Niestety nikomu nie można powiedzieć, czym jest FluxBB – trzeba to zobaczyć na własne oczy.
Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
CIĄG DALSZY....
Teraz patrzył na nią w ten sam sposób, podczas gdy ona siliła się na uśmiech i udawała, że nie przeszkadza jej upiorne, jarzeniowe światło,
padające z sufitu, i że w każdej chwili mogłaby go pochwycić w ramiona, zamiast patrzeć na niego jedynie zza czerwonej linii, wymalowanej na więziennej posadzce.
– Wiesz, co znalazłam wczoraj na strychu? Dinozaura, którego tak kochałeś – tego, który ryczał, gdy się go pociągało za ogon. Kiedyś myślałam, że nigdy się z nim nie rozstaniesz – że nawet idąc do ślubu kościelną nawą, będziesz go trzymał pod pachą… – Urwała, bo właśnie
dotarło do niej, że Peter może nigdy nie doświadczyć czegoś takiego jak
ślub, a jedyną nawą, jaką przyjdzie mu kroczyć, okaże się więzienny korytarz między celami. – W każdym razie – uśmiechnęła się jeszcze szerzej – położyłam tego dinozaura na twoim łóżku.
Peter nie spuszczał z niej wzroku.
– Okay.
– Ze wszystkich twoich przyjęć urodzinowych najlepiej wspominam
też to „dinozaurowe”, kiedy zakopaliśmy plastikowe kości w piaskownicy, a ty musiałeś je wszystkie odszukać. Pamiętasz?
– Przede wszystkim pamiętam, że prawie nikt nie przyszedł.
– Ależ oczywiście, że…
– Troje dzieciaków na krzyż, zmuszonych do tego przez matki – sprecyzował Peter. – Rany boskie. Miałem wtedy sześć lat. Dlaczego my
w ogóle o tym rozmawiamy?!
Ponieważ nie mam pojęcia, o czym innym moglibyśmy rozmawiać, pomyślała Lacy. Rozejrzała się po sali widzeń. Znajdowało się tu jedynie
kilku osadzonych i parę tych nielicznych osób, które jeszcze w nich wierzyły, a teraz siedziały po przeciwnej stronie czerwonego pasa. Lacy
zdała sobie sprawę, że w rzeczywistości ją i Petera od lat rozdzielał jakiś
pas. Oczywiście, można było go nie dostrzegać, ale gdyby się spróbowało przejść na drugą stronę, okazałby się barierą nie do pokonania.
– Peter, bardzo przepraszam, że wtedy nie zabrałam cię z tego
obozu wakacyjnego – powiedziała nagle.
Popatrzył na nią jak na wariatkę.
– Ehm… dzięki, ale już zdołałem to przeboleć jakieś sto lat temu.
– Wiem. Nie zmienia to jednak faktu, że żałuję swojego
postępowania.
W tej samej chwili Lacy uprzytomniła sobie, że żałuje także tysiąca innych rzeczy. Powinna okazywać więcej zainteresowania, kiedy Peter chwalił się przed nią nowymi umiejętnościami programistycznymi. Po śmierci Dozera powinna kupić Peterowi następnego psa. Powinna zeszłej zimy ponownie zabrać syna na Karaiby, zamiast błędnie zakładać, że na to zawsze jeszcze przyjdzie czas.
– „Przepraszam” niczego nie zmienia.
– Zmienia dla osoby, która prosi o wybaczenie.
Peter jęknął głośno.
– Co to, kurwa, ma być? Psychodrama na użytek straconej duszy? Lacy mimowolnie skrzywiła wargi.
– Nie musisz przeklinać, żeby…
– Kurwa – powiedział Peter głośno i wyraźnie. – Kurwa, kurwa,
kurwa, kurwa.
– Nie będę tu siedzieć i wysłuchiwać…
– Oczywiście, że będziesz – odparował Peter. – A wiesz dlaczego?
Bo jeżeli teraz wyjdziesz, tego też zaczniesz żałować.
Lacy już wstawała z miejsca, ale słowa syna wcisnęły ją z powrotem
w krzesło. Okazuje się, że Peter wiedział dużo więcej o niej niż ona o
nim.
– Mamo… – dobiegło do niej zza czerwonego pasa. – Ja nie chciałem…
Podniosła na niego oczy, łykając łzy.
– Wiem, Peterze.
– Cieszę się, że przyszłaś. Oprócz ciebie nikt mnie nie odwiedza.
– Przecież ojciec…
Peter parsknął kpiąco.
– Nie wiem, co ci opowiada, ale po pierwszej wizycie więcej się nie pokazał.
Lewis nie widywał się z Peterem? To była dla Lacy szokująca wiadomość. Dokąd w takim razie się udawał, gdy mówił, że jedzie do więzienia?
Wyobraziła sobie Petera siedzącego samotnie w celi, na próżno czekającego na widzenie. Zmusiła się jednak do uśmiechu – na przygnębienie może sobie pozwolić we własnym czasie, a nie tym przeznaczonym dla syna – i natychmiast zmieniła temat.
– Za kilka dni sądowe odczytanie aktu oskarżenia… przyniosłam ci elegancką marynarkę.
– Nie będzie mi potrzebna. Jordan powiedział, że na odczytanie aktu
aresztanci są dowożeni w więziennych kombinezonach. Dopiero na rozprawę główną będę mógł włożyć normalne ciuchy. – Peter uśmiechnął się pod nosem. – Mam nadzieję, że jeszcze nie poodcinałaś
metek.
– To nie jest nowy nabytek. Przyniosłam ci marynarkę Joeya. Tę, w której miał jeździć na rozmowy kwalifikacyjne.
– Ach, tak – mruknął Peter. – Teraz rozumiem, co robiłaś na strychu. Zapadła cisza. Oboje przypomnieli sobie postawnego chłopaka, schodzącego po schodach w markowej marynarce Brooks Brothers, którą Lacy kupiła w Bostonie na wyprzedaży. Tuż przed wypadkiem Joey otrzymał z kilku prestiżowych uniwersytetów zaproszenia na rozmowy.
– Wolałabyś, żebym to ja zginął zamiast niego? – spytał Peter.
Lacy poczuła, jak zamiera w niej serce.
– Oczywiście, że nie.
– Ale wówczas wciąż miałabyś u boku udanego syna. A to wszystko nigdy by się nie zdarzyło.
Lacy pomyślała o Janet Isinghoff – kobiecie, która nie chciała, żeby matka mordercy przyjmowała na świat jej dziecko. Dorastając, uczymy
się, że nie należy przesadzać ze szczerością. Że czasami lepiej skłamać,
niż kłuć prawdą w oczy. Dlatego podczas tych widzeń Lacy rozciągała usta w uśmiechu szerokim jak w halloweenowej masce, podczas gdy tak
naprawdę na widok Petera wprowadzanego na tę salę przez strażnika zawsze miała ochotę się rozpłakać. Z tego samego powodu opowiadała
o wakacyjnym obozie i pluszowych zabawkach – symbolach czasów, z których chciała pamiętać syna. Nie miała za to najmniejszej ochoty
na
roztrząsanie natury człowieka, na jakiego wyrósł.
Peter nigdy się nie nauczył tej jakże koniecznej w życiu obłudy.
Zawsze mówił to, co myślał, i między innymi dlatego tak często go raniono.
– Wówczas opowieść zakończyłaby się happy endem – ciągnął
Peter.
Lacy odetchnęła głęboko.
– Nie, jeżeli ciebie by w niej nie było.
Peter przyglądał się matce przez dłuższą chwilę.
– Kłamiesz – oświadczył. Bez gniewu, bez cienia oskarżycielskiej
nuty. Jakby jedynie stwierdzał obiektywny fakt.
– Ależ…
– Fałsz nigdy nie zmieni się w prawdę, nawet jeżeli go powtórzysz milion razy. – Uśmiechnął się tak szczerze i niewinnie, że Lacy aż zapiekło w sercu – niczym po smagnięciu bykowcem. – Może uda ci się
oszukać ojca, gliniarzy czy kogokolwiek innego, kto zechce cię wysłuchać. Ale nie zdołasz zamydlić oczu innemu kłamcy.
Kiedy Diana podeszła do tablicy, na której wisiały wokandy, żeby sprawdzić, kto będzie przewodniczył rozprawie Petera Houghtona, Jordan McAfee już był na miejscu. Diana nienawidziła go z przyczyn zasadniczych – ponieważ, ubierając się dziś rano, nie podarł dwóch par
pończoch; nie musiał zawracać sobie głowy układaniem fryzury; i zdawał się zupełnie niewzruszony faktem, że połowa Sterling, zgromadzona na stopniach sądu, pała żądzą krwi.
– Dzień dobry – powiedział, nawet nie zerkając w jej stronę.
Diana nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ literalnie opadła jej
szczęka, gdy zobaczyła nazwisko osoby wyznaczonej do prowadzenia sprawy.
– Tutaj chyba jest błąd – zwróciła się do asystentki sądowej. Asystentka zerknęła przez ramię na wokandę.
– Dzisiejszego ranka sesji przewodniczy sędzia Cormier –
potwierdziła.
– Ma prowadzić sprawę Houghtona? Czy to jakiś żart?
Asystentka pokręciła głową.
– Skądże znowu.
– Ale przecież jej córka… – Diana urwała, bijąc się nerwowo z
myślami. – W takim razie przed rozprawą musimy się spotkać z sędzią.
Gdy tylko asystentka zniknęła za drzwiami, Diana spojrzała na Jordana.
– Co, u diabła, ta Cormier sobie wyobraża?
Jordan nieczęsto miał okazję obserwować, jak Diana Leven się poci,
a był to doprawdy widok cieszący oczy. Szczerze powiedziawszy, Jordan czuł się równie zaszokowany jak pani prokurator, gdy ujrzał na wokandzie nazwisko Cormier, ale nie zamierzał zdradzać się z tym przed Dianą. Ta sprawa przedstawiała się dla niego dość beznadziejnie,
stąd taktyka wymagała, by pod żadnym pozorem nie ujawniać swoich kart, choćby to były nic nieznaczące blotki.
Diana zmarszczyła brwi.
– Przypuszczałeś, że ona… Urwała na widok powracającej
asystentki. Jordan pasjami przepadał za Eleanor. Miała poczucie humoru i nawet śmiała się z dowcipów o blondynkach, które skrzętnie kolekcjonował na jej użytek; poza tym, w odróżnieniu od pozostałych asystentów sądowych, nie cierpiała na śmiertelną chorobę, zwaną rozdętym ego.
– Pani sędzia prosi – powiedziała.
Idąc za Eleanor w stronę gabinetu, Jordan nachylił się do jej ucha, by szepnąć puentę dowcipu, w czym wcześniej tak niestosownie przeszkodziła mu Diana swoim przybyciem.
– Wówczas mąż zagląda do pudełka i mówi: „Kochanie, to nie
puzzle… to płatki śniadaniowe!”.
Eleanor zachichotała, Diana natomiast przybrała marsową minę.
– Co to ma być, jakiś szyfr?
– Owszem, Diano. W tajemnym języku adwokatów oznacza mniej więcej: „Pod żadnym pozorem nie zdradzaj prokuratorowi, o czym mówię”.
– Wcale by mnie to nie zdziwiło – mruknęła Diana.
Sędzia Cormier była już w todze, gotowa do rozprawy. Stała, oparta
o biurko, ze skrzyżowanymi ramionami.
– Moi państwo, w sali czeka na nas tłum ludzi. O co chodzi?
Diana zerknęła na Jordana, ale on tylko uniósł pytająco brwi. Jeżeli pani prokurator zamierza wtykać kij w gniazdo szerszeni, proszę bardzo, on jednak będzie się trzymał od tego z daleka. Niechaj Cormier
ma osobiste porachunki z oskarżeniem, nie obroną.
– Pani sędzio – zaczęła Diana z wahaniem – o ile mi wiadomo, pani córka znajdowała się w szkole podczas strzelaniny i nawet była na tę okoliczność przesłuchiwana przez prokuraturę.
Jordan musiał przyznać, że w tym momencie Cormier mu zaimponowała: zdołała zgasić Dianę jednym spojrzeniem tak pełnym wyższości
i
niesmaku,
jakby
prokurator
nie
przedstawiła
udokumentowanego, niepokojącego faktu, ale uczyniła wyjątkowo absurdalną uwagę. Powiedzmy, w rodzaju puenty dowcipu o blondynkach.
– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę – odparła. – Podczas strzelaniny na terenie szkoły znajdowało się ponad tysiąc dzieci.
– Oczywiście, wysoki sądzie. Ja jedynie… zanim znajdziemy się na
sali, w zasięgu kamer i mikrofonów, chciałam się dowiedzieć, czy zamierza pani ograniczyć swój udział w tym postępowaniu do odczytania aktu oskarżenia, czy także poprowadzić rozprawę główną? Jordan zerknął na Dianę, zastanawiając się jednocześnie, czemu ona jest tak przekonana, że Cormier nie powinna przewodniczyć procesowi
Petera. Czyżby wiedziała coś na temat Josie, o czym Jordan nie ma bladego pojęcia?
– Pani Leven, jak już zauważyłam, wówczas na terenie szkoły przebywało ponad tysiąc nastolatków. Są wśród nich dzieci funkcjonariuszy policji i pracowników tego sądu. O ile mi wiadomo, również dziecko jednego z prokuratorów, zatrudnionych w pani biurze.
– W istocie, wysoki sądzie… jednak wspomniany prokurator nie
pracuje nad tą sprawą.
Sędzia wpatrywała się w Dianę z zimnym opanowaniem.
– Czy zamierza pani powołać moją córkę na świadka?
– Nie, wysoki sądzie – odparła Diana po chwili wahania.
– Cóż, pani prokurator, dokładnie przeczytałam zeznania mojej
córki i nie doszukałam się w nich niczego, co przemawiałoby za moim odstąpieniem od prowadzenia tego postępowania.
Jordan szybko przebiegł w myślach informacje, które dotychczas
zdołał zgromadzić.
Peter pytał o samopoczucie Josie.
Josie była naocznym świadkiem strzelaniny.
Śledztwo wykazało, że jedynie pod zakreślonym portretem Josie
Peter napisał: POZOSTAWIĆ PRZY ŻYCIU.
Tymczasem, według słów matki, zeznania tej dziewczyny nie
wnosiły niczego do sprawy. Do podobnego wniosku musiała się także przychylać Diana, skoro nie powołała Josie na świadka oskarżenia. Jordan przymknął powieki, po czym raz po raz przerzucał w
myślach te wszystkie fakty – jakby zostały zarejestrowane na taśmie wideo, nastawionej na tryb wielokrotnego odtwarzania.
Jakkolwiek patrzył, nie był jednak w stanie odnaleźć logicznego
ciągu w tych obrazach.
W dawnej podstawówce, do której przeniesiono Sterling High, nie
było stołówki czy kafeterii, ponieważ małe dzieci jadały lunch w klasach
przy swoich ławkach. Podobne rozwiązanie uznano jednak za niewskazane
dla
nastolatków,
dlatego
dawne
pomieszczenie
biblioteczne przerobiono na prowizoryczną kafeterię. Nie było tu już żadnych regałów na książki, a tym bardziej książek, ale na podłodze wciąż widniała wykładzina tkana we wzorek z drukowanych liter, a za dwuskrzydłowymi drzwiami wisiał plakat przedstawiający Kota w Butach.
Obecnie Josie nie siadała w kafeterii razem ze swoimi przyjaciółmi.
Nie miała ochoty. Jakby została przekroczona masa krytyczna i ich grupa uległa rozbiciu na cząstki elementarne. Josie zazwyczaj zaszywała
się w kącie, na wyłożonych chodnikiem schodkach, gdzie – według jej wyobrażeń – nauczycielki czytały bajki maluchom z przedszkola.
Dzisiaj przed szkołą czekały na nich kamery telewizyjne. Żeby się dostać do frontowych drzwi, trzeba było przejść przez cały ich szpaler.
W ubiegłym tygodniu większość z nich zniknęła – bez wątpienia gdzie indziej doszło do jakiejś tragedii, godnej miana sensacji medialnej – ale
teraz, z racji rozprawy, znów przypuściły zmasowany atak. Josie się zastanawiała, jak zamierzają przedostać się stąd na północ, żeby zdążyć
na czas do sądu. Była ciekawa, ile jeszcze razy w trakcie trwania jej szkolnej kariery będą tu powracać. Na zakończenie roku szkolnego?
W
rocznicę strzelaniny? W dzień rozdania matur? Oczami wyobraźni ujrzała artykuł w „People” na temat ocalałych ze Sterling High, napisany dziesięć lat po masakrze: „Jak potoczyły się ich losy?”. Czy John Eberhard zacznie znowu grać w hokeja – ba, czy w ogóle zacznie
chodzić? Czy rodzice Courtney wyjadą ze Sterling na zawsze? Gdzie wówczas będzie Josie?
A gdzie Peter?
Jej matka miała przewodniczyć rozprawie. Ta świadomość budziła
w dziewczynie skrajne emocje: czasami cudownie ją uspokajała, a innym razem wprawiała w totalne przerażenie. Z jednej strony, Josie wiedziała, że gdy matka zacznie składać w całość wydarzenia tamtego
dnia, już więcej nie będzie jej zadawała żadnych pytań. Z drugiej strony,
kiedy już dopasuje wszystkie elementy, to co wówczas zdoła wydedukować?
Do biblioteki wszedł Drew, podrzucając w ręku pomarańczę.
Rozejrzał się po grupkach uczniów siedzących na podłodze, balansujących tacami z gorącym lunchem. W końcu udało mu się wypatrzyć Josie.
– Co słychać? – spytał, przysiadając obok.
– Nic szczególnego.
– Szakale cię dopadły? – Bez wątpienia miał na myśli reporterów telewizyjnych.
– Przebiegłam między nimi.
– Jak dla mnie, mogą iść się pieprzyć.
Josie oparła głowę o ścianę.
– Jak dla mnie, życie mogłoby wreszcie powrócić do normy.
– Może po procesie… – Odwrócił się w jej stronę. – To musi być pokręcone… z twoją mamą i w ogóle.
– Nie rozmawiamy na ten temat. Prawdę mówiąc, ani na ten, ani na żaden inny. – Podniosła butelkę z wodą mineralną do ust i pociągnęła
długi łyk. Miała nadzieję, że Drew nie zauważy, jak bardzo trzęsą się
jej
ręce.
– On nie oszalał.
– Kto?
– Peter Houghton. Tamtego dnia popatrzyłem mu w oczy. I
zaręczam ci, że on cholernie dobrze wiedział, co robi.
– Zamknij się, Drew – westchnęła Josie.
– Ale kiedy to prawda. Bez względu na to, co będzie gadał jakiś pieprzony, cwany adwokat, usiłujący ocalić mu dupę.
– Nie ty o tym zdecydujesz, ale przysięgli.
– Jezu Chryste, Josie! Ze wszystkich ludzi na świecie jesteś ostatnią osobą, która powinna go bronić.
– Ja go nie bronię. Przypominam ci jedynie, jak działa nasz wymiar sprawiedliwości.
– Wielkie dzięki, Marcio Clark. Ale wierz mi, kiedy ci wyciągają
kulkę z ramienia, zasady prawa stają się dla ciebie cholernie mało istotne. Podobnie jak wtedy, gdy twój najlepszy przyjaciel – lub narzeczony! – wykrwawia się na śmierć w… – Urwał gwałtownie, bo Josie wypuściła butelkę z ręki, oblewając siebie i Drew wodą.
– Przepraszam. – Zaczęła zbierać wodę papierową serwetką.
– Ja też – westchnął Drew. – Chyba trochę mi odbija z racji tych
kamer i w ogóle. – Oderwał kawałek mokrej serwetki, zwinął go w kulkę, włożył do ust, a potem plunął w stronę monstrualnie otyłego chłopaka, który w orkiestrze dętej grał na tubie.
O mój Boże, pomyślała Josie. Jakby nic się nie zmieniło. Tymczasem Drew oderwał kolejny kawałek serwetki i zaczął ugniatać go w palcach.
– Przestań! – zażądała Josie.
– O co ci chodzi? – Wzruszył ramionami. – Przecież sama chciałaś, żeby wszystko wróciło do normy.
W sali rozpraw znajdowały się kamery czterech wielkich stacji telewizyjnych: ABC, NBC, CBS oraz CNN; stawili się również
reporterzy z „Time’a”, „Newsweeka”, „New York Timesa”, „The Boston Globe” oraz Associated Press. W minionym tygodniu Alex spotkała się
z przedstawicielami mediów w swoim gabinecie i zdecydowała, kto uzyska akredytację upoważniającą do wejścia na salę, a kto pozostanie
na schodach wiodących do sądu.
Miała świadomość, że na kamerach zaczęły pulsować małe
czerwone diody, sygnalizujące tryb nagrywania; słyszała, jak po
papierze suną długopisy reporterów zapisujących jej słowa verbatim. Peter Houghton stał się najbardziej osławionym nastolatkiem w kraju
i
dzięki temu Alex dostała szansę na swoje pięć minut sławy. A raczej sześćdziesiąt, poprawiła się w duchu. Bo tyle mniej więcej zajmie jej odczytanie całego aktu oskarżenia.
– Peterze Houghton – zaczęła. – Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Courtney Ignatio, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A…
Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia… – zerknęła na dokument – …Matthew Roystona,
a
tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A…
To były zwyczajowe formuły, które Alex mogłaby recytować przez
sen. Koncentrowała się jednak na każdym słowie, odczytywała je opanowanym, równym głosem, wyraźnie akcentując tylko nazwiska zamordowanych. Sala była nabita po brzegi i wśród publiczności Alex rozpoznawała rodziców nieżyjących dzieci, a także twarze uczniów Sterling High. Jedna z matek pogrążonych w żałobie, kobieta zupełnie
Alex nieznana, siedziała w pierwszym rzędzie, tuż za stołem obrony, i kurczowo
zaciskała
dłonie
na
oszklonej
fotografii
20x28,
przedstawiającej uśmiechniętą dziewczynę.
– Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Justina Friedmana, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A… Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Christophera McPhee, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A… Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Grace Murtaugh, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A… Podczas gdy Alex ciągnęła swoją litanię, kobieta z fotografią zerwała się na równe nogi. Przechyliła się przez barierkę oddzielającą Petera
Houghtona i jego adwokata od widowni, po czym uderzyła dłonią o fotografię tak mocno, że aż rozprysnęło się szkło.
– Pamiętasz ją?! – krzyknęła rozdzierająco. – Pamiętasz Grace?! McAfee gwałtownie odwrócił się w jej stronę, Peter natomiast
zwiesił głowę i uparcie wbijał wzrok w stół obrony.
Alex już wcześniej miewała do czynienia z emocjonalnymi reakcjami widowni, po raz pierwszy jednak była autentycznie wstrząśnięta. Cierpienie tej matki wypełniało każdą wolną przestrzeń sali; podgrzewało nastroje zgromadzonych do punktu wrzenia.
Alex poczuła, że dygoczą jej dłonie, więc szybko ukryła je w
rękawach togi, by przypadkiem nikt tego nie zauważył.
– Proszę, by pani usiadła i zachowała milczenie… – zwróciła się do kobiety.
– Czy patrzyłeś jej w twarz, gdy ją mordowałeś, sukinsynu?! Patrzyłeś? – Alex mimowolnie powtórzyła w duchu to pytanie.
– Wysoki sądzie…! – wykrzyknął McAfee.
Oskarżenie już podało w wątpliwość zdolność Alex do
bezstronnego prowadzenia tego postępowania. Chociaż nie musiała nikomu nic tłumaczyć, oświadczyła jednak w obecności obu stron, że potrafi oddzielić swoje osobiste doświadczenia, związane z tą sprawą,
od profesjonalnych powinności. Szczerze wierzyła, że gdy nie będzie myśleć o Josie jak o córce, ale o jednej z setek osób, które się znajdowały
w szkole podczas strzelaniny, nic nie zdoła zachwiać jej sędziowską bezstronnością. Nie przypuszczała, że największy problem będzie miała
z ustawieniem siebie w roli zdystansowanego prawnika; odcięciem empatii wobec innej matki.
Z pewnością sobie poradzisz, powtarzała w duchu. Musisz tylko pamiętać, dlaczego się znalazłaś w tej sali.
– Panowie – zwróciła się Alex półgłosem do funkcjonariuszy sądowych, i natychmiast dwaj rośli mężczyźni podeszli do zrozpaczonej
kobiety, chwycili ją pod ręce i usiłowali wyprowadzić z sali.
– Będziesz się smażył w piekle! – wykrzykiwała kobieta, podczas
gdy obiektywy kamer śledziły każdy jej krok.
Alex tymczasem nie spuszczała oczu z Petera Houghtona.
– Panie McAfee?
– Tak, wysoki sądzie…
– Proszę, żeby pana klient wyciągnął przed siebie dłonie.
– Przepraszam, wysoki sądzie, ale czy nie byliśmy już świadkami
wystarczająco stygmatyzujących…
– Nalegam, mecenasie.
McAfee skinął głową w stronę Petera, który uniósł skute ręce i rozkurczył palce. Na jego dłoni połyskiwał ostry odłamek szkła z roztrzaskanej oprawy zdjęcia.
– Dziękuję, wysoki sądzie – mruknął Jordan.
– Polecam się na przyszłość. – Alex przeniosła wzrok na widownię.
– Mam nadzieję, że nie będziemy więcej świadkami podobnych demonstracji. W przeciwnym razie zarządzę opróżnienie sali i rozprawa
będzie się toczyć za zamkniętymi drzwiami aż do ogłoszenia wyroku. Po tym ostrzeżeniu powróciła do odczytywania aktu oskarżenia. W
sali panowała teraz taka cisza, że słychać było nierówne bicie złamanych
serc, szelest nadziei trzepoczącej pod sklepieniem.
– Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Madeleine Shaw, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A… Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Edwarda McCabe’a, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A…
Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku z rozmysłem podjął pan próbę pozbawienia życia Emmy Alexis, oddając w jej kierunku strzały z broni palnej, a tym samym dopuścił się usiłowania
zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 629 oraz
631 ustęp 1-A łącznie.
ustęp 1
Jest pan oskarżony o wniesienie broni palnej na teren placówki szkolnej.
Posiadanie materiałów wybuchowych.
Zabronione prawem użycie materiałów wybuchowych.
Posiadanie kradzionych dóbr w postaci broni palnej.
Gdy Alex zakończyła czytanie, czuła już chropawą suchość w
gardle.
– Panie McAfee, jak pański klient zamierza się ustosunkować do przedstawionych zarzutów?
– Wysoki sądzie, mój klient się nie przyznaje do popełnienia któregokolwiek z czynów wyszczególnionych w akcie oskarżenia.
Jak zwykle w wypadku podobnego oświadczenia po sali poniósł się gniewny pomruk. Taka reakcja widowni zawsze wydawała się Alex całkowicie niedorzeczna. Czego ci ludzie się spodziewali? Że oskarżony
podda się bez walki?
– Peterze Houghton, ze względu na naturę zarzutów nie przysługuje panu prawo do zwolnienia za kaucją, więc do czasu ogłoszenia ostatecznego werdyktu będzie pan przebywał w więzieniu hrabstwa. Alex zakończyła rozprawę i pośpieszyła do swojego gabinetu. Zamknęła drzwi i zaczęła chodzić nerwowo tam i z powrotem, jak lekkoatleta po wyjątkowo morderczym biegu. Jeżeli była czegokolwiek w życiu pewna, to swojej zdolności do zachowania obiektywizmu. Ale skoro z takim trudem przebrnęła przez odczytanie aktu oskarżenia, co się będzie działo, gdy prokuratura zacznie ze wszystkimi detalami odtwarzać tragiczne wydarzenia tamtego dnia?
– Eleanor – odezwała się wreszcie, wcisnąwszy uprzednio przycisk interkomu – odwołaj wszystkie moje zajęcia na dzisiejszy dzień.
– Ależ…
– Masz je odwołać – zarządziła Alex ostrym głosem. Wciąż powracał
do niej obraz siedzących na sali rodziców, którzy stracili dzieci. Cierpienie na ich twarzach było jedną wielką zbiorową blizną.
Alex szybko ściągnęła togę i tylnymi schodami zbiegła na parking.
Tym razem nie zapaliła jednak papierosa, ale wsiadła do samochodu. Pojechała prosto do dawnej podstawówki i zatrzymała się na pasie
przeznaczonym dla służb ratunkowych. Na parkingu nauczycielskim stał wóz transmisyjny jakiejś stacji telewizyjnej i Alex poczuła wzbierającą panikę; szybko jednak sobie uświadomiła, że van ma nowojorskie tablice rejestracyjne. Ryzyko, że ktoś spoza New Hampshire rozpozna ją bez togi, było wyjątkowo nikłe.
Tylko jedna jedyna osoba miała prawo prosić, by Alex zrezygnowała
z prowadzenia tej sprawy. Córka. Jednakże Alex wiedziała, że w ostatecznym rozrachunku Josie ją zrozumie. To miała być pierwsza poważna sprawa jej matki w sądzie wyższej instancji. Poza tym, podejmując się tego wyzwania, Alex dawała córce budujący przykład: pokazywała, że przy odrobinie samozaparcia można powrócić do dawnego rytmu życia. Istniał jeszcze jeden powód, dla którego tak bardzo jej zależało na przewodniczeniu tej rozprawie, chociaż próbowała go ignorować, bo myśl o nim uwierała niczym cierń, piekła jak sól sypana na żywą ranę: w toku wystąpień oskarżenia i obrony Alex miała szansę dowiedzieć się dużo więcej o przeżyciach własnego dziecka niż od samej Josie.
Weszła do głównego sekretariatu szkoły.
– Przyjechałam po córkę – oznajmiła i sekretarka pchnęła w jej
stronę podkładkę, do której klipsem był przytwierdzony specjalny
formularz, podzielony na kolumny. NAZWISKO UCZNIA, przeczytała Alex. GODZINA WYJŚCIA. PRZYCZYNA. GODZINA POWROTU.
Josie Cormier, wpisała szybko. 10:45. Ortodonta.
Przez cały czas czuła na sobie wzrok sekretarki, która zapewne chciałaby wiedzieć, czemu sędzia Cormier stoi teraz naprzeciwko jej biurka, zamiast przewodniczyć rozprawie wzbudzającej tak żywe zainteresowanie wszystkich mieszkańców Sterling.
– Może będzie pani uprzejma powiedzieć córce, że czekam w samochodzie – poprosiła Alex i wyszła z sekretariatu.
Pięć minut później Josie wśliznęła się na fotel pasażera.
– Nie noszę aparatu ortodontycznego.
– To była pierwsza rzecz, jaka przyszła mi do głowy.
– A tak naprawdę po co przyjechałaś? – Josie podkręciła nawiew.
– Nie mogę ot tak, bez szczególnego powodu, zabrać córki na lunch?
– Jeszcze nie ma jedenastej.
– W takim razie na wagary.
– Okay, niech ci będzie – rzuciła niechętnie Josie.
Alex ruszyła spod szkoły. Josie siedziała na wyciągnięcie ręki, ale równie dobrze mogłaby się znajdować na innym kontynencie. Zwrócona twarzą do okna, bacznie śledziła ruch uliczny.
– Czy już się zakończyło? – spytała nieoczekiwanie.
– Odczytywanie aktu oskarżenia? Owszem.
– Dlatego do mnie przyjechałaś?
Jak Alex ma wyjaśnić córce, co czuła, gdy widziała przed sobą te bezimienne matki i ojców, którzy już nigdy nie zobaczą swoich córek i synów? Czy po śmierci dziecka w ogóle można się jeszcze nazywać rodzicami?
A czy zasługuje się na to miano, gdy z powodu głupoty pozwala się dziecku niepostrzeżenie wymknąć z naszego życia?
Alex stanęła na końcu drogi, skąd się rozciągał widok na
malowniczą panoramę rzeki. Nurt był zdradziecko rwący, jak zwykle
na wiosnę. Gdyby jednak nie miało się tej świadomości i popatrzyło jedynie na fotografię tego miejsca, miałoby się ochotę wskoczyć do wody. I wówczas prąd rzeki natychmiast wyssałby dech z człowieka; wciągnąłby go w bystrą toń; poniósł w nieznane.
– Bardzo chciałam cię zobaczyć – wyznała Alex. – Dzisiaj w sądzie
byli ludzie… ludzie, którzy zapewne budzą się każdego ranka i marzą, by móc zrobić to samo, co ja teraz: pod wpływem impulsu zabrać swoje
dziecko w środku dnia na lunch, zlekceważyć głos rozsądku,
nakazujący odłożyć tę przyjemność na później. – Zwróciła się w stronę
Josie. – Ci ludzie, o których wspomniałam… dla nich już żadne „później” nie istnieje.
Josie w milczeniu skubała białą nitkę, wystającą z kurtki. Alex tymczasem doszła do wniosku, że się zachowała jak ostatnia idiotka. Była wstrząśnięta, gdy podczas rozprawy ogarnęły ją tak silne uczucia;
zamiast jednak uprzytomnić sobie, jak nieprofesjonalne są równie emocjonalne odruchy, dała się im ponieść. Zapędziła się w obszar sentymentów – zdradliwych ruchomych piasków – a z tego nigdy nie
wynikało nic dobrego. Nie warto odkrywać przed nikim własnego serca, ponieważ najprawdopodobniej zostanie poharatane.
– Wagary – zdecydowała cicho Josie. – Nie lunch.
Alex z ulgą opadła na oparcie fotela.
– Okay, niech ci będzie – rzuciła żartobliwie. A gdy córka wreszcie
na nią spojrzała, dodała poważnym tonem: – Chciałabym z tobą porozmawiać o tej sprawie.
– Myślałam, że ci nie wolno.
– Mniej więcej o tym właśnie chcę pomówić. Chociaż ten proces jest dla mnie wielką szansą zawodową, zrezygnowałabym z jego
prowadzenia, jeżeli dowiedziałabym się, że ci z tym ciężko. I chcę, byś
była świadoma, że w każdej chwili możesz do mnie przyjść i zapytać,
o
co tylko zechcesz.
Obie udawały przez moment, że Josie regularnie się zwraca do Alex
ze wszystkimi problemami, podczas gdy tak naprawdę od wielu lat z niczego się jej nie zwierzała.
Posłała matce spojrzenie spod rzęs.
– Nawet o dzisiejszą rozprawę?
– Nawet o to.
– Co Peter powiedział w sądzie?
– Nic. Adwokat wypowiadał się w jego imieniu.
– A jak wyglądał?
Alex zastanowiła się przez chwilę. Kiedy zobaczyła Petera w tym pomarańczowym kombinezonie, w pierwszym odruchu się zdziwiła, że tak wyrósł i wydoroślał. Chociaż przez te lata od czasu do czasu go widywała
–
podczas
szkolnych
uroczystości,
w
centrum
kserograficznym, gdzie krótko pracował razem z Josie, czy kiedy przejeżdżał ulicą w samochodzie – w podświadomości spodziewała się
dziś ujrzeć tego samego małego chłopczyka, który chodził do przedszkola z Josie. Teraz stanęły jej przed oczami plastikowe więzienne chodaki, regulaminowy kombinezon, ręce i nogi skute kajdanami.
– Wyglądał jak każdy oskarżony – odparła.
– Jeżeli zostanie uznany za winnego, to już nigdy nie wyjdzie z więzienia, prawda?
Alex poczuła ostre ukłucie w sercu, bo nagle dotarła do niej bolesna prawda: chociaż Josie tego nie okazywała, żyła w nieustannym lęku,
że
jeszcze kiedyś mogłoby dojść do podobnej masakry. Jakże jednak Alex –
będąc sędzią – mogłaby jej obiecać, że skaże Petera, chociaż nawet się
nie rozpoczął właściwy proces? Poczuła, że stąpa po cienkiej linie, rozpiętej pomiędzy rodzicielskimi powinnościami a etyką zawodową, i
każdy kolejny krok grozi upadkiem w przepaść.
– Nie powinnaś zawracać sobie tym głowy…
– To żadna odpowiedź – odparła Josie.
– A więc owszem. Najprawdopodobniej do końca życia pozostanie
w więzieniu.
– Czy będzie można go tam odwiedzać?
Teraz Alex już kompletnie się pogubiła w logice Josie.
– Dlaczego pytasz? Chciałabyś z nim porozmawiać?
– Być może.
– Zupełnie nie pojmuję, dlaczego po tym wszystkim…
– Kiedyś byłam jego przyjaciółką.
– Nie przyjaźniłaś się z nim od lat – zauważyła Alex, ale w tej samej chwili trybiki wskoczyły na swoje miejsce; i wówczas stało się oczywiste, czemu jej córka, która miała wszelkie powody, by odczuwać
lęk na myśl o zwolnieniu Petera z więzienia, chciała się z nim skontaktować w wypadku wyroku skazującego. Gnębiło ją poczucie winy. Zapewne Josie wierzyła, że zrobiła coś takiego (lub wręcz przeciwnie, czegoś zaniechała), co skłoniło Petera do rozpętania w szkole prawdziwego piekła.
Cóż, kto jak kto, ale Alex zdecydowanie wyjątkowo dobrze
pojmowała mechanizmy rządzące wyrzutami sumienia.
– Skarbie, Peter znajduje się pod opieką ludzi, których zadaniem jest dbanie o jego potrzeby. Ty nie musisz być jedną z nich. – Alex uśmiechnęła się blado. – Przede wszystkim powinnaś się zatroszczyć
o
siebie, zgadza się?
Josie umknęła wzrokiem.
– Mam test na następnej lekcji. Możemy już wracać do szkoły?
Alex prowadziła w milczeniu, ponieważ było za późno na
wprowadzenie korekty do własnych słów; na zapewnienie Josie, że o nią też ktoś dba i otacza ją opieką, że nie jest w tym wszystkim sama. O drugiej nad ranem, a więc równo po pięciu godzinach kołysania
na rękach chorego, zawodzącego niemowlęcia, Jordan zwrócił się do Seleny:
– Przypomnij mi, dlaczego się zdecydowaliśmy na dziecko?
Selena siedziała przy kuchennym stole; poprawka – leżała na nim, z głową opartą o złożone ramiona.
– Ponieważ zależało ci na powieleniu mojego finezyjnego łańcucha genetycznego.
– Zdaje się, że tym, co przede wszystkim udało się nam powielić,
jest jakiś szczep wyjątkowo zjadliwych wirusów.
Nagle Selena usiadła wyprostowana jak struna.
– Tylko popatrz – szepnęła. – Zasnął.
– Dzięki Bogu. Zabieraj go ode mnie.
– Nie ma mowy. Po raz pierwszy tego dnia znalazł chwilę
wytchnienia. Widać u ciebie mu najlepiej.
Jordan spiorunował żonę wzrokiem, po czym usiadł po przeciwnej stronie stołu, ostrożnie tuląc śpiące niemowlę.
– Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że różne decyzje są dziś podejmowane bez mojego udziału.
– Czyżbyśmy znowu powracali do czekającej cię rozprawy,
Jordanie? Jeżeli tak, musisz to oznajmić jasno i wyraźnie, bo jestem tak
zmordowana, że jeszcze nie załapię, że doszło do zmiany tematu…
– Po prostu nie mogę pojąć, dlaczego ona się upiera przy
prowadzeniu tego postępowania. Kiedy oskarżenie wywlokło sprawę
jej
córki, Cormier przeszła nad tym do porządku dziennego… co gorsza, sama Leven ewidentnie odpuściła.
Selena ziewnęła szeroko i wstała zza stołu.
– Skarbie, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Z punktu widzenia obrony Cormier jest zdecydowanie lepszym sędzią niż Wagner.
– Coś jednak mnie w tej sprawie nieprzyjemnie uwiera.
Selena uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Odparzony tyłek?
– Nawet jeżeli dziewczyna w tej chwili nic nie pamięta, nie znaczy,
że jeszcze sobie nie przypomni. Poza tym czy Cormier może rzeczywiście zachować bezstronność, skoro wie, że Josie musiała oglądać na własne oczy, jak mój klient pakuje jej ukochanemu kulkę
w
głowę?
– Możesz wnieść oficjalny wniosek o zmianę sędziego – zauważyła Selena. – Lub poczekać, aż zrobi to Diana.
Jordan zerknął na żonę spod oka.
– Ja na twoim miejscu trzymałabym gębę na kłódkę.
Wyciągnął rękę, szarpnął za pasek szlafroka Seleny i rozchylił jego poły.
– Czy widziałaś, żebym kiedykolwiek zdołał utrzymać język za
zębami?
– Kiedyś zawsze musi być ten pierwszy raz – zaśmiała się Selena.
Na każdej kondygnacji oddziału o zaostrzonym nadzorze – ZN – znajdowały się cztery cele, każda metr osiemdziesiąt na dwa i pół. W
środku – klasyczna potrzebował
więzienna
prycza
i
stalowy
kibel.
Peter
aż trzech ponieważ
dni,
by
bez
gwałtownego
skrętu
kiszek
zrobić
kupę,
przed celami nieustannie defilowali strażnicy; ale teraz już byłby w stanie się wysrać nawet na rozkaz, co pokazywało, jak bardzo przywykł
do pobytu w tym miejscu.
Na końcu korytarza stał mały telewizor. Mieściło się przed nim
tylko jedno krzesło, zawsze zajmowane przez tego, kto przebywał na oddziale ZN najdłużej. Reszta ustawiała się za jego plecami, niczym bezdomni w kolejce po darmową zupę. Repertuar, który udawało się uzgodnić, był dość ograniczony. Z reguły leciało MTV; poza tym więźniowie zawsze pilnowali, aby o odpowiedniej porze przełączyć się na Jerry’ego Springera. Peter doszedł do wniosku, że tak bardzo kochają
ten show, ponieważ ma on terapeutyczne działanie: każdego podbudowuje świadomość, że bez względu na to, jak spieprzył własne
życie, na świecie wciąż nie brakuje jeszcze gorszych od niego idiotów. Jeżeli jakiś osadzony z oddziału naraził się personelowi – na
przykład taki dupek, jak Szatan Jones (tak naprawdę wcale nie miał
na
imię Szatan, lecz Gaylor, ale gdy ktoś tylko o tym wspomniał, choćby szeptem, Jones reagował niepohamowaną agresją), który niedawno wymalował na ścianie swojej celi karykatury dwóch strażników, odstawiających wspólne balety w pozycji horyzontalnej – wszyscy otrzymywali zakaz oglądania telewizji przez tydzień. Wówczas podejmowało się wyprawy na drugą stronę korytarza: pod prysznic z plastikową zasłoną czy do telefonu, gdzie można było odbyć pogawędkę na koszt rozmówcy – dolar za minutę – co chwila przerywaną
nagranym
na
taśmie
komunikatem
„Rozmowa
prowadzona z Zakładu Penitencjarnego Hrabstwa Grafton”, na wypadek gdyby jakiemuś szczęściarzowi udało się o tym zapomnieć.
Peter odwalał codzienną porcję przysiadów, których nienawidził. W ogóle nienawidził wszelkich ćwiczeń fizycznych. Ale alternatywą było gnicie na pryczy w stanie pogłębiającej się chuderlawości, która natychmiast prowokowała szykany ze strony innych więźniów – szczególnie podczas godziny rekreacyjnej na więziennym boisku. Peter
poszedł tam kilka razy – nie po to, żeby porzucać do kosza, uprawiać jogging czy przeprowadzić bardziej lub mniej udaną transakcję w pobliżu muru, gdzie się odbywał potajemny handel narkotykami i papierosami, przemycanymi do pudła – ale tylko dlatego, że chciał pooddychać powietrzem, które jeszcze nie przeszło przez płuca wszystkich innych osadzonych na oddziale. Niestety, z boiska widać było rzekę. Mogłoby się wydawać, że to zaleta, ale życie szybko weryfikowało tę iluzję. Niekiedy wiatr przynosił ze sobą zapach mułu oraz lodowatej wody, i pewnego dnia Peter znalazł się o krok od totalnego załamania, gdy sobie uświadomił, że nie może tak po prostu
zejść nad brzeg, wyskoczyć z butów i skarpetek, pobrodzić w rzece, popływać czy choćby się, kurwa, utopić, jeżeli miałby na to ochotę.
W rezultacie przestał w ogóle wychodzić na dwór.
Zakończył swoją zwyczajową serię stu przysiadów – cóż za ironia
losu, zaledwie po miesiącu w więzieniu był tak silny i sprawny, że teraz
dałby radę skopać tyłek Mattowi Roystonowi i Drew Girardowi ZA JEDNYM ZAMACHEM – po czym usiadł na pryczy i wziął w rękę formularz zakupów na wypiskę. Raz w tygodniu można było nabyć takie artykuły, jak płyn do płukania ust czy papier listowy, po iście paskarskich cenach. Peter przypomniał sobie rodzinne wakacje w St. John na Antiquie, gdzie pudełko płatków śniadaniowych kosztowało jakieś dziesięć dolców, ponieważ tam płatki należały do towarów ekskluzywnych. W USA z pewnością nie można określić szamponu do włosów mianem artykułu luksusowego, ale więźniowie byli skazani na łaskę i niełaskę administracji penitencjarnej, a ta winszowała sobie trzy
dwadzieścia pięć za małą buteleczkę head & shoulders lub szesnaście dolców za prymitywny wentylatorek wiatrakowy. Ewentualnie można było czekać, aż któryś z osadzonych dostanie nakaz przeniesienia do więzienia stanowego i zostawi ci w spadku swój ruchomy dobytek. Peter jednak uważał, że to ordynarne sępienie.
– Houghton! – Metalowa kratownica zabrzęczała pod ciężkimi
butami strażnika. – Poczta do ciebie.
