowodu potraktowano sprawę poważnie. Zabójstwo Oriany Di Pietro
pobudziło do działania wielu oszustów i fałszywe informacje przyczyniły
się do niepowodzenia śledztwa. Kolejne upokorzenie nie było nikomu
potrzebne.
Odpowiedzialnością za decyzję o rewizji przerzucały się nicejska
policja kryminalna, jednostka międzyregionalna JIRS oraz sędziowie
śledczy Girard i Frankowski. Kij wetknięty w mrowisko: tak wyglądało
obecnie śledztwo w sprawie zabójstwa Oriany.
Od początku wszystko potoczyło się źle i, niestety, Justine brała w tym
udział. To jej grupa pod dowództwem kapitana Pierre’a Puygreniera weszła
tamtego wieczoru na pokład jachtu Di Pietro. To, że do zbrodni doszło na
morzu, było dodatkowym utrudnieniem. Justine dobrze pamiętała ten dzień.
Złapała infekcję i czuła się podle: mdłości, gorączka, ból brzucha. Na
dodatek od dzieciństwa cierpiała na chorobę morską. Dziś jeszcze pamięta
słabość, jaka ją ogarnęła na widok śladów krwi na pokładzie, które
świadczyły o brutalności ataku. Pierwszym błędem było zanieczyszczenie
sceny zbrodni przez studentki, które weszły na jacht i wezwały straż
przybrzeżną. Zanim pojawiła się pomoc, kretynki łaziły po całym pokładzie
i wszędzie zostawiły ślady, co skomplikowało pracę techników
kryminalistycznych. Ci znaleźli co prawda kilka niezidentyfikowanych
odcisków palców, ale tak duży jacht mógł gościć wielu ludzi i nic nie
wskazywało, żeby były to odciski napastnika.
Drugi problem wynikał z całkowitego braku świadków. Wyspy
Leryńskie, a zwłaszcza to miejsce, są bardzo popularne, ale w chwili
napadu nie stało tam wiele łodzi. Justine straciła kilkadziesiąt godzin na
wypytywanie mieszkańców okolic i nie dowiedziała się niczego. Poza tym
pojawiła się presja ze strony rodziny ofiary. Sprawa stała się zbyt poważna
dla nicejskiej policji. Na miejsce zjechali specjaliści z Marsylii oraz włoscy
detektywi wynajęci przez Di Pietro. Śledztwo wymknęło się z rąk Justine
Taillandier i jej ludzi i rozbiegło się we wszystkich możliwych kierunkach.
Wobec powagi sytuacji nikogo nie dziwiło, że dochodzenie trwa tak
długo, ale, niestety, do tej pory nie znaleziono niczego konkretnego. Tropy
mnożyły się i rozchodziły jak macki ośmiornicy, jedna wyimaginowana
historia goniła drugą i wciąż nic nie potwierdzało przynajmniej jednej
z nich. Tajemnica pozostawała tajemnicą.
Nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za tę porażkę
w obawie, że narazi się na zwolnienie.
Obaj sędziowie śledczy byli jak sparaliżowani i przerzucali jeden na
drugiego każdą najmniejszą decyzję w tej sprawie. Tymczasem Puygrenier
został szefem nicejskiego wydziału policji kryminalnej, a jego miejsce na
czele grupy śledczej zajęła Justine. Był to bardziej zatruty prezent niż
awans. Sprawa Di Pietro stała się bezsensowną grą; kapitan miała wrażenie,
że ci na górze mają w nosie, kto roztrzaskał głowę Oriany Di Pietro.
Martwili się głównie o własne kariery. Nikt nie chciał zostać wystrychnięty
na dudka. Jeden robił na złość drugiemu i tylko czekano, aż przeciwnikowi
powinie się noga.
Taka była sytuacja, gdy ktoś zadzwonił do komendy z wiadomością,
gdzie znajduje się narzędzie zbrodni. Nikt nie sprzeciwił się nakazowi
rewizji. Pogrzebacz, jak się okazało, znajdował się w hangarze na łodzie,
koło stołu, za dziurkowanym panelem, za którym trzymano narzędzia
stolarskie. W nocy dotarły wyniki analizy DNA. Wyschnięta krew na
pogrzebaczu i przyklejone do metalu włosy należały do Oriany Di Pietro.
Może to wszystko było zbyt piękne, żeby miało okazać się prawdziwe?
A może nie. Nierozwiązane zabójstwo podstępnie sączy truciznę
w otoczenie i nawet jeśli trwa to długo, prawda w końcu bez uprzedzenia
wybucha jak gejzer, wrzód pęka i następuje ozdrowienie.
Tak czy inaczej, po raz pierwszy podczas długiego śledztwa pojawił się
ślad wskazujący na konkretną osobę. Przed Justine Taillandier otworzyła się
możliwość konfrontacji z ewentualnym sprawcą, nawet jeśli ten człowiek
dziwnie nie pasował do sytuacji.
*
Powoli doszła do końca alei. Ze wzniesienia, na którym stał górujący
nad okolicą dom, roztaczał się widok na morze i na szczyty Alp. Masywną
secesyjną budowlę postawiono na trzech poziomach. Biały pałac, kąty
proste, beton i kamień. Jakby przyklejona do niego strzelała w niebo
wysoka ośmiokątna wieża z wielkimi wykuszowymi oknami. Palmy wokół
dodawały otoczeniu niezwykłości.
Bergomi i El Amrani, dwaj podwładni Justine, którzy już jakiś czas
temu zaparkowali radiowóz, stali teraz nad basenem ozdobionym
ogromnym posągiem i palili pierwszego porannego papierosa.
– No, chłopaki, idziemy!
Wbiegli po schodkach i Justine pchnęła uchylone wejściowe drzwi.
Z przedpokoju dobiegała muzyka. Uporczywa melodia docierała do nich
melancholijnymi falami. Wnętrze przypominało grecki dom w stylu
minimalistycznym: białe ściany, kamienna podłoga, meble z naturalnego
drewna. Wszędzie okna, mnóstwo okien i przeszklonych ścian, dzięki
którym błękit nieba i morza wtapiały się w dom. Justine weszła do salonu.
Przy fortepianie siedział Adrien Delaunay z przymkniętymi oczami.
Pochylony nad klawiaturą, wydawał się cały przeniknięty muzyką.
Ubrany był jak nastolatek z lat dziewięćdziesiątych – dziurawe dżinsy,
T-shirt Foo Fighters – a na bicepsie Justine zauważyła fragment
wytatuowanego Uroborosa. Wydawało jej się, że zna tego człowieka jak
własną kieszeń. Przeczytała o nim wszystko, co tylko znalazła. Obejrzała
reportaże, filmy z koncertów; była zdecydowanie pod jego dziwnym
urokiem, ale zupełnie nie wiedziała, co o nim sądzić.
Przyjrzała się mu: krótkie blond włosy, regularne rysy, udręczone
spojrzenie ciemnoniebieskich podkrążonych oczu. Pewnie nie mógł spać,
pomyślała. Musiał wiedzieć, że go aresztują. Czekał na nich. Justine kazała
uważać na ten dom już poprzedniego dnia, w oczekiwaniu na wyniki
analizy DNA. Bała się, żeby im nie uciekł. Nie uciekł jednak; wysłał tylko
oboje dzieci do Mediolanu.
Opłakujący żonę wdowiec czy bezlitosny morderca? Po śmierci Oriany
Delaunay przestał się udzielać w mediach, nie dawał wywiadów, nie
występował na scenie, zakończył działalność zawodową. Od roku mieszkał
w Antibes; dzieci chodziły do międzynarodowej szkoły w Valbonne, dokąd
co rano je odwoził. W weekendy widziano ich czasem nad brzegiem morza,
na plaży w Garoupe czy na tarasie modnej restauracji Maison de Bacon.
Idealny ojciec.
Z nieobecnym wyrazem twarzy, pochylony nad klawiaturą,
zabarykadowany w swojej wewnętrznej fortecy, nie przerywał grania, jakby
był sam w pokoju. Wyglądał jak lino skoczek na niewidzialnej linie. Justine
przebiegł dreszcz. Melodia robiła na niej duże wrażenie; czuła się tak, jakby
obejmował ją ukochany mężczyzna. Spojrzała na dłonie Delaunaya: prawa
wystukiwała dźwięki wesołe jak dzwoneczki, podczas gdy akompaniament
lewej przypominał raczej ponury sen o zagubieniu i samotności. Jak to
możliwe, żeby zwykłe drżenie stalowej struny mogło wywoływać aż takie
emocje? Justine miała ochotę opaść bezwładnie na krzesło i poddać się im.
Mogłaby słuchać gry Delaunaya godzinami. Chciała dać się ponieść
strumieniowi harmonijnych dźwięków, zapomnieć o wszystkim. Zanurzyć
się w tej urzekającej monotonii.
Ale nie po to tu przyszła.
Podchodząc do fortepianu, przypomniała sobie artykuł, w którym
przeczytała, że w młodości Delaunay był wybitnym pokerzystą. Dobrze się
składa, zagrają razem.
Wciąż udawał, że jej nie widzi, więc opuściła mu klapę fortepianu, tak
że w ostatniej chwili usunął dłonie.
Po raz pierwszy na nią spojrzał.
– Kapitan Justine Taillandier, nicejski wydział kryminalny –
przedstawiła się, odpinając od paska parę kajdanków. – Adrienie Delaunay,
jest godzina szósta czterdzieści osiem, aresztuję pana za zabicie żony,
Oriany Di Pietro.
II
UPADŁY ANIOŁ
4
Justine Taillandier
Czego szukamy?
Na boisku do piłki nożnej sprawy komplikują
się głównie z powodu obecności przeciwnej
drużyny.
Jean-Paul Sartre
Ten sam dzień
Nicea, rue Gioffredo
1
Promienie słońca przenikały przez gałęzie głogu, kreśląc arabeski na
stolikach restauracji. Justine Taillandier siedziała na tarasie naprzeciwko
rozczochranego mężczyzny o kręconych siwych włosach. Był to Giuse
Bergomi, czterdzieści lat w policji, najstarszy gliniarz w jej grupie,
nicejczyk.
– Liczę, że pociągniesz śledztwo, kiedy będę przesłuchiwać
Delaunaya – powiedziała, patrząc na niego uważnie.
– Na czym zależy ci najbardziej? – spytał między dwoma kęsami
karczochów po prowansalsku.
– Wciąż na tym samym: kto zadzwonił do nas z tą informacją.
Bergomi zmarszczył brwi.
– Sprawdziłem wszystko, niczego więcej się nie dowiem, nie ma mowy.
– Ale to przecież najważniejsze! Ten, kto doniósł na Delaunaya, na
pewno wie coś więcej. Wróć do Moulins i pomęcz tego sprzedawcę, od
którego informator kupił telefon.
– Bez sensu! – odpowiedział Bergomi nosowym głosem.
– Kiedy zaczną o tym mówić i pisać, języki mogą się rozwiązać – nie
ustępowała Justine.
– Nie w Moulins! – uciął Bergomi zdecydowanie.
W Moulins mieściła się tak zwana pralnia, jeden z największych
punktów handlu narkotykami w departamencie. Nieustannie
rozpracowywana i rozbijana przez policję siatka odradzała się jak feniks
z popiołów. Rządziło tu bezwzględne prawo omerty sycylijskiej mafii.
Justine skończyła swoje strangozzi al ragù. Kilka minut dzieliło ją od
rozmowy z Delaunayem i czując w sobie ros nącą presję, postanowiła ją
wykorzystać. Niedawno gazeta „Nice-Matin” ujawniła informację
o aresztowaniu Adriena Delaunaya, a inne media przechwyciły
i komentowały tę wiadomość. Przed siedzibą policji zgromadziły się już
ekipy dziennikarzy i kamerzystów, połączonych z macierzystymi
telewizjami. Dla wszystkich był to łakomy kąsek. Redakcje w ciągłym
kontakcie z mediami społecznościowymi wysysały do cna bieżące
wydarzenia i skandale polityczne. Potrzebowano nowych spektakli
w oczekiwaniu na nadchodzące lato i olimpiadę w Paryżu. Aresztowanie
męża ofiary pozwalało kontynuować tę powieść w odcinkach i otwierało
pole do rywalizacji. Sprawa Di Pietro miała ogromny potencjał.
Włoskie media od początku były bardzo zainteresowane tym
wydarzeniem, natomiast we Francji niewiele o nim mówiono. Oriana Di
Pietro nie była tu osobą znaną. Nie od razu kojarzono jej męża – mieli
różne nazwiska, a poza tym Delaunay był „sławą nieznaną”. To prawda, że
na Deezerze tylko Ludovico Einaudi wyprzedzał go pod względem
częstotliwości pobieranych utworów, ale choć znano muzykę Delaunaya,
o nim samym wiedziano niewiele.
W internecie nie było żadnych jego zdjęć z żoną czy z dziećmi. Był
milczkiem, intelektualistą zagłębionym w swojej muzyce, nie lubił
afiszować się na stronach mediów. Śmierć żony przeniosła chwilowo
zainteresowanie nim z portali muzycznych do plotkarskich, a rola
podejrzanego numer jeden jeszcze to zainteresowanie powiększyła, z czego
zamierzały skorzystać zawsze spóźnione francuskie media i nadrobić
zaległości.
– Wiadomość o aresztowaniu męża ofiary wszystko zmieni! – upierała
się Justine. – Chciałabym również, żebyś wrócił na cap d’Antibes
i porozmawiał z sąsiadami Delaunaya.
– Przecież wystarczy nam dowodów, żeby go załatwić, nie?
– To nic, nie zaszkodzi mieć więcej. Kto wie, czego się można po nim
spodziewać. Boję się, że mi się wymknie, wyślizgnie w ostatniej chwili.
Będę ci przekazywać jego odpowiedzi, żebyś je sprawdzał.
Bergomi przywołał kelnerkę i poprosił o espresso.
– A co robimy z Włochami? – spytał.
Miał na myśli zatrudnionych przez rodzinę Di Pietro detektywów
z Mediolanu, którzy odstawili Lunę Blu do Rapallo, portu niedaleko Genui.
Justine słyszała, że zaczęli śledztwo od początku, pobrali nowe próbki
z pokładu i tak dalej, co wydawało się absurdalne. Mieli forsę, to prawda,
ale na co liczyli? O co tam chodziło? Włosi działali w sekrecie; jeśli o coś
pytali francuską policję, to nieoficjalnie. Zwracali się głównie do
Bergomiego i nigdy nie dawali nic w zamian.
– Zaczekajmy, aż się odezwą – odparła Justine. – Jestem pewna, że będą
chcieli się dowiedzieć, co wyciągnęliśmy z Delaunaya.
– Va bene – rzucił Bergomi, wypijając jednym haustem espresso.
Wstał, przeciągnął się i przetarł opadające powieki; wyglądał jak
Droopy.
– Nie powinnaś już zaczynać? – zaniepokoił się, spoglądając na
zegarek.
Justine wzruszyła ramionami.
– Wiesz, jak to jest z przesłuchaniami… Ciągną się godzinami, zanim
dojdzie się do sedna sprawy. – Zarzuciła żakiet na ramię i pomachała ręką,
w której trzymała telefon.
– Dobra, idę – powiedział. – Trzymaj rękę na pulsie.
2
Pożegnała go krótkim gestem dłoni i patrzyła, jak Bergomi odchodzi.
Przez długi czas brała go za frajera, a nawet wroga. Dołączył do nicejskiego
wydziału kryminalnego pod koniec 1976 roku, kiedy to miał miejsce słynny
napad rabunkowy Alberta Spaggiariego, więc powinien już dawno iść na
emeryturę. Dinozaur, nie rozumiał współczesności, smartfonów ani nowych
technik kryminalistycznych. Niechętny nowinkom, zyskał przydomek
starego mizogina i uważano go za kulę u nogi, człowieka, którego wysyła
się raz do jednego, raz do drugiego zespołu śledczego w oczekiwaniu, aż
wreszcie sam odejdzie. Ale dwa lata temu, gdy świat Justine się zawalił, on
jeden wyciągnął do niej rękę, poparł ją i zaopiekował się nią. Od tej chwili
był jej zaufanym doradcą.
Kiwnęła ręką, by poprosić kelnerkę o rachunek, ale w ostatniej chwili
skusiła się jeszcze na coś słodkiego; zamówiła deser: maliny z bitą
śmietaną.
Zanim wejdzie na arenę, potrzebuje dawki cukru. Ostatnio często czuła
lekkie otumanienie z powodu leków. Dokuczały jej uderzenia gorąca, poty,
przyspieszone bicie serca, skoki nastroju, kłopoty ze snem. No i przybyło
jej osiem kilogramów, jak informowała ją waga.
Wszystko przez to, że nagle i niespodziewanie rozpadło się jej
małżeństwo.
Dramat nastąpił w 2022 roku, gdy zdejmowano ostatnie ograniczenia
sanitarne związane z covidem. Planowali właśnie kilka dni wspólnych
wakacji. Romain miał pięćdziesiąt dwa lata i zajmował wysokie stanowisko
w merostwie w Cannes. I oto nagle oznajmił, że kocha inną kobietę i że po
raz pierwszy w życiu będzie ojcem.
To było jak rażenie prądem. W każdym razie Justine tak to odebrała.
Byli małżeństwem dwadzieścia dwa lata i Romain od początku mówił, że
nie chce dzieci. Ona sama też się nie spieszyła, żeby mieć potomstwo,
a potem zaakceptowała decyzję męża. Prowadzili intensywne życie
zawodowe, lubili podróże, wędrówki, nurkowanie z akwalungiem. I oto
stało się coś najbardziej banalnego pod słońcem: zapomniała
o bezwzględności mijającego czasu. Któregoś dnia mąż odszedł do
trzydziestodwuletniej chirurg dziecięcej. Świat się zawalił i w sercu Justine
zamieszkała wściekłość.
Ostatnio zdarzało jej się wybuchać płaczem na widok dziecka na ulicy.
Miała czterdzieści pięć lat i najprawdopodobniej już nigdy nie będzie
matką.
Każdego dnia gorzko żałowała, że zrezygnowała z zajścia w ciążę. Ta
myśl ją wyniszczała. Nie mogła zwłaszcza zrozumieć, dlaczego zrobiła to
z własnej woli; to było gorsze niż zdrada Romaina. Łączyło się z czymś
głębszym, może pokoleniowym. Z powodu przekonania, które bardzo
wcześnie naznaczyło jej duszę i przeszkodziło w wyobrażeniu sobie siebie
jako matki, była pewna, że macierzyństwo wiąże się z alienacją, że dziecko
oznacza same zakazy, że pozbawi ją wolności, niezależności i że zahamuje
jej karierę zawodową.
Lata mijały, a ona nie podała tego przekonania w wątp liwość. Wciąż
sądziła, że ma czas, że jest młoda. Gdziekolwiek się znalazła, zawsze
mówiono o niej „ta piękna”. Jeszcze wczoraj kelnerzy zwracali się do niej
z uśmiechem per mademoiselle, nikt nie mówił do niej „madame”. Dziś
nastąpił brutalny powrót do rzeczywistości. Czuła, że stała się zdyszaną
grubaską. Starym, zmordowanym koniem w drodze do rzeźni. No i ta
oczywistość, że nie będzie miała komu przekazać czegokolwiek. Zostawi
po sobie tylko zgorzknienie i żal.
Miała być wyemancypowaną kobietą, a tymczasem znajdowała się na
dnie, ogłuszona lekarstwami. Wokół siebie czuła pustkę. Przyjaciele,
koledzy i rodzina odeszli. Udało jej się nawet skłócić z matką; miesiąc
wcześniej doszło między nimi do strasznej awantury („A nie mówiłam, że
trzeba było postarać się o dziecko, gdy był na to czas, ale ty zawsze
wiedziałaś lepiej!”). Gorzej: traciła cenne minuty i nerwy, tropiąc na
Instagramie posty byłego męża i jego nowej żony. Świeżo po ślubie, chętnie
dzielili się swoim szczęściem; bez przerwy umieszczali zdjęcia i posty
z wakacji. Ostatnio pozowali z dzieckiem na pokładzie jachtu przy Porto-
Vecchio. Zdjęcia pachniały olejkiem monoi, ciepłym piaskiem i słonym
wiatrem. Tortura. Nie mogła znieść widoku kwitnącego Romaina,
zmienionego nie do poznania, z długimi włosami i w T-shirtach, jak
nastolatek. Nieznośna była również piękność i świeżość lekarki. Jej
opalenizna, blond włosy, radosny uśmiech. Justine miała ochotę zabić ich
oboje. Naprawdę. Czuła się zdolna wbić każdemu z nich dłuto w czaszkę
albo nóż w serce. Albo wyrwać serce gołymi rękami. I je zjeść. I potem się
zabić.
Oj, zgłupiałaś do szczętu.
Zamknęła Instagram i odłożyła telefon. Nie wolno rozdrapywać tej
rany. Trzeba zamknąć rozdział i przejść do następnego.
Ale jak, skoro następna kartka waży tonę? – przypomniały jej się słowa
z filmu Kobieta z sąsiedztwa.
Może naprawdę nie jest w stanie przeprowadzić tego przesłuchania?
Tak przecież wszyscy myślą: Puygrenier, El Amrani, obaj sędziowie…
Wysłali ją na front w nadziei, że kula trafi ją, a nie ich.
Przy deserze zaczęło ją mdlić i poczuła pragnienie. Wypiła szklankę
wody, a wciąż miała sucho w ustach. Mogłaby wypić całą karafkę, ale to
nie był dobry pomysł. Za pół godziny będzie jej się chciało sikać, w samym
środku przesłuchania. Przerwa, zamieszanie, komplikacje. Zamknęła oczy
i zaczerpnęła powietrza. Może pojawi się iskra, która znów rozpali ogień.
Rusz się, Justine!
Na początku depresji myślała, że praca ją uratuje. Że adrenalina, która
wydziela się w jej organizmie, gdy prowadzi śledztwo, zdusi smutek. Ale
nie była bohaterką kryminału ani serialu telewizyjnego. Całe życie marzyła
o takiej sprawie jak to zabójstwo. Morderstwo Oriany Di Pietro. Niestety,
doszło do niego w złym momencie, kiedy z trudem przychodziło jej grać
rolę siebie samej, a co dopiero nieomylnej śledczej.
3
Zmusiła się, żeby wstać, zapłaciła i wyszła z restauracji. Rue Defly
prowadziła prosto do nowego budynku komendy policji. Wpadła na grupę
dziennikarzy wyczekujących pod palmami na rue l’Hôtel-des-Postes. Znała
większość z nich; pracowali dla prasy regionalnej albo byli miejscowymi
korespondentami dużych gazet czy stacji telewizyjnych, ale od niedawna
w tej grupie pojawili się nowi aktorzy, tak zwani reporterzy obywatelscy,
z telefonami w dłoniach, którzy nagrywali wszystko. Byli na pierwszych
manifestacjach Żółtych Kamizelek, filmowali każde głupstwo, które mogło
zostać podciągnięte pod „brutalność policji”, i natychmiast je publikowali
we wszystkich mediach społecznościowych. Przyspieszyła kroku i wbiegła
na schody do głównego wejścia.
Komendę policji przeniesiono do odnowionego gmachu dawnego
szpitala Świętego Rocha. Wielki budynek w kolorze ochry prezentował
dumnie neoklasyczną fasadę: symetria, kolumny, balustrady, szprosowe
okna. Mieściły się tu wszystkie wydziały nicejskiego aparatu
bezpieczeństwa: policji, straży miejskiej i miejskiego monitoringu. Chociaż
front z płaskorzeźbami przypominał minione wieki, to wnętrze było
supernowoczesne, XXI wiek: patio zarośnięte jak ogród, błękitne szkło
i wszędzie cyfrowe ekrany.
Justine wjechała na ostatnie piętro. Spojrzała w lustro – wyglądała
strasznie! Podarte dżinsy, znoszone adidasy, bezkształtny sweter narzucony
na grubą flanelową koszulę, rozpuszczone potargane włosy. Prawdziwa
czarownica. Nie wybierała się wprawdzie na galę w Metropolitan Opera,
ale jednak…
Szybko przygładziła włosy. Weszła do lewego skrzydła budynku,
w którym kiedyś podobno trzymano wariatów. Nie musiała długo szukać
sali konferencyjnej. Za załomem korytarza czekał na nią mały komitet
powitalny: Pierre Puygrenier, szef wydziału kryminalnego, jak zawsze
z telefonem przy uchu, jej asystent Achraf El Amrani, wierny towarzysz
podczas przesłuchań, i jacyś dwaj dyżurni oficerowie. Justine poznała
Candice Lachaume z wydziału nauk behawioralnych z Cergy-Pontoise.
Profilerce towarzyszył jej ulubieniec, także psycholog, mężczyzna
z gęstymi wąsami. Justine zapomniała jego nazwisko, ale przypominał jej
sierżanta Garcię, bohatera ulubionego serialu z lat dzieciństwa.
Kiwnęła głową na przywitanie. Zirytowała ją obecność dwojga
specjalistów. Candice Lachaume, delikatna młoda blondynka o idealnie
gładkich włosach, uwielbiała media. Była to miłość w pełni
odwzajemniona. Popularność profilerki dorównywała popularności wieży
Eiffla; przedstawiano ją jako kobietę, która zdobyła doświadczenie,
pomagając lokalnej policji w rozwiązywaniu miejscowych zagadek.
W razie sukcesu to ona zbierze laury, to na niej skupi się światło kolejnych
telewizyjnych stacji, do których będzie zapraszana. Natomiast w razie
porażki specjalistka będzie utrzymywać, że nie posłuchano jej rad,
i przedstawi policjantów jako prostaków bez wykształcenia. Ta prymitywna
taktyka działała za każdym razem.
Puygrenier machnął ręką i wszyscy ruszyli za nim. Skręcił do kolejnego
korytarza i pchnął drzwi pomieszczenia sąsiadującego z długim pokojem
przesłuchań, w którym było wielkie lustro weneckie, nazywane „czujką”.
Usiedli wokół prostokątnego stołu z blatem z ciemnego szkła i patrzyli na
siebie w milczeniu, czekając, aż szef otworzy zebranie.
Puygrenier wreszcie skończył rozmowę przez telefon i go odłożył.
– To była sędzia Frankowski – wyjaśnił. – No dobrze, krótko mówiąc,
nie wolno nam się potknąć tak blisko celu!
Potwierdził, że Marsylia dała zezwolenie, żeby koledzy z wydziału
nauk behawioralnych asystowali przy przesłuchaniu. Oboje będą siedzieli
w tym bocznym pokoju, żeby „rozgryźć słownictwo i mowę ciała
podejrzanego”.
Bla, bla, bla, bla, bla.
Będą się komunikowali z Justine za pomocą mikrofonu oraz słuchawek
i ewentualnie podpowiedzą jej, co oznacza taka, a nie inna reakcja
podejrzanego; będą mogli również podsunąć jej jakieś pytania.
Akurat, pomyślała Justine, spoglądając na szefa tak, że wyczuł jej
niemy opór.
– Jesteśmy wszyscy w tej samej sytuacji, zrozumiano? – rzucił.
Ludzie przy stole cicho jęknęli.
– Mam dwie wiadomości, dobrą i złą – ciągnął Puygrenier. – Dobra jest
taka, że mamy odpowiedź z laboratorium: odciski palców Delaunaya, które
pobraliśmy dziś rano, zgadzają się z odciskami na pogrzebaczu.
Justine dowiedziała się o tym jeszcze przed śniadaniem. Była to ważna
informacja, choć o niczym niedecydująca, bo podejrzany z pewnością
o tym wiedział i był przygotowany na jej odparcie.
– Zła jest taka, że on nie chce adwokata. Nie to, że nie naciskaliśmy. Ale
jest zdecydowany, nie chce i już.
Wbrew pozorom odmowa asysty adwokata przez oskarżonego nie
ułatwia pracy policji. Bez obecności prawnika istnieje duże ryzyko, że
raport z przesłuchania może być później kontestowany, a prowadzący je
policjanci podejrzani o manipulację.
– Według mnie to bardzo interesujące – wtrąciła Candice Lachaume. –
Wiele mówi o stanie psychicznym Delaunaya.
– Mianowicie? – spytała Justine.
– Może jest gotowy, by przyznać się do zabicia żony. Może czuje taką
presję psychiczną, że potrzebuje tego, żeby ulżyć swemu sumieniu.
– A może jest pewien, że nie potrzebuje niczyjej pomocy, żeby się przed
nami obronić.
– Może – zgodziła się profilerka.
– O! Dowiadujemy się, że może być tak, a może być zupełnie inaczej!
Co za szczęście, że was tu mamy, specjaliści!
– Spokój, proszę! – zdenerwował się Puygrenier.
Candice Lachaume jakby tego nie usłyszała. Przedstawiła swój plan
działania i podkreśliła, jakimi zasadami się kieruje.
– Minęły już czasy używania siły i pojedynkowania się z podejrzanym –
zaczęła. – Groźby, tortury psychiczne i fizyczne, zeznania zdobywane siłą,
to wszystko się skończyło.
Justine zagryzła wargi. O matko, tylko spokój!
– Dziś opieramy się na empatii, którą musimy wzbudzić
w aresztowanym – ciągnęła profilerka. – Należy zdobyć jego zaufanie,
stworzyć warunki, które skłonią go do mówienia. Należy być wobec niego
uprzejmym, zwracać się do niego z szacunkiem per pan, witać się z nim
uściskiem dłoni.
Tym razem Justine nie mogła się powstrzymać.
– Może jeszcze mam mu przygotować moją specjalność, faszerowane
pomidory! – prychnęła.
Candice Lachaume znowu jakby tego nie usłyszała; dalej wyjaśniała
metody przesłuchiwania. Wspomniała o sprawie, o której było niedawno
głośno, kiedy dzięki jej analizie policja otrzymała pełne zeznania.
Zabójstwo jakiejś kobiety na przedmieściach wielkiego miasta.
Zniechęcona Justine pokręciła głową w milczeniu. Candice Lachaume
błądziła. Adrien Delaunay nie miał nic wspólnego z tamtym prostakiem
o inteligencji ślimaka, którego złapanie nie nastręczało żadnych trudności.
Ale Puygrenier, El Amrani i sierżant Garcia wprost spijali słowa z ust
„specjalistki”. Zahipnotyzowani, patrzyli na nią jak na ósmy cud świata.
Trzeba przyznać, że Lachaume znała się na rzeczy; kokieteria była jej drugą
naturą: trzepotanie rzęsami, intonacja, lekki uśmiech, odgarnianie kosmyka
włosów za ucho nonszalanckim gestem… Właściwie… Ależ ona jest
podobna do kobiety, która ukradła jej męża!
A przecież zawodowo była beznadziejna! Dziesiątki stron niejasnych
i płytkich raportów, dziwaczne hipotezy nieoparte na konkretach – w ogóle
nie posunęła sprawy naprzód. Justine dobrze pamiętała scenę zbrodni, którą
zastała, gdy weszła na pokład jachtu Oriany Di Pietro. Żeby zadać podobne
rany, sprawca musiał być w stanie wściekłej histerii. Taki poziom złości
posuniętej do ekstremum trudno było na wykresach wydziału nauk
behawioralnych pogodzić z zimną krwią i dokładnym przygotowaniem,
jakim zabójca wykazał się, wślizgując się niezauważalnie na jacht
i znikając z niego w bardzo krótkim czasie.
Do duszy ludzkiej nie można przykładać matematycznych miar.
Dusza to materiał skomplikowany, trudny do zrozumienia splot
przeciwstawnych emocji, prawdziwy czterowymiarowy labirynt, z którego
nie ma wyjścia.
Justine poczuła, że cierpną jej nogi. Zrobiło jej się duszno. Zebrania
z szefostwem ją wykańczały. Chciała to skrócić, przestać myśleć, zacząć
działać.
Puygrenier rzucił okiem na zegarek i wreszcie jakby odzyskał trochę
trzeźwości umysłu. Przerwał wywody Candice Lachaume.
– Dobrze, do roboty! – zdecydował, klaszcząc w dłonie, jakby chciał
otrząsnąć się z oczarowania, którego padł ofiarą.
Wstał.
– Możemy w takim razie być optymistami – dodał. – Złapaliśmy
delikwenta, jesteśmy przekonani o jego winie, mamy długą listę dowodów.
Im bardziej wydawał się przekonany, tym bardziej Justine miała
wrażenie, że szef sam w to nie wierzy. Problemem nie były dowody, ale
motyw, to znaczy brak motywu. Dlaczego bowiem, u licha, Adrien
Delaunay miałby zabić żonę?
Szef spojrzał na nią znacząco i powiedział:
– Działamy spokojnie. Nie strzelamy ze wszystkich armat jednocześnie.
Zaczekajmy, zanim wspomnimy o przesłuchaniu jego żony i o innych
rzeczach, jeszcze niewpisanych do akt. Zrozumiano? No, zaczynamy!
Otworzył drzwi i poprosił jednego z funkcjonariuszy, żeby wprowadził
Adriena Delaunaya do pokoju przesłuchań, po czym podszedł do Justine.
– Wszystko w porządku, Taillandier? – spytał, kiedy znaleźli się sam na
sam.
Justine kiwnęła głową.
– Wiem, co myślisz o Candice Lachaume, ale nie wszystko, co ona
mówi, jest głupie – powiedział.
Wzrok Justine poszybował w nieznane.
– Taillandier, czy jesteś w stanie poprowadzić to przesłuchanie?
– Dlaczego w to wątpisz, szefie? – spytała, otrząsając się z zamyślenia.
Westchnął.
– Jeśli powinie ci się noga, nie będziemy mieli czym walczyć
z Delaunayem i wyjdziemy na kompletnych frajerów! On musi się
przyznać! Jasno, szczegółowo wszystko opowiedzieć i się pod tym
podpisać.
– Zrobi się, szefie.
– Radzę, żeby się zrobiło.
Odszedł, najwyraźniej w złym humorze, zostawiając Justine samą. Za
szybą widać było Achrafa El Amraniego i jego otwarty laptop. Włosy miał
krótko ścięte, był starannie ogolony, miał na sobie garnitur z jasnego lnu.
Dobry uczeń czekający na wychowawczynię pierwszego dnia po
wakacjach.
Potem do pokoju wszedł Adrien Delaunay. Wprowadzili go dwaj
funkcjonariusze. Dziwny, nieprzystępny, zatrzymał się na chwilę przed
lustrem weneckim.
Ich spojrzenia się spotkały, choć się nie widzieli.
5
Oriana Di Pietro
Co nas zabija?
Rzeczywistość jest wtedy, kiedy się o coś
uderzymy i nas zaboli.
Jacques Lacan
Osiemnaście miesięcy wcześniej
Lugano, Szwajcaria
1
Centrum Medyczne Karla Jaspersa znajdowało się nad jeziorem
Lugano. Stara budowla z białego kamienia, wzniesiona pośród lip
i kasztanowców, w miarę upływu lat została poszerzona o kolejne budynki,
nowocześniejsze, z przeszklonymi fasadami.
Oriana Di Pietro czuła się tu jak w domu. Od dzieciństwa znała to
miejsce: labirynt szpitalny, kwiaty i zapachy parku, błyszcząca tafla jeziora.
Kiedy miała sześć i pół roku, jechała z matką samochodem i na drodze do
Cortina d’Ampezzo trzydziestoośmioletnia Anna Maria Di Pietro straciła
kontrolę nad maserati biturbo. Auto wpadło do wąwozu. Anna Maria Di
Pietro zmarła kilka godzin później.
Oriana została poważnie ranna. Pęknięta szczęka, krwotok wewnętrzny,
kontuzja szyi, złamany kręgosłup. Poddano ją wielu operacjom, ponad rok
musiała spędzić w szpitalu i tutaj, w Lugano, przeszła długą drogę
krzyżową rehabilitacji.
Do końca okresu dorastania musiała nosić gorset, wypadek stał się
jednak odległym wspomnieniem. Miała teraz jedną nogę słabszą i cierpiała
na częste bóle pleców, ale to jej nie przeszkadzało w odwiedzaniu
wszelkich możliwych punktów zapalnych na Ziemi, kiedy była
korespondentką wojenną.
Wracała do Lugano za każdym razem, gdy miała jakiś poważniejszy
problem ze zdrowiem. Dyrektor centrum medycznego, profesor François
Chappuis, zastępował jej ojca, gdy Oriana dorastała, a potem stał się jej
przyjacielem.
Siedząc za biurkiem, nie wyglądał jak lekarz, przypominał raczej
antycznego zapaśnika; rysy miał jak wyrzeźbione w granicie, płaski nos
i grube brwi upodobniały go do aktora Lino Ventury. Z mężczyzny
w białym fartuchu biły spokój i siła, nawet jeśli teraz wyglądał na
zmęczonego. Przez szkła w półksiężycowych oprawkach patrzył to na
pacjentkę, to na zdjęcie w ręce.
Oriana przyjechała do Lugano na serię badań. Od kilku tygodni
odczuwała po przebudzeniu lekkie zawroty głowy i silne migreny. Jej
mediolański lekarz stwierdził niewielkie nadciśnienie, więc przestała się
niepokoić. Potem jednak pojawiły się ból i mrowienie w lewym ramieniu.
Zamiatała problem pod dywan, sądząc, że wszystko samo minie, aż
któregoś dnia na bolońskich targach książki dziecięcej zasłabła
w herbaciarni i straciła przytomność.
To skłoniło ją do przyjazdu do Lugano i zrobienia kompletu badań
neurologicznych, tomografii komputerowej, rezonansu mózgu i biopsji.
Chappuis miał właśnie przed sobą wszystkie wyniki. Oriana bała się
diagnozy, a zmarszczone brwi i niespokojna twarz lekarza nie wróżyły
niczego dobrego.
– No dobrze, nie wymiguj się, mów! – zażądała. – Niedobre wyniki,
tak?
– Niedobre – przyznał Chappuis.
– Mam raka?
– Tak, masz guz, który uciska mózg i powoduje obrzęk. Stąd
nadciśnienie, bóle głowy, omdlenia.
Na ogół był optymistą, wydawał się silny i spokojny jak prawdziwy
ojciec rodziny. Wyglądało na to, że dzisiaj utracił tę magiczną aurę.
– To glejak w czwartym stadium – powiedział krótko.
– A ile jest tych stadiów?
– Cztery. To najbardziej zaawansowane.
– To znaczy, że jest inwazyjny…
– …i że szybko rośnie, tak.
– Operacyjny?
– Niestety, nie. – Westchnął. – Guz jest już wielkości małej pomarańczy,
wrasta w prawy płat ciemieniowy.
Oriana wzdrygnęła się, wyobrażając to sobie; jednocześ nie sytuacja
wydała jej się nierealna. Jakim sposobem coś wielkości piłki tenisowej
mogło wyrosnąć w jej głowie?
– Poza tym takie guzy rzadko dają się całkowicie usunąć i prawie
zawsze wracają – dodał Chappuis.
– A radioterapia? Chemia? – Próbowała wrócić do rzeczywistości.
– Bez usunięcia guza to by cię tylko osłabiło. Chemia nie jest zbyt
skuteczna w mózgu, nie penetruje wystarczająco.
– A przeciwciała monoklonalne?
– Można je zastosować, ale to nie przedłuży ci życia.
– Nie ma żadnej nadziei?
Profesor skrzywił się.
– Od trzydziestu lat nigdy cię nie okłamałem, Oriano. Taki zawarliśmy
pakt, pamiętasz?
– Więc?
– Więc rokowania są bardzo złe.
Oriana milczała przez chwilę, po czym spytała:
– Co się stanie bez żadnego leczenia? Powiedz dokładnie.
Chappuis zastanawiał się przez chwilę.
– Guz będzie stopniowo rósł – powiedział powoli. – Objawy będą coraz
poważniejsze, bo zwiększy się ciśnienie wewnątrzczaszkowe.
– To znaczy?
– Pojawią się ataki epilepsji, możesz dostać paraliżu lewej strony ciała,
utracić mowę i pamięć. Guz uszkodzi nerw wzrokowy, będziesz gorzej
widziała i z czasem oślepniesz.
Oriana starała się zachować dystans do tych informacji. To abstrakcja,
abstrakcja, myślała, ale wciąż zadawała pytania, chcąc wszystko zgłębić do
końca.
– Jak to się stało? Czy to genetyczne?
– Nie jestem specjalistą. Powiedzmy, że mogły tu odegrać rolę
genetyczne czynniki ryzyka. Może też te przeświet lenia rentgenowskie,
które robiliśmy ci w dzieciństwie, po wypadku… Ale to nic pewnego.
Teraz TO pytanie.
– Ile zostało mi czasu?
Profesor podrapał się w głowę.
– Kilka miesięcy.
– Raczej dwa czy raczej dziesięć?
– Raczej dwa.
Oriana pokiwała głową. Nie zamierzała kapitulować.
– Ale ja się zupełnie dobrze czuję. Nie mam wrażenia, że jutro umrę.
– To normalne, przyjdzie jednak moment, gdy wyraźnie będzie widać,
że choroba wchodzi w ostatnią fazę. Twój stan nagle się pogorszy, potem
pójdzie szybko.
– Co mam zrobić?
– To, co wybierzesz.
– Słowa, słowa.
– Mówię poważnie. Powinnaś zrobić porządek w dokumentach i ze
swoim życiem. Zastanowić się, jak chcesz umrzeć. Nie wolno ci poddać się
dep…
Oriana mu przerwała.
– Muszę wracać do Mediolanu.
Chappuis odprowadził ją do drzwi. Oczy mu błyszczały jak źródła
światła. Pod masywną sylwetką i ochrypłym głosem kryła się czuła
i wrażliwa osobowość.
– Oczywiście jestem do twojej dyspozycji, kiedy tylko zechcesz.
Możesz dzwonić w dowolnej chwili, jeśli sprawy się skomplikują albo
będziesz potrzebowała rady.
– Na razie proszę cię o jedno: nie mów o tym nikomu.
– Komu miałbym mówić?
2
Była czwarta po południu, gdy Oriana wyszła z Centrum Medycznego
Karla Jaspersa. Nigdy jeszcze otaczający go park nie wydał jej się tak
przyjazny. Był początek października, ale lato nie odchodziło. Niebo było
jasne, tafla jeziora błyszcząca, zielone stoki górskie wciąż stały w słońcu.
Usiadła na ławce. Przestała myśleć o czymkolwiek, stopiła się
z pejzażem i śpiewem ptaków, zjednoczyła z naturą, jakby ta mogła
wypłukać chorobę z jej mózgu. Bóg jest wszystkim. Świadomość jest
wszystkim. Bóg jest wszystkim. Świadomość jest wszystkim.
Co czuła? Że stała jej się krzywda? Że się boi? Że jest wściekła? Nie,
nic z tych rzeczy. Odnosiła wrażenie, że wysiadł bezpiecznik jej psychiki
i odciął prąd emocji.
Wyjęła z torby paczkę cienkich papierosów i zapaliła. Z prawdziwą
przyjemnością wciągnęła dym. To wspaniałe zasmolić sobie płuca i nie bać
się konsekwencji.
Pozwoliła się ukołysać kolorowym widokom, zielonym trawnikom,
seledynowej wodzie, żółtym rowerom wodnym, złotu pierwszych
jesiennych liści. Spokój, spokój, tylko się nad sobą nie rozczulać.
Uchodziła za silną, ale to była nieprawda. Jest po prostu uparta. Od
kiedy skończyła sześć lat, jej życie zmieniło się w ciągłą walkę, za wszelką
cenę nie mogła dopuścić do tego, by być nieszczęśliwą. Potrafiła
wytrzymać ból, cierpieć w milczeniu. Wcześnie sobie uświadomiła, że nie
da się uniknąć ciosów otrzymywanych od życia. Trzeba było sobie radzić,
na ile można. Wytrzymać cierpienie, żeby potem się odrodzić.
Ale jak podejść do walki, która jest z góry przegrana?
Wyjęła telefon i wysłała esemesa do szofera, żeby po nią przyjechał.
Wstała i poszła przez park, żeby poczekać przed centrum medycznym.
Widziała swoją sylwetkę odbitą w błękitnych szybach budynku. Kwietne
wzory na sukience na tle błękitnego nieba i zielonych liści drzew. Gdy
w czasie studiów pracowała jako modelka, chwalono jej południową urodę,
owal twarzy, błyszczące oczy, regularne brwi. Dwadzieścia lat minęło,
a ona wciąż wyglądała tak samo. Czuła się wolna, radosna, energiczna:
elektron śmigający przez życie, którego nie miała najmniejszej ochoty
opuścić.
Mercedes czekał z włączonym silnikiem, szofer stał przy otwartych
drzwiach. Wsiadła i poprosiła Edoarda, żeby odwiózł ją z powrotem do
Mediolanu. Edoardo, z siwymi włosami ściągniętymi z tyłu, zawsze
w ciemnych okularach w szylkretowych oprawkach, pracował dla nich od
lat. Był dyskretny i lojalny. Ojciec Oriany, il Presidente, mądrze otoczył się
zaufanymi współpracownikami, którzy zawdzięczali mu wszystko, nigdy
nie zadawali pytań i nie sprzeciwiali się jego rozkazom.
Opadając na tylne siedzenie, Oriana poczuła nagle konsekwencje
ciężkiego przedpołudnia: dopadło ją zmęczenie. Owinęła się kaszmirowym
kocem i pozwoliła, żeby ją ukołysał dobiegający z oddali monotonny szum
aut.
Jak się zachować w tej nowej rzeczywistości? Chappuis dał jej dwa
miesiące. To mało i dużo jednocześnie. Najważniejsze, żeby nie stracić tych
ostatnich tygodni autonomii. Chciała jak najdłużej korzystać z życia,
uniknąć spekulacji na temat stanu jej zdrowia, a to wymagało zachowania
całkowitej tajemnicy. Spojrzenie innych jest największą trucizną życia.
Zawsze starała się od nikogo nie zależeć. Nie powie nikomu o chorobie,
przed nikim nie okaże słabości.
Po raz pierwszy pomyślała o dzieciach – Paolu i Sofii – i o mężu. Jeśli
spadek po kimś liczy się w miliardach euro, łatwo pogrążyć się
w szaleństwie. Wszędzie jest pełno pułapek. To, że udało jej się uchronić
rodzinę przed obłędem imperium Di Pietro, było największym osiągnięciem
jej życia. Ale co się stanie, gdy jej zabraknie?
Zamknęła oczy. Świadomość, że inni będą żyli bez niej, była bolesna.
Nieznośna. Oriana starała się sprawiać wrażenie osoby mądrej
i zrównoważonej, ale w głębi duszy była przecież Di Pietro! Była kimś, kto
walczy, nieodrodną córką ojca na dobre i na złe.
W jej umyśle pojawiły się zaczątki planu. Tak czy inaczej, musi znaleźć
sposób, by trwać.
Musi wciąż być tutaj, nawet gdy już jej nie będzie.
6
Adèle Keller
Co odkrywamy?
Człowiek jest cieniem, którego nigdy nie
przejrzymy.
Marcel Proust
Tydzień później
Paryż, 16 października 2022
1
Książkę zostawił w pokoju jakiś gość hotelu w Londynie, gdzie
pracowałam w lecie 2017 roku. Była to krótka książeczka, niecałe sto stron,
napisana przez Japończyka, Jun’ichirō Tanizakiego. Najpierw zainteresował
mnie tytuł: Pochwała cienia.