Do celi wfrunęły dwie koperty i wylądowały pod pryczą. Peter
wyciągnął je, skrobiąc paznokciami o beton. Pierwszy list, tak jak się Peter spodziewał, był od matki, która pisywała do niego przynajmniej trzy razy w tygodniu. W tych listach poruszała banalne tematy: streszczała artykuły z lokalnej prasy lub szczegółowo opisywała stan domowych roślin doniczkowych. Przez jakiś czas Peterowi się zdawało,
że to jakiś tajemny kod, za którego pomocą matka chce mu przekazać
transcendentne, inspirujące treści, ale w końcu dotarła do niego przyziemna prawda: ona pisała o czymkolwiek, byle tylko zapełnić kartkę. Wówczas przestał te listy w ogóle otwierać. I nie miał z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia. Ona w gruncie rzeczy wcale nie wysyłała tych listów po to, aby on je czytał, ale ponieważ potrzebna jej była świadomość, że je napisała.
Peter nie miał za złe rodzicom, że są tak przerażająco zagubieni. On sam przez wiele lat znajdował się w tym stanie. Poza tym jedynymi ludźmi, którzy mogliby go zrozumieć, byli uczniowie Sterling High, obecni w szkole owego dnia, a oni nieszczególnie się kwapili do podtrzymywania kontaktu.
Tradycyjnie rzucił nieotwarty list od matki na podłogę i wpatrzył się
w adres zwrotny, wypisany na drugiej kopercie. Ten adres nic mu nie
mówił. Przesyłka nie pochodziła ze Sterling ani nawet z New Hampshire, ale z Ridgewood w stanie New Jersey i została nadana przez niejaką Elenę Battistę.
Peter rozerwał kopertę i przebiegł wzrokiem notkę.
Peterze,
Myślę o Tobie jak o dobrym znajomym, ponieważ pilnie śledziłam wszelkie doniesienia, dotyczące wydarzeń w Sterling High. Obecnie studiuję w college’u, ale wydaje mi się, że wiem, co musiałeś przeżywać…
bo ja też przechodziłam przez podobne piekło. Szczerze powiedziawszy,
piszę teraz pracę licencjacką na temat przemocy w szkole. Zdaję sobie
sprawę, że wykazuję się wielką śmiałością, zwracając się do Ciebie z prośbą o kontakt. Ostatecznie czemu miałbyś rozmawiać z kimś takim jak
ja… ale widzisz, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdybym znała kogoś
takiego jak Ty, kiedy sama byłam jeszcze w liceum, moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej. A może na zmiany nigdy nie jest za późno???????
Serdecznie pozdrawiam,
Elena Battista
Peter postukał listem o udo. Jordan powtarzał do znudzenia, że nie wolno mu z nikim rozmawiać – to znaczy, poza rodzicami i nim
samym, Jordanem. Ale rodzice byli do niczego, a Jordan, prawdę powiedziawszy, nie najlepiej się wywiązywał ze swojej części umowy, to jest nie pokazywał się na tyle często, by Peter mógł wyrzucić z siebie
wszystko, co mu w danej chwili leżało na wątrobie.
No i na dodatek to była dziewczyna z college’u! Peterowi
zdecydowanie pochlebiało, że chce z nim pogadać jakaś studentka, której przecież i tak nie mógłby powiedzieć niczego, o czym już nie wiedziała.
Ponownie sięgnął po formularz zakupów i postawił krzyżyk przy artykule opisanym jako „standardowa karta pocztowa”.
Proces można zasadniczo podzielić na dwie fazy: przedstawienie suchych faktów, zaistniałych feralnego dnia, czym się zajmuje oskarżenie; oraz naświetlenie wszelkich okoliczności, które do nich doprowadziły, co jest domeną obrony. W tym celu Selena starała się spotkać z jak największą liczbą osób, które przez ostatnie siedemnaście
lat miały kontakt z Peterem. I dlatego też dwa dni po odczytaniu aktu
oskarżenia siedziała wraz z dyrektorem Sterling High w jego tymczasowym gabinecie, w budynku dawnej podstawówki. Arthur McAllister miał krótką piaskową bródkę, zaokrąglony brzuch i dziwaczny uśmiech, w którym nigdy nie pokazywał zębów. Przywodził na myśl Selenie jednego z tych upiornych pluszowych misiów, które weszły na rynek, gdy sama była dzieckiem – zwały się Teddy Ruxpin
–
a wrażenie niesamowitości pogłębiło się jeszcze, kiedy dyrektor zaczął
odpowiadać na pytania Seleny, dotyczące zasad zwalczania przemocy w szkole.
– Nie tolerujemy żadnych przejawów agresji. A wyeliminowanie przemocy – fizycznej i psychicznej – to jeden z naszych priorytetów – wygłosił McAllister z żarliwością ideologa partyjnego.
– W takim razie, gdy jakiś dzieciak zgłasza panu, że znęca się nad
nim kolega, jakie konsekwencje spotykają winowajcę?
– Widzisz, Seleno… czy mogę się tak do pani zwracać? No więc, Seleno, lata praktyki pedagogicznej nauczyły nas, że gdy w wypadku konfliktu odwołujemy się do postępowania administracyjnego, sytuacja
prześladowanego dziecka tylko się pogarsza. – Dyrektor na moment
zawiesił głos. – Zdaję sobie sprawę, jak ludzie komentują tę strzelaninę.
Porównują naszą sytuację do masakry w Columbine, Paducah i do wszystkich wcześniejszych. Ale osobiście jestem przekonany, że to nie
prześladowanie
strasznych
czynów.
jako
takie
pchnęło
Petera
do
popełnienia
tak
– Domniemanego popełnienia – odruchowo skorygowała Selena. – Czy prowadzicie rejestr incydentów, w których doszło do użycia przemocy?
– Jeżeli grożą eskalacją konfliktu, a młodzi ludzie są karnie odsyłani do mojego gabinetu.
– Czy kiedykolwiek przysłano do pana kogoś, kto fizycznie lub psychicznie się znęcał nad Peterem Houghtonem?
McAllister wstał zza biurka i z oszklonej szafki wyjął gruby segregator. Zaczął przerzucać kartki, aż w końcu pewna strona przykuła jego uwagę.
– Ściśle rzecz biorąc, to PETER był do mnie przysłany dwukrotnie w tym roku. Został nawet zawieszony za bójkę na korytarzu.
– Bójkę? – powtórzyła Selena z powątpiewaniem. – Czy obronę przed pobiciem?
Kiedy Katie Riccobono czterdzieści sześć razy zatopiła nóż w piersi męża pogrążonego w głębokim śnie, Jordan zwrócił się o pomoc do doktora Kinga Wah, psychiatry sądowego, specjalizującego się w badaniach nad syndromem maltretowanej kobiety. Była to specyficzna
postać zespołu stresu pourazowego, którą pokrótce można by opisać następująco:
w
przypadku
kobiety
regularnie
poddawanej
maltretowaniu psychicznemu i fizycznemu poziom lęku o własne życie rośnie do niewyobrażalnego poziomu, na skutek czego w jej umyśle granice między rzeczywistością a urojeniami zaczynają się zacierać do takiego stopnia, że czuje się śmiertelnie zagrożona nawet wtedy, gdy prześladowca nie przejawia agresywnego zachowania lub – a tak było
z
Joem Riccobono – śpi kamiennym snem, sprowadzonym przez trzydniowy pijacki ciąg.
Praktycznie to King wygrał dla Jordana sprawę Katie. I od tamtej
pory wyrósł na niekwestionowanego eksperta w dziedzinie syndromu maltretowanej kobiety, dlatego rutynowo pojawiał się jako świadek obrony w sądach całego kraju. Jego honorarium sięgało niebotycznych
wysokości; możliwość spotkania z nim była przywilejem.
Jordan zjawił się w bostońskim biurze Kinga bez zapowiedzi, licząc
na to, że dzięki urokowi osobistemu zdoła skruszyć opór każdej sekretarki,
strzegącej
wrót
gabinetu
dobrego
doktora.
W
najczarniejszych jednak snach nie podejrzewał, że się natknie na dobiegającą wieku emerytalnego smoczycę imieniem Ruth.
– Pan doktor ma zajęte wszystkie terminy na najbliższe sześć
miesięcy – oznajmiła, nie zaszczycając przy tym Jordana choćby przelotnym spojrzeniem.
– Ale to wizyta prywatna, nie zawodowa.
– Czy pan sądzi, że to cokolwiek zmienia? – spytała tonem jasno wskazującym, że ani trochę.
Jedno natychmiast stało się dla Jordana oczywiste: niczego nie zwojuje, zapewniając Ruth, że pięknie dziś wygląda, odwołując się do bogatego repertuaru dowcipów o blondynkach czy przedstawiając swoje imponujące osiągnięcia na sali sądowej.
– To pilna sprawa rodzinna – rzekł.
– Pańska rodzina pilnie potrzebuje pomocy psychiatry – uściśliła suchym tonem.
– NASZA rodzina. – Jordan puścił wodze fantazji. – Jestem bratem doktora Wah. – Kiedy spojrzała na niego surowym wzrokiem, sugerującym, że nie zamierza tolerować podobnych nonsensów, dorzucił szybko: – Adoptowanym.
Uniosła sceptycznie jedną cienką brew i ołówkiem nacisnęła na
guzik telefonu. Po chwili rozległ się dzwonek.
– Doktorze, przyszedł pewien człowiek, który się podaje za
pańskiego brata. – Odłożyła słuchawkę na widełki. – Może pan wejść. Jordan otworzył ciężkie mahoniowe drzwi i ujrzał Kinga siedzącego
z nogami na biurku, pogryzającego kanapkę.
– Jordan McAfee! – Psychiatra rozpromienił się w uśmiechu. –
Powinienem od razu zgadnąć. A więc powiedz mi, mój drogi… co tam
u mamy?
– Skąd miałbym wiedzieć, do cholery, to ciebie zawsze
faworyzowała – zażartował Jordan, po czym podszedł do biurka i uścisnął Kingowi dłoń. – Dzięki, że mnie przyjąłeś.
– Musiałem zobaczyć, kto ma tyle hucpy, żeby się podawać za
mojego brata.
– Hucpy? To tego was uczą w chińskich szkołach?
– Jasne. Lekcje jidysz były zawsze po tabliczce mnożenia. – Gestem zaprosił Jordana do zajęcia miejsca w fotelu. – No więc, co słychać?
– Wszystko dobrze. Chociaż zapewne nie aż tak rewelacyjnie jak u ciebie. Ilekroć się przełączam na CourtTV, widzę na ekranie twoją twarz.
– Rzeczywiście, dużo pracuję. Prawdę powiedziawszy, za niecałe dziesięć minut mam kolejną wizytę.
– Tak, wiem. Ale postanowiłem zaryzykować. Chciałbym, żebyś
zbadał mojego obecnego klienta.
– Jordan, chłopie, wiesz, że chętnie bym to dla ciebie zrobił, ale wszystkie terminy wystąpień sądowych mam już zabukowane na sześć
miesięcy do przodu.
– Ta sprawa jest szczególna. Wielokrotne zabójstwo pierwszego stopnia.
– Kilka morderstw? – zdziwił się King. – To ilu mężów zdołała uśmiercić?
– Żadnego, bo to nie ona, tylko on. Chłopak. Praktycznie dzieciak. Przez lata był maltretowany i poniżany przez rówieśników, aż w końcu miał tego dosyć i rozstrzelał liceum Sterling High.
King wręczył Jordanowi połowę swojej kanapki z tuńczykiem.
– No, dobra, braciszku. Zjemy razem lunch i spokojnie obgadamy sprawę.
Josie wodziła wzrokiem po praktycznych, szarych płytkach podłogi,
po ścianach z pustaków, stalowych kratach, oddzielających policyjną dyżurkę od poczekalni, i ciężkich drzwiach z elektronicznym zamkiem. Było tu trochę jak w więzieniu i Josie się zastanawiała, czy przebywający w komisariacie policjanci są świadomi tej ironii losu. Ledwo jednak przyszło jej do głowy słowo „więzienie”, natychmiast przypomniała sobie o Peterze i wpadła w panikę.
– Wolałabym tu nie być – mruknęła, odwracając się do matki.
– Wiem.
– Dlaczego on chce znowu ze mną rozmawiać? Przecież już
mówiłam, że nic nie pamiętam.
Wezwanie na policję przyszło pocztą; detektyw Ducharme napisał,
że ma jeszcze kilka pytań do Josie, która natychmiast doszła do wniosku, że ten gliniarz zdobył nowe informacje, nieznane mu w chwili,
gdy rozmawiali po raz pierwszy. Matka wyjaśniła, że drugie przesłuchanie odbywa się tylko po to, by prokuratura mogła zapiąć wszystko na ostatni guzik; że w zasadzie jest czystą formalnością, ale
i
tak Josie musi się stawić na wezwanie. Nie daj Boże, żeby to przez nią
zawaliło się dochodzenie!
– Wystarczy, jak powtórzysz, że nic nie pamiętasz, i już będzie po wszystkim – zapewniła matka, kładąc delikatnie dłoń na kolanie Josie, które właśnie zaczęło drżeć.
W tej chwili dziewczyna miała największą ochotę wstać, wypaść na dwór i rzucić się biegiem przed siebie. Przemknąć przez parking, następnie przez ulicę, pędem przeciąć boiska gimnazjum, a potem wbiec do lasu porastającego skraj miejskiego stawu i jak najszybciej wspiąć się na szczyty gór, które dostrzegała z okien swojego pokoju,
gdy już opadły liście z drzew. Stanęłaby na najwyższym wierzchołku,
a
potem…
Rozpostarłaby ramiona i zrobiła krok nad krawędzią.
A jeżeli to wezwanie na komendę jest pułapką?
Jeżeli detektyw Ducharme już odkrył… wszystko?
– Josie – rozległ się jakiś głos. – Dziękuję, że zechciałaś się tu pofatygować.
Podniosła wzrok i ujrzała detektywa stojącego naprzeciwko. Matka natychmiast wstała z krzesła. Josie też chciała to zrobić, naprawdę chciała, ale nie mogła się zdobyć na odwagę.
– Pani sędzio, jestem wdzięczny za przywiezienie córki.
– Josie jest bardzo wzburzona. Nadal nic nie pamięta z wydarzeń owego dnia.
– Muszę to usłyszeć bezpośrednio od niej. – Detektyw przyklęknął
przy krześle i skierował na Josie spojrzenie. Dziewczyna doszła do wniosku, że ten policjant ma piękne oczy, chociaż o trochę smutnym wyrazie – jak u basseta. Zaczęło ją nurtować, co czuje człowiek, który musi wysłuchiwać strasznych opowieści rannych i przerażonych ludzi; czy można uniknąć osmotycznej absorpcji ich bólu?
– Obiecuję, że to nie potrwa długo – zapewnił detektyw łagodnie.
Josie się zastanawiała, co poczuje, gdy zamkną się drzwi pokoju przesłuchań; gdy pytania zaczną na nią napierać jak ciśnienie na korek
od szampana. Nie umiała zdecydować, co bolało bardziej: niemożność
wywołania z pamięci przebiegu wydarzeń pomimo najszczerszych usiłowań czy odtwarzanie w myślach ostatniego, najstraszniejszego momentu.
Kątem oka zauważyła, że matka z powrotem siada na krześle.
– Nie idziesz ze mną?!
Poprzednim
razem,
gdy
Josie
rozmawiała
z
kapitanem
Ducharme’em, matka posłużyła się swoją zgraną wymówką – jest sędzią, nie może się więc przysłuchiwać policyjnemu przesłuchaniu. Ale
potem odbyły tę rozmowę na temat rozprawy, podczas której odczytano akt oskarżenia, i matka stawała na głowie, by przekonać Josie, że można być sędzią i jednocześnie troskliwym rodzicem.
Innymi słowy, Josie znowu dała się nabrać: przez chwilę wierzyła,
że wszystko między nią a matką mogłoby się jeszcze zmienić na lepsze.
Matka otworzyła usta, potem je zamknęła – niczym ryba wyrzucona
na brzeg.
Czy czujesz się przy mnie nieswojo? – pomyślała Josie, i to pytanie odcisnęło się grubą pręgą w jej umyśle.
Jeśli tak, witaj w klubie.
– Miałabyś ochotę na kawę? – zapytał tymczasem policjant i pokręcił głową. – Czy raczej powinienem zaproponować colę, ponieważ osoby
w
twoim wieku nie pijają jeszcze kawy… Może z powodu własnej ignorancji kuszę cię zakazanym owocem…?
– Lubię kawę – odparła Josie.
Gdy detektyw Ducharme prowadził ją w głąb komisariatu, z
rozmysłem unikała wzroku matki.
Weszli do niewielkiej sali i policjant napełnił kubek kawą.
– Mleko? Cukier?
– Cukier proszę – odparła Josie. Wyjęła z cukierniczki dwa pakieciki
i wsypała ich zawartość do kubka. Potem rozejrzała się dokoła: stół z laminatowym blatem, jarzeniowe światło, wszystko takie zwyczajne, normalne aż do bólu.
– O co chodzi? – spytał detektyw.
– Właśnie myślałam, że nie wygląda to na miejsce, gdzie przemocą wyciska się zeznania z podejrzanych.
– To zależy, czy jest coś do wyciśnięcia – odparł Ducharme i
wybuchnął śmiechem, kiedy Josie raptownie pobladła. – Żartowałem. Stosuję przemoc wobec przestępców tylko wtedy, gdy odgrywam gliniarza dla potrzeb telewizji.
– Pan gra w jakimś serialu?!
Patrick westchnął głęboko.
– Nie ma o czym mówić. – Sięgnął po dyktafon stojący na środku stołu. – Będę nagrywał, tak jak poprzednio… głównie dlatego, że jestem
zbyt tępy, aby wszystko dobrze zapamiętać. – Nacisnął przycisk i postawił urządzenie przed Josie. – Czy ludzie często ci powtarzają, że jesteś podobna do mamy?
– Um… jeszcze nigdy tego nie słyszałam. – Przekrzywiła głowę. –
Ściągnął mnie pan tutaj, żeby o to zapytać?
Uśmiechnął się.
– Nie.
– Poza tym wcale nie jestem do niej podobna.
– Naturalnie, że tak. Masz takie same oczy.
Josie spuściła wzrok. – Moje są zupełnie innego koloru.
– Nie mówiłem o kolorze – odparł detektyw. – Josie, powiedz mi raz jeszcze, co pamiętasz z dnia strzelaniny?
Pod stołem Josie mocno zacisnęła ręce, wbijając paznokcie we
wnętrze dłoni, żeby coś bolało bardziej niż słowa, które musiała za chwilę wypowiedzieć.
– Miałam pisać test z chemii. Uczyłam się do niego przez pół nocy i zaczęłam o nim myśleć tuż po przebudzeniu. I to wszystko. Jak już panu mówiłam, nawet nie pamiętam, że w ogóle byłam wtedy w szkole.
– Czy przypominasz sobie, dlaczego zemdlałaś w szatni gimnastycznej?
Josie zamknęła oczy. Zobaczyła wyraźnie szatnię: białe kafle na podłodze, szare szafki, osierocona skarpetka, wetknięta w róg prysznica. I nagle wszystko zalała czerwień jaskrawa jak krew. Jak
niepohamowany gniew.
– Nie – odparła rwącym się głosem. – I zupełnie nie mam pojęcia, czemu na myśl o tej szatni chce mi się płakać. – Nienawidziła siebie
za
mazgajstwo, nienawidziła świadomości, że ktoś ją ogląda w takim stanie; ale najbardziej nienawidziła tego, że nigdy nie wiedziała, kiedy to ją dopadnie: niczym nagły szkwał, niespodziewana zmiana pływu. Josie wzięła w rękę podaną jej przez detektywa chusteczkę. – Czy mogę
już iść? Proszę…
Moment zawahania… i Josie poczuła, jak współczucie policjanta spływa na nią niczym sieć o wielkich okach, przez które ulatują wstyd,
gniew i strach.
– Naturalnie, Josie. Idź.
Alex udawała, że pilnie studiuje doroczny raport magistratu, gdy
Josie wypadła z impetem przez ciężkie, pancerne drzwi z powrotem
do
poczekalni. Zalewała się łzami. A Patricka Ducharme’a nie było nigdzie
w zasięgu wzroku.
Zamorduję go, zdecydowała z lodowatym spokojem Alex. Jak tylko
się upewnię, że z moją córką wszystko w porządku.
– Josie – odezwała się miękko, lecz Josie przebiegła obok i
wyskoczyła na parking przed komendą. Alex się poderwała i dogoniła córkę dopiero przy samochodzie. Objęła ją mocno w pasie, a Josie natychmiast zesztywniała.
– Zostaw mnie w spokoju!
– Co on ci powiedział, skarbie? Co zrobił? Muszę wiedzieć.
– Nie chcę z tobą rozmawiać! Ty nic nie rozumiesz! Nikt nie
rozumie! – Josie odskoczyła do tyłu jak oparzona. – Ci, co by zrozumieli,
już nie żyją.
Alex się zawahała, niepewna, jak powinna zareagować. Mogłaby przytulić córkę do piersi i pozwolić jej się wypłakać, pogrążyć w toni własnego smutku. Albo uświadomić Josie, że bez względu na to, jak bardzo jest zrozpaczona i wytrącona z równowagi, ma dość siły, by nad
sobą zapanować; by przezwyciężyć wszelką niemoc. Alex doskonale wiedziała, jak to zrobić: miała do czynienia z podobnymi sytuacjami
na
sali rozpraw, gdy przysięgli nie byli w stanie uzgodnić werdyktu. Wówczas
wygłaszała
zwyczajowe
sędziowskie
pouczenie:
przypominała o obowiązku obywatelskim, wyrażała niezachwianą
wiarę w rozsądek członków ławy i ich zdolność do osiągnięcia konsensusu.
Ilekroć Alex odwoływała się do owego pouczenia, zawsze osiągała pożądany skutek.
– Zdaję sobie doskonale sprawę, jak ci ciężko, ale jednocześnie
jestem głęboko przekonana, że masz w sobie dość siły woli…
Josie odepchnęła ją z nienawiścią i odskoczyła jeszcze dalej.
– Przestań do mnie przemawiać w taki sposób!
– W jaki?
– Jakbym była jakimś pieprzonym świadkiem czy przysięgłym,
któremu chcesz zaimponować!
– Pani sędzio… przepraszam, że przeszkadzam…
Alex odwróciła się na pięcie i ujrzała Patricka Ducharme’a; stał zaledwie dwa kroki dalej i przysłuchiwał się tej uroczej wymianie zdań pomiędzy matką a córką. Alex poczuła, jak zaczynają ją palić policzki;
właśnie takie zachowanie w miejscach publicznych pod żadnym pozorem nie uchodziło sędzi. Gdy tylko Ducharme wróci na posterunek, zapewne roześle maila do wszystkich gliniarzy w mieście: „Nigdy nie zgadniesz, co właśnie usłyszałem”.
– Pani córka zapomniała zabrać swoją bluzę.
Wyciągnął przed siebie rękę, przez którą była przewieszona różowa, starannie złożona bluza z kapturem, a potem, zamiast się wycofać, położył dłoń na ramieniu Josie.
– Nie zamartwiaj się – powiedział miękko i spojrzał jej w oczy, tak jakby byli jedynymi ludźmi na ziemi. – Wszystko się ułoży.
Alex się spodziewała, że córka zareaguje agresją, a tymczasem pod dotykiem jego dłoni Josie natychmiast się wyciszyła. Skinęła głową, jak
gdyby pierwszy raz od czasu strzelaniny autentycznie uwierzyła, że będzie lepiej.
Alex poczuła, jak wzbiera w jej wnętrzu ulga, że córka wreszcie zechciała pochwycić cienką nić nadziei; oraz żal, gorzki jak migdał, że
to
nie ona jest osobą zdolną przywrócić twarzy córki wyraz spokoju.
Josie otarła oczy rękawem bluzy.
– Już w porządku? – spytał Ducharme.
– Uhm.
– To dobrze. – Detektyw skinął głową w stronę Alex. – Pani sędzio.
– Dziękuję – wymamrotała, gdy odchodził w stronę komendy. Usłyszała trzask samochodowych drzwi; to Josie się wśliznęła na fotel dla pasażerów. Alex jednak tkwiła w miejscu i odprowadzała Patricka Ducharme’a wzrokiem, dopóki nie zniknął jej z oczu. Dlaczego to nie ja… – pomyślała, z rozmysłem nie kończąc zdania. Podobnie
jak
Peter,
Derek
Markowitz
był
geniuszem
komputerowym. I podobnie jak Peter, nie został obdarzony przez naturę imponującymi mięśniami czy wysokim wzrostem. Jego włosy układały się w śmieszne, sterczące na wszystkie strony kępki, które wyglądały niczym przyklejone. Zawsze nosił koszulę starannie wetkniętą w spodnie i nie cieszył się popularnością wśród kolegów. W odróżnieniu od Petera Derek nie wszedł pewnego dnia do szkoły
i nie zastrzelił dziesięciu osób.
Selena siedziała przy kuchennym stole Markowitzów, pod czujnym okiem Dee Dee Markowitz. Przyszła porozmawiać z Derekiem w nadziei, że mogliby go powołać na świadka obrony, ale, szczerze powiedziawszy, to, co do tej pory usłyszała, czyniło z niego o wiele lepszego kandydata na świadka oskarżenia.
– A jeżeli to moja wina? – zaniepokoił się Derek. – To znaczy, Peter rzucał czasami jakieś dziwne aluzje, więc może gdybym uważniej się wsłuchiwał w to, co mówił, zdołałbym go powstrzymać. Powiedzieć komuś, co się dzieje. Tymczasem ja uznałem, że to zwykłe wygłupy.
– Każdy by tak pomyślał na twoim miejscu – powiedziała Selena i rzeczywiście w to wierzyła. – Poza tym owego dnia do Sterling High wszedł nie ten Peter, którego znałeś.
– Fakt. – Derek pokiwał głową.
– Czy to już wszystko? – wtrąciła się Dee Dee. – Derek ma wkrótce lekcję gry na skrzypcach.
– Już prawie, pani Markowitz. Chciałam jeszcze tylko zapytać
Dereka o TEGO Petera, którego znał. Jak się poznaliście?
– W szóstej klasie obaj znaleźliśmy się w drużynie piłki nożnej. I
obaj byliśmy do dupy.
– Derek!
– Przepraszam, mamo, ale to prawda. – Zerknął na Selenę. – Za to żaden z tych ogólnie podziwianych mięśniaków nie byłby w stanie napisać najprostszego programu komputerowego, nawet gdyby od tego
zależało jego życie.
Selena uśmiechnęła się pod nosem.
– Cóż, ja też się zaliczam do upośledzonych technicznie ignorantów.
A więc zaprzyjaźniliście się z Peterem, gdy zostaliście członkami drużyny piłki nożnej?
– Zawsze razem grzaliśmy ławę, bo tylko nas dwóch trener nigdy
nie wstawiał do składu. Jednak wtedy jeszcze się nie zaprzyjaźniliśmy. To się stało trochę później, gdy Peter przestał się przyjaźnić z Josie. Niewiele brakowało, a Selena wypuściłaby z ręki długopis.
– Josie?
– Uhm. Josie Cormier. Ona też chodzi do naszej szkoły.
– I przyjaźni się z Peterem?
– Przyjaźniła – uściślił Derek. – Przez wiele lat tylko z nią się
trzymał. Ale potem ona została jedną ze szkolnych księżniczek i olała Petera. – Zerknął na Selenę. – Peter jednak wcale się tym nie przejął.
Naprawdę. Powiedział, że Cormier się zmieniła w zimną sukę.
– Derek!
– Przepraszam, mamo. Ale to też prawda.
– Czy mogę przeprosić na moment? – spytała Selena.
Wyszła z kuchni, wśliznęła się do łazienki i z komórki zadzwoniła
do domu.
– To ja – oznajmiła, gdy odezwał się Jordan. – Czemu u was tak cicho?
– Sam śpi.
– Chyba nie puściłeś mu DVD z Wigglesami, żeby móc w spokoju
zająć się studiowaniem materiałów z prokuratury?
– Czy dzwonisz tylko po to, by mi zarzucić marne wywiązywanie
się z obowiązków rodzicielskich?
– Nie. Dzwonię, by ci powiedzieć, że Peter i Josie byli swego czasu parą najlepszych przyjaciół.
Peterowi, podobnie jak wszystkim więźniom z oddziału
zaostrzonego nadzoru, przysługiwało tylko jedno widzenie w tygodniu,
chociaż to ograniczenie nie dotyczyło wszystkich odwiedzających. Na przykład adwokat mógł przychodzić w dowolnym czasie i tak często,
jak uważał za konieczne. Podobnie – co zakrawało na czyste szaleństwo
– dziennikarze. Wszystko, co Peter musiał zrobić, to podpisać dokument
stwierdzający, że dobrowolnie wyraża zgodę na kontakt z mediami, i Elena Battista mogła się z nim spotkać.
Była gorącą sztuką. Peter od razu to zauważył. Nie włożyła na siebie żadnego z tych bezkształtnych, wielkich swetrów, w jakich często chodzą studentki, ale obcisłą bluzkę na guziki. Parę z nich było rozpiętych i gdyby Peter się nachylił, z pewnością zobaczyłby nasadę
jej
piersi.
Poza tym miała długie, kręcone, gęste włosy, brązowe oczy jak u
łani, i Peterowi wydawało się nieprawdopodobne, by ktoś taki mógł być
kiedykolwiek prześladowany w liceum. Niemniej siedziała teraz przed nim, to jedno nie ulegało wątpliwości, i ilekroć spoglądała mu w oczy, od razu się peszyła.
– Wprost nie mogę w to uwierzyć! – wyznała, dosuwając stopy do samego brzegu czerwonego pasa. – Nie mogę uwierzyć, że rzeczywiście
się spotykamy.
Peter udawał, że słyszy coś podobnego każdego dnia.
– Taaa – mruknął nonszalancko. – Super, że przyjechałaś.
– O Boże! Przynajmniej tyle mogłam zrobić.
Peter przypomniał sobie opowieści o fankach różnych słynnych przestępców; te dziewczyny zasypywały ich listami, a niektóre nawet brały z nimi ślub w więziennej kaplicy. Ciekawe, czy strażnik, który wprowadzał Elenę, opowiadał teraz wszystkim, że do Petera Houghtona przyszła gorąca laska.
– Nie masz nic przeciwko temu, że będę robić notatki, prawda? Na użytek mojej pracy.
– Nie. Super.
Przyglądał się, jak wsuwa do ust obsadkę długopisu, a potem szuka w notesie wolnej strony.
– Więc, jak już ci wspominałam w liście, piszę o przemocy szkolnej.
– Dlaczego?
– Kiedy jeszcze byłam w liceum, przychodziły takie dni, że
wolałabym umrzeć, niż iść nazajutrz do szkoły. Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że nie mogę być jedyna… że więcej osób musi mieć podobne odczucia… I wówczas postanowiłam zająć się tym problemem. – Pochyliła się do przodu – ach, ten dekolt! – i zajrzała
Peterowi głęboko w oczy. – Nie masz nic przeciwko temu, żebym opublikowała wnioski z naszej rozmowy w jakimś czasopiśmie psychologicznym czy czymś w tym rodzaju?
– Nie. Super. – Mimowolnie się skrzywił. Jezu, ile jeszcze razy
powtórzy to nieszczęsne „super”? Musiał sprawiać wrażenie totalnego przygłupa.
– Może więc na początek powiesz mi, jak często cię szykanowali?
– W zasadzie codziennie.
– Jak?
– Zamykali mnie w szafce, wyrzucali mi podręczniki z autobusu. Przebiegł całą litanię prześladowań, którą już tysiąc razy odmawiał przed Jordanem: spychanie ze schodów, zdzieranie z nosa okularów i roztrzaskiwanie ich na kawałki, obraźliwe wyzwiska.
Oczy Eleny zwilgotniały.
– Musiało ci być strasznie ciężko.
Peter nie był pewien, jak powinien zareagować. Chciał podtrzymać
jej zainteresowanie, ale nie kosztem robienia z siebie totalnego mięczaka. Wzruszył więc jedynie ramionami w nadziei, że to wystarczy,
by osiągnąć pożądany efekt.
Pióro Eleny zawisło nad notesem.
– Peter, czy mogłabym cię o coś spytać?
– Jasne.
– Nawet jeżeli nie dotyczy bezpośrednio tematu?
Skinął głową.
– Czy to wszystko zaplanowałeś? Zamierzałeś ich pozabijać?
Skłoniła się w jego stronę z rozchylonymi ustami, jakby to, co Peter miał jej powiedzieć, było hostią, na której przyjęcie czekała przez całe życie. Peterowi głośno zadudniły w uszach kroki strażnika, spacerującego pod drzwiami rozmównicy; miał wrażenie, że niemal wyczuwa na języku smak oddechu Eleny. Chciał odpowiedzieć w taki sposób, by dziewczyna ujrzała w nim groźnego, a jednocześnie intrygującego osobnika i zapragnęła odwiedzić go ponownie.
Posłał w jej stronę uśmiech – w założeniu uwodzicielski.
– Powiedzmy, że to wszystko musiało się wreszcie skończyć. Czasopisma leżące w poczekalni u dentysty odznaczały się
długością żywota równą okresowi połowicznego rozpadu izotopu plutonu. Były tak stare, że gwiazda przedstawiona na okładce jednego z
nich w dniu swojego ślubu dochowała się już dwójki dzieci, którym
nadała imiona na cześć biblijnych proroków… czy też może jakichś tropikalnych owoców; natomiast prezydent mianowany Człowiekiem Roku już wiele lat temu przestał sprawować urząd. Gdy więc Jordan czekający na wymianę plomby zauważył egzemplarz najnowszego „Time’a”, poczuł się, jakby odkrył złoty samorodek.
Przez okładkę przedstawiającą zrobione z helikoptera zdjęcie
Sterling High, z którego wszelkimi możliwymi otworami wylewali się uczniowie, biegł duży napis: LICEA: LINIA FRONTU NOWEJ WOJNY? Jordan od niechcenia przeglądał artykuł, przekonany, że już nic nie jest
w stanie go w tej sprawie zaskoczyć, aż raptem jego uwagę przyciągnął
jeden z podtytułów, „Rozważania zabójcy”, a obok fotografia Petera, przedrukowana ze szkolnego albumu.
Jordan zaczął uważniej przebiegać tekst wzrokiem.
– Jasny szlag! – Zerwał się na równe nogi i pośpieszył ku drzwiom.
– Panie McAfee! – zawołała za nim recepcjonistka. – Doktor prosi!
– Umówię się na inny termin…
– Nie może pan zabierać naszego czasopisma…
– Niech je pani dopisze do mojego rachunku – burknął Jordan i
zbiegł po schodach do samochodu. Komórka rozdzwoniła się w chwili,
gdy przekręcał kluczyk w stacyjce. Nie zdziwiłby się, jeśli w słuchawce
usłyszałby triumfalny głos Diany Leven, napawającej się tym cudownym dla niej zrządzeniem fortuny. Okazało się jednak, że to Selena.
– Cześć. Wyszedłeś już od dentysty? Musisz wpaść po drodze do
apteki i kupić parę opakowań pieluch, bo właśnie mi się skończyły.
– Nigdzie nie wpadnę i nieszybko wrócę do domu. Mam ważniejszy problem na głowie.
– Skarbie, w tej chwili nie ma poważniejszego problemu od pieluch
dla twojego syna.
– Później ci wszystko wyjaśnię – odparł i wyłączył komórkę, więc nawet gdyby teraz Diana chciała się z nim skontaktować, już nie zdołałaby się dodzwonić.
Dotarł do więzienia w dwadzieścia sześć minut – jego życiowy
rekord – i popędził do środka. Przycisnął „Time’a” do pleksiglasowej szyby, oddzielającej dyżurnego strażnika od reszty świata.
– Muszę to mieć przy sobie podczas widzenia z klientem.
– Przykro mi – odpowiedział funkcjonariusz – ale nie można wnosić
do środka żadnych pism spiętych metalowymi zszywaczami.
Jordan oparł „Time’a” o zgięte kolano i balansując na jednej nodze, wyszarpnął strony ze zszywaczy.
– Czy teraz mogę się zobaczyć z moim klientem?
Został wprowadzony do tej samej salki co zwykle i zaczął się po niej miotać jak tygrys w klatce. Ledwie Peter stanął w drzwiach, Jordan trzasnął o stół czasopismem otwartym na feralnym artykule.
– Co ci, kurwa, strzeliło do głowy?!
Chłopak rozdziawił usta na całą szerokość.
– Ja… ona… nie wiedziałem, że jest z „Time’a”! – Szybko przebiegł wzrokiem tekst. – Nie do wiary – mruknął.
Jordanowi literalnie krew uderzyła do głowy. Zapewne w takich okolicznościach ludzie dostają udaru.
– Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z powagi postawionych ci zarzutów?! Ze swojego beznadziejnego położenia? Ogromu materiału dowodowego, przemawiającego na twoją niekorzyść? – Uderzył otwartą
dłonią w czasopismo. – Doprawdy sądzisz, że dzięki temu zyskasz czyjąś sympatię?
Peter przybrał wojowniczą minę.
– Wielkie dzięki za ten wykład. Może gdybyś się tu zjawił parę
tygodni wcześniej, teraz nie byłoby o czym mówić.
– To doprawdy paradne! – prychnął Jordan. – Ponieważ nie
przychodzę tak często, jak byś sobie życzył, postanowiłeś wbić mi nóż w plecy i uciąć sobie uroczą pogawędkę z reporterką?
– Nie przyszła tu jako reporterka, ale moja przyjaciółka.
– Pozwól, że cię oświecę – nie wytrzymał Jordan. – Ty nie masz żadnych przyjaciół!
– A jakie nowiny poza tym? – odparował Peter.
Jordan już otwierał usta, żeby się ponownie wydrzeć na tego dzieciaka, ale nie miał serca tego ciągnąć. Prawdziwość własnego stwierdzenia dotarła do niego z całą mocą, gdy przypomniał sobie zeszłotygodniową rozmowę Seleny z Derekiem Markowitzem. Koledzy Petera odcinali się od niego, zdradzali go, wyjawiali wszystkie sekrety na użytek zgłodniałych sensacji milionów.
Jeżeli Jordan chce się porządnie wywiązać ze swojego zadania, jego relacja z Peterem nie może się ograniczyć do układu adwokat-klient. Jordan powinien zostać jego powiernikiem, a tymczasem do tej pory tylko nakręcał tego chłopaka, jak wszyscy inni w jego życiu.
Usiadł obok Petera na krześle.
– Posłuchaj – odezwał się spokojnym, opanowanym głosem. – Nie
wolno ci powtórzyć takiego numeru. Jeżeli ktokolwiek jeszcze kiedyś spróbuje się z tobą skontaktować pod jakimkolwiek pozorem, musisz mnie natychmiast o tym powiadomić. Za to ja będę cię odwiedzał zdecydowanie częściej niż do tej pory. Okay?
Peter potwierdził wzruszeniem ramion. Potem przez dłuższą chwilę obaj milczeli, niepewni, jak powinien wyglądać następny ruch.
– I co teraz? – spytał w końcu Peter. – Mam znowu opowiadać o Joeyu?
Czy
omówimy,
co
mam
gadać
podczas
badania
psychiatrycznego?
Jordan w pierwszej chwili nie wiedział, jak zareagować. Zjawił się tu tylko dlatego, by roznieść Petera w puch za tę rozmowę z dziennikarką;
gdyby nie zobaczył artykułu, nie przyjechałby w ogóle. Z pewnością
mógłby wypytać go ponownie o wspomnienia z dzieciństwa, przeżycia szkolne czy odczucia wynikające z ciągłego upokarzania, ale z bliżej nieokreślonych powodów wydało mu się to niestosowne.
– Prawdę powiedziawszy, przydałaby mi się fachowa porada – powiedział. – Na Gwiazdkę dostałem od żony pewną grę
komputerową. Chyba „Agents of Stealth”. Problem w tym, że nie jestem
w stanie przejść przez pierwszy poziom.
Peter zerknął na niego spod oka.
– Zarejestrowałeś się jako android czy regal?
Skąd, do cholery, miał wiedzieć? Do tej pory nawet nie wyjął tej gry
z pudełka.
– Android.
– To poważny błąd. Bo widzisz, w takiej sytuacji nie możesz się zaciągnąć do legionu. Musisz zdobyć promocję. Żeby to osiągnąć, zaczynasz w sekcji edukacyjnej, a nie w kopalniach. Pojmujesz?
Jordan spojrzał na artykuł wciąż leżący na stole. Ta publikacja nieprawdopodobnie skomplikowała mu życie, ale może pozytywnym aspektem tej drobnej katastrofy będzie poprawa relacji z klientem.
– Uhm. Powoli rozjaśnia mi się w głowie.
– To się pani nie spodoba – uprzedziła Eleanor, kładąc na biurku
Alex arkusz papieru.
– Co to takiego?
– Wniosek o pani rezygnację z uczestnictwa w procesie Petera Houghtona. Prokuratura wnosi o formalne wysłuchanie stron w tej sprawie.
Takie wysłuchanie toczy się przy otwartej kurtynie, na sali rozpraw,
w obecności mediów, ofiar strzelaniny i rodzin zabitych, a więc za jego
sprawą Alex znalazłaby się na cenzurowanym jeszcze przed rozpoczęciem właściwego procesu.
– Ma do tego prawo. Tak jak ja mam prawo do jego odrzucenia.
– Osobiście przemyślałabym tę decyzję – zasugerowała z wahaniem
w głosie asystentka.
Alex spojrzała na nią znacząco.
– Możesz odejść.
Poczekała, aż za Eleanor zamkną się drzwi, i mocno zacisnęła
powieki. Nie wiedziała, co ma w tej sytuacji zrobić. Faktem jest, że rozprawa wstępna wstrząsnęła nią bardziej, niż się spodziewała. I nie ulegało wątpliwości, że dystans między nią a córką zacznie się
zwiększać wprost proporcjonalnie do staranności, z jaką Alex będzie przestrzegała wszelkich rygorów swojego zawodu. Ale ponieważ od początku wbiła sobie do głowy, że jest nieomylna – że w tym postępowaniu nic nie zachwieje jej bezstronnością – znalazła się w pułapce. Zupełnie inaczej przedstawiałaby się sprawa, gdyby zrezygnowała z prowadzenia tego procesu, zanim ruszyła cała machina
sądowa. Natomiast wycofując się obecnie, wyszłaby na osobę niezdecydowaną (w najlepszym wypadku) lub wręcz niekompetentną (wersja najczarniejsza). Alex zdecydowanie nie życzyła sobie, by którykolwiek z tych przymiotników łączono z jej nazwiskiem, szczególnie w kontekście pracy zawodowej.
Ale gdy odrzuci wniosek Diany Leven o publiczne wysłuchanie, wszyscy mogą odnieść wrażenie, że chowa głowę w piasek. Sensowniej
więc postąpi, jeżeli się zachowa, jak na dużą dziewczynkę przystało, i pozwoli stronom na oficjalne wyrażenie swoich stanowisk.
Podniosła słuchawkę telefonu.
– Eleanor, wciśnij ten wniosek na wokandę.
Przejechała palcami po włosach, potem znów je przygładziła.
Musiała zapalić. Teraz, natychmiast. Przeszukała szufladę biurka, ale
znalazła jedynie puste pudełko.
– Jasna cholera – mruknęła i nagle przypomniała sobie, że w bagażniku samochodu zakamuflowała jedną paczkę na czarną godzinę.
Chwyciła kluczyki i zbiegła tylnymi schodami na parking.
Z impetem otworzyła drzwi pożarowe i usłyszała nieprzyjemny
plask ludzkiego ciała zderzającego się z ciężkim przedmiotem.
– Rany boskie! – Pośpieszyła w stronę mężczyzny zwijającego się z bólu. – Nic się panu nie stało?
Patrick Ducharme wyprostował się ze skrzywioną miną.
– Pani sędzio, muszę przestać się na panią nadziewać. I to w sensie dosłownym.
Zmarszczyła brwi.
– Nie powinien pan stawać pod drzwiami!
– A pani nie powinna ich otwierać z taką gwałtownością. Więc gdzie dzisiaj? – spytał Patrick.
– Co „gdzie dzisiaj”?
– Gdzie się pali? – Skinął głową innemu gliniarzowi, zmierzającemu
w stronę zaparkowanego radiowozu.
Alex cofnęła się o krok i skrzyżowała ramiona. – Zdaje się, że już
odbyliśmy rozmowę na temat… rozmów.
– Po pierwsze, nie mówimy o procesie; chyba że wkroczyliśmy w
świat zupełnie obcych mi metafor. Po drugie, pani udział w tym postępowaniu zdaje się dość problematyczny, o ile wierzyć wstępniakowi w dzisiejszym „Sterling News”.
– Piszą o mnie we wstępniaku? – Alex nie wierzyła własnym uszom.
– A co mianowicie?
– Chętnie bym pani powiedział, ale to już byłaby rozmowa na temat procesu, czyż nie? – Uśmiechnął się od ucha do ucha i zaczął się oddalać.
– Proszę poczekać! – Kiedy się odwrócił, szybko się rozejrzała po parkingu, żeby sprawdzić, czy są sami. – Czy mogę pana o coś spytać?
Nieoficjalnie?
Powoli pokiwał głową.
– Kiedy ostatnio rozmawiał pan z Josie… czy odniósł pan wrażenie, że… jak by to ująć… wszystko z nią w porządku?
Detektyw oparł się plecami o ceglaną ścianę sądu.
– Pani z pewnością wie to lepiej ode mnie.
– Tak… naturalnie… Pomyślałam jednak, że może powiedziała
panu coś, czego wolałaby nie mówić mnie. – Spuściła wzrok. – Czasami
łatwiej się zwierzać obcym.
Czuła na sobie wzrok Patricka, ale nie miała dość odwagi, by
spojrzeć mu w oczy.
– A czy ja mogę pani coś powiedzieć? Nieoficjalnie?
Skinęła głową.
– Zanim się przeniosłem do Sterling, pracowałem w Maine. I tam prowadziłem sprawę, która nie była dla mnie zwykłym policyjnym dochodzeniem, jeżeli pani wie, co mam na myśli.
Wiedziała. W jego głosie pobrzmiewała nuta, której nigdy wcześniej nie słyszała – niska, rezonująca jak kamerton, który raz potrącony nie przestaje wibrować.
– Dotyczyła kobiety, która była dla mnie wszystkim, i jej synka,
który był wszystkim dla niej. Kiedy został skrzywdzony w sposób, w jaki żadne dziecko nigdy nie powinno zostać skrzywdzone, harowałem nad tą sprawą dzień i noc, poruszałem niebo i ziemię, ponieważ uważałem, że nikt nie zrobi tego lepiej ode mnie. Nikomu bardziej nie będzie zależało na wynikach śledztwa. – Spojrzał Alex prosto w oczy.
–
Byłem pewien, że jestem w stanie oddzielić swoje uczucia od
obowiązków.
Alex miała wrażenie, że w gardle osiadł jej suchy popiół.
– I co?
– Bardzo się myliłem. Ponieważ gdy kogoś kochamy, bez względu
na to, co próbujemy sobie wmówić, praca przestaje być tylko pracą.
– A czym się staje?
– Zemstą.
Pewnego ranka, kiedy Lewis powiedział Lacy, że jedzie do
więzienia na widzenie z Peterem, wsiadła do samochodu i podążyła
za
mężem. Chociaż minęło już kilka tygodni od czasu, gdy usłyszała od Petera, że ojciec go nie odwiedza, Lacy trzymała tę informację w sekrecie. Jedynie coraz rzadziej odzywała się do Lewisa z obawy, że jeśli
będzie za często otwierać usta, nie zapanuje nad huraganem słów i wszystko z siebie wyrzuci.
Pilnie uważała, żeby przez cały czas między nią a Lewisem
znajdowało się jakieś auto. Przypomniała sobie, jak w innym życiu, jeszcze zanim się pobrali, jechała za nim do jego mieszkania lub vice versa. Zabawiali się po drodze: machali tylnymi wycieraczkami niczym pies ogonem, nadawali sobie komunikaty alfabetem Morse’a, migając
kierunkowskazami.
Lewis skierował się na północ, jakby zmierzał do więzienia, i Lacy
na chwilę ogarnęło zwątpienie: czyżby Peter oszukał ją z jakiegoś niezrozumiałego powodu? Prawdę powiedziawszy, nie wydawało jej
się to prawdopodobne. Ale, z drugiej strony, to samo powiedziałaby, jeśli chodzi o Lewisa.
Kiedy dojechali do Lyme, zaczęło padać. Lewis skręcił na parking
przed niewielkim kompleksem handlowym, mieszczącym między innymi bank, pracownię artystyczną i kwiaciarnię. Nie mogła zatrzymać
w tym samym miejscu – natychmiast rozpoznałby jej samochód – więc
zajechała na tyły niewielkiego sklepiku z artykułami żelaznymi.
Może chce skorzystać z bankomatu, pomyślała, ale kiedy wysiadła z samochodu i skryła się za cysterną, zobaczyła, jak jej mąż wchodzi do kwiaciarni, by pięć minut później wyjść z bukietem łososiowych róż. Coś gwałtownie wyssało powietrze z jej płuc. Czyżby Lewis wdał
się w jakiś romans? Aż do tej pory nie przyszło jej do głowy, że sytuacja
mogłaby być jeszcze bardziej dramatyczna, że ich maleńka rodzina jeszcze bardziej mogłaby się zdezintegrować.
Na chwiejnych nogach Lacy dotarła do swojego auta i zmusiła się do dalszego śledzenia męża. To prawda, ostatnio obsesyjnie się skupiła
na
procesie Petera. I rzeczywiście nie chciała słuchać Lewisa, kiedy próbował nawiązać z nią rozmowę, ponieważ to, co mówił na temat seminariów ekonomicznych, nowych publikacji czy wydarzeń ogólnoświatowych, nie miało dla niej żadnego znaczenia – nie teraz, gdy jej syn siedział w więzieniu. Ale Lewis i romans?! Lacy zawsze uważała, że to ona jest wolnym duchem w ich związku, a Lewis – stabilną kotwicą.
Rzecz w tym, że poczucie bezpieczeństwa to złudna iluzja; zakotwiczenie niczego nie daje, jeżeli puści węzeł na drugim końcu liny.
Otarła łzy rękawem. Lewis z pewnością powie, że to tylko seks, że
nie ma nic wspólnego z miłością. Że to przelotna przygoda bez znaczenia. Że ludzie na najróżniejsze sposoby próbują się uporać z rozpaczą, załatać dziurę w sercu.
Lewis ponownie włączył kierunkowskaz i tym razem skręcił ku cmentarnej bramie.
Lacy poczuła ostre pieczenie w piersi. To już było perwersyjne. Po prostu chore. Czy tutaj właśnie się spotykają?
Wysiadł z samochodu z bukietem w ręku, ale bez parasola. Deszcz
lał teraz nie na żarty, ale Lacy postanowiła, że dziś doprowadzi sprawę
do końca. Zachowując bezpieczną odległość, podążyła za mężem do najnowszej części cmentarza, gdzie znajdowały się najświeższe mogiły.
Nawet nie zostały jeszcze oznakowane kamieniami nagrobnymi i układały się w patchwork regularnych prostokątów brunatnej ziemi i zielonej, starannie przystrzyżonej trawy.
Lewis przyklęknął i położył różę na pierwszej z mogił. A potem na następnej i następnej, i jeszcze kolejnej. Mokre włosy opadały mu na twarz, przemoczona koszula kleiła się do pleców, ale dziesięć róż znalazło się na swoim miejscu.
Lacy podeszła od tyłu, kiedy kładł ostatni kwiat.
– Wiem, że tu jesteś – powiedział, nie oglądając się za siebie.
Głos uwiązł Lacy w gardle. Przekonała się, że mąż jej nie zdradzał, powinna więc poczuć radość i ulgę, jednak wszelkie pozytywne emocje
stłumiła świadomość tego, w jaki sposób Lewis spędzał czas.
– Jak śmiesz! – wybuchnęła. – Jak śmiesz tutaj przychodzić, zamiast odwiedzać własnego syna?!
Uniósł głowę.
– Czy słyszałaś o teorii chaosu?
– Pieprzę wszystkie teorie, Lewis! Jedyne, co mnie teraz obchodzi, to Peter. Czego zdecydowanie nie można powiedzieć o…
– W wielkim skrócie rzecz ujmując… – wszedł jej w słowo – …w linearnym ujęciu czasu jesteśmy w stanie określić przyczynę tylko ostatniego zaobserwowanego zdarzenia… nie umiemy natomiast powiązać ze sobą wszystkich wcześniejszych epizodów, które do niego
doprowadziły, bo nie dostrzegamy w nich logicznego ciągu. Nie potrafimy, na przykład, racjonalnie potwierdzić lub wykluczyć związku pomiędzy chłopcem puszczającym kaczkę po wodzie na plaży a wystąpieniem potężnego tsunami na drugim krańcu ziemi. – Lewis podniósł się znad grobu z rękami w kieszeniach. – Ja nauczyłem Petera
posługiwać się bronią. Zachęcałem go do polowań, chociaż wcale nie przepadał za tym sportem. Wygłosiłem tysiące maksym. A co, jeżeli jedna z nich pchnęła Petera do tego kroku?
Zgiął się w pasie i załkał głośno. Lacy objęła go mocno, nie zważając na krople opadające na jej głowę i plecy niczym pałeczki werblisty.
– Zrobiliśmy, co w naszej mocy – powiedziała.
– To wyraźnie nie wystarczyło. – Skinął głową w stronę grobów. – Tylko popatrz! Tylko sama popatrz!
Lacy powiodła wzrokiem po mogiłach. I poprzez strugi deszczu
ujrzała nagle twarze tych wszystkich dzieci, które żyłyby do dzisiaj, gdyby Peter nigdy się nie narodził.
Przycisnęła rękę do brzucha. Ostry ból przeciął ją na pół niczym piła magika, tyle że to nie był trik iluzjonisty – Lacy już nigdy więcej nie będzie sobą.
Jeden z jej synów zażywał narkotyki. Drugi wyrósł na mordercę.
Czy ona i Lewis byli nieodpowiednimi rodzicami dla tych chłopców? A może w ogóle nie powinni się decydować na rodzicielstwo?
Dzieci same z siebie nie popełniają błędów. To rodzice bezwiednie prowadzą je ku przepaści. Lacy i Lewis szczerze wierzyli, że zmierzają w dobrym kierunku, ale może w pewnym momencie powinni przystanąć i spytać o drogę. Niewykluczone, że wówczas nie musieliby
patrzeć, jak najpierw Joey, a potem Peter stawiają o jeden tragiczny krok
za dużo i spadają w otchłań.
Lacy przypomniała sobie, jak nieustannie konfrontowała doskonałe oceny Joeya ze słabszymi stopniami Petera; jak wymuszała na
młodszym synu, żeby dołączył do drużyny piłki nożnej, ponieważ jego brat czerpał tak wiele przyjemności z gry w szkolnej reprezentacji. Akceptacja zaczyna się w rodzinie, podobnie jak nietolerancja. Lacy zdała sobie sprawę, że zanim Peter został odrzucony przez rówieśników, czuł się już banitą we własnym domu.
Zacisnęła powieki. Do końca życia pozostanie dla reszty świata
matką Petera Houghtona. Swego czasu o tym marzyła – co tylko ilustruje, jak słuszny jest przesąd, że należy bardzo uważać z wygłaszaniem życzeń pod adresem losu. Jeżeli chcemy pławić się w blasku dokonań naszych dzieci, musimy być także gotowi na przyjęcie odpowiedzialności za ich katastrofy. W tej chwili dla Lacy oznaczało to jedno: zamiast podejmować symboliczne próby zadośćuczynienia leżącym tu ofiarom, muszą się zająć osobą najbliższą – Peterem.
– On nas potrzebuje – powiedziała. – Teraz bardziej niż
kiedykolwiek.
Lewis stanowczo pokręcił głową.
– Nie mogę się z nim zobaczyć.
Lacy odskoczyła od męża.
– Dlaczego?
– Ponieważ do tej pory codziennie myślę o tym pijanym kierowcy,
który zabił Joeya. I nadal gorąco żałuję, że nie on zginął zamiast naszego
syna, bo w moim przekonaniu zasługiwał na śmierć. Rodzice tych dzieci
dzień w dzień myślą tak samo o Peterze. I wiesz co, Lacy… żadnemu
z
nich nie mam tego za złe.
Lacy zaczęła się powoli cofać, dygocząc na całym ciele. Lewis
zgniótł w dłoniach bibułkę, która osłaniała róże, i włożył ją do kieszeni.
A przez cały czas deszcz padał gęsto i rzęsiście, rozdzielając tych dwoje
migotliwą kurtyną.
Jordan siedział w pizzerii zlokalizowanej nieopodal więzienia i
czekał na Kinga Wah, który miał się tu zjawić, gdy skończy rozmowę
z
Peterem. Psychiatra był spóźniony już dobre dziesięć minut i Jordan nie
umiał powiedzieć, czy to dobry czy zły znak.
W końcu King wpadł przez drzwi wejściowe w obłoku wydętych
pół płaszcza. Wsunął się na siedzenie loży, w której siedział Jordan, i chwycił kawałek pizzy z jego talerza.
– Z psychologicznego punktu widzenia młodociana ofiara
prześladowania rówieśniczego niczym się nie różni od dorosłej kobiety,
poddawanej systematycznemu maltretowaniu. W jednym i w drugim przypadku mamy do czynienia z zespołem stresu pourazowego. – Rzucił spieczony brzeg z powrotem na talerz. – Czy wiesz, co powiedział mi Peter?
Oczyma duszy Jordan ujrzał swojego klienta.
– Że w więzieniu jest do dupy?
– To to oni wszyscy mówią. Oznajmił, że wolałby umrzeć, niż
znowu drżeć na myśl o tym, co następnego dnia może go spotkać w szkole. Co ci to przypomina?
– Katie Riccobono – odparł Jordan. – Po tym, jak załatwiła mężowi potrójne bypassy nożem do steków.
– Katie Riccobono, wzorzec z Sèvres syndromu maltretowanej
kobiety – uściślił King.
– Peter natomiast ma zostać pierwszym zdiagnozowanym
przypadkiem dzieciaka dotkniętego syndromem ofiary prześladowania rówieśniczego – mruknął Jordan. – Powiedz mi, King, tylko szczerze. Sądzisz, że przysięgli zidentyfikują się z chłopakiem dotkniętym
urazem psychicznym, który oficjalnie nawet nie istnieje w literaturze
fachowej?
– W ławie przysięgłych nie zasiadają jedynie maltretowane kobiety,
a jednak wiele takich osób uniewinniono. Z drugiej strony, każdy członek ławy musiał przejść przez jakieś szczeble systemu edukacyjnego. – King sięgnął po colę Jordana i pociągnął zdrowy łyk.
–
Czy wiesz, że poniżenie przeżyte w szkole jest równie traumatyczne jak
doświadczenie przemocy seksualnej?
– Chyba żartujesz.
– Tylko pomyśl o tym przez chwilę. Oba te toksyczne incydenty sprowadzają się w istocie do wspólnego mianownika – głębokiego upokorzenia. Jakie jest twoje najbardziej żywe wspomnienie z okresu szkoły średniej?
Jordan musiał się skupić na dłuższą chwilę, by przypomnieć sobie cokolwiek z tamtego okresu, nawet niekoniecznie wydarzenie, które można by nazwać kamieniem milowym. Ale już po chwili uśmiechnął się szeroko.
– Lekcja WF, test sprawnościowy. Żeby go zaliczyć, trzeba było
między innymi wspiąć się po linie zawieszonej u sufitu. W owych czasach nie odznaczałem się równie imponującą tężyzną fizyczną, jak
obecnie…
– Co ty powiesz?
– …więc bardzo się przejmowałem, że nie zdołam wejść na górę. Okazało się jednak, że nie wejście, ale zejście jest problemem. Gdy się
wspinałem po tej linie sunącej między nogami, tak mi stanął, jak jeszcze
nigdy przedtem.
– Sam widzisz – odparł King. – I powiem ci więcej. Pięć na dziesięć osób nie przypomni sobie ani jednego zdarzenia z okresu szkoły, tak skutecznie je powypierali. Druga połowa będzie pamiętać przede wszystkim jakiś wyjątkowo przykry, upokarzający moment.
– To cholernie dołujące – zauważył Jordan.
– Cóż, większość z nas w miarę dorastania dochodzi do wniosku, że owe wydarzenia będą nieistotnymi detalami w całym obrazie naszego życia.
– A ci, którym się to nie udaje?
King zerknął na Jordana spod oka.
– Stają się Peterami Houghtonami.
Alex tylko dlatego zaczęła przeszukiwać szafę Josie, że
potrzebowała czarnej spódnicy, którą córka swego czasu od niej
pożyczyła i której nie oddała do tej pory. Alex umówiła się na wieczór
z
Whitem Hobartem, swoim byłym szefem w biurze obrońców z urzędu, od paru lat już emerytem. Po dzisiejszej sesji, podczas której oskarżenie
formalnie przedstawiło wniosek o zmianę sędziego w sprawie Houghtona, potrzebowała mądrej, życzliwej rady.
Wkrótce znalazła spódnicę, znalazła też mały skarbczyk córki.
Usiadła na podłodze i położyła otwarte pudełko na kolanach. Na jej dłoń spłynęła z szelestem cichym jak szept lamówka starego fikuśnego
kostiumu Josie. Jedwab był przyjemnie chłodny w dotyku. Kiedy Josie miała sześć czy siedem lat, włożyła ten kostium na Halloween, a potem
zachowała, bo uznała, że może jej się jeszcze przydać na jakiś bal przebierańców. Był on też pierwszą i ostatnią wyprawą Alex w tajemny
świat krawiectwa. W połowie pracy dała jednak za wygraną i zgrzała szwy tkaniny za pomocą specjalnego kleju, wprasowywanego gorącym
żelazkiem. Owego roku zamierzała osobiście zabrać Josie na obchód
po
okolicznych domach, ale wówczas pracowała w biurze obrońców z
urzędu i jeden z jej klientów został ponownie aresztowany. Josie spędziła tamten wieczór z sąsiadką i jej dziećmi, a kiedy późną porą Alex wróciła w końcu do domu, córka wyrzuciła z poszewki na jej łóżko
wszystkie zdobyczne słodycze. „Połowa jest twoja – powiedziała. – Bo ominęła cię cała zabawa”.
Alex przekartkowała atlas geograficzny, który Josie wykonała w pierwszej klasie – córka sama pokolorowała wszystkie kontynenty i zalaminowała każdą kartkę; potem przejrzała świadectwa córki. Znalazła fantazyjną gumkę do włosów i naciągnęła ją na przegub. Na samym spodzie pudełka leżała notka napisana niewprawnym, dziecięcym pismem: „Kohana mamusiu. Bardzo cię koham. Dużo buziaków”.
Alex powiodła palcem po literach, zastanawiając się, czemu ten
liścik wciąż jest u córki. Czy zapomniała, że go napisała? Czy może pogniewała się o coś na matkę i postanowiła nie dawać jej tej karteczki?
Alex podniosła się powoli i odłożyła pudełko dokładnie tam, gdzie
je znalazła. Przerzuciła czarną spódnicę przez rękę i wróciła do swojej sypialni. Większość rodziców przeczesywała pokoje dzieci w poszukiwaniu kondomów, torebek z marihuaną czy innych równie
inkryminujących dowodów. Jednak nie Alex. Ona przeglądała rzeczy Josie, by zapamiętać, co ją ominęło w życiu.
Jednym z bardziej ponurych aspektów samotnego życia był fakt, że Patrick nie widział powodu, dla którego miałby się zajmować gotowaniem w domu. I tak większość posiłków zjadał, stojąc nad zlewem, nie było więc sensu zawracać sobie głowy brudzeniem garnków, patelni i zapychaniem lodówki. Ostatecznie nie mógł liczyć
na
to, że ktoś spojrzy na niego z podziwem i powie: „Rany, Patrick, ale bomba, skąd wytrzasnąłeś ten przepis?”.
Problem posiłków rozwiązał systemowo. Poniedziałek – pizza.
Wtorek – bar kanapkowy. Środa – chińszczyzna. Czwartek – zupa. Piątek – hamburger w knajpce, w której zazwyczaj wypijał też piwo przed powrotem do domu. Weekendy – resztki z tygodnia, których zazwyczaj zostawało sporo. Niekiedy, gdy składał zamówienie, ogarniała go melancholia (czy istnieje jakieś żałośniejsze wyrażenie niż
„talerz przystawek dla jednej osoby”?), ale ogólnie rzecz biorąc, bilans
był pozytywny: dzięki swojemu systemowi zyskał grono nowych przyjaciół. Chłopak w barze kanapkowym wskazywał na Patricka
palcem i z szerokim uśmiechem wołał: „Kanapka-alla-italiana-indyk - ser-majonez-oliwki-ekstra-pikle-sól-i-pieprz”, co stanowiło sekretny ekwiwalent serdecznego uścisku dłoni.
Ponieważ był środowy wieczór, Patrick stał w Złotym Smoku i
czekał na realizację swojego zamówienia na wynos. Kiedy May pobiegła
do kuchni (Patrick zawsze się zastanawiał, skąd, u licha, wytrzasnęli tak
ogromny wok), zwrócił się w stronę zawieszonego nad barem telewizora: leciała transmisja meczu Red Soksów. Nieopodal siedziała samotna kobieta i w oczekiwaniu na zamówionego drinka strzępiła brzeg papierowej serwetki.
Była odwrócona do Patricka plecami, ale dzięki swoim detektywistycznym zdolnościom i tak mógł wiele o niej powiedzieć już na pierwszy rzut oka. Po pierwsze, miała świetny tyłek. Po drugie, zamiast upinać ten staropanieński koczek, powinna puścić włosy luzem:
pozwolić, by swobodnie wiły się po ramionach. Następnie zauważył,
że
barman (Koreańczyk imieniem Spike, co zawsze rozśmieszało Patricka po pierwszym tsing-tao) otwiera butelkę pinot noir, i z tego też wyciągnął odpowiedni wniosek: kobieta ma klasę. Żadne kolorowe
drinki z parasolką nie wchodziły w grę – nie w tym wypadku.
Stanął za jej plecami i wręczył Spike’owi dwudziestkę.
– Na mój koszt – zadysponował.
Kobieta się odwróciła i wówczas Patricka dosłownie wmurowało: Jakim cudem ta tajemnicza nieznajoma miała twarz sędzi Cormier? Przypomniał sobie licealne czasy: czasami widywało się z daleka matkę jakiegoś kolegi i w myślach wpisywało ją na listę ekstraseksownych lasek, póki się nie okazywało, kto to taki.
Sędzia wyrwała banknot z ręki Spike’a i oddała Patrickowi.
– Nie może pan stawiać mi drinków – oświadczyła. Wyjęła z torebki portfel i zapłaciła za siebie.
Patrick przysiadł na sąsiednim stołku.
– W takim razie… nie mam nic przeciwko temu, żeby pani postawiła drinka mnie.
– To nie najlepszy pomysł. – Rozejrzała się ukradkiem po restauracji.
– Nikt nie powinien widzieć, że w ogóle ze sobą rozmawiamy.
– Jedynymi naocznymi świadkami naszego spotkania są karpie w
tym akwarium przy kasie. Więc myślę, że jest pani kryta – odparł Patrick. – Poza tym prowadzimy tylko niezobowiązującą pogawędkę.
Nie rozmawiamy o słynnej sprawie. Chyba pani jeszcze pamięta, czym
jest towarzyska wymiana zdań, toczona poza murami sądu?
Podniosła kieliszek do ust.
– A właściwie co pan tu robi?
Patrick zniżył głos do szeptu.
– Kontrolowany zakup narkotyków od kuriera chińskiej mafii. Szmuglują czystą heroinę w saszetkach z cukrem.
Spojrzała na niego oczami okrągłymi ze zdumienia.
– Naprawdę?
– Nie. Czy przyznałbym się, gdybym rzeczywiście prowadził taką
akcję? Czekam na realizację mojego zamówienia na wynos. A pani?
– Czekam na kogoś, z kim się tu umówiłam.
Dopóki nie wypowiedziała tych słów, nie zdawał sobie sprawy, że
jej towarzystwo sprawia mu prawdziwą przyjemność. Dobrze się bawił,
wprawiając kobietę w zakłopotanie, co, między Bogiem a prawdą, wcale
nie było trudne. Sędzia Cormier przywodziła mu na myśl Czarnoksiężnika z Oz: dzwonki, gwizdki, aura nieprzystępnego majestatu, ale gdy spada zasłona, ukazuje się zwykła istota ludzka.
Która przy okazji ma świetny tyłek.
Poczuł, że się rumieni.
– Szczęśliwa rodzina – rzucił.
– Słucham?
– Tak się nazywa danie, na które czekam. Próbuję pomóc w podtrzymaniu niezobowiązującej pogawędki.
– Zamówił pan jedno danie? Nikt nie przychodzi do chińskiej restauracji tylko po jedną potrawę!
– Nie wszyscy z nas mają w domu dorastające dzieci.
Przejechała palcem po brzegu kieliszka.
– Pan ich nie ma?
– Nigdy się nie ożeniłem.
– Dlaczego?
Patrick potrząsnął głową i uśmiechnął się smętnie.
– W ten temat nie będziemy się zagłębiać.
– Rany – odparła sędzia. – Musiał ją pan bardzo kochać.
Mimo woli otworzył usta. Do diabła, aż tak łatwo go rozszyfrować?
– Nie pan jeden ma nadzwyczajne zdolności detektywistyczne – uzupełniła ze śmiechem. – Tyle że w tym wypadku to się nazywa kobiecą intuicją.
– Dzięki niej błyskawicznie zarobiłaby pani na złotą odznakę. – Spojrzał na jej dłoń bez obrączki. – A dlaczego pani nie jest mężatką? W odpowiedzi powtórzyła jego własne słowa:
– W ten temat nie będziemy się zagłębiać.
Przez chwilę popijała w milczeniu wino, aż w końcu Patrick
zabębnił palcami po barze.
– Była już zajęta – wyznał.
Sędzia odstawiła pusty kieliszek.
– On też – przyznała, a gdy Patrick zwrócił się w jej stronę, spojrzała mu prosto w oczy.
Jej tęczówki były jasnoszare, przywodzące na myśl wieczorny zmierzch, srebrne pociski i pierwszy szron zimowy. Miały ten sam
kolor, jaki przybierało niebo tuż przedtem, zanim rozdarła je błyskawica.
Patrick nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi i dopiero teraz zorientował się dlaczego.
– Jest pani bez okularów.
– Nawet pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę, że dobrych mieszkańców Sterling ochrania ktoś równie spostrzegawczy i błyskotliwy.
– Zawsze ma je pani na nosie.
– Tylko gdy pracuję. Używam ich do czytania.
Do tej pory spotykałem cię jedynie w pracy, pomyślał.
I z tego też powodu nigdy nie zauważył, że Alex Cormier jest w
istocie bardzo atrakcyjną kobietą: gdy wcześniej krzyżowały się ich ścieżki, zawsze była zapięta pod szyję, miała na sobie jakiś sztywny i bardzo oficjalny strój. Mało… człowieczy.
W każdym razie nie wyginała się wdzięcznie przy barze niczym egzotyczny, cieplarniany kwiat.
– Alex! – Głos dobiegł zza ich pleców.
Mężczyzna był wyjątkowo elegancki, miał kosztowny garnitur,
takież buty i dokładnie tyle siwizny na skroniach, ile trzeba, by wyglądać dystyngowanie. Każdy szczegół jego wyglądu zdradzał, że jest prawnikiem. Bez wątpienia bogatym i rozwiedzionym; typ faceta, który nie przejdzie do seksu, póki nie wygłosi błyskotliwej pogadanki na temat kodeksu karnego; który po spełnionym akcie przesuwa się
na
swoją połowę łóżka, bo nie przychodzi mu do głowy, że najcudowniej się zasypia z kobietą w objęciach.
Jezu Chryste! – sklął się w duchu Patrick i opuścił wzrok na
podłogę. Skąd u niego te idiotyczne myśli?!
Przecież tak naprawdę wcale go nie obchodziło, że sędzia Cormier spotyka się z facetem, który na dobrą sprawę mógłby być jej ojcem!
– Whit, jakże się cieszę, że cię widzę – mówiła tymczasem Alex. Pocałowała mężczyznę w policzek i trzymając go za rękę, zwróciła się do Patricka: – Pozwól, proszę. To detektyw Patrick Ducharme. Detektywie, przedstawiam Whita Hobarta.
Facet miał silny, męski uścisk dłoni, co dodatkowo rozsierdziło
Patricka. Zastanawiał się, czy sędzia powie swojemu przyjacielowi coś jeszcze na jego temat. Chociaż, prawdę mówiąc, nie bardzo miała co. Patrick nie należał do jej starych przyjaciół. Nie był też mężczyzną przygodnie spotkanym w barze. No, a Alex nie mogła przecież powiedzieć, że oboje się zajmują sprawą Houghtona, ponieważ w takim
wypadku w ogóle nie wolno by jej było z nim rozmawiać.
Co, jak Patrick właśnie sobie uświadomił, próbowała mu przez cały czas wytłumaczyć.
W tej samej chwili z kuchni wynurzyła się May z papierową torbą, spiętą starannie zszywaczem.
– Bardzo proszę, Pat. A więc do zobaczenia za tydzień?
Poczuł na sobie wzrok sędzi.
– Szczęśliwa rodzina – powtórzyła Alex i w ramach nagrody pocieszenia posłała mu najlżejszy z uśmiechów.
– Miło było panią spotkać, sędzio – pożegnał się kurtuazyjnie
Patrick.
Pociągnął drzwi restauracji tak mocno, że aż odbiły w zawiasach i trzasnęły o przeciwległą ścianę. Był już w połowie drogi do samochodu,
gdy nagle do niego dotarło, że odechciało mu się wszelkiego jedzenia.
Wiodącym newsem w wiadomościach o dwudziestej trzeciej było rozpatrzenie wniosku prokuratury o zmianę sędziego rozpoznającego sprawę Petera Houghtona. Jordan i Selena leżeli w łóżku przy zgaszonych światłach, balansując miseczkami płatków na brzuchu. Tymczasem na ekranie ukazała się zapłakana matka dziewczyny sparaliżowanej od pasa w dół.
– Nikt nie uwzględnia sytuacji naszych dzieci – szlochała do
kamery. – Jeżeli ten proces zostanie unieważniony z powodu jakichś zawirowań prawnych… one nie będą miały siły przeżywać tego po raz drugi…
– To zupełnie tak samo jak Peter – zauważył Jordan.
Selena odłożyła na bok łyżkę.
– Cormier nie ustąpi. Zasiądzie na sędziowskim podwyższeniu w tej sprawie, nawet gdyby się musiała na nie wczołgać.
– Nie mogę przecież wynająć jakiegoś przyjemniaczka, gotowego przetrącić jej kolana, prawda?
– Spójrzmy na to od pozytywnej strony – zaproponowała Selena. –
W zeznaniach Josie nie ma nic takiego, co mogłoby zaszkodzić Peterowi.
– Święta racja! – Jordan usiadł tak gwałtownie, że mleko wylało się
na kołdrę. – To wprost genialne! – Odstawił miseczkę na nocny stolik.
– Co takiego?
– Diana nie wezwała Josie na świadka oskarżenia, ponieważ w zeznaniach dziewczyny nie ma nic przydatnego dla prokuratury. W takim razie ja mogę powołać ją na świadka obrony.
– Kpisz sobie? Chcesz umieścić na swojej liście córkę sędzi prowadzącej sprawę?!
– A czemu nie? Swego czasu była przyjaciółką Petera. A on ma tak niewielu przyjaciół, że każda osoba jest na wagę złota. Nikt nie może
mi
zarzucić złych intencji.
– Ale chyba nie chcesz rzeczywiście…
– Nieee, wcale nie zamierzam jej sadzać na miejscu dla świadków.
Ale oskarżenie nie musi o tym wiedzieć. – Uśmiechnął się do Seleny.
–
Podobnie jak szanowna pani sędzia… gdy już o tym mowa.
Teraz i Selena odstawiła miskę.
– Jeżeli wciągniesz Josie na listę świadków, Cormier BĘDZIE
MUSIAŁA ustąpić.
– Właśnie.
Selena chwyciła twarz męża w dłonie i głośno cmoknęła go w usta.
– Jesteś cholernie dobry.
– Co proszę?
– Doskonale usłyszałeś za pierwszym razem.
– Ale chętnie usłyszę jeszcze raz!
Kołdra opadła, gdy otoczył ramionami Selenę.
– Jesteśmy zachłanni, co? – mruknęła.
– Czyż nie dlatego straciłaś dla mnie głowę?
Selena wybuchnęła śmiechem.
– Z pewnością nie z powodu twojego nieprzepartego uroku
osobistego, skarbie.
Jordan zaczął namiętnie całować żonę w nadziei, że zmieni jej
prześmiewczy nastrój na bardziej romantyczny.
– Zróbmy sobie następnego dzidziusia – szepnął.
– Jeszcze wciąż karmię poprzedniego!
– To poćwiczmy robienie dzidziusiów.
Jordan uważał, że nie ma na świecie drugiej równie wspaniałej
kobiety jak jego żona – posągowo piękna, o wiele od niego inteligentniejsza (chociaż za żadne skarby nie powiedziałby jej tego w oczy) i tak cudownie z nim zestrojona pod każdym względem, że był nawet w stanie pożegnać się ze swoim wrodzonym sceptycyzmem i uwierzyć w istnienie zjawisk paranormalnych. Wtulił twarz w miejsce, które kochał najbardziej: zagłębienie między szyją a ramieniem, gdzie skóra Seleny była koloru karmelu i smakowała równie słodko.
– Jordan! – odezwała się niespodziewanie. – Czy czasami się
martwisz o nasze dzieci? No wiesz… robiąc to, co robisz, i widząc, co widzisz…
Przewrócił się na plecy.
– Ty to wiesz, jak zgasić faceta – jęknął.
– Pytam poważnie.
Jordan westchnął.
– Oczywiście, że tak. Martwię się o Thomasa. I o Sama. I o wszystkie
inne dzieci, które może jeszcze powołamy do życia. – Oparł się na łokciu
i w ciemności poszukał wzrokiem jej oczu. – Ale wtedy dochodzę do wniosku, że właśnie dlatego je mamy.
– Jak to?
Zerknął ponad ramieniem Seleny na pulsujący zieloną diodą
monitor niemowlęcy.
– Bo może to one w końcu zdołają zmienić świat.
Whit tak naprawdę nie wpłynął na decyzję Alex; ona już ją podjęła przed pójściem na tę kolację. Ale okazał się balsamem na jej duszę, którego tak potrzebowała, i podsunął jej argument, którego sama bała
się użyć. „W końcu trafi ci się kolejna wielka sprawa – oświadczył. – A straconych chwil z Josie nikt ci nie zwróci”.
Weszła więc żwawym krokiem do swojego gabinetu, ponieważ wiedziała, że to, co zaraz uczyni, nie będzie ją wiele kosztować. Rezygnacja z przewodniczenia rozprawie i sporządzenie odnośnego wniosku ani w połowie nie przerażały Alex tak bardzo jak to, co miało nastąpić nazajutrz, gdy już zostawi za sobą sprawę Houghtona. Wejście w rolę matki.
Eleanor nie było nigdzie w zasięgu wzroku, ale zanim zniknęła,
zostawiła dokumenty na biurku. Alex usiadła i przebiegła wzrokiem pierwszy z nich.
Jordan McAfee, który wczoraj w sali rozpraw nawet nie otworzył
ust, anonsował swój zamiar wciągnięcia Josie na listę świadków obrony.
W trzewiach Alex rozgorzał ogień. Dla uczucia, które ją ogarnęło, nawet nie umiała znaleźć słów; to był jakiś zwierzęcy instynkt, który się
budzi w sytuacjach ekstremalnych, na przykład wtedy, gdy dociera do nas, że ukochana osoba została porwana jako zakładnik.
McAfee popełnił śmiertelny grzech, wciągając Josie w tę awanturę, i teraz Alex nie myślała o niczym innym, tylko jak go wyłączyć z uczestnictwa w tym procesie albo, jeszcze lepiej – na zawsze usunąć
z
palestry. Nie obchodziło jej nawet, czy osiągnie to za pomocą działań zgodnych z literą prawa, czy wręcz odwrotnie.
Aż niespodziewanie zastygła jak kamień. Przecież tak naprawdę to
nie za Jordanem McAfee’em była gotowa gnać na koniec świata – ale
za
Josie. To córkę za wszelką cenę chciała chronić przed cierpieniem. Może więc w zasadzie powinna podziękować McAfee’emu,
ponieważ dzięki niemu uświadomiła sobie, że ma jednak zadatki –
jakkolwiek mikroskopijne – na dobrą matkę.
Otworzyła laptop i zaczęła stukać w klawisze. Serce waliło jej jak oszalałe, gdy przeszła do sekretariatu i wręczyła Eleanor wydruk świeżo sporządzonego dokumentu – ale to przecież normalne tuż przed
skokiem z wysokiego klifu w przepaść, czyż nie?
– Musisz zadzwonić do sędziego Wagnera – poleciła.
To nie Patrick potrzebował tego nakazu przeszukania. Ale kiedy usłyszał, jak jeden z policjantów skarży się, że musi jechać do sądu, natychmiast wykorzystał okazję.
– Właśnie zmierzam w tamtą stronę – oświadczył. – Mogę to dla
ciebie załatwić.
Tak naprawdę wcale się nie wybierał w kierunku sądu,
przynajmniej do chwili, gdy nie zgłosił się do tego zadania na ochotnika. I nie był aż tak dobrym samarytaninem, żeby zasuwać sześćdziesiąt pięć kilometrów z czystej szlachetności serca. Patrick chciał
tam pojechać z jednego jedynego powodu: to był dobry pretekst do spotkania z Alex Cormier.
Zatrzymał wóz na wolnym miejscu parkingowym przed sądem,
wysiadł i natychmiast dostrzegł jej hondę. To go ucieszyło, bo podczas
drogi zdał sobie sprawę, że nie wie, czy ona dzisiaj w ogóle będzie w sądzie. Nagle coś przykuło jego uwagę… nie, to niemożliwe… spojrzał po raz drugi… a jednak ktoś naprawdę znajdował się w jej samochodzie. I to była… ależ tak, sędzia Cormier we własnej osobie. Siedziała w idealnym bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w
przednią szybę. I chociaż nie padało, wycieraczki pracowały pełną parą.
Wyglądało na to, że Alex nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że płacze.
Patrick poczuł taki sam niemiły ucisk w dołku jak wtedy, gdy
przybywał na miejsce przestępstwa i widział łzy ofiar.
Spóźniłem się, pomyślał. Ponownie.
Podszedł do hondy, ale sędzia go nie zauważyła. Kiedy zastukał w boczną szybę, podskoczyła na kilometr w górę i dyskretnie otarła oczy.
Gestem poprosił, żeby opuściła szybę.
– Wszystko w porządku? – spytał.
– W jak najlepszym.
– Na moje oko to nie wygląda najlepiej.
– Więc proszę nie patrzeć – odparowała.
Oparł się o dach samochodu i zajrzał do środka.
– Miałaby pani ochotę pojechać gdzieś i pogadać? Postawię pani kawę.
Sędzia westchnęła.
– Pan nie może stawiać mi kawy.
– Co nie wyklucza jej wspólnego picia. – Okrążył auto, otworzył drzwi i usiadł na miejscu pasażera.
– Pan jest na służbie – zauważyła.
– Mam przerwę na lunch.
– O dziesiątej rano?
Wyciągnął rękę i przekręcił kluczyk w stacyjce, uruchamiając silnik.
– Po wyjeździe z parkingu proszę skręcić w lewo.
– A co pan zrobi, jeżeli nie posłucham?
– Na Boga jedynego, chyba ma pani dość rozumu, by się nie sprzeciwiać facetowi, który ma pod pachą glocka?
Posłała mu długie spojrzenie.
– A pan chyba nie zamierza mnie porwać? – odparła, ale posłusznie wykonała polecenie.
– Proszę mi koniecznie przypomnieć, że po wszystkim mam się aresztować.
Ojciec zawsze wpajał Alex, że jeżeli już podejmuje jakieś działanie, powinna to robić z pełnym zaangażowaniem. Najwidoczniej tak wzięła sobie do serca tę uwagę, że nawet kiedy skakała w przepaść, to już
na
całego: bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że za jednym zamachem zrezygnowała z największej sprawy swojego życia, wzięła bezpłatny urlop i pojechała na kawę z detektywem, który prowadził dochodzenie
w przedmiotowej sprawie?
Ale z drugiej strony, gdyby się nie zdecydowała na przyjęcie zaproszenia detektywa Ducharme’a, nigdy by się nie dowiedziała, że Złoty Smok otwiera podwoje już o dziesiątej rano.
Gdyby nie przyjęła tego zaproszenia, musiałaby jechać do domu i rozpocząć swoje życie od nowa.
Wszyscy pracownicy restauracji zdawali się dobrymi znajomymi detektywa i nikt nie protestował, gdy poszedł do kuchni, by osobiście przynieść Alex filiżankę kawy.
– To, czego pan był świadkiem… – zaczęła niepewnym głosem – …pozostanie…
– Chodzi o to, że mam nikomu nie wspominać o pani drobnym załamaniu w samochodzie?
Wpatrzyła się w stojącą przed nią kawę, bo nie bardzo wiedziała, jak zareagować. Doświadczenie nauczyło ją, że gdy się okaże ludziom słabość, oni natychmiast wykorzystają to przeciwko tobie.
– Niekiedy trudno być sędzią. Wszyscy oczekują stosownego zachowania, nawet gdy człowiek ma ostrą grypę i najchętniej zwinąłby
się w kulkę, by spokojnie skonać w kącie, czy gdy aż świerzbi człowieka
język, żeby skląć kasjerkę, która celowo źle wydała resztę. W tym zawodzie nie ma miejsca na margines błędu.
– Pani sekret jest bezpieczny – zapewnił Patrick. – Nikomu, kto ma jakikolwiek związek z wymiarem sprawiedliwości, nigdy nie wyjawię,
że miewa pani niekiedy ludzkie odruchy.
Upiła łyk kawy, po czym podniosła na niego wzrok.
– Mogę prosić o cukier?
Podał jej miseczkę pełną małych saszetek.
– Przecież tak naprawdę nic wielkiego się nie stało. Każdy od czasu
do czasu miewa kiepski dzień.
– A panu się zdarza lać łzy w samochodzie?
– Nie ostatnio. Ale słynę z tego, że w przystępie frustracji
przewracam szafki z dokumentami. – Nalał mleka do dzbanuszka i
postawił na barze. – Wie pani, to się wzajemnie nie wyklucza.
– Co mianowicie?
– Bycie sędzią i człowiekiem zarazem.
– Proszę to powiedzieć tym wszystkim, którzy się domagają mojej rezygnacji.
– Czy to nie w takim właśnie momencie przypominała mi pani, że
nie możemy rozmawiać o procesie?
– Owszem. Tyle że ja już nie mam nic wspólnego z tą sprawą. Wraz
z wybiciem południa ten fakt zostanie podany do wiadomości publicznej.
Spoważniał.
– Czy dlatego była pani tak bardzo przygnębiona?
– Nie. Już wcześniej zdecydowałam, że zrezygnuję. Ale rano się dowiedziałam, że Josie została wciągnięta na listę świadków obrony.
– Po co? – zdziwił się Patrick. – Przecież ona nic nie pamięta.
– Nie wiem. – Alex uniosła wzrok. – Ale jeśli to moja wina? Jeżeli adwokat zrobił to tylko dlatego, że byłam zbyt uparta, by się wycofać, gdy po raz pierwszy pojawiły się kontrowersje? – Ku własnemu zażenowaniu zdała sobie sprawę, że znowu zaczyna płakać, szybko
więc opuściła powieki. Może Patrick nie zauważy. – A teraz Josie będzie
musiała usiąść w nabitej ludźmi sali rozpraw i na nowo przeżywać ten koszmar? – Detektyw podał jej papierową serwetkę, którą otarła oczy. –
Przepraszam – powiedziała. – Zazwyczaj się tak nie zachowuję.
– Każda matka, której dziecko tak blisko się otarło o śmierć, ma
prawo do chwil załamania – odparł Patrick. – Proszę posłuchać. Osobiście dwukrotnie rozmawiałem z Josie. Znam jej zeznania na pamięć. To nie ma większego znaczenia, czy McAfee posadzi ją na miejscu dla świadków: ona nie jest w stanie przywołać żadnych wspomnień, które mogłyby ją zranić. Natomiast jest też dobra strona takiego rozwoju sytuacji: już nie musi się pani pilnować na każdym kroku, by nie popaść w konflikt interesów. Josie potrzebuje teraz dobrej
matki o wiele bardziej niż dobrej sędzi.
Alex uśmiechnęła się smętnie.
– Ma więc prawdziwego pecha, że trafiła na mnie.
– Och, proszę dać spokój.
– Kiedy to prawda. Moje życie z Josie to jedno wielkie pasmo zaniku komunikacji.
– Cóż, jeśli coś zanikło, to znaczy, że kiedyś jednak istniało.
– Żadna z nas już tego nie pamięta. Ilekroć odzywam się do Josie, popełniam jakąś niezrozumiałą dla mnie gafę. W każdym razie ona patrzy na mnie jak na przybysza z obcej planety. Jakbym nie miała prawa być teraz zatroskanym rodzicem, ponieważ nim nie byłam, zanim to się stało.
– A dlaczego pani nie była?
– Ciężko pracowałam – odparła Alex.
– Wielu rodziców ciężko pracuje…
– Rzecz w tym, że jestem naprawdę dobrym sędzią. I beznadziejną matką. – Alex zakryła usta dłonią, ale już było za późno, by cofnąć słowa prawdy, które wiły się teraz przed nią na barze niczym jadowity wąż. Co jej strzeliło do głowy? Jak mogła obcemu człowiekowi mówić rzeczy, o których sama bała się choćby myśleć?
– Może wobec tego powinna pani porozmawiać z Josie w taki
sposób, w jaki rozmawia pani z ludźmi, którzy zjawiają się na rozprawach?
– Ona nienawidzi, gdy zachowuję się przy niej jak prawnik. Poza
tym na sali rzadko się odzywam. Przede wszystkim słucham.
– Cóż, wysoki sądzie. To akurat mogłoby zdziałać cuda.
Pewnego razu, gdy Josie była jeszcze mała, Alex spuściła ją z oczu
na dość długo, by córeczka zdołała się wdrapać na wysoki stołek. Z drugiego końca pokoju ona, matka, z przerażeniem patrzyła, jak małe ciałko balansuje na chwiejącym się taborecie. Nie zdołałaby przebiec przez pokój na tyle szybko, by uchronić Josie przed upadkiem; nie chciała krzyczeć, bo się bała, że przestraszy córeczkę, i ona wówczas też
spadnie. Stała więc jak skamieniała i czekała na katastrofę.
Tymczasem Josie zdołała się utrzymać na stołku, wyprostować na
całą swoją wysokość i sięgnąć do kontaktu, co od początku było jej celem. I wówczas zaczęła zapalać światło, gasić i znowu zapalać, a na jej
ustach pojawiał się uśmiech zachwytu, ilekroć uświadamiała sobie, że własnym działaniem jest w stanie zmieniać świat.
– Ponieważ nie jesteśmy w sądzie… – zaczęła niepewnie Alex –
…może zechciałbyś mówić mi po imieniu?
Patrick uniósł kącik ust w półuśmiechu.
– Ja natomiast byłbym zobowiązany, gdybyś zechciała do mnie
mówić wasza najjaśniejsza wysokość, królu Kamehameho.
Nie zdołała powstrzymać się od śmiechu.
– Ale jeżeli to zbyt trudne do zapamiętania, reaguję również na imię
Patrick. – Podniósł dzbanek i ponownie napełnił jej filiżankę. – Dolewki
są darmowe.