To nie była powieść, raczej esej, w którym autor bronił półcienia wobec
nowoczesnej zachodniej estetyki, która głosiła, że piękno musi znajdować
się w świetle. W kulturze japońskiej cień patynuje, rzeźbi i rodzi piękno
tam, gdzie niewprawne oko nie widzi nic znaczącego. Nawet piękno kobiet
nie może się ujawnić w pełnym świetle, dopiero filtr, woal są w stanie
przekazać ich urok i tajemnicę.
Nie jestem Japonką, ale uważam, że to bardzo do mnie pasuje.
Nazywam się Adèle Keller i jestem kobietą cienia.
2
Każdy mój ranek jest taki sam. Koło ósmej schodzę do metra na stacji
Madeleine i wysiadam na Faubourg-Saint-Honoré. Inni gapią się na
wystawy luksusowych sklepów, mnie natomiast fascynują eleganckie
rezydencje, których jest mnóstwo na tej trasie. Na przykład ta pod numerem
31, z dwojgiem płomiennoczerwonych drzwi, za którymi z pewnością kryje
się jakiś tajemniczy świat. Potem willa Pontalba, siedziba amerykańskiego
ambasadora. Już nawet nie wspominam o Pałacu Elizejskim. Czasem bramy
są otwarte i udaje mi się dostrzec fragment trawnika, fontannę, uniform
odźwiernego czy szofera. Wciąż czyham na jakiś wyjątkowy szczegół
ukryty pod powierzchnią rzeczy.
Idę dalej, aż do kolejnego eleganckiego budynku, doskonale
zachowanego luksusowego hotelu Bristol, w którym pracuję jako
pokojówka. Jestem zorganizowana i dokładna, czuwam nad utrzymaniem
porządku w pokojach na ostatnim, ósmym, piętrze, tam gdzie są
najpiękniejsze apartamenty. Mój sekret: stawiam się na miejscu klienta, by
wyprzedzić jego oczekiwania i żądania. Paradoksalną stroną mojego
zawodu jest to, że jeśli wykonuję go prawidłowo, jestem niezauważalna.
Kogoś mogłoby to frustrować, ale nie mnie. Lubię kryć się w cieniu,
być niewidzialną, lubię zakątki, które omija świat ło. Podobnie jak florystki,
kobiety zajmujące się pościelą, jak tłum pomocników w ciasnych
kuchniach. Jak pomocnice pokojówek, które polerują srebro, albo jak
cukiernik, który niestrudzenie ulepsza chrupiącą skorupkę ciastka
z jabłkiem. Oto czym jesteśmy: olejem, który pomaga mechanizmowi z kół
zębatych funkcjonować bez szmerów i zacięć, prawdziwymi twórcami
doskonałości hotelu.
Dziewiąta. Jeszcze jedno psiknięcie dezodorantem i wkładam uniform:
czarny kostium ze spodniami, biała koszula, ciemne pantofle.
W biurze szefowa uprzedza mnie, że w ostatniej chwili
niezapowiedziany gość zajął jeden z naszych najbardziej prestiżowych
apartamentów: Pod Dachami Paryża.
– To VIP, Włoszka – mówi, spoglądając na mnie.
– Przecież ten apartament jest od dawna zarezerwowany dla rodziny
Dominguezów – zauważam.
– Wiem, ale dyrekcja przeniosła ich gdzie indziej, żeby zrobić Włoszce
przyjemność. Nazywa się Oriana Di Pietro. Znasz ją?
Kiwam głową, poprawiając w lustrze koczek nad karkiem.
– Tak, trochę. Czemu pani pyta?
– Poprosiła, żebyś przyszła do niej, jak tylko się zjawisz.
3
Ósme piętro.
W rękach trzymam srebrną tacę. Oddycham głęboko i naciskam
dzwonek.
– Pani Di Pietro?
Drzwi są uchylone. Pukam.
– Pani Di Pietro? To ja, Adèle Keller, pokojówka z ósmego piętra.
Nikt nie odpowiada.
Trudno, wchodzę.
Za każdym razem, gdy przekraczam próg tego apartamentu, jestem pod
wrażeniem. Mansardowe okna, marmurowy kominek, dębowy parkiet.
Przytłumione światło podkreśla elegancję pastelowych ścian i foteli
pokrytych bawełnianą tapicerką w bukoliczny wzór Toile de Jouy.
Oriana Di Pietro siedzi na tarasie z laptopem. Za nią rozciąga się piękny
widok na dachy Paryża, od Opery po bazylikę Sacré-Cœur.
Kobieta podnosi wzrok znad ekranu i uśmiecha się.
– Dzień dobry, Adèle! Cieszę się, że panią widzę.
– Dzień dobry, pani Di Pietro!
Ostatni raz widziałyśmy się w Grecji prawie dwa lata temu, we
wspaniałym hotelu Cyclades, gdzie opiekowałam się jej dziećmi. Elegancka
Włoszka, ciemne włosy, dyskretna i harmonijna sylwetka – zauważam, że
Oriana w ogóle się nie zmieniła. Monica Bellucci albo Sophia Loren
w filmie Szczególny dzień.
– Pozwoliłam sobie przynieść pani napar z imbiru z miodem i cytryną,
najlepiej strzeżony sekret naszego SPA – mówię i stawiam tacę na stoliku.
– Jest pani coraz ładniejsza! – odzywa się Oriana, obejmując mnie
serdecznie.
Zawsze była dla mnie bardzo miła. Naprawdę. Przez te dwa tygodnie,
które spędziliśmy razem w Grecji w atmo sferze wzajemnej życzliwości,
byliśmy jak rodzina. Oriana bardzo przeżyła śmierć ojca; przyjechała
z obojgiem dzieci, ale bez męża, żeby odpocząć po pogrzebie. Po ich
wyjeździe poczułam wielki smutek i pustkę. Byłam przybita, zupełnie jakby
Oriana wyjęła ze mnie baterię, z której czerpałam energię, i zabrała ją ze
sobą.
– Tak miło spotkać panią w Paryżu, pani Di Pietro!
– Przyjechałam z mężem. Dziś wieczorem ma koncert w Monnaie de
Paris.
– Jak się mają Paolo i mała Sofia?
– Doskonale! Proszę zobaczyć, jak urośli! – Pokazuje mi zdjęcia na
iPhonie.
Jej dzieci są wspaniałe. Dwie śliczne, promienne istoty. Doskonale je
pamiętam. Paola, grającego na wiolonczeli, w koszulce z emblematem AC
Milan, i Sofię, zakochaną w tańcu klasycznym, cały czas rysującą. Dwoje
rozczulających, zrównoważonych dzieci, z których emanuje zaraźliwa
i krzepiąca radość życia.
Zdjęcia przesuwają się na ekranie, a ja poznaję miejsca, o których
Oriana już mi opowiadała: rodzinne mieszkanie z ogrodem w dzielnicy
Brera w Mediolanie, dom na cap d’Antibes, zimowy drewniany dom
w Cortina d’Ampezzo. Życie rodziny Di Pietro to partytura odgrywana bez
fałszywych nut, co zawsze zmusza do zastanowienia się nad jedną
z wielkich tajemnic bytu: dlaczego przy rozdaniu kart jedni dostają same
asy, a inni parę dwójek? Przyglądam się zdjęciu Sofii na sankach, gdy na
śniegu pojawia się kropla krwi. Unoszę głowę.
– Pani Di Pietro, leci pani krew z nosa!
Biegnę do łazienki i wracam z pudełkiem chusteczek.
– To nic poważnego – mówi, chwytając chusteczkę.
Smarka, wyciera nos i odchyla głowę, zatykając go palcami, żeby
zatamować strumyczek krwi.
– Czy wezwać lekarza? – pyta.
– Nie trzeba. Ostatnio często mi się to zdarza.
Siada przy stoliku na tarasie i zaprasza mnie na krzesło obok, ale wolę
stać. Podaję jej filiżankę z naparem.
– Usiądź, Adèle, proszę cię.
– Nie, to nie wypada.
Oriana ciągnie mnie za rękaw i niemal siłą sadza na krześle.
4
– W czym mogę pani pomóc? – pytam.
– Przede wszystkim proszę, żebyś mi mówiła po imieniu.
Kiwam głową posłusznie.
– Nie przyjechałam tu przypadkiem – wyznaje. – Zatrzymałam się
w tym hotelu, bo chciałam się z tobą zobaczyć.
– Ze mną? Dlaczego?
– Mam ci coś do zaproponowania.
Przełykam ślinę i sztywnieję. Klienci mają czasem dziwne żądania.
– Słucham panią.
Oriana gniecie w dłoni zakrwawioną papierową chusteczkę i rzuca ją do
kryształowej popielniczki na środku stołu.
– Nie chcę cię do niczego zmuszać, Adèle. Zgodzisz się lub nie, to
zależy od ciebie.
– Zgodzę się lub nie na co?
– Żeby zostać lub żeby odejść.
– Dlaczego miałabym odejść?
– Bo to, co ci powiem, zwiąże cię.
– Zwiąże mnie? W jaki sposób?
– Jeśli zgodzisz się zostać, powiem ci coś, o czym nikt nie wie. Nikt
poza mną i pewnym lekarzem z Lugano. – Bierze do ręki paczkę
mentolowych vogue’ów leżących przy laptopie. – Jak tylko się tego
dowiesz, będziesz w niebezpieczeństwie.
Milknie. Zapala zapalniczką z laki cienkiego papierosa, a ja czuję, że
wszystko wokół mnie się chwieje.
– A będziesz w niebezpieczeństwie, bo jeśli to powiesz komukolwiek,
wyślę do ciebie faceta, który złamie ci obie nogi i wybije wszystkie zęby.
Widzę tę scenę przed oczami – to abstrakcja, ale straszna.
– Nie żartuję – mówi Oriana. – Tak się naprawdę stanie. Będziesz
wrzeszczeć z bólu, z twojej ślicznej twarzyczki nic nie zostanie, będziesz
skończona. W najlepszym razie na tym się skończy, w najgorszym…
W kilka sekund zmienia się w kogoś innego: w oczach ma ogień,
źrenice maksymalnie rozszerzone, groźny głos. Zamiast łagodnej kobiety
widzę imperatora Palpatine’a. I nagle rozumiem!
– Jest pani chora, tak?
– Brawo!
Zaciąga się długo papierosem, po czym wydmuchuje od razu cały dym.
Chmura rozprasza się na wietrze.
– Mam guz w mózgu – mówi lekko. – Inwazyjny, agresywny,
nieoperacyjny. Możliwe, że umrę przed końcem roku.
– Tak mi przykro…
– Dziękuję, ale nie masz na to żadnego wpływu. Oszczędzaj ślinę na
powiedzenie czegoś inteligentnego.
Odchyla głowę, zdusza ziewnięcie i masuje sobie szyję.
– Czy to boli? – pytam.
– Czasem tak, nawet bardzo. Ale nie zawsze.
– Więc jak mogę pomóc? Mówiła pani, że chce mi coś zaproponować.
– Będę bezpośrednia, nie mam czasu na dobre maniery, udawanie
przyjaźni czy hipokryzję. Zanim się z tobą skontaktowałam, zrobiłam małe
dochodzenie. Dowiedziałam się na twój temat wielu rzeczy.
Cofam się.
– Mam listę mężczyzn, z którymi spałaś, odkąd skończyłaś
siedemnaście lat. Mam też listę wszystkich stanowisk, jakie zajmowałaś
w swoim życiu zawodowym. Wiem, ile pieniędzy jesteś winna w banku, ile
płacisz za swój pokój na poddaszu. Wiem, o czym myślisz w łóżku
wieczorem przed snem.
– Myśli pani, że wszystko pani wolno, tak?
– Tak, w sytuacji, w jakiej się znalazłam.
Od kiedy tu weszłam, jej telefon bez przerwy wibruje. Do tej pory nie
zwracała na to uwagi, ale wreszcie spogląda na ekran i krzywi się.
– Co pani proponuje?
– Potrzebuję czasu, żeby ci to wyjaśnić – mówi, wstając i zgniatając
niedopałek. – Teraz muszę się z kimś spot kać i mam kilka rzeczy do
zrobienia, nie wolno mi nic zmieniać. Proszę cię, przyjdź tu koło szóstej
wieczorem.
– Nie jestem na pani zawołanie!
Oriana nachyla się nade mną i delikatnie całuje mnie w usta.
Sztywnieję.
– Czy wiesz, że jesteś jeszcze ładniejsza, gdy się złościsz? – rzuca,
wychodząc z tarasu. Przekraczając próg, odwraca się i staje
w przesuwanych szklanych drzwiach. – Ach, jeszcze coś. Rzucisz swojego
chłopaka.
– Co?!
– To kretyn, nie zasługuje na ciebie. Nie tylko go rzucisz, ale też zrobisz
to jeszcze dziś.
– Na pani żądanie?
– Na moje żądanie.
– Pani zwariowała – mówię, przechodząc obok niej.
Oriana wzdycha ciężko.
– Tak jak wszyscy. Wiesz, co mówił Jacques Lacan: „Każdy jest
wariatem”. Tak czy inaczej, kiedy tu przyjdziesz, ma być po wszystkim.
– Jakby moje życie było mniej warte od pani życia!
– Adèle, Adèle… Przecież masz trochę oleju w głowie, więc posłuchaj
swojego wewnętrznego głosu, tego, który ci powtarza, że czas już zacząć
żyć samej, zamiast obserwować życie innych.
Spoglądam na zegarek. Zrobiło się późno.
– Muszę wrócić, żeby sprawdzić, jak pracuje moja ekipa – mówię.
– „Muszę wrócić, żeby sprawdzić, jak pracuje moja ekipa” –
przedrzeźnia mnie Oriana cienkim głosem.
Zamykam za sobą drzwi.
– Dziś o szóstej wieczorem, na basenie – słyszę, odchodząc.
7
Justine Taillandier
Co się przemilcza?
Kłamanie jest rzeczą ludzką. Nawet wobec
siebie samych rzadko jesteśmy szczerzy.
Rashōmon, film Akiry Kurosawy
Piątek, 24 maja 2024
Komenda policji w Nicei
1
Pokój przesłuchań wyglądał jak cela więzienna: ściany z czerwonej
cegły, betonowa podłoga, przemysłowe lampy zwisające z sufitu. Było tu
co prawda wielkie okno wychodzące na morze, ale zasłonięto je żaluzjami
i nikt nigdy nie widział, żeby było otwarte.
– Chciałabym, żeby pan opowiedział, co pan robił w dniu zabójstwa
żony – odezwała się Justine.
Adrien Delaunay siedział bez ruchu przy długim metalowym stole.
Justine, sztywno wyprostowana, zajmowała krzesło naprzeciw niego. Po jej
lewej ręce milczący Achraf El Amrani pełnił funkcję sekretarza opisującego
przebieg przesłuchania.
– Chyba już mnie pani o to pytała. – Pianista westchnął.
Przebrał się, zanim z nimi wyszedł, i miał na sobie granatową koszulkę
polo zapiętą na wszystkie guziki z wyjątkiem ostatniego, ciemnogranatowe
dżinsy i czyściutkie adidasy od Stana Smitha z kolorowymi sznurowadłami.
– Przyjechał pan na cap d’Antibes w przeddzień zabójstwa, czy tak?
– Tak, w czwartek, czego dowodzi mój bilet samolotowy.
– Spotkał się pan wtedy z dziećmi, które razem z nianią, panią Nadią
Salahi, przebywały tam od początku tygodnia.
Delaunay kiwnął głową.
– W Mediolanie były ferie – wyjaśnił.
– Przyjechał pan z Monachium, gdzie nagrywał pan płytę, tak?
– Płytę? – powtórzył, kładąc nacisk na to słowo. – Nie jestem pewien,
czy ktoś w dwa tysiące dwudziestym czwartym roku używa jeszcze tego
określenia, ale tak, brałem udział w nagraniu albumu saksofonisty Cedara
Foremana.
– A w piątek, w dniu zabójstwa, miał pan występować w Lucernie
w ramach festiwalu… – Justine rzuciła okiem na ekran laptopa, żeby
sprawdzić informację – Wiosna Jazzu, czy tak?
Delaunay ospale skinął głową.
– Proszę mi wyjaśnić, dlaczego nie pojechał pan z Monachium
bezpośrednio do Szwajcarii.
– Chciałem się zobaczyć z dziećmi – odparł takim tonem, jakby mówił
coś oczywistego.
– Na jeden dzień?
– Tak! – potwierdził zdziwiony. – Pani nie ma dzieci, pani kapitan,
prawda?
Justine nie spodziewała się ciosu tak szybko. Przyjęła go, nie okazując
poruszenia.
– W ostatniej chwili odwołał pan koncert i został w Antibes.
– Zachorowałem.
– Na co?
– Na grypę.
– To był początek maja, epidemia grypy dawno minęła, prawda?
Wzruszył ramionami.
– Nie jestem ani epidemiologiem, ani lekarzem.
– Ja również nie, dlatego przesłuchałam pana lekarza, doktora Xaviera
Malaussenę. Otóż zeznał, że zadzwonił pan do niego w piątek w porze
lunchu i poprosił pan, żeby przyszedł. Ponieważ miał już umówione inne
wizyty, dotarł do pana o szesnastej czterdzieści pięć. Powiedział, że skarżył
się pan na gorączkę, bóle głowy i zatkany nos.
– Sam mi zmierzył temperaturę, kiedy przyszedł. Miałem trzydzieści
dziewięć stopni i jedną kreskę.
– Dlaczego nie przepisał panu żadnych leków?
– Na grypę? Nie ma specjalnego lekarstwa na grypę, trzeba dużo pić,
wziąć paracetamol, witaminę C… A to wszystko miałem w domowej
apteczce. Nie chciałem, żeby mi przepisywał coś jeszcze.
– Ubezpieczenie zdrowotne będzie panu wdzięczne. Był pan w domu
sam?
– Niania zabrała dzieci do kina, pojechali do Cannes.
– A co pan robił po wyjściu lekarza, po siedemnastej piętnaście?
– Z temperaturą trzydzieści dziewięć stopni? Wziąłem paracetamol
i wróciłem do łóżka. Co według pani miałem robić? Ćwiczenia
wytrzymałościowe?
– Wiedział pan, że żona wsiadła do samolotu, żeby do pana dołączyć?
– Tak, powiedziała mi o tym zamiarze poprzedniego dnia.
– Z jej billingu wynika, że o szesnastej wysłała panu wiadomość
potwierdzającą jej przylot do Nicei. Poinformowała też w niej pana, że
wypływa jachtem w morze. Przeczytał ją pan?
– Nie, leżałem w łóżku, przez całe popołudnie nie spojrzałem ani razu
na telefon.
– Przecież odpowiedział pan na esemesa niani wysłanego mniej więcej
o tej samej porze z pytaniem, czy może kupić dzieciom prażoną kukurydzę.
Adrien w ogóle się nie zmieszał.
– Numer niani jest tak ustawiony, żeby jej wiadomości ukazywały się
na ekranie, nawet jeśli w komórce jest włączona funkcja „Nie
przeszkadzać”.
– Ale przy numerze pana żony nie było takiego ustawienia?
2
– Wróćmy do sedna. Po wyjściu lekarza położył się pan z powrotem do
łóżka i spał pan… przepraszam… ile czasu?
– Niecałe dwie godziny. Koło siódmej wieczorem obudziłem się zlany
potem. Miałem wrażenie, że jest lepiej. Wstałem i poszedłem do kuchni po
szklankę wody. Paliło mnie gardło. Wypiłem pół butelki wody Evian.
– Wciąż był pan sam w domu.
– Tak… nie… był jeszcze ogrodnik.
– André Calandri. Zajmował się rozarium. W tym okresie słońce
zachodzi późno. Powiedział, że pracował do za pięć siódma, potem zaniósł
narzędzia do domku ogrodnika. To wtedy, jakieś dziesięć po siódmej,
zauważył pana w szlafroku przy basenie.
– Tak, wyszedłem się przewietrzyć, ale szybko położyłem się
z powrotem i byłem w łóżku, kiedy dzieci wróciły.
– Według niani było to jakieś pięć po ósmej.
Delaunay milczał.
– Nikt nie może zaświadczyć, że był pan w domu między dziesięć po
siódmej, kiedy zobaczył pana ogrodnik, a pięć po ósmej, gdy wróciły
dzieci – powiedziała Justine.
– To prawda – przyznał niezmieszany.
– Z naszych informacji wynika, że pana żona została napadnięta między
siódmą trzydzieści a siódmą czterdzieści pięć. Na ten czas nie ma pan alibi.
– O ile wiem, napadnięto ją, gdy była na jachcie stojącym ponad sześć
mil morskich od brzegu. Jak miałbym się tam dostać, wpław?
– Przecież ma pan mały motorowy ponton.
– Do tego miejsca nie dałoby się dopłynąć w pół godziny!
Miał rację. To było jego alibi. Dlatego przez cały rok nie można było
zrobić u niego rewizji ani go aresztować. To wyjaśniało również jego
pewność siebie; patrzył na Justine tak, jakby mówił „Spierdalaj!”.
Recytował tekst, który znał na pamięć, w tym tkwił problem. Od początku
nie zmienił w zeznaniach ani słowa. W przeciwieństwie do innych
podejrzanych w podobnych okolicznościach nigdy nie pomylił się
w zeznaniach ani sobie nie zaprzeczył. Nigdy nie przyłapano go na
kłamstwie… Ale teraz to się zmieni.
– Sprawdzaliśmy ten dystans kilkakrotnie – oznajmiła Justine. – Na
pełnym gazie, jeśli nie ma wiatru, można tam dotrzeć w dwadzieścia minut.
– Chciałbym, żeby mi to pani pokazała.
Justine zmieniła temat.
– Wie pan, co mnie najbardziej zdziwiło w tej sprawie?
– Nie za bardzo mnie to obchodzi, jeśli mam być szczery.
– Tamtego dnia na terenie państwa posiadłości nie było ochroniarza.
– Nigdy nie ma tam ochroniarza. Jest człowiek, który nadzoruje
utrzymywanie wszystkiego w dobrym stanie, ale tam nie mieszka. Pracuje
dla agencji nieruchomości z boule vard Albert-Premier.
– Dlaczego?
– I Oriana, i ja lubiliśmy być sami. Nie chcieliśmy, żeby ktoś stale
kręcił się po domu. Nie ma też monitoringu, właściwie jest tylko kamera
przy głównym wejściu.
– Przeważnie takie rodziny jak pańska zatrudniają co najmniej jednego
ochroniarza, tym bardziej że miałby gdzie mieszkać. Nie obawia się pan
o dzieci?
– Uczę je, żeby się nie bały, w czym przeszkadzałoby przesadzanie
z ochroną, która zresztą zwykle jest iluzoryczna.
– Czy pana żona miała wrogów?
– Z pewnością, skoro została zamordowana.
– Kto mógłby jej tak nienawidzić?
– Myślałem, że po roku śledztwa znaleźliście odpowiedź na to pytanie.
– Jeszcze do tego wrócimy, na razie proszę mi powiedzieć, co pan o tym
sądzi.
– Sądzę, że jesteście beznadziejni. Zresztą niesprawność policji
i słabość francuskiego wymiaru sprawiedliwości są powszechnie znane. Nie
chronicie skutecznie obywateli. Marzy wam się, żeby dodać takiego faceta
jak ja do waszej kolekcji trofeów, bo jestem bogaty i sławny, ale jesteście
tak niekompetentni, że nawet nie potrzebuję adwokata, sam się wybronię.
Justine zachowała kamienny spokój. Pomyślała, że podejrzany traci
cierpliwość, a to dobry znak.
– Gdy pokazaliśmy panu listę rzeczy, które żona miała przy sobie na
jachcie, stwierdził pan, że brakuje zegarka o wielkiej wartości.
– Tak. To był patek philippe nautilus z różowego złota z brylantami.
Prezent ode mnie na dwudziestą rocznicę naszego poznania się.
– Sprawdziłam ceny w internecie. Był warty ponad dwieście tysięcy
euro! Niesamowite… Nawet nie wiedziałam, że zegarki mogą być takie
drogie. Przecież za tyle można kupić trzypokojowe mieszkanie.
Delaunay przybrał znudzoną minę.
– A jakie jest pani pytanie?
– Jest pan pewien, że żona miała ten zegarek na ręce?
– Żona go nosiła.
– Myśli pan, że zabójca go ukradł?
– To chyba oczywiste. Bo kto inny? Policja? Sanitariusz z pogotowia?
Jedna z tych studentek, które znalazły moją żonę?
Sprawa zegarka była tajemnicą. Już od miesięcy zespół Justine
sprawdzał w internecie wszystkie strony handlujące zegarkami oraz
okolicznych jubilerów.
– A więc to był prezent na waszą rocznicę. Dwadzieścia lat razem to
w dzisiejszych czasach niemal rekord.
Delaunay z kamiennym wyrazem twarzy wpatrywał się w nieistniejącą
plamkę na suficie.
3
– Dwadzieścia lat… Jak się między wami układało?
– Tak dobrze, jak to możliwe.
Justine spojrzała w akta, które leżały przed nią na stole.
– Czasem jednak się kłóciliście, nawet przy świadkach.
– Oriana miała taki charakter. Kłótnie, konflikty… to był dla niej
sposób rozmowy.
– Dzieci mówią, że to zdarzało się często. I że im to przeszkadzało.
– Moje dzieci są w doskonałej formie. Przeszkadza im raczej to, że
straciły matkę i do dziś nie wiadomo, kto ją zabił.
– Panie Delaunay, zapytam wprost: czy bił pan żonę?
– Chyba pani zwariowała!
– Mężczyzna zatrudniony do konserwacji basenu widział, jak pan
chwycił żonę tak gwałtownie, że miała potem siniaki.
Delaunay pokręcił głową.
– Facet, którego zwolniłem dwa lata temu, bo przychodził do pracy,
kiedy chciał. Doskonały świadek!
– Coś takiego nie miało miejsca?
– Nigdy.
– Na niektórych zdjęciach widać, że od dwa tysiące dwudziestego roku
pana żona miała bliznę w górnej części nosa.
– Uderzyła się, skacząc do basenu. Nawet mnie przy tym nie było.
Myślę, że to również opowiedziały wam dzieci. Mój syn był przy tym
obecny. Zrobiliście sekcję Oriany. Czy znaleziono sińce albo ślady starych
ran?
Justine nie odezwała się.
– No tak, nie musi pani odpowiadać.
– A żona pana biła?
– Niech pani przestanie. W naszej rodzinie nikt nikogo nigdy nie bił.
Znów spojrzała w akta.
– Często tłukła talerze… to słowa waszej gosposi.
– Tak, to się zdarzało. Kiedy była zdenerwowana, mogła parę razy
rzucić talerzem o ścianę…
– O co się najczęściej kłóciliście?
Delaunay po raz kolejny pokręcił głową, znużony.
– Zwykłe kłótnie małżeńskie. Jest pani mężatką, pani kapitan?
Justine zmieszała się i zamilkła. Podejrzani podczas przesłuchania
bywają złośliwi i zadają osobiste pytania; zwykle umie to wykorzystać, ale
dziś jakoś zabrakło jej pewności siebie.
Zobaczyła alarm na ekranie laptopa. Nie chciała słuchawek, ale Candice
Lachaume, która pilnie obserwowała przesłuchanie, wysłała wiadomość:
Proszę uważać, zorientował się, że to pani słaby punkt!
Justine potarła powieki. Dobrze wiedziała, co o niej sądzą. W ciągu
dwóch lat straciła całą swoją moc. Nosiła teraz etykietę frajerki, którą facet
zostawił dla młodszej. Jej położenie prowokowało chichoty i fałszywe
współczucie. Schadenfreude w całej okazałości. Złośliwa radość z cudzego
nieszczęścia. Jakie to uspokajające, gdy patrzy się na czyjś smutek. Dzięki
temu własna sytuacja od razu wydaje się lepsza.
– Kłóciliśmy się, to prawda – podjął Adrien. – O głupstwa, jak to się
często w życiu zdarza. Tak funkcjonowaliśmy. Zna pani Piosenkę starych
kochanków Brela? Czy nie ma gorszej pułapki niż ciągły spokój?
Chcieliśmy uniknąć rutyny, monotonnej codzienności.
Tym razem Justine zareagowała.
– Bardzo lubię Brela, zwłaszcza tę piosenkę – powiedziała. – Często ją
pan gra na koncertach, nawet ją pan nagrał. Wiem, bo kupiłam pana płytę!
I jeśli się nie mylę, jest tam też takie zdanie: To jasne, raz czy dwa miałaś
kochanka, trzeba było jakoś przeżyć…
Adrien zaśmiał się nerwowo.
– Czy pana żona miewała kochanków, panie Delaunay?
– Nie.
– Jest pan pewien?
– Proszę mi udowodnić, że miała.
– A pan? Czy ma pan kochankę?
– Tak długo już śledzicie każdy mój ruch, że macie chyba swoje zdanie
na ten temat?
– Proszę odpowiedzieć: tak czy nie?
– To nie pani sprawa, to moje życie osobiste.
– W areszcie nie ma życia osobistego.
– Niech pani przeczyta jeszcze raz Sołżenicyna: budujemy swoją
wolność na tym, czego oni o nas nie wiedzą.
– To jest przesłuchanie, a nie wykład z literatury.
– Zajmuje się pani tym śledztwem od roku. Przez ten czas nie wiem, co
się dzieje, w jakim punkcie jesteście, mimo że wciąż domagam się
wyjaśnień. Od roku wszystkie portale społecznościowe i media insynuują,
że jestem winien. Czego, nie wiadomo. Od roku nie wiem, co powiedzieć
dzieciom, kiedy mnie pytają, jak umarła ich matka. Patrzą na mnie
podejrzliwie, bo kolega w szkole mówił, że to ja ją zabiłem!
– Proszę się uspokoić!
– Ma pani dzieci? – spytał znowu.
– Och, niech pan przestanie!
– Ma pani dzieci? Tak czy nie?
– Nie. Ale to nie ma znaczenia.
– Właśnie że ma znaczenie. Przez to pani nic nie rozumie. Nie
mieszkamy na tej samej planecie, pani kapitan. Są dwa światy, świat tych,
którzy mają dzieci, i tych, którzy ich nie mają.
Justine nagle poczuła ochotę, żeby dać mu po gębie, ale nie dała nic po
sobie poznać. Gdyby to od niej zależało, wszystko potoczyłoby się inaczej.
Od lat odgrywała publicznie rolę progresywnej policjantki, zwolenniczki
reform, ale w głębi duszy ani przez chwilę nie wierzyła w te tolerancyjne
teorie. W przesłuchaniach wszystko powinno być dozwolone, nawet użycie
siły, byle sobie oszczędzić pustej paplaniny. Złapać faceta za gardło i nie
puszczać. Społeczeństwo musi się bronić przed wrogami. Na początku
pracy w policji, przed reformą z 2011 roku, przesłuchiwała w Auvare
dilerów, którzy godzinami byli zmuszani do siedzenia na maleńkich
stołkach z rękami skutymi za plecami. W tamtych czasach można było
pozbawiać podejrzanych snu przez czterdzieści osiem godzin. Bergomi
opowiadał jej o stosowaniu w aresztach jeszcze bardziej bezwzględnych
metod, kiedy w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych służył
w Marsylii. Należał do zespołu Batailleya, który wsławił się aresztowaniem
Raynalda Pfefferkorna, zwanego Ogrodnikiem, jednego z pierwszych
seryjnych zabójców naszych czasów. Żeby go zmusić do ujawnienia, gdzie
ukrył ciało ostatniej ofiary, marsylscy gliniarze ścisnęli mu szyję paskiem
tak mocno, że trzeba go było reanimować.
Odetchnęła głęboko. Nie wolno jej teraz pękać. Przecież wiedziała, że
to przesłuchanie zmieni się w maraton i że będzie musiała czekać na swój
moment. Nie może od razu wyłożyć kart. Pozwoli podejrzanemu gadać,
a potem wkroczy.
– Panie Delaunay, niech pan będzie spokojny, wiemy, kto zamordował
pana żonę. Już niedługo będzie pan mógł to powiedzieć swoim dzieciom.
8
Oriana Di Pietro
Za czym gonimy?
– Co w życiu jest pana największą ambicją?
– Stać się nieśmiertelnym i umrzeć.
Dialog z filmu Do utraty tchu Jeana-Luca
Godarda
Osiemnaście miesięcy wcześniej
Paryż, 16 października 2022
1
Na szóstym piętrze hotelu Bristol przez wielkie okna wpadało złote
światło. Wyłożony tekowym drewnem basen hotelowy przypominał pokład
wielkiego jachtu sunącego ponad dachami Paryża. To wrażenie pogłębiały
jeszcze dwa freski przedstawiające dziób i rufę statku dobijającego do
poszarpanych wybrzeży Morza Śródziemnego. Wywoływały u widza
optyczne złudzenie, że przebywa na pokładzie.
Oriana Di Pietro przepłynęła dwadzieścia długości basenu, wyślizgnęła
się na brzeg, chwyciła szlafrok i opadła na leżak z lakierowanego drewna.
Nie było jeszcze ciemno, ale już zaczynał zapadać zmierzch. Blask
w ciepłym powietrzu powoli gasł. Pachniało morzem. Wytarła czoło
ręcznikiem. Starała się dojrzeć coś poza fioletowo-różowymi chmurami,
których strzępki znikały za paryskimi dachami. A gdyby śmierć tak
wyglądała? – pomyślała, starając się uspokoić. Długa spokojna podróż
z dala od zgiełku… Kontemplacyjny przelot nad rzeczywistością, tak bliską
żywym, a jednocześnie tak daleką.
Nagle poczuła cytrusowy zapach, a zaraz potem szelest w liściach
pomarańczy. Odwróciła się i ujrzała Adèle Keller. To moja bliźniaczka,
pomyślała.
– Dobry wieczór, pani Di Pietro.
– Prosiłam, żebyś mi mówiła po imieniu. – Oriana zaprosiła gestem
młodą kobietę, żeby podeszła. – Przyszłaś jednak. To dowód, że jesteś
inteligentna, w co zresztą nigdy nie wątpiłam.
– Jak może być pani taka pewna? – spytała Adèle, nie ruszając się
z miejsca.
– Mam dar, który przekazał mi ojciec: intuicję. Naprawdę czuję, co
człowiek ma w sercu i w głowie. To zawsze było moją siłą i wielokrotnie
uratowało mi życie, kiedy byłam reporterką wojenną.
– Mnie nie tak łatwo przejrzeć.
Oriana nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu.
– Uwielbiam, kiedy mi stawiasz czoło! Ta zadziorna mina tylko dodaje
ci uroku. Ale usiądź, mam ci coś do powiedzenia.
Adèle, z początku niezdecydowana, w końcu usiadła na sąsiednim
leżaku, sztywno wyprostowana, ze złączonymi nogami.
– Słucham panią.
Oriana wypiła łyk wody.
– Moja historia zaczyna się pierwszego lutego tysiąc dziewięćset
dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Miałam sześć i pół roku. Tamtego
dnia moja matka, rzeźbiarka Anna Maria Di Pietro, przyjechała po mnie do
szkoły samochodem. Było piątkowe popołudnie. W Mediolanie panowała
piękna pogoda. Miałyśmy zamiar pojechać na weekend do mojego taty,
który był w górach, w Cortina d’Ampezzo, gdzie mieliśmy dom.
W tym momencie nad basenem były tylko one dwie. Plusk wody
mieszał się z szumem wentylacji.
– Uwielbiałam jeździć z mamą samochodem. Za kierownicą swojego
czerwonego maserati pędziła drogami z radiem nastawionym na cały
regulator. To były czasy wspaniałego włoskiego popu: Zucchero,
Ramazzotti, Cutugno.
Oriana przymknęła oczy; powoli wracały szczegóły z przeszłości. I ta
uporczywa melodia, Una storia importante.
– O piątej po południu byłyśmy w Bergamo, godzinę później
w Weronie, potem Padwa, Wenecja i Treviso, gdzie zjechałyśmy
z autostrady. Wypadek wydarzył się kawałek za Belluno, w Dolomitach,
tam gdzie droga robi się naprawdę stroma i kręta.
Adèle słuchała w milczeniu, siedząc bez ruchu. Wyobraźnia podsuwała
jej obrazy w pięknych ciepłych barwach jak na starych filmach
w technikolorze. Naprawdę widziała szybki samochód pędzący po krętej
górskiej drodze.
– Siedziałam z tyłu, na kolanach miałam notatnik i pudełko flamastrów
oraz kota – ciągnęła Oriana. – Dostałam go rok wcześniej na urodziny od
rodziców. Uroczy grubiutki szkocki fold z gęstą, miękką sierścią
i prześlicznym pyszczkiem. Nazwałam go Gufetto, bo był podobny do
małej sowy. Mama zgodziła się, żebyśmy go zabrały, pod warunkiem że
będzie siedział w klatce. Wciąż powtarzała: „Pamiętaj, nie otwieraj klatki
podczas jazdy, rozumiesz, kochanie?”. A ja za każdym razem
odpowiadałam: „Tak, mamusiu, rozumiem”. Trzymałam klatkę na
kolanach. Przez siatkę widziałam położone uszka Gufetta, jego okrągłe
miedziane oczka, zmarszczony pyszczek, przez który wyglądał tak, jakby
wciąż się uśmiechał. Niesamowicie mnie rozczulał. Miałam ochotę go
pieścić i głaskać. Powstrzymywałam się, jak mogłam, ale w końcu…
– W końcu otworzyła pani klatkę – odgadła Adèle.
– Tak, chciałam go wziąć na ręce. Był tak podniecony, że natychmiast
uciekł i wskoczył na przednie siedzenia. Mama przestraszyła się, próbowała
go złapać, ale uciekł pod pedały. Pociągnęła hamulec ręczny, żeby go nie
rozgnieść, i straciła kontrolę nad samochodem, który jechał za szybko.
Maserati rozwaliło murek, na chwilę zawisło w powietrzu, przeleciało przez
krzaki i runęło trzydzieści metrów w dół.
2
Światło padało ukosem i sylwetki obu kobiet rzucały chińskie cienie na
ścianę z patynowanego drewna. Na chwilę ktoś wszedł, żeby zapalić
świece. Zapachniało miodem i kwiatem pomarańczy. Oriana przeżywała na
nowo scenę, która zniszczyła jej dzieciństwo.
– Samochód kilka razy przekręcił się w powietrzu i spadł na jakiś dach.
Mimo ran udało mi się wyjść z dymiącego auta. Będę zawsze pamiętać tę
kamienną ciszę, która zapadła po trzasku gnącej się blachy, kiedy maserati
uderzyło o dach. Szklany wzrok mamy, zakrwawioną twarz… Zostawiłam
ją samą w tym piekle…
Adèle zamrugała. Oślepiały ją do bólu migające obrazy spadającego
auta, ogłuszało ryczące radio samochodowe; oczami wyobraźni podążyła
stromym zboczem za samochodem, który ciężko spadł i stanął
w płomieniach. Nieruchoma zakrwawiona twarz Anny Marii, rozczochrane
włosy przylepione do przedniej szyby.
– Przytomność odzyskałam dopiero w szpitalu – podjęła opowieść
Oriana. – Strażacy potrzebowali wielu godzin, żeby wyciągnąć mamę
z labiryntu zgniecionej blachy. Była w dramatycznym stanie: zmiażdżone
płuca, zapadnięta klatka piersiowa, mnóstwo złamań i wylewów. Zmarła
kilka godzin po dotarciu do szpitala.
Zapadła noc. Daleka kopuła Instytutu Francji z oświetloną ażurową
wieżyczką wydawała się tuż-tuż. Rzędy białych leżaków na dachu hotelu
wyglądały jak blanki w murze obronnym średniowiecznego zamku.
– To stało się, niestety, przełomowym momentem mojej egzystencji,
tym, co podcięło moje życie u korzeni. Ta tragedia zniszczyła moje ciało.
Ale przede wszystkim ponad trzydzieści lat musiałam żyć z tą straszną
tajemnicą: to ja zabiłam mamę.
– Naprawdę nie można tak mówić, to był wypadek – sprzeciwiła się
Adèle.
– Wypadek, który spowodowałam.
– Nieumyślnie.
– Uwierz mi, to ma niewielkie znaczenie. Nie posłuchałam mamy
i dlatego zginęła. Wie o tym tylko mój psychiatra. Ojciec ubóstwiał matkę.
Jej śmierć go złamała, stał się twardy, surowy, stracił zainteresowanie
wszystkim. Dalej prowadził interesy, ale automatycznie, bez
zaangażowania, bez pasji. Ożenił się powtórnie z okropną kobietą i miał
z nią drugie dziecko, którym się nie zajmował. Kiedy wiosną dwa tysiące
dwudziestego pierwszego roku zachorował, postanowiłam powiedzieć mu
prawdę. Po trzydziestu latach.
– Po co?
Oriana pokiwała głową.
– Długo się wahałam, ale ten sekret niszczył mnie od środka. Żarliwie
pragnęłam, żeby ojciec mi wybaczył. Żeby mi odpuścił winę. Były dni, gdy
wydawało mi się, że wie, co zrobiłam. Ale się myliłam. Gdy mu
powiedziałam, popatrzył na mnie przerażony i dostał ataku. Zmarł kilka dni
później.
Adèle była oszołomiona.
– Po jego pogrzebie czułam się strasznie – ciągnęła Oriana. –
Pojechałam z dziećmi do Grecji, żeby odpocząć. Byłam na dnie. Pełna
najczarniejszych myśli, chciałam się zabić albo żeby mnie zamknęli
w domu wariatów. Nie pomagała mi nawet obecność Paola i Sophii. Mąż
wyjechał na tournée, a nasza stała niania wróciła do Anglii. Poprosiłam
w hotelu, żeby znaleźli mi kogoś do pomocy, i zjawiłaś się ty, Adèle.
Wspaniale zajęłaś się dziećmi. Wiedziałaś, co mówić i kiedy. Byłaś
serdeczna, ale i wymagająca. Umiałaś je uspokoić i byłaś realistką. To
dzięki tobie nie załamałam się kompletnie. I potem dużo o tobie myślałam.
– Dlaczego mi pani to dziś opowiada?
– Bo umieram.
– Przepraszam, ale nie widzę związku.
Oriana wstała z leżaka i usiadła obok Adèle. Woda w basenie jarzyła się
nierealnym blaskiem. Chwiejne płomienie świec rzucały niepokojące
cienie, które wydawały się zbierać na narady w czterech rogach
pomieszczenia. Nawet postacie z fresków na ścianie poruszały się jak żywe.
– Zawsze gdy miałam okazję cię obserwować, przychodziła mi do
głowy ta sama myśl: byłabyś fantastyczną żoną dla mojego męża.
Adèle zesztywniała i cofnęła się.
– O czym pani mówi? Czy to plan na trójkąt?
– W pewnym sensie, ale nie taki, o jakim myślisz. Proponuję, żebyś
zajęła moje miejsce.
3
– Mam zająć pani miejsce?
– Mówię poważnie. Mówiłam ci dziś rano, że mam raka i że to jest
wyrok.
– Nie wolno pani tak myśleć! Jest pani wojowniczką, zwalczy pani
chorobę, zobaczy pani… i…
– Nie da się zwalczyć glejaka w czwartym stadium – przerwała jej
Oriana. – Za dwa lub trzy miesiące mnie nie będzie. Stąd ta propozycja.
– Ale jaka propozycja?
– Chcę, żebyś zajęła moje miejsce przy moim mężu i żebyś
zaopiekowała się moimi dziećmi.
Adèle wstała z leżaka, kręcąc głową.
– To nie ma sensu – rzuciła.
– Wprost przeciwnie, to wszystkim wyjdzie na dobre.
– Nie znam pani męża, nawet go nie widziałam. Jak pani sobie to
wyobraża?
– Jestem pewna, że go pokochasz. Wszyscy kochają Adriena.
– A on?
– On też cię pokocha. Jesteś w jego typie: łagodna blondynka,
dyskretna, uważna.
Adèle pomyślała o swojej ulubionej bohaterce literackiej, Melanie
Hamilton z Przeminęło z wiatrem. Najbardziej wspaniałomyślna,
najszlachetniejsza ze wszystkich postaci w powieści tuż przed śmiercią
prosi tę sukę Scarlett o opiekę nad jej mężem i synem.
– Dlaczego ja?
– Tłumaczę ci to od pół godziny! Po pierwsze, mam pewność, że
doskonale zaopiekujesz się moimi dziećmi. A po drugie… Po drugie,
uważam, że jesteś do mnie podobna.
– Wcale nie jestem do pani podobna. Jesteśmy zupełnie różne.
– Nie tak bardzo, jak ci się wydaje.
Adèle zakręciło się w głowie. Uporczywy zapach świec i dziwaczność
sytuacji zbiły ją z nóg. Dlaczego w ogóle jeszcze tu siedzi i daje się
wciągać w tę perwersyjną grę? Po co rozmawia z tą kobietą? Och, dość,
dość…
– Nie mogłabym tego zrobić! – wykrzyknęła.
– Zrobimy to razem. Nie mówię, że będzie łatwo, ale może się udać.
– Pani ze mnie drwi.
– Ależ nie, mówię poważnie.
Adèle czuła się jak ogłuszona. To jakiś zły sen, muszę się obudzić,
pomyślała z rozpaczą. Żeby zachwiać pewność siebie Oriany, postanowiła
wykazać jej niedorzeczność tego pomysłu.
– Jak może być pani pewna, że spodobam się pani mężowi?
– Bo go dobrze znam. I mogę ci dać klucz do jego serca.
– A dzieci?
– Dzieci już cię lubią, a docenią cię, kiedy zrozumieją, że dzięki tobie
rodzina przetrwa po mojej śmierci.
– A… a pani? Jak pani może mi zostawić to, co jest dla pani
najcenniejsze?
Na twarz Oriany wypłynął melancholijny uśmiech.
– Bo jestem egoistką i megalomanką. I ponieważ wybierając osobę,
której wszystko zostawiam, w jakimś sensie zatrzymuję to dla siebie.
– Ma pani bliskich, którzy mogliby zająć się dziećmi.
– Nie mam nikogo, mówiłam ci. Matka i ojciec nie żyją. Przyrodni brat
to cymbał, macocha to kretynka, kompletnie podporządkowana byłemu
sekretarzowi mojego ojca, który oddałby wszystko, żeby stanąć na czele
naszego imperium. Nienawidzę tych ludzi, boję się ich i ty również
powinnaś się ich wystrzegać.
– A ja, moje życie? Czy pani o tym w ogóle pomyślała? Przecież mam
prawo wybrać sobie partnera, swoją przyszłość.
– Bądź realistką. Wiesz dobrze, że moja propozycja to coś, co by ci się
nigdy nie przydarzyło. Wspaniałe życie w złotym pałacu. Prawdziwy Graal.
Lepiej, niż gdybym ci powiedziała, że wygrałaś fortunę w Lotto.
– Pani chce zapanować nad własną śmiercią, ale ja nie chcę
zrezygnować z mojego życia.
– Doprawdy! – zadrwiła Oriana. – Twoje życie! A cóż to takiego to
twoje życie? Praca i mieszkanie służącej…
– Może, ale przynajmniej żyję, a pani jest jedną nogą w grobie.
Oriana westchnęła. Nagle cały plan wydał jej się dużo trudniejszy, niż
myślała. Może się pomyliła, wybierając Adèle. Jeśli tak, nie powinna tracić
na nią czasu. Musi zmienić taktykę, zanim nowotwór przejmie nad nią
władzę. Swoją chorobę widziała jak bombę kasetową, która wkrótce
wybuchnie, wyrzucając setki odłamków. Czasem wmawiała sobie, że
potrafi powstrzymać rozwój choroby, ale rzeczywistość była inna. Któregoś
ranka bomba się rozpadnie wewnątrz jej ciała na mnóstwo śmiertelnych
pocisków i to będzie koniec. Popatrzyła na Adèle i spróbowała podejść ją
inaczej.
– Znasz to zdanie Nietzschego: Moralność to instynkt stadny jednostki?
– Nie.
– Nietzsche uważał, że dominująca moralność wynika z niechęci
słabych do silnych – wyjaśniła Oriana. – Żeby się zemścić za własną
niewystarczalność, niedoskonałość, przeciętniacy starają się odwrócić
wartości i narzucić wszystkim swoją wizję dobra i zła.
Oczy Adèle zabłysły. To była jedna z tych rzeczy, którymi Oriana jej
imponowała. Gada się o ciuchach, makijażu czy o torebce z ostatniej
kolekcji Lady Dior, a ona nagle rzuca tekst o estetyce piękna u Kanta,
Hegla czy Oscara Wilde’a. Urzekające i wyjątkowe.
– Tej moralności słabych Nietzsche przeciwstawia moralność
arystokraty – ciągnęła Oriana. – Tę, którą tworzą istoty wyższe, żeby
działać według własnych wartości i włas nych reguł.
– Po co mi pani to mówi?
– Ponieważ zauważyłam, że nie masz instynktu stadnego. Nie jesteś
stworzona do tego, żeby podlegać prawom rządzącym życiem mas. Jesteś
stworzona, żeby się od tego uwolnić. Jesteś stworzona, żeby żyć takim
życiem jak moje. Jesteś stworzona, żeby żyć moim życiem.
– To tylko słowa.
– Wprost przeciwnie, to, co mówię, jest bardzo konkretne. Mogę
zmienić twoje życie, a ty możesz zmienić to, co mi zostało z mojego.
Zmarszczona tafla wody w basenie zniekształcała geometryczny układ
biało-niebieskiej mozaiki.
– Wydaje mi się, że przez chorobę straciła pani rozum. Nie jest już pani
w pełni świadoma sytuacji, Oriano.
– Zastanów się nad moją propozycją.
– Już to zrobiłam. Nie zgadzam się.
Klatka kota
Czego w tym zdaniu nie rozumiesz?
Nathan Fawles
Pamiętaj, nie otwieraj klatki podczas jazdy, rozumiesz, kochanie?
Pamiętaj, nie otwieraj klatki podczas jazdy, rozumiesz, kochanie?
Pamiętaj, nie otwieraj klatki podczas jazdy, rozumiesz, kochanie?
Pamiętaj, nie otwieraj klatki podczas jazdy, rozumiesz, kochanie?
Pamiętaj, nie otwieraj klatki podczas jazdy, rozumiesz, kochanie?
PAMIĘTAJ, NIE OTWIERAJ KLATKI
PAMIĘTAJ, NIE OTWIERAJ KLATKI
PAMIĘTAJ, NIE OTWIERAJ KLATKI
PAMIĘTAJ, NIE OTWIERAJ KLATKI
NIE OTWIERAJ
TEJ
CHOLERNEJ
KLATKI!
9
Adèle Keller
Co nas oczarowuje?
Noc wpadała przez okno. Pociąg pędził.
Czułam, że to życie wpada na mnie, a ja
pędzę ku niemu, ku tej aksamitnej
niewiadomej.
Nina Berberova
Paryż, 16 października 2022
1
Prochowiec, szalik, słuchawki…
Wychodzę z hotelu, kręci mi się w głowie, jakbym uciekała z przyjęcia,
na którym za dużo wypiłam. Nie jest zimno, ale na Faubourg-Saint-Honoré
nieoczekiwanie zrywa się wiatr. W marszu zaciskam pasek płaszcza,
przyspieszam; muszę jak najszybciej wyjść z tej dzielnicy, odetchnąć
świeżym powietrzem, zapomnieć o szalonym pomyśle Oriany Di Pietro.
W słuchawkach leci playlista tango nuevo. Przechodzę przez ulicę ku
avenue de Marigny i idę wzdłuż ogrodów Champs-Élysées.
Jaki mam plan na wieczór? Kolejny film na Netflixie w towarzystwie
kota? Wyjście z koleżankami, których nie cierpię? Wypad do klubu, na co
nie mam forsy? Już wolę pospacerować bez celu, pozwolić myślom błądzić
bez ograniczeń, bez przymusu. Nie mam prawdziwych przyjaciół, a moje
życie miłosne jest serią straconych złudzeń.
Uśmiecham się gorzko na myśl, że dziś rano Oriana chciała, żebym
rzuciła chłopaka. Otóż to, co jej powiedziałam, jest nieaktualne.
Zostawiłam typa dwa tygodnie temu. Chodziło z nim tylko o seks,
regularny, lecz nic szczególnego. Od jakiegoś czasu sprawdzanie portali
randkowych stało się dla mnie bardziej obowiązkiem niż przyjemnością.
Spotkania są banalne, faceci fatalni. Urodzaj na nudnych, smutnych
przeciętniaków. Gdzie są marzenia, romantyzm, ekscytacja? Stracony czas,
fałszywe obietnice; randki zostawiają tylko niesmak w ustach.
Dochodzę do placu Concorde, gdy rozpętuje się burza. Chowam się na
chwilę pod daszkiem na przystanku autobusowym. Przez zaparowaną szybę
widzę wielkie oświetlone koło diabelskiego młyna; na burym niebie
załamują się kolorowe światełka. Przyglądam się przez strugi deszczu
baletowi zniekształconych taksówek, autobusów i przechodniów. Znów
atakuje mnie wspomnienie dziwnego poranka z Orianą, ale je odsuwam.
Przestało padać, za to wieje z podwójną siłą. Idę dalej, przechodzę na
drugą stronę Sekwany, przez chwilę idę wzdłuż rzeki, zasłuchana
w Libertango Astora Piazzolli, pochłonięta duchami Paryża. Dźwięk
bandoneonu przenosi mnie do Ameryki Południowej. Świat wokół mnie
wydaje się płynny, nierealny, jakbym widziała go przez woalkę. Paryskie
budynki nabierają argentyńskich barw i nagle wzdłuż Sekwany stoją
kolorowe domy. Murale z uliczki Caminito zasłaniają obrzydliwe brudne
graffiti, którymi pokryta jest stolica Francji.
2
Gdy tylko wyjmuję z uszu słuchawki, czar pryska. Koncert klaksonów
i syren gwałtownie przywraca mnie do szorstkiej i chaotycznej
rzeczywistości. Doszłam do quai de Conti, aż do gmachu Hôtel de la
Monnaie między Pont des Arts i Pont-Neuf. Nocą ten budynek przypomina
petersburski Pałac Marmurowy nad Newą. Przed wejściem stoi kolejka.
Sporo plakatów zapowiada wieczorny program:
FESTIWAL JAZZOWY NA SAINT-GERMAIN-DES-PRÉS
ADRIEN DELAUNAY – FORTEPIAN
NIEDZIELA, 16 PAŹDZIERNIKA
PARYŻ, HÔTEL DE LA MONNAIE, GŁÓWNY DZIEDZINIEC
Osłupiałam. Co za zbieg okoliczności! Jakby Oriana potajemnie
zapanowała nad moim mózgiem. Stoję nieruchomo, wpatrzona w afisz.
Adrien Delaunay wydaje się mi przyglądać ze skupionym wyrazem twarzy.
Potargane włosy, prosty nos, wyraźna linia ust, kilkudniowy zarost,
spojrzenie częściowo zasłonięte błękitnawymi szkłami.
Rzucam okiem na zegarek. Koncert zacznie się za dziesięć minut.
Waham się: wejść w tę grę czy odpuścić? To wydarzenie jest zatrutym
darem, najprostszą drogą, żeby rzucić się w szpony Oriany. A poza tym jak
zdobyć bilet w ostatniej chwili? Rozglądam się w poszukiwaniu koników,
często sprzedających bilety pod teatrami czy salami koncertowymi.
Obchodzę dookoła tłum i widzę młodego pucołowatego brodacza
w kraciastej koszuli i dżinsowej marynarce, który zaczepia przechodzących,
machając tekturką z napisem:
SPRZEDAM DWA BILETY
– Ile? – pytam.
– Nic, jeśli ze mną wejdziesz.
Z taką gębą raczej nie masz szans, myślę.
– Wolałabym pójść sama.
– To dwieście euro.
Waham się. To dla mnie o wiele za drogo. Spoglądam na faceta: stoi
zadowolony na tle ściany, na której ktoś nabazgrał gilotynę i podpisał:
Uważaj, Macron, bo zaczniemy od nowa!
– Dobra, dawaj ten bilet! – rzucam.
Facet proponuje, żebym wysłała kasę przez aplikację LYDIA – „W ten
sposób będziesz miała mój numer, gdybyś po koncercie chciała pójść na
drinka” – i wyjmuje bilet z kieszeni. Oglądam go dokładnie, sprawdzam,
czy gość nie próbuje mnie oszukać, ale bez problemu przechodzę przez
wielką bramę.
Od razu uderza mnie uroda tego dziedzińca: majestatyczne kolumny,
frontony, scena oświetlona świecami wielkości gromnic. Ogarnia mnie
podniecenie. Wchodzę między ludzi, gdy wszyscy już siadają.
Koncert zaczyna się punktualnie. Adrien Delaunay wchodzi na scenę
wśród oklasków, siada przy fortepianie i zaczyna improwizować. Długo nie
mogę się skupić. Rozprasza mnie piękno dekoracji, misterium nocy, lekki
wiatr, delikatne świat ło świec, drżące cienie odbijające się na fasadach.
Z początku trudno mi zakwalifikować gatunkowo tę muzykę.
Mieszanka klasyki, popu i jazzu. Na twarzy Delaunaya widać napięcie,
jakby walczył z instrumentem, wznosząc gruby mur chaosu i dysonansów,
w którym co jakiś czas nieśmiało rozbrzmiewa fraza z Debussy’ego,
Schuberta, Beat lesów czy Radiohead.
Krzywi się, odwraca głowę, wierci się na taborecie, jakby nie mógł
znaleźć właściwej pozycji. Co chwila zmienia tempo gry, gubi się, próbuje
jakiegoś pasażu, nie daje rady. Ale po chwili mgła się rozwiewa, a on,
balansując na krawędzi, nagle znajduje drogę. Mur z bezładnych nut nagle
nabiera harmonii. Krystaliczna melodia wypływa jak woda ze źródła. Serce
mi się ściska. Zamykam oczy i poddaję się. Myślę o mitologii greckiej,
o śpiewie syren, które uwodziły słuchaczy i wciągały ich za sobą w głębiny.
Unoszę się w przestrzeni tego nieznanego świata i nagle czuję na ramieniu
czyjąś dłoń. Podskakuję i otwieram oczy.
Odwracam się i widzę twarz Oriany Di Pietro.
3
Oriana, nie czekając na koniec koncertu, zaciągnęła mnie do jakiegoś
staroświeckiego bistra na rue du Bac. Typowo paryskie wnętrze, boazerie,
lustra, okrągłe stoliki, skórzane kanapy, krzesła Baumanna. Na ścianach
mosiężne kinkiety i plakaty filmów Nowej Fali.
Zamówiła białe wino i tapas. Przeszkadzał jej hałas na sali, więc
poprosiła, by obsłużono nas na zewnątrz. Była odmieniona: zrelaksowana,
pewna siebie, zadowolona, że znów trzyma ster. I miała rację: wciągnęłam
się w jej pomysł, byłam gotowa wejść z nią w to szaleństwo.
– Wiesz, że przez ostatnie dziesięć lat często płaciłam kobietom, żeby
spróbowały uwieść mojego męża? Nie kurwom za sto euro, ale
najpiękniejszym escort girls z Mediolanu i Nowego Jorku. Dziewczynom,
których nikt by nie podejrzewał, że robią cokolwiek za pieniądze.
– I co?
– Żadnej się nie udało.
– Po co to robiłaś?
– Chciałam sprawdzić naszą miłość.
– On chyba się domyślał, prawda?
– Nie wydaje mi się.
– Jeśli żadnej się nie udało, to jakie ja mam szanse?
– Ty nie jesteś jak one. Jesteś wyjątkowa.
– Daj spokój!
– Instynktownie umiesz znaleźć równowagę w kontakcie z ludźmi,
zachować dystans. Masz w sobie jakąś niewinność, która może oczarować
Adriena.
Kiwnęła ręką i po sekundzie zjawił się niski człowieczek z ogoloną
czaszką, niosąc popielniczkę.
– Czy mąż już cię nie kocha?
Zapaliła i pokręciła głową, wyraźnie zirytowana, jakbym powiedziała
jakieś głupstwo.
– Czy chcesz, czy nie, miłość od początku ma w sobie ziarna końca. To
smutne, ale prawdziwe. Para może się sobą zmęczyć. To, co wygrywasz na
wygodzie i przewidywalności, tracisz na intensywności.
Łapczywie zaciągnęła się papierosem, dając sobie czas na
zastanowienie.
– Nie pamiętam już, kto powiedział: „Człowiekowi nudzi się wszystko,
nawet bycie kochanym” – odezwała się po chwili. – To prawda. Z czasem
nie tylko miłość się zmienia, ale też kończy się zdolność ciągłego
wymyślania czegoś nowego, traci się ochotę wkraczania na nieznane
terytoria.
Kiwnęłam głową, mimo że dla mnie było to czystą abstrakcją.
– Mój mąż jest ateistą, poszukuje jednak w muzyce jakiegoś rodzaju
transcendencji. Byłaś na koncercie, widziałaś jego próby szukania innego
wymiaru, efemerycznego, nieuchwytnego absolutu.
Znów przywołała kelnera, żeby dolał nam wina. Czułam się zagubiona,
zmęczona i podekscytowana jednocześnie. Gorące powietrze z tarasowych
grzejników paliło mnie w powieki.
– Kiedy komponujesz, musisz znaleźć w sobie materiał, który pozwoli
rozbuchać emocje. Zapasy kreatywnej energii nie są niewyczerpane.
Przychodzi chwila, gdy jezioro wysycha. To właśnie dzieje się z Adrienem.
Już od wielu lat nie wydał prawdziwego albumu. Ostatnie to powtórki
napisanych wcześniej kawałków, koncertów, improwizacji. Myśli, że
w baku nie ma już benzyny. A cóż może być bardziej inspirującego,
wywołującego euforię niż nowa miłość?
– Chcesz powiedzieć, że twój mąż jest gotowy znowu się zakochać?
– Tak, zrozumiałaś. Tylko że to nie wystarczy. Żeby Adrien zakochał się
w tobie, trzeba czegoś innego. Nie wejdziesz do jego świata, jeśli nie
będziesz miała klucza. Zbliżysz się, owszem, ale on nie wpuści cię do
środka.
Wypiłam duszkiem kieliszek wina, żeby się jeszcze bardziej otumanić.
Chciałam dalej z nią rozmawiać, ale żeby to robić, musiałam się upić.
– Piorun nie trafia przypadkiem – podjęła Oriana, zapalając kolejnego
papierosa. – Adrien jest przede wszystkim mózgowcem. Żeby wpuścił cię
na swoje terytorium, musi cię zaakceptować, musi wiedzieć, że masz prawo
się tam znaleźć.
– Ale ja w ogóle nie znam tych szyfrów ani nie mam kulturalnych
kompetencji, o których mówisz.
– Dlatego muszę cię tego nauczyć. Dam ci sekretny klucz do serca
mojego męża, żeby otworzył przed tobą swój świat. Świat książek, muzyki,
filmów, ulubionych powiedzeń, myśli, opinii. Nauczę cię wszystkiego, co
jest bazą bliskiego porozumienia dwojga ludzi.
– Jeśli dobrze zrozumiałam, mam się stać twoją marionetką.
– Proponuję, żebyś stała się instrumentem, dzięki któremu podbiję
mojego męża kolejny raz. No dobrze, bierzemy się do roboty?
10
Justine Taillandier
Co ukrywamy?
Najbardziej wiarygodne są zawsze kłamstwa.
Jun’ichirō Tanizaki
Piątek, 24 maja 2024, 18.00
Komenda policji w Nicei
1
– Uważnie wysłuchałam pana wersji, panie Delaunay, i chciałabym,
żeby pan wyjaśnił mi pewne punkty – powiedziała Justine.
Przesłuchanie wznowiono dziesięć minut temu, po przerwie, podczas
której wypiła kawę, wypaliła papierosa i poszła do toalety. Cały czas
skrupulatnie unikała pomieszczenia, w którym wymądrzała się Candice
Lachaume. Zaczynała się druga runda. Kapitan Justine Taillandier
zamierzała doprecyzować pytania, wejść głębiej w szczegóły
i wypunktować niespójności w zeznaniach Delaunaya.
Przesłuchania podlegają tym samym zasadom co mecze tenisowe:
odbijanie piłki to za mało, żeby wygrać, należy jeszcze przełamać serwis
przeciwnika.
– Rano tego dnia, kiedy napadnięto pana żonę, postanowił pan odwołać
koncert w Lucernie z powodu grypy.
Adrien Delaunay nawet się nie wysilił, żeby skinąć głową. Siedząc za
metalowym stołem, zaczął okazywać, że jest mu niewygodnie: na
skrzywionej twarzy malowało się znużenie, bolały go plecy. Całkiem
rozpiął koszulkę polo i widać było jego owłosioną pierś. Co chwila
masował sobie szyję.
– Był pan głównym gościem tego festiwalu – nie ustępowała Justine. –
Pana rezygnacja postawiła organizatorów w nieprzyjemnej sytuacji, nie
mówiąc o tym, jak zawiedzeni byli widzowie.
– Takie rzeczy się zdarzają – odparł. – Nie wszystko od nas zależy.
– Panie Delaunay, ile koncertów odwołał pan w swojej karierze?
– Hm… nie mam pojęcia.
– To ja panu powiem: poza tym żadnego. W ciągu prawie dwudziestu
pięciu lat zawsze pan szanował zobowiązania, nawet jeśli czuł się pan
chory.
Justine wyszukała kartkę ze stosu akt leżących przed nią na stole.
– Rozmawiałam z muzykami, z którymi pan współpracował,
i z organizatorami festiwali, w których brał pan udział. Wszyscy są zgodni,
że jest pan solidny i dotrzymuje słowa, niezależnie od stanu zdrowia.
Zajrzała do notatek.
– Na przykład w dwa tysiące szóstym roku w Perugii wystąpił pan
mimo infekcji ucha. W dwa tysiące jedenastym w Newport wyszedł pan na
scenę, mimo że poprzedniego dnia w wyniku upadku doznał pan kontuzji
mięśni szyi. Tak samo w dwa tysiące piętnastym w Marciac nie odwołał
pan koncertu, chociaż zasłabł pan podczas próby z powodu jakiegoś
problemu z błędnikiem…
– I co z tego?
– To dziwne, że ten jedyny raz w całej karierze, gdy odwołał pan
koncert, zdarzył się właśnie wtedy, kiedy pana żona została zamordowana.
– To nawet nie zasługuje na odpowiedź.
– A może to był po prostu pierwszy punkt pana planu? Znaleźć pretekst,
żeby nie opuszczać tamtego dnia Lazurowego Wybrzeża, gdy zdał pan
sobie sprawę, że ma pan okazję zabicia żony.
Delaunay westchnął ciężko.
– A jak miałyby wyglądać kolejne punkty według pani?
– Drugi punkt – zaryzykowała Justine – to metodyczne przygotowanie
sobie alibi. Najpierw wysyła pan dzieci z nianią do kina…
– To one chciały iść do kina – przerwał jej.
– A może pan im to zasugerował? Dzieci w tym wieku łatwo przekonać.
Według niani to pan wybrał film.
– Nie pamiętam nawet, co to było.
– Trzej muszkieterowie. Tamtego dnia grano go w Cannes, a nie
w Antibes. Trwa ponad trzy godziny, seans zaczął się stosunkowo późno po
południu i skończył piętnaście po siódmej. Wiedział pan, że dzieci nie
wrócą przed ósmą.
– I w tym czasie spokojnie udałem się na jacht i zabiłem żonę, mając
prawie czterdzieści stopni gorączki.
– No właśnie.
– Już mi to pani wcześniej wmawiała i nie udało się pani. Nawet
gdybym był nadczłowiekiem, nie dałbym rady znaleźć się na jachcie
w momencie jej śmierci. Rozumiem, jest pani zawiedziona, ale trudno.
Musi się pani z tym pogodzić.
2
– Panie Delaunay, twierdzi pan, że po wizycie lekarza spał pan przez
resztę popołudnia, do godziny dziewięt nastej.
– To potwierdził również ogrodnik.
Ten cholerny ogrodnik, pomyślała Justine. Wiedziała, że jego zeznanie
daje Delaunayowi niezbite alibi, dzięki któremu od roku spokojnie
powtarzał to samo i w ogóle nie czuł się zagrożony. Uważała, że to bajka,
w którą z czasem sam uwierzył. To częste u zbrodniarzy, że wierzą w swoje
kłamstwa, które dają im zaskakujący komfort psychiczny. Ale wszystko ma
swoje granice…
– Właśnie, pomówmy o ogrodniku! – rzuciła. – André Calandri,
urodzony trzynastego sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego
roku. Siedemdziesiąt dziewięć lat! Od dawna powinien być na emeryturze.
– Ma pani jakiś problem ze starymi ludźmi? To on założył to rozarium
jeszcze dla poprzedniego właściciela, w latach osiemdziesiątych. Na własną
prośbę wciąż się nim opiekuje. Pracuje może powoli, ale na różach zna się
jak nikt.
– Mówi, że widział pana w szlafroku nad basenem dziesięć po siódmej.
To zeznanie chroni pana od początku. Pana żona została zaatakowana na
jachcie stojącym ponad sześć mil morskich od brzegu między wpół do
ósmej a za kwadrans ósma. Twierdzi pan, że jeśli Calandri mówi prawdę, to
jest niemożliwe, żeby znalazł się pan na jachcie w chwili jej śmierci.
– Cieszę się, że pani też doszła do tego wniosku.
– Ale jednak coś mi się tu nie zgadza. Wie pan co?
– Ten sposób działania, małymi kroczkami, to metoda Columbo,
prawda?
Justine udała, że nie usłyszała drwiny w jego głosie.
– Przedwczoraj jeszcze raz przesłuchałam André Calandriego
i odkryłam coś interesującego. Wie pan, że on jest krótkowidzem?
– Myślę, że dlatego nosi okulary.
– Tak. Ma stare okulary ze szkłami grubymi jak denka od butelek,
w najtańszych oprawkach. Moim zdaniem już od dawna są dla niego za
słabe.
– Zawsze słyszałem, że krótkowzroczność stabilizuje się w pewnym
wieku.
– Domek ogrodnika przy rozarium dzieli od basenu, gdzie pana
widział… jak utrzymuje… ponad czterdzieści metrów. Mogłabym bez
problemu znaleźć dziesięciu specjalistów, którzy przed sądem przysięgną,
że biorąc pod uwagę jego słaby wzrok, nie mógł pana zobaczyć.
Delaunay wzruszył ramionami.
– Moi adwokaci znajdą dziesięciu specjalistów, którzy powiedzą coś
odwrotnego.
– Ogrodnik mówi, że miał pan na sobie czerwony szlafrok – wyszła
z kolejnym argumentem Justine. – To drobiazg, naprawdę, ale nie
wyobrażam sobie pana w szlafroku! Czy w ogóle ma pan coś takiego?
– Podczas rewizji zajrzeliście nawet do mojej garderoby, więc pani wie,
że nie mam szlafroka. André musiał się pomylić, to był pewnie czerwony T-
shirt.
– Czy tego dnia miał pan na sobie coś takiego? Czerwony T-shirt?
– Być może, nie pamiętam.
– Za to niania pamięta, prawdopodobnie dlatego, że zawsze chodzi pan
w podobnych strojach. Jest pan ze szkoły Steve’a Jobsa, Zuckerberga
i Obamy: żeby nie tracić czasu na głupstwa, ubiera się pan codziennie tak
samo: dżinsy z japońskiej bawełny, granatowe polo, adidasy od Stana
Smitha, marynarka z brązowego zamszu. Raczej rutyna niż różnorodność.
Pozbywszy się tego mentalnego obciążenia związanego ze strojem, może
się pan w pełni poświęcić muzyce.
Delaunay machnął ręką.
– Byłem chory, miałem dreszcze, więc pewnie włożyłem grubą
bordową bluzę w barwach drużyny Forty Niners z San Francisco. Proszę
sprawdzić w mojej szafie. Na pewno ogrodnik widział mnie w tej bluzie.
Justine zachowała kamienny spokój.
– Gdy rozmawiałam z panem Calandrim, pewna rzecz zwróciła moją
uwagę. Nosi stary cyfrowy zegarek Casio, który miał pewną szczególną
cechę: pokazywał zły czas.
Delaunay stłumił ziewnięcie.
– Zegarek spóźniał się o godzinę. Pan Calandri nie przestawił go
dwudziestego szóstego marca, kiedy była zmiana czasu. Powiedział, że
nigdy tego nie robi, bo woli sobie w myśli dodać godzinę. I wie pan co? Ja
robię dokładnie to samo z zegarem w piekarniku. Zapomniałam, jak się go
przestawia, a zresztą to gra niewarta świeczki, bo za siedem miesięcy znów
trzeba będzie to robić.
– To fascynujące, pani porucznik Columbo.
– Tak, fascynujące, bo z powodu tych niespójności zeznanie
Calandriego zostanie w sądzie rozbite w pył. Już nie ma pan alibi, panie
Delaunay. Pana ogrodnik nie opuścił ogrodu parę minut po siódmej
wieczorem, ale godzinę wcześniej. Miał pan mnóstwo czasu, żeby zabić
żonę.
3
Wyglądało na to, że Adrien Delaunay złapał się na haczyk.
– To wszystko nie ma sensu, ale załóżmy, że ogrodnik pomylił się co do
godziny. Jak miałbym się dostać na jacht Oriany?
– Pana małym pontonem Marshall M-dwa z czarnymi pływakami
i czerwonym wnętrzem. Takim jak ten, który widziano niedaleko jachtu
pana żony.
– Czy prowadziła pani kiedyś taki rodzaj łodzi, pani porucznik?
– Proszę mnie tak nie nazywać. Jestem kapitanem policji.
– Ten „mały” ponton, o którym pani mówi, ma pięć i pół metra długości
i dwa i pół szerokości. Waży ponad pięćset kilogramów. To nie skuter. Nie
spuszcza się go na wodę ot tak. Stoi pod plandeką w hangarze na łodzie.
Żeby nim wypłynąć, trzeba użyć wyciągarki elektrycznej, co trwa i robi
dużo hałasu.
– No to co?
– Zna pani cap d’Antibes i okolice? Milionerzy, którzy tam mieszkają,
chcą spokoju. Są bardzo wrażliwi. Jeśli tylko wkurzy ich jakiś hałas,
natychmiast dzwonią do merostwa. Spuszczanie na wodę dużej łodzi
powoduje spory raban. Na pewno ktoś by mnie zauważył, gdybym
wypływał z przystani albo gdybym wracał. Pomijam manewry potrzebne,
żeby wprowadzić ponton znowu do hangaru. I już nawet nie wspominam
o zrywającym się pod wieczór mistralu, przy którym powrót taką łodzią
stałby się misją samobójczą.
Justine patrzyła na przesłuchiwanego z powątpiewaniem. Nie mogła
powiedzieć, że nie ma racji, ale trochę przesadzał.
– Tak naprawdę nic pani na mnie nie ma – rzucił. – Absolutnie nic.
Same przypuszczenia. A przede wszystkim nie ma pani nawet śladu
motywu.
Przez chwilę milczał, a potem spytał, patrząc na nią niewinnie:
– No bo jaki miałbym powód, żeby zabić żonę?
– Najstarszy na świecie.
– Pieniądze?
– Dobrze, skoro pan chce, pomówmy o pieniądzach – uchwyciła w locie
okazję Justine. – W dwa tysiące trzecim roku ożenił się pan z Orianą Di
Pietro, nie podpisawszy intercyzy, bo zdecydowaliście się na wspólnotę
majątkową. Ślub wzięliście w merostwie siódmej dzielnicy Paryża, gdzie
ojciec pana żony udostępnił wam mieszkanie. Wszyscy jednak wiedzieli, że
Carlo Di Pietro patrzył na to małżeństwo krzywym okiem. Nie miał do pana
zaufania: artysta, cyganeria, były narkoman…
– Och, proszę przestać z tymi narkotykami. Brałem przez osiemnaście
miesięcy i przestałem. Od ponad dwudziestu lat jestem czysty.
– No… jeśli ktoś już brał…
Twarz Delaunaya stężała.
– Uzależnienie od twardych narkotyków to zbyt poważny problem,
żeby go podsumować jednym zdaniem – powiedział.
Justine zwróciła się do El Amraniego:
– Codziennie widujemy całe zastępy narkomanów, prawda, Achraf?
Obiecują, przyrzekają, ale ilu znasz takich, którzy rzucili? Bo ja żadnego.
W końcu wszyscy wracają do nałogu, pełno ich na nicejskiej starówce albo
w dzielnicy Moulins, bezzębnych, wychudzonych, błądzących po ulicach
jak zombie.
– Miałem szczęście, że trafiłem pod opiekę dobrych fachowców
i przebywałem wśród ludzi, którzy chcieli mi pomóc – oznajmił
Delaunay. – I powtarzam: te problemy dawno zostawiłem za sobą.
Przez dłuższą chwilę pocierał oczy. Ta rozmowa go poruszyła, bo nie
miał ochoty wracać myślami do dawno minionych ciemnych dni swego
życia.
Korzystając z jego zmieszania, Justine zaatakowała:
– Do dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku majątek pana żony
oficjalnie był niewielki, bo nieruchomości, samochody i wydawnictwo
należały do jej ojca, który… powtarzam… nie ufał panu. Ale jego śmierć to
zmieniła. Oriana dostała swoją część spadku, a teraz, gdy nie żyje,
wszystko stało się pana własnością: nieruchomości i przede wszystkim
aktywa finansowe. To kolosalna fortuna.
Delaunay pokręcił głową i lekko się uśmiechnął.
– Jest coś, co pani umyka, pani kapitan. Przepraszam, że mogę wyjść na
samochwałę, ale jestem bez wątpienia jednym z lepiej zarabiających
muzyków jazzowych. Od kiedy skończyłem dwadzieścia lat, sam zarabiam
na życie. Nigdy nie brakowało mi pieniędzy, dziś dostaję nawet
osiemdziesiąt tysięcy euro za koncert, nie licząc tantiem.
– Nie mówię o osiemdziesięciu tysiącach euro, mówię o trzech
miliardach dolarów. To fortuna, która czyni pana jednym z dziesięciu czy
piętnastu najbogatszych ludzi w kraju.
Delaunay nie dał się wciągnąć na ten teren.
– Pieniądze nigdy nie były i nadal nie są motorem mojego działania.
Zgodzi się pani, że jeśli chce się zostać bogaczem, nie wybiera się zawodu
pianisty jazzowego?
– Ale jednak postarał się pan poślubić spadkobierczynię wielkiej
fortuny.
– Zakochałem się w Orianie, nie wiedząc, że jest bogata! Moimi
decyzjami życiowymi nigdy nie kierowały pieniądze.
– Tak pan mówi w wywiadach. Prowadzi pan jednak życie miliardera:
kupuje pan dużo dzieł sztuki, kolekcjonuje luksusowe zegarki, mieszka
w luksusowych hotelach. I mimo skromnego wyglądu nosi pan bardzo
drogie ubrania.
Justine podniosła się z krzesła i stanęła za Delaunayem. Pociągnęła za
jego koszulkę polo i pokazała El Amraniemu metkę.
– Widzisz, Achraf? Polo tego pana kosztuje więcej, niż wynosi twoja
miesięczna pensja. Wełna z lamy, najdelikatniejsza i najrzadsza na świecie.
Adrien Delaunay przekręcił się na krześle, żeby wyszarpnąć się z jej
uścisku.
– Trzy tysiące dziewięćset euro u Loro Piany, wyobrażasz sobie? –
ciągnęła Justine. – To się nazywa quiet luxury. Trudne do wyobrażenia,
przynajmniej dla mnie. Nie miałam pojęcia, że zwykła koszulka polo może
tyle kosztować.
Justine bardzo podobała się część przesłuchania związana z wydatkami
Delaunaya; zamierzali podać te szczegóły do prasy. Łatwizna, ale zawsze
działało. To była Francja, kraj, w którym każdy osobisty sukces traktowano
jako niedopuszczalne pogwałcenie egalitaryzmu. Kiedy te informacje trafią
do gazet, porządnie nadwyrężą wizerunek Delaunaya.
Lecz ten wcale się tym nie przejął.
– Od początku mówiłem: siedzę tu, bo nie macie żadnego innego
podejrzanego.
4
– Dotąd nie usłyszałem żadnych konkretnych zarzutów. Nie ma pani
dowodów, tylko jakieś głupie przypuszczenia. Sama pani wie, że nic z nich
nie wynika. Zwykłe bicie piany. Może sprawia to pani przyjemność, ale nie
posuwa sprawy do przodu.
Justine wróciła na krzesło. Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale
Delaunay był szybszy.
– Co jest najważniejsze w pani oskarżeniu? Moje odcis ki palców na
pogrzebaczu, który znaleźliście w hangarze na łodzie? Wyobrażam sobie,
że jeśli tu jestem, to coś sobie pani wbiła do głowy. Może właśnie to?
– Otóż to, pogrzebacz… To pana pogrzebacz czy nie?
– Oczywiście, że mój, i dobrze pani o tym wie. To pogrzebacz od
kompletu, który stoi przy kominku w salonie naszego domu w Antibes. Są
tam też szczypce, szufelka i zmiotka.
– Co robił w hangarze na łodzie?
– Nie mam pojęcia. W tym kominku paliłem trzy, może cztery razy
w życiu. Ale nie wypieram się, że są na nim moje odciski palców. To
logiczne, że je tam znaleźliście.
– Oprócz pana odcisków są tam jeszcze inne ślady, panie Delaunay.
Justine znów sięgnęła do stosu papierów leżących przed nią na stole
i wyciągnęła zadrukowaną kartkę.
– Wyschnięta krew i włosy pana żony.
Odpowiedziała jej cisza.
– I mam tu zaświadczenie lekarza sądowego, który potwierdza, że ślady
ciosów na ciele ofiary odpowiadają rozmiarem i kształtem temu
pogrzebaczowi.
Delaunay zamyślił się.
– Mimo wszystko do mechanizmu pani rozumowania dostało się
ziarnko piasku, pani kapitan. I to ziarnko wielkości kamienia.
– Co takiego?
– Jeśli zabiłem żonę, to po co zatrzymałem narzędzie zbrodni?
Justine się zamyśliła.
– Miałbym przecież ponad rok, żeby się go pozbyć – dodał Delaunay. –
Cały rok, żeby przynajmniej umyć je chlorkiem. Ale nie, zostawiłem je
w hangarze na łodzie i czekałem, aż przyjdziecie, znajdziecie je i mnie
aresztujecie.
– To proste, zatrzymał pan pogrzebacz jako trofeum!
– Śmieszne! Jakie trofeum? Mówi pani tak, jakby to był jakiś thriller
z lat dziewięćdziesiątych.
– Trofeum, symbol pana odzyskanej mocy.
Delaunay uniósł brwi.
– Bo utraciłem moc? – spytał.
Justine skinęła głową.
– Rozmawiałam o pana żonie z wieloma osobami. Przeważnie wszyscy
są tego samego zdania: ekstrawagancka i przytłaczająca osobowość. Była
błyskotliwa, zawsze w centrum uwagi, ale również momentami umęczona,
dominująca, skłonna do gwałtownych wybuchów.
W oczach Delaunaya pojawił się błysk.
Postanowiła go sprowokować.
– Bądźmy szczerzy, wszyscy wiedzą, że w waszym małżeństwie to ona
nosiła spodnie. Słuchał pan jej jak dowódcy w wojsku. Rządziła wszystkim:
waszym związkiem, rodziną, pana karierą…
– Absolutnie nie.
– Starał się pan rozmawiać, znaleźć kompromis, wykazał pan dużo
dobrej woli, ale liczyły się tylko jej zachcianki. To ona decydowała, a pan
się jej słuchał.
– Proszę mi podać przykład.
– Mam mnóstwo przykładów. Nie lubi pan Mediolanu, ale mieszkał pan
tam, bo Oriana tak postanowiła. Chciał pan trzecie dziecko, ale w końcu
pan zrezygnował, bo żona nie chciała. Pan marzył o ranczu w Montanie,
o wakacjach na Tasmanii, o podróży statkiem dookoła świata, ona uważała
to za głupie zachcianki. Żył pan przy niej w stanie permanentnej frustracji.
– To śmieszne! Godzinę temu mówiła pani, że to ja ją biłem, a teraz
przedstawia mnie pani jako ofiarę toksycznej, apodyktycznej żony.
– Tak, był pan ofiarą uciążliwej i nadopiekuńczej żony, kobiety
kastrującej.
– Ach, dochodzimy do Freuda: stary kompleks Edypa!
Justine rozłożyła ręce, jakby chciała powiedzieć: „No właśnie!”.
– Skoro moja żona była tak wstrętna, jak ją pani opisuje, to dlaczego się
z nią nie rozwiodłem? Bo miała forsę?
Znów zaczęła przerzucać kartki.
– Osoby, z którymi o panu rozmawiałam – odezwała się po chwili – są
zgodne co do jednego: wszyscy mówią, że jest pan wspaniałym ojcem.
Naprawdę. Pana dzieci są dobrze wychowane, grzeczne, miłe i jak pan
wcześniej powiedział, pełne radości życia. Nie są nieznośne jak niektóre
dzieci z bogatych rodzin. To w dużej części pana zasługa. Poświęca im pan
dużo czasu. Nawet jeśli pan wyjeżdża, dzwoni pan do nich na FaceTimie,
sprawdza, czy odrobiły lekcje, opowiada pan im różne historie, upewnia się
pan, czy dobrze minął im dzień.
– Nie bardzo widzę, do czego pani zmierza.
– Proszę poczekać. Przez lata starał się pan bezskutecznie uwolnić spod
wpływu żony. Częściowo ma pan rację: to nie bezpośrednio dzięki
pieniądzom miała pana w ręku, ale pieniądze pozwoliłyby jej odebrać panu
dzieci.
Delaunay milczał.
Ekran laptopa Justine zaświecił się i ukazała się wiadomość od Candice
Lachaume. Profilerka przypominała o sobie. Jego piętą achillesową są
dzieci! – odczytała Justine. Przecież wiem, kochana, pomyślała.
– Pamiętam, co mi pan powiedział na samym początku: że świat dzieli
się na tych, którzy mają dzieci, i na tych, którzy ich nie mają. Dla pana
dzieci są wszystkim. Bez nich pan nie istnieje. Bał się pan, że w razie
rozwodu żona z armią adwokatów zabierze panu Paola i Sofię. A do tego
nie mógł pan dopuścić.
– Nigdy nie było mowy o rozwodzie.
– Nie? Proszę mi więc wyjaśnić, dlaczego sześć miesięcy przed
śmiercią żony umówił się pan z mecenas Marion Dubois, znaną feministką,
specjalistką od rozwodów?
Delaunay nie zareagował. Jego kamienna twarz nie wyrażała żadnych
emocji.
– Mecenas Dubois zajmuje się głównie rozwiązywaniem zagmatwanych
procedur, którymi zarzuca nas francuska administracja – odezwał się
w końcu.
– Przez lata znosi pan w milczeniu upokorzenia i totalną władzę żony.
W środku jednak się pan gotuje. Któregoś dnia trafia się okazja. Sprzyjające
ustawienie planet. Postanawia pan zadziałać i zabić żonę. Sprawa jest
trudna, plan zuchwały, ale podejmuje pan ryzyko. Stawia pan wszystko na
jedną kartę, jak w pokerze. Jak na scenie: improwizacja przed setkami osób.
Rozdanie życia. Ręka warta trzy miliardy dolarów.
Zapadła cisza i Delaunay zaczął klaskać, jakby był w teatrze.
– Brawo, brawo, co za spektakl, pani kapitan! Tylko że nikt w to nie
uwierzy.
– Przeciwnie, wiele osób już uwierzyło.
Pokręcił głową.
– Wciąż uważam, że się pani pogubiła. Wysuwa pani różne hipotezy,
licząc na to, że przy którejś ryba w końcu połknie haczyk i się przyznam.
Justine wstała i rzuciła podniesionym głosem:
– Mam w nosie, czy pan się przyzna, czy nie, Delaunay! Znam motywy
pana działania, mam narzędzie zbrodni, pana odciski palców i krew pana
żony na pogrzebaczu, którym została zmasakrowana. Mam jej DNA,
rozumie pan? To najważniejszy dowód. Więc wie pan, gdzie pan może
sobie wsadzić swoje przyznanie się do winy?
To była tylko częściowo prawda. Można oczywiście skazać
oskarżonego wyłącznie na podstawie poszlak czy dowodów, ale przyznanie
się do zbrodni to jak wisienka na torcie. Klucz do wyjaśnienia sposobu
działania, motywu, intymnych pobudek. Jak opatrunek, który czasem daje
bliskim trochę ulgi w cierpieniu po stracie.
– Dowód, którym pani dysponuje, został sfabrykowany i umieszczony
tam, gdzie go pani znalazła, tylko po to, by rzucić na mnie podejrzenia –
oświadczył Delaunay.
– Naprawdę nie wiem, jakim sposobem. Jeśli pan sądzi, że zarzuty będą
się opierać głównie na odciskach palców na pogrzebaczu, to informuję
pana, że nie. Najważniejsze będzie to, czego dowiedziałam się od pana
żony, gdy odwiedziłam ją w szpitalu.
11
Adèle Keller
Co nas oświeca?
Z pewnością istnieje inny świat, ale znajduje
się wewnątrz naszego.
Paul Éluard
Jesień 2022
Paryż
1
Plan, którego się tak bałam, został zrealizowany bez problemu. Płynnie,
naturalnie, jak scena z komedii romantycznej.
Nasze „przypadkowe” spotkanie miało miejsce w parku Sempione
w Mediolanie, gdzie w każdą środę Adrien Delaunay przyprowadzał dzieci
po lunchu w Lo Zenzero.
– Patrz, to Adèle! Adèle!
Stałam nad stawem obok małego pomostu, gdzie pływały łabędzie
i kaczki.
Paolo i Sofia od razu mnie poznali. Przedstawili mnie ojcu i zaczęli
opowiadać mu, jak pływaliśmy razem statkiem po Cykladach, wspominać
podwieczorki o zachodzie słońca, tenisa na plaży i chichoty na trampolinie
w Spilii. Wzruszyłam się, gdy zobaczyłam, że oboje zachowali mnie
w pamięci, a może i w sercu.
*
Była śliczna pogoda. Wokół królowała jesień w całej krasie, miejsce
było czarodziejskie, prawie nierealne. Sem pione, gęsto zarośnięty park
w stylu angielskim, rozciąga się na wzgórzach, tworząc pejzaż jak z bajki,
idealny do spacerów i przygód.
Dzieci miałam już w garści, więc poczułam się tak, jakbym pokonała
połowę drogi. Paolo i Sofia stali się naturalnym łącznikiem między mną
a Adrienem. Dwa malutkie magnesy – żartujące i śmiejące się – które
przyciągały nas do siebie. Błądziliśmy po krętych alejkach, wjechaliśmy
windą na wieżę Branca, zwiedziliśmy akwarium, wpadliśmy do kawiarenki
na lody waniliowe i truskawkowe.
*
Tak zrobiłam pierwszy krok. Drugim było wybranie tematów do
rozmowy z listy zalecanej przez Orianę. Debussy w wykonaniu Samsona
François, Parlez-moi d’amour Raymonda Carvera, Detektyw Mankiewicza,
Pieśni Maldorora Lautréamonta, niepokojąca poezja Enrico Ravy. Dobrze
zapamiętałam lekcję o „pokrewieństwie dusz”. Oby tylko nie przesadzić!
Adrien był łatwy w kontakcie, uroczy i dowcipny. Czułam się przy nim
swobodnie. Miło mi się z nim rozmawiało. Cały czas nas rozśmieszał, mnie
i dzieci. On również wydawał się zadowolony i w dobrym humorze, trudno
było mu się oprzeć.
*
Popołudnie minęło jak z bicza strzelił. Rozstaliśmy się trochę
oszołomieni ostatnią przechadzką po gigantycznym roślinnym labiryncie
utworzonym przez wysoki żywopłot z grabów. Nad mostem Syreny
zachodziło słońce.
Trochę po północy zbudził mnie metaliczny dźwięk telefonu.
Wiadomość od Adriena Delaunaya:
Ten wspólny dzień w parku natchnął mnie chęcią do pracy. Od dawna
nie zdarzyło mi się coś takiego. To dzięki Tobie!
Do wiadomości dołączony był plik dźwiękowy. Temat grany na
fortepianie. Trudny do zaklasyfikowania, elegancki, radosny i pełen
melancholii.
Nuty przekazywały magię bieżącej chwili i tęsknotę za minionym
przelotnym szczęściem.
Utwór miał tytuł Dziewczyna w labiryncie.
Dziewczyną w labiryncie byłam ja.
2
Dziennik Adèle Keller (listopad 2022 – maj 2023)
(fragmenty)
Wreszcie naprawdę żyję!
Zmartwychwstałam!
Adrien oszalał na moim punkcie, a ja na jego!
Euforia od rana do wieczora!
Nowy Jork, Barcelona, Ateny, Perugia, Dublin, Londyn, Seul…
Jeżdżę z nim wszędzie, gdzie tylko ma koncerty.
Dzielimy wszystko. Jesteśmy jednym płomieniem.
*
Oriana jest niecierpliwa; bez przerwy domaga się, żeby jej
zdawać relację z tego, co się dzieje. Oczywiście nie mówię
wszystkiego. Na początku byłam stuprocentowo posłuszna, ale
szybko się otrząsnęłam. Przyznaję, że dzięki jej radom pokonałam
wiele przeszkód. Ułatwiła mi działanie. Ale Adrien kocha przede
wszystkim MNIE, Adèle, a nie to, co każe mi robić Oriana, żebym
mu się przypodobała. Jest między nami głębokie porozumienie
i działają na niego moja wyjątkowość i moja witalność. Wszystko to,
czego żona już nie może mu dać.
*
Po raz pierwszy nie patrzę na siebie z zewnątrz, tylko po prostu
żyję. Los w końcu dał mi to, na co już przestałam liczyć.
Zamurowałam swoje serce, straciłam nadzieję i pragnienia.
Tymczasem wystarczyło kilka tygodni, by ciemne chmury na
horyzoncie się rozwiały i ustąpiły miejsca jasnemu niebu. Znów jest
dzień! Ja też mam prawo do słońca!
*
Adrien jest wspaniały. Inteligentny, opiekuńczy i taki dowcipny!
Skomponował cały album na cześć naszej miłości. Napisał muzykę,
której JA byłam inspiracją. Jego fani i recenzenci – wszyscy –
okrzyknęli ten album arcydziełem. Podobno nigdy jeszcze nie
skomponował czegoś tak dobrego. Przed nami otwiera się nowy
świat! Mamy wspaniałe plany: dziecko, podróż jachtem dookoła
świata, ranczo w Montanie, rybacka chata w José Ignacio.
Smak szczęścia jest niebezpieczny. W ogóle nie biorę pod uwagę
odwrotu. Jestem gotowa do walki. U jego boku nie boję się niczego.