Potem dodał cukru i mleka dokładnie w takich samych ilościach, jak ona za pierwszym razem. Był detektywem; jego praca polegała na rejestrowaniu szczegółów. Alex jednak doszła do wniosku, że nie to czyni z niego tak dobrego gliniarza. Miał wszelkie prawo odwoływać
się do użycia siły i autorytetu odznaki, jak każdy oficer policji – on jednak osaczał ludzi dobrocią i życzliwością.
Co, jak wiedziała Alex, potrafiło być o wiele bardziej zabójcze niż przemoc.
Jordan zapewne nie umieściłby tego w swoim CV, ale posiadał
pewien niekłamany talent: jak nikt na świecie potrafił uskuteczniać karkołomne łamańce do piosenek Wigglesów. Jego ulubioną była „Hot
Potato”, Sama natomiast nakręcała najbardziej „Fruit Salad”. Podczas gdy żona brała na górze kąpiel, Jordan skorzystał z okazji i wrzucił do odtwarzacza DVD z Wigglesami. Selena zdecydowanie się sprzeciwiała
bombardowaniu synka kulturą masową – nie chciała, aby wiedział, jak
przeliterować „Myszka Miki”, zanim pozna pisownię własnego imienia
– i dlatego oczekiwała od Jordana ambitniejszych zabaw z synkiem, w rodzaju nauki dramatów Szekspira na pamięć czy rozwiązywania równań różniczkowych. Jordan jednak niezachwianie wierzył w potęgę
kultury popowo-obrazkowej: nic innego nie było w stanie zrobić człowiekowi z mózgu takiej wody, aby zaczął pląsać radośnie do idiotycznych melodyjek.
– Sałatka owocowa, mniam-mniam – wyśpiewywał teraz, trzymając synka w ramionach i wyginając się w wymyślnych figurach, aż w końcu
Sam się rozjaśnił i zaczął chichotać rozkosznie.
Rozległ się dźwięk dzwonka. Ze swoim maleńkim partnerem na
ręku Jordan ruszył tanecznym krokiem do holu. Wtórując Jeffowi, Murrayowi, Gregowi i Anthony’emu, otworzył frontowe drzwi.
– Zróbmy więc już dziś sałatkę owocową, la-la-la – zakończył brawurowo i dopiero wówczas zobaczył, kto stoi w progu.
– Sędzia Cormier!
– Przepraszam, że przeszkadzam…
Wiedział już, że zrezygnowała z przewodniczenia rozprawie; ta szczęśliwa
nowina
została
obwieszczona
światu
wczesnym
popołudniem.
– Ależ skąd. Proszę… hm… do środka. – Jordan zerknął na zabawki, które porozrzucali z Samem (i które bezwzględnie powinny zniknąć, nim Selena się pojawi na dole). Wkopnął tak wiele z nich, jak się tylko
dało, za kanapę, po czym wprowadził sędzię do salonu i wyłączył DVD.
– To zapewne pański synek…
– Owszem. – Jordan zerknął na dziecko, które teraz intensywnie rozważało, czy głośnym płaczem nie zamanifestować swojego niezadowolenia z powodu wyłączenia muzyki.
– Sam.
Cormier wyciągnęła rękę i Sam natychmiast zacisnął rączkę na jej wskazującym palcu. Chłopaczek miał w sobie tyle uroku, że zdołałby rozbroić samego Hitlera, a tymczasem jego widok zdawał się podsycać
zdenerwowanie sędzi.
– Dlaczego wciągnął pan moją córkę na listę świadków?
A! Tutaj jest pies pogrzebany.
– Ponieważ Josie i Peter przyjaźnili się swego czasu – odparł Jordan.
– Mogłaby wiele o nim opowiedzieć.
– Moja córka nie utrzymuje żadnych kontaktów z Peterem
Houghtonem już od dziesięciu lat. Proszę po prostu przyznać, że zrobił
pan to tylko dlatego, by mnie zmusić do rezygnacji z prowadzenia procesu.
Jordan usadził synka wyżej na biodrze.
– Pani sędzio, z całym szacunkiem, ale nie pozwolę, by ktokolwiek próbował wpływać na moją linię obrony. Szczególnie sędzia, który nie jest już w żaden sposób związany ze sprawą.
W oczach Alex Cormier coś się zapaliło, ale natychmiast zgasło.
– Naturalnie. Rozumiem – powiedziała spiętym głosem. Odwróciła
się na pięcie i wyszła.
Zapytajcie pierwszego lepszego z brzegu dzieciaka, czy chce należeć
do szkolnej elity, a powie, że nigdy w życiu, chociaż tak naprawdę,
gdyby umierał z pragnienia na pustyni i dostał do wyboru: szklanka
wody lub natychmiastowa popularność – najprawdopodobniej
wybrałby to drugie.
Na odgłos pukania do drzwi Josie szybko wetknęła notatnik pod materac łóżka. To była najbardziej beznadziejna skrytka na świecie, zdawała sobie z tego sprawę, ale nie przyszła jej do głowy żadna inna.
Kiedy matka weszła do pokoju, Josie się zdawało, że coś jest nie w porządku, ale w pierwszej chwili nie mogła się zorientować, o co chodzi. W końcu to do niej dotarło: na dworze jeszcze nie zapadły ciemności. Zazwyczaj matka przyjeżdżała do domu w porze kolacji, a tymczasem zegar wskazywał piętnastą czterdzieści pięć; Josie dopiero co wróciła ze szkoły.
– Musimy porozmawiać – oświadczyła Alex, siadając obok córki na łóżku. – Dzisiaj zrezygnowałam z prowadzenia tej sprawy.
Josie dosłownie postawiła oczy w słup. Za jej świadomego życia jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby matka się uchyliła od podjęcia jakiegoś prawniczego wyzwania; poza tym, czyż zaledwie przed paroma dniami nie rozmawiały o tym, że rezygnacja w żadnym razie nie wchodzi w grę?
– Co się stało? – Josie miała nadzieję, że matka jest zbyt
zaabsorbowana swoim oświadczeniem, by wychwycić drżenie jej głosu.
– Właśnie o tym chciałabym z tobą pomówić… Obrona wciągnęła
cię na listę świadków. Niewykluczone, że będziesz musiała zeznawać
w
sądzie.
– Co takiego?! – wykrzyknęła Josie. Ogarnęło ją przerażające wrażenie, że gubi oddech, że krew przestaje krążyć w jej żyłach, że opuszczają ją resztki odwagi. – Nie mogę iść do sądu, mamo. Nie zmuszaj mnie do tego. Proszę… błagam…
Matka objęła ją ramionami, co doskonale się złożyło, bo przez
chwilę Josie miała wrażenie, że po prostu zniknie, wyparuje. Sublimacja,
pomyślała. Proces, w którym ciało stałe nagle wyparowuje. Uczyła się
o
tym do pamiętnego testu z chemii…
– Rozmawiałam z detektywem prowadzącym śledztwo i wiem, że
nic nie jesteś w stanie sobie przypomnieć z tamtego dnia. Znalazłaś się
na liście obrony tylko dlatego, że kiedyś, przed wieloma laty, przyjaźniłaś się z Peterem.
Josie się wysunęła z objęć matki.
– Przysięgnij, że nie będę musiała zeznawać…
Matka się zafrasowała.
– Skarbie, nie mam takiej…
– Musisz!
– Może wobec tego pójdziemy we dwie porozmawiać z adwokatem Petera?
– A co to da?
– Niewykluczone, że gdy zobaczy, jak jesteś roztrzęsiona
perspektywą zeznań, dwa razy się zastanowi, zanim cię posadzi na miejscu dla świadków.
Josie rzuciła się twarzą na łóżko, matka zaczęła gładzić ją po
włosach i chyba w pewnej chwili wyszeptała „przepraszam”. A potem wstała i cicho opuściła pokój.
– Matt – jęknęła cicho Josie, jakby mógł ją usłyszeć, udzielić odpowiedzi.
Matt. Chłonęła to imię, jakby było życiodajnym tlenem, którego cząsteczki zaczynają krążyć w jej krwiobiegu i pulsować w rytmie szaleńczo bijącego serca.
Peter złamał ołówek na pół, po czym wetknął końcówkę z gumką w pajdę kukurydzianego chleba.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin dla mnie samego – mruknął pod nosem. Nie życzył sobie „stu lat”, bo ta perspektywa nie wyglądała zachęcająco.
– Hej, Houghton! – odezwał się jeden ze strażników. – Przygotowaliśmy dla ciebie prezent-niespodziankę.
Za jego plecami stał chłopak niewiele starszy od Petera. Kołysał się nerwowo na piętach, a z nosa spływał mu smark. Strażnik otworzył drzwi celi i wprowadził nowego więźnia do środka.
– Podziel się swoim tortem ze współlokatorem – rzucił w stronę
Petera i odszedł.
Peter się rozsiadł na dolnej pryczy, żeby z miejsca pokazać
dzieciakowi, kto tu rządzi. Chłopak stał z oczami utkwionymi w podłodze i przyciskał kurczowo do piersi przydziałowy koc. Po chwili podsunął wyżej okulary na nosie i wówczas Peter zdał sobie sprawę,
że
z tym nowym jest coś nie tak: miał szklisty wzrok i gumowate usta osoby niedorozwiniętej umysłowo.
Do Petera dotarło nagle, czemu do jego celi przydzielono tego dzieciaka: personel uznał, że istnieją niewielkie szanse, by Peter spuścił
mu wpierdol.
Ręce mimowolnie zacisnęły mu się w pięści.
– Hej, ty!
Chłopak posłusznie odwrócił się w stronę Petera.
– Mam psa – oznajmił. – A ty masz?
Peter wyobraził sobie, jak funkcjonariusze więzienni pochylają się
nad niewielkim monitorem i przyglądają z rozbawieniem tej farsie, oczekując, że Peter pokornie się podda każdej, nawet najbardziej gównianej sytuacji.
Ale niedoczekanie ich.
Jednym szybkim ruchem zerwał nowemu okulary z nosa. Szkła były grube niczym denka butelek, ujęte w plastikową oprawkę. Dzieciak zakrył rękami twarz i zaczął się wydzierać na całe gardło. Jego wrzask ogłuszał niczym ryk alarmu przeciwlotniczego.
Peter rzucił okulary na podłogę i przydeptał je z całej siły nogą, ale miękkie klapki nie wyrządziły im większej szkody. Podniósł je więc i zaczął walić nimi o kraty, aż w końcu soczewki się roztrzaskały.
Niemal natychmiast nadbiegli strażnicy, żeby odciągnąć Petera od współlokatora, chociaż on nawet palcem nie tknął dzieciaka. Gdy skuwali go kajdankami, pozostali więźniowie wiwatowali na jego cześć.
Jeden z funkcjonariuszy wyciągnął Petera z celi i powlókł go do biura naczelnika.
Tam posadził go na krześle i śledził każdy jego oddech aż do
nadejścia pryncypała.
– Co to miało znaczyć, Peterze? – surowo spytał naczelnik.
– Dzisiaj są moje urodziny. Chciałem je spędzić w samotności. Zabawne. Przed dniem strzelaniny uważał, że nie ma nic lepszego
na świecie niż własne towarzystwo, bo wówczas nikt nie mógł mu wykazać, jak bardzo nie przystaje do reszty świata. Tymczasem odkrył
(chociaż z tego w żadnym razie nie zamierzał się zwierzać naczelnikowi), że w gruncie rzeczy wcale siebie nie lubi.
Naczelnik zaczął się rozwodzić nad konsekwencjami niestosownego zachowania; bredził coś na temat negatywnego wpływu kar więziennych na wysokość przyszłego wyroku i utraty tych niewielu przywilejów, jakie przysługują osadzonym. Peter puszczał jego słowa mimo uszu.
Zastanawiał się natomiast, czy bardzo się wkurzą pozostali
więźniowie, gdy z powodu jego drobnego wybryku dostaną zakaz oglądania telewizji przez tydzień.
I co ma naprawdę myśleć o wymyślonym przez Jordana syndromie ofiary prześladowania rówieśniczego; czy ktokolwiek w ogóle to kupi?
A także dlaczego ani matka, ani jego adwokat nie powiedzieli mu najważniejszego: że spędzi w więzieniu resztę życia, umrze w celi podobnej do tej, w której teraz siedzi.
Gdyby miał w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia,
zdecydowanie wolałby kulę w łeb.
Myślał także o tym, że nocą w więzieniu słychać jedynie szelest skrzydeł nietoperzy kryjących się po kątach – oraz krzyki. Bo nikt nie jest na tyle głupi, żeby płakać.
Gdy o dziewiątej rano, w sobotę, Jordan otworzył drzwi wejściowe, miał na sobie spodnie od piżamy i nic więcej.
– To już zakrawa na kpinę – rzekł.
Sędzia Cormier rozciągnęła usta w sztucznym uśmiechu.
– Doprawdy bardzo mi przykro, że nasze kontakty rozpoczęły się
tak niefortunnie – zaczęła. – Ale zapewne pan rozumie, co czuje matka
czy ojciec, gdy dziecko się znajdzie w trudnym położeniu… wówczas niekiedy traci się panowanie nad sobą. – Stała ramię w ramię ze swoją
młodszą kopią. Josie Cormier, pomyślał Jordan, mierząc wzrokiem
dziewczynę drżącą jak liść osiki. Miała kasztanowe włosy, sięgające poniżej ramion, i niebieskie oczy, których spojrzenie uparcie umykało na boki.
– Josie jest przerażona – ciągnęła sędzia. – Pomyślałam więc, że
może zechciałby pan porozmawiać z nią przez chwilę… przygotować
ją
do roli świadka. Wysłuchać, co córka ma do powiedzenia, i zdecydować, czy to ogóle będzie przydatne dla obrony…
– Jordanie, kto przyszedł?
Jordan odwrócił się przez ramię i ujrzał Selenę z Samem na rękach. Miała na sobie flanelową piżamę, co od biedy można by uznać za ubiór
nieco bardziej oficjalny od jego stroju.
– Sędzia Cormier przyszła prosić, abyśmy porozmawiali z jej córką
na temat ewentualnych zeznań – rzucił znaczącym tonem w desperackiej próbie uzmysłowienia Selenie, w jak poważnych się znalazł opałach, skoro wszyscy – ewentualnie z wyjątkiem samej Josie –
zdają sobie sprawę, że jedynym powodem umieszczenia dziewczyny
na
liście świadków było zmuszenie Cormier do wycofania się ze sprawy. Jordan ponownie zwrócił się w stronę sędzi.
– Przykro mi, ale nie jestem jeszcze na etapie tak szczegółowego konstruowania argumentacji.
– Ale musi pan wiedzieć, czego mniej więcej oczekuje od mojej córki, jeśli postanowił ją pan posadzić na miejscu dla świadków – nie dawała
za wygraną Alex.
– Proponuję, żeby zadzwoniła pani do mojej kancelarii. Sekretarka umówi nas na spotkanie…
W tym momencie do akcji wkroczyła Selena.
– Prosimy do środka – powiedziała, wolną ręką obejmując
dziewczynę. – Josie, prawda? Poznaj, proszę, Sama.
Josie uśmiechnęła się nieśmiało do niemowlaka.
– Cześć, Sam.
– Kochanie, może poczęstujesz panią sędzię kawą lub sokiem pomarańczowym?
Jordan z niedowierzaniem wpatrywał się w żonę, kompletnie nie pojmując, co tym razem strzeliło jej do głowy.
– Hm… naturalnie… proszę wejść.
Na szczęście dom wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, gdy Cormier
po raz pierwszy wparowała tu bez zapowiedzi. W zlewie nie było
żadnych brudnych naczyń; na stole nie walały się papiery; zabawki w cudowny sposób się zdematerializowały. Selena miała kota na punkcie
porządku i Jordan nic nie mógł na to poradzić. Od kuchennego stołu odsunął dwa krzesła – dla sędzi i dla Josie.
– Jaką panie pijają kawę?
– O, proszę sobie nie zawracać głowy – odparła Cormier i ścisnęła
dłoń córki.
– Pójdziemy z Samem pobawić się w pokoju – zdecydowała Selena.
– Może jednak zostaniecie z nami? – Wzrokiem błagał żonę, by nie zostawiała go samego na pastwę tych kobiet.
– Tylko byśmy przeszkadzali – odparła Selena i wyszła.
Jordan usiadł ciężko naprzeciwko matki i córki. Był mistrzem improwizacji, jakoś wybrnie z tej sytuacji.
– Nie ma się czego bać – zapewnił na wstępie. – Zamierzam zadać ci tylko kilka pytań, dotyczących przyjaźni z Peterem.
– My się nie przyjaźnimy – sprostowała Josie.
– Tak, wiem. Ale kiedyś było inaczej. Kiedy się poznaliście?
Josie zerknęła na matkę.
– W przedszkolu albo trochę wcześniej.
– Rozumiem. Czy wówczas odwiedzaliście się nawzajem?
– Tak.
– Czy w owym okresie przyjaźniłaś się jeszcze z kimś innym?
– Nie bardzo.
Alex pilnie się przysłuchiwała pytaniom McAfee’ego swoim wyczulonym, prawniczym uchem. On nic nie ma, doszła do wniosku. Błądzi po omacku.
– Kiedy przestaliście się kolegować?
– W szóstej klasie – odparła Josie. – Każde z nas zaczęło się interesować innymi rzeczami.
– Czy widywałaś się potem z Peterem?
– Tylko przelotnie, na szkolnych korytarzach.
– Swego czasu pracowaliście też razem, zgadza się?
Josie znów spojrzała z ukosa na Alex.
– Ale bardzo krótko.
Obie, matka i córka, wpatrywały się w Jordana z napięciem, co było zabawne, ponieważ wymyślał swoje pytania na poczekaniu.
– A jak się układały stosunki Petera z Mattem?
– Mhm… Nijak.
– Czy Matt traktował Petera w sposób, który można by odebrać jako
wrogi?
– Chyba tak…
– Zechciałabyś przytoczyć jakieś przykłady?
Pokręciła energicznie głową i mocno zacisnęła usta.
– Kiedy po raz ostatni widziałaś ich razem?
– Nie pamiętam – szepnęła.
– Pokłócili się wówczas, może wręcz pobili?
W jej oczach zaszkliły się łzy.
– Nie wiem. – Odwróciła się w stronę matki, a potem powoli
położyła głowę w zgięciu łokcia.
– Skarbie, może byś nas zostawiła na moment? – zaproponowała sędzia równym, opanowanym głosem.
Josie usiadła na fotelu w salonie, otarła oczy i pochyliła się do
przodu w stronę bawiącego się na podłodze malucha.
– Proszę posłuchać – westchnęła Cormier – już zrezygnowałam z przewodniczenia tej rozprawie. Wiem, że tylko w tym celu wciągnął pan Josie na listę świadków i tak naprawdę nigdy nie zamierzał wykorzystać jej zeznań w sądzie. Nie chcę jednak teraz dyskutować
na
temat aspektów prawnych tego posunięcia. Zwracam się do pana jak
rodzic do rodzica, mecenasie. Jeżeli przekażę panu sądownie zaprzysiężone oświadczenie, stwierdzające, że Josie niczego nie pamięta, czy przemyśli pan wówczas raz jeszcze powołanie jej na świadka procesowego?
Jordan zerknął w stronę salonu. Selena zachęciła Josie, by usiadła na podłodze obok niej i dziecka, i teraz dziewczyna bawiła się z Samem plastikowym
samolocikiem.
Kiedy
chłopczyk
wybuchnął
niepohamowanym śmiechem – do jakiego są zdolne tylko niemowlaki
–
na ustach Josie także się pojawił lekki uśmiech.
Selena podchwyciła wzrok męża, uniosła brwi w niemym pytaniu. Ostatecznie dostał to, na czym mu zależało: Cormier złożyła rezygnację. Może więc sobie pozwolić na wielkoduszność.
– W porządku – zwrócił się do sędzi. – Proszę mi dostarczyć takie oświadczenie.
– Owszem, przepis mówi, żeby dobrze zagotować mleko –
przyznała Josie, szorując metalowym zmywakiem poczerniałe dno garnka. – Jednak raczej nie o taki efekt tu chodziło.
Matka chwyciła ścierkę do naczyń.
– Skąd mogłam o tym wiedzieć?
– Może powinnyśmy zacząć od czegoś łatwiejszego niż budyń – zasugerowała Josie.
– Na przykład?
– Od tostu? – odparła z uśmiechem.
Teraz, kiedy matka spędzała całe dni w domu, rozpierała ją energia.
Z tego właśnie powodu zabrała się do nauki gotowania, co może było nawet szczytnym zamierzeniem, jednak pod warunkiem, że się pracowało w straży pożarnej i szykowało do kolejnego egzaminu sprawnościowego. Nawet gdy matka usiłowała ściśle się trzymać przepisu, i tak nic jej nie wychodziło; wówczas szukała ratunku u Josie i
oczywiście się okazywało, że użyła proszku do pieczenia zamiast sody oczyszczonej lub mąki z pełnego przemiału zamiast kartoflanej („Nie miałyśmy takiej w domu” – tłumaczyła).
Z początku Josie zaproponowała wieczorne lekcje gotowania, wiedziona instynktem samozachowawczym; doprawdy nie wiedziała,
co powiedzieć, gdy z rewerencją należną świętemu Graalowi matka stawiała na stole kolejny twardy jak kamień, przypalony klops mięsny. Wkrótce okazało się jednak, że wspólne gotowanie może być całkiem odjazdowe. Jeżeli matka się nie zachowywała, jakby pozjadała wszelkie
rozumy (a w kuchni była tak totalnie beznadziejna, że nie mogłaby tego
robić, nawet gdyby chciała), dobrze się razem bawiły. Fajnie też było odzyskać poczucie panowania nad sytuacją – jakąkolwiek sytuacją! – choćby sprowadzała się ona do przyrządzania budyniu czekoladowego czy zeskrobywania jego żałosnych pozostałości z dna stalowego rondla.
Dzisiaj upiekły pizzę, co Josie by zaliczyła do niekwestionowanych sukcesów, gdyby w czasie wyjmowania z pieca matka nie zwinęła jej
na
pół i nie upuściła na rozżarzoną spiralę grzejną. Zjadły więc na kolację
grillowany ser, a do tego sałatkę z foliowej torebki, której matka nie mogła zepsuć, choćby nie wiedzieć jak się starała. No a teraz, z powodu
katastrofy z budyniem, zostały bez deseru.
– Właściwie jakim cudem wyrosłaś na Julię Child? – spytała matka.
– Julia Child nie żyje.
– W takim razie na Nigellę Lawson.
Josie wzruszyła ramionami, zakręciła kran i zdjęła żółte gumowe rękawice.
– Chyba znudziła mi się zupa z kartonu, podgrzewana w mikrofalówce.
– Przecież surowo przykazywałam, żebyś w czasie mojej
nieobecności pod żadnym pozorem nie włączała kuchenki.
– Owszem, ale cię nie posłuchałam.
Kiedy Josie chodziła do piątej klasy, dostali specjalną pracę
domową: każde dziecko musiało zbudować most z patyków do lodów. Chodziło o to, by stworzyć konstrukcję najbardziej odporną na naprężenia. Wówczas, ilekroć przejeżdżała przez rzekę Connecticut, pilnie studiowała łuki i wsporniki rzeczywistych mostów, a potem się starała jak najwierniej je skopiować. Gdy już wszystkie budowle były gotowe, przyjechało dwóch oficerów z jednostki inżynieryjnej armii i specjalnym
urządzeniem
sprawdzali,
która
konstrukcja
jest
najmocniejsza.
Na okoliczność tego testu do szkoły zostali zaproszeni rodzice.
Matka Josie, zajęta w sądzie, była jedyną, która nie przyszła. Tak się przynajmniej zdawało Josie aż do tej pory, bo nagle sobie uświadomiła,
że matka się jednak zjawiła dziesięć minut przed końcem pokazu. Co prawda, nie była świadkiem próby ogniowej mostu córki – podczas której patyki zatrzeszczały, popękały i zawaliły się jak domek z kart – ale jednak pomogła jej uprzątnąć skutki katastrofy.
Dno rondla błyszczało srebrzyście, zostało jeszcze całe pół kartonu mleka.
– Możemy zacząć wszystko od nowa – zaproponowała Josie.
Kiedy nie usłyszała odpowiedzi, obejrzała się przez ramię.
– Bardzo bym chciała – odparła matka, ale teraz już żadna z nich nie myślała o gotowaniu.
Rozległo się pukanie do frontowych drzwi i ta cienka nić
porozumienia, która je połączyła, zerwała się niczym spłoszony motyl.
– Czekasz na kogoś? – spytała Alex córkę.
Nie czekała, ale i tak poszła otworzyć. W progu stał detektyw, który
dwukrotnie ją przesłuchiwał.
Czyż pojawienie się detektywa w drzwiach domu nie było
zwiastunem poważnych kłopotów?
Oddychaj, nakazała sobie Josie w duchu, i dopiero gdy matka
wyszła do holu, aby sprawdzić, co się dzieje, zauważyła, że policjant trzyma w ręku butelkę wina.
– O! – rzuciła Alex. – Patrick.
Patrick?!
Josie odwróciła się szybko i spostrzegła, że matka się rumieni. Tymczasem detektyw wyciągnął przed siebie butelkę.
– Ponieważ wino okazało się kością niezgody między nami…
– Wiecie co? – Josie czuła się dosyć głupio. – Pójdę do siebie i…
hm… trochę się pouczę – powiedziała. Matka wie, że ona odrobiła pracę
domową jeszcze przed kolacją, ale niech sobie wyciąga dowolne wnioski z tego oświadczenia.
Pobiegła na górę, umyślnie bardzo głośno tupiąc, żeby zagłuszyć
głos matki. W swoim pokoju wrzuciła do odtwarzacza CD i puściła muzykę na cały regulator, rzuciła się na łóżko i wpatrzyła w sufit. Matka swego czasu wyznaczyła godzinę policyjną na dwunastą w
nocy – co teraz zresztą nie miało dla Josie żadnego znaczenia. Ale wcześniej ich układ wyglądał następująco: Matt odwoził Josie do domu
o północy; w zamian Alex ulatniała się jak dym – zostawiając salon
do
ich dyspozycji – i szła do siebie na górę. Josie nie wiedziała dokładnie,
jakie było rozumowanie matki, ale najprawdopodobniej uważała, że córka będzie bezpieczniejsza, uprawiając seks z chłopakiem w domu rodzinnym, a nie w samochodzie czy pod trybunami na boisku szkolnym. Josie doskonale pamiętała te miłosne złączenia w ciemności
salonu; świadomość, że matka może zejść na dół po szklankę wody czy
tabletkę aspiryny, tylko jeszcze bardziej ich podniecała.
O trzeciej lub czwartej nad ranem, gdy oczy im się kleiły, a zarost Matta zaczynał drapać policzki Josie, całowała go na do widzenia, po czym patrzyła, jak tylne światła jego samochodu znikają niczym żar gasnącego papierosa. Następnie wchodziła na palcach na górę, a mijając
pokój matki, myślała: Ty mnie w ogóle nie znasz.
– Skąd ci przyszło do głowy, że skoro nie pozwoliłam, byś
zafundował mi drinka, przyjmę od ciebie całą butelkę?
Patrick uśmiechnął się szeroko.
– Kto powiedział, że zamierzam ci ją dawać? Możesz sobie najwyżej pożyczyć ode mnie trochę wina.
Minął hol pewnym krokiem człowieka, który dobrze zna rozkład
domu. Wszedł do kuchni i mocno pociągnął nosem – w powietrzu wciąż się unosił zapach spalenizny – po czym zaczął na chybił trafił otwierać szafki i szuflady.
Alex objęła się ramionami; nie dlatego, że było jej zimno, ale
ponieważ czuła się tak lekko, jakby cały zapas helu ze słońca – z kilku słońc naraz – wypełnił jej ciało. Tymczasem Patrick wyjął dwa kieliszki,
napełnił je winem, po czym wzniósł toast.
– Za twoje przejście do cywila.
Wino przyjemnie rozlewało się w ustach, łagodne jak aksamit, i pachniało bogatymi aromatami jesieni. Alex przymknęła powieki. Chciała, aby ta chwila przeciągnęła się w czasie, rozrosła, wypełniła
jej
pamięć, przesłoniła sobą wiele wcześniejszych wspomnień.
– No więc, jak to jest na bezrobociu? – spytał Patrick.
– Dzisiaj udało mi się upiec grzankę z serem i nie doprowadzić przy okazji do zwęglenia grilla.
– Mam nadzieję, że ją oprawiłaś.
– Nieee, rolę oprawcy pozostawiam prokuraturze – zażartowała, ale
jej uśmiech zgasł, gdy przed oczami ujrzała twarz Diany Leven. – Czy kiedykolwiek odzywa się w tobie poczucie winy? – spytała.
– Z jakiego powodu?
– Że na ułamek chwili zapomniałeś o wszystkim, do czego tu
doszło.
Patrick odstawił kieliszek.
– Czasami, kiedy przeglądam materiały dowodowe i natykam się na odcisk palca, zdjęcie lub but jednego z zabitych dzieciaków, przyglądam
się im ze szczególną uwagą. Może to głupie, ale robię tak dlatego, bo uważam, że ktoś powinien im poświęcić kilka myśli więcej. – Podniósł wzrok. – Kiedy ktoś umiera, to nie tylko jego życie się kończy, wiesz? Alex wypiła do końca swoje wino.
– Opowiedz mi, jak ją znalazłeś.
– Kogo?
– Josie. Tamtego dnia.
Patrick zajrzał jej w oczy, jakby chciał ocenić, ile prawdy może wyjawić; jak w pełni uszanować jej prawo do poznania przeżyć córki,
a
jednocześnie nie sprawić zbyt wiele bólu.
– Natknąłem się na nią w szatni gimnastycznej… – zaczął z
namysłem. – I w pierwszej chwili pomyślałem… pomyślałem, że nie żyje, ponieważ była zakrwawiona i leżała twarzą do podłogi obok Matta
Roystona. Ale wówczas się poruszyła i… – głos mu się załamał – …i
to
był najpiękniejszy widok, jaki widziałem w życiu.
– Zdajesz sobie sprawę, że jesteś bohaterem, prawda?
Patrick zdecydowanie pokręcił głową.
– Jestem tchórzem. Wbiegłem w strefę zagrożenia z jednego
powodu: wiedziałem, że jeżeli tego nie zrobię, do końca życia będą mnie prześladować senne koszmary.
Alex drgnęła.
– Mnie one prześladują, a przecież nie widziałam tak strasznych obrazów jak ty.
Patrick ujął jej dłoń i wpatrzył się w linie papilarne, jakby chciał z
nich odczytać przyszłość.
– Może w takim razie nie powinnaś poświęcać zbyt wiele nocy na
sen – powiedział.
Z tak bliskiej odległości jego skóra miała miętowo-pieprzowy
zapach. Alex czuła rytm własnego serca w koniuszkach palców. A więc
zapewne on też to teraz wyczuwał.
Nie wiedziała, co się za moment wydarzy – ale wiedziała, że będzie
to coś przypadkowego, nieprzewidywalnego i wzbudzającego niepokój.
Już miała się odsunąć, gdy Patrick objął ją ramionami.
– Zdejmij wreszcie tę sędziowską togę, Alex – szepnął i zaczął ją całować.
Kiedy powracają uczucia pod postacią burzy kolorów, fali energii i bogactwa zmysłów, wszystko, co można zrobić, to przylgnąć do najbliżej stojącego człowieka w nadziei, że przetrzyma się ten potężny
napór. Alex zamknęła oczy i szykowała się na najgorsze – ale nic złego
się nie stało. Tylko życie wydało jej się trochę inne – bardziej chaotyczne, bardziej skomplikowane.
Po krótkim wahaniu odwzajemniła pocałunek Patricka, dochodząc
do wniosku, że najpierw trzeba stracić nad sobą panowanie, by racjonalnie ocenić, co się właściwie utraciło.
Miesiąc wcześniej
Gdy dwoje ludzi się kocha, ich ciała się zestrajają ze sobą jak w tańcu
o ściśle ustalonej choreografii: ręka położona na biodrze, muśnięcie palcami włosów, szybki pocałunek, oderwanie ust, dłuższy pocałunek, dłoń wsuwająca się pod koszulę. To rutyna, ale nie w negatywnym znaczeniu tego słowa. Jeden człowiek zestraja się z drugim, i dlatego, gdy się jest tak długo z jakimś facetem, podczas pocałunku nie zderzacie
się nosami, zębami czy łokciami.
Matt i Josie też mieli swoje rytuały. Kiedy zamierzali się kochać, on nachylał się w jej stronę i patrzył tak, jakby poza nią nic innego nie istniało na świecie. Hipnotyzował ją tym spojrzeniem, bo wkrótce ona też nie widziała nic prócz niego. Potem zaczynał ją całować – tak lekko,
że ledwo czuła jego wargi na swoich wargach, aż w końcu to ona przyciągała go do siebie. Potem wędrował ustami niżej – ku jej szyi i piersiom, a po chwili jego palce wsuwały się za pasek jej dżinsów. Trwało to wszystko mniej więcej dziesięć minut, po których Matt staczał
się z niej i wyjmował z kieszeni kondom.
Josie nie miała nic przeciwko temu rytuałowi – szczerze mówiąc, całkiem go lubiła. Czuła się jak na rollercoasterze – sunęła w górę, napięcie narastało, ponieważ wiedziała, co za chwilę nastąpi, i miała
świadomość, że nie jest w stanie tego powstrzymać.
Leżeli w salonie jej domu, w ciemnościach, a w tle cicho grał
telewizor. Matt zdjął już z Josie ubranie, a teraz ściągał swoje bokserki.
Zawisł między jej nogami.
– Hej – odepchnęła go, gdy próbował w nią wejść – czy
przypadkiem o czymś nie zapomniałeś?
– O, Jo! Tylko ten jeden raz. Nie chcę, żeby bez przerwy coś nas rozdzielało.
Jego słowa miały na nią równie zniewalający wpływ jak pocałunki. Poza tym nienawidziła tego zapachu gumy, który przenikał powietrze od chwili, gdy rozerwał folię prezerwatywy, do czasu, aż skończyli. No
i czy mogło istnieć wspanialsze uczucie od tego, które ją ogarniało, gdy
wypełniał ją sobą? Przesunęła się nieznacznie, rozsunęła drżące nogi…
I wówczas coś jej się przypomniało. Kiedy dostała okresu w wieku trzynastu lat, matka nie odbyła z nią typowej rozmowy od serca. Przyniosła jej za to książkę pełną danych statystycznych. „Pamiętaj – powiedziała – za każdym razem, gdy uprawiasz seks, możesz zajść w ciążę. Szanse wynoszą 1:1. Nie łudź się jednak, że jak zrobisz to tylko
raz bez zabezpieczenia, rachunek prawdopodobieństwa zadziała na twoją korzyść”.
Josie odepchnęła Matta.
– Nie powinniśmy – szepnęła.
– Kochać się?
– Kochać się… bez niczego.
Był zawiedziony, Josie to wyczuła po sposobie, w jaki na moment znieruchomiał. Ale posłusznie się wycofał, wyjął kondom, który ona pomogła mu nałożyć.
– Pewnego dnia… – mruknęła cicho, ale wówczas Matt zaczął ją całować, więc natychmiast zapomniała, co właściwie chciała powiedzieć.
Od początku listopada do końca zimy Lacy wykładała zboże na
tyłach domu, żeby pomóc jeleniom przetrwać najtrudniejszy okres. Wielu sąsiadów nie pochwalało sztucznego dokarmiania leśnej zwierzyny – głównie dlatego, że ostańcy po zimie w lecie niszczyli im ogrody – Lacy uważała jednak, że to jej obowiązek, forma zadośćuczynienia naturze. Tak długo, jak Lewis się upierał przy polowaniach, ona zamierzała choć w niewielkim stopniu neutralizować skutki jego poczynań.
Włożyła ciężkie buty – uzasadniał to leżący jeszcze gdzieniegdzie śnieg, chociaż było na tyle ciepło, że z klonów zaczęto spuszczać sok,
co
przynajmniej w teorii zwiastowało nadejście wiosny. Ledwo Lacy wyszła na zewnątrz, poczuła zapach syropu klonowego, dobiegający z przydomowej rafinerii sąsiadów. Jakby w powietrzu unosiły się drobiny
karmelków. Dodźwigała wiadro wypełnione zbożem do huśtawki: drewnianej konstrukcji, uwielbianej przez chłopców w dzieciństwie, której Lewis wciąż jakoś nie mógł zdemontować.
– Cześć, mamo.
Obejrzała się i ujrzała Petera z rękami wsuniętymi głęboko w
kieszenie dżinsów. Miał na sobie jedynie T-shirt i puchową kamizelkę, musiał więc kostnieć z zimna.
– Cześć, skarbie. Co słychać?
Na palcach jednej ręki mogłaby policzyć, ile razy Peter ostatnio wysuwał nos ze swojego pokoju, nie mówiąc już o wychodzeniu do ogrodu. Lacy zdawała sobie sprawę, że takie zachowanie jest typowe dla wieku dojrzewania: zakopywanie się w sanktuarium własnej przestrzeni i oddawanie temu, czemu oddają się nastolatki za zamkniętymi drzwiami. W wypadku jej syna był to komputer. Całymi
godzinami siedział w sieci – ale nie zajmował się bezmyślnym przeglądaniem rozmaitych witryn, lecz programowaniem, jakże więc mogłaby potępiać tego typu hobby?
– Nic szczególnego. Co robisz?
– To samo co zawsze o tej porze roku.
– Naprawdę?
Spojrzała uważniej na syna. Sprawiał wrażenie istoty z innego
świata w tym krajobrazie przesyconym rześkim, chłodnym powietrzem.
Jego rysy wydawały się zbyt delikatne na tle poszarpanych zboczy gór,
widniejących w tle; jego skóra – bielsza nawet od śniegu. Nie pasuje
do
tego miejsca, pomyślała Lacy, i nagle dotarło do niej, że podobna refleksja nachodziła ją na widok Petera bez względu na to, gdzie się
w
danej chwili znajdował.
– Trzymaj. – Podała mu wiadro. – Pomożesz mi.
Peter chwycił za pałąk i zaczął rozrzucać garściami zboże.
– Czy mogę cię o coś spytać, mamo?
– Oczywiście.
– Czy to prawda, że pierwsza zaprosiłaś tatę na randkę?
Lacy uśmiechnęła się radośnie.
– Gdybym tego nie zrobiła, prawdopodobnie do dziś czekałabym na telefon. Twój ojciec ma wiele zalet, jednak spostrzegawczość do nich nie
należy.
Poznała Lewisa na wiecu w sprawie legalizacji aborcji. Chociaż osobiście uważała, że nie ma wspanialszego daru niż narodziny dziecka, patrzyła na świat chłodnym okiem realistki – za wiele widziała
kobiet w ciąży, które były zbyt młode, zbyt biedne lub zbyt zaharowane,
żeby zapewnić dziecku godziwe życie. Poszła więc z przyjaciółką na marsz protestacyjny, który się kończył wiecem pod budynkiem legislatury stanowej w Concord. Kiedy stała na wysokich schodach wśród siostrzanych dusz, dzierżących transparenty, na których
widniało hasło: JESTEM ZA WOLNYM WYBOREM I GŁOSUJĘ… PRZECIWKO ABORCJI, zaczęła się rozglądać po zgromadzonym
tłumie i nagle dostrzegła samotnego mężczyznę w eleganckim garniturze. Zafascynował ją – zupełnie nie pasował do obrazu typowego
aktywisty.
– Rany – zagadnęła Lacy, przepychając się w jego stronę. – Co za
dzień.
– W rzeczy samej – odparł.
– Czy byłeś tu już kiedyś?
– Nie, to mój debiut – odparł Lewis.
– Mój również.
Nowy napływ manifestantek maszerujących środkiem schodów niespodziewanie ich rozdzielił. Ze sterty papierów, które Lewis trzymał na ręku, sfrunęła jedna kartka, ale zanim Lacy ją pochwyciła, tajemniczy
nieznajomy już zniknął w tłumie. Okazało się, że to strona tytułowa jakiegoś większego opracowania, którego temat niemal zwalił Lacy z nóg. „Przydziały funduszy w systemie szkolnictwa publicznego stanu New Hampshire: raport analityczny”. Pod spodem dane autora: Lewis Houghton, Sterling College, Wydział Ekonomii.
Zadzwoniła i powiedziała Lewisowi, że ma stronę tytułową jego
pracy. Okazało się, że jej nie potrzebował, ponieważ wydrukował nową
kopię całego dokumentu.
– Rozumiem. Ale i tak muszę przywieźć ci tę kartkę.
– Dlaczego?
– Żebyś mógł mi wytłumaczyć sens tytułu podczas kolacji.
Dopiero nad talerzem sushi Lacy się dowiedziała, że obecność
Lewisa na schodach stanowego Kapitolu nie miała nic wspólnego z manifestacją. Był po prostu umówiony z gubernatorem.
– Ale jak mu to powiedziałaś? – dopytywał się Peter. – No wiesz, że
go lubisz, i w ogóle…
– O ile pamięć mnie nie myli, po trzeciej randce złapałam go w
objęcia i zaczęłam całować. Ale niewykluczone, że zrobiłam to tylko
po
to, aby przestał wreszcie nadawać na temat wolnego handlu. – Zerknęła
na syna i nagle sens tych pytań stał się całkowicie jasny. – Peter – odezwała się z szerokim uśmiechem – czy w szczególny sposób spodobała ci się jakaś dziewczyna?
Nie musiał nawet odpowiadać – zdradziły go wypieki na twarzy.
– Powiesz mi, o kogo chodzi?
– Nie!
– Trudno, jakoś to przeżyję. – Objęła syna ramieniem. – Rany,
szczerze ci zazdroszczę. Nic się nie może równać z tymi pierwszymi miesiącami, kiedy nie myśli się o niczym innym, tylko o sobie nawzajem. To znaczy… miłość w każdej postaci jest cudowna… ale pierwsze zakochanie… ach…
– Nie jest tak, jak ci się zdaje – wtrącił Peter. – To… hm… uczucie jednostronne.
– Założę się, że jest tak samo oszołomiona jak ty.
Skrzywił się.
– Mamo, ona ledwo zdaje sobie sprawę z mojego istnienia. Ja nie jestem… nie trzymam z tymi samymi ludźmi co ona.
Lacy zerknęła na syna.
– W takim razie musisz to zmienić.
– Jak?
– Nawiązać z nią kontakt. Może podejść do niej w miejscu, gdzie nie będzie jej znajomych. I pokazać takiego siebie, jakiego ona jeszcze nie
zna.
– To znaczy?
– Odkryć przed nią swoje serce. – Lacy postukała Petera w pierś. – Jeżeli wyznasz, co do niej czujesz, sam się zdziwisz jej reakcją.
Peter zwiesił głowę, kopnął grudkę zmarzniętego śniegu. Ale po
chwili spojrzał na matkę nieśmiało.
– Naprawdę?
Lacy skinęła głową.
– W moim wypadku zadziałało.
– Okay. Dzięki, mamo.
Przez chwilę patrzyła, jak po wzniesieniu trawnika syn wspina się z powrotem do domu, po czym znowu się skoncentrowała na problemach
jeleni. Będzie je dokarmiać aż do stopnienia śniegów. Gdy raz się roztoczy nad nimi opiekę, nie można zaniedbać obowiązku, bo inaczej nie przetrwają.
Leżeli na podłodze w salonie niemal całkiem nadzy. Od Matta
dobiegał zapach piwa, ale jej oddech musiał pachnieć tak samo. Wypili
po parę butelek u Drew – nie tyle, żeby się zalać, ale nakręcić, dlatego
gdy tylko się znaleźli sam na sam, Matt natychmiast zaczął błądzić rękami po jej ciele, a każdy jego dotyk rozpalał w niej żar.
Z przyjemnością poddała się rytuałowi. Matt ją pocałował –
najpierw delikatnie, potem mocno, a w końcu sięgnął ręką do zapięcia
stanika. Leżała leniwie rozciągnięta, gdy ściągał z niej dżinsy. Ale potem, zamiast zrobić to, co zwykle, Matt się na nią rzucił i zaczął ją całować tak gwałtownie, że aż poczuła ból.
– Mmmm – próbowała protestować i odpychać go od siebie.
– Spokojnie – mruknął Matt i lekko ugryzł ją w ramię. Potem
wyciągnął jej ręce nad głowę, przycisnął do ziemi, a sam zaczął się ocierać o jej ciało biodrami. Wyraźnie czuła dużego, twardego członka na swoim brzuchu.
To było odstępstwo od rytuału, ale Josie musiała przyznać, że
całkiem podniecające. Chwyciła Matta za ramiona i pociągnęła ku sobie.
– Taaak, taaak – jęknął i roztrącił jej uda. I nagle znalazł się w jej wnętrzu, po czym ruszył w tak oszalałym tempie, że aż szurał nią po dywanie, ocierając Josie pośladki.
– Poczekaj! – Próbowała się spod niego wydostać, ale tylko zatkał jej dłonią usta i zaczął pompować coraz mocniej i mocniej. Aż w końcu doszedł.
Nasienie – lepkie, gorące – zaczęło z niej wypływać na dywan. Matt ujął twarz Josie w dłonie.
– Jezu, jak ja cię strasznie kocham.
Odwróciła głowę.
– Ja też cię kocham.
Leżała w jego ramionach przez kilka minut, a potem powiedziała, że jest zmęczona i musi się natychmiast położyć. Tradycyjnie pocałowała
Matta na do widzenia w progu, po czym poszła do kuchni po ścierkę
do
podłogi, która leżała pod zlewem. Wróciła do pokoju i zaczęła wywabiać mokrą plamę z dywanu, modląc się w duchu, by nie pozostał
żaden trwały ślad.