Bo tam, gdzie jest miłość, nigdy nie zapada noc.
3
WIKIPEDIA (fragmenty)
Dziewczyna w labiryncie
Dziewczyna w labiryncie – tytuł oryginalny: The Girl in the
Labyrinth – album pianisty jazzowego Adriena Delaunaya nagrany
pod koniec 2022 roku, wydany w styczniu 2023 przezTerra Nullius
Records.
Geneza albumu
Jest to pierwszy album solowy, całkowicie skomponowany przez
pianistę.
Płyta przyniosła Adrienowi Delaunayowi jego pierwszą nagrodę
Grammy w kategorii Best Jazz Instrumental Album.
Album powstał z inspiracji przechadzką z dziećmi po parku
Sempione w Mediolanie i został w całości nagrany w prywatnym
studiu pianisty.
W skład wirtuozerskiego albumu wchodzi dziesięć utworów
nawiązujących do spaceru w bajkowym parku czterech osób:
mężczyzny, kobiety i dwojga dzieci. W wywiadzie dla „Corriere della
Sera” Adrien Delaunay powiedział, że to jego najbardziej osobisty
album. W życiu – dodał – zdarza się czasem szok, który przerywa
dotychczasowy rytm, wywołując głęboką transformację, nie wiem,
czy dobrą, czy złą, ale pozwalającą zobaczyć świat z zupełnie innej
perspektywy. Rodzą się nowe uczucia, które zmiatają wszystko, co
napotkają na swojej drodze. Tracimy orientację. Rzeczy dotąd
banalne nabierają nowego znaczenia. Świat znów staje się
czarodziejski, niespodziewanie wracają radość i energia twórcza,
mimo że straciło się już na to nadzieję.
Album odniósł wielki sukces, stał się najczęściej pobieranym
albumem jazzowym roku i zdobył wiele nagród.
Opinie
Klejnot melodyczny – „Jazz Mag”
Szczery, osobisty album, trafia prosto do serca – „The Guardian”
Ponadczasowe kompozycje, po prostu: klasyk – „La Repubblica”
Elegancki album tak pełen uczucia, że przypomina momentami
kompozycje Burta Bacharacha, Gershwina i Sondheima – AllMusic
Muzyka skomplikowana, ale przystępna, obdarowująca emocjami
zarówno pianistę, jak i publiczność – „La Croix”
Jak to często bywa z Adrienem Delaunayem, toniemy – niestety,
skutecznie – w sentymentalnej dziecinadzie – „Télérama”
Lista utworów
1. In the Park, Adrien Delaunay, 4:70
2. Finding You, Adrien Delaunay, 6:30
3. Sofia and Paolo on the Pond, Adrien Delaunay, 3:77
4. Circe and the Sirens, Adrien Delaunay, 4:25
5. Strawberry or Vanilla Ice Cream?, Adrien Delaunay, 4:51
6. The Girl in the Labyrinth, Adrien Delaunay, 6:49
7. Farewell, Adrien Delaunay, 3:35
8. Only You Are Missing, Adrien Delaunay, 4:58
9. I Will Never Forget this Afternoon, Adrien Delaunay, 5:02
10. Meeting You Again, Adrien Delaunay, 2:16
III
PARADOKS ZAKOCHANEJ
12
Justine Taillandier
Spadek po Carlu Di Pietro
Inspektor Belmont: – Więc według ciebie on
jest winien czy nie?
Inspektor Gallien: – Kiedy widziałem akta,
było dla mnie jasne: winien. Ale potem, gdy
stanąłem przed nim, no cóż, już nie jestem
taki pewien.
Dialog z filmu Przesłuchanie
w nocsylwestrową Claude’a Millera
Piątek, 24 maja 2024, 19.30
Komenda policji w Nicei
1
U szczytu schodów były stalowe drzwi wychodzące na dach komendy.
Justine pchnęła je. Po szarym betonie – olśnienie! Nagły blask i błękit nieba
sprawiły, że zakręciło jej się w głowie, ale poczuła się szczęśliwa.
Powietrze, wiatr, światło! Kontrast oślepił ją; zasłoniła dłonią oczy
i podeszła do balustrady. Nicejskie dachy o barwie ochry wyglądały
w słońcu jak dywan z lawy biegnący aż do portu i zamkowego wzgórza,
Colline du Château, gdy tymczasem w oddali błyszczało Morze
Śródziemne.
O tej porze na dachu nie było nikogo. Justine wskoczyła na betonowy
murek, usiadła po turecku i otworzyła torbę z zakupami. Opróżniła prawie
cały automat i splądrowała pokój socjalny, zdobywając butelkę z resztką
wódki, kanapkę z chleba tostowego, kartonik soku z granatów, kostki lodu
i zaczętą torebkę chipsów. Zmieszała wódkę, sok i lód w kubeczku od
termosu.
Happy hour.
Łyknęła pół tabletki bromazepamu, popijając go drinkiem, przymknęła
oczy i odetchnęła głęboko. Całe popołudnie spędziła w zamkniętym
pomieszczeniu, potrzebowała świeżego powietrza. Uspokajał ją przyjemny
lekki wietrzyk. Siedząc bez ruchu, patrzyła na wzgórza i błękitną linię
pierwszych szczytów Alp, rysujących się na horyzoncie. Cholera, dawno
nie czuła się tak dobrze!
Łapczywie jadła kanapkę, myśląc o zebraniu podsumowującym
pierwszy dzień przesłuchania. O dziwo, nie trwało długo i odbyło się
w spokojnej atmosferze. Oczywiście musiała wysłuchać głupiej paplaniny
Candice Lachaume oraz protekcjonalnych pouczeń Puygreniera, ale
w sumie wszyscy uważali, że Justine zeszła z ringu jako zwyciężczyni.
Panowało przekonanie, że jutro Delaunay pęknie. Ona nie była aż taką
optymistką, ale sprawiało jej satysfakcję, że uniknęła katastrofy. Dała sobie
radę; na te kilka godzin potrafiła się skupić, zapomnieć o osobistych
problemach, o tym kretynie byłym mężu i jego nowej partnerce z twarzą
anioła; nie myślała, że musi schudnąć, że ma depresję i tak dalej. Czuła się
silna, pewna siebie, mocna. Myślała jasno, trzymała rękę na pulsie.
Pozwoliła Delaunayowi kłamać i fantazjować, a pod koniec dnia go
docisnęła. Działała stopniowo, niczym boa dusiciel. Jutro jeszcze jedno
zaciśnięcie i będzie po nim.
Była zadowolona z tej konfrontacji, z tego, jak miała podejrzanego
naprzeciw siebie, wypytywała go, atakowała, odpierała jego ciosy,
zaganiała go w kozi róg. Był całkowicie w jej władzy. Szkoda, że
przesłuchanie zostało przerwane, bo mogłaby je ciągnąć do późnego
wieczora, ale pozostali chcieli to odłożyć do następnego ranka, a ona nie
zaoponowała.
Zresztą też potrzebowała odpoczynku, by uporządkować myśli
i spojrzeć na swoje notatki pod innym kątem, przekonała się bowiem, że
Delaunaya trudno przejrzeć. Skutecznie ukrywał swoje myśli. Niby był
z nią w pokoju przesłuchań, ale jakby go nie było. Pokerzysta. Nie było
wiadomo, czy blefuje, czy nie.
Włączyła telefon i od razu sprawdziła wiadomości od Bergomiego.
Przysłał lakonicznego esemesa z informacją, że nie udało mu się wykonać
jej polecenia. Ach, nie, tak łatwo się nie wywinie. Zadzwoniła do niego,
lecz od razu włączyła się poczta głosowa. Cholera! Dlaczego udaje, że go
nie ma? Wysłała mu mailem sprawozdanie z przesłuchania i napisała, żeby
oddzwonił. To go zmobilizuje. W skrzynce znalazła raport od lekarki
sądowej, która potwierdzała na piśmie swoje wcześniejsze słowa,
a mianowicie że kształt i ciężar pogrzebacza nie wykluczały, że to nim
zostały zadane Orianie Di Pietro śmiertelne ciosy.
Otworzyła laptopa, podłączyła go do telefonu i włączyła słuchawki.
Zwykle nie oglądała telewizji, ale teraz zmusiła się, żeby przejrzeć
wiadomości i media społecznościowe. Jak się spodziewała, Delaunay był
wszędzie. Co chwila wyskakiwały zdjęcia z archiwum pianisty i jego żony:
dom w Antibes sfilmowany z drona, infografiki 3D odtwarzające atak na
jachcie, zdjęcia Oriany z wybiegów, gdy podczas studiów pracowała jako
modelka. Plotki z życia gwiazd oraz zbrodnie stanowiły główne paliwo
mediów. We Francji dochodzi prawie do tysiąca zabójstw rocznie, ale tylko
niewiele z nich staje się pokarmem dla mediów, wyzwalającym
bezrefleksyjne kliknięcia. Najlepiej klikalne są te, które poprawiają ludziom
samoocenę. Zawsze przyjemnie zobaczyć, że inni są bardziej od nas
szaleni, zboczeni czy nieszczęśliwi. Dzięki nim nie musimy robić nic złego,
żeby poczuć dreszcz emocji. Jeśli osoby, o których czytamy, są sławne albo
pochodzą z bogatych rodzin, zainteresowanie rośnie dziesięciokrotnie.
Jakże przyjemnie jest napawać się nieszczęściem złych bogaczy! Ich pech
to nasza zemsta tanim kosztem. Walka klas w wersji popcornowej.
Justine przeglądała wiadomości przez jakiś kwadrans i właśnie przeszła
do portalu X, gdy na ekranie pokazał się tweet:
Przeczytała podlinkowany tekst, a potem depeszę agencyjną:
Festiwal Jazzowy w Balbec zawiadamia
o zmianie programu w związku
z aresztowaniem Adriena Delaunaya
Adrien Delaunay nie wystąpi w Balbec. Organizatorzy
prestiżowego festiwalu, który odbędzie się w dniach 6–12
lipca, informują, że postanowili „na wszelki wypadek” wycofać
z programu występ Adriena Delaunaya, ponieważ pianista
przebywa obecnie w areszcie w związku ze śledztwem
w sprawie zabójstwa żony.
Choć domniemanie niewinności jest zasadą
fundamentalną – czytamy w komunikacie organizatorów – nie
możemy pozostać obojętni na emocje i wstrząs wywołane tym
oskarżeniem. W tych okolicznościach jest to najlepsza
decyzja, jaką można podjąć w zgodzie z uznawanymi przez
nas wartościami.
No i tak. Pierwsza kostka domina upadła i wkrótce pociągnie za sobą
następne. W czasach, gdy już samo oskarżenie oznacza winę, jeśli machina
zniszczenia ruszyła, nie da się jej zatrzymać. Ale jakie to ma znaczenie,
przecież Delaunay JEST WINNY.
Justine wróciła myślami do ich konfrontacji. Tak, podobało jej się
atakowanie go, krążenie wokół niego, uderzanie znowu i znowu. Nie czuła
się jednak pewnie, gdy patrzył na nią tym swoim wzrokiem upadłego
anioła. Z niecierpliwością oczekiwała jutra, żeby zadać mu ostateczny cios.
Tym razem ubierze się inaczej. Przejrzała w myślach zawartość szafy
i zdecydowała się na czerwoną sukienkę w kwiaty, z kwadratowym
dekoltem. Ta sukienka zawsze robiła wrażenie, zwłaszcza ze skórzanym
paskiem w kolorze ciemnej zieleni i z botkami na obcasach. Plus
ewentualnie ramoneska.
W te niestosowne myśli Justine wdarł się dzwonek telefonu. Nagle
dookoła zrobiło się ciemno i zimno. Zerwał się wiatr. Kto dzwoni?
Bergomi? Spojrzała na ekran, ale to nie on. Jakaś Céline Pujol.
Potrzebowała kilku dobrych sekund, by sobie przypomnieć, że to sąsiadka
mamy. Odebrała.
– Justine Taillandier.
Sąsiadka jechała samochodem – w kierunku Lus-la -Croix -Haute, gdzie
jej przyjaciel miał małe mieszkanie – i wdała się w skomplikowane
wyjaśnienia. Dzwoniła, żeby uprzedzić Justine o czymś, co wydawało jej
się „co najmniej dziwne”, ale broń Boże nie chciała jej denerwować.
Do rzeczy, kobieto, do rzeczy, ponagliła ją w myślach zniecierpliwiona
Justine.
Wreszcie po wielu podejściach sąsiadka wyjawiła, dlaczego dzwoni.
Kiedy pod wieczór ruszyła w drogę, zauważyła, że okiennice w domu jej
matki w Biot od rana były zamknięte. To ją zaniepokoiło, ale nie na tyle,
żeby zadzwonić do drzwi i sprawdzić. Teraz ma wyrzuty sumienia, tym
bardziej że nikt nie odbierał telefonu.
– Dlatego pomyślałam, żeby zadzwonić do pani.
Justine westchnęła, rozumiejąc, że sąsiadka właśnie podrzuciła jej
gorący kartofel.
– Dobrze, wpadnę do niej – obiecała, zanim przerwała połączenie.
Matka, cholera, jeszcze tego mi brakowało! – zaklęła w myślach.
2
Antibes
Giuse Bergomi zapłacił za sześciopak piwa i gazetę sportową
„L’Équipe” w kasie małego supermarketu, po czym poszedł na parking,
wsiadł do samochodu i ruszył w stronę domu.
Mieszkał w dzielnicy Bréguières, w budynku postawionym w czasach,
gdy deweloperzy i ich wspólnicy masakrowali Lazurowe Wybrzeże,
metodycznie betonując nadmorskie tereny, na których kiedyś rosły róże
i goździki.
Otworzył drzwi do trzypokojowego mieszkania z ogródkiem. Gdy
wieczorem wracał z pracy, było tu beznadziejnie cicho, odkąd umarł mu
pies. Pokoje nie wyglądały źle, chociaż ściany trzeba by było odmalować.
Ale po co, skoro nigdy nikogo nie zapraszał? Zrzucił marynarkę i odsunął
elektryczne żaluzje, żeby otworzyć wielkie drzwi wychodzące na
dwadzieścia metrów kwadratowych pożółkłego trawnika i mały taras
wyłożony ciemnoróżowymi płytkami. Usiadł tam na krześle z piwem
i gazetą. Pierwszą puszkę corony wchłonął dwoma długimi łykami,
pozostałych pięć miał opróżnić do końca wieczoru. To była jego codzienna
dawka, dzięki której mógł zasnąć. Najprostszy sposób na całkowite
wyłączenie się po dniu pracy.
Skrzyżował nogi, opierając je o stół z tekowego drewna, i odchylił się
na oparcie krzesła, zamykając oczy. Dlaczego co wieczór tak się otumaniał?
Po pierwsze, żeby odsunąć bolesne wspomnienia. Bergomi nie zawsze
był alkoholikiem, rozlazłym gliną, którego wszyscy koledzy uważają za
przegrywa. Miał swój wspaniały okres: w Marsylii, na początku lat
dziewięćdziesiątych, gdy należał do słynnego zespołu Batailleya,
gromadzącego wówczas najlepszych gliniarzy z wydziału kryminalnego.
Tam spotkał przyszłą żonę Irinę, z którą mieli syna o imieniu Arthur. Przez
pierwsze dziesięć lat życia chłopca było wspaniale: niedziele spędzali
w zatoczkach i na plażach Prado, oglądali mecze na stadionie Vélodrome,
spacerowali całą rodziną po marsylskim parku Borély. Potem wszystko się
popsuło: gdy Arthur poszedł do gimnazjum, stał się nieznośny. Wystarczyło
kilka miesięcy i ukochany syn wymknął się kompletnie z rąk Bergomiego.
Spokojne, mądre dziecko zmieniło się w brutalnego chuligana, w diabła,
którego nic nie mogło zawrócić z drogi do piekła. Rzucił szkołę, zaczął
handlować narkotykami, kraść i rabować. Dziś miał trzydzieści lat i od
dawna nie utrzymywał kontaktu z ojcem. Jedyne wiadomości, jakie
docierały do Bergomiego na temat syna, dotyczyły jego wybryków
kryminalnych. Arthur był wielokrotnie skazywany, siedział w więzieniu,
przebywał w szpitalu psychiatrycznym. Co do żony, to ją także Bergomi
stracił dawno temu. Irina, która zawsze marzyła o luksusach, rzuciła pracę
pielęgniarki i pofrunęła za jakimś donżuanem od siedmiu boleści, który
zawrócił jej w głowie. Ostatnio słyszał, że sprzedawała frytki na straganie
w Boulogne-sur-Mer.
Bergomi westchnął i otworzył oczy. Chwycił gazetę i przeleciał
artykuły o Olympique’u Marsylia i pierwszej lidze. Już nawet problemy
Paris Saint-Germain nie sprawiały mu radości. Weekendy spędzał na
odnawianiu kupionego na licytacji porsche z 1976 roku, ale robił to bez
zapału. Tak naprawdę czuł, że tonie. Wszystko wydawało mu się nie do
zniesienia. Nie cierpiał swojego wyglądu: przy swojej kryształowej duszy
miał twarz buldoga. Nie cierpiał tego, co się działo wokół niego.
Nienawidził tych nędznych czasów, zepsutych do szpiku kości. Tych
zombie, których życie toczyło się na ekranie komórki. Nienawidził swojego
zawodu, który kiedyś tak kochał, a który ostatnio tonął w biurokracji,
zaciekłości sędziów i wrogości części społeczeństwa, nakręcanej przez
skrajną lewicę. Ludzie nas nienawidzą, pomyślał. Tymczasem to zawsze
najbiedniejsi płacą cenę za brak bezpieczeństwa na ulicach.
Na szczęście koniec był blisko, wiedział o tym. Zbyt długo już żył
w ciemnościach, w klatce bez krat. Co dzień głoś niej słyszał zew otchłani.
Zaplanował sposób, w jaki zejdzie ze sceny. Wczesnym rankiem strzeli
sobie w głowę. Czekała na niego pamiątka ze starych, dobrych marsylskich
czasów, rewolwer Manurhin MR73. Wybrał też miejsce: las Logis du Pin,
przy Szlaku Napoleońskim, niedaleko malowniczego miasteczka
Castellane. Do tego lasu chodzili kiedyś całą rodziną na grzyby. Jego
śmierć zasłuży najwyżej na dwie linijki w „Nice-Matin”, a na pogrzeb
przyjdzie najwyżej kilka osób. W komendzie żartownisie z wydziału
kryminalnego pośmieją się i pomyślą: no wreszcie!
Tak, wreszcie. Koniec tej maskarady.
Otworzył drugą butelkę corony. Dość tego litowania się nad sobą!
Wrócił myślami do śledztwa. Tak jak się spodziewał, ślad z kafejki
w Moulins donikąd ich nie doprowadził. Rozumiał, dlaczego Justine chciała
zidentyfikować osobę, która zawiadomiła ich o pogrzebaczu w hangarze na
łodzie, ale to nie wypaliło. Fiaskiem zakończyło się również rozpytanie
wśród sąsiadów Delaunaya. Wielu właścicieli domów na cap d’Antibes nie
mieszkało tam na stałe, a ci, na których trafił, powiedzieli wszystko za
pierwszym razem i nie mieli nic więcej do dodania. Nadzieją mogło
napawać jedynie to, że po południu dostał esemesa od niejakiego Mattea
Botero, szefa agencji detektywistycznej wynajętej przez rodzinę Di Pietro.
Wiadomość brzmiała: Sarebbe disponibile per una telefonata stasera alle
21.00?*. Bergomi oczywiście się zgodził, chociaż na razie wolał nic nie
mówić Justine, żeby nie zapeszać. Włoscy detektywi na pewno nie mieli
żadnych ważnych informacji, ale może rozwiązali przynajmniej część tej
zagadki. Nie ufał Włochom, to szachraje, próbował jednak myśleć
pozytywnie.
Włożył okulary i przeczytał na telefonie raport od Justine. Bardzo lubił
szefową, od kiedy stała się życiowym pechowcem jak on i tak jak on miała
pełno blizn. Pierwsze strony przeczytał niechętnie, ale potem się rozluźnił.
Ulżyło mu: mała nieźle daje sobie radę! Interesująca była ta rozmowa
z podejrzanym. W miarę czytania odczuwał coraz większą przyjemność,
uśmiechał się lub marszczył brwi.
Niepokoiło go jedno: Delaunay nie chciał adwokata, a przecież
ryzykował trzydzieści lat w pierdlu. Albo facet miał wyjątkowo zimną krew
i wielkie mniemanie o sobie.
Albo był niewinny.
I nieświadomy.
3
Bergomi spojrzał na zegarek, bo nie chciał przegapić wiadomości.
Wrócił do salonu i włączył telewizor. Na kilka sekund zatrzymał wzrok na
prezenterze, wątłym młodzieńcu z brązową czupryną i małymi oczami,
który zaczął coś mówić o Adrienie Delaunayu. Mimo marnego stylu facet
był ewidentnie zadowolony z siebie; przemawiał z wyższością, a fachowo
ułożone włosy „w nieładzie” i fałszywie intensywny wzrok nadawały mu
śmiesznie groźny wygląd. Typowy przykład powszechnego dziś narcyzmu.
Po informacji o aresztowaniu Delaunaya i streszczeniu sprawy
reporterzy w dzienniku telewizyjnym skupili się na wszechmocnej rodzinie
Oriany Di Pietro. Bergomi skrzywił się. To był ten ślepy zaułek, w który
wpadło ich śledztwo. Wydział kryminalny z Nicei miał związane ręce
z powodu braku współpracy z rodziną Di Pietro i dlatego, że nie mógł
prowadzić śledztwa za granicą. Teoretycznie Polizia di Stato de Milan
powinna ich wspierać, w rzeczywistości tak nie było.
Bergomi wyłączył telewizor i wyciągnął z teczki kilka grubych kopert.
W jednej z nich znalazł rysunek drzewa genealogicznego rodziny Di Pietro,
które starał się odtworzyć i nad którym chciał posiedzieć.
Nie miał wykształcenia ekonomicznego, ale rozumiał dobrze, że
odejście patriarchy Carla Di Pietro niebezpiecznie zachwiało
fundamentami, na których opierało się konsorcjum. W chwili jego śmierci
kapitał przedsiębiorstwa został podzielony na trzy równe części. Oriana
odziedziczyła 33% akcji ojca, podobnie jak Laura, jego druga żona, i ich
syn, Stefano. Oriana i jej przyrodni brat byli zupełnie różni. Nie rezygnując
z rodzinnych pieniędzy, Oriana całe życie pracowała, najpierw jako
dziennikarka, potem jako wydawczyni, i odniosła sukcesy. Stefano
prowadził rozwiązłe życie i zachowywał się jak rozkapryszony
spadkobierca wielkiej fortuny. Nazywano go Pezzo di Merda,
„gówniarzem”, odgrywał biznesmena, ale nie miał talentu ojca
i błyskawicznie tracił pieniądze. Zainwestował najpierw w przemysł
związany z modą, potem w wyścigi samochodowe, a ostatnio starał się
zbudować własną platformę wymiany kryptowalut.
Był zdecydowanie słabym punktem w rodzinie. Szukając gotówki,
Pezzo di Merda zaledwie kilka miesięcy po śmierci ojca sprzedał większą
część odziedziczonych akcji agresywnemu funduszowi, który zagroził
równowadze całego konsorcjum.
Z dnia na dzień rodzina Di Pietro znalazła się na niepewnej pozycji
i o mały włos nie straciła kontroli nad przedsiębiorstwem. W tej sytuacji
spadkobiercy zwrócili się o pomoc do Azeglio Capecchiego.
Historia Capecchiego była szczególna. W ostatnich latach życia Carlo
Di Pietro pojął, że żadne z jego dzieci nie będzie w stanie przejąć po nim
pałeczki, i ulokował swoje nadzieje w pochodzącym z Florencji dyrektorze
generalnym grupy, inżynierze z zawodu. „Takiego chciałbym mieć syna,
tylko on będzie zdolny kiedyś mnie zastąpić”, oświadczył publicznie i jak
zwykle prowokująco. Capecchi, przeważnie w dżinsach, białej koszuli
i okularach z małymi okrągłymi szkłami, był bardzo dyskretny. Ceniony
w kręgach biznesowych, pracował w cieniu, utrzymując dobre stosunki
z żoną i córką Carla, i szybko stał się mu niezbędny. Z czasem, umiejętnie
żonglując opcjami subskrypcji akcji i wykupem papierów wartościowych,
stał się właścicielem jednego procenta akcji grupy.
Gdy patriarcha zmarł, Azeglio Capecchi został mianowany głównym
dyrektorem firmy i przedstawił się jako gwarant jedności akcjonariuszy.
Żeby zapobiec groźbie wrogiego przejęcia, przekonał Laurę i Orianę, by
utworzyły holding skupiający więcej niż pięćdziesiąt procent akcji
i zgodziły się na zablokowanie tego kapitału na piętnaście lat. Mniej
pieniędzy na wystawne życie i codzienne wydatki, ale pewność, że firma
zostanie w rękach rodziny. Wymyślono sprytną konstrukcję finansową,
która nie wypaliła, ponieważ Oriana zmarła, zanim do końca
zalegalizowano umowę. Delaunay, odziedziczywszy kapitał po żonie,
najwyraźniej nie miał na to specjalnej ochoty. W ten sposób otworzył
furtkę, przez którą mogli się wślizgnąć wrogowie.
Bergomi kończył notatki na wykresie, gdy zadzwonił ktoś z nieznanego
numeru. Odebrał od razu.
– Tak?
– Dobry wieczór, panie Bergomi, mówi Matteo Botero z agencji
w Mediolanie – przedstawił się po włosku mężczyzna.
– Dobry wieczór – odparł Bergomi w tym samym języku.
– Powiem od razu, o co mi chodzi – zaczął Włoch.
Zatrudniony przez Azeglio Capecchiego detektyw bardzo chciał się
dowiedzieć, co powiedział Delaunay w pierwszym dniu przesłuchania.
Bergomi spytał, co mógłby dostać w zamian.
Włoch nie kręcił.
– Mamy coś, co może pana zainteresować – odparł ostrożnie. – Czy
mógłby pan przyjechać do Mediolanu?
– Do Mediolanu? Kiedy?
– Dziś wieczorem.
Dziś wieczorem!
Propozycja zelektryzowała starego gliniarza. Jeśli Włoch zaproponował
mu przyjazd do Lombardii, z pewnością zrobił to na polecenie swojego
klienta, Azeglio Capecchiego. Bergomi zanotował adres – hotel Excelsior –
i rozłączył się.
Rozmowa nie trwała trzech minut, ale to wystarczyło, żeby dodać mu
animuszu; poczuł się tak, jakby gwałtowny wiatr wywiał wszystkie
zmartwienia z jego głowy.
Przygotował kawę w termosie, złapał kurtkę i zatrzas nął za sobą drzwi
mieszkania. Włączył silnik starego porsche 911 i pojechał na stację
benzynową przy supermarkecie, niedaleko zjazdu na autostradę. Napełnił
bak benzyną, nim przejechał przez bramkę na autostradę A8 w kierunku
Włoch. Wklepał adres w telefonie, żeby sprawdzić, ile czasu zajmie mu
droga. W ciągu około czterech godzin powinien pokonać trzysta
pięćdziesiąt kilometrów.
Jechał z otwartym oknem. Wieczorne powietrze było ciepłe.
Uśmiechnął się lekko, nucąc pod nosem piosenkę Toto Cutugna:
Buongiorno Italia, buongiorno Maria
Con gli occhi pieni de malinconia…**
4
Droga prowadziła między brzegiem Morza Śródziemnego a torami
kolejowymi. Była za piętnaście dziewiąta, ale samochody wciąż jechały
zderzak w zderzak. Zamyślona Justine patrzyła niewidzącym wzrokiem na
plażę z białych kamyków. Rybacy zaczynali zwijać wędki, rodziny i grupki
przyjaciół rozpalały grille, nie bacząc na obowiązujące przepisy.
Podłączyła telefon do głośnomówiącego zestawu mini coopera i znów
próbowała dodzwonić się do matki. Za każdym razem po pięciu dzwonkach
włączała się poczta głosowa. Telefon sąsiadki trochę ją zaniepokoił, ale nie
przesadnie.
Matka… Mathilde Taillandier, którą nazywała „pępkiem świata”. Jej
największy powód do chwały: została pierwszą wicemiss w konkursie na
Miss Lazurowego Wybrzeża w 1978 roku. Kilka miesięcy później poślubiła
swojego szefa, okulistę, i przestała pracować u niego w recepcji. Od razu
urodziła się Justine. Przez resztę życia matka spędzała miło czas,
podróżowała, miała kochanków i przyjaciółki. Codziennie uprawiała sport,
prowadziła tak zwany zdrowy tryb życia; zastrzyki z botoksu, kilka operacji
plastycznych, tysiące euro wyrzucane co miesiąc na ciuchy. Wreszcie
w 2013 roku mąż z dnia na dzień zwinął żagle, wyprowadził się ze swoim
psem i zamieszkał sam w Carantec nad zatoką Morlaix. Justine go nie
obwiniała. Nigdy nie dogadywała się z matką. Ich wzajemne stosunki przez
większość czasu sprowadzały się do agresywnej obojętności. W niczym się
nie zgadzały; każda uważała, że życie tej drugiej jest żałosne, wypominały
sobie swoje charaktery i wybory.
Opuściła nadmorską drogę na wysokości parku wodnego Marineland,
po czym skręciła na Biot i jechała wzdłuż jarmarku Pylône. Jak zawsze,
gdy tędy przejeżdżała, zapach waty cukrowej, churros i krzyki dzieci na
karuzelach budziły w niej wspomnienia z dzieciństwa. Uczucie nostalgii
znik ło, gdy zadzwonił telefon. Bergomi, wreszcie, pomyślała.
– Gdzie jesteś, do cholery?!
– W drodze do Mediolanu!
Z zapałem zaczęli opowiadać sobie miniony dzień ze wszystkimi
szczegółami i anegdotkami. Po roku pracy śledztwo wychodziło na ostatnią
prostą. To był zawsze najlepszy moment. Miesiące zastoju, przemyśliwań,
zniechęcenia, a potem nagle tryby się zazębiają, otwierają się dotychczas
zamknięte drzwi i cała mrówcza praca, wszystkie niewdzięczne wysiłki
wreszcie nabierają sensu. Nie trzeba się za bardzo podniecać, ale nigdy nie
byli tak blisko celu. I nigdy nie mieli tak ważnej sprawy, takiej, o której
będzie głośno jeszcze dwadzieścia lat później. Rozgrywali partię pokera,
w której dostali… no, powiedzmy… fula z trzech asów i pary króli.
Wygrana nie była jeszcze stuprocentowo pewna, ale wszystko przemawiało
na ich korzyść.
Nie wpadając w samozachwyt, pozwolili sobie jednak na chwilę
satysfakcji. Gratulowali sobie nawzajem, dodawali animuszu, a przy tym
klęli jak szewcy. Każdemu się dostało: Candice Lachaume, Puygrenierowi,
prokuratorom, kolegom z wydziału kryminalnego. Pokażą wszystkim.
Załatwią tych smarkaczy!
Justine skończyła rozmowę, gdy dojeżdżała już do Biot. Matka
mieszkała przy trasie do Valbonne, zaraz za starą wsią, niedaleko
skrzyżowania z drogą prowadzącą do małego osiedla składającego się
z pięciu budynków. Justine zaparkowała pod drzewem oliwnym i przeszła
trzydzieści metrów do bramy rodzinnego domu. Sąsiadka nie kłamała:
wszystkie okiennice były zamknięte. Justine zadzwoniła i nie czekając,
weszła przez furtkę. Zapukała do drzwi.
– Mamo?
Obeszła dom dookoła, basen i pawilon. Zajrzała przez szyby, nie
zauważyła jednak niczego podejrzanego. Mimo to ogarnęły ją złe
przeczucia. Mieszkała tu aż do matury, znała każdy zakątek. Wybrała jedno
z tarasowych okien, to, które się nie domykało, i udało jej się je otworzyć
za pomocą metalowego rożna, który znalazła obok grilla.
– Mamo?!
Przez salon weszła do kuchni, zajrzała do pokoju i łazienki.
Tam zobaczyła matkę na podłodze, z raną na głowie.
I w kałuży krwi.
* Czy można do pana zadzwonić dziś wieczorem o 21.00?
** Witaj, Italio, witaj, Mario, / Z oczami pełnymi melancholii…
13
Justine Taillandier
Ukąszenia prawdy
Jakże łatwo kochać ludzi we wspomnieniach!
Ale kiedy stoją przed wami…
John Updike
Ten sam dzień
Szpital w Antibes Juan-le-Pins
22.00
Sine światło, krzyki, jęki, zduszony szloch. Napięcie, wyczerpanie,
znużenie.
W poczekalni szpitalnego oddziału ratunkowego było pełno. Na
niewielkiej przestrzeni tłoczyło się pięćdziesięcioro, może sześćdziesięcioro
pacjentów. Sporo osób leżało na noszach, byli też zombie siedzący
bezsilnie na krzesłach, inni stali, rozgorączkowani, przygnębieni. Przed
pielęgniarką kierującą ruchem kłębiła się kolejka. Od pewnego czasu
nocami w szpitalach w całej Francji panował straszny chaos. Aż narzucało
się pytanie, jak do tego doszło.
Mathilde Taillandier siedziała na noszach z głową prawie całkiem
obandażowaną. Gdy Justine znalazła ją nieprzytomną na podłodze
w łazience, zadzwoniła po pogotowie. Przyjechało pięć minut później.
Matkę reanimowano, udzielono jej pierwszej pomocy, po czym
przewieziono ją do szpitala, gdzie, niestety, ten przypadek nie został
potraktowany priorytetowo. Postawiono jej nosze gdzieś w kącie bez
specjalnych względów i pozostawiono na łaskę i niełaskę.
Poirytowana Justine wróciła do pielęgniarki siedzącej w recepcji.
– Moja matka jest ranna w głowę! – zwróciła się do niej tonem
żądającym wyjaśnień.
– Wiem, niedługo przyjdzie do niej lekarz, ale na razie proszę cierpliwie
czekać, jak wszyscy.
Dziewczyna siedziała przy klawiaturze i najwyraźniej nie dawała sobie
rady; sytuacja całkowicie ją przerosła. Bez przerwy wciskała klawisz Enter,
patrząc na ekran z przerażeniem na twarzy, jakby spodziewała się, że zaraz
wyskoczy stamtąd jakiś potwór.
– Ale ona krwawi! – wykrzyknęła Justine.
– Rana została opatrzona – rzuciła pielęgniarka. – Rozumiem pani
niepokój, ale pani matka może jeszcze chwilę poczekać.
– Źle pani jej się przyjrzała: skóra na głowie jest rozcięta na długości
dwudziestu centymetrów. Wygląda, jakby jakiś Irokez chciał ją żywcem
oskalpować!
– Nie wydaje mi się, żeby to porównanie było poprawne politycznie
w dwa tysiące dwudziestym czwartym roku.
– Nie obchodzą mnie pani poglądy na to, co jest poprawne! Moja matka
ma zostać odwieziona do sali i tam czekać, aż ją zszyją.
– Nie mamy wolnych łóżek, niech pani będzie rozsądna.
– Jestem kapitanem policji. – Justine wyciągnęła legitymację.
– Może pani być nawet księżniczką Monako, to nic nie zmienia.
– Jestem…
– …śmieszna – skończyła za nią pielęgniarka.
Justine zrozumiała, że przegrała tę rundę.
Z podwiniętym ogonem, kipiąc ze złości, usiadła obok matki.
Po dziesięciu godzinach leżenia we własnym moczu i kale królowa
matka z dala od swego królestwa nie wyglądała najlepiej. Bez makijażu, ze
ściągniętymi rysami i zakrwawioną twarzą, Mathilde Taillandier straciła
cały majestat. Nie mówiąc już o wielkim opatrunku na głowie, który
upodobniał ją do bezy. Pozbawiona swoich atrybutów wyglądała jak drobna
i wyczerpana staruszka.
– Możesz mi podać swój telefon? – poprosiła.
– Po co?
– Chcę zobaczyć, jak wyglądam.
– Lepiej nie, uwierz mi.
– Nie strasz mnie!
– To ty mnie przestraszyłaś! Cholera, nie mogłaś uważać? Przecież
wiadomo, że w łazience łatwo się poślizgnąć.
Mathilde wzruszyła ramionami.
– To nie moja wina. Podłoga była mokra, przewróciłam się i walnęłam
prosto w ostry kant półki. Pech.
Justine westchnęła ciężko. Nigdy nie miała z matką wiele wspólnego.
A jednak gdy Romain ją porzucił dla tej swojej lekarki, była tak
zdruzgotana, że poza matką nie widziała nikogo, kogo mogłaby się
chwycić, żeby nie utonąć. Wiele razy miała ochotę przywiązać sznur nad
schodami do piwnicy. I się na nim powiesić. Widziała to tak jasno
i wyraźnie, że naprawdę niewiele brakowało, by przeszła od myśli do
czynu.
Nie miała prawdziwych przyjaciół ani rodziny. Tylko bromazepam,
antydepresanty i matkę. Często w chwilach kompletnego załamania, żeby
nic sobie nie zrobić, wsiadała do auta i jechała do Biot. Spędzała wieczór na
płakaniu i awanturach z matką, a potem zasypiała w swoim pokoju jak
kiedyś, gdy była nastolatką. Ich rozmowy sprowadzały się głównie do
kłótni, ale te burzliwe dyskusje przynajmniej odsuwały od Justine czarne
myśli. A poza tym to przecież południe, śródziemnomorska kraina, w której
krzyki są naturalnym sposobem porozumiewania się.
23.00
– Boję się, że złamałam biodro – poskarżyła się Mathilde, krzywiąc się
z bólu.
– Zaczekajmy na lekarza, mamo.
– Ale mnie boli!
Justine zamilkła. Na wszelki wypadek połknęła ibuprofen; bała się
migreny, a czuła, że nadchodzi. Na razie były to fale lekkiego bólu, ale jeśli
to się rozwinie, czekają ją ciężkie godziny.
– A ty? Co u ciebie? – spytała matka.
– Wszystko dobrze – odparła Justine i zamilkła. Chwilę się wahała, po
czym dodała: – Spotkałam dziś dziwnego faceta.
Matka się zaciekawiła.
– Tak? Przystojny?
Justine pokazała matce zdjęcie Delaunaya na telefonie.
– Niezły! – Matka gwizdnęła. – Gdzie go spotkałaś?
– W pracy.
– Co robi?
– Jest pianistą jazzowym.
– Spotkacie się znowu?
– Tak. Jutro spędzimy cały dzień razem.
– Żonaty?
– Tak. Choć właściwie nie. Jego żona nie żyje.
– Szkoda jej, ale dobrze dla ciebie.
– Niezupełnie tak, mamo.
– Dlaczego?
– Bo to on ją zamordował.
– To rzeczywiście problem – przyznała matka.
Północ
Justine pomasowała sobie ramiona i uda, żeby pozbyć się mrowienia.
Od kilku tygodni miała dziwne wrażenie, że po całym jej ciele chodzą
owady. Oszołomiona zmęczeniem, wstała, żeby rozprostować nogi. Wyszła
przez hol na dziedziniec szpitala, by odetchnąć świeżym powietrzem. Ale
powietrze było ciężkie, wilgotne i cuchnęło spalinami. Smog. Oparła się
o ogrodzenie. Grupa około dziesięciu mężczyzn zabawiała się sikaniem na
żywopłot przy szpitalnej bramie. Justine zmrużyła oczy. Była tu nieraz
i znała sytuację. Połowa z nich to bezdomni z dzielnicy Fontonne, druga
połowa to pacjenci kliniki psychiatrii i uzależnień, którzy albo nie wrócili
do swoich sal, albo po prostu uciekli ze szpitala, na co nikt nie zwraca tu
specjalnej uwagi. Wszyscy byli pijani albo na haju. Ogród rozkoszy
ziemskich, wersja z dwudziestego pierwszego wieku. Wyjęła telefon i nie
mogła się oprzeć chęci otworzenia Instagrama. Co wieczór nowa partnerka
jej męża, ta cholerna chirurżka, dzieliła się ze znajomymi swoim
szczęściem. Ze ściśniętym żołądkiem Justine zaczęła przewijać zdjęcia
z kolejnego niebiańskiego dnia w czarodziejskiej scenerii. Przejażdżka
łodzią, posiłek w restauracji na plaży, farniente na piasku. Żywe kolory
Korsyki kontrastowały z jej posiniaczoną duszą. Całkowita transformacja
byłego męża wciąż tak samo ją drażniła i bolała. W dodatku Romain jakby
odmłodniał. Zrzucił co najmniej dziesięć kilogramów i wyglądał dziarsko;
w pomarańczowych szortach i koszuli z białego lnu promieniał u boku
nowej żony i ich wspólnego dziecka. Justine czuła się tak, jakby zrzucił na
nią całą swoją nadwagę. Chuj, cham, palant, dupek, dureń, bękart, łajdak,
imbecyl, gównojad, ścierwo, frajer, śmieć, świnia, kretyn, idiota… Była jak
oszalała, jak nawiedzona. Na widok tych zdjęć czuła nie tylko złość, ale też
coś więcej: czystą nienawiść, chęć zabicia, zamordowania. Nigdy jeszcze
czegoś takiego nie przeżywała. Potrzebowała dużo czasu, żeby się
uspokoić. A zdarzały się takie wieczory, kiedy w ogóle jej się to nie
udawało.
Zaraz po rozstaniu płakała bez przerwy. Potrafiła przeszlochać cały
wieczór. Potem zmęczona zasypiała, przynajmniej na kilka godzin
oczyszczona strumieniem łez wściek łości i bólu. Jakiś czas temu jednak łzy
ze swoją zbawienną siłą wyschły. Rosła w niej nienawiść i Justine nie
potrafiła się jej pozbyć. Wiedziała, że taki stan nie może trwać wiecznie.
W zachowaniu, w myślach i w decyzjach, na każdym polu, straciła
rozsądek.
Nadjechała karetka na sygnale i z niebieskim kogutem. Justine włożyła
słuchawki i puściła muzykę. System wyciszający hałas w airpodach działał
jak magiczny filtr, który odcinał ją od świata i wprowadzał w podziemną
rzeczywistość. Zamknęła oczy i głęboko odetchnęła. Jak za każdym razem,
gdy słuchała tego kawałka – The Girl in the Labyrinth z albumu o tej samej
nazwie, uważanego za najlepsze dzieło Adriena Delaunaya – pierwsze tony
wywoływały w niej głęboki dreszcz. Zaczynało się powolnym
melancholijnym wstępem, który wprowadzał słuchacza w tajemniczy świat.
Potem napięcie znikało. Przychodził powtarzający się motyw rytmiczny na
dwa takty i to pulsowanie uspokajało; było jak regularne bicie serca, na
które nakładała się melodia pełna nostalgii. Temat wydawał się dziwny:
rozdzierał i chwilę po tym dodawał energii do życia. W dalszym ciągu tego
utworu Delaunay wielokrotnie powtarzał ten motyw, dodając ozdobniki,
akordy i dysonanse, które były jego znakiem rozpoznawczym. Na koniec
wracał do powolnego tempa z początku.
Finał był zdecydowanie spokojniejszy, jaśniejszy, bardziej pozytywny.
Justine uwielbiała ten kawałek, bo miała wrażenie, że jest o niej, że to ona
jest tą zagubioną w labiryncie życia dziewczyną, którą spotyka dużo
radości, ale też trudów i zła. To ją prowadził po nici Ariadny, delikatnie
uderzając w klawisze, pianista, który na koniec budził w swojej bohaterce
nadzieję na lepszą przyszłość.
Jej rozmyślania przerwała sylwetka nurka w skafandrze, który
wskakiwał na pokład łodzi. Miał kominiarkę, ale zsuniętą, tak że było
widać jego twarz; najwyraźniej nie zależało mu na jej ukryciu. Był to
Adrien Delaunay. Uzbrojony w pogrzebacz, zbliżał się do niej z groźnym
wyrazem twarzy.
„Ja ci pokażę, kurwo jedna!”, wrzasnął i uderzył ją metalowym prętem.
Justine podskoczyła i miała wrażenie, że serce przestało jej bić. Krzyk
uwiązł w gardle. Przerażona wyszarpnęła z uszu słuchawki i wróciła do
matki na SOR.
Mężczyzna, artysta, wszystko to razem…
1.00
Ludzkie tsunami trwało.
Taniec białych fartuchów i zmęczonych twarzy.
Odgłos klapiących po laminatowej podłodze sandałów.
Fale otumanionych pacjentów.
Pasażerowie czekający na samolot, który nigdy nie odleci.
2.00
– Mamo?
– Słucham?
– Jaki miałaś najfajniejszy moment w życiu?
– Co?
– No, moment, w którym byłaś najszczęśliwsza.
– Dlaczego mnie o to pytasz?
– Jestem ciekawa.
Mathilde Taillandier nie zastanawiała się długo.
– Hm… Chyba lato tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego ósmego roku.
– Kiedy brałaś udział w konkursie piękności?
– Tak, ale nie tylko to. Mieszkałam wtedy w Juan-les-Pins, a tam jest
przez cały rok lato! Miałam dwadzieścia lat. Byłam młoda, wolna, wszyscy
mówili, że jestem podobna do Bardotki. Słuchaliśmy ZZ Top, Roda
Stewarta, ABBY.
Umilkła. Wróciły wspomnienia.
– Wszystko było możliwe – odezwała się w końcu. – Ile bym dała, żeby
te czasy wróciły! Żałuję tylko tego, że wtedy nie zdawałam sobie sprawy,
że mijają najpiękniejsze lata mojego życia.
– Gdyby młodość wiedziała, gdyby starość mogła…
– No właśnie.
Justine zawahała się, chwilę milczała, ale wreszcie wrzód pękł.
– Zawsze myślisz tylko o sobie! – krzyknęła. – Zastanawiam się, jak
można być aż taką egoistką.
– Co ci się stało? Dlaczego tak mówisz?
– Nie mogłaś wybrać wspomnienia, w którym bylibyśmy ja albo tata?
Nie umiesz nawet udawać!
– Cholera! Nie zadawaj mi pytań, jeśli nie chcesz słyszeć odpowiedzi!
– Tato dobrze zrobił, że dał nogę. Powinien był to zrobić wcześniej.
Zmarnowałaś mu życie.
– Twój mąż też dobrze zrobił. Dziwię się, że tak długo czekał.
– Jesteś okropna, mamo.
– Justine, nigdy nie potrafiłaś zaakceptować prawdy. Twój zawód każe
ci jej szukać, ale prawda to nie jest lekarstwo na dobre samopoczucie,
wręcz przeciwnie.
3.00
Siedząc po turecku na plastikowym twardym krześle, Justine otworzyła
laptopa. Bergomi przysłał jej maila. W załączniku umieścił drzewo
genealogiczne rodziny Di Pietro, na którym porobił notatki.
Wiedziała, że jej podwładny ma na tym punkcie lekkiego bzika. Był
przekonany, że jedną z centralnych postaci tej sprawy jest Azeglio
Capecchi, który po śmierci ojca Oriany stanął na czele konsorcjum. Ten
były inżynier ugruntował swoją pozycję ze zdumiewającą szybkością,
niemal został nowym Ojcem Chrzestnym. Uruchomiła wyszukiwarkę
Google’a i weszła na kilka stron czasopism ekonomicznych, żeby
przeanalizować strategię Capecchiego. Pokierował międzynarodową firmą,
posiadając zaledwie jeden procent udziałów. Wymyślił sprytną strukturę,
żeby zablokować rodzinny kapitał. W gazetach porównywano go do
speców prowadzących francuską firmę Hermès, której spadkobiercom
udało się w 2010 roku uniknąć oferty przejęcia złożonej przez LVMH,
gigantyczny koncern wytwórczy produktów luksusowych. Ale odmowa
Adriena Delaunaya przyłączenia się do porozumienia akcjonariuszy – na co
jego żona przed śmiercią się zgodziła – podważyła plany Capecchiego
i pogrążyła spółkę w chaosie.