Peter wystukał na klawiaturze kilka komend, które jednak chwilę później zaciemnił i usunął jednym kliknięciem. Chociaż wydawało mu się, że to superpomysł – otwierasz maila, a przez cały ekran przewija się
napis: „Kocham cię”, ostatecznie doszedł do wniosku, że nie wszystkim
musiało się to spodobać, a niektórzy mogliby się wręcz przestraszyć. Zdecydował się wysłać maila, bo jeżeli zostanie brutalnie
odrzucony, dowie się o tym w zaciszu własnego pokoju. Oszczędzi sobie publicznego upokorzenia. Problem w tym, że matka poradziła,
by
odsłonił swoje serce, a on nie czuł się najpewniej w operowaniu słowem.
uświadomił sobie, że często widywał obiekt swoich westchnień tylko we fragmentarycznych obrazach: ręka oparta na odkręconej szybie auta,
kosmyki włosów, wyfruwające z samochodowego okna. Jakże często
zdarzało mu się marzyć, że to on siedzi za kierownicą tego wozu. „Błąkałem się bez celu na ścieżce życia, dopóki na jednym z
zakrętów nie spotkałem Ciebie” – napisał.
Jęknął głośno i szybko usunął zdanie. Gniot jak spod pióra autora tekstów pocztówkowych, i to tak marnego, że nikt nie chciałby go zatrudnić.
Zawiesił ręce nad klawiaturą i zaczął się zastanawiać, co tak
naprawdę by jej powiedział, gdyby miał w sobie dość odwagi.
Wiem, że nigdy o mnie nie myślisz.
I z pewnością nie widzisz w nas pary.
Ale masło orzechowe było tylko zwykłym masłem orzechowym, dopóki ktoś nie wpadł na pomysł, że doskonale się komponuje z marmoladą. Sól była zawsze tą samą solą,
aż
tu nagle się okazało, że z pieprzem smakuje lepiej. A jaki sens
miałoby masło bez chleba?
(Czemu wszystkie skojarzenia, które przychodziły mu do głowy,
miały wyłącznie związek z JEDZENIEM?!?!?!?!)
Bez Ciebie jestem nikim. Ale z Tobą, jak sądzę, mógłbym zostać kimś wyjątkowym.
Teraz przyszła pora na najtrudniejsze – zakończenie.
Twój przyjaciel Peter Houghton.
Hm… z formalnego punktu widzenia to nieprawda.
Szczerze oddany Peter Houghton.
To było prawdziwe, ale brzmiało staroświecko i formalnie.
Pozostało więc najprostsze i najbardziej oczywiste:
Kochający Peter Houghton.
Szybko wystukał te słowa, raz jeszcze przeczytał całość. A potem, zanim miał czas się rozmyślić, nacisnął klawisz ENTER i via Internet wysłał swoje serce do Josie Cormier.
Courtney Ignatio umierała z nudów.
Josie była jej przyjaciółką i w ogóle, ale… nic kompletnie się nie
działo. Obejrzały już trzy filmy z Paulem Walkerem na DVD, weszły na stronę „Zagubionych”, żeby przejrzeć biografię faceta, który grał Sawyera,
przekartkowały
wszystkie
stare
egzemplarze
„Cosmopolitana”, które jeszcze nie wylądowały na śmietniku, ale Josie
nie miała HBO ani nic czekoladowego w lodówce i nawet na kampusie miejscowego college’u nikt nie organizował żadnej imprezy, pod którą można by się podłączyć. Courtney już drugą noc spędzała w domu sędzi Cormier z powodu swojego brata mózgowca, który porwał rodziców na szalony objazd uniwersytetów zaliczanych do Ivy League. Courtney posadziła sobie na brzuchu pluszowego hipopotama i marszcząc czoło, wpatrzyła się w jego guzikowe ślepia. Przez cały wieczór próbowała wyciągnąć od Josie coś na temat Matta – ważne informacje, w rodzaju, czy ma dużego kutasa i czy wie, jaki robić z niego użytek – ale za każdym razem przyjaciółka przybierała kamienny
wyraz twarzy i zachowywała się tak, jakby nigdy wcześniej w życiu nie
słyszała słowa „seks”.
Teraz była w łazience i brała prysznic; Courtney słyszała szum
lecącej wody. Przewróciła się na bok i zaczęła studiować oprawioną w ramkę fotografię, przedstawiającą Josie i Matta. Josie mogła wzbudzać
nienawiść innych dziewczyn, ponieważ Matt był superfacetem – na imprezach zawsze szukał wzrokiem swojej dziewczyny i nigdy się od niej za bardzo nie oddalał; dzwonił, żeby powiedzieć jej dobranoc,
nawet jeżeli się pożegnali zaledwie pół godziny wcześniej (owszem,
to
prawda, Courtney była tego świadkiem nie dalej jak ubiegłego wieczoru). W odróżnieniu od innych chłopaków z drużyny hokejowej
–
Courtney to też dobrze wiedziała, bo z wieloma się umawiała – Matt zdecydowanie przedkładał towarzystwo Josie nad towarzystwo kumpli.
Ale w Josie było coś takiego, że Courtney nie czuła wobec niej zazdrości.
Czasami jej twarz zmieniała się wprost niesamowicie – jakby spadała
z
niej maska – jakby wypłynęła z oka barwna soczewka kontaktowa, ukazując prawdziwy kolor tęczówki. Josie mogła być połówką najbardziej oddanej sobie pary w szkole, ale trudno się było wyzbyć wrażenia, że tkwi w tym układzie z jednego jedynego powodu: tylko dzięki niemu jest w stanie się samookreślić.
MASZ POCZTĘ – odezwał się metalicznym głosem automat w komputerze Josie.
Aż do tej pory Courtney nie zdawała sobie sprawy, że się nie wylogowały z sieci. Podeszła do biurka i poruszyła myszą, żeby przywrócić aktywny ekran. Może to Matt… może przysłał Josie jakieś
cyberporno… Zabawnie będzie się podszyć pod przyjaciółkę i trochę namieszać mu w głowie.
Adres nadawcy był jednak Courtney nieznany – a ostatecznie miały
z Josie identyczną listę adresową. Temat maila nie został wpisany. Courtney kliknęła na załącznik, teraz już niemal pewna, że to jakieś reklamowe śmieci: powiększ penisa w trzydzieści dni; weź kredyt hipoteczny na kosmicznie korzystnych warunkach; kup toner do drukarki po zabójczo niskiej cenie.
Na ekranie ukazała się treść załącznika i Courtney przebiegła ją wzrokiem.
– Wielki Boże! – mruknęła. – Zajebisty odlot!
Zaciemniła treść postu i przekierowała pod RTWING90@
yahoo.com.
Drew – wystukała szybko. – Roześlij to całemu światu.
Otworzyły się drzwi łazienki i Josie weszła do pokoju w szlafroku, z ręcznikiem zamotanym na głowie. Courtney szybko wylogowała się z sieci.
DO ZOBACZENIA – odezwał się automat.
– Co jest? – spytała Josie.
Courtney odwróciła się w jej stronę z uśmiechem.
– Nic. Tylko sprawdzałam swoją skrzynkę mailową.
* * *
Josie nie mogła zasnąć; w jej głowie kłębiły się tysiące myśli. Bardzo
żałowała, że nie ma u boku bratniej duszy, z którą mogłaby omówić swój obecny problem. Bo z kim miałaby o tym pogadać. Z matką? Dobry dowcip. Matt w ogóle nie wchodził w rachubę. Courtney czy któraś z ich wspólnych koleżanek – jak wyżej. Tak naprawdę Josie się bała, że gdy wyartykułuje swoje najgorsze obawy, czarny scenariusz się
spełni.
Poczekała, aż oddech Courtney stanie się równy i głęboki. A potem wymknęła się z łóżka i wśliznęła do łazienki. Starannie zamknęła drzwi
i ściągnęła spodnie od piżamy.
Nic. Ani śladu.
Okres się spóźniał już trzy dni.
We wtorkowy wieczór Josie siedziała na sofie w piwnicy Matta i
pisała dla niego esej, który miał omawiać przypadek nadużycia władzy,
wybrany z dowolnego okresu historii USA, podczas gdy Matt i Drew dźwigali sztangę.
– Jest milion tematów do wyboru – powiedziała. – Watergate. Abu Ghraib. Uniwersytet stanowy w Kent.
Matt, ubezpieczany przez Drew, stękał pod ciężarem sztangi.
– Byle to było oczywiste i łatwe do zapamiętania, Jo.
– No, dawaj, mięczaku – odezwał się Drew. – Jak tak dalej pójdzie, cofną cię do juniorów.
Matt wyszczerzył zęby w uśmiechu i uniósł sztangę na całą
wysokość wyciągniętych ramion.
– Zobaczymy, czy ty tyle wyciśniesz – wystękał.
Josie patrzyła na jego grające mięśnie – na tyle silne, by udźwignąć podobny ciężar, a jednocześnie zdolne obejmować ją z niesłychaną delikatnością. Matt się podniósł, po czym otarł pot z czoła i z ławeczki do ćwiczeń; teraz przyszła kolej na Drew.
– W swojej pracy mogłabym omówić Patriot Act – mruknęła w zamyśleniu Josie, gryząc koniec ołówka.
– Ja działam w twoim najlepiej pojętym interesie, chłopie – ciągnął tymczasem Drew. – Jeżeli nie chcesz się wysilać dla trenera, zrób to dla
swojej kobiety.
Josie podniosła wzrok znad notatnika.
– Drew, urodziłeś się idiotą, czy to przyszło z wiekiem?
– Jestem INTELIGENTNYM PROJEKTEM – zażartował. – Mówię
tylko, że Matt powinien się mieć teraz na baczności, skoro na horyzoncie pojawił się rywal.
– Co ty bredzisz? – Josie popatrzyła na Drew jak na ostatniego
debila, ale tak naprawdę zdjęła ją panika. To nieważne, czy ona rzeczywiście okazywała komuś innemu względy, czy nie; liczyło się jedynie, co na ten temat sądził Matt.
– To był żart, Josie – oznajmił Drew, kładąc się na ławce i zaciskając dłonie na sztandze.
Matt wybuchnął śmiechem.
– Wyjątkowo trafne określenie Petera Houghtona.
– Dasz mu popalić?
– Z pewnością – odparł Matt. – Tylko jeszcze nie zdecydowałem jak.
– Może do opracowania planu przyda ci się inspiracja poetycka – zachichotał Drew. – Hej, Jo, wyjmij mój segregator. E-mail jest w kieszonce z przodu.
Josie chwyciła plecak leżący na drugim krańcu sofy. Wyciągnęła złożoną kartkę, a kiedy ją rozwinęła, na górze ujrzała swój własny adres
internetowy, a poniżej adnotację, że wiadomość rozesłano wszystkim uczniom Sterling High.
Skąd ten mail w plecaku Drew, skoro ona sama nigdy nie widziała
go na oczy?!
– Przeczytaj na głos.
Josie zaczęła niepewnie.
– Wiem, że nigdy o mnie nie myślisz. I z pewnością nie widzisz w
nas pary…
Słowa uwięzły jej w gardle jak kamienie. Przerwała czytanie, ale to
już nie miało większego znaczenia, bo Drew i Matt wyrecytowali resztę
tekstu z pamięci:
– Bez Ciebie jestem nikim…
– Ale z Tobą… jak sądzę… – Drew wpadł w tak konwulsyjny
chichot, że sztanga opadła na swoje leże. – Kurwa, nie mogę dźwigać,
gdy mnie tak skręca.
Matt usiadł na sofie obok Josie i zarzucił jej rękę na ramię, wodząc kciukiem po piersi. Odsunęła się, ponieważ nie chciała, żeby Drew to widział, ale Mattowi właśnie na tym zależało, więc przesunął się wraz
z
nią.
– Zostałaś muzą poezji – powiedział z uśmiechem. – Co prawda, marnej, ale nawet Helena Trojańska musiała na początek się zadowolić… limerykiem czy czymś takim, no nie?
Josie paliły policzki. Wprost nie mieściło jej się w głowie, że Peter napisał do niej coś podobnego. Jak w ogóle mógł pomyśleć, że ona zareagowałaby pozytywnie na jego wyznania! I na dodatek teraz cała szkoła wiedziała, że Houghton się w niej kochał. W tej sytuacji Josie musiała zrobić wszystko, by nikt nie pomyślał, że ona żywi wobec niego
jakiekolwiek uczucia.
Choćby litości.
Ale jeszcze bardziej przygnębiał ją fakt, że ktoś ze znajomych postanowił wyciąć jej taki numer. Wykradnięcie postu ze skrzynki mailowej nie stanowiło żadnego problemu: wszyscy nawzajem znali swoje hasła dostępu. Mogła to więc zrobić każda z jej koleżanek albo nawet sam Matt. Jednak dlaczego jedno z jej przyjaciół chciało ją tak totalnie upokorzyć?
Josie w zasadzie dobrze znała odpowiedź. Ci ludzie tak naprawdę wcale nie byli jej przyjaciółmi. Najpopularniejsze dzieciaki w szkole z
nikim się nie przyjaźnią – one jedynie zawierają alianse. Przy nich jesteś
bezpieczny tak długo, jak się chowasz za podwójną gardą i nigdy z niczego nie zwierzasz – w innym wypadku szybko wystawią cię na pośmiewisko, ponieważ gdy świat się śmieje z innych, nie śmieje się z nich.
Josie cierpiała wewnętrzne katusze, ale miała też świadomość, że ten idiotyczny dowcip miał między innymi przetestować jej reakcję. Gdyby z oburzeniem oskarżyła swoich znajomych o włamanie do jej skrzynki,
o naruszenie prywatności – byłaby skończona. Przede wszystkim nie mogła okazać śladu emocji. Ostatecznie miała tak wysoki status towarzyski, tak bardzo przewyższała w hierarchii szkolnej Petera Houghtona, że podobny mail mógł co najwyżej wywołać u niej uśmiech
politowania.
– Co za totalny palant – rzuciła lekkim tonem, jakby ta sytuacja w ogóle jej nie obeszła. Jakby ona podzielała rozbawienie Matta i Drew. Zmięła kartkę w drżących rękach i rzuciła za sofę.
Matt położył na jej kolanach głowę wciąż wilgotną od potu.
– To o czym w końcu zdecydowałem się napisać?
– O rdzennych Amerykanach – odparła machinalnie. – O tym, jak
rząd systematycznie naruszał postanowienia wszelkich traktatów i zagarniał ich terytoria.
Josie doszła do wniosku, że potrafi się doskonale wczuć w położenie tych ludów: wykorzenienie, świadomość, że już nigdzie nie odnajdzie się dla siebie miejsca.
Drew usiadł okrakiem na ławce.
– Jak mógłbym znaleźć sobie dziewczynę, która poprawi mi
końcową średnią?
– Zapytaj Petera Houghtona – odparł Matt ze śmiechem. – On jest mistrzem podbojów miłosnych.
Drew zarechotał, a Matt sięgnął po rękę Josie – tę, w której trzymała ołówek. Delikatnie zaczął całować kostki jej palców.
– Jesteś dla mnie zbyt dobra – powiedział.
Szafki w Sterling High tłoczyły się w niewielkiej części korytarza, ustawione jedna na drugiej. Więc jeżeli się miało szafkę w dolnym rzędzie, oznaczało to, że ilekroć do niej zaglądałeś podczas przerwy, ktoś inny dosłownie wchodził ci na głowę. Szafka Petera nie tylko należała do tych dolnych, ale była również wciśnięta w róg, stąd
właściciel musiał się zwijać w podwójny precel, żeby się do niej dostać.
Wyszedł z klasy natychmiast po dzwonku, zgodnie ze szczegółowo opracowanym planem: jeżeli błyskawicznie weźmie, co ma wziąć z szafki na następne zajęcia, wędrówkę po korytarzach będzie odbywał
w
największym tłoku, dzięki czemu zdecydowanie zmniejszy się ryzyko, że wpadnie w oko któremuś z mięśniaków i zostanie po raz kolejny sponiewierany. Ze zwieszoną głową, z oczami utkwionymi w podłodze,
szybko dopadł swojego kąta.
Przyklęknął, by wymienić podręcznik do matematyki na notatki z socjologii, gdy zatrzymała się przed nim para czarnych butów na wysokim obcasie. Powędrował w górę wzrokiem po ażurowych rajstopach, tweedowej minispódniczce, asymetrycznym swetrze i kurtynie blond włosów. Courtney Ignatio stała ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, jakby Peter niepotrzebnie marnował jej czas, mimo
że
to nie on ją zaczepił, ale ona jego.
– Wstawaj – zarządziła – bo nie zamierzam się spóźnić na lekcję.
Peter szybko się poderwał, kolanem zatrzaskując szafkę. Nie chciał, aby Courtney zauważyła, że w środku przykleił zdjęcie z dzieciństwa,
przedstawiające jego i Josie. Musiał się po nie pofatygować aż na strych,
gdzie matka trzymała stare albumy od czasu, gdy dwa lata temu przeszła na system cyfrowy i wszystkie fotki przechowywała na płytach
CD.
Na tym zdjęciu siedzieli na obramowaniu przedszkolnej
piaskownicy, a Josie trzymała rękę na jego ramieniu. I to mu się właśnie
najbardziej podobało.
– Słuchaj, ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzyła, to rozmowa z tobą na oczach połowy szkoły, ale Josie jest moją przyjaciółką i w ogóle, dlatego podjęłam się tego zadania. – Courtney rozejrzała się ukradkiem
po korytarzu, by się upewnić, że nikt nie nadchodzi. – Ona cię lubi… Peter jedynie wybałuszał oczy.
– Lubi cię w ten szczególny sposób, matole. Ma już totalnie dosyć Matta; nie chce go jednak spławiać, póki nie nabierze pewności, że ty
na
serio o niej myślisz. – Courtney zerknęła na Petera spod oka. – Tłumaczyłam jej, że to towarzyskie samobójstwo, ale ostatecznie czego
ludzie nie robią z miłości…
Peter poczuł, jak krew napływa mu do twarzy z siłą oceanicznej fali.
– Dlaczego miałbym ci uwierzyć?
Courtney postrząsnęła włosami.
– Nic mnie nie obchodzi, czy mi wierzysz, czy nie. Jestem jedynie posłańcem. Co zrobisz z tą wiadomością, to już twoja rzecz.
Oddaliła się korytarzem i zniknęła za rogiem akurat w chwili, gdy odezwał się dzwonek. A więc teraz Peter się spóźni na zajęcia, czego nienawidził, bo gdy w takiej sytuacji wchodził do klasy, wszystkie oczy się na niego kierowały, a spojrzenia przeszywały jak szydła.
Ale dzisiaj to nie miało znaczenia; dzisiaj świat stanął przed nim otworem.
Najlepszym daniem w kafeterii były pieczone talarki ziemniaczane, nieprzytomnie przesycone tłuszczem. Jedząc je, praktycznie się czuło, jak spodnie stają się za ciasne, a policzki pęcznieją – a mimo to Josie nie
mogła się im oprzeć. Czasami się zastanawiała, czy gdyby były równie
zdrowe jak brokuły, też tak by za nimi przepadała. Czy smakowałyby równie doskonale, jeżeli nie byłyby takie tuczące?
Dla większości koleżanek Josie cały posiłek sprowadzał się do małej butelki wody mineralnej lub innego dietetycznego napoju; jeżeli jakaś
dziewczyna pochłaniała wysokokaloryczne i węglowodanowe potrawy, od razu zarabiała na etykietkę tłuściocha lub bulimiczki. Zazwyczaj Josie ograniczała się do trzech talarków, a resztę oddawała chłopakom.
Ale dzisiaj przez dwie ostatnie lekcje dosłownie się śliniła na samą myśl
o tych ziemniaczkach, więc pozwoliła sobie na dwa talarki więcej niż normalnie. Jeżeli w grę nie wchodziły ogórki kiszone lub lody, czy też można było podejrzewać zachciankę ciążową?
Courtney przechyliła się przez stół i maznęła palcem po tacce, na której podawano talarki.
– Ohyda – zawyrokowała. – Dlaczego benzyna jest tak koszmarnie droga, skoro te małe skarby są pokryte taką ilością paliwa energetycznego, że wystarczyłoby do napełnienia baku pikapa, którym
jeździ Drew?
– Do samochodów leje się inne paliwo, Einsteinie – zauważył Drew.
– Czy doprawdy sądzisz, że na stacji Mobilu sprzedają olej do frytek? Josie nachyliła się do leżącego na podłodze plecaka. Rano wrzuciła
do niego jabłko, więc musiało się gdzieś tam znajdować. Poszukiwania
wśród luźnych kartek i kosmetyków pochłaniały całą jej uwagę, dlatego
nie zarejestrowała, że wymiana zdań między Courtney i Drew gwałtownie się urwała; że w istocie umilkły wszystkie rozmowy w kafeterii.
Obok ich stolika stał Peter Houghton z brązową papierową torbą w jednym i kartonikiem mleka w drugim ręku.
– Hej, Josie! – rzucił radosnym głosem, jakby nie dostrzegał, że ona
go wcale nie słucha, bo właśnie w tej sekundzie coś w niej umiera. – Pomyślałem, że może miałabyś ochotę zjeść ze mną lunch.
Josie zmartwiała; miała wrażenie, że się zmienia w bryłę granitu, i teraz nie mogłaby drgnąć, nawet gdyby od tego zależało zbawienie
jej
duszy. Wyobraziła sobie, jak za kilkanaście lat uczniowie wskazują na wciąż przyrośniętego do plastikowego krzesła kamiennego gargulca, który kiedyś był żywą Josie, i mówią: „A tak, wiem, co jej się przydarzyło”.
Usłyszała jakiś szurgot za plecami, ale po prostu nie mogła się
ruszyć. Zerknęła na Petera. Gdybyż tylko istniał jakiś tajemny kod, automatycznie sygnalizujący wybranym osobom, że nie mówimy tego, co naprawdę myślimy!
– Uhm – zaczęła Josie – może bym się skusiła, ale…
– Szybciej piekło zetną lody, niż ona się na to zgodzi! – rzuciła Courtney.
Wszyscy siedzący przy stole zaczęli się zwijać ze śmiechu z
przyczyn zupełnie dla Petera niezrozumiałych – jakby słowa Courtney były jakimś sekretnym dowcipem.
– Co masz w tej torbie, Houghton? – zainteresował się Drew. –
Masło orzechowe i marmoladę?
– Sól i pieprz? – zaćwierkała Courtney.
– Chleb z masłem?
Uśmiech zniknął z twarzy Petera, bo nagle uświadomił sobie, w jak głęboki dał się wpuścić kanał i jak wielu ludzi wie, co się tu rozgrywa. Przesunął spojrzeniem po Drew, Courtney, Emmie, po czym znowu się
skupił na Josie – ale ona natychmiast umknęła wzrokiem, żeby nikt, nawet Peter, nie zauważył, jak wielką przykrość sprawia jej zadawanie komuś bólu.
Co jednak nie zmieniało faktu, że – wbrew przekonaniu Petera – ona nie jest wcale lepsza od całej reszty.
– Myślę, że Josie powinna przynajmniej obejrzeć oferowany towar –
odezwał się Matt, który, jak się okazało, już nie siedział przy stole. Stał
teraz tuż za Peterem. Jednym płynnym ruchem wsunął kciuki w szlufki
jego spodni i pociągnął je gwałtownie w dół.
W ostrym, jarzeniowym świetle skóra Petera była przeraźliwie biała;
na tle cienkich, rzadkich włosów łonowych odznaczał się maleńki ślimak penisa. Peter odruchowo zakrył brązową torbą przyrodzenie i przy okazji wypuścił z ręki karton z mlekiem, które się rozlało u jego stóp.
– Hej, patrzcie! – zakrzyknął Drew. – Przedwczesny wytrysk!
Cała kafeteria zaczęła wirować przed oczami Josie niby karuzela
pełna jaskrawego światła i kolorów. W uszach dudnił jej głośny śmiech,
który starała się naśladować. Pan Isles, nauczyciel hiszpańskiego, całkiem pozbawiony szyi, podbiegł do Petera podciągającego w pośpiechu spodnie. Złapał za ramię i jego, i Matta.
– Już skończyliście te wygłupy? – warknął. – Czy mam was obu zaprowadzić do dyrektora?
Peter dał nogę z kafeterii, ale i tak wszyscy wciąż od nowa napawali
się tą wspaniałą chwilą, gdy został pozbawiony gaci. Drew przybił
piątkę z Mattem.
– Chłopie, jeszcze nigdy tak zajebiście się nie bawiłem podczas lunchu!
Josie znowu zaczęła grzebać w plecaku, udając, że szuka swojego jabłka, chociaż tak naprawdę kompletnie straciła apetyt. Po prostu nie chciała, żeby ktoś na nią patrzył, i ona nie chciała patrzeć na swoich kolegów.
Torba z lunchem Petera Houghtona leżała nieopodal jej nóg – dokładnie w tym miejscu, w którym ją upuścił, kiedy uciekał z kafeterii.
Josie zajrzała do środka. Kanapka – najprawdopodobniej z indykiem. Paczuszka precli. I marchewki – starannie obrane i pokrojone w słupki
przez kogoś, kto otaczał Petera czułą opieką.
Josie wsunęła brązową torbę do plecaka, wmawiając sobie, że odnajdzie Petera i ją zwróci albo chociaż położy obok jego szafki, ale
w
głębi duszy wiedziała, że nie zrobi ani jednego, ani drugiego. Będzie
za
to trzymać tę torbę w swoim plecaku tak długo, aż zacznie śmierdzieć,
aż wtedy ona wreszcie ją wyrzuci, wmawiając sobie, że wszystko można
rozwiązać w tak prosty i oczywisty sposób.
Peter wyskoczył z kafeterii i pognał korytarzem niczym stalowa
kulka pinballa, wystrzelona z kosmiczną siłą. Zatrzymał się dopiero
przy swojej szafce. Opadł na kolana i oparł czoło o chłodny metal. Jak
mógł być taki głupi! Jak mógł zaufać Courtney – uwierzyć, że Josie chciałaby obdarzyć ciepłym uczuciem kogoś takiego jak on?!
Uderzał głową o metal, dopóki nie poczuł przeszywającego bólu w czaszce, a potem przekręcił szyfrowy zamek. Pierwsze, co rzuciło mu się
w oczy po otworzeniu drzwiczek, to zdjęcie przedstawiające jego i Josie.
Zmiął je ze złością w dłoni, odwrócił się na pięcie i ponownie ruszył przez hol.
Po drodze natknął się na pana McCabe’a, który popatrzył na niego spod zmarszczonych brwi, po czym położył rękę na ramieniu chłopca, chociaż musiał widzieć, że Peter w owej chwili nie jest w stanie znieść cudzego dotyku, bo ten piekł gorzej od ukłucia tysiąca igieł.
– Peterze? Wszystko w porządku?
– Muszę do łazienki – burknął. Przepchnął się obok nauczyciela i jeszcze szybciej ruszył przed siebie.
Zamknął się w jednej z kabin, wrzucił zmięte zdjęcie do klozetu, a potem rozpiął rozporek i na nie nasikał.
– Pierdolę cię – szepnął. A potem na całe gardło wrzasnął tak, że aż się zatrzęsły ściany toalety. – Pierdolę was wszystkich!
Ledwo matka wyszła z pokoju, Josie wyciągnęła z ust termometr i przyłożyła go do żarówki swojej lampki nocnej. Zmrużyła oczy, żeby widzieć, jak się zmieniają maleńkie cyferki, a na odgłos kroków matki znowu wetknęła sobie termometr w usta.
– Mmm… – Matka podeszła do okna i wpatrywała się w słupek
rtęci. – Ty naprawdę jesteś chora.
Josie wydała z siebie cichy jęk w nadziei, że zabrzmi przekonująco
w uszach matki, po czym przewróciła się na bok.
– Jesteś pewna, że poradzisz sobie sama?
– Uhm.
– Gdybyś mnie potrzebowała, dzwoń bez wahania. Odroczę sesję i natychmiast przyjadę.
– Okay.
Alex przysiadła na łóżku i pocałowała córkę w czoło.
– Miałabyś ochotę na zupę? Sok owocowy?
Josie pokręciła głową.
– Chciałabym się przespać. – Zamknęła oczy, żeby do matki
dobitniej dotarł ten przekaz.
Kiedy usłyszała oddalający się warkot silnika samochodowego, odczekała spokojnie jeszcze dziesięć minut, bo chciała mieć absolutną pewność, że przez najbliższe parę godzin będzie zupełnie sama w domu. A potem wstała, usiadła przed komputerem i wbiła w Google hasło: środki poronne.
Josie długo rozważała ten problem. Nie chodziło o to, że nie chciała dziecka; czy nawet o to, że nie chciała dziecka z Mattem. Po prostu uznała, że jeszcze za wcześnie na podobną decyzję.
Gdyby powiedziała o wszystkim matce, matka zaczęłaby
wrzeszczeć i się wściekać, ale w końcu zgodziłaby się ją zawieźć do centrum planowania rodziny czy do jakiegoś prywatnego gabinetu lekarskiego. Szczerze mówiąc, nie perspektywa krzyków i złości wzbudzała niepokój Josie, ale świadomość, że gdyby matka uczyniła podobny krok siedemnaście lat temu – ona, Josie, nie miałaby nawet okazji do przeżywania obecnego dylematu, bo po prostu nie byłoby
jej
na świecie.
Przez chwilę nawet się nosiła z zamiarem nawiązania ponownego
kontaktu z ojcem, choćby za cenę ciężkiego upokorzenia. Skoro jednak
on nie chciał, by Josie kiedykolwiek się urodziła, niewykluczone, że pomógłby jej załatwić aborcję.
Tyle że…
Nie mogła się jakoś zdobyć na wizytę u lekarza, w klinice, czy nawet zwrócenie się po pomoc do rodziców. Taki ruch wydawał jej się… zbyt wyrozumowany.
Zanim więc będzie do tego zmuszona, postanowiła samodzielnie posprawdzać wszelkie możliwe opcje. Bała się, że jeżeli do tych celów wykorzysta komputer szkolny, ktoś może to odkryć; postanowiła więc zwagarować. Usiadła w fotelu przed biurkiem na podwiniętej nodze i szczerze się zdziwiła, gdy w odpowiedzi na jej hasło wyświetliło się aż 90 000 pozycji.
Niektóre porady dla kobiet w kłopocie były powszechnie znane. To stare ludowe sposoby w rodzaju grzebania szydełkiem w macicy, zażywania dużej ilości środków przeczyszczających czy oleju rycynowego. Pewne zalecenia wydały jej się egzotyczne dosłownie i
w
przenośni: łykanie sporych kawałków świeżego imbiru czy odżywianie się niedojrzałym ananasem. Do tego dochodziła cała gama środków
ziołowych: napar z tataraku, bylicy, szałwii i gauterii; koktajle z mięty polnej i wrotyczu, którego pod żadnym pozorem nie należało mylić z krostawcem. Josie się zastanawiała, skąd miałaby wziąć te wszystkie składniki – bo raczej trudno liczyć, że znajdzie je na półce w dziale farmaceutycznym supermarketu obok butelek z witaminami.
Według źródeł internetowych, środki ziołowe były skuteczne w czterdziestu, czterdziestu pięciu procentach. Jak na początek całkiem zachęcająco.
Przysunęła bliżej twarz do ekranu i pilnie czytała dalsze zalecenia.
Nie rozpoczynaj kuracji ziołowej po 6. tygodniu ciąży. Pamiętaj, że nie są to stuprocentowo pewne sposoby usunięcia niechcianej ciąży.
Pij napary ziołowe również w nocy, by utrzymać stałe
stężenie czynnych substancji w organizmie.
W czasie krwawienia zbierz krew, rozcieńcz wodą, sprawdź, czy są drobne skrzepy i fragmenty tkanki stałej, by się upewnić,
że łożysko również zostało usunięte.
Josie mimowolnie się skrzywiła.
Zaparzaj ½ do 1 łyżeczki ziół na filiżankę.
Chwilę
później
znalazła
poradę
zdecydowanie
mniej
średniowieczną: witamina C. To z pewnością nie mogło jej zaszkodzić, prawda? Josie kliknęła na odpowiedni link. Kwas askorbinowy, 8 gramów dziennie przez pięć dni. Menstruacja powinna się pojawić szóstego bądź siódmego dnia.
Josie wstała od komputera, poszła do łazienki matki i zajrzała do jej apteczki. Stała tam wielka biała butla z witaminą C oraz trzy mniejsze: z
pałeczkami kwasu mlekowego, witaminą B12 oraz suplementem wapniowym. Otworzyła białą butlę… i po chwili ją zakręciła. Na wszystkich stronach znalazła jedno główne zalecenie: zanim przedsięweźmiesz jakiekolwiek kroki, upewnij się, że jest sens bombardować organizm różnymi substancjami.
Josie wróciła do swojego pokoju i z plecaka wyjęła test ciążowy,
wciąż tkwiący w firmowej torebce apteki, w której go wczoraj kupiła,
wracając ze szkoły.
Dwukrotnie przeczytała sposób użycia. Jak ktoś jest w stanie sikać przez tak długi czas? Poszła jednak do łazienki i trzymając pałeczkę między nogami, postarała się starannie wypełnić zalecenie. Potem odłożyła ją do specjalnego pojemnika i starannie umyła ręce.
Usiadła na brzegu wanny i patrzyła, jak wskaźnik kontrolny
zabarwia się na niebiesko. Po chwili pojawiła się druga, prostopadła niebieska linia – plus, wynik pozytywny, krzyż, który ona musi dźwigać.
Kiedy maszyna do odśnieżania zacharczała i stanęła w połowie podjazdu, Peter poszedł do garażu, gdzie trzymali zapasowy kanister paliwa, który jednak okazał się pusty; choć przewrócił go do góry nogami, ze środka się wytoczyła tylko jedna kropla.
Zazwyczaj trzeba było mu powtarzać co najmniej sześć razy, żeby
się ruszył i odśnieżył dojście do drzwi – zarówno frontowych, jak i kuchennych, ale dzisiaj zabrał się do pracy niepoganiany przez rodziców. Chciał – nie, poprawka – MUSIAŁ wyjść na dwór, by aktywnym działaniem zagłuszyć wszelkie myśli. A i tak ilekroć mrużył oczy przed zachodzącym słońcem, pod powiekami przesuwały mu się żywe wspomnienia ostatnich wydarzeń: zimne powietrze, owiewające
tyłek, gdy Matt Royston ściągnął mu gacie; mleko rozchlapujące się
na
tenisówkach; umykające spojrzenie Josie.
Peter powlókł się do domu sąsiada mieszkającego po drugiej stronie ulicy. Pan Weatherhall był emerytowanym gliniarzem, co się od razu rzucało w oczy. Przed domem wzniósł maszt, na którym powiewała amerykańska flaga; w lecie systematycznie strzygł trawę na rekruta,
a
jesienią na jego trawniku nie uświadczyło się ani jednego opadłego liścia. Peter niekiedy się zastanawiał, czy sąsiad przypadkiem nie wstaje
w środku nocy, żeby uporządkować posesję przed wschodem słońca.
O ile Peter zdołał się zorientować, obecnie pan Weatherhall spędzał całe dni na oglądaniu wszelkich możliwych teleturniejów oraz pielęgnowaniu ogrodu, do którego zazwyczaj wychodził w sandałach włożonych na czarne skarpetki. Ponieważ u niego trawa nigdy nie osiągała wysokości większej niż 1,2 cm, pan Weatherhall zawsze miał pod ręką zapasowy galon paliwa i Peter, w imieniu ojca, nieraz latał
do
sąsiada z prośbą o użyczenie diesla do kosiarki lub maszyny odśnieżającej.
Nacisnął dzwonek (wygrywający fragment znanego marsza
wojskowego) i niemal natychmiast w progu stanął gospodarz domu.
– Witaj, synu – powiedział, chociaż od wieków wiedział, jak Peter
ma na imię. – Co u ciebie słychać?
– Dziękuję, wszystko dobrze, panie Weatherhall. Przyszedłem
zapytać, czy byłby pan tak uprzejmy i pożyczył nam trochę paliwa do odśnieżarki. To znaczy, paliwa, które mógłbym zużyć, bo już tego samego nie sposób oddać.
– Nie stój na dworze, wyjdź do środka. – Sąsiad otworzył szerzej
drzwi i Peter znalazł się we wnętrzu, w którym pachniało cygarami i kocim żarciem. W salonie, na stoliku, obok miski z chipsami leżał wielofunkcyjny pilot, a na ekranie telewizora asystentka prowadzącego
„Koło Fortuny” właśnie odsłaniała kolejną samogłoskę.
– „Wielkie nadzieje”! – wrzasnął pan Weatherhall w stronę
uczestników teleturnieju. – Ależ z was banda tępaków!
Zaprowadził Petera do kuchni.
– Poczekaj tutaj – polecił. – Piwnica to nie jest odpowiednie miejsce dla gości.
Co zapewne oznaczało, że na jednej z półek zagnieździła się
odrobina kurzu, pomyślał Peter.
Oparł się o kuchenną szafkę, położył dłonie płasko na
laminowanym blacie. Lubił pana Weatherhalla, bo chociaż ten udawał szorstkiego służbistę, robił to tylko dlatego, że brakowało mu pracy w policji i nie miał pod ręką nikogo, na kim mógłby ćwiczyć dawny dryl. Kiedy Peter był młodszy, Joey i jego kumple zawsze uprzykrzali Weatherhallowi życie – zwalali śnieg na jego wymieciony podjazd, prowadzali psy na wypielęgnowany trawnik, żeby robiły tam kupę. Kiedy Joey miał jakieś jedenaście lat, w Halloween obrzucili dom emerytowanego policjanta jajami. Zostali przyłapani na gorącym uczynku. Weatherhall zaciągnął ich do siebie i próbował pogróżkami wlać im trochę oleju do głowy. „Weatherhall to pedał – oznajmił Joey bratu po tym incydencie. – Trzyma spluwę w puszce z mąką”.
Peter nadstawił ucha w kierunku piwnicznych schodów. Usłyszał,
że były policjant wciąż się tłucze na dole w poszukiwaniu kanistra z paliwem.
Przesunął się bliżej zlewu i stalowych pojemników. Napis na najmniejszym głosił: SODA. Dalej, w kolejności według rozmiarów, stały: BRĄZOWY CUKIER, CUKIER KRYSZTAŁ i MĄKA. Peter
ostrożnie otworzył największą z puszek.
W twarz strzeliła mu chmura białego pyłu.
Zakasłał i z politowaniem pokręcił głową. Tego się należało spodziewać; Joey łgał jak z nut.
Z rozpędu podniósł wieko pojemnika z cukrem i jego wzrok padł na półautomatyczny pistolet kaliber 9 mm.
To był glock 17, prawdopodobnie służbowa broń pana Weatherhalla
z policyjnych czasów. Peter wiedział, że w te modele często bywają wyposażani funkcjonariusze porządku publicznego; wiedział, ponieważ
znał się na broni, ostatecznie miał z nią do czynienia od wczesnego dzieciństwa. Oczywiście, istnieje zasadnicza różnica pomiędzy karabinkiem a takim poręcznym, kompaktowym cackiem. Ojciec Petera
utrzymywał, że każdy, kto trzyma w domu broń krótkolufową – z przyczyn innych niż praca w służbach mundurowych – jest ostatnim idiotą; zazwyczaj pistolety przynoszą więcej nieszczęścia niż pożytku. Lufa jest tak krótka, że się zapomina o trzymaniu broni w bezpiecznej odległości od ciała, a wycelowanie w cokolwiek jest dziecinnie proste, nie wymaga żadnego namysłu – jak wyciągnięcie przed siebie dwóch palców.
Peter dotknął glocka. Był przyjemnie chłodny i gładki. Musnął
palcem spust, objął dłonią kolbę. Cudownie wyważona, lekka, smukła
broń.
Odgłos ciężkich kroków.
Peter wcisnął wieczko na puszkę, odwrócił się na pięcie i
skrzyżował ręce na piersi. Pan Weatherhall ukazał się u szczytu schodów; trzymał w ramionach czerwony kanister.
– Gotowe – sapnął. – Pamiętaj, że masz zwrócić napełniony pod korek.
– Obiecuję – odparł Peter, po czym wyszedł z kuchni, ani razu nie zerkając w stronę puszki, chociaż właśnie na to miał największą ochotę.
Matt zjawił się po szkole z rosołem kupionym w pobliskiej
restauracji i naręczem komiksów.
– Dlaczego nie leżysz w łóżku? – zapytał z wyrzutem.
– Przecież musiałam otworzyć ci drzwi, prawda?
Narobił tyle zamieszania, jakby Josie została powalona przez raka w ostatnim stadium, a nie zwykłego wirusa – bo taką wersję przedstawiła,
gdy zadzwonił rano na komórkę. Otulił ją starannie kołdrą, a potem podał jej talerz z gorącą zupą.
– Ponoć nic tak nie leczy jak rosół, prawda?
– A co z tymi komiksami?
Matt wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Ale kiedy chorowałem w dzieciństwie i musiałem leżeć
w łóżku, mama zawsze je przynosiła. Od razu poprawiał mi się nastrój.
Josie podniosła jeden z komiksowych zeszytów. Dlaczego Wonder Woman miała takie bujne kształty? Czy przy biuście rozmiaru 38 DD można swobodnie skakać z budynku na budynek i zwalczać skutecznie
zbrodnie, nie zaopatrzywszy się wcześniej w solidny, dobrze dobrany biustonosz?
Te rozmyślania przypomniały Josie, że ostatnio sama ma kłopoty z wkładaniem tej części bielizny, ponieważ jej piersi się zrobiły bardzo bolesne. Natychmiast też wróciło wspomnienie testu ciążowego, który owinęła w kilka warstw papierowych ręczników i wyrzuciła do kubła
na ulicy, żeby przypadkiem matka się na niego nie natknęła.
– Na piątek wieczór Drew planuje odlotową imprezę – oznajmił
Matt. – Jego rodzice wyjeżdżają na weekend do Foxwoods. – Zmarszczył brwi. – Mam nadzieję, że do tej pory już wyzdrowiejesz. A właściwie co ci dolega?
Odwróciła się w jego stronę i zaczerpnęła głęboki oddech.
– Tak naprawdę problem w tym, co mi NIE DOLEGA. Mój okres się
spóźnia ponad dwa tygodnie. I dzisiaj zrobiłam test ciążowy.
– Drew już gadał z jednym kolesiem z college’u, który kupi dla nas kilka beczek browaru na kampusie po specjalnej cenie. Mówię ci, ta impreza to będzie niezła jazda.
– Czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię?
Matt uśmiechnął się pobłażliwie jak do dziecka, które oznajmia, że niebo się rozsypuje na tysiące kawałków.
– Myślę, że niepotrzebnie się tak przejmujesz.
– Wynik był pozytywny.
– Może na skutek stresu.
Josie nie wierzyła własnym uszom.
– A jeżeli to nie stres? Jeżeli to… prawdziwa ciąża?
– Zawsze będę przy tobie. – Matt pochylił się i pocałował ją w czoło.
– Skarbie – powiedział – tak czy owak, już nigdy w życiu nie zdołasz się
mnie pozbyć.
Kilka dni później, po kolejnym opadzie śniegu, Peter z rozmysłem spuścił paliwo z odśnieżarki, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy do domu pana Weatherhalla.
– Nie mów mi, że znowu wam zabrakło paliwa – powitał go sąsiad
od progu.
– Obawiam się, że tata nie zdołał się jeszcze wybrać na stację benzynową – odparł Peter.
– Na takie ważne rzeczy trzeba znajdować czas – pouczył pan Weatherhall, ale już ruszył w głąb domu, pozostawiając szeroko otwarte
drzwi. – Należy opracować grafik, a potem się go trzymać.
Z salonu tradycyjnie dochodziły odgłosy jakiegoś teleturnieju.
Ledwie pan Weatherhall zniknął na schodach wiodących do piwnicy, Peter otworzył w kuchni pojemnik z cukrem. Pistolet wciąż tam leżał. Wystarczył jeden ruch, żeby go zwinąć.
Podniecenie zapierało Peterowi dech w piersi. Szybko zamknął
puszkę, a broń wcisnął za pasek dżinsów lufą do dołu. Na szczęście jego
puchowa kurtka była taka gruba, że nawet się nie wybrzuszyła w miejscu ukrycia pistoletu.
Peter ukradkiem otworzył szufladę ze sztućcami, zaczął zaglądać do szafek, a kiedy przejeżdżał dłonią po zakurzonej górze lodówki, jego palce natrafiły na kolejną sztukę broni.
– Zawsze należy trzymać dwa zapasowe kanistry… – dobiegł z
piwnicy głos pana Weatherhalla, po którym natychmiast rozległ się
tupot szybkich kroków.
Peter oderwał dłoń od drugiego pistoletu, przycisnął ręce do boków. Był cały zlany potem, gdy pan Weatherhall wszedł do kuchni.
– Nic ci nie dolega, synu? – Policjant obrzucił go bacznym
spojrzeniem. – Jesteś jakiś dziwnie blady.
– Do późna w nocy odrabiałem lekcje. Dziękuję za paliwo. Raz
jeszcze.
– Powiedz ojcu, że następnym razem już go nie poratuję – zagroził
pan Weatherhall i machnięciem ręki odprawił Petera.
Chłopak odczekał, aż pan Weatherhall zamknie drzwi na zasuwę, a potem biegiem ruszył w stronę domu, rozkopując nogami śnieg. Przekręcił klucz w zamku swojego pokoju, wyjął zza paska broń i usiadł
na łóżku.
Pistolet był czarny, masywny, wykonany ze stopowej stali.
Zdumiewało Petera to, że glock wygląda zupełnie jak dziecinna zabawka – chociaż w gruncie rzeczy zachwyt powinna budzić raczej dokładność wytwórców zabawek; pieczołowitość, z jaką odtwarzali szczegóły oryginału.
Jednym wprawnym ruchem Peter usunął magazynek.
A potem uniósł pistolet i przytknął lufę do skroni.
– Bang! – wyszeptał.
Odłożył broń na łóżko i wyjął z komody poszewkę na poduszkę.