Po przeglądzie prasy ekonomicznej Justine przeszła do brukowej,
w której nazwisko biznesmena w ostatnich miesiącach pojawiało się
wielokrotnie. W grudniu pismo „Chi” opublikowało zdjęcia trzymających
się za ręce Capecchiego i Laury Di Pietro, wdowy po Carlu, w hotelu na
Saint-Barthélemy. Inny magazyn powtarzał plotkę o tym, że zamierzają się
pobrać. Jak ten niepotwierdzony romans mógł wpłynąć na jej śledztwo?
Justine przykryła powieki palcami. Paliły ją oczy, migrena była coraz bliżej,
zmęczenie brało górę. Obejrzała się: matka zasnęła, bezwładnie opadając na
nosze. Justine poczłapała do automatów z napojami i kanapkami. Jej mózg
cały czas pracował, choć na razie bez rezultatu. Dłuższy czas stała
nieruchomo przy maszynie i w końcu, żeby nie rozwiewać włoskiego
nastroju, zdecydowała się na kanapkę z włoskim chlebem i puszkę
limonaty.
Dzieci, pomyślała.
Wyciągając resztę z automatu, zamarła. Co by się stało, gdyby
Delaunay został uznany za winnego? W tym punkcie prawo było jasne:
zostałby automatycznie pozbawiony spadku; musiałby zwrócić cały
majątek odziedziczony po żonie i otrzymałyby go dzieci. Ale Paolo i Sofia
byli jeszcze mali. Jeśli ich ojciec zostałby skazany na piętnaście czy
dwadzieścia lat więzienia, opiekę nad nimi powierzono by opiekunowi
wyznaczonemu przez radę rodzinną.
Czyli komu?
Justine wróciła przed komputer i zaczęła przeglądać dokumenty.
Sprawdziła najpierw rodziców matki – oboje dziadkowie nie żyją, to
wiedziała. Rodzice ojca również. Matka Delaunaya zmarła w 1999 roku,
zabita strzałem z broni palnej podczas kłótni z mężem. Ojciec, François,
zmarł w więzieniu w Bostonie w 2018 roku. Adrien Delaunay nie miał brata
ani siostry. Oriana miała brata przyrodniego, którego nie cierpiała i który
z pewnością nie nadawał się na opiekuna dzieci. Możliwości się zawęziły.
Kto mógłby się zająć Paolem i Sofią?
Druga żona zmarłego ojca Oriany, Laura Di Pietro, i jej towarzysz,
Azeglio Capecchi, który ugruntował swoją pozycję nowej głowy rodziny.
Justine zadrżała. Jeśli Delaunay zostanie uznany za winnego, Capecchi
upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu. Przejmie dzieci Oriany i jako
zarządzający ich majątkiem sfinalizuje umowę akcjonariuszy, co zapewni
mu całkowitą kontrolę nad imperium Di Pietro.
Nagle ciemności ustąpiły. Oto dlaczego Capecchi zatrudnił cały batalion
prywatnych detektywów! Nie w obronie honoru rodziny, ale żeby znaleźć
dowody winy Delaunaya. Może to on zawiadomił nicejską policję
o pogrzebaczu w hangarze na łodzie?
Tak, to możliwe.
Oczy łzawiły jej ze zmęczenia. Bolały ją plecy, szyja, ramię. Migrena
wciekała pod czaszkę jak strużka płynnego ołowiu. Justine marzyła
o porządnym prysznicu, manikiurze, o tym, żeby przepuścić ze dwa tysiące
euro w firmie Sézane z luksusową odzieżą, a na koniec może spędzić
tydzień w Eugénie-les-Bains na talasoterapii.
Zapadła w sen. Marzyła.
4.00
Spała i śniła.
5.00
Spała i śniła.
6.00
Spała i śniła.
14
Justine Taillandier
Dwie dziewczyny w labiryncie
Nikt się nie zakochuje, jeśli jest zadowolony
z tego, co ma, i z tego, kim jest. Miłość rodzi
się z depresji, gdy człowiek nie umie znaleźć
w życiu czegoś, co jest warte trudu.
Francesco Alberoni
1
Sobota, 25 maja 2024
Szpital w Antibes Juan-les-Pins
7.00
Ze snu wyrwał Justine ból. Intensywny ból z tyłu czaszki,
promieniujący na szyję i ramię. Oddychała szybko, po szyi i udach spływał
jej pot. Ale wstyd! Odwróciła głowę. Matki nie było.
Kurwa!
Skoczyła na równe nogi, zmrużyła oczy i rozejrzała się. Poczekalnia
opustoszała, matki nie było. Podreptała do recepcji. Pielęgniarka dyżurna
wciąż tkwiła przed ekranem, ale ledwo siedziała: oczy miała opuchnięte
i czerwone, makijaż rozmazany, włosy przylizane.
– Widziała pani moją matkę?
– Nie.
– Nie?
Ciężkie westchnienie.
– Myślę, że musiał po nią przyjść któryś z lekarzy.
– Nie pytam, co pani myśli, ale gdzie ona jest.
Justine zobaczyła, że tu niczego się nie dowie. Pchnęła podwójne drzwi
na szpitalny korytarz. Zajrzała wszędzie, otworzyła każde drzwi i w końcu
znalazła pomieszczenie, w którym jakiś lekarz zszywał głowę jej matki.
Uff.
Przedstawiła się, wchodząc. Usiadła na krześle i czekała na koniec
zabiegu. Pomieszczenie było niewielkie, więc dokładnie widziała głowę
matki. Lekarz nie patyczkował się zbytnio: wygolił szeroki na dwa
centymetry pas włosów od czoła po kark, żeby założyć szwy. Prawdziwa
rzeźnia. Matka będzie wystrzyżona jak mnich. Albo prawie jak mnich.
– Dwadzieścia osiem szwów! – oznajmił lekarz, zadowolony z siebie. –
Trzeba co wieczór zmieniać opatrunek. Miała pani dużo szczęścia, że to
tylko skóra pod włosami.
– Wyglądam jak Frankenstein, a pan uważa, że miałam szczęście! –
zirytowała się Mathilde.
Rozkręcił się i teraz zwrócił się do Justine:
– Biodro pani mamy nie jest pęknięte ani zwichnięte. Ponieważ dość
długo leżała nieprzytomna, zrobiliśmy rezonans magnetyczny mózgu
i czekamy na wyniki.
– Rozumiem.
– Jak tylko je dostanę, zaraz wam przyniosę.
Gdy tylko znalazła się sama z matką, zapytała, dlaczego jej nie
obudziła.
– Nie chciałam być egoistką – odparła Mathilde, wzruszając ramionami.
– Za to chciałaś, żeby mi było przykro! – rzuciła Justine.
Opuściła wzrok na ekran komórki, bo pojawił się nowy esemes. Krótka
wiadomość od Bergomiego: Będę u ciebie koło ósmej. Mam coś nowego.
– Posłuchaj, mamo, znajdę ci pielęgniarkę, która będzie codziennie do
ciebie przychodzić zmieniać opatrunek. A jak tylko będziesz mogła wyjść
ze szpitala, przyślę po ciebie taksówkę, ale…
– Ale?
– Ale teraz muszę natychmiast wrócić do pracy.
– Godzina w jedną czy w drugą stronę zrobi aż taką różnicę?
– Tak, bo czeka mnie końcowe przesłuchanie. Bardzo ważne.
– O wpół do ósmej rano? W sobotę?
– Tak. Już powinnam być w komendzie.
– Nie możesz poprosić jakiegoś kolegi, żeby cię zastąpił?
– To najważniejsza sprawa w mojej karierze!
– Ważniejsza od matki.
– Kurwa, ty się nigdy nie zmienisz! – wrzasnęła Justine i wyszła,
trzaskając drzwiami.
Mathilde wzniosła oczy do nieba.
– I to ja jestem egoistką!
2
7.45
Justine wsiadła do samochodu i ruszyła. Wjeżdżając na wąską drogę,
która wiodła w górę między drzewami oliwnymi i niskimi kamiennymi
murkami, zredukowała bieg. Na wysokości Biot ta droga, chemin des
Vignasses, prowadziła przez tereny, na których od dziesiątek lat wyrastały
rozmaite rodzaje budynków mieszkalnych, od historycznych bastides po
domy bioklimatyczne, w tym designerskie wille. Justine zaparkowała przed
odnowioną willą typu prowansalskiego, z której roztaczał się piękny widok
na wioskę i faliste wzgórza. Jej dom… Uwielbiała go. Gdy Romain
odszedł, właśnie skończyli go spłacać. Za wszelką cenę starała się
zachować ten dom, ale szybko tego pożałowała.
Miejsce było przesycone ich wspólnymi wspomnieniami i zaczęła przez
to cierpieć. Było jak labirynt – jeszcze jeden! – z którego niełatwo wyjść.
Weszła po schodkach, otworzyła drzwi wejściowe i wbieg ła do łazienki
na piętrze. Królestwo za prysznic, pomyślała. Zrzuciła ubranie, unikając
spoglądania do lustra, weszła do kabiny i odkręciła gorącą wodę. Dłuższą
chwilę stała nieruchomo pod strumieniem. Na nic nie miała siły. Mózg
i ciało zacięły się; przemęczona, nie była w stanie drgnąć. Ciepła woda
poluzowała bolesną obręcz na głowie. Usiadła i oparła się o marmurową
ścianę. Przestała się bronić. Zdążyła jeszcze pomyśleć: prawie jak regresja
prenatalna… Zamknęła oczy i odpłynęła.
Minęło pięć minut, a może pół godziny, nim otrząsnęła się z tego
dziwnego odrętwienia i zdołała się zmusić do otwarcia oczu. Strumień
lodowatej wody definitywnie wygonił ją spod prysznica.
Wytarła się do sucha, wzięła nożyczki i przed lustrem trochę podcięła
włosy. W szafie znalazła czerwoną sukienkę, pasek, botki i nieśmiertelną
ramoneskę. Włożyła sukienkę – no tak, za wąska w biodrach. Przez chwilę
wydawało jej się, że da radę ją poszerzyć, trochę prując i naciągając
materiał. Zaczęła szukać poradnika w internecie, lecz szybko zrezyg nowała.
Nie miała ani odpowiednich narzędzi, ani czasu, ani umiejętności. Ze
złością zerwała z siebie sukienkę, tak że pękła w szwach. Justine zawyła,
uderzając pięścią w poduszkę. Nieźle zaczyna się ten dzień, cholera!
Musi się uspokoić. Znalazła inną sukienkę, nie tak seksowną, ale
szerszą. Umalowała się i zeszła do kuchni.
Nastawiła czajnik, rzuciła okiem na zegar – już dwadzieścia po
ósmej! – trzy telefony, żeby znaleźć pielęgniarkę dla matki, jeszcze jeden
ibuprofen, sok z cytryny, filiżanka zielonej herbaty genmaicha. Potem nagle
szum silnika i klakson. Bergomi!
Z filiżanką w dłoni wyszła na taras. Jej podwładny nosił wciąż tę samą
marynarkę, która nigdy nie widziała żelazka. Twarz miał zmęczoną, ale
w oczach młodzieńczy płomień. Spojrzenie nastolatka, który właśnie zrobił
komuś nieprzyjemny kawał i już się cieszył na konsekwencje.
– Mamy go! – rzucił, wchodząc po schodkach na taras.
– Wchodź. Chcesz kawy?
– Mówię ci, mam coś wielkiego!
Trzymał w jednej ręce kartonową teczkę, a w drugiej panettone
w blaszanym pudełku. Jego podniecenie udzieliło się Justine.
Przysiadł na stole w kuchni i ukroił dwa kawałki ciasta.
Justine krzątała się przy ekspresie do kawy.
– Dotarłem do Mediolanu koło pierwszej w nocy – zaczął. – I zgadnij,
kto czekał na mnie w hotelu. – Zrobił przerwę, ale krótką. – Azeglio
Capecchi we własnej osobie!
Justine poczuła mrowienie na szyi. Jeśli Capecchi pofatygował się
osobiście, to musiało być coś bardzo ważnego.
– Miałaś rację, aresztowanie Delaunaya ich poruszyło i przestraszyło –
powiedział Bergomi. – Chcieli się dowiedzieć, co zeznał… Zrobiłaś coś
z włosami?
– Skup się, proszę.
– Powiedziałem Capecchiemu, że mogę mu dać zapis przesłuchania
z pierwszego dnia. A w zamian dostałem to.
Otworzył kartonową teczkę z logo hotelu Excelsior i wyciągnął kartki
wyrwane z zeszytu.
– Co to? – spytała Justine, stawiając przed nim filiżankę z kawą.
– Wiesz, gdzie stoi teraz jacht, na którym Oriana Di Pietro została
zamordowana?
– Rodzina zabrała Lunę Blu do Genui.
– Dokładnie do portu Rapallo. Ściągnęli własną ekipę techników
kryminalistycznych i pobrali próbki. Jeśli chodzi o materiał genetyczny
i odciski palców, nie znaleźli nic więcej niż my. Natomiast… – Przerwał
i napił się kawy.
– Natomiast?
– Znaleźli to! – Zamachał czterema kartkami wydartymi z zeszytu
i spiętymi zszywaczem. – Było w wywietrzniku kajuty. Ten system działa
trochę jak odkurzacz. Podobno coś takiego zdarzyło się nie pierwszy raz.
Ta rewelacja mocno zirytowała Justine. Klepnęła dłonią w stół.
– Jak mogliśmy to przegapić? Znów potraktują nas jak nowicjuszy!
Bergomi skrzywił się z rezygnacją i dla pocieszenia sięg nął po kawałek
panettone.
– No dobrze, co to za kartki? – rzuciła niecierpliwie Ju stine.
– To fragment dziennika.
– Oriany?
– Właśnie nie. To fragment dziennika niejakiej Adèle, która jest,
wyobraź sobie, kochanką Delaunaya!
– Co?! – wykrzyknęła Justine. – Dawaj!
Wyrwała Bergomiemu kartki. Gładkie różowe strony były pokryte
pismem uczennicy, z pętelkami i zakrętasami. Właściwie nie był to
dziennik, ale raczej robione na bieżąco zapiski ozdobione a to zdjęciem
Adriena Delaunaya w Nowym Jorku, a to biletem na koncert lub zasuszoną
szarotką pod przezroczystą folią, jak w zielniku.
Justine z bijącym sercem zabrała się do lektury wykaligrafowanych
niebieskim atramentem linijek.
3
Paryż, listopad
Po raz pierwszy nie patrzę na siebie z zewnątrz, tylko po prostu
żyję. Los w końcu dał mi to, na co już przestałam liczyć.
Zamurowałam swoje serce, straciłam nadzieję i pragnienia.
Tymczasem wystarczyło kilka tygodni, by ciemne chmury na
horyzoncie się rozwiały i ustąpiły miejsca jasnemu niebu. Znów jest
dzień! Ja też mam prawo do słońca!
Mediolan, grudzień
Adrien jest wspaniały. Inteligentny, opiekuńczy i taki dowcipny!
Skomponował cały album na cześć naszej miłości. Napisał muzykę,
której JA byłam inspiracją. Jego fani i recenzenci – wszyscy –
okrzyknęli ten album arcydziełem. Podobno nigdy jeszcze nie
skomponował czegoś tak dobrego. Przed nami otwiera się nowy
świat! Mamy wspaniałe plany: dziecko, podróż jachtem dookoła
świata, ranczo w Montanie, rybacka chata w José Ignacio.
Smak szczęścia jest niebezpieczny. W ogóle nie biorę pod uwagę
odwrotu. Jestem gotowa do walki. U jego boku nie boję się niczego.
Bo tam, gdzie jest miłość, nigdy nie zapada noc.
Nowy Jork, tydzień przed Bożym Narodzeniem
Leżę sama w wannie w pokoju hotelowym na dwudziestym
trzecim piętrze i myślę o wszystkim, co przeżyliśmy od naszego
spotkania. Po raz setny wspominam te magiczne chwile, podróże,
pieszczoty, miłość.
Myślę o jego słowach, gdy mi mówi, że jestem dla niego
wszystkim: królową, muzą, dziwką, klejnotem, cudem. Mówi, że
nigdy nie kochał żadnej innej poza mną. Że ofiaruje mi to, na co
zasługuję: pałace, złoto, kwiaty, ocean szmaragdów, fontannę pereł,
gwiazdy, które będą świecić tylko dla nas. Jego miłość wpływa do
moich żył jak życiodajny strumień, który mnie pali, przenika i wciąż
odnawia. Już nie mogłabym się bez niego obejść.
Seul, styczeń
Miasto w polarnym zimnie stało się magiczne i tajemnicze jak
z bajki. Drżymy mimo ciepłych okryć, a płatki śniegu krążą wokół
naszych twarzy. Trzymamy się za ręce, jest nam lekko, spacerujemy
pośród świątyń, pałaców i tradycyjnych domów w dzielnicy
Bukchon. Jesteśmy jednym ciałem, nasze usta pali pożądanie.
Żyjemy na innej planecie, poza czasem.
Niestety, niekiedy Adrien się zamyka, odpływa gdzieś,
zamurowuje się w ciszy. Jutro wieczorem ma grać przed trzema
tysiącami osób. Ale nie to go martwi. Znam źródło jego udręki: boi
się, że żona odkryje zdradę, zażąda rozwodu i pozbawi go dzieci.
Tak bardzo chciałabym mu wyjawić, że to nie nastąpi! Miłości moja,
nie masz po co się dręczyć. We dwoje wychowamy Paola i Sofię.
Nigdy nikt ci ich nie zabierze!
Barcelona, kwiecień
Wielkie oklaski na scenie Auditori! Poezja i wirtuozeria jego gry
zachwycają i oczarowują wszystkich. Przed koncertem powiedział,
że będzie grał tylko dla mnie. Podziwiają go setki kobiet, a on kocha
tylko mnie.
Mnie, mnie, mnie…
Mnie, Adèle.
Dziewczynę w labiryncie.
4
Justine zaschło w ustach, ręce jej się trzęsą, nie może oderwać wzroku
od tego imienia, które co chwila uderza ją na czytanych stronach.
Adèle.
Więc okazało się, że Adrien Delaunay miał młodą kochankę i zdołał to
utrzymać w tajemnicy przez cały czas śledztwa!
Adèle.
Mają wreszcie decydującą informację, której szukają od początku, żeby
rozwikłać tę zagadkę! Informację, która wskaże motyw działania zabójcy
i jego ewentualnych wspólników.
Justine nie była jednak zadowolona. Czuła się niczym zawiedziona
kochanka, bo oto ten niby wyjątkowy Adrien Delaunay okazał się taki sam
jak inni. Ale przecież nigdy w to nie wątpiła.
– Dlaczego są tylko cztery strony? – spytała Bergomiego, otrząsając się
z zamyślenia. – Gdzie reszta?
– Niestety, nie wiadomo.
– Czy na pewno nie pisała tego Oriana?
– Na pewno. Capecchi zatrudnił dwóch ekspertów grafologów i ci
kategorycznie odrzucili tę hipotezę.
Adèle.
Justine przymknęła oczy. Zobaczyła bladą młodą blondynkę. Usta jak
płatki róż, wielkie świetliste oczy. Niekoniecznie piękna, ale wyjątkowa,
wrażliwa. Dziewczyna zza kulis, która nagle zasmakowała w światłach
rampy. Niebezpieczna.
– Co o tym myślisz, Giuse?
Bergomi wstał, żeby zrobić sobie kolejne espresso.
– Myślę tak: Oriana Di Pietro traci zaufanie do męża. Podejrzewa go
o ciągłe zdrady albo o regularny romans z młodszą kobietą. Czuje się
zagrożona, wynajmuje więc detektywa. Ten potwierdza jej podejrzenia,
identyfikuje tę nieszczęsną Adèle i udaje mu się ukraść część jej dziennika.
– Dlaczego zaledwie część? Dlaczego tylko te cztery strony?
– Tego nie wiem. Może Oriana miała cały dziennik i sama wyrwała te
kilka stron, żeby mieć w ręku dowód, pomachać nimi mężowi przed
oczami. A może detektyw szantażował Orianę, żądając więcej forsy
w zamian za resztę.
– Możliwe też, że Capecchi nie dał ci wszystkiego.
– Możliwe, ale raczej w to wątpię.
– No, a dalej?
Bergomi zmarszczył brwi.
– No więc… – zaczął po chwili. – Adrien wie, że żona go podejrzewa,
a może nawet ona mu mówi, że wie, i grozi rozwodem. To mobilizuje go do
działania, musi usunąć ją jak najszybciej, nawet podejmując wielkie
ryzyko.
– Z pomocą kochanki?
– Tego nie wiemy. – Zagryzł wargę. – A jeśli to ona doniosła nam o tym
pogrzebaczu? – powiedział powoli. – Bo wyobraź sobie coś takiego: Oriana
nie żyje, Delaunay kłóci się z kochanką i zostawia ją. Żeby się zemścić,
Adèle donosi na niego policji.
Justine pokiwała głową. No, może to niedokładnie tak, ale główna myśl
się zgadza. To pasuje do wszystkich informacji.
– Co Włosi znaleźli na temat tej dziewczyny?
Jej podwładny skrzywił się.
– No właśnie, poza jej imieniem nie wiedzą nic.
– Chyba żartujesz? Tak ci powiedzieli?
Kiwnął głową.
– Bzdura – rzuciła Justine. – Wiedzą, ale nie chcą nam powiedzieć.
– Nie byłbym taki pewien. Wiadomo, że Delaunay jest cholernie
ostrożny. Przecież obserwowaliśmy go cały rok i nic nie znaleźliśmy.
– Nie, oni wiedzą! – upierała się. – Wiedzą, ale mamy to w nosie, sami
ją znajdziemy. I to ty się tym zajmiesz. Te cztery strony są pełne
wskazówek. Podczas tournée ta dziewczyna mieszkała w tych samych
hotelach co on. Skontaktuj się z nimi, zrób listę. Ja go jeszcze pomęczę, ale
potrzebuję więcej informacji.
– Okej – odparł Bergomi.
Justine zrobiła telefonem zdjęcia stron dziennika Adèle. Na ekranie przy
okazji zobaczyła pełno powiadomień o nadejściu esemesów od Puygreniera
i El Amraniego, a nawet od sędzi śledczej. Musiała się spieszyć, zwłaszcza
że czekała ją jazda w porannych korkach.
– Musimy znaleźć tę dziewczynę, Giuse. I to szybko! – Chwyciła kurtkę
wiszącą na oparciu krzesła.
Wyszli i każde ruszyło do swojego samochodu.
Justine usiadła za kierownicą i wyjechała z alejki. Bergomi zrobił dobrą
robotę. Te kartki stanowiły świetny dowód; nie wątpiła, że szybko znajdą
Adèle.
Delaunay był załatwiony.
15
Oriana Di Pietro
Prawo ciężkości
Skoczyłem ze skały, a potem, w ostatniej
chwili, coś się pojawiło i złapało mnie
w locie.
Paul Auster
Rok wcześniej, maj 2023
Lugano, Szwajcaria
1
Dyrektor Centrum Medycznego Karla Jaspersa, Fran çois Chappuis,
wydawał się zagubiony.
Stał za biurkiem, nie potrafiąc ukryć zakłopotania.
– Co się dzieje? – spytała Oriana.
Od października co dwa miesiące jeździła do Lugano na badania, które
miały sprawdzać tempo rozwoju nowotworu. Tym razem rutynowa kontrola
zajęła więcej czasu niż zwykle, a Chappuis wysłał ją jeszcze do Ospedale
Italiano, największego szpitala w Lugano, na dodatkowe badania.
– Guz się powiększył, tak? – spytała Oriana.
Nie była zaskoczona tym obrotem sprawy. Trzy ostatnie tygodnie miała
bardzo męczące. Rano budziła się już zmęczona, bez przerwy cierpiała na
migreny, wciąż leciała jej krew z nosa i miała trudności z trawieniem tego,
co w ogóle udało jej się zjeść. Często w ciągu dnia tańczyły jej przed
oczami żółte plamy, które zaburzały wzrok tak, że prawie nic nie widziała.
– Guz się powiększył? – powtórzyła.
Profesor wyglądał, jakby strzelił w niego piorun. Kolos
w marmurowym fartuchu, z rozwianymi włosami, twarzą jak gliniana
maska, która za chwilę się rozleci. Błysk w jego oczach zdradzał bardziej
zdumienie niż niepokój.
– Nie, nie – wyjąkał. – Usiądź, Oriano. – Opadł bez sił na fotel.
– Mów, o co chodzi! – zniecierpliwiła się.
– No… wprost przeciwnie.
– Co to znaczy „wprost przeciwnie”?
– Guz się cofnął. Wchłonął się.
– Co ty opowiadasz?!
Lekarz wskazał dokumenty na biurku.
– Na początku myślałem, że to jakaś pomyłka. Ale zrobiliśmy wszystkie
badania dwukrotnie, tu i w Ospedale: tomografię, rezonans i biopsję.
Wszystko wskazuje na cudowne ozdrowienie!
– Chcesz powiedzieć, że guz się zmniejszył?
– Nie, znikł!
– Żartujesz?
– Guz znikł – powtórzył Chappuis.
– Całkowicie?
Profesor skinął głową. Odzyskał częściowo pewność siebie.
– Masz normalne wyniki, a badanie PET nie pokazuje śladu guza
mózgu.
Oriana patrzyła na niego surowo, wciąż nie wierząc.
– Jak to możliwe? Nie było żadnej operacji, nie miałam chemii ani
innego leczenia.
Chappuis rozłożył ręce.
– Przypadki spontanicznego ozdrowienia są rzadkie, ale się zdarzają.
– Co to znaczy „rzadkie”?
– Może jeden, dwa na sto tysięcy chorych.
– Jak to wytłumaczyć?
– Każdy pacjent ma specyficzny układ odpornościowy, inne geny, inne
hormony. Poza tym infekcje w różnym stopniu podnoszą poziom
limfocytów i…
– Jak w takim razie wyjaśnić moje zmęczenie? – przerwała mu
Oriana. – Nigdy w życiu nie byłam w tak słabej formie.
– To normalne. Twój organizm mobilizował wszystkie siły do
zwalczenia choroby.
– Czy ten guz może wrócić?
– Tego nikt nie wie, Oriano. Po raz pierwszy w życiu widzę, żeby glejak
w czwartym stadium ot tak znikł. Na razie trzeba się cieszyć.
– Powiedziałeś, że na pewno umrę! – Oriana podniosła głos.
– Ależ powinnaś być szczęśliwa!
– Szczęśliwa?! – krzyknęła. – Powiedziałeś, że za chwilę będę
sparaliżowana i że przeżyję jeszcze góra dwa miesiące. Prosiłeś, żebym się
pospieszyła i uregulowała swoje sprawy, zanim ZDECHNĘ!
– Tak to wyglądało. Nikt rozsądny nie mógł sobie wyobrazić, że…
Oriana zerwała się z krzesła i energicznym ruchem sięg nęła po płaszcz.
Chappuis stanął przed drzwiami, żeby ją powstrzymać.
– Zaczekaj, przecież jest coś, o czym musimy porozmawiać.
– Co?
– Dobrze wiesz co.
Odsunęła go i podeszła do drzwi.
– Zapomnij o mnie – rzuciła.
2
Park, lipy, kasztanowce, delikatne ćwierkanie ptaków. Natura nie
przejmuje się ludzkimi losami.
Oriana miała wrażenie déjà vu. Tak samo czuła się pół roku wcześniej,
kiedy dowiedziała się o guzie rosnącym w jej mózgu. Opadła bez sił na
ławkę nad jeziorem. Jeszcze za wcześnie, żeby czuć ulgę. Zbyt długo żyła
w strachu. Perspektywa bliskiej śmierci przeraziła ją. Nigdy nie czuła się
tak krucha. Nawet gdy pracowała jako reporterka wojenna w Syrii
i islamiści porwali ją razem z trzema innymi dziennikarzami. Od sześciu
miesięcy, gdziekolwiek poszła, wszędzie ciągnęła za sobą śmierć. Ciało jej
się rozkładało, pot śmierdział, oddech też, potwornie bolały ją zęby.
Miała majaki, dramatyczne wizje. Ten straszny guz, który puchł w jej
czaszce i uciskał mózg… Brzydziła się go. Chciałaby sama ją sobie
otworzyć i wyjąć go rękami. Serce jej waliło. Nie do uwierzenia, że jest
zdrowa! Że nie nosi już w sobie tej bestii.
Psychicznie była poniżej dna.
Wiele razy myślała o zakończeniu tej męki. Nie opuszczała jej myśl
o samobójstwie, ale nie mogła przejść do czynu ze względu na dzieci. Nie
mogła tym obciążyć Paola i Sofii. Samobójstwo to akt symboliczny, bomba,
która niszczy rodzinę na wiele pokoleń. Śmierć do dziesiątej potęgi. Nigdy
niekończąca się żałoba, utajone wyrzuty sumienia, nieufność przechodząca
z pokolenia na pokolenie. To prawda, chciała uciec od cierpień, ale nie za
cenę pozostawienia za sobą spalonej ziemi.
Wymyślała różne sposoby zniknięcia, żeby nikt się nie domyślił, że to
samobójstwo. Rozbić się w czasie szybkiej jazdy samochodem, rzucić się
z wysokiej skały podczas samotnego spaceru w górach, zainscenizować
jakiś domowy wypadek. Ale od zamiaru daleko do czynu. W rozpaczy była
bliska zadzwonienia do Bernda Schulzera, syna Niemca i Włoszki, członka
Nowych Czerwonych Brygad. Poznała tego byłego działacza, kiedy
zbierała materiał do książki o nowych formach terroryzmu. Schulzer
wykonywał obecnie prywatne zlecenia. Jeśli nie miała odwagi się zabić,
może ktoś zrobiłby to za nią? Ale jak dotąd tego kroku też nie wykonała.
Strach czy przeczucie? Tak czy inaczej, tym razem piłka spadła po dobrej
stronie siatki.
Nie mogła uspokoić walącego serca. Zbyt była podniecona i wściekła.
Pamiętała, jak słabo się czuła podczas spot kań z Adèle Keller. Ta kretynka
tyle czasu traktowała ją jak umierającą; opowiadała z uśmiechem na ustach
i błyszczącymi oczami o miłosnych wyprawach z Adrienem. Jak to się
stało, że ona, Oriana, sama wpuściła diabła pod swój dach? Skąd ta
absurdalna myśl, żeby manipulować tą dziewczyną jak kukiełką?
Od kilku dni nie miała z nią żadnego kontaktu. Adèle jej unikała, starała
się od niej oderwać, odzyskać wolność, nie czuła już wobec niej respektu.
Klasyczne. Nikt nie jest bohaterem w oczach służącego.
Oriana zamknęła oczy. Będzie potrzebowała wsparcia rodziny. Przez
chwilę wspominała szczęśliwe dni w górskim domu w Cortina d’Ampezzo.
Paolo i Sofia tańczyli wokół kominka, a Adrien szykował kolację, zielone
lasagne z parmezanem.
I ona to wszystko zepsuła, zniszczyła. Upokorzyła się. Oddała klucze do
przyszłości własnej rodziny w ręce diabła.
Kurwa… Zapaliła papierosa i wróciła myślami do wizyty u lekarza
i jego słów: „Guz znikł… Na razie trzeba się cieszyć”.
Kolejny papieros. Poezja kłębów dymu i zwodnicze działanie nikotyny
chwilowo powstrzymały zdenerwowanie. Guz znikł. Wstała, wciągnęła
w płuca wieczorne powietrze, ciesząc się urodą tego miejsca. Guz znikł.
Powoli godziła się z nową sytuacją. Była zdrowa. Gotowa do kontrataku.
Opuściła park i poszła do samochodu. Szofer, Edoardo, otworzył jej
drzwi. W milczeniu usiadła na tylnym siedzeniu mercedesa.
– Wracamy do Mediolanu? – spytał Edoardo.
– Nie. Jedziemy do kantonu Vaud.
– Do Lozanny?
– Do Montreux.
Wahała się chwilę. W myślach powoli zaczął jej się rysować plan. Musi
przejąć kontrolę nad tą marionetką, odłączyć Adèle od prądu, odzyskać
męża.
– Jedziemy do Jeana-Claude’a Zieglera! – rzuciła zdecydowanym
tonem.
Wróciły jej uśmiech i siła.
Wypędzi wilka z owczarni i go załatwi.
16
Adèle Keller
Wilk w owczarni
Idź zawsze za sercem, ale nie zapomnij
zabrać ze sobą rozumu.
Alfred Adler
Paryż, następnego dnia
Faubourg Saint-Germain
1
Na rogu rue de l’Université i du Pré-aux-Clercs jest ulubiona restauracja
mieszkańców dzielnicy Saint-Germain-des-Pres. To tam umówiła się ze
mną Oriana.
– Mam ci coś ważnego do powiedzenia, nie przez telefon – oznajmiła.
Przyszłam pierwsza, trochę wcześniej, żeby wyczuć nastrój miejsca.
Nie było ono bez znaczenia; przedstawiało sobą subtelne wyrafinowanie
szóstej dzielnicy. Podłoga wyłożona mozaiką z kafelków przypominała
szaroniebieskie dachy Paryża, a fotele obite piaskowym aksamitem –
kremowe fasady kamienic Haussmanna. Szyk przytłaczający tak, że
bardziej nie można.
Usiadłam przy stoliku naprzeciwko wielkiego okna obramowanego
kutym żelazem, zamówiłam herbatę, która stygła, gdy przyglądałam się
sylwetkom przechodniów i klientów odbijającym się w wielkich lustrach
otoczonych gipsowymi sztukateriami. Potem wyjęłam pamiętnik
i próbowałam w nim opisać moje dziwne złe samopoczucie. Zimne kłucie
w brzuchu nie zapowiadało niczego dobrego. Na moje szczęście padł cień.
Kopciuszek przy karocy na sekundę przed północą.
Z daleka zobaczyłam, jak nadchodzi – trencz Burberry, jedwabna
apaszka, okulary przeciwsłoneczne, torba podróżna z patynowanej skóry –
i od razu zrozumiałam, że coś się zmieniło. Oriana szła zdecydowanym
krokiem, głowę trzymała dumnie; była elegancka jak modelka z tych
luksusowych reklam, którymi są oklejone przystanki autobusowe. Znów
stała się nieprzystępna. Weszła do kawiarni jak do siebie i przesunęła się
płynnie wzdłuż orzechowych boazerii ku stolikowi, przy którym
siedziałam.
– Cześć, Adèle! – rzuciła i zajęła krzesło naprzeciw mnie.
Postawiła torbę obok, zamówiła filiżankę zielonej herbaty i zdjęła
płaszcz. Wciąż była chuda, ale odniosłam wrażenie, że wygląda
zdecydowanie lepiej.
– Jak tam, wszystko gra? Wyglądasz na zmęczoną – powiedziała jak
kiedyś, nieprzyjemnym tonem zabarwionym lekką pogardą. – Musimy
porozmawiać, Adèle. Mam dobrą nowinę.
– Czujesz się lepiej? – spytałam.
– Więcej: jestem zdrowa.
– Naprawdę?
– Samej trudno mi w to uwierzyć.
Nie przewidziałam takiego obrotu sprawy, ale czułam, że mówi prawdę.
Widziałam ją jęczącą, wymiotującą do sedesu. Widziałam, jak szlochała
u progu śmierci, jak szukała sposobów na popełnienie samobójstwa. Dziś
rano to wszystko wydawało się odległe.
– Mówiłaś, że umierasz.
– Widzę, moja droga, że się ucieszyłaś!
Przez te miesiące, gdy była tak bardzo chora, we mnie wstąpiło życie:
stałam się ładna i pogodna. Jakby nasza energia funkcjonowała na zasadzie
naczyń połączonych. Jakbym korzystała z jej choroby, odbierając jej siły
życiowe. Przypomniał mi się Kwiryniusz Quirrell, Janus o dwóch
obliczach, zmuszony dzielić swoje ciało z Lordem Voldemortem.
– Żeby to uczcić, przyniosłam ci prezent. – Postawiła na stole
i popchnęła w moją stronę skórzaną torbę ze złoconej weneckiej skóry,
której mieniąca się patyna przypominała japońskie przedmioty z laki. –
Otwórz!
Zrobiłam to. W środku było mnóstwo banknotów o nominale
pięćdziesiąt euro.
– Dlaczego mi to pokazujesz? – spytałam.
– To twoje odszkodowanie. – Ostrożnie łyknęła zielonej herbaty. –
Trzysta tysięcy euro w gotówce, nie do wyśledzenia, wolne od podatku.
– Odszkodowanie? A za co właściwie?
– Za to, że wciągnęłam cię w tę historię.
Odstawiła filiżankę na stolik i popatrzyła na mnie serdecznie, tak to
sobie przynajmniej wyobrażała.
– To nie był dobry pomysł, żeby wprowadzić cię do naszej rodziny,
i przepraszam za to.
Przyjęłam te słowa z kamienną twarzą. Poszukałam swojego odbicia
w lustrze, żeby dodać sobie odwagi. Śliczna, dzielna, świetlista blondynka.
– I co mam zrobić z tą kasą? – rzuciłam.
– Zacznij życie od nowa. Zasługujesz na to.
Och, rzeczywiście, dobra pani…
– Więc tyle jestem warta: trzysta tysięcy euro.
– Piętnastoletnia pensja. To nie byle co.
– Żeby się mnie pozbyć ze swojego życia.
Oriana westchnęła.
– Wyzdrowiałam, chcę odzyskać męża i dzieci. To chyba normalne.
– A jeśli się nie zgodzę?
– Zgodzisz się czy nie, zabawa jest skończona.
– Cieszę się, że odzyskałaś zdrowie. Ale jeśli myślisz, że się wycofam,
to się mylisz.
– Czy naprawdę sądzisz, że pozwolę ci ot tak ukraść mi moje życie? –
zniecierpliwiła się Oriana.
– Ja niczego nie kradnę, to ty przyszłaś do mnie. Ty mi je dałaś… to
swoje życie.
Roześmiała się nerwowo.
– Sama mówiłaś, że to jest bez sensu, nie pamiętasz? – przypomniała
mi.
– Tak, ale to było przedtem. Dziś jest za późno, żeby się cofnąć. Obie
poszłyśmy za daleko.
– Nie wiesz, do czego jestem zdolna! – wykrzyknęła Oriana.
– Ty chyba też nie wiesz, do czego ja jestem zdolna.
– Adèle, bądź rozsądna, proszę cię. Weź te pieniądze i zniknij.
– Bo jeśli nie, to co?
Zapadła cisza. Każda z nas upiła po łyku herbaty. Wróciłam na pole
walki.
– Znasz teorię, według której żona staje się za stara dla męża, gdy
osiągnie wiek, który jego matka miała, gdy był nastolatkiem? – spytałam.
– Nie znam, ale to głupie – odparła. – Jeśli to wszystko, co znalazłaś
jako argument, żeby się utwierdzić w swoich racjach…
– Musisz spojrzeć prawdzie w oczy: Adrien już nic do ciebie nie czuje.
On kocha mnie.
Oriana wzruszyła ramionami.
– Tylko dzięki mnie weszłaś w jego życie, ja dałam ci hasło i klucz.
Pokręciłam głową.
– Nie, nie rozumiesz. On kocha mnie taką, jaka jestem.
– Jesteś niczym, głupią gęsią, którą odrzuci, gdy się dowie, że to, co
w tobie kochał, to cechy, których po prostu nie masz.
– Według ciebie.
– Wasz związek jest nieprawdziwy, opiera się na kłamstwie. Wszystko,
co mój mąż w tobie kocha, to ja.
– I myślisz, że wybaczy ci to oszustwo? Że tak go wywiodłaś w pole?
– Z pewnością na początku będzie miał żal – przyznała. – Ale mam coś,
czego ty nie masz: jestem matką jego dzieci. Będziemy zawsze związani,
niezależnie od wszystkiego.
– Zobaczymy.
– Już zobaczyłyśmy. Bądź rozsądna, przyjmij moją propozycję i ciesz
się, że tylko na tym się skończyło.
Wstała i włożyła płaszcz.
– Masz dwa dni – rzuciła. – Potem powiem wszystko Adrienowi.
Rachunek ci zostawiam, teraz masz czym płacić.
I znikła.
3
Schodzę do toalety z torbą pełną banknotów. Załatwiła mnie, osaczyła,
sprowadziła na ziemię, na mój smutny padół. Żołądek mam ściśnięty.
Zamykam się w jednej z kabin, siadam na sedesie i zasłaniam twarz rękami.
Co robić?
Przed oczami mam ostatnie tygodnie z Adrienem: rados ne, szczęśliwe
chwile. Myślałam, że będą trwały wiecznie. Dziesięciominutowa rozmowa
z Orianą wystarczyła, żeby wszystko zawaliło się jak domek z kart. Jestem
wściekła i zaczynam się bać. Jakim prawem ta kobieta niszczy moje nowo
narodzone szczęście? Brakuje mi powietrza, jest mi gorąco, potem zimno.
Kręci mnie w nosie od drażniącej woni środków odkażających. Serce bije
mi w szaleńczym tempie. Przechodzę przez kolejne stadia: wściekłość,
przygnębienie, rezygnację.
Co robić?
Biorę pod uwagę każdą możliwość. Uprzedzić Adriena, usunąć jej grunt
spod nóg? Czekać w nadziei, że Oriana nie wprowadzi w życie swojej
groźby? Mózg bez sensu przerabia idiotyczne teorie; nie wpada mi do
głowy żaden pomysł.
Jedno jest pewne: muszę działać. I to szybko. Nie odkładać tego na
później w nadziei, że sprawy same się rozwiążą. Stawić czoło, nie
okłamywać się, zmierzyć się z losem.
Ale kim ja jestem? Czy mam dość odwagi i rozumu? Gdzie jest moje
miejsce na tym świecie? Do czego mam prawo? Kto o tym decyduje?
Długo sobie wmawiałam, że lubię żyć w cieniu, ale to nie była prawda.
Zwykłe tchórzostwo, żeby nie widzieć własnej słabości. Życie w cieniu
wyssało ze mnie soki, zgasiło moją duszę. Chcę światła, i to nie tego
fałszywego światła ekranów, lamp i reflektorów. Pragnę łagodnego
i ciepłego świat ła jesieni, tego, które błyszczy w oczach kochającego
mężczyzny. Światła słońca, które chowa się za oceanem podczas wycieczki
statkiem.
I nagle myśl…
Najpierw ją odrzucam.
Oszalałam.
Nie.
Nie potrafiłabym.
Powoli jednak napięcie opada. Wybór jest jasny. Wrócić do cienia albo
podjąć ryzyko i wyjść z mroku na zawsze. Światło ma swoją cenę. Trzeba
przekroczyć własne granice, odrzucić pewniki, wejść na niebezpieczny
teren. Takie przejście wymaga odwagi i inteligencji. Ale to jedyny sposób,
żeby zmienić przeznaczenie.
Przypomina mi się to, co Oriana mówiła o Nietzschem. Moralność to
instynkt stadny jednostki. Słyszę jej słowa: „Nie jesteś stworzona do tego,
żeby podlegać prawom rządzącym życiem mas. Jesteś stworzona, żeby się
od tego uwolnić. Jesteś stworzona, żeby żyć takim życiem jak moje. Jesteś
stworzona, żeby żyć moim życiem”.
To wspomnienie działa jak kliknięcie i daje odpowiedź na moje pytanie.
Po prostu muszę pozbyć się Oriany Di Pietro.
Wstaję z sedesu i wychodzę z kabiny.
Przeglądam się w lustrze i mówię na głos:
– Skończę z Orianą Di Pietro!
I jeszcze raz:
– Zabiję Orianę Di Pietro.
Coś we mnie pękło. Jestem lekka, energiczna, gotowa do działania,
zdecydowana zrealizować swój cel.
3
Wchodzę na górę. Płacę, wkładam płaszcz, apaszkę, zbieram swoje
rzeczy ze stolika z kamiennym blatem.
Gdy wkładam je do torby, dostrzegam, że ktoś wyrwał kilka stron
z mojego dziennika.
17
Justine Taillandier
Ostatnie słowa Oriany Di Pietro
Trzeba przyznać, że prawda jest nie do
zniesienia. Człowiek nie może jej wytrzymać,
dlatego unika jej jak ognia.
Emil Cioran
Sobota, 25 maja 2024
Komenda policji w Nicei
Przed południem
1
Drugi dzień przesłuchania zaczął się niespokojnie.
Rano zerwał się mistral. Między Villeneuve-Loubet a Cagnes-sur-Mer
wybuchł pożar. Wysłano około pięćdziesięciu strażaków do opanowania
ognia, który wprawdzie nie spowodował ofiar, ale zniszczył kilka hektarów
upraw i na dobre dwie godziny zablokował autostradę A8. Justine, i tak już
spóźniona, utknęła w korkach.
Zadzwoniła z auta, by uprzedzić Puygreniera, że dotrze do komendy
później. Zdenerwował się i podniósł głos. Justine, żeby się jakoś bronić,
opowiedziała o odkryciach Bergomiego we Włoszech i o stronach
wyrwanych z dziennika kochanki Delaunaya. Szef wydziału kryminalnego
zawiadomił jedną z sędzi o tych rewelacjach i zwołał zebranie, żeby
przygotować nowy plan przesłuchania. Gdy Justine wreszcie koło
jedenastej dotarła do komendy, Puygrenier zdążył już wyjść z siebie
i zrugał ją przy wszystkich. Musiała zacis nąć zęby. Czas działał przeciwko
nim i nie rozumiała, po co go tracić na całe to gadanie. Zdecydowała się
działać po swojemu; podczas odprawy wysyłała esemesy do Bergomiego,
żeby być na bieżąco w poszukiwaniach tej nieszczęsnej Adèle.
Gdy wreszcie dostała pozwolenie udania się do pokoju przesłuchań,
było prawie południe. Adrien Delaunay wyglądał okropnie. Twarz miał
zmęczoną, śpiochy w kącikach podkrążonych oczu i włosy w nieładzie.
Masował się po plecach. Koszulka polo za trzy tysiące dziewięćset euro
była przepocona. Król jazzu przypominał kloszarda z nicejskiego dworca.
Nic dziwnego: drugi dzień przesłuchania był często krytyczny dla
aresztowanych. Zwłaszcza jeśli byli to ludzie przyzwyczajeni do porannego
prysznica i mycia zębów trzy razy dziennie.
Justine usiadła i otworzyła laptopa.
– Dzień dobry, panie Delaunay. Jak się pan dziś miewa?
Nie odezwał się i nie spojrzał na nią.
– Na pewno pan tęskni za dziećmi? – spytała, obserwując go.
Żadnej reakcji, nawet się nie zdenerwował. Było to dość niepokojące,
ponieważ nie mogła całkiem stracić z nim kontaktu.
– Nie będzie im łatwo, gdy pana zdjęcie pojawi się na pierwszych
stronach gazet i w telewizji – powiedziała złośliwie, żeby go sprowokować.
Delaunay pokazał jej środkowy palec.
Uśmiechnęła się. Kontakt został odzyskany.
Rzuciła okiem na ekran laptopa. Candice Lachaume zasypała ją
zarzutami o agresywność.
Przez chwilę Justine chciała jej odpowiedzieć, ale zrezyg nowała.
Zmęczenie, chwilowe napięcie – to były elementy gry. Czekało się
z niecierpliwością na moment, gdy druga strona pęknie, przestanie uważać
i da upust emocjom. Skupiła się więc na właściwym doborze słów.
Nadeszła chwila, której się obawiała, ale na którą też czekała od początku
przesłuchania. Francuska prasa, zapewne przy udziale sędziów, adwokatów
i gliniarzy, regularnie łamała tajemnicę śledztwa. W sprawach choćby
odrobinę medialnych wszelkie informacje trafiały do gazet prawie na
bieżąco. Jej zespół śledczy, ryzykując swoje dobre imię, zdołał przekonać
prokuratora, żeby nie ujawniał prasie dość ważnego dowodu, a mianowicie
słów, które Oriana Di Pietro wypowiedziała tuż przed śmiercią. Jej zeznanie
nie zostało dołączone do akt śledczych, częściowo dlatego, żeby Delaunay
i jego adwokaci nie mogli poznać jego treści. To było więcej niż as
w rękawie, to była prawdziwa bomba. Niestety, mogła wybuchnąć im
w rękach.
– Widzę, pani kapitan, że dzisiaj trudno było pani zwlec się z łóżka. –
Podejrzany nagle odzyskał wolę walki. – Zabalowało się wczoraj, co?
– Pan również nie wygląda kwitnąco – odparowała Justine.
– Może, tylko że ja spałem na pryczy w więziennej celi. A pani? –
zadrwił. – Dała pani w rurę? Popłynęło się, co, pani kapitan?
– Ty draniu, spędziłam noc w szpitalu. Moja matka rozbiła sobie głowę
w łazience. Ma dwadzieścia osiem szwów, więc może pan sobie te żarty
wsadzić… wie pan gdzie.
Justine powiedziała to bardzo spokojnie. Temperatura w pokoju
wyraźnie się obniżyła. Na ekranie laptopa pojawiło się zdanie
z wykrzyknikiem, tym razem autorstwa Puygreniera: Dość tego,
Taillandier! Jeszcze jedna taka odzywka i odbiorę ci śledztwo!
Odetchnęła głęboko.
– Wróćmy do tematu, panie Delaunay – rzuciła. Otworzyła jakiś
dokument na laptopie. – Zaczniemy od tego, co wydarzyło się czternastego
maja dwa tysiące dwudziestego trzeciego roku. Dziewięć dni po napadzie,
koło południa pana żona na krótko odzyskała przytomność. Prawie od razu
zawiadomił nas o tym szef oddziału chirurgii szpitala Simone-Veil, doktor
Bartoletti. To była niedziela, ale miałam dyżur i odebrałam telefon.
Pozwolił mi przyjść i porozmawiać z ranną.
Delaunay zesztywniał.
– Udałam się więc do pana żony z tu obecnym porucznikiem El
Amranim. – Wskazała na podwładnego, który siedział obok i nagrywał
przesłuchanie.
Usłyszawszy swoje nazwisko, El Amrani na chwilę oderwał wzrok od
ekranu i spojrzał nieśmiało, lecz z satys fakcją.
– Poprosiłam lekarza, żeby pana nie informował o tym, że żona
odzyskała przytomność, dopóki z nią nie porozmawiam – dodała Justine
i napięcie w pokoju jeszcze wzrosło.
Delaunay odchylił się na oparcie krzesła.
– Nie znałam osobiście pana żony – ciągnęła. – Wiedziałam o niej tylko
to, co wyczytałam w prasie. Widziałam jej zdjęcia: zawsze wyglądała
olśniewająco, była niezwykle elegancka. Zachowywała klasę w każdych
okolicznościach. Chyba każda z nas marzy, żeby tak wyglądać, naprawdę.
Nie mówiąc już o jej błyskotliwej karierze zawodowej.
Przerwała i spojrzała zaczepnie na Delaunaya.
– Zastanawiam się, jak to jest być żonatym z ikoną… Budzić się koło
niej co rano. Czy po piętnastu, dwudziestu latach małżeństwa to wciąż robi
wrażenie? Czy też czar prys ka? A może to ciężar tak wciąż równać w górę?
Delaunay milczał.
– W mojej dwudziestoletniej karierze widziałam wiele zwłok czy ludzi
naprawdę zmasakrowanych – ciągnęła. – Nie można się do tego
przyzwyczaić, tyle że z czasem robi to mniejsze wrażenie. Kiedy jednak
tamtego dnia weszłam do pokoju, w którym leżała pana żona, przeżyłam
szok. Jej obraz, który miałam w pamięci, zderzył się z potworną
rzeczywistością.
2
Justine przysunęła się z krzesłem bliżej stołu.
– Pana żona praktycznie nie miała twarzy – powiedziała, patrząc
Delaunayowi prosto w oczy. – Twarz… czy raczej to, co z niej zostało…
oraz szyja świadczyły o potwornych uderzeniach. Sprawca musiał działać
w szale. Zdruzgotany nos, zdruzgotana szczęka, opuchlizna… Nie miała
jednego oka i straciła prawie wszystkie zęby.
Delaunay siedział na krześle jak skamieniały. Był blady, twarz miał
spiętą, plecy zgarbione.
– To było trudne przesłuchanie. Zostało sfilmowane. Chciałabym teraz
panu puścić fragment tego nagrania.
Odwróciła ekran laptopa w stronę podejrzanego.
Szpital Simone-Veil,niedziela, 14 maja, 13.49
Złote światło w pokoju szpitalnym, wczesne
popołudnie.
Słońce przenika przez opuszczone żaluzje. Na
ekranie widać twarz ciężko rannej kobiety,
która półleży na łóżku. Z tyłu widoczny jest
fragment ekranu kardiomonitora. Oriana Di
Pietro jest nie do poznania, głos ma
zmieniony przez tracheotomię. Do tchawicy
doprowadzony jest wenflon, umożliwiający
oddychanie.
Justine: Włączamy znowu kamerę, pani Di
Pietro, dobrze?
Oriana zgadza się lekkim skinieniem głowy.
Justine: Lekarz powiedział mi, że jest pani
w stanie odpowiedzieć na pytania, ale nie
chcę pani do niczego zmuszać.
Oriana: (ochryple, cicho) Niech pani pyta.
Justine: Nie będę pani długo męczyć.
Chciałabym po prostu wiedzieć z grubsza, co
przydarzyło się pani na jachcie.
Oriana: Leżałam na pomoście i nagle…
Justine: Pamięta pani, która była godzina? To
bardzo ważne.
Oriana: (po chwili zastanowienia) Chyba
dziewiętnasta czterdzieści pięć.
Justine: Co się stało?
Oriana: Usłyszałam hałas. Od razu mi się
wydało, że nie jestem sama. Zeszłam na
pokład. Niczego nie zauważyłam, ale dopiero
wtedy naprawdę się przestraszyłam.
Oriana milknie i bierze głęboki wdech. Widać,
że wypowiedzenie każdego słowa dużo ją
kosztuje.
Oriana: Obeszłam pokład dokoła. Do rufy był
przyczepiony ponton. Przeraziłam się.
Chciałam wrócić na pomost, ale już było za
późno. Zobaczyłam przed sobą jakąś postać.
Ten ktoś trzymał w ręce metalowy pręt.
Oriana przerywa i szlocha.
Justine: Czy poznała pani tę osobę, pani Di
Pietro?
Lekarz podaje Orianie maskę inhalacyjną.
Oriana kilka razy wdycha lek oczyszczający
drogi oddechowe, po czym próbuje się odezwać.
Oriana: Miał czarny skafander. Spojrzał mi
prosto w oczy i powiedział: „Umrzesz i cała
twoja forsa ci nie pomoże!”. I uderzył
mnie.
Na twarzy Oriany pojawiła się panika.
Justine: Pani Di Pietro, kto to był?
Oriana: (krzyczy) To był mój mąż!
Justine: Na pewno?
Oriana: To był Adrien…
Justine: Ale dlaczego? Dlaczego?
Oriana: Może… Bo… bo…
Oriana ma panikę w oczach, próbuje podnieść
się na łóżku, zaczyna się dusić.
Lekarz daje znak pielęgniarce.
Film się urywa.
3
Justine z trudnością hamowała wzruszenie. Jak dobry człowiek mógł
stać się nagle bestią? Myślała też, że gdyby miała trochę więcej szczęścia,
sprawa zakończyłaby się dużo szybciej. Tamtego dnia Oriana nie była
w stanie powiedzieć jej nic więcej. Justine wróciła następnego dnia, ale
ranna kobieta straciła przytomność i już nigdy jej nie odzyskała. Zmarła
kilka godzin później, nie dopowiedziawszy całej prawdy.
Delaunay oparł brodę na zaciśniętej pięści. Wyglądał jak rażony
piorunem. Nie był w stanie powiedzieć ani słowa, wzrok miał zamglony.
Przysunął się do ekranu laptopa i nie pytając o pozwolenie, puścił nagranie
drugi raz.
Spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: „Umrzesz
i cała twoja forsa ci nie pomoże!”. (…) To był mój
mąż! (…) To był Adrien…
Obraz, który widział na ekranie, zmroził mu krew. Przy każdym zdaniu
drgał, jakby dostawał kulę w pierś.
Gdy nagranie się skończyło, twarz miał zalaną łzami. Zamknął oczy
i odchylił się bezwładnie na oparcie krzesła. Siedział bez ruchu i szlochał
jak dziecko.
Justine wstrzymała oddech. Nadeszła kluczowa chwila. Ta, na którą
czekała od początku. Teraz rozgrywało się wszystko. Emocje, ciężar
dowodów – Adrien Delaunay za chwilę się załamie.
Przysunęła do siebie laptopa i sprawdziła wiadomości. Candice
Lachaume, zadufana w sobie, chcąc obrócić sytua cję na swoją korzyść
kosztem Justine, znów zaczęła zasypywać ją radami. Proszę pokazać mu
zdjęcie dzieci! Justine nie była za tym, ale profilerka się uparła. Proszę mu
to pokazać teraz, w tym momencie! To będzie ostateczny cios!
– Myślę, że czas powiedzieć prawdę, panie Delaunay.
Justine otworzyła jedną z kartonowych teczek i wyjęła zdjęcie dzieci,
Paola i Sofii. Były uśmiechnięte; zdjęcie zrobiono podczas ferii zimowych.
– Proszę wreszcie powiedzieć, co się naprawdę stało. Proszę ulżyć
swojemu sumieniu. Niech pan to zrobi przez wzgląd na pamięć żony,
a przede wszystkim dla pana dzieci! – Wyciągnęła ku niemu zdjęcie.
Delaunay odepchnął je szorstkim ruchem.
Cholera.
Podstęp był prymitywny, wiedziała. Przesłuchiwany pociągnął nosem
i wytarł łzy rękawem koszulki.
– Ma pani papierosa? – spytał.
– Potem – odparła Justine. – Zrobimy przerwę koło pierwszej.
Powtórzył prośbę.
– Tu nie można palić. – El Amrani wskazał na czujnik dymu. Gdyby
Delaunay zapalił, rozległby się alarm na całe piętro. A to nie był na to
dobry moment.
– Więc proszę pozwolić mi wyjść!
Żeby go nie drażnić, Justine podała mu paczkę.
– Dobrze, niech pan pali! – Wskoczyła na krzesło, a z niego na
metalowy stół, żeby otworzyć czujnik i wyjąć baterię.
Gdy usiadła, nie bardzo wiedziała, jaką przyjąć postawę.
Delaunay palił ze skupionym wyrazem twarzy. Najwyraźniej rozum
pokonał emocje. Oczy mu zabłysły; nie wyglądał na kogoś, kto się poddał.
Justine wiedziała, co mu chodzi po głowie. Musiała natychmiast przerwać
tok jego myśli.
– Sens tego nagrania raczej nie pozostawia wątpliwości! – rzuciła
zdecydowanym tonem. – Mamy przygniatające dowody przeciw panu.
Narzędzie zbrodni z pana odciskami palców. Żona pana rozpoznała. Pana
alibi przestało istnieć. Odzyska pan resztki honoru, jeśli pan się przyzna.
– A pani odzyska resztki honoru, kiedy przestanie pani gadać głupstwa!
Ta odpowiedź przywiała nagłe zimno do pokoju przesłuchań. Wszyscy
poczuli się tak, jakby ktoś przełączył klimatyzator na lodowatą temperaturę.
Justine zmrużyła oczy. Przez dym z papierosa niezbyt wyraźnie widziała
twarz Delaunaya.
– Macie ten film od roku – odezwał się. – Gdybyście byli pewni, że to
prawda, od razu byście przyszli i mnie zamknęli. Nie czekalibyście tyle
czasu.
– To nagranie nie zostało spreparowane, jeśli to ma pan na myśli.
– Nie, nie to mam na myśli.
– A więc co?
– Moja żona nie była w stanie jasno zeznawać. Była naszpikowana
lekami przeciwbólowymi, morfiną i diabli wiedzą czym… Z pewnością
wpłynęło to na jej zdolność oceny sytuacji i na wspomnienia. Wyraźnie
widać, że majaczy.
– To nie wystarczy jako argument. Wydaje mi się, że pana żona mówi
bardzo konkretnie.
– Chce pani, żebyśmy obejrzeli to razem jeszcze raz? – zaproponował. –
Zwłaszcza początek jest ciekawy. Wie pani, ten moment, gdy pani mówi
coś takiego: „Włączamy znowu kamerę, pani Di Pietro, dobrze?”.
– No i co?
– Jeśli pani mówi: „Włączamy znowu kamerę”, to znaczy, że włączyła
ją pani już wcześniej i wyłączyła.
– Nie widzę, jakie to może mieć znaczenie.
– Doskonale pani widzi. Pokazała mi pani tylko drugą część nagrania.
Ciekaw jestem, co moja żona powiedziała wcześniej.
El Amrani spojrzał z niepokojem na Justine, która próbowała ukryć
zmieszanie, znalazła się bowiem dokładnie w sytuacji, której od początku
chciała uniknąć. Zamyśliła się i po dłuższej chwili przyznała:
– Ma pan rację. Jest wcześniejsze nagranie.
– Chciałbym je zobaczyć.
– Może pan sobie chcieć! Jest pan na policyjnym przesłuchaniu, a nie
na kawie w Starbucksie.
– W takim razie nie odpowiem już na żadne pytanie. I to przesłuchanie
jest skończone.
Przez moment Justine chciała obstawać przy swoim, ale wiedziała, że
przegra.
Niechętnie przysunęła laptopa i puściła nowe nagranie.
Szpital Simone-Veil,niedziela, 14 maja, 13.24
Justine: Pani Di Pietro, nazywam się Justine
Taillandier i jestem kapitanem z wydziału
kryminalnego nicejskiej policji. To jest
mój asystent, Achraf El Amrani. Prowadzimy
śledztwo w sprawie próby zabójstwa, której
padła pani ofiarą. Czy jest pani w stanie
odpowiedzieć na kilka pytań?
Oriana: (słabym głosem) Spróbuję.
Justine: Czy pamięta pani okoliczności
napadu?
Oriana: Napadu?
Justine: Na jachcie ktoś na panią napadł.
Oriana: (zaczyna dyszeć, jakby właśnie
skończyła sprint) Tak, na jachcie ktoś był.
Z tyłu. Uderzył mnie. Potem już nic nie
pamiętam.
Justine: Widziała pani tego człowieka?
Oriana: Być może… Nie wiem… To stało się tak
szybko. Nie mogę oddychać.
Lekarz: Proszę przerwać, musimy jej podać
tlen.
4
Adrien Delaunay z kamiennym spokojem zdusił niedopałek
w kartonowym kubku. „Moment kluczowy”, jak nazywała tę chwilę
Justine, minął. Prawdopodobnie straciła jedyną okazję wyciągnięcia prawdy
z podejrzanego.
18
Adèle Keller
Stan zagrożenia
Płatny zabójca jak handlarz zarabia dzięki
stanowi zagrożenia.
Pierre Lemaitre
Combrit Sainte-Marine, 4 maja 2023
Południowa część departamentu Finistère
1
Wynajęłam samochód w agencji Sixt na dworcu Montparnasse
i o pierwszej w nocy wyjechałam z Paryża. Zawierzając GPS-owi, jechałam
całą noc na zachód. Autostrada na Chartres, potem Le Mans, wreszcie
kierunek: Bretania. Najpierw Rennes, gdzie zatankowałam, potem Quimper
i most Cornouaille.
Do Combrit Sainte-Marine dotarłam o siódmej rano, zaparkowałam na
placyku przed kaplicą i poszłam do portu. Wschód słońca w Bretanii – jak
z pocztówki. Mała rodzinna plaża, port w kształcie podkowy, tarasy
kawiarni o tak tutejszych nazwach, że trudno byłoby się pomylić: kawiarnia
Pod Pokładem, naleśnikarnia Pod Fokiem, bistro Pod Promem.
Przeszłam kilka kroków promenadą. Mimo sześciu godzin jazdy nie
byłam wcale zmęczona. Myślałam jasno, byłam zdecydowana. W odruchu
wyzwolenia wyrzuciłam nawet swój pamiętnik do kosza na śmieci. Kobieta
z cienia nigdy już do cienia nie wróci! Adèle Keller nie żyje. Niech żyje
Adèle Delaunay!
Ponieważ kawiarnie były jeszcze zamknięte, usiadłam na przystani
i kontemplowałam taniec statków podczas przypływu.
Światło mieniło się, złagodzone perłowym filtrem. Powiew wiatru
pachnącego jodem utrwalał mój plan ataku. Jak próba generalna przed
bitwą.
2
Pół godziny później przekroczyłam próg Schroniska Żeg larzy, kawiarni
w prawdziwie gotyckim budynku: łupkowy dach, fasada z ciosanego
kamienia, różowy tynk. To miejsce wyglądało, jakby zostało żywcem
wyjęte z powieści Pierre’a Lotiego.
Właśnie tutaj każdego ranka zaraz po otwarciu przychodził na kawę
Bernd Schulzer w towarzystwie swojego psa. Od razu go zauważyłam;
siedział w kącie przy oknie, czytając „Ouest-France”. Szpakowate włosy
ostrzyżone na jeża, grube szkła w czarnych plastikowych oprawkach,
prężny tors w kształcie trapezu. Żylasty boomer, który codziennie robi sto
pompek. Przypominał staromodnych lowelasów z portali randkowych.
Facetów, którzy mieli nadzieję, że złapią jakąś małoletnią na wytrenowane
mięśnie brzucha, sztuczne zęby i przeszczepione włosy.
Podczas jednej z naszych rozmów na tarasie Bristolu Oriana długo
opowiadała mi o pewnym działaczu skrajnej lewicy i o tym, jak kiedyś
zamierzała skorzystać z jego usług. Mimo niemieckiego nazwiska Schulzer
spędził młodość we Włoszech. Żeby zrozumieć historię jego życia, trzeba
cofnąć się do końca lat dziewięćdziesiątych, kiedy to Czerwone Brygady na
krótko wypłynęły znów na powierzchnię. Kontynuując filozofię lat ołowiu,
jak nazywano wzmożony okres terroryzmu we Włoszech, grupa dokonała
wielu zamachów: ginęli ministrowie, zabito policjanta. W prasie pojawił się
termin Nuove Brigate Rosse – Nowe Czerwone Brygady. Ale czas walki
zbrojnej minął. Zamachowcy zostali wyłapani i głównych aktywistów
skazano na ciężkie kary.
Berndowi Schulzerowi – nazywanemu Anguilla Rossa – za każdym
razem udawało się wymknąć. Po 2005 roku słuch o nim zaginął, dopiero
Oriana go znalazła, kiedy jako dziennikarka pracowała nad tematem
współczesnych powiązań między terroryzmem a przestępczością
zorganizowaną. Mieszkał we Francji pod fałszywym nazwiskiem. Nie udało
jej się namówić go na wywiad, ale życie byłego rewolucjonisty zrobiło na
niej wielkie wrażenie. Z czasem jego młodzieńcze ideały zastąpiła
mentalność handlarza. Chciał prowadzić życie rentiera, więc zaczął
pracować jako płatny zabójca dla mafii i dla międzynarodowej klienteli
bogaczy, którzy dyskretnie przekazywali sobie jego adres.
Zamówiłam herbatę przy bufecie i podeszłam do jego stolika. Czułam
się inaczej niż poprzedniego dnia; byłam pewna siebie, pracowałam na
swoje nowe życie.
Schulzer oderwał wzrok od gazety i spojrzał na mnie przez okulary,
głaszcząc po głowie basseta, który chrapał hałaśliwie u jego stóp.
Postawiłam na stoliku torbę Berlutiego i usiadłam naprzeciwko niego,
twarzą do okna. Obojętnie patrzył, jak otwieram suwak, a potem zajrzał do
środka.
– Dwieście tysięcy euro – powiedziałam. – W banknotach po
pięćdziesiąt, nieoznaczonych, nie do wykrycia.
– Naprawdę chce pani kupić moje stare renault? – spytał. – Niestety,
jestem bardzo do niego przywiązany, nie sprzedam go nawet za te
pieniądze.
– Chcę kupić pana usługi.
Rozpiął zamszową kurtkę.
– Od czasu do czasu mogę zająć się ogrodem, akurat jest sezon na
hortensje. Mam piękne. Albo kamelie czy rododendrony.
– Myślałam raczej o odchwaszczeniu.
Rozejrzał się. W kawiarni szumiało od rozmów. Ekspres do kawy
burczał w chmurze pary. Przy bufecie dwaj pijaczkowie już tankowali.
– Kto? – odezwał się w końcu.
– Ona – powiedziałam, wręczając mu kopertę, w której było kilka zdjęć
Oriany Di Pietro.
Schulzer nie wziął koperty, więc położyłam ją koło jego filiżanki
z kawą.
– Gdzie? – rzucił.
– „Gdzie” zależy od „kiedy” – odparłam.
Spojrzał na mnie z niechęcią, ale spytał:
– Kiedy?
– Jutro.
– Odpada! – powiedział zdecydowanie. – Jutro to niemożliwe.
– Jutro albo nigdy.
Podrapał się po uchu, patrząc długo na kopertę, zanim zdecydował się
do niej zajrzeć. Najpierw przebiegł wzrokiem instrukcję, w której
zamieściłam kilka informacji, żeby ułatwić mu pracę, a potem przyjrzał się
uważnie każdej fotografii.
– Naprawdę chce pani, żebym zabił tę kobietę? – rzucił zaskoczony.
– Chcę, żeby pan ją zabił jutro.
Wskazał palcem na torbę z pieniędzmi.
– Jutro to nie będzie ta sama cena.
Dokładnie takiej odpowiedzi oczekiwałam. Postawiłam na stole drugą
torbę, z płótna, w której była reszta pie niędzy.
– Plus sto tysięcy. To moja propozycja.
Skrzywił się – jeszcze udawał, że się waha. Ale wiedziałam, że się
zgodzi. Ten nieodparty urok łatwych pieniędzy.
– Skąd mam wiedzieć, że to nie zasadzka? – spytał.
– Znikąd. Musi pan zaryzykować.
Jednym haustem dopił kawę, cmoknął i rzucił psu kostkę cukru.
– Musi pani przyjąć moje warunki – uprzedził. – Jeśli się zgodzę, nie
ma odwrotu.
– Wiem, co robię.
– Po wyjściu stąd nie będzie pani mogła zmienić decyzji. Ja wykonam
umowę do końca. Nie oddam pieniędzy, po moim trupie.
– Nie ma takiej możliwości, żebym zmieniła zdanie.
Schulzer z satysfakcją kiwnął głową.
– Jeszcze jedno – powiedziałam.
– Słucham.
– Nie chcę, żeby było bezboleśnie.
– Co?
– Chcę, żeby cierpiała. Nie chcę, żeby śmierć spadła na nią
niespodziewanie. Chcę, żeby wiedziała, co ją czeka. Chcę, żeby się bała.
19
Justine Taillandier
Ofiara własnej prawdy
Człowiek jest zawsze łupem swoich prawd.
Albert Camus
Sobota, 25 maja 2024
Komenda policji w Nicei
Przed 13.00
1
Justine siedziała zdenerwowana i spięta.
Naprzeciwko niej Adrien Delaunay czekał na kolejne pytanie. El
Amrani ze wzrokiem wbitym w ekran laptopa trzymał palce na klawiaturze.
W pomieszczeniu obok Puygrenier, Candice Lachaume i sierżant Garcia
zastanawiali się, skąd ta przerwa w przesłuchaniu.
Justine zamknęła oczy, które ją piekły jak czasem z niewyspania.
Zwykle miała przy sobie krople, ale dziś włożyła inną kurtkę i zostały
w domu.
Cholera.
Podrapała się po karku. Kłuła ją sukienka. Powinna była odciąć
wszystkie metki, co zwykle robiła. Skład tkaniny, rozmiar, miejsce
produkcji, wszystko w dwudziestu pięciu językach. Nie cierpiała tych
kilometrów niepotrzebnego plastiku przyszywanego do najmniejszego T-
shirtu. A poza tym była głodna – nic nie jadła od tej ohydnej kanapki
w szpitalu – czuła się wykończona i nie miała siły myśleć. W dodatku nie
wzięła leków. One też zostały we wczorajszym ubraniu!
Cholera.
Sierota bez lekarstw, zdenerwowała się Justine. Było jej gorąco, pociła
się, jakby krew się w niej gotowała. Zdjęła kurtkę i wstała, żeby włączyć
klimatyzację. Była tak głodna, że przez sekundę miała ochotę
zaproponować przerwę. Nie, to głupie, zadecydowała jednak. Będą jej
wyrzucać, że zakłóca rytm przesłuchania. Ale nie mogła przestać myśleć
o jedzeniu. Ach, nieprzyzwoicie smaczny Big Tasty! A ten musztardowy
sos w Royal Deluxe! Ciepły i rozpływający się w ustach Royal Cheese…
Kurwa, dość!
– Jak tam, szefowo? – spytał El Amrani.
Nijak, a właściwie jeszcze gorzej. Czuła się rozproszona, rozbita,
oderwana od rzeczywistości. Świat wokół niej jakby się rozrzedził. Na
czoło wypłynęły krople potu. Wypiła łyk wody. To okropne uczucie
samotności… Dlaczego akurat teraz na nią spadło? Wszystko przez to, że
nie wzięła lekarstw. Żeby wrócić na ziemię, chwyciła telefon i wysłała
esemesa do Bergomiego.
Korzystając z tego, że trzyma telefon w ręce, zrobiła dokładnie to,
czego sama sobie zabroniła. Otworzyła Instagram i od razu trafiła na konto
chirurżki. Nowa seria zdjęć z Romainem i ich dzieckiem – jedli śniadanie.
Włosy rozwiane na wietrze, wszyscy w uśmiechach, białe zęby, okulary
przeciwsłoneczne. W tle sosny, fragment morza i błękitne niebo. Podpis nie
mógł być bardziej wymowny: Another day in paradise, a potem mnóstwo
kretyńskich hashtagów: #wrodzinie #feelingblessed #familytime
#springvibes #breaktime #lovesofmylife #corsica #iledebeaute #calarossa
#portovecchio #bestplace.
Pomyślała o Prouście: Godne podziwu w szczęściu innych ludzi jest to,
że się w nie wierzy. Wyobraziła sobie swoje własne hashtagi:
#gównianeżycie #wstrętnydzień #szachimat #ból #pięknydzieńżebyumrzeć
#depressed…
Zamknęła aplikację i dzięki resztkom instynktu przetrwania, które
jeszcze się w niej kołatały, zmobilizowała się i wróciła na ziemię.
2
– No dobrze – powiedziała, spoglądając na Delauna ya. – Chciałabym
teraz porozmawiać o osobie, która jest panu bardzo droga.
Miała nadzieję, ale nie pewność, że jest w stanie znowu działać. El
Amrani spojrzał na nią nerwowo i podał jej teczkę zawierającą cztery
skserowane strony pamiętnika.
– Chciałabym porozmawiać o Adèle.
– O Adèle? – Delaunay zmarszczył brwi.
Zaskoczony? Niezadowolony?
– O jakiej znowu Adèle? – rzucił. – O tej piosenkarce?
– Nie, nie o niej.
– A więc o kim?
– O Adèle, pana kochance.
Pokręcił głową, wznosząc oczy do sufitu.
– Nie ma pani dość wymyślania tych wszystkich głupot?
Justine zaczęła czytać fragmenty tajemniczych zapisków.
– Adrien jest wspaniały. Inteligentny, opiekuńczy i taki dowcipny…
Przed nami otwiera się nowy świat…
Wstała, odepchnęła krzesło i zaczęła spacerować dookoła stołu.
Czytała, akcentując każde słowo, jakby chciała wbić je w Adriena niczym
pikador ostrze w kark byka.
– Mamy wspaniałe plany: dziecko, podróż jachtem dookoła świata,
ranczo w Montanie, rybacka chata w José Ignacio…
Delaunay spojrzał na El Amraniego, rozkładając ręce na znak, że nic nie
rozumie, ale Justine jakby była w swoim żywiole.
– W ogóle nie biorę pod uwagę odwrotu. Jestem gotowa do walki.
U jego boku nie boję się niczego… Po raz setny wspominam te magiczne
chwile, podróże, pieszczoty, miłość.
– Ale… – zaczął przesłuchiwany, lecz Justine nie dała mu dojść do
głosu.
– Myślę o jego słowach, gdy mi mówi, że jestem dla niego wszystkim:
królową, muzą, dziwką, klejnotem, cudem… – Uśmiechnęła się. – To
ostatnie najbardziej mi się podoba!
– Dość! – krzyknął Delaunay. – Co to jest, do diabła?
– Fragmenty pamiętnika pana kochanki. Znaleźliśmy je na jachcie pana
żony. Oriana pana nakryła!
Zaczął kręcić głową jak ogłuszony; nie rozumiał nic z tego, co mówiła
do niego policjantka.
Ale ona ciągnęła, wbijała w ofiarę ostre pazury jak drapieżny ptak.
– Mówi, że nigdy nie kochał żadnej innej poza mną. Że ofiaruje mi to,
na co zasługuję: pałace, złoto, kwiaty, ocean szmaragdów, fontannę pereł,
gwiazdy, które będą świecić tylko dla nas.
– Dość, niech pani przestanie!
– Znam źródło jego udręki: boi się, że żona odkryje zdradę, zażąda
rozwodu i pozbawi go dzieci. Tak bardzo chciałabym mu wyjawić, że to nie
nastąpi!
– Dość! Powiedziałem: dość!
– Miłości moja, nie masz po co się dręczyć. We dwoje wychowamy
Paola i Sofię. Nigdy nikt ci ich nie zabierze!
– Nie mam pojęcia, kim jest ta kobieta!
– Wygląda na to, że ona pana dobrze zna.
– Proszę ją tu przyprowadzić, a zobaczy pani, że mówię prawdę.
Justine wróciła na krzesło i spojrzała podejrzanemu prosto w oczy.
– Teraz znamy motyw pana działania i muszę przyznać, że, niestety, nie
ma w tym nic oryginalnego. Zawsze, od wieków to samo: zabić żonę dla
kochanki.
– Idiotyczne!
– Żona odkryła pana zdradę i okazało się, że może pan wszystko stracić.
Więc pan zdecydował. To pewnie nie było łatwe, ale zabicie Oriany
rozwiązywało pana problemy. Zastępuje pan starszą żonę młodszą kobietą,
dziedziczy cały majątek i przede wszystkim dzieci zostają przy panu.
Dzieci. Pana oczko w głowie.
Przerwała i po chwili dodała:
– Z pewnością starał się pan już o trzecie dziecko, żeby uszczęśliwić
macierzyństwem nową panią Delaunay. Królewska droga do wymarzonego
życia: rybacka chata, ranczo w Montanie, rejs dookoła świata…
Adrien Delaunay spuścił głowę, a Justine wbiła ostatni gwóźdź.
– Przegrał pan, Delaunay. Zostanie pan oskarżony i uwięziony. Czeka
pana proces, na którym przysięgli pana rozszarpią. Nie zawahają się, nie
dadzą panu kredytu zaufania. Nikt pana nie uratuje. Pana plan był śmiały,
ale pokazuje, jaki z pana wstrętny typ. Zgnije pan w więzieniu, nie zobaczy
pan, jak pana dzieci dorastają, nikt już nie będzie słuchał muzyki mordercy,
pan…
– Tak, to ja, ja! – przerwał jej nagle Delaunay. – To ja!
3
Zapadła cisza. Justine poczuła ulgę. Uff! Zwycięstwo! Przyznał się.
– To pan zabił żonę? – spytała.
Delaunay skrzyżował ręce na piersi i uniósł głowę.
– Nie, to ja dzwoniłem.
– Gdzie pan dzwonił?
– Do was, żeby powiedzieć, że narzędzie zbrodni jest w hangarze na
łodzie.
Tylko tego jej brakowało.
– Nie rozumiem! – zdenerwowała się.
Krzesło skrzypnęło, gdy przysunął się do stołu.
– Kilka miesięcy temu oddaliście mi rzeczy żony, które zostały na
jachcie – powiedział.
Justine odchrząknęła. Pamiętała to. Nie wszystkie przedmioty
znalezione na miejscu zbrodni musiały być zabezpieczone jako dowody. Jej
ludzie przejrzeli je i zatrzymali tylko te dotyczące śledztwa.
– Była wśród nich chusteczka do nosa poplamiona krwią – dodał, po
czym zamilkł na chwilę, bo chciał być pewien, że wszyscy uważnie
słuchają. – Zaświtał mi w głowie szalony pomysł. Zdjąłem włos ze szczotki
Oriany i namoczyłem chusteczkę, żeby rozrzedzić krew. To pozwoliło mi
umieścić próbkę krwi na pogrzebaczu z naszego kominka. Potem do was
zadzwoniłem.
Justine westchnęła ciężko.
– Naprawdę ma pan nas za idiotów.
Skrzyżowała ramiona na piersiach i poprawiła się na krześle.
– Co mi pan tu opowiada? Że sfabrykował pan dowody, które pana
obciążały?
– Tak.
– A w jakim celu?
– Żeby śledztwo znów ruszyło. Chcę zrozumieć, co się stało z moją
żoną.
– Nigdy nie przestaliśmy szukać – zaprotestowała Justine.
Delaunay zmarszczył brwi. Twarz mu stwardniała.
– Niech pani będzie szczera: w ciągu roku nie posunęliście się ani
o krok. Pomyślałem: trudno, niech mnie aresztują, ale przynajmniej sprawa
wróci na łamy gazet i może coś się wreszcie ruszy. Nowy świadek, nowy
dowód, inne spojrzenie, jakiś nowy, niezbadany jeszcze trop. Zrobiłem to
przede wszystkim dla dzieci. Żeby przestały codziennie słyszeć w szkole,
że zabiłem ich matkę. Żeby nigdy tak nie pomyślały. Od śmierci Oriany coś
zmieniło się w ich oczach. Znikło zaufanie. To prawie niezauważalne, ale
wiem, że tak się stało. Boją się mnie i to jest nie do wytrzymania.
Justine nie dała się rozczulić.
– Nie wierzę w ani jedno pana słowo.
Popatrzyła na raport kryminalistyków. Przeleciała wzrokiem główne
punkty, żeby się upewnić. Pogrzebacz, oficjalnie zidentyfikowany jako
własność Delaunaya, zareagował na luminol przez fluorescencję;
w laboratorium udało się pobrać mikrocząsteczki krwi, które odpowiadały
profilowi genetycznemu Oriany. W raporcie zaznaczono jednak, że próbka
była zdegradowana, krew zaschnięta, ślady rozcieńczone… No cóż, po
upływie roku trudno się było dziwić.
Udam, że mu wierzę, pomyślała Justine. I tak go osaczę!
– Jak pan może udowodnić, że mówi pan prawdę? – spytała.
Delaunay wydawał się zastanawiać, jakby nigdy przedtem o tym nie
pomyślał.
– Facet w kiosku, u którego kupiłem komórkę na kartę, na pewno mnie
rozpozna.
– Rozmawialiśmy z nim dwa razy, ostatnio nawet wczoraj. Ten
człowiek sprzedaje telefony na karty różnym dziwnym ludziom i woli nie
pamiętać twarzy klientów – rozwiała jego złudzenia Justine.
– Z pewnością można mnie zobaczyć na nagraniach z monitoringu
ulicznego w tamtej okolicy.
– Les Moulins to nicejskie centrum handlu narkotykami. Najwyraźniej
nigdy pan tam nie był. W przeciwnym razie wiedziałby pan, że tamtejsze
kamery przeżywają najwyżej dwadzieścia cztery godziny. Były
systematycznie niszczone, więc merostwo postanowiło je zlikwidować.
Delaunay podrapał się w czoło.
– Mogę pani podać fałszywe nazwisko z dowodu, na który kupiłem
telefon.
– To już było w prasie, wszyscy je znają. Zatrzymał pan ten dowód?
– Nie, wyrzuciłem go. Żebyście go nie znaleźli podczas rewizji.
Justine uderzyła pięścią w stół.
– Dość tego! – wykrzyknęła. – Od wczoraj naprawdę traktuje nas pan
jak idiotów. Jak tylko znajdzie się pan w trudnej sytuacji, natychmiast pan
kłamie. Na początku nawet mi imponowały pana wymysły, ale teraz to już
szczyt!
Zamknęła laptopa.
– Powiem panu, co o tym myślę, panie Delaunay. Rozumiem, że można
się w panu zakochać. Ma pan pewien urok, to prawda. Coś
nieokreślonego… Może to ten lekki zez… nie wiem. A może to, że jest pan
wiecznie potargany i wygląda jak niedobudzony chłopak. Pana
nonszalancja albo to nieobecne spojrzenie. Krótko mówiąc, kobiety na pana
lecą.
Justine wstała z krzesła i przysiadła na brzegu stołu. Jej nogi dotykały
lekko nóg podejrzanego, co trochę zbijało go z tropu.
– Poza tym nam, kobietom, pochlebia, gdy znajdziemy się w centrum
pana uwagi. To głupie, ale tak jest, nawet jeśli nie różni się pan specjalnie
od tych facetów, których pełno wokół mnie i którzy są absolutnie
przewidywalni.
– To znaczy?
– Dobrze pan wie, co mam na myśli. „Muszę być wolny, bo życie mam
tylko jedno”, to ich refren. Zawsze znajdują jakieś usprawiedliwienie, co
zresztą jest typowe dla kryzysu wieku średniego.
Delaunay nawet nie zaprotestował.
– Ten egzystencjalny strach, poczucie, że zmarnowało się życie –
ciągnęła Justine. – Lęk przed utratą męskości i zainteresowania seksem, ale
przede wszystkim ucieczka przed śmiercią.
Wzruszył ramionami.
– Myślę, że wnosi pani do tej dyskusji coś bardzo osobistego, pani
kapitan.
Justine go nie słuchała. Miała tego dość. Ze złością wymierzyła w niego
palec.
– Tak, to pana wymówka, nic innego, strach przed śmiercią! –
wybuchła. – Klasa! Co za szlachetność! Wsadzić chuja do cipy młodszej
baby, żeby walczyć ze śmiercią, która się wokół czai! Żeby poczuć się
znów żywym, opiekuńczym, pożądanym, żeby żyć pełną piersią! A niech
was wszystkich szlag trafi! – wypluła z nienawiścią.
Zapadła długa cisza. Nieprzyjemna, ciężka jak kac.
Potem do pokoju weszli Puygrenier i Candice Lachaume, żeby
odgwizdać koniec meczu.
20
Oriana Di Pietro
Zemsta rzeczywistości
Można ignorować rzeczywistość, ale nie da
się zignorować skutków ignorowania
rzeczywistości.
Ayn Rand
5 maja 2023
1
Zatoka Cannes
Niebo jak na akwareli, srebrzyste fale, ptaki jak z płótna
Georges’a Braque’a. Usadowiona na mostku Oriana odchyliła oparcie
ławki, tworząc z niej leżak. Z tej wysokości miała doskonały widok na całą
okolicę, na wyspy Sainte-Marguerite i Saint-Honorat, masyw Estérel i na
ten lazurowy horyzont, którego widok przyprawiał o zawrót głowy.
Zamknęła oczy, dając się ukołysać regularnemu chlupotowi fal. Przestać
myśleć, próbując uwolnić się od zdenerwowania.
Przyleciała tu trzy godziny wcześniej z Mediolanu. Kiedy tylko samolot
wylądował w Nicei, zadzwoniła do kapitanatu, żeby przygotowali Lunę
Blu. Przyjechała bezpośrednio do Cannes, nawet nie zajrzała do domu.
Potrzebowała spokoju i samotności, żeby dobrze zważyć konsekwencje
decyzji, którą zamierzała podjąć.
Miała zamiar opowiedzieć o wszystkim mężowi: że miała guz mózgu,
że wyzdrowiała, że uknuła plan, w który wciągnęła Adèle. I o tym, że teraz
zaczęła się bać tej dziewczyny. I że zaczęła się też bać o bezpieczeństwo
jego i dzieci. Zapomni o pretensjach i poprosi, żeby jej wybaczył. Przyzna,
że to wszystko jej wina. Żeby tylko pomógł jej definitywnie wyeksmitować
Adèle z ich życia. Potem wróci spokój i porządek.
Przynajmniej miała taką nadzieję.
2
Cap d’Antibes
Bernd Schulzer szedł ścieżką wijącą się wzdłuż cap d’Antibes. Od
strony wybrzeża willę Di Pietro chronił wysoki mur. Schulzer skrócił sobie
drogę, wspinając się po skałach, i bez większych trudności dotarł do
prywatnej przystani. Przeskoczył przez furtkę i znalazł się na betonowej
płycie wylanej na skale.
Hangar na łodzie wyglądał tak jak na mapach, które przygotował,
korzystając z drona. Wielka szopa z drewnianych płyt z odpadającą farbą.
Miał klucz uniwersalny, który pozwolił mu bez trudu dostać się do środka.
Między narzędziami, linami i sieciami stała czarna łódź hybrydowa
Marshall M2, z wnętrzem wyłożonym czerwoną skórą. Najmniejszy model,
pięć metrów na dwa i pół. Sprawdził poziom paliwa i za pomocą
wyciągarki spuścił motorowy ponton na wodę. Poszło łatwo; hałas
zagłuszyły krzyki mew i wiatr, który zerwał się nagle pod wieczór.
Powoli wypłynął z cap d’Antibes w kierunku Wysp Leryńskich.
Naprawdę cieszył się z tej misji: było jak na wakacjach. Lazurowe
Wybrzeże, bryzgi wody, Morze Śródziemne, zachód słońca… Zlecenie
nadeszło niespodziewanie. Kobieta, która go zatrudniła, z początku
wydawała mu się podejrzana. Wahał się. Gdy otworzył kopertę i zobaczył
zdjęcie, zarechotał w myślach. Ci arcybogacze zawsze człowieka zaskoczą!
Są żałośni. Symbolizują cały bezwstyd i dekadencję świata.
Schulzer, gdy był młody, miał nadzieję ich wszystkich pozabijać.
Wierzył w rewolucję proletariatu. W możliwość zniszczenia systemu
poprzez wymordowanie wszystkich burżujów i ich uzbrojonych
pomocników, czyli policji, polityków, prokuratorów i sędziów. Ale
kapitalizm się wybronił, zmienił, a on się zestarzał. W miarę jak włosy mu
siwiały, zamienił kołnierzyk Mao na kołnierzyk koszulki polo Lacoste. Nie
wyrzekł się całkowicie dawnych ideałów, przeszedł jednak do rezerwy.
Stary, dobry świat i tak niedługo sam się wykończy. Problemy z klimatem,
z emigrantami, z polityką, pandemie, wojny, wszechobecna chciwość.
Trzeba być ślepym, żeby nie widzieć nadchodzącej katastrofy. Finałowe
fajerwerki zniszczą wkrótce cały ten bajzel i to będzie jak wyrwanie zęba
kleszczami. Jak śmierdzący ropień, który wreszcie pęka. I zostanie czysty
świat, bez tego, co go niszczy, po prostu bez tych wstrętnych istot ludzkich.
Ale w oczekiwaniu na to święto trzeba było żyć, płacić rachunki,
spłacać kredyt za dom, który kupił w Sainte-Marine. Nie mówiąc
o kosztach remontu, utrzymania basenu, benzyny do land rovera i do
renault 4L. Żeby żyć na swoim poziomie, przyjmował trzy, cztery zlecenia
rocznie. Wykonywał je sumiennie, profesjonalnie. W prasie było pełno
artykułów o tym, jak banalna stała się zbrodnia na zamówienie. Dzięki
prywatnym wiadomościom w sieci i darknetowi drobni dilerzy z blokowisk
zmienili się z dnia na dzień w niedrogich płatnych zabójców. Dzieciaki, bo
często byli to małoletni, wpadali z ulicy do nocnych klubów czy do szisza
barów z kałachami i pruli do wszystkich jak leci. Najczęściej pracowali dla
mafii i gangów narkotykowych. Jego klienci poszukiwali czegoś dokładnie
przeciwnego. Byli zwolennikami tradycyjnej roboty, skrupulatnej
i przemyślanej. W tym był nie do pobicia.
Za dwadzieścia ósma dopłynął do Wysp Leryńskich, a konkretnie do
miejsca między dwiema wyspami, gdzie w turkusowej wodzie zarzuciła
kotwicę Luna Blu. Maksymalnie zwolnił, włożył skafander i chciał
zanurkować. Po chwili uznał jednak, że prościej będzie przyczepić ponton
do rufy jachtu. Instrukcje, które dostał, mówiły, że opuszczając Lunę Blu,
powinien podnieść kotwicę, nie mógł więc ryzykować kłopotów
z powrotem na ponton.
3
Oriana nie mogła się zrelaksować. Nie wiedzieć czemu, ogarnął ją
niepokój. Coś tu nie grało. Zdjęła okulary przeciwsłoneczne i wyjęła z uszu
słuchawki. Było zimno. Morze pociemniało, jakby ktoś wlał do niego rtęć.
W naelektryzowanym powietrzu wisiała groźba nadchodzącej tragedii.
Wstała i owinęła się pareo. Czuła czyjąś obecność. Niewidzialne
niebezpieczeństwo. Pożałowała, że nie wzięła ze sobą skippera albo
ochroniarza.
Tylko spokój, nakazała sobie. Zeszła na dół, zajrzała do kajuty, obeszła
jacht dokoła, zajrzała w okna ciągnące się przez całą długość pokładu.
Nikogo nie zauważyła, ale spokój nie wrócił.
Ktoś tu był. Adrien? Dzieci? Ta dziwka Adèle Keller?
Poczuła, jak zimny pot marszczy jej skórę. Zatrzymała się z tyłu jachtu.
Kogo właściwie się bała? Wzięła kilka głębokich oddechów, żeby zwolnić
uścisk w żołądku.
Ale czuła, że się dusi. Powietrze jakby zgęstniało, było ciężkie,
przygniatające, czuła jego ucisk aż w kościach.
Odwróciła się. Tak, ktoś na nią patrzył. Ktoś się zbliżał.
Wychyliła się i spojrzała w dół. Tam, obok platformy kąpielowej,
ujrzała ponton przyczepiony do jachtu.
Tym razem nie mogła powstrzymać krzyku. Tak, ktoś tu naprawdę był!