Owinął nią glocka dokładnie, jakby bandażował ranę. Potem całość wsunął pod materac, na którym sam się rozłożył.
Czuł się tak jak w tej bajce o księżniczce, którą pomimo kilku
warstw puchowych pierzyn uwierało ziarnko grochu, fasoli czy innego cholerstwa. Tyle że Peter nie był księciem, więc wsunięte pod materac
zawiniątko nie przeszkodzi mu we śnie.
Niewykluczone, że będzie wręcz odwrotnie – ze świadomością, że
ma pod ręką pistolet, uda mu się spać dużo lepiej.
W swoim śnie Josie stała pośrodku przecudnego tipi z jasnoczekoladowych skór jeleni, zszywanych złotą nicią. Na ścianach namiotu, różnymi odcieniami ochry, czerwieni, fioletu i błękitu, wymalowano sceny ilustrujące przypowieści o łowach, miłości i śmierci.
Grube skóry bizonów piętrzyły się naprzeciwko wejścia, tworząc posłanie; a pośrodku, w palenisku, węgielki połyskiwały barwą rubinów. Kiedy Josie spojrzała w górę, przez otwór dymnika ujrzała spadające gwiazdy.
I nagle zdała sobie sprawę, że jej stopy zaczynają tracić kontakt z podłożem, przedziwnie umykają. Co gorsza, nie mogła temu zaradzić. Zerknęła w dół, ale ujrzała pod sobą tylko niebo i wówczas zaczęła się
zastanawiać, czy doprawdy była tak głupia, by uwierzyć, że może spacerować wśród chmur.
Ledwo to pomyślała, zaczęła spadać. Leciała w dół na łeb na szyję;
jej długą spódnicę wydął wiatr i zaczął tańczyć wokół jej ud. Bała się otworzyć oczy, ale jednocześnie nie mogła się powstrzymać, by nie zerknąć na świat spod wpół przymkniętych powiek: ziemia się przybliżała z alarmującą prędkością, maleńkie kwadraciki zieleni, brązu
i błękitu stawały się coraz większe, coraz bardziej wyraziste i realistyczne w szczegółach.
Josie ujrzała swoją szkołę. Swój dom. Dach nad swoim pokojem. Pędziła ku niemu z zawrotną prędkością, przekonana, że zaraz zginie. Ale w snach nigdy nie dochodzi do ostatecznej katastrofy; w snach nie
widzimy własnej śmierci. Usłyszała za to cichy plusk, jej ubranie wybrzuszyło się jak meduza i Josie poczuła, że brodzi w ciepłej wodzie.
Obudziła się bez tchu i uświadomiła sobie, że wciąż jej mokro.
Usiadła, odrzuciła kołdrę i ujrzała kałużę krwi.
Po trzech testach ciążowych, wykazujących wynik pozytywny, po trzech tygodniach ciężkich rozterek – właśnie poroniła.
Łaska boska, łaska boska, łaska boska, łaska boska.
Josie wtuliła twarz w poduszkę i zaczęła szlochać.
W niedzielny poranek, gdy Lewis siedział przy kuchennym stole, czytając najświeższy numer tygodnika „The Economist” i metodycznie żując dietetycznego gofra, zadzwonił telefon. Lewis zerknął na Lacy; stała przy zlewozmywaku, więc formalnie rzecz biorąc, była bliżej aparatu, ale ona tylko uniosła ręce ociekające pienistą wodą.
– Może byś jednak odebrał…?
Wstał od stołu i podniósł słuchawkę.
– Pan Houghton?
– Przy telefonie.
– Mówi Tony, z Burnside’s. Nadeszły zamówione przez pana
pociski HP8.
Burnside’s to był specjalistyczny sklep z bronią i wszelkimi
akcesoriami myśliwskimi. Lewis zajeżdżał tam każdej jesieni po smary oraz amunicję, a raz czy dwa, gdy dopisało mu szczęście, zawiózł do
nich także poroże do zważenia. Teraz jednak był luty, sezon polowań
na
jelenie dobiegł końca.
– Nie zamawiałem nic podobnego. To jakieś nieporozumienie.
8 Pociski hollow-point (z wgłębieniem czubkowym), charakteryzujące się
m.in. tym, że nie przeszywają na wylot obiektu, do którego oddano strzały, ale
ulegają rozpryskowi w miejscu uderzenia (przyp. tłum.).
Rozłączył się i z powrotem zasiadł do swojego gofra. Lacy wyjęła
dużą patelnię ze zlewu i odłożyła na suszarkę.
– Kto dzwonił? – zapytała.
Lewis odwrócił kartkę czasopisma.
– Nikt. To była pomyłka.
Tego dnia Matt grał w Exeter. Josie zawsze oglądała jego mecze, rozgrywane na miejscowym lodowisku, ale rzadko te wyjazdowe. Dzisiaj jednak pożyczyła od matki samochód i pojechała na wybrzeże; specjalnie wyruszyła na tyle wcześnie, żeby złapać Matta jeszcze przed
pierwszym gwizdkiem. Wsunęła głowę za drzwi szatni drużyny gości i natychmiast uderzył ją odór hokejowego sprzętu. Matt stał zwrócony
do
niej plecami, już częściowo ubrany w kostium, z łyżwami na nogach. Pierwszy zauważył ją jednak inny zawodnik, uczeń klasy
maturalnej.
– Hej, Royston. Zdaje się że przybyła przewodnicząca twojego fanklubu.
Matt nie lubił, kiedy się zjawiała przed meczem. Po walce – a, to zupełnie co innego; zejście na dół było wówczas obowiązkowe – Matt łaknął komplementów i gratulacji za dobrą grę. Jednak od początku jasno postawił sprawę: nie ma czasu dla Josie, kiedy się szykuje do gry.
Poza tym na widok nieodstępującej go dziewczyny koledzy tylko by mu
dogryzali; no i trener wymagał, by przez ostatnie minuty koncentrowali
się na taktyce.
Ona jednak uznała, że dzisiejszy szczególny dzień usprawiedliwia złamanie tej żelaznej zasady.
Mroczny cień przebiegł przez jego twarz, gdy inni zawodnicy
zaczęli kpić:
– Matt, sam nie zdołasz wciągnąć ochraniacza na jaja?
– Hej, maleńka, szybciej, wydłuż mu kija…
– Aha. – Matt odwrócił się w stronę dowcipnisia, zmierzając jednocześnie w stronę Josie po gumowej macie. – Chciałbyś mieć kobietę, co tak ssie, że obciągnęłaby chrom z twojego emblematu samochodowego, no nie?
Josie się zarumieniła, gdy cała szatnia zatrzęsła się od śmiechu i poleciało więcej pieprznych uwag. Matt chwycił ją z całej siły za ramię
i
bezceremonialnie wywlókł na zewnątrz.
– Mówiłem, że masz nigdy nie przeszkadzać mi przed meczem!
– Tak, wiem. Ale to ważna sprawa…
– Nie, Josie. Teraz tylko TO się liczy. – Machnął ręką w stronę lodowiska.
– Wszystko ze mną w porządku – poinformowała krótko.
– To dobrze.
Spojrzała na niego znacząco.
– Nie, Matt… chodzi o to, że wszystko wróciło do normy. Miałeś rację.
Kiedy dotarło do niego wreszcie, co Josie powiedziała, chwycił ją wpół i uniósł wysoko w górę. Zahaczyła o jego napierśniki i natychmiast stanęli jej przed oczami średniowieczni rycerze. Oni
wyruszali na bitwę, kobiety zostawały w domu.
– Ja mam zawsze rację – powiedział, odrywając usta od jej ust. – Nigdy o tym nie zapominaj.
CZĘŚĆ DRUGA
Jeżeli zamierzasz wkroczyć na drogę zemsty, zacznij od wykopania
dwóch grobów: jednego dla swojego wroga, drugiego dla siebie.
PRZYSŁOWIE CHIŃSKIE
Sterling to nie inner city9. Na głównej ulicy nie napotkacie dealerów
cracku ani walących się ruder. Przestępczość tu praktycznie nie istnieje.
Dlatego ludzie są wciąż tak nieprawdopodobnie zszokowani.
I dlatego w kółko powtarzają: Jak to się mogło u nas wydarzyć?
No cóż. A jak mogło się nie wydarzyć?
Ostatecznie wszystko, czego trzeba, to zaburzony nastolatek
z
dostępem do broni.
A kogoś takiego można spotkać wszędzie, nie tylko w dzielnicy
slumsów. Wystarczy uważniej się przyjrzeć. Wreszcie otworzyć
szeroko oczy. Kolejny kandydat na mordercę może siedzieć na górze, w
swoim pokoju, lub leżeć rozciągnięty przed waszym telewizorem. Ale
hej! Wy wolicie udawać, że to absolutnie niemożliwe. Wmawiacie
sobie, że jesteście zabezpieczeni przed podobną tragedią, ponieważ
9 Centra wielkich miast, które na skutek przenoszenia się klasy średniej
na przedmieścia uległy dewastacji i zostały opanowane przez biedotę oraz
stały się siedliskiem gangów (przyp. tłum.).
mieszkacie w przyjemnym miejscu lub cieszycie się określonym
prestiżem.
Tylko dlatego, że tak jest prościej, czyż nie?
Pięć miesięcy później
Można wiele powiedzieć o ludziach na podstawie ich nawyków i przyzwyczajeń. Jordan spotykał kandydatów na przysięgłych, którzy z nabożną regularnością zasiadali z kawą przed swoimi komputerami i
czytali od deski do deski internetowe wydanie „New York Timesa”. A także takich, którzy nie dopuszczali, by w ich laptopach wyświetlały się
strony choćby anonsujące newsy dnia, ponieważ uważali, że to zbyt przygnębiające. Wśród potencjalnych członków ławy znajdowali się ludzie z obszarów wiejskich, którzy oglądali tylko jeden kanał telewizji publicznej na śnieżących telewizorach, ponieważ nie stać ich było na doprowadzenie kablówki do swoich domostw, położonych na krańcu dróg zapomnianych przez Boga; oraz tacy, którzy zainwestowali majątek w wymyślne systemy telewizji satelitarnej, żeby oglądać japońskie opery mydlane czy „Godzinę modlitw z siostrą Margaret” o trzeciej nad ranem. Byli wśród kandydatów widzowie CNN oraz zagorzali zwolennicy FOX News.
Mijała właśnie szósta godzina dzisiejszego kompletowania grupy dwunastu sprawiedliwych (plus jeden rezerwowy), którzy wkrótce
mieli wydać werdykt w sprawie Petera. Ta procedura ciągnęła się całymi dniami: w obecności Jordana, Diany Leven i sędziego Wagnera kandydaci na przysięgłych pojedynczo zasiadali na miejscu dla świadków i odpowiadali na rozmaite pytania obrony oraz oskarżenia. Celem tej zabawy było wyselekcjonowanie ludzi, którzy nie zostali
osobiście dotknięci skutkami strzelaniny, a ich sytuacja życiowa pozwalała na uczestnictwo w długiej rozprawie bez konieczności zamartwiania się o stan swoich interesów czy los maleńkich dzieci, zostawionych pod cudzą opieką. Ludzi, którzy jednocześnie nie pasjonowali się nadchodzącym procesem, nie chłonęli z zapartym tchem medialnych sensacji. Inaczej mówiąc, szukali – jak to trafnie ujmował Jordan – tych błogosławionych nielicznych, którzy przez pięć ostatnich miesięcy żyli pod kloszem lub na bezludnej wyspie.
Nadszedł sierpień, a wraz z nim temperatury sięgające w ciągu dnia 38o C. Na domiar złego klimatyzacja w sali rozpraw nie należała do szczególnie sprawnych, więc sędzia Wagner rozsiewał wokół zapach naftaliny i przepoconych stóp.
Jordan już parę godzin temu zdjął marynarkę i rozpiął guzik koszuli pod rozluźnionym krawatem. I nawet Diana – którą w duchu uważał
za
robota ze Stepford – zamotała włosy wokół ołówka i skręciła je na czubku głowy.
– Kto następny? – odezwał się sędzia.
– Przysięgły numer 6 736 000 – mruknął Jordan.
– Przysięgły numer 88 – zaanonsował sekretarz.
Tym razem na miejscu dla świadków zasiadł mężczyzna w
spodniach khaki i koszuli z krótkimi rękawami. Miał rzednące włosy, mokasyny na nogach, a na palcu obrączkę ślubną, co Jordan skrzętnie
zanotował.
Diana wstała zza stołu, przedstawiła się i rozpoczęła swoją litanię pytań. Na podstawie odpowiedzi trzeba było przede wszystkim ustalić,
czy kandydat nie powinien zostać zwolniony z przyczyn czysto formalnych – czy, na przykład, nie jest rodzicem jednego z dzieci zastrzelonych w Sterling High, co by z definicji wykluczało jego bezstronność. Jeżeli względy formalne nie wchodziły w grę, obrona lub
oskarżenie mogły odrzucić po piętnaścioro kandydatów na zasadzie własnego widzimisię – czy raczej wiary w swój prawniczy instynkt. Do tej pory Diana zrezygnowała z usług niskiego, łysego, cichego programisty komputerowego. Jordan natomiast zakwestionował kandydaturę byłego komandosa z oddziałów Navy SEAL.
– Czym się pan zajmuje, panie Alstrop? – spytała Diana.
– Ukończyłem architekturę i pracuję w swoim zawodzie.
– Jest pan żonaty?
– W październiku będziemy obchodzić dwudziestą rocznicę ślubu.
– Ma pan dzieci?
– Dwoje. Czternastoletniego syna i dziewiętnastoletnią córkę.
– Czy chodzą do publicznych szkół?
– Syn tak. Córka jest już studentką… W Princeton – dodał z dumą.
– Czy coś panu wiadomo o przedmiotowej sprawie?
Sam ten fakt nie był podstawą do formalnego wyeliminowania kandydata. Liczyły się jego ewentualne związki ze sprawą czy wyjątkowa podatność na wpływ mediów.
– Tylko tyle, ile wyczytałem z gazet – odparł Alstrop, a Jordan zacisnął powieki.
– Jaką gazetę czytuje pan regularnie?
– Kiedyś był to „Union Leader” – odparł – ale niektóre artykuły doprowadzały mnie do szału. Przerzuciłem się więc na „New York Timesa”.
Jordan zaczął się zastanawiać nad tym, co usłyszał. „Union Leader” miał ultrakonserwatywne zabarwienie, „New York Times” był zdecydowanie liberalny.
– A telewizja? – zainteresowała się Diana. – Jakie programy należą do pana ulubionych?
Żaden prawnik nie chciałby mieć w składzie ławy faceta, który
przez dziesięć godzin dziennie ogląda kanał Court TV. Ani takiego, który się nie odrywa od maratonów powtórkowych programu Pee Wee
Hermana, skoro już o tym mowa.
– „60 minut” – odpowiedział Alstrop. – Oraz „Simpsonowie”.
A! Wreszcie ktoś normalny, pomyślał Jordan. Poderwał się na nogi, ponieważ nadeszła kolej na jego pytania.
– Co pan pamięta ze swojej lektury na temat tej sprawy?
Alstrop wzruszył ramionami.
– W szkole średniej doszło do strzelaniny, został o to oskarżony
jeden z uczniów.
– Czy zna pan jakichś nastolatków, którzy uczęszczają do owej
szkoły?
– Nie.
– A kogoś zatrudnionego w Sterling High?
– Nie.
– Czy rozmawiał pan z osobą bądź osobami bezpośrednio
związanymi z tą sprawą?
– Nie.
Jordan podszedł do miejsca dla świadków.
– Jeden z przepisów kodeksu drogowego New Hampshire stanowi,
że może pan skręcić w prawo przy czerwonym świetle, pod warunkiem
że wcześniej się pan zatrzyma. Czy jest panu znany ten przepis?
– Naturalnie.
– A gdyby sędzia zdecydował, że nie może pan skręcać na
czerwonym, nawet gdy na sygnalizatorze widnieje zielona strzałka. Że bezwzględnie musi pan poczekać na zmianę świateł. Co by pan zrobił?
Alstrop zerknął na Wagnera.
– Myślę, że bym się zastosował do sędziowskiego zalecenia.
Jordan uśmiechnął się w duchu. Miał gdzieś stosunek Alstropa do przepisów drogowych. Tego typu pytania zadawał tylko po to, by odsiać ludzi niezdolnych do wyjścia poza sztywne ramy norm kodeksowych. Ze względu na przyjętą linię obrony potrzebował przysięgłych, którzy mieli na tyle otwarte głowy, by rozumieć, że reguły
nie zawsze są tym, czym nam się wydają, więc czasami należy je zmieniać w trakcie gry.
Po skończonym przesłuchaniu podszedł razem z Dianą do stołu
Wagnera.
– Istnieje podstawa do wykluczenia tego przysięgłego z przyczyn formalnych? – spytał sędzia.
– Nie, wysoki sądzie – odparli zgodnie.
– Co więc decydujecie?
Diana skinęła potakująco głową, a Jordan raz jeszcze zerknął na mężczyznę wciąż siedzącego na miejscu dla świadków.
– Jak dla mnie, okay.
Alex się obudziła, ale nie otworzyła oczu, nieznacznie tylko uniosła powieki i spod rzęs przyglądała się mężczyźnie leżącemu u jej boku. Ich
związek, trwający już od czterech miesięcy, był wciąż dla niej zagadką.
Odnosiła wrażenie, że Patrick wślizguje się w jej życie gładko i niepostrzeżenie: ni stąd, ni zowąd wśród swojego prania znajdowała jego koszulę; wyczuwała zapach jego szamponu na swojej poduszce; sięgała po słuchawkę, by do niego zadzwonić, a w tej samej chwili rozlegał się dzwonek telefonu i głos Patricka siedzącego po drugiej stronie linii. Alex przez szmat czasu wiodła życie singla; była praktyczna, zdecydowana, przywiązana do swoich przyzwyczajeń (och,
kogo ona chciała oszukiwać… te wszystkie słowa to jedynie eufemizmy,
za którymi krył się ośli upór) – spodziewała się więc, że ta inwazja na
jej
prywatność wzbudzi w niej irytację. A tymczasem ilekroć Patricka nie było w pobliżu, ogarniała ją dezorientacja – niczym marynarza, który
po
niezwykle długim rejsie znalazł się na lądzie, lecz wciąż czuje pod stopami kołysanie morza.
– Wiem, że mi się przyglądasz – mruknął Patrick. Miał wciąż
zamknięte oczy, ale na jego ustach pojawił się leniwy uśmiech. – Czuję
to.
Alex nachyliła się ku niemu, wsunęła dłoń pod kołdrę.
– Co właściwie czujesz?
– Absolutnie wszystko. – Złapał ją za przegub i wturlał pod siebie.
Jego oczy, wciąż zamglone od snu, były koloru chłodnego błękitu, który
kazał Alex myśleć o lodowcach i arktycznych oceanach. Pocałował ją,
a
ona owinęła się wokół niego.
Aż nagle coś sobie uświadomiła.
– Niech to szlag!
– Niezupełnie takiej reakcji…
– Czy wiesz, która godzina?
Poprzedniej nocy zaciągnęli rolety w jej pokoju, ponieważ blask
pełni księżyca raził oczy. A tymczasem teraz przez mikroskopijną szparę między roletą a parapetem wciskała się jaskrawa smuga słońca. I
było wyraźnie słychać, jak na dole, w kuchni, Josie szczęka naczyniami.
Patrick sięgnął po zegarek, który położył na nocnej szafce.
– Jasny szlag! – powtórzył i odrzucił kołdrę na bok. – Jestem już godzinę spóźniony do pracy.
Wciągnął bokserki; Alex też wyskoczyła z łóżka i sięgnęła po
szlafrok.
– A Josie? – spytała nagle.
Nie ukrywali przed nią swojego związku – Patrick często wpadał po pracy na kolację lub żeby po prostu spędzić wspólnie wieczór. Alex kilka razy próbowała rozmawiać z córką na jego temat – wybadać, co ona sądzi o tym cudzie, jakim był mężczyzna w życiu matki, ale Josie bardzo starannie unikała takich rozmów. Alex sama nie wiedziała, dokąd to wszystko zmierza, była natomiast pewna jednego: przez tak długi czas tworzyły z Josie wspólnotę, że włączenie do niej Patricka
mogło wzbudzić w córce poczucie osamotnienia, a do tego właśnie Alex
w żadnym razie nie zamierzała dopuścić. Teraz bardzo pragnęła nadrobić stracony czas, w każdej sytuacji stawiać Josie na pierwszym miejscu. Dlatego, ilekroć Patrick zostawał na noc, pilnowała, by wyszedł, zanim córka się obudzi.
Niestety, dzisiaj, w ten leniwy letni poranek, cały plan się zawalił – dochodziła dziesiąta.
– Może w takim razie powinniśmy jej powiedzieć – zasugerował Patrick.
– Co mianowicie?
– Że ty i ja… – Spojrzał na nią znacząco.
Alex też się w niego wpatrywała, ale nie była w stanie dokończyć
tego zdania; w zasadzie nie bardzo wiedziała, co powinna powiedzieć. Nigdy nie przypuszczała, że do takiej rozmowy z Patrickiem dojdzie w podobnych okolicznościach. Czy zeszli się dlatego, że wiedział, jak wyciągnąć z otchłani drugiego człowieka, który potrzebuje wsparcia? Czy po zakończeniu procesu wciąż jeszcze tu będzie?
– Że jesteśmy razem – oświadczył Patrick stanowczym tonem.
Alex odwróciła się do niego plecami i mocno zawiązała szlafrok. Nie
zamierzała się od niego odcinać, ale tak naprawdę skąd się brała u Patricka ta niezachwiana pewność? Gdyby zapytał ją w tej chwili, czego
oczekuje od tego związku… cóż, w gruncie rzeczy wiedziała: oczekiwała miłości. Chciała mieć do kogo wracać popołudniami z pracy.
Marzyć o wakacjach, na które pojadą po sześćdziesiątce; wierzyć, że wówczas wciąż będzie istniało jakieś „razem”. Ale nigdy w życiu nie powiedziałaby tego głośno. Bo co by się stało, gdyby to zrobiła, a on popatrzyłby na nią jedynie kamiennym wzrokiem?
Gdyby ją zapytał o to wszystko teraz, po prostu by nie
odpowiedziała, ponieważ odpowiedź na tak zadane pytanie prowadziła
w prostej drodze do odrzucenia.
Alex zajrzała pod łóżko w poszukiwaniu swoich pantofli. Znalazła
tylko pasek Patricka i rzuciła w jego stronę. Być może fakt, że nie powiedziała Josie o tym, iż sypia z Patrickiem, nie miał nic wspólnego
z
chronieniem córki, ale z ochroną siebie samej.
Patrick z wolna przeciągał pasek przez szlufki. – To nie musi być opatrzone klauzulą najwyższej tajności – powiedział. – Ostatecznie wolno ci… no wiesz…
– Uprawiać seks?
– Prawdę mówiąc, szukałem jakiegoś sympatyczniejszego określenia.
– Ale wolno mi także zachować prawo do prywatności – przypomniała Alex.
– W takim razie chyba powinienem wycofać zaliczkę wpłaconą na ogłoszenie billboardowe.
– To byłoby rozsądne posunięcie.
– Mógłbym ci za to kupić coś z biżuterii.
Alex szybko spuściła wzrok; nie chciała, żeby Patrick zobaczył, jak rozbiera to ostatnie zdanie na czynniki pierwsze w poszukiwaniu upragnionych podtekstów.
Chryste, czy utrata kontroli nad sytuacją jest zawsze tak cholernie frustrująca?
– Mamo! – dobiegł z dołu krzyk Josie. – Usmażyłam naleśniki. Zapraszam!
– Posłuchaj – westchnął Patrick z rezygnacją – wciąż możemy ukryć to przed Josie. Wystarczy, że ją zagadasz, a ja się jakoś wymknę. Skinęła głową.
– Zatrzymam ją w kuchni. A ty… – zerknęła spod oka na Patricka –
…po prostu się pośpiesz.
Już miała wychodzić z pokoju, gdy Patrick chwycił ją za rękę.
– Hej! Nie powiedziałaś mi do widzenia! – Nachylił się i zaczął ją całować.
– Mamo! Wszystko stygnie!
– Do zobaczenia. – Alex wyrwała się z objęć Patricka.
Zbiegła na dół i w kuchni zobaczyła Josie zajadającą naleśniki z jagodami.
– Cudowny zapach… wprost nie mogę uwierzyć, że aż tak
zaspałam… – zaczęła Alex i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że stół jest nakryty na trzy osoby.
Josie skrzyżowała ramiona.
– No więc, jaką kawę on lubi najbardziej?
Alex opadła na krzesło stojące naprzeciwko córki.
– Nie chcieliśmy, żebyś się dowiedziała.
– Po pierwsze, jestem już dużą dziewczynką. Po drugie, jeśli tak, nasz błyskotliwy detektyw nie powinien zostawiać samochodu na podjeździe.
Alex chwyciła kawałek bezpańskiej nitki, przyklejony do
śniadaniowej maty.
– Bez mleka, dwie kostki cukru – odparła.
– Super. Następnym razem już będę wiedziała.
– Co naprawdę o tym sądzisz? – spytała cicho Alex.
– Co sądzę o jego kawowych upodobaniach?
– Nie. Miałam na myśli to „następnym razem”.
Josie dźgnęła palcem pulchną jagodę, wyłaniającą się z naleśnikowego ciasta.
– W tej sprawie mój głos nie ma chyba większego znaczenia, prawda?
– Owszem, ma. Jeżeli tylko czujesz w związku z tym jakiś dyskomfort, Josie, natychmiast przestanę się z nim spotykać.
– Lubisz go?
– Uhm.
– A on ciebie?
– Tak sądzę.
Josie spojrzała matce prosto w oczy.
– W takim razie nie powinno cię obchodzić, co inni sądzą na ten temat.
– Obchodzą mnie jedynie TWOJE odczucia. Nie chcę, abyś uważała, że z jego powodu stałaś się dla mnie mniej ważna.
– Bylebyś tylko zachowała rozsądek – odparła Josie, rozciągając usta
w uśmiechu. – Pamiętaj, za każdym razem, gdy uprawiasz seks, możesz
zajść w ciążę. Szanse wynoszą jeden do jednego.
Alex uniosła brwi w zdumieniu.
– Rany! Nie sądziłam, że w ogóle słuchałaś, gdy wygłaszałam tę przemowę.
Josie spuściła wzrok i przyłożyła palec do kropli syropu klonowego, która wcześniej niepostrzeżenie kapnęła na blat stołu.
– Więc… jak to jest naprawdę… kochasz go i w ogóle? – Te słowa zdawały się przepełnione bólem.
– Nie – odparła pośpiesznie Alex; jeżeli uda jej się przekonać Josie, może sama też zdoła uwierzyć, że to, co czuje do Patricka, jest jedynie
zwykłym pociągiem erotycznym i nie ma nic wspólnego z… z żadnymi wzniosłymi uczuciami. – Przecież znamy się zaledwie od paru miesięcy.
– Nie wydaje mi się, żeby w takiej sytuacji istniał jakiś określony
czas karencji – zauważyła Josie.
Alex szybko zdecydowała, że najbezpieczniejszym sposobem przebrnięcia przez to pole minowe będzie oszczędzenie sobie i córce
cierpienia: udawanie, że to jedynie przelotna przygoda, drobna zachcianka.
– Nie wiedziałabym, czym jest miłość do mężczyzny, nawet gdybym
się z nią czołowo zderzyła – rzuciła żartobliwie.
– Nie przypomina tego, co pokazują w telewizji. Wszystko wokół
nie staje się nagle niezwykłe i cudowne – powiedziała ledwie słyszalnym głosem Josie. Po czym dodała w zamyśleniu: – Ale kiedy cię
to już spotka, niemal przez cały czas się zastanawiasz, co mogłoby pójść
nie tak i jak temu zapobiec.
Alex zamarła.
– O, Josie…
– Nieważne.
– Nie chciałam, żebyś…
– Po prostu zostawmy ten temat, dobrze? – Josie zmusiła się do uśmiechu. – Wiesz, jak na kogoś tak starego, on naprawdę nieźle wygląda.
– Jest o rok młodszy ode mnie – zauważyła Alex.
– Moja matka, deprawatorka młodocianych. – Josie podała jej naleśniki. – Jeszcze chwila, a nie będą się nadawały do jedzenia.
Alex wzięła podany talerz.
– Dziękuję ci – powiedziała, patrząc córce natarczywie w oczy, by na pewno zrozumiała, za co matka tak naprawdę jest jej wdzięczna.
W tej samej chwili Patrick zszedł na palcach po schodach. Zatrzymał się na ostatnim stopniu i uniósł kciuk w triumfalnym geście.
– Patricku! – zawołała wówczas Alex. – Josie usmażyła dla nas naleśniki!
Selena doskonale zdawała sobie sprawę, co głosi obowiązująca
opinia – mali chłopcy i małe dziewczynki niczym się nie różnią między sobą. Ale wiedziała również, że wystarczy zapytać o to samo jakąkolwiek matkę czy nauczycielkę przedszkolną, a nieoficjalnie, poza
protokołem, oznajmią coś dokładnie odwrotnego.
Tego ranka siedziała na ławce w parku i przyglądała się Samowi urzędującemu w piaskownicy wraz z grupką rówieśników.
Dziewczynki udawały, że pieką minipizze ulepione z piasku i
kamyków. Natomiast chłopiec siedzący nieopodal Sama usiłował unicestwić plastikową wywrotkę, systematycznie waląc nią o drewniane
obramowanie piaskownicy.
Zero różnicy – pomyślała Selena. Dobre sobie!
Z zainteresowaniem patrzyła, jak Sam odwraca się plecami do pochłoniętego niszczycielską pasją chłopczyka, i próbuje naśladować dziewczynki, przesypując piasek do wiaderka.
Selena uśmiechnęła się radośnie w nadziei, że być może została świadkiem symbolicznego wydarzenia: drobnego zwiastuna, że jej synek wyrośnie na człowieka nieulegającego stereotypom, który zajmie
się w życiu tym, na co naprawdę będzie miał ochotę. Ale czy tak rzeczywiście działają mechanizmy rozwojowe? Czy można na podstawie obserwacji małego dziecka wywnioskować, kim będzie w przyszłości? Niekiedy, gdy patrzyła na Sama, dostrzegała cień mężczyzny, którym chłopiec się pewnego dnia stanie. W jego oczach widziała zalążki dorosłości. Ale przecież nie fizyczna strona dorastania tak naprawdę najbardziej intryguje rodziców. Czy te małe dziewczynki z piaskownicy wyrosną na zaprzątnięte domem i dziećmi mamuśki, czy
też zostaną prężnymi kobietami biznesu? Czy destrukcyjne ciągoty małych chłopców znajdą odzwierciedlenie w narkomanii lub alkoholizmie? Czy Peter Houghton bił rówieśników łopatką po głowie,
z zamiłowaniem rozdeptywał polne koniki lub oddawał się równie karygodnym zabawom w dzieciństwie, mogącym sugerować, że
wyrośnie na mordercę?
Chłopiec z piaskownicy odstawił swoją wywrotkę i teraz tak intensywnie kopał w piasku, jakby zamierzał się przebić do Chin. Sam natomiast porzucił swoje wypieki i wyciągnął rękę po plastikowy pojazd, ale zachwiał się na nogach i upadając, uderzył kolanem o drewno obramowania.
Selena poderwała się z ławki, żeby chwycić go w ramiona, zanim się zaniesie niepohamowanym płaczem. Tymczasem Sam z uwagą potoczył
wzrokiem po pozostałych dzieciach, jakby już doskonale zdawał sobie sprawę, że jest wystawiony na publiczny osąd. I chociaż twarz mu się zmarszczyła i pociemniała jak rodzynek, z jego oczu nie popłynęły łzy. Dla dziewczynek świat był łaskawszy. Mogły śmiało powiedzieć: To
mnie boli albo tamto budzi we mnie niemiłe uczucia; ich narzekania i skargi spotykały się z powszechną uwagą. Chłopcy nie znali takiego języka. Selena przypomniała sobie, jak zeszłego lata Jordan pojechał
na
ryby ze starym przyjacielem, którego żona właśnie złożyła pozew o rozwód.
– O czym rozmawialiście? – spytała męża, gdy wrócił do domu.
– O niczym – odparł. – Zajmowaliśmy się łowieniem.
Dla Seleny to zabrzmiało wręcz absurdalnie: przecież ci faceci
spędzili ze sobą sześć bitych godzin! Jak można przez tyle czasu siedzieć obok kogoś w małej łódce i nie odbyć rozmowy od serca; nie zapytać przyjaciela, jak sobie radzi w kryzysowej sytuacji i czy nie lęka
się przyszłości.
Spojrzała na Sama, który teraz trzymał w ręku wywrotkę i jeździł
nią po niedawnych pizzach. Dzieci tak szybko dorastają! Selena przypomniała sobie te wszystkie sytuacje, w których synek obejmował
ją z całej siły i cmokał głośno po policzkach, w których przybiegał do niej, gdy tylko otworzyła ramiona. Ale wcześniej czy później Sam zauważy, że jego koledzy już nie trzymają mam za rękę podczas przechodzenia przez ulicę; że nie pieką ciasteczek w piaskownicy, lecz budują miasta i drążą tunele. Pewnego dnia – w szkole średniej albo nawet jeszcze wcześniej – Sam zacznie się zamykać we własnym pokoju.
Będzie unikał jej dotyku, odpowiadał monosylabami, zachowywał się szorstko, budował wizerunek twardego mężczyzny.
Może to cholerna wina matek, czy też dorosłych w ogóle, że chłopcy wyrastają na istoty o kamiennych sercach. Może empatia, podobnie jak
niewykorzystywany mięsień, najzwyczajniej w świecie ulega atrofii. Josie powiedziała matce, że tego lata podejmie pracę wolontariuszki
– w ramach systemu wyrównywania szans będzie pomagać dzieciom
z
podstawówki, a może nawet i z gimnazjum, w nauce matematyki. Zajęcia miały się odbywać na terenie szkoły. Z racji pracy córki Alex usłyszała o Angie, której rodzice się rozwiedli w czasie roku szkolnego,
co wywołało u dziecka szok, okupiony pałą z algebry. Poznała też dramatyczny los Josepha cierpiącego na białaczkę, który z powodu częstych kuracji opuścił wiele godzin zajęć i miał problemy z opanowaniem ułamków. Każdego dnia podczas kolacji Alex
wypytywała córkę o pracę, a Josie snuła barwne opowieści. Rzecz w tym, że były to zwykłe bajki – fikcja w najczystszej postaci. Joseph i Angie po prostu nie istnieli, podobnie zresztą jak owa wakacyjna praca.
Tego ranka, jak we wszystkie poprzednie, Josie wyszła z domu,
wsiadła do autobusu i przywitała się z Ritą, która w okresie letnim była
kierowcą na najdłuższej trasie w mieście. Jeden z przystanków znajdował się niedaleko szkoły, ale choć wysiadało na nim sporo pasażerów, Josie do nich nie należała. Podnosiła się dopiero, gdy
autobus dojeżdżał do końcowej pętli, oddalonej o półtora kilometra
od
cmentarza Whispering Pines.
Josie polubiła to miejsce. Na cmentarzu nie groziło jej, że się natknie na ludzi, z którymi nie miała ochoty gadać. Tutaj w ogóle nie musiała się odzywać, jeżeli nie była w nastroju do rozmowy.
Ruszyła wijącą się ścieżką, teraz już tak znajomą, że z zamkniętymi oczami umiała określić, gdzie płyta chodnika lekko się zapada i za ile kroków trzeba skręcić w lewo. Wiedziała, że w połowie drogi do grobu
Matta rośnie kępa jaskrawoniebieskich hortensji; a gdy się jest niemal
u
celu, uderza w nozdrza zapach kapryfolium.
Teraz leżała tu już płyta nagrobna – blok śnieżnobiałego marmuru
ze starannie wyrytym imieniem i nazwiskiem. Miejsce wokół powoli
zarastało
zawsze
trawą.
Josie
siadała
na
niewielkiej
nierówności
ziemi,
ciepłej, jakby utrzymywały
promienie
słońca
przenikały
do
jej
wnętrza
i
to ciepło specjalnie dla niej. Sięgnęła do plecaka; wyjęła butelkę wody
mineralnej, kanapkę z masłem orzechowym i paczkę rodzynków.
– Możesz uwierzyć, że już za tydzień rozpoczyna się szkoła? –
zapytała Matta, bo czasami z nim rozmawiała. Nie znaczy to, że oczekiwała jakiejkolwiek odpowiedzi. Po prostu lepiej się czuła, gdy mogła coś mówić po tak długim okresie nieodzywania się do niego. – Jednak na razie to wciąż nie będzie Sterling High. Podobno mamy tam
wrócić dopiero po Święcie Dziękczynienia, gdy na dobre zakończy się remont.
Ta historia z remontem była dosyć zagadkowa. Josie często przejeżdżała koło szkoły, widziała więc, że wyburzono bibliotekę, salę gimnastyczną i kafeterię. Zastanawiała się, czy władze szkolne są na tyle naiwne, by uwierzyć, że jeżeli zmiotą z powierzchni ziemi miejsce zbrodni, uczniowie ulegną ułudzie i dojdą do wniosku, że w szkole nigdy nic złego się nie wydarzyło.
Kiedyś Josie gdzieś przeczytała, że duchy nie tylko zamieszkują rozmaite miejsca, ale nawiedzają także poszczególnych ludzi. I chociaż z
zasady nie wierzyła w zjawiska paranormalne, ta teoria do niej przemawiała. Bo wiedziała, że od pewnych wspomnień nie uwolni się już nigdy w życiu.
Położyła się na świeżo wyrosłej trawie.
– Czy się cieszysz, że tu przychodzę? – spytała szeptem. – A może,
gdybyś mógł mówić, kazałbyś mi się wynosić do diabła?
Wolałaby nigdy nie usłyszeć odpowiedzi na to pytanie. W gruncie rzeczy nawet nie lubiła na ten temat rozmyślać. Otworzyła oczy najszerzej, jak umiała, i wbijała wzrok w niebo, aż jaskrawy błękit sprawił, że poczuła w nich pieczenie nie do zniesienia.
Lacy stała w dziale męskim eleganckiego domu towarowego i przesuwała dłonią po ostrych tweedach i lekkich wełnach sportowych marynarek. Poświęciła dwie godziny na jazdę samochodem do Bostonu,
ponieważ tam był szeroki wybór, a chciała kupić dla Petera coś naprawdę ekstra na rozprawę. Hugo Boss, Brooks Brothers, Calvin Klein, Ermenegildo Zegna. Garnitury szyte we Włoszech, Francji, Anglii
i Kalifornii. Lacy zerknęła na metkę, z wrażenia wstrzymała oddech i… nagle
pojęła,
że
cena
nie
ma
teraz
znaczenia.
Przecież
najprawdopodobniej już nigdy więcej w życiu nie będzie kupowała ubrań dla swojego syna. Zapewne robiła to po raz ostatni. Metodycznie
zaczęła
przeglądać
cały
asortyment
działu.
Zdecydowała się na bokserki z najdelikatniejszej egipskiej bawełny, komplet białych podkoszulków Ralpha Laurena, kaszmirowe skarpetki.
Znalazła spodnie khaki w odpowiednim rozmiarze. Wyszukała koszulę
z miękkim kołnierzykiem – Peter nie znosił takich, które sztywno sterczały znad swetra. W końcu wybrała marynarkę – granatową, zgodnie z przykazaniem Jordana. „Chcę, żeby wyglądał tak, jakbyśmy go wysyłali do najekskluzywniejszej prywatnej szkoły z internatem” – oznajmił.
Lacy przypomniała sobie, że mniej więcej w wieku jedenastu lat
Peter nabrał awersji do guzików. Wydawałoby się, że to przeszkoda dość łatwa do obejścia – a tymczasem eliminowała większość spodni. Lacy jeździła na koniec świata, by wynaleźć flanelowe, dobrze skrojone
portki od piżamy na gumkę w pasie. Teraz uświadomiła sobie, że zaledwie w zeszłym roku widziała dzieciaki idące do szkoły w takich flanelowych spodniach, i zaczęła się zastanawiać, czy Peter był prekursorem trendu, czy po prostu zawsze funkcjonował gdzieś poza obowiązującą rzeczywistością.
Nawet gdy Lacy już wybrała wszystkie niezbędne sztuki odzieży,
wciąż wędrowała po dziale męskim. Dotykała jedwabnych chustek we wszelkich możliwych kolorach, które zdawały się roztapiać pod jej palcami, i w końcu zdecydowała się na jedną z nich – w odcieniu oczu Petera. Przerzuciła kilka skórzanych pasków – czarnych, brązowych,
ze
skóry aligatora – oraz krawatów – w kropki, paski i maleńkie francuskie
lilie. Wzięła w rękę szlafrok tak miękki, że niemal pobudził ją do płaczu;
pantofle domowe z delikatnej skórki, wiśniowe kąpielówki. Wybierała coraz to nowe rzeczy, aż w końcu jej ramiona nie mogły unieść większego ciężaru.
– Proszę pozwolić, że pomogę. – Do Lacy podskoczyła ekspedientka
i zaniosła część ubrań na ladę przy kasie. – Doskonale wiem, jakie to uczucie – dodała ze współczującym uśmiechem. – Gdy mój syn miał zniknąć z domu, myślałam, że pęknie mi serce.
Lacy odniosła wrażenie, że się przesłyszała. Czyżby nie była jedyną matką na świecie, która musiała przeżywać podobną tragedię? A gdy się już jej doświadczyło, czy automatycznie zyskiwało się zdolność – taką, jaką posiadła ta ekspedientka – wyłapywania nieszczęsnych kobiet
z tłumu, jak gdyby istniało tajne stowarzyszenie matek, których dzieci się dopuściły strasznych czynów?
– Człowiekowi się zdaje, że to na zawsze – ciągnęła kobieta – ale proszę mi wierzyć, gdy przyjeżdżają na bożonarodzeniowe ferie czy
na
wakacje letnie, jedzą za trzech i przewracają cały dom do góry nogami,
zaczyna się żałować, że zajęcia na uniwersytecie nie trwają przez okrągły rok.
Rysy Lacy stężały.
– Naturalnie – potwierdziła sztywno. – Wyjazd do college’u.
– Moja córka studiuje na uniwersytecie stanowym New Hampshire,
a syn w Rochester – wyjaśniła ekspedientka.
– Mój rozpoczyna w tym roku naukę na Harvardzie.
Kiedyś na ten temat rozmawiali – Peterowi bardziej odpowiadał
wydział informatyki na Uniwersytecie Stanforda, a Lacy zażartowała wówczas, że wyrzuci wszelkie materiały promocyjne szkół położonych na zachód od Missisipi, ponieważ to straszny kawał świata.
Za to więzienie stanowe w Concord było oddalone od domu o
niecałe sto kilometrów.
– Na Harvardzie – powtórzyła z podziwem w głosie ekspedientka. – Musi mieć pani bardzo zdolnego syna.
– Rzeczywiście, jest wyjątkowo zdolny – przyznała Lacy, po czym zaczęła snuć opowieść o fikcyjnych studiach Petera i mówiła tak długo,
aż kłamstwo przestało napełniać usta goryczą, a ona niemal sama w nie
uwierzyła.
Tuż po trzeciej po południu Josie przewróciła się na brzuch,
rozpostarła ramiona i przycisnęła twarz do trawy. Dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać tak, jakby próbowała wtopić się w ziemię, co w istocie niewiele odbiegało od prawdy. Zaczęła głęboko wciągać nosem powietrze – zazwyczaj nie czuła nic poza aromatem
ziemi i roślinności, ale czasami, zazwyczaj po deszczu, dobiegał ją cień
zapachu lodowej tafli i męskiego szamponu, jak gdyby gdzieś w tych czeluściach Matt wciąż pozostawał dawnym Mattem.
Po pewnym czasie wstała, wsadziła do plecaka opakowanie po
kanapce oraz pustą butelkę po wodzie i ruszyła wijącą się ścieżką ku cmentarnej bramie. Wjazd do niej zastawiał jakiś samochód; tylko dwa
razy w ciągu tego lata Josie była świadkiem ceremonii pogrzebowej i
za
każdym razem robiło jej się słabo. Przyśpieszyła więc kroku w nadziei,
że zanim zaczną się egzekwie, ona już będzie siedziała w autobusie wiozącym ją do miasta – gdy nagle zdała sobie sprawę, że samochód stojący w bramie to nie karawan i że auto nawet wcale nie jest czarne.
Natomiast wyglądało zupełnie tak samo jak to, które zaledwie tego ranka parkowało na podjeździe jej własnego domu.
Oparty o maskę, ze skrzyżowanymi ramionami, stał Patrick.
– Co ty tu robisz?
– O to samo mógłbym spytać ciebie.
Josie wzruszyła ramionami.
– To wolny kraj.
Tak naprawdę nie miała nic przeciwko Patrickowi Ducharme’owi
jako człowiekowi. Problem w tym, że wzbudzał w niej niepokój. Przede
wszystkim jego widok zawsze budził wspomnienia Tamtego Dnia. A teraz Josie musiała bez przerwy oglądać Patricka, ponieważ został kochankiem jej matki (czy to wyrażenie już zawsze będzie brzmieć tak
idiotycznie?), co na swój sposób było jeszcze bardziej dołujące niż wspomnienia. Oto Alex bujała w siódmym niebie, przeżywała upojne chwile miłości, a tymczasem Josie, żeby odwiedzić swojego chłopaka, musiała się chyłkiem wymykać na cmentarz.
Patrick odepchnął się od samochodu i podszedł parę kroków bliżej.
– Twoja mama jest przekonana, że w tej chwili uczysz dzielenia.
– Czy kazała mnie szpiegować?
– Osobiście wolę słowo „inwigilacja” – odparł Patrick.
Josie parsknęła szyderczo. W gruncie rzeczy nie chciała się wrednie zachowywać wobec Patricka, ale nic nie mogła na to poradzić. Sarkazm
działał jak pole siłowe; gdyby z niego zrezygnowała, detektyw mógłby
spostrzec, że Josie jest o włos od zupełnej rozsypki.