Puls zaczął jej walić w skroniach. Musi wejść na mostek! W pośpiechu
ześlizgnęła się ze stopnia i spadła. Podniosła głowę. Coś ciemnego
zasłaniało słońce. Ktoś w czarnym skafandrze z neoprenu trzymał w ręce
mały żelazny pręt. Miał kominiarkę, ale widać było duży fragment twarzy.
4
Bernd Schulzer nie lubił przedłużać spraw. Gdy zabijał, nie czuł się
wszechmocny i ani nie nienawidził ofiary, anijej nie współczuł. Po prostu
praca musiała być wykonana. Nauczył się trzymać emocje na dystans; krew
od dawna przestała robić na nim wrażenie, podobnie krzyki czy cierpienie.
Cały ten śmierdzący patos. Od młodości był przekonany, że pojawienie się
człowieka na Ziemi nie było wynikiem ewolucji, ale przypadku. Ludzie
zachowują się pretensjonalnie i ostentacyjnie, a tak naprawdę nie są lepsi
od innych istot żyjących. Człowiek jest zarozumiałą kropką we
wszechświecie i jego historia dobiega końca.
O tym właśnie myślał, gdy wymierzył Orianie pierwszy cios w głowę.
Drugim uderzył ją w szyję, nie dając jej czasu na krzyk. Straciła
przytomność i na pokład wytrysnął strumień krwi.
Schulzer nachylił się nad nią; wiedział, że nie żyje. Wtedy spostrzegł
zegarek. Wspaniały patek z różowego złota, z obramowaniem tarczy
wysadzanym brylantami. Zegarki były jego słabostką, jednym z ustępstw na
rzecz świata konsumpcyjnego. Pomyślał, że zasłużył na ten niewielki
bonus, i odpiął to cacko z nadgarstka właścicielki. Tak czy inaczej, tam
gdzie teraz była, krezuska jedna, nie będzie musiała się martwić, że spóźni
się na spotkanie!
Z góry dochodził krzyk srebrzystych mew.
IV
KTOŚ INNY
21
Justine Taillandier
Tam gdzie wszystko się zaczęło
Z wszystkich złudzeń najbardziej
niebezpieczne jest myślenie, że istnieje tylko
jedna rzeczywistość. W istocie istnieją jej
różne wersje i niektóre mogą być ze sobą
sprzeczne.
Paul Watzlawick
Sobota, 25 maja 2024
Biot
1
Dojeżdżając do drogi na Vignasses, Justine zrobiła nagły zwrot
i pojechała z powrotem do wioski. Zamknąć się w domu po tym, co się
stało, to był bardzo zły pomysł. Zaczęłaby łykać jeden kieliszek wódki po
drugim, na zmianę z tabletkami bromazepamu, żeby się totalnie ogłuszyć.
Czuła, że tym razem mogłaby nie wstać. Przez chwilę widziała swoje ciało
bujające się na sznurze na klatce schodowej. Nie!
Była zbyt słaba, żeby siedzieć w samotności i rozmyślać, z własnej woli
oddawać się w ręce demonów przeszłości. Ale dokąd tu pójść?
Mama…
No bo kto inny?
Minęła zjazd na Biot i za merostwem skręciła w lewo, do rodzinnego
domu. Zadzwonić? Nie zadzwonić? W końcu okrążyła willę i weszła przez
drzwi od ogrodu, które matka zapomniała zamknąć.
No, naprawdę.
Rzut oka do sypialni. Mathilde Taillandier po powrocie ze szpitala od
razu poszła do łóżka i spała teraz głęboko. Justine po cichu sprawdziła, czy
matka oddycha normalnie. Jak za studenckich czasów nastawiła wodę na
herbatę i usiad ła z laptopem przy stole w kuchni. Nigdy nie pracowała
w swoim pokoju ani przy biurku. Kiedy w liceum Masséna
przygotowywała się na studia, przy tym właśnie stole całymi nocami
zakuwała do egzaminów pisemnych i ustnych. Tamte pracowite lata nie
zostawiły jej miłych wspomnień. Nauczyła się co prawda dyscypliny, ale
nienawidziła panującej w szkole atmosfery oraz większości kolegów
i koleżanek. Już wtedy brakowało jej odporności psychicznej. Na początku
miała wielkie ambicje; chciała pójść do którejś z elitarnych szkół wyższych,
na historię sztuki, archeologię albo może do École des chartes, która
specjalizowała się w historii, paleografii i archiwistyce – zostałaby
konserwatorką dzieł sztuki. Dwa lata klas przygotowawczych ją
wykończyły. Zrezygnowała, porzuciła marzenia i poszła na prawo,
dołączając do całego stada agresywnych palantów.
Po humanistycznych klasach przygotowawczych zdobycie licencjatu
i konkursowe egzaminy z dziedziny administracji były dla niej łatwizną.
Gładko przeszła przez wszystko i właściwie bez zastanowienia
zdecydowała się na szkołę policyjną. Na początku pasjonowała się tym
nowym zajęciem, ale szybko dopadła ją rzeczywistość.
Francuski system policyjny i sądowy się rozpadał. Stetryczały,
nadmiernie rozrośnięty, kosztowny i nieefektywny. Policjantów
zasypywano sprzecznymi poleceniami.
Wówczas całą energię skierowała na zdobycie stanowiska szefowej
zespołu śledczego w wydziale kryminalnym nicejskiej policji. „Niezła
posada”, mówiła matka, ale tę pozycję Justine zdobyła właściwie
automatycznie, bo nigdy w żadnym śledztwie nie odegrała decydującej roli.
Aż do chwili, gdy zabójstwo Oriany Di Pietro wrzuciło ją w sam środek
wielkiej afery. Niestety, nastąpiło to w złym dla niej okresie. Była w takim
stanie psychicznym, że nie mogła zająć się tą sprawą, jak należy. Szczęście
przyszło, ale nic z tego nie wyszło, pomyślała. Ot, życie…
Szum gotującej się wody wyrwał ją z zamyślenia. Zsunęła się z taboretu
i wyjęła z szafy dwa kawałki keksu dobrej starej firmy Brossard,
z kandyzowanymi czereśniami i rodzynkami. Była to jej Proustowska
magdalenka. Zjadła ciasto bez wyrzutów sumienia – dzisiaj na pewno nie
zacznie diety! Rozsmakowała się w słodyczy keksu i cierpkości zielonej
herbaty, którą popijała małymi łyczkami. Co nowego? – pomyślała
i wysłała esemesa do Bergomiego. Potem kilka minut szukała w sieci
artykułu, który przypomniał jej się podczas przesłuchania. Tutaj, w domu
swojego dzieciństwa, z matką śpiącą w sąsiednim pokoju i świeczką
roztaczającą aromat konwalii, czuła się naprawdę bezpieczna.
Szybko odzyskała wigor. Cudowne działanie obżarstwa i domowej
atmosfery. Może to wcale nie koniec sprawy? Może prawda wyjdzie na jaw
nie w pokoju przesłuchań, ale zupełnie gdzie indziej? Odnajdując w sobie
odrobinę waleczności, pomyślała o money time, tych rozstrzygających
ostatnich minutach meczu koszykówki, gdy każda decyzja i każda akcja
mogą stać się kluczowe dla wyniku.
2
Żeby wzniecić ogień z popiołu, trzeba zacząć wszystko od początku,
czyli od spotkania Adriena i Oriany. Na stronie „New York Times
Magazine” znalazła artykuł, o który jej chodziło: wywiad z Adrienem
Delaunayem z 2017 roku. Długa rozmowa prowadzona przez dziennikarza
Avery’ego Bale’a. Niewątpliwie był to najpełniejszy wywiad
z Delaunayem, jaki kiedykolwiek czytała. Typowy dla doskonałego
anglosaskiego dziennikarstwa z tamtego okresu. Bezpośrednia rozmowa,
dobrze zniuansowana, bez uniżoności, rzeczowa. Delaunay po raz pierwszy
otworzył się tak przed prasą; szczerze opowiadał o traumie po śmierci
matki, o skomplikowanych stosunkach z ojcem, ponurym okresie, gdy
nadużywał narkotyków, o walce z nałogiem. Zwłaszcza jeden fragment
zwrócił uwagę Justine: kilka linijek, w których Adrien Delaunay wspominał
o leczeniu odwykowym w Szwajcarii oraz o spotkaniu w Lugano z przyszłą
żoną.
Uniosła brwi. Tak, dobrze pamiętała. Najwyraźniej spot kał żonę, kiedy
był na odwyku. Ale jak to możliwe? Co Oriana robiła wówczas
w Szwajcarii? Czy też się leczyła z uzależnień, może od leków? Justine
chciała zapytać o to Delaunaya podczas przesłuchania, ale nie zdążyła. Pod
artykułem zobaczyła adres mailowy i konto dziennikarza na portalu X. Nie
bardzo wierząc, że to zadziała, wysłała maila do Avery’ego Bale’a,
w którym podała mu swoje namiary.
Zrobiła sobie drugą genmaichę; bardzo lubiła tę zieloną herbatę
z grillowanym ryżem. Zamyśliła się. Lugano… Nigdy nie postawiła stopy
w Szwajcarii, ta nazwa brzmiała jednak jakoś znajomo. Niedawno ją
słyszała, ale gdzie? Wróciła przed ekran i połączyła się z zabezpieczonym
serwerem policji, na którym umieszczano zdigitalizowane dokumenty
śledztwa. Był to duży plik, ale można było go przeszukać za pomocą słów
kluczowych. Kiedy wpisała słowo Lugano, od razu pokazało się to, czego
szukała. Miasto Tessin należało do miejsc, w których telefon Oriany
logował się kilkakrotnie w dniach poprzedzających jej śmierć; okazało się,
że odwiedziła je wówczas trzykrotnie. Dlaczego?
Zastanawiała się nad tym, gdy zadzwonił jej telefon. Bergomi. Musiała
mu się przyznać, że nie zdołała opanować wściekłości i wyrzucono ją
z przesłuchania.
Niespecjalnie się zdziwił.
– Coś nowego w sprawie Adèle? – spytała.
– Zarzuciłem przynęty i czekam na branie.
– No tak, nic nie zdziałałeś, bracie.
– Słuchaj, Justine, Delaunay był bardzo ostrożny. Rozdzielał swoje
życie, które toczyło się na różnych torach równocześnie. Nie znajdziemy
łatwo jego kochanki. Ale to nie znaczy, że siedziałem bezczynnie!
Justine słyszała szum przejeżdżających pojazdów.
– Jesteś w samochodzie?
– Tak, na autostradzie pod Grenoble.
– Dokąd znowu jedziesz?
Odpowiedział jej pytaniem:
– Wiesz, co to jest strzelba Czechowa?
Zaskoczona, potrzebowała dłuższej chwili, żeby sobie uprzytomnić, co
to takiego, ale przecież te dwa lata poświęcone studiom nad literaturą… No
tak, oczywiście!
– Tak, to zasada w teatrze, że jeśli w pierwszym akcie autor wiesza na
ścianie strzelbę, to w ostatnim ta strzelba musi wystrzelić. Tak?
– Brawo! – pogratulował jej Bergomi. – Na naszą robotę to się
przekłada tak: jeśli jakaś suma pieniędzy pojawia się na początku śledztwa,
to możesz być pewna, że znajdzie się ją na końcu.
Justine zawsze ufała jego intuicji, ale nie od razu pojęła, o co mu
chodzi.
– Co masz na myśli?
– Zastanów się!
– Błagam, oszczędź nam czasu.
– Ten księgowy, Jean-Claude Ziegler!
Ten facet właściwie wyleciał jej z głowy. Gdzieś na samym początku
śledztwa wydział przestępstw finansowych wezwał księgowego rodziny Di
Pietro, niejakiego Jeana-Claude’a Zieglera. Ten przyznał, że wyjął trzysta
tysięcy euro z konta Oriany. Wydawało się, że to nie ma związku z jej
tragiczną śmiercią. Potem Justine próbowała gościa dorwać i przesłuchać,
ale Ziegler był szwajcarskim obywatelem, nie odpowiedział na jej
wezwanie, a ona nie miała sposobu, by go do tego zmusić.
– Skontaktowałem się z nim dziś i wiesz co? – powiedział Bergomi. –
Zgodził się na spotkanie. Umówiliśmy się późnym popołudniem.
– W Szwajcarii?
– Tak, w Montreux, u niego w domu. To potwierdza twoją teorię, że
strach przed trafieniem na łamy prasy w chwili aresztowania zachęca ludzi
do usprawiedliwiania się.
Justine otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, ale w tym momencie na
ekranie telefonu pojawił się zagraniczny numer.
– Czekaj, ktoś się do mnie dobija. To chyba ważne – rzuciła i rozłączyła
się.
3
Hm… może to ten amerykański dziennikarz, pomyślała, kończąc
rozmowę z Bergomim.
– Tak, słucham? – odezwała się.
– Cześć, jestem Avery Bale – usłyszała po angielsku. – Właśnie
przeczytałam pani maila.
Ależ się pomyliła! Imię Avery mogło należeć równie dobrze do
mężczyzny, jak do kobiety. Dziennikarz okazał się dziennikarką. Wymieniły
parę grzecznościowych zwrotów i przeszły do sedna sprawy. Avery Bale nic
z Delaunayem nie łączyło, ale znała go dobrze. Pracowała przy jego
ostatnich albumach; pisała teks ty reklamowe i recenzje do prasy. Justine
wyczuwała, że dziennikarka jest ostrożna i niepokoi się o Adriena
Delaunaya, zapewniła więc, że stara się go oczyścić z zarzutów. Nie była
pewna, czy kobieta jej uwierzyła, ale przynajmniej się nie rozłączyła.
Rozmawiając, Justine cały czas surfowała w internecie. Avery Bale
„New York Times Magazine” przywołało na ekran sporo zdjęć dziennikarki.
Trzydzieści pięć lat, twarz owalna, długie i proste czarne włosy,
kontrastujące z jasnymi oczami. Sprawiała wrażenie delikatnej, wyglądała
elegancko i oryginalnie: jedwabna apaszka, torba Capucine od Vuittona,
płaszcz z paskiem i z szerokim szalowym kołnierzem… Zdjęcie niczym
z żurnala. Jak jej matka.
– Jak napisałam w mailu, przeczytałam pani artykuł i chciałabym
wyjaśnić pewien szczegół.
– Słucham, mam przed sobą notatki z tamtego okresu.
– Wie pani, gdzie Adrien odbywał terapię odwykową?
– Przecież piszę o tym w artykule. Był w Lugano, w Szwajcarii.
– Ale dokładnie, w jakiej klinice?
Cisza. Dziennikarka przeglądała notatki.
– Centrum Medyczne Karla Jaspersa.
– I tam właśnie spotkał Orianę, tak?
– Tak to zrozumiałam.
– Co tam robiła?
– Oriana była w innym oddziale szpitala. Leczyła skutki wypadku
samochodowego, który przeżyła w dzieciństwie.
Justine sprawdziła datę w dokumentach i wysłała wiadomość do
Bergomiego, który całe akta miał w głowie: Wiesz może, czy Oriana
przebywała w Centrum Medycznym Karla Jaspersa w Lugano?
Bergomi odpowiedział prawie natychmiast: Nie wiem, nie mam takiej
informacji.
Kiedy ona miała ten wypadek? – przycisnęła go Justine.
Miała wtedy sześć albo siedem lat.
Justine wróciła do rozmowy z Avery Bale.
– Adrien i Oriana poznali się w dwa tysiące trzecim roku, prawda?
– Tak mi się wydaje.
– Ile wtedy Oriana miała lat? Ze dwadzieścia?
– Tak.
– Wypadek samochodowy miała w wieku sześciu lat. Co robiła w tym
szpitalu piętnaście lat później?
Dziennikarka nie wiedziała i poza tym nie rozumiała, w jaki sposób ta
informacja mogłaby pomóc Adrienowi.
– Czy Adrien Delaunay zdradzał żonę? – spytała Justine, czując, że jej
rozmówczyni zaraz się rozłączy.
– W każdym razie nie ze mną – odparła dziennikarka. – A proszę mi
wierzyć, próbowałam.
Justine spodobała się jej szczerość.
– Słyszała pani może coś o niejakiej Adèle, która była jego kochanką?
– Ta piosenkarka? Żartuję, oczywiście. Nie, nie znam żadnej Adèle.
Justine podziękowała i rozłączyła się. Przez jakiś czas siedziała
nieruchomo, bo w głowie kłębiły jej się wszystkie nowe informacje,
a właściwie pytania bez odpowiedzi. Musnęła touchpad laptopa, żeby
przerwać animacje na ekranie.
Włączyła Google Flights. Znalazła samolot z Nicei o 14.40, który
lądował w Genewie godzinę później. Spojrzała na zegarek. Może być
nerwowo, ale powinna zdążyć. Pod warunkiem że wyruszy natychmiast.
Kupiła bilet na stronie EasyJet, chwyciła kluczyki i wzięła na drogę ostatni
kawałek ciasta.
Już z samochodu zadzwoniła do Bergomiego.
– Wiesz co? Będę w Genewie mniej więcej o tej samej godzinie co ty.
Przyjedź po mnie na lotnisko. Pojedziemy razem do Montreux do Zieglera,
a potem chciałabym wpaść do tego centrum medycznego w Lugano.
22
Justine Taillandier
Stracone okazje
Lecz w naszych głowach, przypuszczam, że to
jest w naszych głowach, znajduje się
niewielki pokój do gromadzenia takich rzeczy
jako wspomnień.
Haruki Murakami
Ten sam dzień
Szwajcaria, kanton Vaud
1
Porsche 911 Bergomiego mknęło pod słońce drogą do Montreux.
– Chyba się pomyliliśmy – powiedziała Justine, sprawdzając GPS
w telefonie.
– Nie, nie – zapewnił ją Bergomi. – To już blisko.
Opuścił osłonę przeciwsłoneczną i prawie na wyczucie skręcił w lewo.
Wjechali w wielki sosnowy las, szmaragdowy ocean, który wydawał się
wypływać ze środka ziemi. Gdy przejeżdżali obok sosen Douglasa, tych
najwyższych na świecie, jakby rozstępowały się w ostatnim momencie,
żeby ich przepuścić.
Justine wzięła do ręki telefon. Chcąc się dowiedzieć, jak dalej potoczyło
się przesłuchanie, wysłała esemesy do Puygreniera i El Amraniego, ale
żaden nie odpowiedział. No tak, ignorują ją, ale ona jeszcze im pokaże!
Zobaczą, sama to rozwiąże! W samolocie przejrzała wszystko, co znalazła
na temat Jeana-Claude’a Zieglera, i zrobiła mnóstwo notatek. Okazało się,
że Ziegler nie był zwykłym księgowym, jak pisano o nim w prasie
francuskiej. Przez trzydzieści lat był szarą eminencją Carla Di Pietro, ojca
Oriany – jego adwokatem i najbliższym doradcą, odpowiedzialnym za
interesy rodziny. Stojąc w cieniu, pomagał Di Pietrowi stworzyć i rozwinąć
imperium finansowe. Wszyscy podziwiali jego inteligencję i doskonałą
znajomość prawa europejskiego. Architetto, jak go nazywano, był autorem
wszystkich zabiegów prawnych umożliwiających Di Pietrowi powiększenie
grupy kapitałowej poprzez wykupywanie innych firm. Nie można go było
podejrzewać o defraudację trzystu tysięcy euro, ponieważ był
multimilionerem. Jaki miałby interes w nadstawianiu głowy dla tak
niewielkiej stosunkowo sumy? Na procesie bronił się bez przekonania;
mówił, że skusił go zysk, że „pieniądze same weszły mu w ręce”. Skazano
go na grzywnę i karę więzienia w zawieszeniu. Przyjął ten wyrok i nie
złożył apelacji. Potem wycofał się z interesów, zostawiając pole do
działania młodemu rywalowi, Azeglio Capecchiemu. Dlaczego więc teraz
zgodził się na spotkanie i rozmowę?
Za zakrętem droga się zwęziła i Bergomi z narażeniem życia
wymanewrował, żeby przepuścić samochód z naprzeciwka. Potem
przejechali przez obrośnięty zielenią malowniczy mostek, na którego końcu
była brama z kutego żelaza, a nad nią kamera monitoringu.
Bergomi nacisnął klakson raz i drugi, po czym brama się rozchyliła.
Ujrzeli budowlę w stylu klasycznym w ogrodzie pełnym drzew.
Florentyński pałacyk nad jeziorem, z wielką prywatną przystanią.
Zaparkowali przed schodami palazzo. Wyszli z auta i wyprostowali
nogi. Odnosili wrażenie, że za chwilę powita ich w drzwiach majordomus,
ale wokół panował dziwny spokój. Pachniało lawendą. Z bliska dom był
jeszcze piękniejszy; zobaczyli ukwiecone loggie, strzeżone przez
mitologiczne stworzenia wyrzeźbione w marmurze. W oddali na trawniku
jakiś mężczyzna bawił się z czarno-białym nowofundlandczykiem. Wysoki,
smukły, o wyglądzie starzejącego się aktora. Justine natychmiast
rozpoznała Jeana-Claude’a Zieglera, którego widziała na zdjęciach
w prasie. Podszedł do nich wolnym krokiem i życzliwie się przywitał.
Bergomi przedstawił siebie i szefową i poszli do zimowego ogrodu,
z którego uchylonych okien roztaczał się piękny widok na jezioro.
3
Atmosfera nie była ciężka, lecz w powietrzu wisiało napięcie. Justine
z Bergomim wiedzieli, że muszą działać ostrożnie. Wymienili kilka
frazesów i Ziegler spytał, na jakim etapie jest sprawa Delaunaya.
– Nie jest zakończona, Delaunay jest wciąż u nas w areszcie –
odpowiedziała Justine. – Wszystko wskazuje jednak na to, że sędzia uzna
dowody za wystarczające, żeby go postawić w stan oskarżenia.
– I zatrzymać w areszcie?
– Obawiam się, że tak.
Spokojna dotychczas twarz Architetto stwardniała.
– Bardzo się niepokoję o Sofię i Paola – powiedział. – Po tym, jak
w straszny sposób zginęła ich matka, nie wyobrażam sobie, żeby jeszcze
zostali bez ojca!
– Dobrze pan zna Adriena Delaunaya?
Ziegler założył nogę na nogę i postukiwał rytmicznie prawą stopą
w mokasynie o podłogę, co zdradzało jego nerwowość.
– Właściwie nie. W ciągu minionych lat często na niego wpadałem, ale
nie ma między nami bliskich stosunków. Jestem jednak pewien, że Oriana
była z nim szczęśliwa i że jest dobrym ojcem.
– Nie wierzy pan, że mógł zabić żonę? – spytał Bergomi.
– Bóg jedyny wie, do czego może być zdolny człowiek. Ira furor brevis
est*, jak mówili starożytni. Ale nie za pomocą żelaznego pręta, nie… W to
nigdy nie uwierzę.
– Czy według pana Delaunay zdradzał żonę?
– Nie mam pojęcia. Nie było między nami takich rozmów.
– Właśnie… A o czym rozmawialiście?
– Mieliśmy wspólne zainteresowania: włoskie Quattro cento, Bach,
Traktat logiczno-filozoficzny Wittgensteina, malarstwo Rothki i Rymana.
Machnął ręką, odganiając niewidzialną muchę.
– Poza tym lubię jego muzykę. Jest wyjątkowym pianistą. Trudno
improwizować tak jak on. Musicie zrozumieć też, że Adrien to
intelektualista, żyje we własnym świecie, w którym rządzi wyobraźnia,
a nie rzeczywistość. To nie jest człowiek akcji.
– Nie znał pan jakiejś Adèle w jego otoczeniu?
Ziegler zastanawiał się chwilę.
– Nie – odparł w końcu.
Justine rozejrzała się. Fascynowała ją przytulna atmosfera panująca
w zimowym ogrodzie. W każdym kącie posąg, fontanna, wielki dzban,
zewsząd tryskały kaskady zieleni. I te widoki na Jezioro Genewskie
i masyw górski Dents du Midi.
– Może pan nam wyjaśnić sprawę z tymi trzystoma tysiącami? –
zapytała Justine. – Może to by pomogło uniewinnić Delaunaya i uniknąłby
więzienia.
Odpowiedziała jej cisza.
– Panie Ziegler, dlaczego zgodził się pan na to spotkanie? – spytał
Bergomi.
– No tak. Nie mówiłem prawdy, jeśli chodzi o tamtą sprawę – przyznał
się Szwajcar. – Pozwoliłem się oskarżyć o defraudację, ponieważ nie
chciałem zszargać pamięci Oriany.
Usiadł głębiej w fotelu obitym adamaszkiem.
– Odwiedziła mnie na krótko przed śmiercią. Znam ją od urodzenia.
Byłem najbliższym współpracownikiem jej ojca, Carla. Przez ponad
trzydzieści lat moim zajęciem było kierowanie wszystkim tym, o co nie
można poprosić na piśmie.
Justine zapisała to sformułowanie.
– Którego dokładnie to było dnia?
Ziegler zajrzał do kalendarza w telefonie i znalazł datę: drugi maja.
Trzy dni przed napaścią.
– Nie widziałem jej od kilku miesięcy – ciągnął Ziegler. – Bardzo
schudła. Była podniecona i zdenerwowana. Mówiła niezbyt sensownie, ale
zrozumiałem, że potrzebowała natychmiast trzystu tysięcy euro w gotówce.
– Powiedziała na co?
– Oczywiście zapytałem ją. „Potrzebuję tych pieniędzy, żeby uratować
moją rodzinę”, odparła. Zacząłem się dopytywać, ale nie zdradziła nic
więcej.
„Uratować moją rodzinę”, powtórzyła w myślach Justine.
– To wygląda na szantaż – wtrącił Bergomi.
– Tak, od razu o tym pomyślałem. Zaproponowałem, że się tym zajmę.
Jestem specjalistą w takich sprawach. Wiele razy wyciągałem z opresji tego
imbecyla, jej przyrodniego brata, i czasem też ratowałem Carla, gdy
próbował coś kombinować.
– Nie zgodziła się?
– Nie, powiedziała, że musi to zrobić sama. Była podniecona i uparta.
Prosiła, żebym nigdy nikomu o tym nie mówił, niezależnie od tego, co się
stanie. Udało mi się za pomocą akrobacji finansowych zdobyć pieniądze
w trzy godziny. Później oskarżono mnie o defraudację, o czym wiecie.
Justine dostała dreszczy. Ta rewelacja otwierała im nowe perspektywy,
odwracała role. Może to Oriana miała kochanka?
– O co według pana chodziło? O zdradę?
– Natychmiast pomyślałem o Susanne Klatten – oznajmił Ziegler.
Dwoje policjantów popatrzyło na siebie. Znali tę sprawę, o której było
swego czasu bardzo głośno. Piętnaście lat wcześniej bogata
spadkobierczyni koncernu BMW wpadła w zasadzkę jakiegoś żigolaka
i zgodziła się wypłacić mu milion dolarów. Kiedy zaczęła być mniej hojna,
kochanek zmienił się w szantażystę i zagroził, że upubliczni nagrania z ich
łóżkowych seansów, zrobione oczywiście potajemnie, oraz że pokaże je jej
mężowi. Susanne Klatten zdecydowała się podać go do sądu, ale, niestety,
szczegóły jej życia prywatnego stały się pokarmem dla brukowej prasy.
Justine zmrużyła oczy. Była podminowana, ale trochę się bała.
Najmniejszy krok do przodu, a od razu pojawiają się nowe problemy
i komplikacje.
– W ciągu ostatnich miesięcy bardzo żałowałem, że nie zdecydowałem
się pomóc Orianie – wyznał Ziegler. – Mam do siebie ogromny żal, że nie
wyciągnąłem z niej, o co chodziło. Może zapobiegłbym jej śmierci.
Gdyby babcia miała wąsy, pomyślała Justine.
Zapadła cisza.
W powietrzu wisiał świetlisty kurz.
Nagle Ziegler wstał. Był bardzo wysoki. Uśmiechnął się miło, ale było
jasne, że uważa spotkanie za zakończone. Odprowadził ich do samochodu,
zamienił z Bergomim kilka fachowych uwag na temat zalet modelu 911 –
wtrysk paliwa, zapłon, przewód hamulcowy… Już wsiadali do auta, kiedy
Justine zabawiła się w Columbo.
– Ach, jeszcze jedno, panie Ziegler – odezwała się niewinnie. – Zna pan
Centrum Medyczne Karla Jaspersa w Lugano?
Szwajcar wyjął cygaro z kieszonki w marynarce.
– To szpital prowadzony przez Chappuis.
– Chappuis?
– Profesora François Chappuis. Lekarza, do którego Carlo miał
absolutne zaufanie. Profesor opiekował się nim do końca życia. I leczył
również jego córkę.
Obciął koniuszek cygara chromowanym urządzeniem i zaproponował:
– Jeśli chcecie go odwiedzić, możecie powołać się na mnie. Grupa Di
Pietro wspomagała finansowo jego szpital przez wiele lat. Jest mrukliwy
i gburowaty, ale to wybitny lekarz.
3
Z Montreux do Lugano były cztery godziny drogi, ale Justine minęły
błyskawicznie. Szwajcarskie pejzaże ją uspokajały. Sosny, góry, łagodne
światło słońca; można było odnieść wrażenie, że człowiek za sprawą
czarów znalazł się nagle na pocztówce reklamującej lokalną czekoladę.
W każdej chwili spodziewała się, że zza zakrętu wyskoczy fioletowa krowa
Milka albo wieśniacy robiący ser Appenzeller. Ukołysana miarowym
szumem niemieckiego silnika i milczeniem dziwnie ponurego Bergomiego,
zaraz za miejscowością Caux zapadła w sen. Nieprzespana noc zostawiła
ślady; Justine czuła się bardzo zmęczona fizycznie i psychicznie. A jeszcze
do tego poranna afera przy przesłuchaniu…
Otworzyła oczy, kiedy dojeżdżali do Centrum Medycznego Karla
Jaspersa. Samochód pędził po wąskiej drodze wzdłuż jeziora Ceresio.
W radiu leciał Schubert, ostatnie promienie słońca lizały przednią szybę.
Płomienie ognia, purpurowe niebo, miedziane błyski.
Podjechali na żwirowany placyk, który służył jako parking dla gości
spoza szpitala. Poszli ścieżką między topolami i kasztanowcami i dotarli do
starej budowli z kamienia, do której doklejono bryły ze szkła i stali.
Recepcja znajdowała się w jednym z tych nowoczesnych budynków.
Justine i Bergomi nie mieli złudzeń. Był sobotni wieczór. Centrum
medyczne spało. Nikła szansa, żeby François Chappuis był jeszcze
w szpitalu. A oni znajdowali się na obcym terenie i nie mieli prawa
prowadzić tu śledztwa.
Podeszli do kontuaru, za którym siedziała kobieta i czytała książkę.
Justine pokazała legitymację i zmobilizowała się, żeby przemówić najmilej,
jak umiała:
– Dzień dobry, jestem kapitanem z wydziału kryminalnego nicejskiej
policji. Nazywam się Justine Taillandier, a to jest porucznik Bergomi.
Recepcjonistka uniosła głowę, przerywając lekturę, i też się
uśmiechnęła. Miała około pięćdziesiątki, kolczyk w nosie, wytatuowane
ramiona i krótkie srebrnoniebieskie włosy obcięte w stylu pixie: wygolona
szyja i długa grzywka opadająca na oczy. Na identyfikatorze przypiętym do
bluzy widniało Léonie Rocheix.
– Chcielibyśmy porozmawiać z profesorem Chappuis – oznajmiła
Justine.
– Był tu rano, ale w weekendy nie pracuje po południu.
– Ooo… To dla nas bardzo ważne.
– Proszę spróbować szczęścia jutro.
– Jutro jest niedziela. Jest pani pewna, że będzie w szpitalu?
– Profesor Chappuis prowadzi ten szpital. Przychodzi codziennie
o ósmej rano, nawet w Boże Narodzenie.
– No cóż… – Justine trudno było ukryć zawód.
Bergomi okazał się praktyczniejszy.
– Zna pani jakiś niedrogi hotel w okolicy? – spytał.
Léonie spojrzała w ekran komputera.
– Możecie przespać się tutaj, jeśli to wam odpowiada. Mamy wolne
pokoje, które trzymamy dla rodzin odwiedzających pacjentów.
– Tutaj, na terenie szpitala?
– Tak, w budynku, w którym były kiedyś stajnie.
– Stajnie? – Bergomi uśmiechnął się ironicznie. – To akurat dla takich
zaharowanych koni jak my.
– Proszę zaczekać, muszę sprawdzić.
Recepcjonistka zadzwoniła, żeby zorganizować im pobyt, i niecałe pięć
minut później każde z nich znalazło się w swoim pokoiku.
4
Bergomi zamknął drzwi. Jednoosobowe łóżko, maleńka łazienka,
biurko z surowego drewna i taboret. Lubił taki prosty styl; pokój wyglądał
jak cela klasztorna. To miejsce z widokiem na jezioro i góry zachęcało do
medytacji. Bergomi zdjął kurtkę, ściągnął buty, położył się na łóżku
i zamknął oczy. Nie spał od prawie czterdziestu ośmiu godzin i był
wykończony. Może jestem za stary na te wygłupy? – pomyślał. Ale nie.
Śledztwo posuwało się do przodu, w dużej mierze dzięki niemu, nawet jeśli
nikt mu nigdy za to nie podziękuje.
Wyrzucił myśli z głowy, bo wiedział, że musi zasnąć. Ale myśli uparcie
wracały, atakowały go. Tego popołudnia stało się coś dziwnego. Kiedy byli
w zimowym ogrodzie u Jeana-Claude’a Zieglera, a on słuchał, co
mężczyzna mówił, jego spojrzenie zatrzymało się na rzeźbie Matki Boskiej
z Dzieciątkiem Jezus. Było to arcydzieło, cudowne, piękne, oświet lone
w tamtej chwili przez promienie słońca. Gdy patrzył na rzeźbę,
przypomniały mu się lata dorastania, kiedy przez chwilę chciał wstąpić do
seminarium. A poza tym, niestety, przypomniał mu się syn.
Tragedia jego życia.
Jego syn, Arthur.
Nie opuszczał go widok twarzy chłopczyka. Widział dziecko i jego
uśmiechniętą buzię. Biegające po plaży, spacerujące po lesie, kibicujące
Olympique’owi Marsylia na trybunach stadionu Orange Vélodrome. Gol,
gol! Zawsze pierwsi!
Wszystkie te wizje, które zwykle topił w strumieniach piwa, nagle
wróciły, i to bardzo wyraźnie.
Zrobiło mu się zimno, dostał dreszczy. Zdusił szloch.
Wstał, wszedł do łazienki i napił się wody z kranu.
„Tatusiu?”
Odwrócił się. Co to? Teraz zaczyna jeszcze słyszeć głosy?
„Tatusiu”.
Jakiś duch uwziął się na niego. Dość tego! Żeby się uspokoić, zaczął
szukać rewolweru, ale przypomniał sobie, że zostawił go w schowku
w samochodzie. Wciągnął z powrotem buty, włożył kurtkę i wyszedł
z pokoju.
Na dworze przenikliwe światło zachodzącego słońca igrało na
lustrzanej tafli jeziora. Szkoda, zamierzał doprowadzić do końca śledztwo
z Justine, ale nie mógł sobie pozwolić na spędzenie nocy z agresywnymi
wizjami. I jeszcze ten głos. Musi wyruszyć już dziś wieczorem. Zrobić ten
wielki krok w niewiadome. Wreszcie.
Dotarł do parkingu. Usiadł za kierownicą starego porsche. Schowek.
Jest! Chwycił manurhina w prawą dłoń. Solidna gładka rękojeść.
Uspokajające poczucie siły. Może w każdej chwili odbezpieczyć broń. Być
przynajmniej raz panem sytuacji. Strzelić sobie w łeb. Ostatnia wolność
w społeczeństwie coraz bardziej zniewolonym.
Bergomi opuścił szybę.
„Tatusiu?”
– Tak, Arthur, to ja.
Teraz mógł dziecku spokojnie odpowiedzieć. Było to mniej
przerażające, gdy miał w ręce spluwę, za pomocą której w każdej chwili
mógł przerwać tę rozmowę. Zamknął oczy. Te same obrazy, te same
pytania: jak to się stało, że ten uroczy, ukochany synek wybrał drogę do
piekła, a on nie umiał ściągnąć go z powrotem do światła? W jaki sposób
śliczny uśmiechnięty chłopczyk mógł się zmienić w żałosnego narkomana?
Poczuł gorycz w gardle. Łyk alkoholu prosto na otwartą ranę. Ostatni
raz próbował rozmawiać z Arthurem, kiedy chłopak uciekł z kliniki
odwykowej. Od tego czasu minęło dziesięć lat. Rozmowa źle się skończyła,
pobili się. Pobił się z synem i nie mógł sobie tego wybaczyć. Żeby przestać
się tym torturować, wmówił sobie, że ten syn, który był jego ukochanym
dzieckiem, nie żyje. Że zmienił się w bestię, która pożarła jego ukochanego
Arthura.
Ścisnął rękojeść w dłoni.
To nie takie proste. Posąg Matki Boskiej, który zobaczył dziś po
południu i który go tak poruszył, uświadomił mu, że jego dotychczasowa
postawa była tylko wygodną ucieczką od rzeczywistości. Że jego miejsce
jest przy synu. Że nic nie jest nieodwracalne. I że na pewno coś ze
słonecznego, promiennego Arthura, jakim był w dzieciństwie, jeszcze
w nim zostało.
Ale gdzie mógł teraz być?
Gdzie jesteś, kochany?
Gdy jechali do Lugano, a Justine spała, Bergomi zaczął wydzwaniać tu
i tam. Dowiedział się, że Arthur w zeszłym roku siedział w więzieniu
w Lyon-Corbas. Później widziano go w jakimś squacie w Échirolles,
a potem ślad po nim zaginął.
Bergomi westchnął ciężko, włożył rewolwer do kabury, włączył silnik,
zawrócił i wjechał na drogę nad jeziorem. Włączył w telefonie GPS
i przyczepił go do szyby.
Musi znaleźć małego. Odnajdzie Arthura.
Nie było dla niego nic trudniejszego niż wyciągnięcie narkomana
z uzależnienia. Z pewnością nie wyjdzie z tego bez szwanku, ale miał na to
siłę. Śledztwo, które prowadzili z Justine, naładowało go energią, zapałem
na tę ostatnią – najważniejszą – walkę!
Po policzkach ciekły mu łzy. Prawdziwy gejzer. Fontanna di Trevi bez
turystów! Ale na jego mokrej twarzy ukazał się zalążek uśmiechu.
Do lusterka wstecznego przyczepiony był wisiorek, który podskakiwał
za każdym wybojem na drodze.
Srebrny medalik z Matką Boską.
* (łac.) Gniew jest chwilowym szaleństwem.
23
Justine Taillandier
Niechlujność
Wszystko jest w nieładzie. Włosy. Łóżko.
Słowa. Życie. Serce.
Jack Kerouac
Ten sam dzień, 21.00
1
Justine wierciła się w łóżku, nie mogąc zasnąć. Raz było jej zimno, raz
ciepło, raz pokój wydawał jej się za mały, raz zbyt pusty. Przetrawiła już
spotkanie z Zieglerem i wydawało jej się, że jest bliska prawdy, lecz
również tego, że ta prawda jest nieokreślona i że jej się wymyka, na co ona
nie może pozwolić. Podekscytowana, pożałowała, że zamknęła się
w pokoju, wstała więc, włożyła sukienkę, botki i kurtkę i poszła korytarzem
do pokoju Bergomiego. Zapukała raz i drugi.
Cisza.
Odpuściła i poszła do parku.
W nocy to miejsce wyglądało bardziej tajemniczo. Stary budynek
odcinał się wyraźnie na tle granatowego nieba, od drzew biła srebrna
poświata. Wiatr pchał po niebie kilka chmur, które zamazywały idealny
rysunek księżyca.
W drodze na parking spotkała Léonie Rocheix. Kobieta miała na sobie
skórzaną kurtkę Harleya-Davidsona.
– Jest pani głodna, pani kapitan? – spytała. – Skończyłam właśnie
dyżur, ale mogę poprosić chłopaka z kafeterii, żeby coś przygotował.
Justine grzecznie odmówiła, ale przy okazji spytała:
– Wolałabym zobaczyć się z profesorem Chappuis jeszcze dziś
wieczorem… Wie pani może, gdzie on mieszka?
– Na Monte Cristo – odpowiedziała Léonie.
– Na Monte Cristo? Tak jak ten hrabia?
Léonie uśmiechnęła się i zatoczyła ręką łuk, pokazując góry.
– Lugano jest otoczone górami. – Skierowała palec na szczyt z prawej
strony. – Widzi pani tamten pomnik?
Justine zmrużyła oczy i zobaczyła w oddali monumentalną rzeźbę
Jezusa Chrystusa, przypominającą nieco skromniejszą wersję słynnego
posągu z Rio.
– To nasz prywatny Zbawiciel. Więc ten szczyt to Monte Cristo.
– To znaczy, że profesor Chappuis mieszka gdzieś na tym stoku?
Kobieta skinęła głową.
– To daleko stąd? – spytała Justine.
– Nie, niezbyt daleko. Jest nawet kolejka linowa. Kursuje do jedenastej
wieczorem.
Gdy doszły do parkingu, Justine zauważyła ze zdumieniem, że
samochód Bergomiego znikł. Zaniepokojona, popatrzyła na ekran telefonu.
Nic.
– A więc miłego wieczoru, pani kapitan! – rzuciła Léonie, otwierając
drzwi starej furgonetki w kolorze bordo.
– Zaraz, niech pani zaczeka. Gdzie jest ta kolejka?
– W Paradiso, koło stacji kolejowej.
– Mogłaby mnie pani podrzucić?
Kobieta spojrzała na zegarek i zawahała się.
– Dobra, niech pani wsiada – rzuciła w końcu. – Ale proszę się
pospieszyć, bo dziś mam spotkanie klubu czytelniczego.
W drodze Justine bezskutecznie starała się dodzwonić do Bergomiego.
Wysłała mu esemesa i zafascynowana patrzyła na tatuaż na ramieniu
Léonie. Drapieżne ptaki, anioły, krzyże, meksykańskie calaveras, sztylet
i płonące serce. Nie mówiąc już o pierścieniach w kształcie węża albo
z czaszką. Trochę podrasowane symbole buntu.
– Czy pani dobrze zna profesora Chappuis?
– Można tak powiedzieć – odparła Léonie. – Pracuję tu już ponad
dwadzieścia pięć lat. To wyjątkowy lekarz. W Karlu Jaspersie go
uwielbiają.
– Jeszcze praktykuje czy tylko kieruje szpitalem?
– Oczywiście, że praktykuje! Pacjenci zjeżdżają do niego z całego
świata! To jeden z najlepszych psychiatrów na świecie.
Justine niemal podskoczyła.
– Chappuis jest psychiatrą?
– Psychiatrą i neurologiem. Nie wiedziała pani?
– Nie… – przyznała poirytowana Justine.
Léonie popatrzyła na nią i rzuciła drwiąco:
– Jak na oficer śledczą to lekka kompromitacja.
Justine ostatkiem sił powstrzymała się, żeby jej nie odpysknąć.
– Pani wizyta tutaj ma związek z zabójstwem Oriany Di Pietro, tak? –
zapytała Léonie.
– Znała ją pani? Często tu przyjeżdżała?
– Takiej informacji nie powinnam pani udzielać! – oświadczyła
zdecydowanie kobieta, włączając wycieraczki, bo na przedniej szybie
zaczęły się zbierać krople deszczu.
– Przecież to pani zaczęła – zauważyła Justine.
Léonie pokiwała głową i w końcu powiedziała:
– Wszyscy wiedzą, że Oriana była pacjentką profesora. Po raz pierwszy
przyjechała tu po wypadku samochodowym z matką.
– Często tu przyjeżdżała, prawda? Jej telefon logował się kilkakrotnie
w okolicach szpitala przed atakiem na nią.
– Tak, była tu mniej więcej co sześć tygodni – potwierdziła Léonie.
– Po co właściwie?
Kobieta zamyśliła się.
– Nic więcej nie wiem – rzuciła w końcu.
Justine postanowiła zagrać ostatnią kartę.
– Na ścianie mojego pokoju był przylepiony schemat organizacyjny
szpitala. Znalazłam na nim pani nazwisko. Jest pani osobistą sekretarką
profesora Chappuis, a nie jakąś mało ważną pracownicą. Musi pani znać
historię choroby Oriany Di Pietro.
Léonie milczała. Za oknami samochodu przesuwały się sielskie,
tajemnicze kształty, co jakiś czas pojawiały się świat ła jakiegoś miasteczka.
– Oriana miała guza mózgu – odezwała się wreszcie, przystając na
czerwonym świetle.
– Guza mózgu? Jest pani pewna?
Kobieta kiwnęła głową.
– Zdiagnozowano go jesienią dwa tysiące dwudziestego drugiego roku.
Glejak w czwartym stadium, najgorszy z nowotworów mózgu. Nawet się
dziwiłam, że to nigdy nie dostało się do prasy.
Justine podeszła do tej informacji sceptycznie.
– Gdyby tak było, wykazałaby to sekcja.
Światło zmieniło się na zielone. Léonie ruszyła i przejechała obok
małego budynku, przypominającego dworzec kolejki elektrycznej.
– Wie pani, dlaczego sekcja nic nie wykazała? Bo Oriana wyzdrowiała.
Justine zamarła. Léonie ciągnęła, jakby zwierzała się jej z wielkiej
tajemnicy.
– Mimo tej wspaniałej nowiny, kiedy ostatnim razem Oriana widziała
się z profesorem, pokłócili się. Wyszła, trzaskając drzwiami. Coś takiego
nigdy wcześniej się nie zdarzyło.
Justine milczała. Słowa sekretarki nie miały żadnego sensu. Może
niepotrzebnie zaufała tej kobiecie. Léonie Rocheix wydała jej się nagle
miłą, głupiutką mitomanką.
Przejechały przez rondo i furgonetka wjechała do tunelu, który kończył
się na leśnym parkingu o podłożu z ubitej ziemi, otoczonym drewnianym
płotem.
– No, jesteśmy na miejscu, kochana. Dość pytań, już i tak za dużo pani
powiedziałam.
Justine wytarła rękawem parę z przedniej szyby.
– Jak już będę na górze, jak znajdę dom profesora Chappuis?
– Niech mi pani da swój telefon, wpiszę jego adres do pani GPS-u.
Podała go kobiecie.
– Uwaga, kończy się pani bateria – powiedziała Léonie.
Dodała kilka praktycznych wskazówek i poprosiła Justine, żeby
wysiadła.
– No, już! Do widzenia! Zaraz mam spotkanie klubu czytelniczego!
– O jakiej książce będziecie dzisiaj mówić?
– O Niedołędze Patricii Highsmith.
– No, to się ubawicie! – rzuciła Justine, zanim zatrzasnęła drzwi
samochodu.
2
22.00
Kolejka wyraźnie miała już swoje lata; składała się z trzech starych
metalowych wagoników z odpadającą farbą w kolorze cegły, ciągniętych
przez stalowy kabel. W kasie nie było nikogo, więc Justine nie mogła kupić
biletu. Wskoczyła do pierwszego wagonika. Szczyt Monte Cristo był
pogrążony we mgle. Skorzystała ze słabego zasięgu, żeby połączyć się
z serwerem nicejskiej komendy. Chciała sprawdzić, kiedy dokładnie Oriana
była w Lugano ostatni raz. Połączenie było tak wolne, że czekała kilka
długich minut na informację, ale było warto. Drugiego maja! Tego samego
dnia, kiedy pojechała do Zieglera i poprosiła go o trzysta tysięcy euro.