– Twoja mama nie wie, że tu jestem – odezwał się Patrick. – Po
prostu uznałem, że powinniśmy porozmawiać.
– Lada moment ucieknie mi autobus.
– Bądź spokojna, podwiozę cię, dokąd zechcesz – zapewnił. – Wiesz, Josie, przez tę moją pracę nieustannie żałuję, że nie jestem w stanie cofnąć czasu: dotrzeć do ofiary gwałtu, zanim zostanie skrzywdzona; poddać obserwacji posesję przed najściem włamywaczy. Dlatego dobrze
wiem, jak przygnębiające jest przekonanie, że bez względu na to, co powiemy lub zrobimy, niczego już nie zdołamy naprawić. I wiem także,
co znaczy budzić się w środku nocy, po czym odtwarzać w pamięci jeden szczególny moment, aż staje się on tak żywy, tak plastyczny, jakby przeżywało się go na nowo. Prawdę powiedziawszy, jestem gotów się założyć, że ty i ja często odtwarzamy dokładnie ten sam moment.
Josie poczuła ściskanie w gardle. Przez te wszystkie miesiące ani
jedna osoba, która z nią rozmawiała, kierując się zresztą zawsze najlepszymi intencjami – czy to lekarz, czy psychiatra, czy nawet inne dzieciaki ze Sterling High – tak trafnie i dogłębnie nie opisała jej
własnych uczuć, jak zrobił to Patrick. Nie mogła jednak tego przyznać
–
nie wolno było okazać słabości, nawet jeżeli on i tak ją w niej dostrzegał.
– Nie udawaj, że cokolwiek nas łączy – rzuciła szorstko.
– Wcale nie muszę udawać, ponieważ tak jest w istocie – odparł Patrick. – Łączy nas osoba twojej mamy. – Spojrzał Josie prosto w oczy.
– Ona jest mi bliska. Nawet bardzo. Dlatego chciałbym wiedzieć, czy
ty
nie masz nic przeciwko temu.
Ściskanie w gardle stawało się coraz gorsze. Josie próbowała sobie przypomnieć, w jakich chwilach Matt mówił, że jest mu niezmiernie bliska; zaczęła się też zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek usłyszy takie słowa.
– Moja mama jest dużą dziewczynką. Może więc sama decydować, z kim chce się pie…
– Nie rób tego.
– Czego?
– Nie wypowiadaj słów, których będziesz potem żałować.
Josie odskoczyła do tyłu z ogniem w oczach.
– Jeżeli sądzisz, że zaprzyjaźniając się ze mną, zyskasz u niej
dodatkowe punkty, grubo się mylisz. O wiele lepsze efekty zapewnią bukiety kwiatów i czekoladki. Ja nic jej nie obchodzę.
– To nieprawda.
– Nie jesteś w obrazku na tyle długo, by wypowiadać się tak autorytatywnie, nie sądzisz?
– Josie… ona szaleje na twoim punkcie.
Teraz prawda zaczęła już tak bardzo dławić dziewczynę w gardle,
że nie mogła nawet przełknąć śliny.
– Ale nie tak bardzo, jak szaleje za tobą. Jest szczęśliwa jak nigdy dotąd i… wiem, że powinnam się cieszyć jej szczęściem…
– Tymczasem jesteś tutaj. – Patrick powiódł ręką po cmentarzu. – Zupełnie sama.
Josie skinęła głową i wybuchnęła płaczem. Odwróciła się
zawstydzona i wówczas poczuła, jak Patrick otacza ją ramionami. Nie odezwał się przy tym ani słowem, i za to prawie go polubiła, bo jakiekolwiek słowo, nawet najżyczliwsze, wcisnęłoby się w przestrzeń zarezerwowaną dla jej bólu.
Patrick pozwolił się Josie wypłakać – po prostu cierpliwie czekał.
Łzy w końcu przestały płynąć, mimo to ona wciąż nie oderwała głowy
od szerokiej piersi, bo nie była pewna, czy cyklon już wytracił moc, czy
jedynie wpadła w jego oko.
– Jestem wredną suką – szepnęła. – Zżera mnie zazdrość.
– Myślę, że Alex to zrozumie.
Josie odsunęła się od Patricka i otarła oczy.
– Masz zamiar jej powiedzieć, że tutaj przychodzę?
– Nie.
Spojrzała na niego ze zdumieniem. Byłaby gotowa przysiąc, że
Patrick zawsze i w każdej sytuacji stanie po stronie matki.
– Bardzo głęboko się mylisz – powiedział.
– W czym się tak mylę?
– W przekonaniu, że zostałaś sama.
Josie zerknęła na wzgórze. Spod bramy nie można było dojrzeć
grobu Matta, ale on tam był naprawdę – jedna z rozlicznych konsekwencji Tamtego Dnia.
– Duchy się nie liczą.
Patrick uśmiechnął się ciepło.
– Ale matki tak.
Tym, co Lewis uznał za najbardziej nienawistne, był szczęk
zatrzaskiwanych metalowych drzwi. A fakt, że mógł opuścić te mury
w
dowolnej chwili, nie miał w tym wypadku żadnego znaczenia. Liczyło się jedynie to, że podobny luksus był nieosiągalny dla osadzonych tu więźniów, wśród których znajdował się ten sam chłopiec, którego
Lewis
uczył jeździć na dwukołowym rowerku; ten sam chłopiec, który w przedszkolu zrobił przycisk do papierów, wciąż leżący na biurku
Lewisa; ten sam chłopiec, którego Lewis trzymał na ręku tuż po urodzeniu.
Zdawał sobie sprawę, że Peter przeżyje szok na jego widok. Przez
ileż to miesięcy Lewis obiecywał sobie, że w tym tygodniu już zdobędzie się na odwagę i odwiedzi syna w więzieniu, zawsze jednak
w
ostatniej chwili się okazywało, że musi przestudiować jakąś publikację lub załatwić inną pilną sprawę? Tymczasem kiedy otworzyły się drzwi
i
strażnik wprowadził Petera na salę, Lewis uprzytomnił sobie, że we własnych rachubach nie uwzględnił wstrząsu, jakiego sam dozna na widok syna.
Peter zmężniał. Nie tyle urósł, ile znacznie rozrósł się w ramionach,
na których teraz ciasno się opinała więzienna koszula. Nabrał mięśni.
Jego skóra była tak jasna i przejrzysta, że w tym nienaturalnym oświetleniu zdawała się wręcz niebieskawa. Peter nieustannie poruszał
dłońmi – zaciskał i rozprostowywał palce, nawet wtedy gdy usiadł i swobodnie zwiesił ramiona po bokach krzesła.
– No, no – odezwał się na widok ojca. – Kto by to pomyślał?
Przed przyjściem na widzenie Lewis przećwiczył starannie kilka przemów, w których zamierzał wyjaśnić, dlaczego nie był w stanie wcześniej odwiedzić syna, ale na widok Petera siedzącego po drugiej stronie czerwonego pasa zdołał wypowiedzieć tylko jedno słowo:
– Wybacz.
Peter zacisnął usta.
– Co mam ci wybaczyć? Że mnie olewałeś przez pół roku?
– Myślałem raczej o osiemnastu latach – wyznał Lewis.
Peter rozsiadł się wygodniej na krześle, nie spuszczając ojca z oczu. Choć nie było to łatwe, Lewis zmusił się do wytrzymania synowskiego wzroku. Czy Peter zgodziłby się udzielić mu rozgrzeszenia, nawet jeżeli
on nie był w stanie odwzajemnić się tym samym?
Peter potarł ręką twarz, potrząsnął głową. A potem się uśmiechnął.
Na ten widok każdy mięsień, każdy nerw w ciele Lewisa począł się
rozluźniać. Aż do tej pory właściwie Lewis nie wiedział, czego ma się spodziewać. Mógł w duchu toczyć sam ze sobą zażarte polemiki i za każdym razem dochodzić do wniosku, że przeprosiny z pewnością zostaną przyjęte; mógł sobie powtarzać niezliczoną ilość razy, że to
on
jest rodzicem, a więc stoi za nim siła autorytetu – ale trudno było o tym
wszystkim pamiętać, gdy się siedziało w sali widzeń więzienia pomiędzy kobietą, która próbuje ukradkiem pieścić nogą ukochanego ponad zakazaną strefą, a mężczyzną, który potrafi się porozumieć jedynie za pomocą najordynarniejszych przekleństw.
Uśmiech na twarzy Petera przeszedł w sardoniczny grymas.
– Pierdolę cię – wypalił. – Pierdolę ciebie i twoje odwiedziny. Tak naprawdę gówno cię obchodzę. I wcale ci nie zależy na moim przebaczeniu. Zrobiłeś to jedynie dla samego siebie. Chciałeś, by to słowo zabrzmiało w twoich własnych uszach.
W tym momencie Lewisa ogarnęło uczucie, że głowę wypełniły mu kamienie. Musiał się pochylić, podeprzeć ją ręką, ponieważ szyja nie była zdolna do udźwignięcia takiego ciężaru.
– Nie jestem w stanie na czymkolwiek się skoncentrować, Peterze –
szepnął. – Nie mogę pracować, nie mogę spać, nie mogę jeść. – Powoli
uniósł twarz. – W tej chwili do kampusu przybywają nowi studenci. Patrzę na nich z okna mojego gabinetu: zawsze na coś wskazują palcem
lub pilnie słuchają objaśnień przewodników, którzy ich oprowadzają
po
terenie. Tak jak w moich marzeniach ja oprowadzałem ciebie.
Wiele lat temu, po narodzinach Joeya, Lewis napisał pracę na temat czynników warunkujących wzrost lub spadek poczucia dobrostanu w postępie geometrycznym. We wnioskach stwierdził, że wartość ilorazu szczęścia jest zależna nie tylko od kategorii wydarzenia, jakie było bodźcem zmiany, ale może przede wszystkim naszego nastawienia psychicznego do zaistniałego faktu i okoliczności, w których do niego doszło. Na przykład, narodziny dziecka mają zupełnie inny wpływ na mężczyznę żyjącego w szczęśliwym związku małżeńskim i planującego
powiększenie rodziny niż na szesnastolatka, który zaliczył wpadkę z równie niedojrzałą jak on dziewczyną. Niskie temperatury cieszą podczas wakacji narciarskich, stanowią natomiast źródło zawodu w czasie weekendu na plaży. Człowiek swego czasu bogaty może się nie
posiadać ze szczęścia, gdy trafi mu się dolar w środku szalejącej recesji;
mistrz kuchni gotów jest jeść surowe robaki, jeżeli znajdzie się na bezludnej wyspie i od tego zależy jego przetrwanie. Ojciec, który przez
większość życia karmił się nadzieją, że jego syn wyrośnie na wykształconego, niezależnego, spełnionego człowieka, w całkowicie odbiegającej od tych marzeń sytuacji potrafi być szczęśliwy, widząc swoje dziecko przy życiu, choćby dlatego, że wciąż jeszcze może powiedzieć mu, jak bardzo je kocha.
– Ale wiesz, co mówią o uniwersytetach – podjął Lewis, prostując
się. – Nie są warte swojej ceny.
Słowa ojca zdumiały Petera.
– Pomyśleć, że mnóstwo nieszczęsnych rodziców wywala w błoto czterdzieści tysięcy rocznie – rzucił z uśmiechem. – Tymczasem ja, siedząc tutaj, robię sensowny użytek z twoich podatków.
– Czegóż więcej mógłby sobie życzyć ekonomista? – spróbował zażartować Lewis, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. Za moment jednak uświadomił sobie, że nawet w tak dramatycznych okolicznościach można odnaleźć znamiona szczęścia: człowiek powiedziałby wszystko – nawet jeżeli każde słowo miałoby ranić jak
tłuczone szkło – byle tylko jego syn mógł się częściej uśmiechać. Patrick siedział z nogami założonymi na prokuratorskie biurko,
podczas gdy Diana Leven przebiegała wzrokiem wyniki ekspertyzy balistycznej, przygotowując się do rozprawy – a ściślej rzecz ujmując,
do
przesłuchania Patricka.
– Na miejscu przestępstwa znaleźliśmy dwa karabinki, z których nie strzelano – wyjaśniał Patrick – oraz dwa pistolety glock siedemnaście, zarejestrowane na nazwisko sąsiada Houghtonów. Byłego gliniarza. Diana uniosła wzrok znad dokumentów.
– No, cudnie.
– Tak, wiem. Ale przecież znasz gliniarzy. Jaki jest sens trzymania
broni pod kluczem, skoro tylko wtedy, gdy leży pod ręką, możesz w razie potrzeby szybko po nią sięgnąć? W każdym razie niemal wszystkie strzały w szkole oddano z broni A – wskazują na to rowkowania na zebranych przez nas łuskach. Mamy pewność, że z broni B również strzelano – potwierdza to analiza balistyczna pistoletu
–
ale nie udało nam się odnaleźć ani jednego wystrzelonego z niej pocisku. Znaleźliśmy ją na podłodze w szatni gimnastycznej z zaciętym
mechanizmem spustowym. Houghton w chwili zatrzymania trzymał w ręku broń A.
Diana odchyliła się na krześle i zetknęła dłonie czubkami palców.
– McAfee z pewnością zapyta, po co Houghton sięgnął po broń B w szatni, skoro broń A tak rewelacyjnie działała.
Patrick wzruszył ramionami.
– Może z niej właśnie postrzelił Roystona w brzuch, a gdy się
zacięła, powrócił do pistoletu A. Niewykluczone też, że wytłumaczenie jest dużo prostsze. Ponieważ nie odnaleźliśmy pocisku z broni B, istnieje
duże prawdopodobieństwo, że właśnie z niej oddano pierwszy strzał. Pocisk mógł się wbić w grubą izolację ściany kafeterii i ukryć przed wzrokiem techników. Kiedy pistolet się zaciął, dzieciak wymienił go na broń A, a uszkodzonego glocka wetknął do kieszeni… po dopełnieniu zaś dzieła zniszczenia wyrzucił go lub najzwyczajniej w świecie zgubił.
– „Lub”. Nienawidzę tego słowa. Składa się zaledwie z trzech liter, a wprost pęka w szwach od uzasadnionych wątpliwości…
Urwała na odgłos pukania do drzwi, w których pojawiła się głowa sekretarki.
– Przyszedł ten dzieciak, umówiony na drugą.
Diana zwróciła się w stronę Patricka.
– Będę przygotowywać Drew Girarda do zeznań. Może zostaniesz i posłuchasz?
Patrick przesiadł się w kąt, zwalniając miejsce naprzeciwko Diany
dla chłopaka, który przed wejściem do pokoju taktownie zapukał. Diana wyszła mu naprzeciw.
– Drew. Dzięki, że przyszedłeś. – Ręką wskazała na Patricka. – Pamiętasz detektywa Ducharme’a?
Drew skinął Patrickowi głową. Tymczasem detektyw bacznie
studiował jego odprasowane spodnie, zapiętą starannie koszulę, uprzejmą grzeczność na pokaz. To nie była ta sama bezczelna, rozpanoszona gwiazda hokeja, jaką opisywali w swoich zeznaniach inni
uczniowie; no, ale z drugiej strony, Drew na własne oczy oglądał śmierć
najlepszego przyjaciela, sam też został postrzelony w ramię. Tak czy inaczej, świat, w którym należał do uprzywilejowanych, obrócił się w nicość.
– Drew – podjęła Diana – zaprosiłam cię tu dzisiaj, ponieważ
dostałeś wezwanie do stawiennictwa w sądzie, a to oznacza, że w przyszłym tygodniu będziesz musiał złożyć zeznania przed ławą
przysięgłych. Naturalnie, zostaniesz powiadomiony o dokładnym terminie… teraz natomiast chciałabym cię przygotować na to, co cię czeka, żebyś się niepotrzebnie nie stresował w sali rozpraw. Omówimy
procedury sądowe i pytania, na jakie będziesz musiał odpowiedzieć. Jeżeli ty chciałbyś się czegoś dowiedzieć, jestem do dyspozycji. Okay?
– Tak jest, proszę pani.
Patrick się nachylił w stronę chłopaka.
– Jak tam ramię?
Drew mimowolnie napiął mięśnie barku.
– Wciąż muszę chodzić na fizjoterapię, ale ogólnie jest już dużo
lepiej. Tyle że…
– Tyle że co? – podchwyciła Diana.
– W nadchodzącym sezonie nie będę mógł grać w hokeja.
Diana zerknęła znacząco na Patricka; ten fakt wzbudzi współczucie
dla świadka.
– A myślisz, że w przyszłości jeszcze zdołasz wrócić do gry?
Drew zaczerwienił się gwałtownie.
– Lekarze twierdzą, że nie, ale ja uważam, że się mylą. – Zawiesił na moment głos. – Za chwilę zacznę maturalną klasę, liczyłem na
stypendium sportowe z jakiegoś uniwersytetu…
Po tych słowach zapadła pełna konsternacji cisza.
– No cóż, Drew. – Diana przełamała ją pierwsza. – Kiedy usiądziesz
na miejscu dla świadków, najpierw cię zapytam o imię, nazwisko, miejsce zamieszkania i o to, czy owego feralnego dnia byłeś w szkole.
– Okay.
– To może zróbmy małą próbę. Od jakiej lekcji zaczął się dla ciebie
ów dzień?
Drew usadowił się pewniej w fotelu.
– Od historii Stanów Zjednoczonych.
– A co miałeś potem?
– Angielski.
– Gdzie poszedłeś po zajęciach z angielskiego?
– Podczas trzeciej lekcji miałem okienko. Zazwyczaj przesiadujemy wtedy w kafeterii.
– Czy tam właśnie poszedłeś?
– Aha.
– W towarzystwie?
– Poszedłem sam, ale już na miejscu dosiadłem się do przyjaciół.
– Ile czasu tam spędziliście?
– Nie jestem pewien… jakieś pół godziny?
Diana skinęła głową.
– I co dalej?
Drew spuścił głowę i zaczął jeździć kciukiem wzdłuż kantu spodni. Patrick zauważył, że chłopakowi drżą ręce.
– No więc, byliśmy w środku jakiejś rozmowy… i wówczas
usłyszałem głośny huk.
– Domyślałeś się, co było przyczyną owego huku?
– Nie miałem pojęcia.
– Czy coś wówczas zauważyłeś?
– Nie.
– A jak zareagowałeś?
– Zażartowałem. Powiedziałem coś w rodzaju: „Wreszcie wybuchły
te radioaktywne hamburgery”.
– Czy po tym głośnym huku pozostaliście w kafeterii?
– Tak.
– I co się potem wydarzyło?
Drew znowu spuścił wzrok.
– Rozległy się takie odgłosy, jakby ktoś odpalał fajerwerki. Zanim ktokolwiek z nas uświadomił sobie, co to za dźwięk, do środka wszedł
Peter Houghton. Miał plecak przerzucony przez ramię, a w ręku pistolet. I zaczął strzelać.
Diana uniosła dłoń.
– Muszę ci na moment przerwać, Drew. Gdy wypowiesz te słowa na sali sądowej, poproszę, żebyś spojrzał na oskarżonego i formalnie go zidentyfikował. Zrozumiałeś?
– Tak.
Tymczasem Patrick uświadomił sobie, że słuchając tego chłopaka,
nie postrzega tamtej strzelaniny w takich samych kategoriach, jak wszystkich innych zbrodni, z którymi się zetknął do tej pory.
Przetwarza słowa Drew na obrazy, ale nie widzi w nich wstępu do mrożącego krew w żyłach nagrania z kamery umieszczonej w kafeterii.
Staje mu natomiast przed oczami Josie siedząca razem z przyjaciółmi przy długim stole, rejestrująca odgłos „fajerwerków”, ale zupełnie nieświadoma tego, co się za chwilę wydarzy.
– Od jak dawna znasz Petera? – spytała Diana.
– Obaj dorastaliśmy w Sterling. Praktycznie od zawsze chodziliśmy razem do szkoły.
– Byliście przyjaciółmi? – Diana potrząsnęła głową. – A może
wrogami?
– Nie – zaprzeczył. – Nie byliśmy wrogami.
– Czy kiedykolwiek dochodziło między wami do scysji?
Drew zerknął na Dianę spod oka.
– Nie, nigdy.
– Czy zdarzało ci się go prześladować?
– Absolutnie nie, proszę pani.
Patrick poczuł, jak ręce mimowolnie zaciskają mu się w pięści. Z zeznań wielu innych uczniów jasno wynikało, że Drew Girard nękał Petera Houghtona: zamykał go w szafce, podstawiał mu nogę na schodach, posyłał w jego stronę kulki-plujki. To wszystko, naturalnie, nie stanowiło usprawiedliwienia dla zbrodni Petera, niemniej…
Dziesięć ciał rozkładało się w grobach, jeden dzieciak gnił w więzieniu,
dziesiątki musiały się poddać rozmaitym operacjom i terapiom medycznym. Do tego dochodziły setki osób takich jak Josie, które od czasu tragedii nie przeżyły jednego dnia bez płaczu; oraz rodzice, tacy
jak Alex, którzy za wszelką cenę chcieli wierzyć, że prokuratura wywalczy dla nich sprawiedliwość. A tymczasem ten mały, bezczelny gnojek łgał jak najęty.
Diana uniosła wzrok znad papierów i spojrzała Drew prosto w oczy.
– Więc jeżeli pod przysięgą będziesz musiał odpowiedzieć na
pytanie, czy prześladowałeś Petera Houghtona, co wówczas powiesz? Drew spojrzał na Dianę, tym razem bez dotychczasowej pewności siebie, i wówczas Patrick pojął, jak śmiertelnym przerażeniem zdejmuje
tego gówniarza myśl, że oskarżenie może wiedzieć dużo więcej, niż pierwotnie przypuszczał. Diana zerknęła na Patricka i upuściła na biurko długopis, który uderzył o blat, po czym stoczył się na podłogę. Patrick nie potrzebował wyraźniejszej zachęty – błyskawicznie poderwał się z krzesła i chwycił chłopaka za gardło.
– Posłuchaj mnie uważnie, mały kutasie. Nie dopuszczę, żebyś spieprzył tę sprawę. Wszyscy doskonale wiemy, co wyczyniałeś z Peterem Houghtonem. Poniżałeś tego dzieciaka na każdym kroku i tkwisz w tym gównie po uszy. My tymczasem mamy dziesięć ofiar śmiertelnych i osiemnaście kolejnych, które nigdy już nie będą mogły żyć tak, jak to sobie wymarzyły. Do tego dochodzi niezliczona liczba członków tej społeczności, którzy do końca swoich dni nie otrząsną się z
rozpaczy i szoku. Nie mam najmniejszego pojęcia, w co właściwie próbujesz pogrywać – czy odstawiasz niewiniątko, by chronić swoją
reputację, czy po prostu jesteś zbyt śmierdzącym tchórzem, by wyznać
prawdę – ale wierz mi, jeżeli spróbujesz kłamać na miejscu dla świadków, osobiście się postaram, żebyś wylądował w pudle za utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości.
Puścił chłopaka, odwrócił się do niego plecami i zaczął wyglądać
przez okno. Tak naprawdę nie miał mandatu prawnego do aresztowania
Drew
Girarda
–
nawet gdyby ten
popełnił
krzywoprzysięstwo – nie mówiąc już o posyłaniu go do więzienia, ale gówniarz nie mógł tego wiedzieć. Niewykluczone więc, że taka pogróżka wystarczy, by przywołać go do porządku.
Patrick odetchnął głęboko, schylił się po upuszczony długopis i
podał go Dianie.
– Zapytam raz jeszcze, Drew – podjęła Diana gładko, jak gdyby
nigdy nic się nie stało. – Czy kiedykolwiek nękałeś Petera Houghtona? Drew zerknął na Patricka i z trudem przełknął ślinę. A potem
otworzył usta, z których się zaczęło wylewać morze słów.
– To lasagne z grilla – zaćwierkała Alex, gdy Patrick i Josie
niepewnie unieśli widelce do ust. – I co o tym sądzicie?
– Nie miałam pojęcia, że to można grillować – powiedziała z wolna Josie, odrywając warstwę spieczonego sera od brunatnego ciasta, jakby
je skalpowała.
– I skąd właściwie wzięłaś ten przepis? – spytał Patrick, sięgając po dzbanek z wodą.
– Tak naprawdę zamierzałam podać to danie w wersji tradycyjnej. Tylko że część farszu wypłynęła na płytę piekarnika, trochę się zwęgliła
i… już miałam zacząć wszystko od nowa, ale wtedy uzmysłowiłam sobie, że przez to, co się stało, potrawa nabierze szczególnego dymnego
posmaku… – Alex uśmiechnęła się promiennie. – Genialne, prawda? Wiesz, Josie, przejrzałam wszystkie książki kucharskie i okazało się,
że
jeszcze nikt niczego podobnego nie próbował.
– Nigdy bym na to nie wpadł… – mruknął Patrick, krztusząc się w serwetkę.
– Gotowanie sprawia mi coraz większą przyjemność – ciągnęła z zachwytem w głosie Alex. – A szczególnie wariacje na temat jakiegoś wybranego dania.
– Ja natomiast sądzę, że z przepisami kulinarnymi jest mniej więcej
tak jak z przepisami prawa – odparł Patrick. – Jeżeli się ich nie przestrzega, prowadzi to w prostej drodze do zbrodni…
– Nie jestem głodna – oświadczyła nagle Josie. Odsunęła talerz,
wstała od stołu i pobiegła na górę.
– Jutro rozpoczyna się proces – rzuciła tonem usprawiedliwienia
Alex.
Ruszyła za Josie, nawet nie próbując przepraszać Patricka za pozostawienie go samemu sobie, ponieważ wiedziała, że on wszystko zrozumie. Josie trzasnęła drzwiami swojego pokoju i włączyła muzykę tak głośno, że pukanie na nic by się nie zdało. Alex weszła do środka
i
wyłączyła odtwarzacz.
Josie leżała na łóżku twarzą w dół, z poduszką na głowie. Kiedy matka przysiadła obok, nawet nie drgnęła.
– Chcesz o czymś porozmawiać? – spytała Alex.
– Nie. – Zduszony głos Josie zdawał się dobiegać z mrocznej
pieczary.
Alex zdecydowanym ruchem zerwała poduszkę z głowy córki.
– Jednak spróbuj.
– Rzecz w tym, że… Jezu, mamo… co się właściwie ze mną dzieje?
Dla wszystkich innych ludzi świat znowu normalnie się kręci, a tymczasem ja nie mogę wskoczyć na tę karuzelę. Nawet wy oboje… rany, przecież wiem, że musicie cały czas zadręczać się tym procesem
–
a jednak śmiejecie się i żartujecie; choć na krótką chwilę umiecie wyrzucić z głowy to, co się wydarzyło i co się jeszcze wydarzy, a ja nie
jestem w stanie przestać o tym myśleć! – Josie spojrzała na matkę oczami pełnymi łez. – Każdy zdołał zostawić przeszłość za sobą. Każdy
oprócz mnie.
Alex zaczęła gładzić Josie po plecach. Doskonale pamiętała, jaką rozkosz po urodzeniu córki czerpała z samego faktu jej fizycznego istnienia; z tego, że jakimś cudem, zupełnie z niczego, stworzyła tę maleńką, ciepłą, doskonałą istotę. Godzinami leżała na łóżku z Josie u
boku, wodząc palcem po aksamitnej skórze niemowlęcia, krągłych paluszkach stóp, pulsującym ciemiączku.
– Pewnego razu – zaczęła Alex – kiedy jeszcze pracowałam w biurze obrońców z urzędu, kolega zaprosił mnie na przyjęcie z okazji Czwartego Lipca, które urządzał dla współpracowników i ich rodzin. Zabrałam cię ze sobą, chociaż byłaś bardzo mała, nie miałaś więcej jak
trzy lata. Kiedy się rozpoczął pokaz ogni sztucznych, spuściłam cię z oka dosłownie na parę sekund, a gdy z powrotem odwróciłam wzrok, ciebie już nie było. Podniosłam straszny alarm i wówczas ktoś cię zauważył – na dnie basenu.
Josie usiadła energicznie, szczerze zainteresowana opowieścią,
której nigdy wcześniej nie słyszała.
– Zanurkowałam, wyciągnęłam cię na brzeg, podjęłam reanimację i niemal natychmiast zaczęłaś dawać oznaki życia. Mimo to byłam tak przerażona, że nie mogłam wydać z siebie głosu. Ty natomiast zaczęłaś
mnie okładać pięściami, po prostu wpadłaś w furię, bo – jak mi oświadczyłaś – wybrałaś się na poszukiwanie syrenek morskich, a ja
ci
wszystko popsułam.
Josie podciągnęła kolana pod brodę. Uśmiechnęła się nieśmiało.
– Naprawdę?
Alex skinęła głową.
– Ja zaś wtedy oświadczyłam, że następnym razem musisz zabrać mnie ze sobą.
– Czy był jakiś następny raz?
– Ty mi powiedz – odparła Alex. Po czym dodała z wahaniem w
głosie: – Można mieć poczucie, że się tonie, nawet jeśli w zasięgu wzroku nie ma skrawka wody, prawda?
Josie skinęła głową i zaczęła płakać. A potem przesunęła się
odrobinę i wpadła wprost w objęcia matki.
Patrick zdawał sobie sprawę, że to może doprowadzić go do zguby.
Już po raz drugi w życiu jakaś kobieta i jej dziecko stawały mu się tak bliskie, że coraz częściej zapominał, iż nie należy do rodziny i może nigdy nie będzie należał. Rozejrzał się po stole, na którym leżały pozostałości ohydnego posiłku, i zabrał się do uprzątania talerzy z niemal nietkniętym jedzeniem.
Lasagne z grilla zastygła w poczerniałą, twardą bryłę. Patrick
wstawił wszystkie naczynia do zlewu, opłukał je gorącą wodą i zaczął szorować.
– O rany! – odezwała się Alex zza jego pleców. – Ty naprawdę jesteś mężczyzną doskonałym.
Patrick odwrócił się w jej stronę. Ręce ociekały mu pianą.
– Wyjątkowo daleko mi do ideału. – Sięgnął po ścierkę. – Czy Josie…
– Już w porządku. Wszystko się ułoży. A nawet jeżeli to tylko
pobożne życzenie, gdy będziemy je dostatecznie często powtarzać, w końcu się spełni.
– Tak mi przykro, Alex.
– A komu nie jest? – Usiadła okrakiem na krześle i oparła policzek
na krawędzi oparcia. – Jutro wybieram się do sądu.
– Nawet nie przeszło mi przez myśl, że mogłoby być inaczej.
– Sądzisz, że McAfee zdoła doprowadzić do uniewinnienia?
Patrick starannie złożył ścierkę, położył ją obok zlewozmywaka, podszedł do Alex i przyklęknął obok krzesła.
– Posłuchaj. Ledwo ten dzieciak wjechał na teren szkoły, zaczął się zachowywać tak, jakby wcielał w życie drobiazgowo opracowany plan taktyczny. Na parkingu odpalił bombę, by odwrócić od siebie uwagę. Potem ruszył w stronę budynku i już na schodach wejściowych zranił pierwszą osobę. Wszedł do kafeterii, ostrzelał masę dzieciaków, niektóre z nich zabił, a potem usiadł przy stole i zjadł miskę
pieprzonych płatków śniadaniowych, jakby chciał nabrać sił przed kolejnym śmiercionośnym rajdem. Uważam, że w świetle takiego przebiegu
wydarzeń,
udokumentowanego
masą
materiału
dowodowego, nie ma możliwości, by jakakolwiek ława przysięgłych oddaliła zarzuty.
Alex nie odrywała od Patricka wzroku.
– Powiedz mi coś, proszę… dlaczego Josie miała szczęście?
– Bo przeżyła.
– Nie… miałam na myśli co innego. O to właśnie chodzi; co
sprawiło, że przeżyła? Była w kafeterii i w szatni gimnastycznej. Dookoła niej umierali ludzie. Dlaczego Peter do niej nie strzelił?
– Nie wiem. Bez przerwy dzieje się mnóstwo rzeczy, których nie potrafię zrozumieć. Niektóre są straszne, jak ta masakra. A inne… – Położył dłoń na ręku Alex. – Piękne.
Alex posłała mu przeciągłe spojrzenie i Patrick po raz kolejny doszedł do wniosku, że poznanie tej kobiety było niczym odkrycie
pierwszego krokusa, wychylającego się spod śniegu. Gdy człowieka już
ogarnia ponure przekonanie, że zima nigdy się nie skończy, niespodziewanie na jego drodze pojawia się cudowny zwiastun wiosny
i napełnia go wiarą, że jeśli się roślinki nie spuści z oczu, śniegi w końcu
stopnieją.
– Czy jeśli o coś cię spytam, udzielisz mi szczerej odpowiedzi?
Patrick skinął głową.
– Moja kolacja nie była zbyt udana, prawda?
Uśmiechnął się szeroko spoza szczebelków oparcia.
– Na twoim miejscu nigdy bym nie rezygnował z pracy zawodowej. Kiedy minęła północ, a sen wciąż nie nadchodził, Josie wymknęła
się na dwór i położyła na frontowym trawniku. Wpatrzyła się w niebo, wiszące tak nisko o tej porze nocy, że czuła ukłucia gwiazd na twarzy. Tutaj, na świeżym powietrzu, poza ścianami pokoju, które zdawały się na nią napierać, można było niemal uwierzyć, że w proporcji do ogromu
wszechświata
wszystkie
ludzkie
problemy
są
nic
nieznaczącymi pyłkami.
Jutro Peter Houghton miał stanąć przed sądem, oskarżony o popełnienie dziesięciu morderstw. Na samą myśl o ostatnim z nich Josie
robiło się niedobrze. Chociaż bardzo chciała, nie mogła się przyglądać rozprawie. Ponieważ jej nazwisko znalazło się na tej idiotycznej liście świadków, w myśl prawa musiała siedzieć odizolowana od stron procesu.
Dziewczyna westchnęła głęboko. Przypomniała sobie, jak na lekcji socjologii, jeszcze w gimnazjum, dowiedziała się, że wedle wierzeń jakichś ludów – czy nie eskimoskich? – gwiazdy są dziurami w niebie, przez które umarli mogą spoglądać na tych, co pozostali na ziemi. Z założenia miało to podnosić żywych na duchu, Josie jednak uważała,
że
w tej koncepcji jest coś z lekka upiornego – jakby bez przerwy szpiegowały człowieka niewidzialne oczy.
Z niewiadomych powodów przyszedł jej też do głowy głupi kawał o
facecie,
który
przechodził
koło
szpitala
psychiatrycznego,
odgrodzonego od ulicy wysokim płotem. Zza tego płotu dobiegały okrzyki: „Dziesięć! Dziesięć! Dziesięć!”. Zaintrygowany poszukał
dziury w ogrodzeniu, przez którą mógłby zajrzeć do środka. Ledwo przyłożył do niej oko… ktoś mu je wydłubał celnym dźgnięciem patyka,
a pacjenci zaczęli wykrzykiwać zgodnym chórem: „Jedenaście! Jedenaście! Jedenaście!”.
Matt opowiedział jej ten dowcip.
Być może Josie nawet się wówczas roześmiała.
A w eskimoskim wierzeniu, nawet jeżeli umarli rzeczywiście mogą
nas oglądać, muszą w tym celu pofatygować się nocą do dziur w niebie.
My natomiast potrafimy ich zobaczyć w dowolnym miejscu i czasie. Wystarczy tylko, że przymkniemy powieki.
O poranku, w którym miał się rozpocząć proces jej syna,
oskarżonego o wielokrotne morderstwo, Lacy wyjęła z szafy czarną spódnicę, czarną bluzkę i czarne rajstopy. Ubrała się tak, jakby szła
na
pogrzeb, i niewykluczone, że wiele się nie pomyliła. Przez cały czas ręce
trzęsły jej się niepohamowanie i w rezultacie podarła trzy pary rajstop.
W końcu postanowiła iść do sądu z gołymi nogami, co oznaczało, że pod koniec dnia będzie miała już pęcherze na stopach. Może to i lepiej,
zdecydowała w duchu. Przynajmniej skoncentruje się na bólu, którego
źródło jest oczywiste i namacalne.
Nie miała pojęcia, gdzie jest jej mąż i czy w ogóle wybiera się dzisiaj do sądu. Od dnia, w którym pojechała za nim na cmentarz, praktycznie
ze sobą nie rozmawiali. Lewis zaczął też sypiać w dawnym pokoju Joeya.
Natomiast żadne z nich nigdy nie wchodziło do pokoju Petera.
Tego ranka jednak Lacy, zamiast w prawo, skręciła w lewo na
podeście schodów i przekręciła gałkę w drzwiach prowadzących do sanktuarium młodszego syna. Po odejściu policji zrobiła w tym pokoju
jaki taki porządek, wmawiając sobie, na przekór logice, że syn przecież
tu wróci i nie powinien wówczas zastać bałaganu. Mimo to od progu rzucały się w oczy dziury ziejące po zarekwirowanych przedmiotach: biurko zdawało się nagie bez komputera; przygnębiający był widok
opustoszałych półek. Lacy podeszła do jednej z nich i wyjęła pierwszą stojącą z brzegu książkę. Oscar Wilde, „Portret Doriana Graya”. Lektura
szkolna, którą Peter czytał tuż przed aresztowaniem. Ciekawe, czy zdążył ją skończyć.
Dorian Gray, dekadencki dandys, zdawał się człowiekiem, którego
czas się nie ima: lata mijały, a on zachowywał świeżą i niewinną twarz.
Natomiast jego portret, namalowany w latach bezgrzesznej młodości, odzwierciedlał proces starzenia się i postępującej zgnilizny moralnej modela. Może opanowana, zdystansowana matka, świadcząca podczas
procesu na rzecz syna mordercy, też miała gdzieś swój portret, na którym jej twarz była zorana poczuciem winy, zniekształcona niewypowiedzianym bólem. Może kobiecie z portretu wolno było krzyczeć z rozpaczy, rwać włosy z głowy, chwytać swoje dziecko za
ramiona i potrząsając nim z całej siły, pytać w kółko: „Coś ty uczynił?!”.
Lacy odwróciła się na odgłos otwieranych drzwi. W progu stał
Lewis, ubrany w swój najlepszy garnitur, z błękitnym krawatem w dłoni, i patrzył na nią w milczeniu.
Wyjęła krawat z rąk męża, włożyła mu go na szyję, stanęła za jego plecami. Związała starannie węzeł, podciągnęła do góry i poprawiła kołnierzyk koszuli. Wówczas Lewis chwycił ją za rękę i już nie chciał puścić.
Nie istniały słowa, które można by wypowiedzieć w podobnej
sytuacji – gdy rodzice uświadamiają sobie, że na zawsze utracili jednego
syna, a teraz drugi wymyka się z ich życia. Ściskając mocno dłoń Lacy,
Lewis wyprowadził ją z pokoju Petera, po czym cicho zamknął za sobą
drzwi.
O szóstej rano Jordan zszedł na palcach do kuchni, by w spokoju przejrzeć notatki przed rozpoczynającym się tego dnia procesem, i ujrzał stół nakryty dla jednej osoby. Miseczka, łyżka, pudełko płatków czekoladowych, które zawsze pochłaniał przed bitwą. Uśmiechnął się pod nosem. Żeby to przygotować, Selena musiała się wymknąć z
sypialni w środku nocy, ponieważ poprzedniego wieczoru położyli się do łóżka o tej samej porze.
Jordan otworzył lodówkę i sięgnął po mleko.
Na kartonie zobaczył samoprzylepną karteczkę, a na niej jedno
słowo: POWODZENIA.
Ledwo usiadł przy stole, rozległ się dzwonek telefonu. Jordan błyskawicznie chwycił za słuchawkę – Selena i Sam wciąż jeszcze spali.
– Halo?
– Tato?
– Thomas! Co robisz na nogach o tak nieludzkiej porze?
– Ja… hm… jeszcze się w zasadzie nie położyłem.
Jordan uśmiechnął się szeroko.
– Ach, być znowu młodym i wieść studenckie życie! – westchnął.
– Rozumiem, co masz na myśli. Dzwonię jednak w innej sprawie. Chciałem ci życzyć szczęścia. Bo to dzisiaj, prawda?
Jordan zerknął na miseczkę z płatkami i nagle przypomniał sobie nagranie zarejestrowane w kafeterii Sterling High – Peter zasiadający
do
płatków śniadaniowych w otoczeniu ciał martwych i rannych uczniów. Zdecydowanym ruchem odsunął od siebie miskę.
– Owszem – odparł. – To już dziś.
Funkcjonariusz więzienny otworzył drzwi celi i podał Peterowi
naręcze starannie złożonych ubrań.
– No, Kopciuszku, czas na bal – powiedział.
Peter wiedział, że matka kupiła dla niego wszystkie te ciuchy.
Zostawiła nawet metki, aby mógł się przekonać, że nie wyciągnęła ich
z
szafy Joeya. Były szykowne do bólu i z pewnością uchodziły za cholernie szpanerskie w tych kręgach, które wolny czas spędzały na meczach polo.
Peter zdjął kombinezon, włożył bokserki i skarpetki. Potem usiadł
na pryczy, żeby wciągnąć spodnie, które okazały się trochę przyciasne w pasie. Zapiął guziki koszuli, ale zrobił to krzywo, musiał więc powtórzyć czynność. Nie miał natomiast pojęcia, jak zawiązać krawat. Zwinął go więc i schował do kieszeni. Poprosi o pomoc Jordana.
W celi nie było żadnego lustra, ale Peter doszedł do wniosku, że wygląda teraz całkiem zwyczajnie. Gdyby go teleportować na nowojorską ulicę lub trybunę stadionu futbolowego, nikt nie zwróciłby na niego najmniejszej uwagi. Ludzie nie mieliby pojęcia, że pod tą gładką wełną i egipską bawełną kryje się człowiek, który dokonał
czegoś niewyobrażalnego. Innymi słowy, nawet po tym wszystkim nic się w gruncie rzeczy nie zmieniło.
Już się szykował do opuszczenia celi, gdy uprzytomnił sobie, że tym
razem nie powodu,
dostał
kuloodpornej
kamizelki.
Zapewne
nie
z
tego
że nagle przestał najprawdopodobniej
być
powszechnie
znienawidzony;
to zwykłe przeoczenie ze strony władz więziennych.
Już otwierał usta, żeby zapytać o to strażnika, ale szybko zacisnął zęby.
Może dzięki temu przeoczeniu po raz pierwszy w życiu uśmiechnie
się do niego szczęście.
Alex ubrała się tak, jakby szła do pracy, i tak właśnie było: miała się znaleźć w miejscu, gdzie wykonywała swój zawód, tyle że tym razem nie w roli sędzi.
Wiedziała, że będzie przeżywała ciężkie chwile podczas rozprawy.
Że przyjdzie jej wciąż na nowo rozpamiętywać, jak niewiele brakowało,
a straciłaby Josie. Alex przestała już sobie wmawiać, że chce się znaleźć
na sali sądowej z zawodowej ciekawości. Nakazywała to matczyna powinność. Pewnego dnia Josie sobie przypomni, czego była
świadkiem, i wówczas musi stanąć obok niej ktoś, kto pomoże jej się uporać z tym ciężarem. Alex nie mogła chronić córki w trakcie tych przerażających wydarzeń, teraz musi poznać wszystkie fakty.
Zbiegła na dół i ujrzała córkę siedzącą przy kuchennym stole,
ubraną w czarny golf i spódniczkę.
Jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyła tak przejmująco
zjawiska déjà vu – identyczną scenę widziała w dniu odczytania zarzutów przez prokuraturę. Zdarzyło się to jednak wieki temu, gdy obie były jeszcze zupełnie innymi kobietami. Dzisiaj nazwisko Josie figurowało na liście świadków, nie dostarczono jej jednak wezwania
do
stawiennictwa, co oznaczało, że w ogóle nie musiała się zjawiać w sądzie.
– Wiem, że nie będę mogła się przysłuchiwać rozprawie, ale
przecież Patrick też jest objęty zakazem wstępu na salę, prawda?
Gdy poprzednim razem Josie chciała jechać do sądu, Alex
stanowczo się sprzeciwiła i odmówiła wszelkiej dyskusji na ten temat. Teraz usiadła naprzeciwko córki i podjęła próbę rzeczowej rozmowy.
– Czy zdajesz sobie sprawę, co tam się będzie wyprawiało? Pojawią
się rzesze reporterów uzbrojonych w kamery i mikrofony. Uczniowie
na
wózkach. Zrozpaczeni, pałający nienawiścią rodzice. I Peter.
– Znowu chcesz mnie trzymać z daleka od sądu.
– Nie chcę, żeby ktoś rozdrapywał twoje rany.
– Rzecz w tym, że ja nie odniosłam żadnych ran – oświadczyła stanowczo Josie. – Dlatego muszę tam pojechać.
Pięć miesięcy temu Alex zdecydowała za córkę. Teraz zrozumiała,
że Josie ma prawo do podjęcia własnej decyzji.
– W takim razie spotkamy się w samochodzie – powiedziała
spokojnym głosem. Zdołała zachować maskę opanowania do chwili, gdy Josie wyszła z kuchni. Chwilę później popędziła na górę do swojej
łazienki i zwymiotowała.
Oparła głowę o chłodne obrzeże wanny. Bała się, że córka znowu będzie cierpieć, że dozna szoku, z którego już nie zdoła się otrząsnąć.
A
ona w żaden sposób nie mogła temu zaradzić.
Wstała, wyszorowała zęby, opłukała twarz zimną wodą. Potem pośpieszyła do samochodu, w którym już czekała Josie.
Ponieważ opiekunka do dziecka się spóźniła, Selena i Jordan musieli
się teraz przedzierać przez tłumy okupujące schody sądu. Selena
teoretycznie wiedziała, czego się spodziewać, a i tak przeżyła wstrząs
na
widok dzikich hord reporterów, telewizyjnych vanów i gapiów, którzy wznosili w górę telefony komórkowe, by sfotografować to medialne pandemonium.