Justine przeszedł dreszcz. Odgłosy, jakie wydawała lina ciągnąca
kolejkę, przypominały pisk pociągu widma w wesołym miasteczku. Przez
pięciocentymetrową przerwę w niedomkniętych przesuwanych drzwiach do
środka dostawał się wiatr. Justine była jedyną pasażerką. Podciągnęła
suwak kurtki do oporu i oparła czoło o szybę panoramicznego wagonika.
Deszcz się wzmógł. W oddali słychać było pioruny. Dookoła jeziora
i w otaczających je górach migotały światełka.
W niecały kwadrans znalazła się na szczycie. Zobaczyła restaurację –
zamkniętą o tej porze roku – i pusty teren piknikowy. Nigdzie żadnego
oświetlenia. Poczuła się dziwnie. Włączyła latarkę w telefonie i zaczęła
podążać za wskazówkami Léonie.
Zdjęła kurtkę, narzuciła ją sobie na głowę, żeby chronić się przed
deszczem, i poszła szlakiem turystycznym Via Ferrata, zbaczając w stronę
lasu.
Rozpętała się prawdziwa burza. Błyskawice, pioruny i lodowaty szkwał.
Justine pokonywała ciemności szybkim krokiem, ze wzrokiem wbitym
w mapę na ekranie. Zimny pot. Krótki oddech. Czuła się podle i była
przestraszona. Sosny i modrzewie, których widok po południu ją uspokajał,
w nocy zmieniły się w groźne cienie, w armię gigantów gotowych ją
połknąć. Po półgodzinie latarka w telefonie zgasła – bateria się wyczerpała.
Ależ z niej idiotka! Dalej szła na wyczucie według tego, co zapamiętała.
Wiele razy wydawało jej się, że zabłądziła. Przemokła do cna; sukienka
zmieniła się w ścierkę do podłogi. Włożyła z powrotem kurtkę, bo
przemarzła, cały czas miała dreszcze i szczękała zębami. Przypomniały jej
się słowa piosenki Francisa Cabrela: Ulice mego smutku zalała woda,
w strumieniu mojej krwi płyną tony błota.
W końcu w szczerym polu dostrzegła dwie betonowe kolumny
zarośnięte bluszczem i aluminiową bramę, nad którą zawieszono dzwon.
Nigdzie nie było tabliczki z nazwiskiem. Ale czuła, że lepiej się tym
dzwonem nie anonsować. Wprawdzie ostatnio jej przeczucia do niczego
dobrego nie prowadziły, postanowiła jednak posłuchać instynktu. Z trudem
wspięła się na dwuskrzydłowe drzwi i zeskoczyła z drugiej strony. Znalazła
się w zarośniętym ogrodzie.
Poszła w kierunku rozproszonego światła i oto niespodzianka: znalazła
się w oazie zen pośród lasów kantonu Ticino.
Dom Chappuis, zbudowany w tradycyjnym japońskim stylu,
wzbogacono o kilka współczesnych akcentów. Był to dwupiętrowy
prostopadłościan z kilkoma tarasami, ozdobiony cedrowymi gontami.
Justine podeszła cicho, kryjąc się za drzewami wiśniowymi i rzędem
bambusów. Przed budynkiem znajdowało się imponujące sztuczne jeziorko,
podświetlone jak basen. Pływały w nim spore ryby, podobne do karpi.
Pośrodku stał khmerski posąg o poważnym wyrazie twarzy, jakby
czuwający nad fontanną, której szum mieszał się z odgłosami padającego
deszczu.
– Uwaga, to teren prywatny! – usłyszała nagle silny głos, który odbił się
echem.
Czy to był Chappuis?
– Mam broń, ręce do góry!
A niech to…
Justine odwróciła się powoli. Nie wiadomo skąd pojawił się przed nią
mężczyzna ze strzelbą gotową do strzału. Wysoki, potężny, miał na sobie
długą kurtkę z woskowanej bawełny w kolorze khaki.
– Czy pan profesor Chappuis? – spytała Justine. – Jestem Justine
Taillandier, kapitan nicejskiej policji.
Mężczyzna zamilkł i znieruchomiał. W lufie odbijały się ogrodowe
światła.
Justine wyjęła z kieszeni legitymację, ale poślizgnęła się na kamiennej
płytce zarośniętej bluszczem i upadła.
Co za obciach!
Chappuis opuścił strzelbę, podniósł legitymację, rzucił na nią okiem
i pomógł Justine wstać.
– Co pani tu robi w sobotni wieczór?
– Koniecznie muszę z panem porozmawiać, to kwestia życia i śmierci.
Westchnął ciężko.
– Proszę, niech pani wejdzie. Musi pani wyschnąć. – Popatrzył na nią,
zlaną deszczem od stóp do głów. – Nie mogę pani wypuścić w takim stanie.
24
Justine Taillandier
Kobieta uwięziona
Niedaleko od puszczy był mały ogródek:
Mieszkał w nim drugi odludek…
Jean de La Fontaine
1
Mrok, przyćmione światło, stonowane kolory, kilka tatami z ryżowej
słomy; wnętrze domu François Chappuis zachęcało do medytacji. Prosty
wystrój ograniczał się do kilku papierowych lampionów i dwóch groźnie
wyglądających buddyjskich posągów. Strażnicy Nio – groźne postacie
mające chronić święte miejsca przed demonami.
Chappuis zaparzył herbatę na kuchence stojącej na kamiennym
taborecie. Na chwilę znikł za labiryntem przesuwanych drewnianych drzwi,
po czym pojawił się z wielkim ręcznikiem i dużą bluzą od dresu
z emblematem Politechniki Zuryskiej.
– Proszę się wytrzeć! – powiedział. – Jeszcze się pani nabawi zapalenia
płuc!
Z twarzą niewyrażającą żadnych uczuć spakował do płóciennej torby na
narzędzia nożyczki, miniaturową piłę do przycinania i wklęsłe szczypce.
Pewnie przerwała mu przycinanie drzewek bonsai stojących na niskim
meblu pośrodku pokoju. No tak, temu człowiekowi japońszczyzna
naprawdę uderzyła do głowy.
Przyjrzała mu się, kończąc filiżankę zielonej herbaty, senchy. Był
uderzająco podobny do Lina Ventury – raczej tego z okresu Stu dni
w Palermo niż z Wujków zabijaków: wąsik, włosy zaczesane do tyłu, twarz
pocięta głębokimi zmarszczkami. Miał na sobie bladoniebieską bawełnianą
koszulę, sweter wycięty w serek i korekcyjne okulary pilotki.
– No dobrze, kim pani właściwie jest? – zapytał, zdejmując fartuch.
– Kapitan Taillandier, szefowa zespołu śledczego z wydziału
kryminalnego nicejskiej policji – przedstawiła się jeszcze raz Justine. –
Prowadzę dochodzenie w sprawie zabójstwa Oriany Di Pietro.
– A co ja mam z tym wspólnego?
– Oriana była pana pacjentką od trzydziestu lat.
Chappuis odchrząknął.
– Nie chciałbym powtarzać, że istnieje coś takiego jak tajemnica
lekarska. Pół godziny temu dzwoniła moja sekretarka. Wiem, że za dużo
pani powiedziała. Słucham: o co chciała mnie pani spytać? A potem proszę
zmykać.
– Oriana naprawdę miała guza mózgu?
– Tak, ale wyzdrowiała. Nastąpiła samoistna remisja.
– Czy pokłóciliście się podczas jej ostatniej wizyty?
– Nie w sposób istotny.
– Jaki był powód?
– To nie ma związku z pani śledztwem.
– Skąd może pan to wiedzieć?
Chappuis był uderzająco spokojny. Doskonale pasował do harmonii,
którą starał się stworzyć w swoim domu.
– Znał pan jej męża?
– Adriena? Często mi o nim mówiła, ale nigdy go nie spotkałem.
– Przecież był w pana klinice na odwyku.
– To miało miejsce bardzo dawno temu, z pewnością przebywał na
oddziale dla pacjentów uzależnionych, na długo zanim ja przejąłem
kierownictwo tego szpitala.
– Nigdy potem się tu nie znalazł?
– W każdym razie ja nic o tym nie wiem. – Chappuis spojrzał na nią
przenikliwym wzrokiem.
Justine wiedziała, że on wie.
Wie o jej pustce uczuciowej, niezgłębionym niepokoju wewnętrznym,
o antydepresantach, benzodiazepinach, o nieopanowanych szlochach,
pewnie nawet o sznurze wisielca na schodach do piwnicy. Normalnie by się
tego wstydziła, ale w tym momencie miała po prostu nadzieję, że się nad
nią zlituje i odpowie szczerze na jej pytania.
– Kompletnie zawaliłam to śledztwo – oznajmiła. – Mam wrażenie, że
jestem o dwa kroki od wysłania do więzienia niewinnego człowieka.
Lekarz wzruszył ramionami.
– W takim razie niech pani tego nie robi.
– Machina biurokracji i medialna nagonka już poszły w ruch. Teraz nic
już ode mnie nie zależy.
– Naprawdę nie widzę, jak mógłbym pani pomóc.
– Chcę odnaleźć kobietę, która utrzymywała bliskie stosunki
z Adrienem Delaunayem i która, jak sądzę, mogła zabić Orianę. Ma na imię
Adèle. Coś panu to mówi?
Chappuis zamarł, zdjął okulary i przetarł oczy. Wstał, westchnął,
podszedł do wielkiego okna zalanego deszczem, założył ręce na plecach
i wbił wzrok w zakryty chmurami horyzont.
Justine zdała sobie sprawę, że on również niesie swój krzyż i odgania
goniące go duchy.
– Bardzo pana proszę, profesorze, niech mi pan pomoże. Proszę
w imieniu jej dzieci.
– Tak, znam Adèle – odezwał się wreszcie cicho.
– Gdzie mogę ją znaleźć?
– Na cmentarzu w Mediolanie.
– Adèle nie żyje?
– Niech pani usiądzie, zrobię pani herbaty.
2
– Poznałem Orianę w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim
roku, miała wtedy siedem lat. Rok wcześniej padła ofiarą poważnego
wypadku samochodowego, w którym zginęła jej matka. Po serii ciężkich
operacji przyjęliśmy ją tutaj, w Lugano, na oddział reedukacji fizycznej
i neurologicznej.
Justine i Chappuis siedzieli naprzeciwko siebie przy niskim stoliku
przykrytym haftowanym futonem, na którym leżała płyta z laki. Był to
kotatsu, tradycyjny japoński stół z podgrzewaczem.
– Oriana była uroczą, inteligentną dziewczynką. Wypadek zostawił
ślady fizyczne, ale również psychiczne, nie mog ła się pozbyć
wewnętrznego niepokoju. Przebywała u nas ponad rok. Myślę, że jej
pomogłem. Nie jestem specjalistą od psychiatrii dziecięcej, ale nie chciała
żadnego innego lekarza i mieliśmy dobry kontakt. Potem wracała do nas
regularnie na kontrole, ale zjawiała się też za każdym razem, gdy miała
jakieś problemy ze zdrowiem.
Chappuis przymknął oczy, żeby sobie ułatwić tę podróż w przeszłość.
– Gdy zaczęła dorastać, sprawy się skomplikowały. Cierpiała na bulimię
i anoreksję. Zaczęła się samookaleczać, nadużywała alkoholu i lekarstw,
zachowywała się impulsywnie, była nieporządna. Nasze seanse
terapeutyczne przyniosły jednak wyniki. Udało mi się zidentyfikować
traumę, która była źródłem jej psychicznych problemów.
Zamilkł, żeby podkreślić w pełni wagę tych słów, i po chwili dodał:
– Czuła się odpowiedzialna i winna śmierci matki.
– Dlaczego? – spytała zasłuchana w Justine.
Profesor opowiedział jej ze szczegółami historię kota, którego
dziewczynka wypuściła z klatki i który doprowadził do wypadku.
– Spowodowało to straszliwy uraz psychiczny, z którym dziewczynka
nie umiała sobie poradzić – odparł. – Niektóre młode ofiary przemocy
fizycznej lub psychicznej, żeby móc dalej żyć, organizują sobie
wewnętrzny podział świata. To mechanizm obronny, włączany
nieświadomie, żeby utrzymać bolesne przeżycia na dystans. Tak się stało
u Oriany.
– Mówi pan o syndromie wyparcia?
– Częściowo tak, ale u niej było to bardziej skomplikowane.
Gdy Chappuis już zaczął mówić, trudno go było zatrzymać.
– Dzieci nie mają jeszcze wyraźnie określonego ego. Gdy nastąpi szok,
niektóre wypychają bolesne wspomnienia do innego „ja”, które tworzą,
żeby mieć spokój w codziennym życiu. Tak więc dwie podosobowości
zamieszkują jeden organizm: osobowość podstawowa i ta druga,
wrażliwsza. Osobowość podstawowa żyje na wierzchu, a ta druga, ukryta,
niesie w sobie skutki szoku.
– Chce pan powiedzieć, że Oriana miała podwójną osobowość?
– Kiedyś tak to nazywano. Dziś mówi się raczej o dysocjacyjnych
zaburzeniach osobowości, DID.
– To rodzaj schizofrenii?
Profesor skrzywił się i pokręcił głową.
– Absolutnie nie. Wszyscy często mylą te dwie choroby, tymczasem nie
mają ze sobą nic wspólnego.
– Jaka jest między nimi różnica?
– Stosunek do rzeczywistości.
– To znaczy?
– Schizofrenia jest psychozą, w której występują zaburzenia
w postrzeganiu rzeczywistości. Pacjent gubi się w męczących
halucynacjach, ale nie ma wielu osobowości. W DID pacjent ma zaburzenia
tożsamości i pamięci.
Justine musiała się skupić, bo sama zaczynała się gubić.
– Schizofrenia ma podłoże genetyczne, podczas gdy DID następuje
w wyniku traumatycznych przeżyć w dzieciństwie. Każdą z tych chorób
leczy się inaczej. Ogólnie rzecz biorąc, jedną leczy się neuroleptykami,
przy drugiej konieczna jest psychoterapia.
Postanowiła sprowadzić rozmowę na temat, który ją interesował.
– Więc według pana Oriana posiadała dwie osobowości?
– Tak jest. Dwie osobowości, które mimowolnie przeplatały się ze sobą.
– Udało się panu ją wyleczyć?
– Tak, odbyliśmy wiele sesji terapii. Gdy skończyła dorastać, wszystko
się uspokoiło, ustabilizowałem ataki choroby i zaczęliśmy rozpracowywać
pierwotną traumę. W takim przypadku jak jej psychiatra gra rolę pośrednika
między różnymi osobowościami pacjenta. Stopniowo pomogłem Orianie
odzyskać równowagę psychiczną. Ataki znikły, skończyła studia, zaczęła
błyskotliwe życie zawodowe, wyszła za mąż, urodziła dzieci…
– Czy Adrien Delaunay był świadomy choroby żony?
Chappuis kategorycznie zaprzeczył.
– Wykluczone! Oriana wciąż nie była pewna, czy całkowicie
wyzdrowiała, dlatego nie chciała z nikim o tym rozmawiać, ani z mężem,
ani z kimkolwiek innym.
Justine podeszła do tych wynurzeń sceptycznie. Zaburzenia tożsamości
kojarzyły jej się przede wszystkim ze starymi filmami: Doktorem Jekyllem
i panem Hyde’em, Psychozą Hitchcocka i różnymi innymi, których tytuły
zapomniała. Ostatnio na portalach społecznościowych wpadła na grupę
młodych ludzi cierpiących na podobne zaburzenia, którzy dzielili się
swoimi przeżyciami.
Chappuis zdawał się czytać w jej myślach.
– Ta choroba dzieli świat psychiatryczny od co najmniej pięćdziesięciu
lat – powiedział. – W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych doszło
do ekscesów ze strony niektórych moich kolegów. Chcąc wzbudzić
zainteresowanie, zachęcali pacjentów, by mówili cokolwiek. To znacznie
zdyskredytowało sposób, w jaki postrzegamy tę chorobę, i spowodowało,
że przestano ją traktować poważnie.
Dolał herbaty do małych glinianych kubeczków.
– Ale postęp obrazowania medycznego podkreślił naukowy charakter
dysocjacyjnych zaburzeń tożsamości. Przegląd skanów mózgów pacjentów
cierpiących na DID wyraźnie wskazuje, że ich mózgi miejscami pracują
inaczej niż u osób zdrowych. Sieć aktywacji neuronowej przypomina u nich
niekiedy tę występującą u osób cierpiących na zespół stresu pourazowego.
Justine była zafascynowana, ale znów się pogubiła.
– Przepraszam bardzo, panie profesorze, mógłby pan wrócić do tego
problemu z Adèle?
– Myślałem, że pani zrozumiała – obruszył się. – Adèle to alter ego
Oriany!
– Alter ego?
– Druga osobowość, jeśli pani woli.
3
Profesora wyraźnie zdenerwował niedowierzający wyraz twarzy
Justine.
– Nie zrozumiała pani chyba nic z tego, co mówiłem! – wykrzyknął,
jakby łajał złą uczennicę.
– No więc niech mi pan to wytłumaczy – zaczęła się bronić.
– W wypadku dysocjacyjnych zaburzeń tożsamości każdy nowy stres
może doprowadzić do powrotu alter ego. Na samym początku śmierć matki
spowodowała narodziny drugiej osobowości, Adèle Keller.
Chappuis zaczął podnosić i opuszczać dłonie, jakby coś ważył.
– Takie dwie osobowości funkcjonują, można powiedzieć, jak dwa
końce baterii. Na początku Adèle jest alter ego chroniącym przed
niebezpieczeństwem, które wchodzi na scenę, żeby przeciwważyć słabości
Oriany. Oriana w oczach ludzi uchodzi za silną, ale czuje się słaba, podczas
gdy Adèle wydaje się słaba, ale psychicznie jest bardzo silna.
Justine przypomniało się nagle zdanie z dialogu w Ostatnim metrze
François Truffauta: Są w pani dwie kobiety…
– Mówił pan przecież, że ją pan wyleczył.
– Taką miałem nadzieję, ale z DID nie można się definitywnie
wyleczyć. Z czasem, w chwilach wyjątkowego napięcia, Adèle znów się
pojawiała. Gdy Orianę uwięziono w Syrii, kiedy umarł jej ojciec…
i wyobrażam sobie, że również wtedy, gdy dowiedziała się o nowotworze.
– Czy zdawała sobie z tego sprawę?
– Przeważnie nie. W tym właśnie tkwi problem. W DID nie ma reguł.
Każdy pacjent ma inne objawy i inaczej to przeżywa. Ale w przypadku
silnej dysocjacji, jak tutaj, pacjent nie zawsze może sobie uświadamiać, że
jego druga osobowość nim zawładnęła. I odwrotnie.
– Odwrotnie?
– Czasem gospodarz i jego gość żyją oddzielnym życiem – zaczął
tłumaczyć profesor. – Są prawie całkowicie od siebie oddzieleni, tak jakby
każdy miał amnezję, jeśli chodzi o tego drugiego.
– Mówił pan o zawładnięciu. Jak to konkretnie wygląda?
– Gdy osobowości się zmieniają, jest tak, jakby ktoś inny zawładnął
pani ciałem. Wyraz pani twarzy, pani postawa, nawet głos… wszystko
może stać się nagle inne.
– Ile czasu zajmuje taka zmiana?
– Switch… takim terminem posługują się specjaliści… może trwać
bardzo krótko. W sytuacjach wielkiego napięcia wystarczy kilka sekund.
Może się zdarzyć, że pacjent i jego alter ego są świadomi swoich istnień
i rozmawiają ze sobą na głos.
Justine zobaczyła nagle w wyobraźni przeraźliwy obraz dziwnego pola
walki, ujrzała kobietę, która skręcała się z bólu pod atakami dwóch
niewidzialnych sił starających się nią zawładnąć. Tym denerwującym
myślom towarzyszyło jednak wielkie podniecenie, bo rewelacje profesora
Chappuis skierowały śledztwo na nowy tor, ciemność powoli znikała
i pojawiło się wyjście z labiryntu. Postanowiła zapytać go o kwestię
moralności, o sumienie.
– Proszę mi powiedzieć coś o wewnętrznych zmaganiach alter ego, tych
drugich osobowości. Czy Adèle ma własną świadomość?
– Niektóre alter ego mają własny wewnętrzny świat, niezależny
i bogaty. Są w stanie zbudować sobie background, system myśli,
wspomnienia, w które niezachwianie wierzą. To jest równoległa
rzeczywistość, o której gospodarz, czyli główna osobowość, nic nie wie.
– Ale czy alter ego zdaje sobie sprawę z tego, że jest gościem, kimś
drugim?
– No właśnie nie zawsze. – Chappuis zamyślił się, jego wzrok jakby
stracił ostrość.
Przez chwilę panowała cisza. W końcu odezwał się i Justine zmroziło.
– Alter ego może mieć niezdrowe zachcianki do zawładnięcia
gospodarzem – powiedział. – Może nawet chcieć go zamordować, nie
zdając sobie sprawy, że w ten sposób pozbawiłoby życia siebie. I nie jestem
pewien, czy właśnie to nie przydarzyło się Orianie z Adèle.
4
Wewnętrzny wróg…
Justine zaczynała rozumieć. Tryby w jej mózgu odblokowały się, koła
zębate zazębiły i powoli uchylał się rąbek tej przedziwnej tajemnicy.
Z pomocą Chappuis przeanalizowała swoje dotychczasowe działania,
patrząc na sprawę z perspektywy infor macji, które wszystko zmieniały.
Powstał zupełnie inny scenariusz.
Jesień 2022 roku. Oriana dowiaduje się, że ma guza móz gu i zostało jej
tylko kilka miesięcy życia. Stres powoduje powrót alter ego, Adèle Keller,
która zaczyna wyimaginowany flirt z Adrienem Delaunayem. Dziennik
Adèle jest świadectwem tej fantazji, która istnieje tylko w głowie Oriany-
Adèle.
Wiosna 2023. Niespodziewanie Oriana dowiaduje się, że jest zdrowa.
Stara się odzyskać kontrolę nad swoim życiem i uwolnić od zaborczej
Adèle. Tego samego dnia odwiedza Zieglera i prosi o trzysta tysięcy
w gotówce. Po co?
– To pieniądze dla Adèle – mówi Chappuis, wciągając się w tę grę.
– Ale nigdzie ich nie znaleźliśmy.
– Bo pewnie Adèle komuś je dała.
To miało sens. Tylko komu? Justine pogubiła się w hipotezach. Po
chwili wpadła na pewien pomysł.
– Ma pan ładowarkę do iPhone’a? – zwróciła się do profesora. – Coś
bym panu pokazała.
Poszli do biura, urządzonego w sąsiednim pokoju, Justine podłączyła
telefon do ładowarki i zaczęła opowiadać o rozmowie z Orianą w szpitalu
w Cannes w przeddzień jej śmierci.
– W ciągu dziesięciu minut kilkakrotnie sama sobie zaprzeczyła,
zobaczy pan, to zdumiewające! – powiedziała.
Chappuis obejrzał obie części nagranej rozmowy. Najpierw Oriana
twierdziła, że w ogóle nie pamięta, by ją ktoś napadł. Potem, po interwencji
lekarza, zdecydowanie i definitywnie oskarżyła o wszystko męża.
Z oczami wbitymi w ekran, poruszony i zafascynowany Chappuis
puścił nagranie kilka razy. Justine siedziała obok niego. W świetle nowych
wiadomości zrozumiała wreszcie to, co tak długo jej umykało. Inny głos,
inny wyraz twarzy…
– Widzi pani? – rzucił profesor.
– Oriana przeszła z jednej osobowości w drugą, tak?
Chappuis wyłączył nagranie.
– Po odzyskaniu przytomności Oriana jest zdezorientowana – zaczął
głośno myśleć. – Znajduje się w szpitalu, ranna i poturbowana, i nie
rozumie, co się stało. Nie za bardzo pamięta napad. Zaczyna odpowiadać na
pani pytania. Wyraźnie widać, że jest zagubiona, przerażona, w tak złym
stanie, że lekarz zmuszony jest przerwać waszą rozmowę.
– Jak za każdym razem w stanie silnego stresu pojawia się Adèle
i przejmuje pałeczkę! – powiedziała Justine.
Profesor skinął głową.
– Ale dlaczego nagle kompletnie zmienia wersję? – spytała Justine.
Zamyślił się.
– Może był moment – odezwał się po chwili – kilka godzin przed
śmiercią, w którym w ostatnim przebłysku świadomości Adèle zrozumiała,
że jest tylko drugą osobowością, gościem, i że nigdy nie uda jej się zająć
miejsca Oriany.
– W ostatniej chwili tak bardzo chciała się zemścić na Orianie, że
postanowiła oskarżyć jej męża? – zasugerowała Justine.
– Żeby skutki tej zemsty trwały jeszcze po jej śmierci – dokończył
Chappuis.
W pokoju zapadła ponura cisza. W końcu Justine oświeciło.
– Wiem, co zrobiła Adèle z tymi trzystu tysiącami! – wykrzyknęła. –
Nie chodziło o szantaż. To były pieniądze na opłacenie zlecenia.
– Zlecenia?
– Dla zabójcy. Zapłaciła mu za zamordowanie Oriany.
Chappuis głośno wciągnął powietrze, zdjął okulary i uszczypnął się
w nasadę nosa.
– Zlecenie, w którym zleceniodawca i ofiara to jedna i ta sama osoba…
Justine pokiwała głową. Znalazła się na rozstaju. Z jednej strony była
zadowolona, że rozwiązała zagadkę. Z drugiej – natrafiła na przeszkodę
w postaci przekonania, że przecież nigdy nie uda jej się udowodnić tego
w sądzie.
5
W japońskim ogrodzie szalała burza. Wichura gięła bambusy i szarpała
cedrami. Justine obserwowała to przez okno.
Khmerski posąg, stoicki w ulewnym deszczu, wydawał się drwić
z szalejących żywiołów, bo jakby się uśmiechał.
Adrien Delaunay osadzony w areszcie
www.nicematin.com, 26 maja 2024
Adrien Delaunay nie załamał się.
Mąż Oriany Di Pietro nie przyznał się do zarzucanych mu
czynów, lecz prokurator Philippe Lécluse utrzymuje, że
„dysponuje wystarczająco poważnymi poszlakami, by
traktować go jako głównego podejrzanego o zabójstwo żony”.
Dwudziestego piątego maja, rok po śmierci Oriany Di
Pietro, jej mąż, światowej sławy pianista, po długim
przesłuchaniu został oskarżony o „umyślne pozbawienie życia
żony”. Przewieziono go do aresztu śledczego w więzieniu
w Grasse.
Jego adwokat, mecenas Marc Lefeuvre, zdziwiony, że nie
był obecny podczas przesłuchania, twierdzi, że Adrien
Delaunay cały czas zaprzecza, jakoby miał cokolwiek do
czynienia ze śmiercią żony. „To aresztowanie jest absurdalne
i bezpodstawne. Potępiamy je z największą stanowczością”.
(Więcej informacji wkrótce)
EPILOG(I)
Nić Ariadny
Równanie Diraca
Jesień 2024
Nicea
Gdy we wtorek ósmego października Justine Taillandier dotarła do
komendy, Bergomi siedział już przed komputerem. Na jego twarzy
malowała się wielka ekscytacja.
– Patrz, jest alert! – wykrzyknął na jej widok.
Z początku nie zrozumiała, o czym porucznik mówi. Podeszła
i popatrzyła na ekran. Bergomi połączył się z witryną platformy
sprzedającej okazyjnie luksusowe zegarki. Można tu było znaleźć
ogłoszenia z ponad stu krajów. Oferty pochodziły zarówno od osób
prywatnych, jak i od profesjonalnych handlarzy zegarkami. Od ponad
osiemnastu miesięcy policja tropiła skradziony zegarek Oriany Di Pietro,
nie mając specjalnie nadziei, że się znajdzie.
– Jesteś pewien, że wszystkie szczegóły się zgadzają? – spytała.
– Absolutnie – uspokoił ją Bergomi.
Patek philippe nautilius z tarczą o średnicy trzydziestu pięciu
milimetrów, z różowego złota, z ośmiokątną ramką wysadzaną brylantami.
Na pierwszy rzut oka wydawał się dość popularnym modelem, ale jedno
czyniło go wyjątkowym egzemplarzem i decydowało o wysokiej cenie,
mianowicie znak Tiffany & Co. wygrawerowany na srebrnym cyferblacie.
Ta sygnatura świadczyła o tym, że zegarek był po raz pierwszy sprzedany
w jednym z butików słynnego nowojorskiego jubilera, a więc model został
wyprodukowany w znikomej liczbie egzemplarzy.
– Spójrz jeszcze tu! – Bergomi zastukał palcem w dół ekranu. – Zbyt
piękne, żeby było prawdziwe, co?
Wskazywał na lokalizację zegarka. W ciągu osiemnastu ostatnich
miesięcy na sprzedaż wystawiono dwa podobne modele, jeden
w Hongkongu, drugi w Dubaju. Nie mogli niczego sprawdzić. Teraz było
inaczej. Zegarek sprzedawał paryski butik z ósmej dzielnicy.
– Nie podniecaj się zbytnio – rzuciła Justine. – Ale to warte podróży do
Paryża.
*
Wsiadła do samolotu koło jedenastej i w porze lunchu znalazła się
w Paryżu. Towarzyszył jej technik z sekcji naukowo-technicznej. Razem
pchnęli drzwi do eleganckiego butiku Czas Odnaleziony przy rue Marbeuf,
parę kroków od Champs-Élysées.
Za biurkiem z orzecha, które pełniło funkcję kontuaru, czekał na nich
zegarmistrz. Dwie godziny wcześniej odbyli długą rozmowę telefoniczną,
podczas której Justine wyjaś niła delikatną sytuację. Zegarmistrz
w dopasowanej marynarce i kamizelce we wzór paisley potwierdził teraz,
że zegarek jest w jego posiadaniu. Trzy dni wcześniej przyniósł go klient,
którego nigdy wcześniej nie widział. Zegarek został wystawiony za
dwieście dwadzieścia tysięcy euro, ale zegarmistrz miał pole manewru,
mógł zejść do stu osiemdziesięciu tysięcy.
Niestety, zegarek przed wystawieniem na sprzedaż został dokładnie
wyczyszczony. Było raczej niemożliwe, żeby odnaleziono na nim
jakiekolwiek odciski palców. Ale zegarmistrz zatrzymał opakowanie. Nie
było oryginalne, ale zastępcze, z laki, z aksamitną poduszeczką w środku.
Technik pobrał próbki i pospieszył do laboratorium.
*
Justine czekała na wyniki po przeciwnej stronie ulicy z bijącym sercem,
pijąc zieloną herbatę przed przesuwającą się taśmą z sushi w kaiten-zushi.
Od czterech miesięcy bez przerwy myślała o Adrienie Delaunayu, który
siedział w więzieniu w Grasse. Już dwukrotnie jego adwokat wnosił
o zwolnienie i za każdym razem mu odmawiano.
Zeznania profesora Chappuis nie przekonały żadnej z dwóch sędzi
śledczych zajmujących się tą sprawą. W zeszłym tygodniu obie podpisały
postanowienie kończące oficjalnie dochodzenie w sprawie zabójstwa
Oriany Di Pietro.
To otwierało drogę do procesu. Adwokat Delaunaya wciąż powoływał
się na brak dowodów, zdecydował się nawet na złożenie odwołania od
decyzji sędzi, lecz nie za bardzo było wiadomo, co konkretnie może
przeszkodzić w procesie.
Chyba że…
*
Wyniki pojawiły się na ekranie jej telefonu kilka minut po 15.00. Jeden
z odcisków na pudełku od zegarka odpowiadał odciskowi znalezionemu na
jachcie Oriany. Właściciel odcisku nie figurował w żadnej policyjnej bazie
danych, ale dane na czeku bankowym, które ujawnił im zegarmistrz,
pozwoliły dotrzeć do niejakiego Mattiasa Fesslera zamieszkałego
w Combrit Sainte-Marine w departamencie Finistère. Po południu
mężczyznę zatrzymał interwencyjny zespół policji z Nantes i jeszcze tego
samego wieczoru przewieziono go do Nicei.
Przez pierwsze godziny po aresztowaniu podejrzany milczał. Aż do
momentu, gdy odkryto jego prawdziwą tożsamość. Okazało się, że to Bernd
Schulzer, były członek zbrojnej frakcji Nowych Czerwonych Brygad, od
2004 roku poszukiwany przez włoską policję.
W wyniku przeszukania w jego mieszkaniu znaleziono dużą sumę
pieniędzy w gotówce oraz torbę marki Berluti należącą do Oriany. Na
nagraniach z monitoringu dostarczonych przez straż graniczną widać było
Schulzera na lotnisku w Nicei, jak piątego maja 2023 roku, w dniu, kiedy
napadnięto Orianę Di Pietro, wysiada z samolotu lecącego z Brestu.
Kiedy Niemiec zobaczył tak dużo dowodów przeciwko niemu, zmienił
linię obrony. Przyznał, że owszem, uderzył kilkakrotnie żelaznym prętem
Orianę na jachcie, ale ona sama mu za to zapłaciła. Ta wersja nikogo nie
przekonała.
*
W czwartek dziesiątego października Bernd Schulzer trafił do więzienia
w Grasse.
*
Adrien Delaunay został zwolniony zaraz następnego dnia.
Weekend spędził z dziećmi.
Domniemany zabójca Oriany Di Pietro odbiera sobie
życie w więziennej celi
www.nicematin.com, 2 listopada 2024
Bernd Schulzer nigdy nie stanie przed sądem. Główny
podejrzany w sprawie o zabójstwo Oriany Di Pietro w piątek
rano popełnił samobójstwo w celi więzienia w Grasse.
Były członek zbrojnej frakcji Nowych Czerwonych Brygad,
którego ekstradycji domagały się Włochy, został zatrzymany
miesiąc temu po trwającym rok dochodzeniu. W śledztwie,
obfitującym w nieoczekiwane zwroty akcji, zatrzymano
również męża ofiary, Adriena Delaunaya, którego następnie
wypuszczono z aresztu.
Jak podaje nasz informator, Schulzera, powieszonego na
prześcieradle, znaleziono podczas porannego obchodu.
Funkcjonariusze służby więziennej podjęli próbę reanimacji,
aresztant nie odzyskał jednak przytomności. Wezwany na
miejsce zespół medyczny stwierdził zgon.
W związku ze śmiercią jedynego podejrzanego sprawa
o zabójstwo Oriany Di Pietro została zamknięta. Procesu nie
będzie, mimo że nie na wszystkie pytania znaleziono
odpowiedzi.
Kwestia śmierci Bernda Schulzera ma zostać wyjaśniona
w toku wszczętego postępowania administracyjnego. Należy
zaznaczyć, że spośród krajów europejskich Francja ma
najwyższy odsetek samobójstw w więzieniach.
Stéphane Pianelli
Body Double
Happy end zależy od momentu, w którym
zakończymy opowiadanie.
Orson Welles
18 grudnia 2024
Komenda policji w Nicei
Justine dopiła kawę i wyrzuciła kartonowy kubek do kosza na śmieci.
Na jej biurku nigdy nie było takiego porządku. No cóż, po prostu było
puste. Ostatnie spojrzenie na pokój. Żal?
W sumie nie. Dwa miesiące wcześniej wysłała do Puygreniera
wypowiedzenie i dziś była w pracy po raz ostatni. Można powiedzieć, że
obudził się w niej instynkt samozachowawczy. Po długim zastanowieniu
uznała, że praca w policji nie jest dla niej. Nie miała tu swojego miejsca.
Sparaliżowany i niereformowalny system ochrony bezpieczeństwa
i porządku publicznego chylił się ku upadkowi, podobnie zresztą jak
narodowy system edukacji. Funkcjonariusze, nawet ci najlepiej
zmotywowani, zniechęcali się do pracy.
Weszła do windy i zjechała do magazynu dowodów rzeczowych,
mieszczącego się w piwnicy komendy. Zabrała stamtąd zegarek Oriany Di
Pietro. Jej ostatnim zadaniem jako policjantki będzie zwrócenie tego
przedmiotu mężowi ofiary. Sprawdziła, że Adrien przebywa w Cortina
d’Ampezzo, gdzie spędza święta z dziećmi.
Rue de l’Hôtel-des-Postes. Suche powietrze, niebieskie niebo, mewy,
zimowe słońce. Założyła ciemne okulary, wsiadła do samochodu, który
pożyczył jej Bergomi, i ruszyła w kierunku Włoch.
Przestała już jakiś czas temu wracać myślami do męża i jego lekarki.
Dziś należeli do dalekiej przeszłości. Któregoś ranka obudziła się i nagle to
wszystko wydało jej się po prostu śmieszne. Nienawiść wyparowała. Dość
już się namęczyła. Wreszcie była zdrowa.
Koło południa dotarła do Mediolanu. Zrobiła sobie przerwę i weszła do
restauracji, gdzie przekornie przedstawiła się jako pani Delaunay. Żeby
jeszcze lepiej zagrać tę rolę, wyciągnęła zegarek i założyła go na
nadgarstek.
Po lunchu wsiadła do auta i ruszyła dalej Cortina d’Ampezzo. Jechała
szybko, z lekkim sercem, nie myśląc o niczym przykrym. Czuła się wolna.
O trzeciej po południu dojechała do Bergamo, godzinę później do
Werony, potem Padwa, Wenecja i Treviso, gdzie zjechała z autostrady.
Zatrzymała się na poboczu, kawałek za Belluno, w miejscu, gdzie droga
stawała się coraz bardziej kręta. Stał tu mały krzyż wycięty w różowym
kamieniu, poświęcony pamięci matki Oriany. Umieścił go tam Carlo i kazał
wyryć na nim: Mojej ukochanej żonie, Annie Marii, która zginęła w tym
miejscu w wypadku samochodowym 1 lutego 1991 roku. Zostawiasz smutek
i gorzkie łzy.
Justine skupiła się chwilę nad krzyżem, myśląc o wszystkich
nieszczęściach, które nastąpiły po tym ponurym dniu prawie trzydzieści
pięć lat temu.
*
– Pamiętaj, nie otwieraj klatki podczas jazdy, rozumiesz, kochanie?
– Tak, mamusiu.
*
Justine wyobraziła sobie tę scenę: maserati musiało uderzyć w murek,
spaść i rozbić się w dole. Widziała, jak samochód się obracał, zgniecioną
blachę, dymiący wrak. Piekło.
Są wydarzenia, które oddziałują na życie ludzkie tak jak prądy
powietrzne. Słabi, nie mamy nad niczym kontroli i jesteśmy zawsze
narażeni na najgorsze. Paprochy unoszące się na powierzchni wody.
Z zamyślenia wyrwało ją ostre miauczenie. Za kamiennym krzyżem
chował się kot. Justine nigdy takiego nie widziała: okrągły, gęsta ruda sierść
i pyszczek pluszowej zabawki. Zrobiła krok w jego kierunku, mrużąc oczy.
Zwierzę znikło, jakby nigdy go nie było.
*
Wsiadła do auta i ruszyła dalej krętą górską szosą. Ostatnie promienie
słońca padały na strome kamienne ściany Dolomitów. Na tle pastelowego
nieba wapienne skały opalizowały różowymi błyskami – ostatnie
pożegnanie przed z góry przegraną bitwą.
*
Zapadał wieczór, gdy dotarła do Cortina d’Ampezzo. Pół godziny
wcześniej wjechała w zupełnie inną pogodę: do przedniej szyby kleiły się
coraz większe płatki śniegu. Justine zaczęła się martwić o powrót. Nie
zatrzymała się w centrum miasta, pojechała prosto do domów na stokach.
GPS się pogubił, musiała więc spytać o drogę dwóch pracowników
miejskich, którzy posypywali jezdnię solą.
Dom Di Pietro był ostatni przed lasem. Zbudowany w tradycyjnym
stylu – dwa piętra i pochyły dach – wyglądał trochę jak z bajki.
Zaparkowała i wyłączyła silnik. Włożyła z powrotem zegarek do
pudełeczka. Co ja właściwie tu robię? – pomyślała. Odetchnęła głęboko,
żeby dodać sobie odwagi, i wysiadła z samochodu. Natychmiast owiał ją
lodowaty wiatr, a śnieg przyczepiał się do włosów. Podeszła do
oświetlonych okien; najwyraźniej w domu coś się działo.
Przez szybę zobaczyła kominek i otwartą kuchnię. Adrien Delaunay
z dziećmi szykowali posiłek. Słyszała śmiechy i muzykę. Nagle odniosła
wrażenie, że nie powinno jej tu być. Zwrot zegarka, który miał być z jej
strony aktem symbolicznym, wydał się po prostu śmieszny. Zawróciła do
samochodu w szalejącej wietrznej śnieżycy.
– Szuka pani czegoś?! – usłyszała nagle.
Odwróciła się. Adrien stał na progu domu.
Jego lekki zez wydał jej się uroczy. Adrien był potargany, miał na sobie
granatową koszulkę polo. Jak zwykle. Rozpoznał ją. Zdziwił się, ale
w sumie nie za bardzo.
– Co pani tu robi, Columbo? – spytał, unosząc brwi.
– Przyjechałam, żeby oddać panu zegarek żony.
Wziął od niej pudełeczko i popatrzył na nie.
– Przecież mogła to pani wysłać pocztą, prawda? Ach, wiem, nie może
się pani beze mnie obejść…
– No wie pan… Zrobiłam osiemset kilometrów tylko po to, żeby pana
zobaczyć. Rozmawiamy… ile czasu? Dwadzieścia sekund? I już mnie pan
porządnie wkurzył.
W drzwiach pojawili się Sofia i Paolo. Dziewczynka chciała od razu na
ręce do taty. Adrien poprosił synka, żeby podszedł bliżej, i przedstawił ich
sobie.
Uderzył w nich lodowaty wiatr.
– Dobra, wejdźmy do domu – rzucił Adrien. – Przez panią jeszcze się
wszyscy poprzeziębiamy.
Cofnął się, by przepuścić ją pierwszą.
– Mam nadzieję, że lubi pani lasagne – powiedział, zamykając drzwi.
Po miłości
Budzik rzucał na sufit cyfry wskazujące godzinę. Druga w nocy.
Justine otworzyła oczy. Była za bardzo podekscytowana, żeby spać.
Wstała, nie budząc Adriena, który leżał obok. Nago przeszła kilka kroków
w ciemności i zaczęła na ślepo macać dłonią, szukając pledu w szkocką
kratę, rzuconego na poręcz wielkiego fotela z trzciny.
Znalazła go, owinęła się nim i zeszła na dół, uważając, żeby schody nie
trzeszczały.
Cały dom spał. Prześlizgnęła się do kuchni. Smak szczęścia wywołał
w niej pragnienie! Albo po prostu lasagne Adriena było zbyt słone.
Otworzyła lodówkę, wyjęła butelkę wody Svalbarði i nalała sobie pełną
szklankę. Trzymając ją w dłoni, zaczęła spacerować po salonie. W kominku
zamierał ogień. Kilka niezgaszonych lamp roztaczało łagodne światło.
Wiejskie w stylu wnętrze tego górskiego domu było zdecydowanie
nastrojowe. Belki na suficie, boazeria na ścianach, futrzane dywany, wielkie
kanapy pokryte brązową skórą. Bezpiecznie, przytulnie.
Przez wielką szybę popatrzyła na biały raj wokoło. Wciąż sypał śnieg,
zacierając kontury świata za oknami, pogrążając w cieniu sosny i góry. Nie
było widać księżyca, ale światła odległych stacji narciarskich rzucały
gdzieniegdzie delikatną perłowobłękitną poświatę. Justine wypiła wodę do
końca i wróciła do kuchni, żeby wstawić szklankę do zlewu. Zanim weszła
na schody, stanęła na moment przed kominkiem, po którego obu stronach
leżały sterty drewnianych szczap. Różowy żar tlił się jeszcze pod gorącym
popiołem. Ponieważ kominek nie był niczym osłonięty, chciała podsunąć
żarzące się pęknięte polano, które zaraz mogło wylądować na podłodze.
Zaczęła szukać wzrokiem pogrzebacza i wtedy zauważyła komplet narzędzi
do kominka, wykonanych z pozłacanego brązu. Frezowany spiralnie stojak
zwieńczony czterema głowami smoków, podtrzymujący łopatkę, szczotkę,
szczypce i… to wszystko. Czwarte nacięcie, na pogrzebacz, było puste.
Justine przełknęła ślinę. Serce jej się ścisnęło, zlał ją pot. Czyżby tak
strasznie się pomyliła?
Zatrzeszczała podłoga.
Odwróciła się gwałtownie.
U stóp schodów stał Adrien i patrzył na nią.
*
– Tego szukałaś? – spytał, wskazując dywan pod kanapą.
Justine zmrużyła oczy. Przy pufie były złożone zabawki dzieci. Dwie
końskie głowy na kiju, zrobione z wypchanych skarpetek, miedzianych
guzików i kawałków materiału.
Pierwszy koń, zamontowany na kiju od szczotki, miał gęstą grzywę
zrobioną z wełnianych nici, przez co wyglądał jak kuc szetlandzki. Drugi
przypominał jednorożca: rolka po papierowym ręczniku naśladowała róg,
wokół szyi miał bawełnianą chustkę, a wszystko umocowane było nie na
kiju od szczotki, tylko na pozłacanym miedzianym pogrzebaczu.
Bibliografia
Milan Kundera, Nieznośna lekkość bytu, przeł. Agnieszka Holland.
Paul Valéry, Mauvaises pensées et autres.
Friedrich Nietzsche, Über Wahrheit und Lüge im außermoralischen Sinn.
Patricia Highsmith, Ripley pod wodą, przeł. Jan Kraśko.
Jean-Paul Sartre, Critique de la raison dialectique.
Jacques Lacan, wykład na konferencji w Massachusetts Institute of
Technology z 2 grudnia 1975.
Marcel Proust, Strona Guermantes, przeł. Tadeusz Boy-Żeleński.
Rashōmon, film Akiry Kurosawy z 1950 r.
Do utraty tchu, film Jeana-Luca Godarda z 1960 r.
Nathan Fawles, postać fikcyjna z powieści Guillaume Musso, Sekretne
życie pisarzy.
Nina Berberova, The Accompanist.
Jun’ichirō Tanizaki, In’ei Raisan.
Paul Éluard cytowany przez Ignaza-Vitalisa Troxlera w Regards sur la
nature de l’homme.
Przesłuchanie w noc sylwestrową, film Claude’a Millera z 1981 r.
John Updike, My Father’s Tears and Other Stories.
Francesco Alberoni, Innamoramento e amore.
Paul Auster, Księżycowy pałac, przeł. Robert Sudół.
Alfred Adler, Praxis und Theorie der Individualpsychologie.
Emil Cioran, Carnets 1957–1972.
Pierre Lemaitre, Le Serpent majuscule.
Albert Camus, Mit Syzyfa i inne eseje, przeł. Joanna Guze.
Ayn Rand, Cnota egoizmu, przeł. Jerzy Łoziński.
Paul Watzlawick, How Real Is Real?
Haruki Murakami, Kafka nad morzem, przeł. Anna Zielińska-Elliott.
przypisywane Jackowi Kerouacowi.
Jean de La Fontaine, Ogrodnik i niedźwiedź, przeł. Władysław Noskowski.
Offline
Strony: 1