Lwią część tłumu stanowili mieszkańcy Sterling, którzy natychmiast obsadzili Jordana w roli czarnego charakteru. Ponieważ Peter miał być doprowadzony do sądu przez podziemny tunel, jego adwokat został kozłem ofiarnym per procura.
– Jak pan może spać spokojnie? – wykrzyknęła jedna z kobiet, gdy Jordan wbiegał po schodach.
Inna wymachiwała transparentem, który głosił: W NEW
HAMPSHIRE WCIĄŻ JESZCZE MAMY KARĘ ŚMIERCI.
– O rany – mruknął Jordan pod nosem. – Czeka mnie niezła zabawa.
– Z pewnością sobie poradzisz – zapewniła Selena.
Tymczasem Jordan stanął jak wryty. Na jednym ze stopni stał mężczyzna z tablicą w dłoni, na której widniały dwie fotografie – nastoletniej dziewczyny i ładnej kobiety w średnim wieku. Selena natychmiast rozpoznała te twarze: Kaitlyn Harvey. I jej matka. Nad zdjęciami widniał duży napis: DZIEWIĘTNAŚCIE MINUT.
Jordan spojrzał mężczyźnie w oczy. Selena zgadywała, co w tej
chwili się rozgrywa w głowie męża: dociera do niego, jak bardzo by cierpiał, gdyby sam doznał podobnej straty.
– Tak mi przykro – szepnął Jordan.
Selena natychmiast chwyciła go pod ramię i pociągnęła schodami w górę.
Na ich szczycie stała zupełnie inna grupa, ubrana w jaskrawożółte T-shirty z nadrukiem OPS USA, wykrzykująca zgodnym chórem:
– Peter! Nie jesteś sam! Peter! Jesteśmy z tobą!
Jordan nachylił się ku żonie.
– A co to, do cholery?
– Ofiary Prześladowań Szkolnych w USA.
– Chyba sobie kpisz? Naprawdę istnieje takie stowarzyszenie?
– Jak widać na załączonym obrazku – odparła Selena.
Jordan się uśmiechnął – po raz pierwszy od chwili, gdy wsiedli do samochodu i ruszyli w stronę sądu.
– Ty ich wynalazłaś?
Selena ścisnęła jego ramię.
– Jeszcze zdążysz mi za to podziękować.
Jego klient wyglądał tak, jakby za moment miał stracić przytomność.
Jordan skinął głową zastępcy szeryfa, który wpuścił go do sądowej celi,
po czym usiadł na ławce.
– Głęboko oddychaj – zarządził.
Peter głośno wciągnął powietrze i napełnił nim płuca. Dygotał na całym ciele. Dla Jordana ta reakcja nie była zaskoczeniem – widywał
ją
tuż przed procesem u każdego oskarżonego, którego kiedykolwiek reprezentował. Nawet najbardziej zatwardziali przestępcy wpadali w panikę, gdy uświadamiali sobie, że nadszedł dzień, który miał rozstrzygnąć o reszcie ich życia.
– Przyniosłem coś dla ciebie – powiedział Jordan i wyjął z kieszeni okulary.
Oprawki były grube i szylkretowe, zupełnie inne od cienkich
drucików, które na co dzień siedziały na nosie Petera.
– Ja… ja nie potrzebuję nowej pary – rzekł chłopak łamiącym się głosem.
– Mimo to chcę, żebyś je włożył.
– Dlaczego?
– Ponieważ każdemu będą się rzucać w oczy. A zależy mi na tym,
byś wyglądał na człowieka, który za żadne skarby nie zdoła z
rozmysłem wycelować w dziesięć osób.
Peter zacisnął dłoń na metalowym oparciu ławki.
– Jordan? Co się ze mną stanie?
Większość klientów trzeba mamić i oszukiwać, bo inaczej nie przebrnęliby przez proces. Ale Jordan doszedł do wniosku, że na tym etapie jest winien temu dzieciakowi szczerość.
– Nie wiem, Peterze. Nie dysponujemy silną linią obrony w świetle takiego ogromu dowodów przemawiających przeciwko tobie. Prawdopodobieństwo uniewinnienia jest nikłe, niemniej będę walczył
o
ciebie jak lew. Okay?
Peter skinął głową.
– Chcę jedynie, żebyś zachował spokój. I wyglądał najżałośniej, jak potrafisz.
Twarz Petera zapadła się i pomarszczyła. Zwiesił głowę.
Dokładnie w ten sposób, pomyślał Jordan i w tej samej chwili spostrzegł, że Peter płacze.
Wstał z ławki i podszedł do drzwi celi. Kolejna rutyna w zawodzie adwokata. Jordan zazwyczaj pozwalał, by klient przeżywał w samotności tę chwilę załamania, która dopadała niemal wszystkich
oskarżonych tuż przed wejściem na salę rozpraw. To nie była jego sprawa, a przecież Jordan znajdował się tutaj tylko po to, by dbać o rozwój własnej kariery. Jednak w łkaniach Petera pobrzmiewała taka nuta, która do głębi poruszała nawet jego twarde prawnicze serce. Zanim więc Jordan zdołał na chłodno rozważyć sens swojego postępowania, znalazł się z powrotem na ławce. Objął Petera ramieniem
i natychmiast poczuł, jak chłopak się rozluźnia.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił, modląc się w duchu, by jego słowa nie okazały się jednym wielkim kłamstwem.
Diana Leven rozejrzała się po nabitej do granic możliwości sali, po czym poprosiła funkcjonariusza sądowego o zgaszenie świateł. Nacisnęła jeden z klawiszy w swoim laptopie i rozpoczęła prezentację. Na ekranie wiszącym za sędzią Wagnerem ukazał się widok Sterling High o poranku. Po niebieskim niebie płynęły białe obłoki, przypominające kule cukrowej waty. Flaga wciągnięta na maszt powiewała na wietrze. Na szkolnej pętli parkowały w równym rzędzie trzy szkolne autobusy.
Diana stała w milczeniu, pozwalając, by ta sielska sceneria zapadła
w pamięć wszystkim zgromadzonym.
W sali zaległa taka cisza, że słychać było wyraźnie szum komputera sądowej stenotypistki.
Jezu Chryste! – jęknął w duchu Jordan. Będę musiał w tym tkwić
przez najbliższe trzy tygodnie.
W końcu Diana rozpoczęła swoją mowę wstępną.
– Oto jak wyglądało Sterling High w dniu szóstego marca 2007 roku,
o siódmej pięćdziesiąt rano, tuż po rozpoczęciu zajęć. W owej chwili Courtney Ignatio znajdowała się w laboratorium chemicznym, gdzie pisała test z całego działu. Whit Obermeyer czekał w sekretariacie na wydanie przepustki, ponieważ spóźnił się do szkoły z powodu awarii samochodu. Grace Murtaugh opuszczała gabinet higienistki, do którego
się zgłosiła po tabletkę paracetamolu na ból głowy. Matt Royston wraz
ze swoim najlepszym przyjacielem, Drew Girardem, siedział na lekcji historii. Ed McCabe wypisywał na tablicy zadania dla swoich uczniów na późniejsze zajęcia. Szóstego marca o siódmej pięćdziesiąt żadna z
tych osób nie podejrzewała, że będzie to dzień w jakikolwiek sposób różniący się od innych. Nie mieli też o tym pojęcia inni uczniowie czy pracownicy Sterling High.
Diana nacisnęła kolejny klawisz i na ekranie pojawiło się nowe
zdjęcie: Ed McCabe leżący na podłodze z ziejącą raną jamy brzusznej,
z
której wylewają się wnętrzności. Obok niego – zapłakany chłopak, przyciskający ręce do brzucha nauczyciela.
– A oto obraz Sterling High szóstego marca o godzinie dziesiątej dziewiętnaście. Ed McCabe nie zdążył rozwiązać ze swoimi uczniami wypisanych na tablicy zadań, ponieważ dziewiętnaście minut wcześniej
Peter Houghton, siedemnastoletni uczeń klasy przedmaturalnej, wpadł
do szkoły z plecakiem, w którym znajdowały się cztery sztuki broni: dwa karabinki i dwa samopowtarzalne pistolety kaliber dziewięć milimetrów.
Jordan poczuł, że ktoś szarpie go za ramię.
– Jordan? – dobiegł go szept Petera.
– Nie teraz.
– Ale chce mi się rzygać…
– Łykaj szybko ślinę.
Diana tymczasem powróciła do poprzedniej fotografii – idyllicznego obrazka Sterling High.
– Przed chwilą powiedziałam, panie i panowie, że nikt w szkole nie
zdawał sobie sprawy, iż ten dzień będzie w czymkolwiek odbiegał od typowego szkolnego dnia. Ale to nie do końca prawda. Była bowiem jedna osoba, która doskonale wiedziała, co się wydarzy. – Diana podeszła do stołu obrony i wskazała na Petera, uparcie wbijającego wzrok we własne kolana. – Rankiem szóstego marca 2007 roku Peter Houghton zapakował do plecaka cztery sztuki broni, parę bomb własnej
roboty oraz taką ilość amunicji, która potencjalnie pozwalała na zabicie
stu dziewięćdziesięciu ośmiu osób. Na podstawie materiału dowodowego oskarżenie wykaże, że tuż po przybyciu na teren szkoły oskarżony podłożył jedną z bomb pod samochodem Matta Roystona, aby jej odpaleniem odwrócić uwagę od swoich poczynań. W chwili eksplozji był już na frontowych schodach, gdzie postrzelił Zoe Patterson. W holu, nieopodal drzwi wejściowych, strzelił do Alyssy
Carr. Potem przeszedł do kafeterii – tam ofiarą jego strzałów padli: Angela Phlug, Maddie Shaw, Courtney Ignatio, Haley Weaver, Brady Pryce, Natalie Zlenko, Emma Alexis, Jada Knight i Richard Hicks. Podczas gdy wokół umierali lub wili się w mękach ranni uczniowie, Peter Houghton zrobił coś wprost niewyobrażalnego: usiadł przy stole
i
ze stoickim spokojem spożył miskę płatków śniadaniowych.
Diana efektownie zawiesiła głos, by wszyscy, a przede wszystkim przysięgli, dobrze przyswoili sobie tę ostatnią informację.
– Kiedy już się posilił, zabrał plecak z bronią i ruszył dalej. W holu oddał strzały do Jareda Weinera, Whita Obermeyera i Grace Murtaugh
oraz do Lucii Ritolli – nauczycielki francuskiego, która próbowała wyprowadzić swoich uczniów ze strefy zagrożenia. Potem Peter Houghton wpadł do męskiej toalety, gdzie strzelił do Stevena Babouriasa, Mina Horuki i Tophera McPhee, a następnie przemieścił się
do toalety damskiej, gdzie śmiertelnie ranił Kaitlyn Harvey. Wciąż ogarnięty żądzą zabijania wbiegł na pierwsze piętro. W holu jego ofiarami padli Ed McCabe, nauczyciel matematyki, oraz dwaj
uczniowie: John Eberhard i Trey MacKenzie. Następnie Peter Houghton
ruszył w stronę sali gimnastycznej, gdzie oddał strzały do Austina Prokiova, trenera Dusty’ego Spearsa, Noaha Jamesa, Justina Friedmana i
Drew Girarda. W końcu, w szatni gimnastycznej, oskarżony strzelił dwukrotnie do Matthew Roystona – raniąc go w brzuch i głowę. Zapewne pamiętacie państwo nazwisko tej ostatniej ofiary – to
właściciel samochodu, pod którym Peter Houghton umieścił ładunek wybuchowy tuż przed rozpoczęciem swojej „akcji”.
Diana zwróciła się w stronę ławy przysięgłych.
– Ten śmiercionośny rajd trwał dziewiętnaście minut, ale oskarżenie wykaże, że już nigdy nie uda się zniwelować jego skutków. Panie i panowie, materiał dowodowy w tej sprawie jest przytłaczający i niepodważalny. W trakcie postępowania wysłuchają państwo zeznań dziesiątków świadków… I nim ten proces dobiegnie końca, oskarżenie zdoła wykazać ponad wszelką wątpliwość, że Peter Houghton z pełną premedytacją zamordował w szkole Sterling High dziesięć osób, a dziewiętnaście innych usiłował z rozmysłem pozbawić życia.
Diana podeszła do Petera.
– W dziewiętnaście minut można skosić frontowy trawnik,
ufarbować włosy, obejrzeć tercję meczu hokejowego. Dziewiętnaście minut wystarczy, żeby zaplombować ząb, upiec ciastka, poskładać pranie pięcioosobowej rodziny. Lub też… jak to zrobił Peter Houghton, w dziewiętnaście minut można doprowadzić do zagłady istniejący dotychczas świat.
Jordan, z rękami w kieszeniach, podszedł swobodnym krokiem do
ławy przysięgłych.
– Przed chwilą pani Leven oznajmiła wszystkim zgromadzonym, że rankiem 6 marca 2007 roku Peter Houghton wszedł do budynku Sterling High z plecakiem wyładowanym bronią, a następnie postrzelił wiele osób. Nie negujemy tego faktu. Jest on potwierdzony zgromadzonym materiałem dowodowym, którego prawdziwości nie zamierzamy kwestionować. Zdajemy sobie sprawę, że doszło do niewyobrażalnej tragedii, która dotknęła wielu członków naszej społeczności. Śmierć zebrała żniwo, wiele osób codziennie zmaga się
z
rozpaczą. Jednakże pani
Leven
nie
powiedziała
państwu
najważniejszego: gdy Peter Houghton wybierał się owego dnia do szkoły, nie zamierzał wcielić się w postać wielokrotnego mordercy. Chciał natomiast dysponować środkami obrony przed przemocą, której
doświadczał nieustannie przez dwanaście lat.
W pierwszym dniu swojej nauki Peter – wówczas pięcioletni przedszkolak – wsiadł do szkolnego autobusu z nowiusieńkim pudełkiem
na
lunch,
ozdobionym
wizerunkiem
Supermana.
Wymarzonym prezentem od mamy. Zanim autobus dotarł do miejsca przeznaczenia, pudełko wyrwano mu z rąk i wyrzucono za okno. Cóż…
Zapewne każdy z nas, panie i panowie, przeżył w dzieciństwie jakiś traumatyczny epizod, wywołany okrucieństwem rówieśników, ale większość z nas szybko się z tego otrząsnęła. Problem w tym, że w wypadku Petera Houghtona to nie były jedynie okazjonalne incydenty. Od pierwszego dnia w przedszkolu doświadczał przemocy fizycznej, upokorzeń i zastraszania. To dziecko zamykano w uczniowskich szafkach, wsadzano mu głowę do miski klozetowej, podstawiano nogi,
kopano je i okładano pięściami. Wykradziono jego prywatną korespondencję ze skrzynki mailowej i rozesłano do wszystkich
uczniów Sterling High. Obnażono intymne części jego ciała na środku kafeterii. Peter znalazł się w świecie, w którym – bez względu na to, jak
bardzo się starał nie rzucać ludziom w oczy i schodzić każdemu z drogi
– padał nieustannie ofiarą prześladowań. W rezultacie wycofał się do
świata wirtualnej programów
rzeczywistości,
którą
kreował
za
pomocą
komputerowych.
projektował
Stworzył
własną
stronę
internetową
oraz
gry, zaludniając znaleźć
w realnym życiu.
je
postaciami,
w
których
otoczeniu
chciałby
się
Jordan przesunął dłonią po barierce oddzielającej przysięgłych od reszty sali.
– Jednym ze świadków, których zeznań państwo wysłuchają, jest doktor King Wah, psychiatra sądowy, który gruntownie przebadał Petera. Wyjaśni on państwu, że Peter cierpi na zaburzenie, zwane zespołem stresu pourazowego. To skomplikowana i powszechnie niezbyt jeszcze znana przypadłość, niemniej potwierdzona przez medycynę. Osoby, które są nią dotknięte, nie potrafią odróżnić zagrożenia rzeczywistego od wyobrażonego. Większość z nas na widok
przechodzącego w oddali niedawnego prześladowcy jest w stanie racjonalnie ocenić, że w zaistniałej sytuacji nic nam z jego strony nie grozi. Ale nie Peter. Gdy ta sama osoba zamajaczy na jego horyzoncie,
natychmiast znacząco wzrośnie mu tętno, a nieuświadomiony odruch każe się przycisnąć do ściany w postawie obronnej… przygotować na bicie bądź poniżenie. Doktor Wah nie tylko opowie państwu o
wynikach badań przeprowadzonych na dzieciach poddawanych
takiemu nękaniu jak Peter, ale przedstawi również obraz zmian, jakie zaszły w psychice Petera na skutek prześladowań, których nieustannie
doświadczał w środowisku Sterling High.
Jordan ponownie powiódł wzrokiem po przysięgłych.
– Zapewne pamiętają państwo nasze pierwsze spotkanie kilka dni temu, gdy kompletowaliśmy skład ławy przysięgłych, prawda?
Każdego kandydata pytałem wówczas, czy rozumie, że w trakcie procesu musi pilnie wysłuchać świadków obu stron, przeanalizować przedstawione dowody, a następnie ściśle się zastosować do instrukcji sędziego. Niewątpliwie pewne podstawy wiedzy prawnej zdobywamy
w gimnazjum na lekcjach wychowania obywatelskiego, a potem pogłębiamy je, oglądając co środa kolejny odcinek „Prawa i porządku”
… jednak dopiero na sali rozpraw, słuchając pouczeń wysokiego sądu, jesteśmy w stanie w pełni zrozumieć istotę wykładni prawa.
Jordan skrzyżował spojrzenie z każdym członkiem ławy z osobna.
– Na przykład, gdy większość ludzi słyszy określenie „obrona
własna”, z góry zakłada, że to reakcja na bezpośrednie fizyczne zagrożenie życia – nóż przyłożony do gardła czy wycelowany pistolet. Ale w przedmiotowej sprawie ów termin może mieć inne znaczenie od funkcjonującego w powszechnym obiegu. Na podstawie materiału dowodowego obrona wykaże, że osoba, która weszła do budynku Sterling High i oddała te wszystkie strzały, nie była wyrachowanym, zimnym mordercą, jak będzie próbowało przekonywać oskarżenie. – Jordan stanął za stołem obrony i położył dłonie na ramionach Petera.
–
Ale przerażonym chłopcem, który wiele razy zwracał się o pomoc i ochronę… niestety, nigdy jej nie otrzymał.
Siedząc na miejscu dla świadków, Zoe Patterson nerwowo ogryzała paznokcie, chociaż matka wielokrotnie jej przykazywała, że ma się od tego powstrzymać, i chociaż kierowały się na nią tryliony par oczu, a
na
dodatek (rany Julek!) obiektywy rozlicznych kamer.
– Na jakie zajęcia udałaś się po francuskim? – rzuciła prokurator.
Wcześniej już zdążyła wypytać Zoe o jej imię, nazwisko, adres i początek owego okropnego dnia.
– Na matematykę z panem McCabe’em.
– O której rozpoczęła się lekcja?
– O dziewiątej czterdzieści.
– Czy przed matematyką widziałaś Petera Houghtona?
Zoe powędrowała wzrokiem w stronę stołu obrony – po prostu nie mogła się powstrzymać. Co za dziwna historia: Zoe chodziła do Sterling
High od roku, a w ogóle nie znała tego chłopaka. I nawet teraz, po tym
jak ją postrzelił, mogłaby przejść obok niego na ulicy i nie skojarzyć jego
twarzy – ba, w ogóle go nie zauważyć.
– Nie – odparła.
– Czy na lekcji matematyki wydarzyło się coś szczególnego?
– Nie.
– Czy zostałaś do końca zajęć?
– Nie. Na dziesiątą piętnaście miałam wyznaczoną wizytę u
ortodonty, wyszłam więc trochę przed dziesiątą, żeby zostawić zwolnienie w sekretariacie i czekać przed szkołą na mamę.
– Gdzie dokładnie się umówiłyście?
– Na frontowych schodach.
– Czy zostawiłaś zwolnienie w sekretariacie?
– Tak.
– Stanęłaś na schodach?
– Tak.
– Czy był tam ktoś oprócz ciebie?
– Nie. O tej porze wszyscy siedzieli na lekcjach.
Prokuratorka zawiesiła na stojaku wielkie zdjęcie Sterling High i przyszkolnego parkingu z czasu przed strzelaniną. Zoe przejeżdżała tamtędy niedawno, ale cały teren zasłaniał wysoki płot, jakim z reguły
otacza się miejsca budowy.
– Czy możesz na tym zdjęciu pokazać, gdzie dokładnie stałaś?
Zoe pokazała.
– Proszę o zaprotokołowanie, że świadek wskazał na frontowe
schody Sterling High – powiedziała pani Leven. – A czy w czasie, gdy czekałaś na mamę, wydarzyło się coś szczególnego?
– Doszło do eksplozji.
– Gdzie?
– Gdzieś na tyłach budynku szkolnego – odparła Zoe i zerknęła na wielkie zdjęcie takim wzrokiem, jakby się spodziewała, że teraz ono lada chwila eksploduje.
– Co było potem?
Zoe potarła dłonią udo.
– On… on wyszedł zza rogu szkoły i zaczął wchodzić po schodach.
– Mówiąc „on”, masz na myśli oskarżonego Petera Houghtona?
Zoe skinęła głową.
– Spojrzałam na niego, a wtedy on… on wycelował do mnie z pistoletu i wystrzelił. – Zamrugała gwałtownie, żeby powstrzymać łzy napływające do oczu.
– Gdzie cię postrzelił? – spytała łagodnym głosem prokuratorka.
– W nogę.
– Czy odezwał się do ciebie, zanim oddał strzał?
– Nie.
– Czy w owym czasie znałaś jego nazwisko?
Zoe zaprzeczyła.
– Rozpoznałaś jego twarz?
– Znałam go z widzenia, to znaczy, chyba go widywałam w
szkole…
Pani Leven odwróciła się do przysięgłych, ale wcześniej puściła oko
do dziewczynki, co sprawiło, że Zoe od razu poczuła się lepiej.
– Z jakiej broni do ciebie strzelał? Czy to był pistolet, czy strzelba?
– Pistolet.
– Ile razy wystrzelił?
– Raz.
– Czy powiedział coś po tym, jak oddał strzał?
– Nie pamiętam.
– Co się działo później?
– Chciałam od niego uciec, ale noga piekła mnie żywym ogniem. Dosłownie. Jakby ktoś ją podpalił. Próbowałam poderwać się do biegu,
ale nie dałam rady. Zwinęłam się wpół, upadłam na schody i wówczas nie mogłam już także ruszać ręką.
– Co zrobił oskarżony?
– Wszedł do szkoły.
– Jaki jest obecnie stan twojej nogi?
– Wciąż muszę chodzić o lasce – przyznała Zoe. – Rana została zainfekowana, ponieważ strzał wbił w ciało włókna moich dżinsów. Poza tym ścięgno styka się bezpośrednio ze zbliznowaceniem, więc to
miejsce jest bardzo wrażliwe. Lekarze zastanawiają się nad kolejną operacją; istnieje jednak ryzyko, że po operacji stan się pogorszy.
– Zoe, czy w ubiegłym roku byłaś członkiem jakiejś szkolnej reprezentacji sportowej?
– Tak. W piłce nożnej. – Zoe zerknęła ze smutkiem na swoje udo. – Dzisiaj rozpoczynają się treningi.
Pani Leven spojrzała na sędziego.
– Nie mam więcej pytań – powiedziała. Po czym raz jeszcze zwróciła się w stronę świadka. – Zoe, mecenas McAfee chciałby ci teraz zadać kilka pytań.
Adwokat podniósł się zza stołu i Zoe poczuła się nieswojo. Pani
Leven poinformowała, o co będzie ją pytać, odbyły nawet małą próbę.
Teraz natomiast dziewczyna zupełnie nie wiedziała, czego się spodziewać. A najbardziej jej zależało, żeby udzielać samych poprawnych odpowiedzi – zupełnie jak na teście w szkole.
– Kiedy Peter wyciągnął broń, był od ciebie oddalony o mniej więcej metr, zgadza się?
– Tak.
– Nie sprawiał wrażenia osoby, która chce cię bezpośrednio
zaatakować, prawda?
– Prawda.
– Można było odnieść wrażenie, że tylko szybko chce pokonać
schody, mam rację?
– Tak.
– Schody, na których ty stałaś?
– Tak.
– Czy można wobec tego zaryzykować twierdzenie, że znalazłaś się
w niewłaściwym miejscu w nieodpowiednim czasie?
– Sprzeciw! – wykrzyknęła pani Leven.
Sędzia, potężny mężczyzna z grzywą siwych włosów, który trochę przerażał Zoe, pokręcił głową.
– Oddalony.
– Nie mam więcej pytań – powiedział prawnik Petera Houghtona i wówczas ponownie podniosła się pani Leven.
– Zoe, co zrobiłaś po tym, jak Peter wszedł do budynku szkoły?
– Zaczęłam wzywać pomocy. – Zoe rozejrzała się po widowni,
szukając wzrokiem matki. Bo jak ją zobaczy, łatwiej przyjdzie jej wypowiedzieć kolejne słowa. – Najpierw nikt się nie zjawił – mruknęła.
– A potem… potem wybiegli wszyscy.
Zanim Michael Beach usiadł na miejscu dla świadków, spędził
ponad godzinę w sali służącej za miejsce odosobnienia świadków oskarżenia. Zebrało się tu dziwaczne grono ludzi – zaczynając od frajerów takich jak on, Michael, a kończąc na gwiazdach sportu w rodzaju Brady’ego Pryce’a. Co jeszcze bardziej niesamowite, nikt się nie
zamykał w obrębie własnych kast. Wszyscy siedzieli jak popadnie przy
długim stole. Komputerowcy wymieszani z mięśniakami, mózgowcy z ćpunami. Emma Alexis – jedna z pięknych księżniczek Sterling High – teraz sparaliżowana od pasa w dół, zatrzymała swój wózek u boku
Michaela. Poprosiła nawet, żeby się z nią podzielił swoim lukrowanym pączkiem.
Ale to było jakiś czas temu, bo teraz Michael znajdował się w sali rozpraw i odpowiadał na pytania oskarżenia.
– Jak się zachowywał Peter, gdy wpadł na salę gimnastyczną?
– Wymachiwał bronią – odparł Michael.
– Widziałeś, jaki to był rodzaj broni?
– Pistolet.
– Czy coś przy tym mówił?
Michael zerknął w stronę stołu obrony.
– Wykrzyknął: „Wszyscy mięśniacy wystąp!”.
– I co się wówczas wydarzyło?
– Jeden chłopak ruszył w jego stronę, jakby chciał go obezwładnić.
– Czy znałeś tego chłopca?
– Tak. To jest… to był Noah Jones, maturzysta. Peter do niego
strzelił i Noah padł na podłogę.
– Co było potem?
Michael wziął głęboki oddech.
– Peter zapytał: „Kto następny?”. Wówczas mój przyjaciel, Justin, chwycił mnie za ramię i zaczął ciągnąć w stronę drzwi.
– Od kiedy przyjaźniłeś się z Justinem?
– Od trzeciej klasy podstawówki.
– Jak dalej potoczyły się wydarzenia?
– Peter musiał zauważyć jakiś ruch, bo się odwrócił i zaczął strzelać.
– Czy w rezultacie zostałeś ranny?
Zacisnął usta i pokręcił głową.
– Michaelu – odezwała się Diana Leven cichym głosem – kto został postrzelony?
– Justin… Stał przede mną, gdy wybuchła strzelanina. I nagle…
nagle upadł. Wszędzie tryskała krew. Próbowałem ją zatamować, tak jak pokazują w telewizji. Naciskałem ranę na brzuchu. Nie zwracałem już na nic uwagi, koncentrowałem się tylko na Justinie, i wtedy Peter przycisnął lufę do mojej głowy.
– No i?
– Zacisnąłem powieki… Byłem pewien, że mnie zastrzeli.
– I co dalej?
– Usłyszałem szczęk, otworzyłem oczy i zobaczyłem, że Peter
wyjmuje z pistoletu pojemnik na pociski i wymienia go na następny. Diana podeszła do stołu i uniosła w górę magazynek. Na sam jego widok Michael się wzdrygnął.
– Czy to właśnie miałeś na myśli, mówiąc „pojemnik”?
– Tak.
– Co się następnie wydarzyło?
– Nie strzelił do mnie – odparł Michael. – Jego uwagę odwróciła
trójka ludzi, którzy biegli przez salę gimnastyczną w stronę szatni.
– A Justin?
– Patrzyłem na jego twarz… – szepnął Michael. – Patrzyłem… na
jego śmierć.
Pierwszą rzeczą, jaka stawała mu przed oczami, gdy się budził rano,
i ostatnią, jaką widział pod powiekami, gdy wieczorami zasypiał, był moment, w którym zgasło światło w oczach Justina. Życie nie opuszcza
człowieka powoli. Dzieje się to w ułamku chwili, jakby ktoś raptownie spuścił roletę w oknie.
Pani prokurator podeszła bliżej.
– Michael? Wszystko w porządku?
Skinął głową.
– Czy ty i Justin należeliście do „mięśniaków”?
– W żadnym razie. Byliśmy strasznymi łamagami – przyznał.
– Należeliście do grupy popularnych uczniów?
– Nie.
– Czy kiedykolwiek któryś z kolegów bił was lub upokarzał? Czy kiedykolwiek padliście ofiarą nękania?
Michael po raz pierwszy spojrzał na Petera Houghtona.
– A kto nie padł? – zapytał retorycznie.
Czekając, aż przyjdzie kolej na jej zeznania, Lacy rozpamiętywała moment, gdy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że można znienawidzić własne dziecko.
Niemal dwa lata temu Lewis zaprosił do domu na obiad cholernie
ważnego ekonomistę z Londynu. Lacy wzięła wolny dzień, żeby zrobić generalne porządki. Charakter jej pracy sprawiał, że toalety nie były pucowane z idealną regularnością, a pod meblami, po kątach, kłębiły się
niekiedy koty kurzu. Zazwyczaj nie brała sobie tego szczególnie do serca. Uważała, że dom noszący wyraźne ślady zamieszkania jest przyjaźniejszy od pomieszczeń kłujących w oczy sterylną czystością. Chyba że mieli się zjawić goście – wtedy dochodziła do głosu ambicja
i
duma gospodyni.
Owego dnia wstała więc o świcie, przygotowała śniadanie i zdążyła
już odkurzyć salon, gdy Peter – wówczas uczeń drugiej klasy liceum – opadł ze złością na kuchenne krzesło.
– Nie mam żadnych czystych majtek – oznajmił ciężko urażonym tonem, chociaż panująca w domu zasada głosiła, że sam ma się zajmować praniem swoich rzeczy. Ponieważ Lacy tak niewiele od niego
wymagała, uznała, że nie jest to wygórowane żądanie. Przyjęła jednak
komunikat syna ze stoickim spokojem. Zaproponowała, aby sobie pożyczył parę bokserek od Lewisa, co Peter z jakichś względów uznał
za odrażające, zostawiła go więc sam na sam z jego problemem. Tego
dnia miała aż nadto innych spraw na głowie.
Pokój syna zazwyczaj przypominał chlew, a nie pomieszczenie zamieszkane przez cywilizowaną istotę, ale Lacy była z tym wystarczająco pogodzona, by unikać jakiejkolwiek ingerencji w istniejący bałagan. Kiedy jednak przechodziła przez hol, kątem oka dojrzała kosz na brudy, stojący w pokoju Petera. Ostatecznie i tak zajmowała się tego dnia domowymi porządkami, syn siedział w szkole,
postanowiła więc w drodze wyjątku wyświadczyć mu przysługę.
Zanim Peter się zjawił z powrotem w domu, Lacy nie tylko zdążyła odkurzyć cały dom, przetrzeć na mokro wszystkie podłogi, ugotować czterodaniowy posiłek i wyszorować kuchnię – ale jeszcze trzykrotnie załadowała pralkę brudami Petera, przepuściła je przez suszarkę i poskładała. Teraz na całej długości jego łóżka piętrzyły się czyste, posegregowane ubrania: oddzielnie spodnie, koszulki, majtki, skarpetki.
Jedyne, co Peter powinien zrobić, to powkładać je do szafy i szuflad. Zjawił się w domu chmurny i rozdrażniony, po czym natychmiast pognał do swojego pokoju i komputera, przed którym spędzał ostatnio
lwią część czasu. Lacy – akurat urabiająca ręce po łokcie w toalecie – czekała, aż syn życzliwie doceni, co dla niego zrobiła. Tymczasem usłyszała przeciągły jęk.
– Jeeeezu! I ja mam teraz to wszystko pochować?!
Trzasnął drzwiami tak mocno, że aż się zatrzęsły ściany domu.
W tym momencie Lacy ujrzała mroczki przed oczami. Oto ona z dobrego
serca
pomogła
synowi
–
swojemu
absurdalnie
rozpaskudzonemu synowi – i w zamian spotkała się z taką reakcją?! Zdecydowanym ruchem ściągnęła z rąk rękawice ochronne, wrzuciła
je
do umywalki, popędziła do pokoju Petera i z impetem otworzyła drzwi.
– W czym problem? – rzuciła wojowniczo.
Peter spiorunował ją wzrokiem.
– W czym problem?! Tylko popatrz na ten bajzel.
Tego już było za wiele! Lacy miała wrażenie, że w jej wnętrzu jakaś spirala rozjarza się na podobieństwo wolframu żarnika.
– Uprane przeze mnie rzeczy nazywasz bajzlem? Ja ci dopiero
pokażę, jak wygląda bajzel!
Jednym ruchem ręki roztrąciła stos starannie poskładanych T-
shirtów. Następnie chwyciła stertę synowskich bokserek i porozrzucała
je po podłodze. Szurnęła spodniami przez całą długość pokoju, tak że część z nich wylądowała na komputerze, a jedna z par zahaczyła o stojak z kompaktami, posyłając srebrne krążki na wszystkie strony.
– Nienawidzę cię! – wrzasnął Peter.
A Lacy odparowała bez namysłu:
– Ja ciebie też!
I wtedy po raz pierwszy spostrzegła, że już są z Peterem tego
samego wzrostu.
Wycofała się z pokoju syna, a on z całej siły trzasnął za nią
drzwiami. Lacy niemal natychmiast się rozpłakała. Przecież tak naprawdę nie czuła nienawiści do własnego dziecka… nie, w żadnym razie… to przecież niemożliwe. Kochała Petera. W tym momencie po prostu nie była w stanie przełknąć tego, co powiedział, jak się
zachowywał.
Zapukała do drzwi. Nie zareagował.
– Peter! Peter, przepraszam za swoje słowa.
Przycisnęła ucho do gładkiego drewna. Z wnętrza nie dochodziły żadne odgłosy. Lacy zeszła więc na dół i dokończyła sprzątanie łazienki.
Podczas obiadu zachowywała się jak zombi – mechanicznie prowadziła
rozmowę z londyńskim profesorem, nie rejestrując tego, co sama mówiła. Peter się do nich nie przyłączył. Zobaczyła go dopiero nazajutrz.
Kiedy rano poszła obudzić syna, w pokoju go nie było, panował tam natomiast idealny porządek. Ubrania poskładane w równą kostkę leżały
w szufladach. Łóżko zostało starannie zasłane. Kompakty znalazły się na stojaku, odpowiednio posegregowane.
Lacy zeszła do kuchni. Peter siedział przy stole i jadł swoje płatki.
Nie spojrzał na matkę, ona też umykała wzrokiem. Wciąż jeszcze znajdowali się na dość grząskim gruncie. Lacy nalała do szklanki soku
i
postawiła przed synem. Grzecznie podziękował.
Żadne z nich nigdy nie wróciło do owego incydentu i słów, które
między nimi padły. Ale Lacy poprzysięgła sobie, że bez względu na to, do jakiej frustracji doprowadzi ją nastoletni syn, bez względu na to, jak
będzie egoistyczny i skoncentrowany na samym sobie, ona nigdy już nie
dopuści, by ogarnęła ją prawdziwa, szarpiąca trzewia nienawiść do własnego dziecka.
Teraz, gdy siedziała w sądowej salce konferencyjnej, a po drugiej stronie korytarza ofiary strzelaniny w Sterling High opowiadały o swoich przeżyciach, mogła się tylko karmić nadzieją, że nie złożyła swojej przysięgi na próżno.
W pierwszej chwili Peter jej nie rozpoznał. Dziewczyna
wprowadzona przez pielęgniarkę na miejsce dla świadków – o twarzy poznaczonej
połyskliwymi
zbliznowaceniami,
dodatkowo
zniekształconej przez pomiażdżone kości, z włosami wystrzyżonymi tak, by się mieściły pod bandażami – usiadła w fotelu za barierką w sposób, który nasunął Peterowi skojarzenie z rybą wpuszczoną do nieznanego jej akwarium. Takie ryby opływają zbiornik z wielką
ostrożnością, jakby wiedziały, że muszą starannie ocenić stopień ewentualnego zagrożenia, zanim zaczną normalnie bytować.
– Proszę podać imię i nazwisko do protokołu – odezwała się prokurator.
– Haley… Haley Weaver.
– W zeszłym roku była pani uczennicą maturalnej klasy w Sterling High?
Wargi dziewczyny się wydęły, po czym dziwnie zapadły. Blizna przecinająca skroń wybrzuszyła się jak szew piłki baseballowej i gwałtownie pociemniała – jej różowa barwa przeszła w gniewny szkarłat.
– Tak – odparła cicho Haley i zamknęła oczy. Po jej nienaturalnie wklęśniętym policzku spłynęła łza. – Byłam także królową piękności. – Zaczęła się lekko kołysać w rytm cichego łkania.
Peter poczuł ostry ból w piersiach, jak gdyby za chwilę miało mu eksplodować serce. Może, o ile dobrze pójdzie, padnie trupem na miejscu i oszczędzi wszystkim konieczności brnięcia przez ten koszmar.
Bał się podnieść wzrok, ponieważ wówczas znowu miałby przed
oczami Haley Weaver.
Pewnego razu, kiedy był jeszcze mały, bawił się w sypialni rodziców gąbkową piłką i niechcący strącił z toaletki flakon do perfum, który swego czasu należał do jego prababki. Cienki kryształ rozprysnął się
na
wiele kawałków. Mama powiedziała, że wypadki się zdarzają, po czym posklejała kawałki w całość. Postawiła pokancerowany flakon z powrotem na toaletce, więc ilekroć Peter przechodził obok pokoju rodziców, widział wyraźnie krechy przecinające szkło. I zawsze wówczas myślał, że to jest gorsze od najgorszej kary.
– Zarządzam krótką przerwę – odezwał się sędzia Wagner.
Peter oparł głowę o blat stołu; w tej chwili była zbyt ciężka, by mógł
ją udźwignąć.
Świadkowie obrony i świadkowie oskarżenia zostali umieszczeni w oddzielnych pomieszczeniach, a jeszcze inny pokój zajmowali zeznający
w sprawie policjanci. Teoretycznie osoby z owych trzech grup nie powinny się ze sobą stykać, ale w praktyce każdy mógł iść do sądowej
kafeterii na kawę czy pączka – i tam właśnie godzinami przesiadywała Josie. Tam też natknęła się na Haley, która akurat piła sok pomarańczowy przez słomkę. Siedzący obok Brady podtrzymywał jej
szklankę.
Byli uszczęśliwieni widokiem Josie; ona jednak ucieszyła się dopiero wtedy, kiedy sobie poszli. Odczuwała wręcz fizyczny ból, gdy musiała się zmuszać do uśmiechu i udawać, że nie dostrzega koszmarnych zniekształceń na twarzy niedawnej przyjaciółki. Haley opowiadała, że przeszła już trzy operacje plastyczne w Nowym Jorku, które doskonały
specjalista wykonał bezpłatnie.
Brady przez cały czas nie puszczał ręki ukochanej; chwilami gładził
ją po włosach. Josie w tych momentach zbierało się na płacz, ponieważ
wiedziała, że gdy on patrzył na Haley, miał przed oczami dziewczynę
o
twarzy, której już nikt nigdy nie zobaczy.
Przez kafeterię przewijały się również inne osoby, niewidziane
przez Josie od czasu masakry. Nauczyciele – trener Spears i pani Ritolli
– podeszli nawet się przywitać. Pojawił się także DJ prowadzący szkolne radio – szóstkowy uczeń o twarzy pokrytej wyjątkowo zjadliwym trądzikiem.
Niespodziewanie na krześle naprzeciwko wylądował Drew.
– Dlaczego nie siedzisz w tej sali, co my wszyscy? – zapytał.
– Ponieważ jestem na liście świadków obrony.
Czyli, jak zapewne sądzili pozostali, na liście zdrajców.
– Ach, tak – mruknął Drew takim tonem, jakby wszystko pojmował, chociaż Josie była pewna, że kompletnie nic nie rozumiał. – Jesteś gotowa na to, co cię czeka?
– Nie muszę. Nie zostanę wezwana na salę rozpraw.
– Dlaczego więc tutaj jesteś?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Drew zaczął wymachiwać rękami, i wówczas spostrzegła, że w kafeterii pojawił się John Eberhard.
– Cześć! Sie ma! – wykrzyknął Drew i John skierował się w ich
stronę. Poważnie kulał, ale przynajmniej był w stanie chodzić o własnych siłach. Pochylił się, by przybić piątkę z Drew, i wówczas Josie
dostrzegła wklęśnięcie w jego czaszce – ślad po ranie wlotowej.
– Gdzieś ty się podziewał? – spytał Drew, gdy John usiadł na
sąsiednim krześle. – Liczyłem na to, że spędzimy razem lato.
– Jestem… John…
Uśmiech Drew zniknął jak płomyk zdmuchniętej świecy.
– A… to…
– A to się, kurwa, w pale nie mieści – mruknął Drew.
– On cię słyszy – oburzyła się Josie i przyklękła przed Johnem.
– Cześć, John. Ja jestem Josie.
– Jooooooz.
– Właśnie. Josie.
– A… ja… John.
Od pierwszej klasy liceum John był bramkarzem w stanowej młodzieżowej drużynie hokejowej all-stars. Po każdym meczu zbierał niezliczone mnóstwo pochwał za swój niebywały refleks.
– Buuuuut – powiedział i wysunął do przodu nogę.
Josie zerknęła w dół i ujrzała, że puścił jeden z rzepów w adidasach Johna.
– Już się robi – powiedziała i docisnęła rzep. – Bardzo proszę.
Nagle poczuła, że nie jest w stanie dłużej na to wszystko patrzeć.
– Muszę iść – oświadczyła, wstając.
Ruszyła na oślep przed siebie, skręciła w bok i… zderzyła się z
jakimś mężczyzną.
– Przepraszam – mruknęła.
– Josie? – dobiegł ją głos Patricka. – Wszystko w porządku? Wzruszyła ramionami, ale zaraz pokręciła przecząco głową.
– W takim razie witam w klubie. – Patrick trzymał w ręku kubek z
kawą i pączka. – Tak, wiem. Jestem chodzącym stereotypem gliniarza.
Masz ochotę na coś słodkiego?
Wzięła oferowane ciastko, chociaż wcale nie była głodna.
– Idziesz do czy z kafeterii?
– Do – odparła i dopiero wtedy uprzytomniła sobie, że to
nieprawda.
– W takim razie dotrzymaj mi towarzystwa. – Poprowadził ją do
stolika stojącego naprzeciw tego, przy którym siedzieli Drew i John; Josie czuła na sobie ich wzrok – zapewne się zastanawiali, co ona robi u
boku gliniarza. – To wyczekiwanie jest najgorsze – rzucił Patrick.
– Ciebie przynajmniej nie przeraża perspektywa składania zeznań.
– Oczywiście, że przeraża.
– Przecież z racji zawodu ciągle musisz zeznawać w sądzie, prawda? Patrick skinął głową.
– Mimo to za każdym razem zdejmuje mnie trema przed
publicznym wystąpieniem. Kompletnie nie pojmuję, jak twoja mama sobie z tym radzi.
– Więc jak zwalczasz tę tremę? Wyobrażasz sobie sędziego w
samych majtkach?
– Z pewnością nie tego sędziego – odparł Patrick i zaczerwienił się gwałtownie, gdy zdał sobie sprawę z niezamierzonego podtekstu swoich słów.
– To chyba rzeczywiście nie byłby najlepszy widok.
Patrick odgryzł kawałek pączka, po czym z powrotem oddał go
Josie.
– Kiedy siadam na miejscu dla świadków, tłumaczę sobie, że wystarczy, jak będę mówił prawdę, po czym w pełni się zdaję na Dianę.
– Upił łyk kawy. – Masz na coś ochotę? Jakiś sok? Drugi pączek?
– Nie, dzięki.
– W takim razie odprowadzę cię do twojego pokoju odosobnienia. Chodźmy.
Salka
przeznaczona
dla
świadków
obrony
należała
do
najmniejszych w sądzie, ponieważ było ich tak niewielu. Znajdował się
w niej jakiś nieznany Josie Azjata, odwrócony plecami do wejścia i pochłonięty stukaniem w klawisze swojego laptopa. Przy niewielkim stole siedziała kobieta, której wcześniej nie było w tym pomieszczeniu;
jej twarz pozostawała niewidoczna dla stojącej przy drzwiach Josie.
– Jak myślisz, co się dzieje na sali rozpraw? – zapytała na
pożegnanie Patricka.
Po krótkiej chwili wahania odpowiedział:
– Wszystko się toczy swoim rytmem.
Josie przemknęła obok zastępcy szeryfa, który niańczył świadków obrony, i skierowała się na swoje miejsce przy oknie, gdzie przez cały ranek czytała książkę. W ostatniej chwili zmieniła jednak zdanie i usiadła przy stole, naprzeciwko kobiety, która złożyła ręce na blacie i patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.
– Pani Houghton…?
Mama Petera zwróciła się w jej stronę.
– Josie? – Zmrużyła oczy, jak gdyby próbowała wywołać z pamięci dawno zapomniany obraz.
– Tak mi przykro – szepnęła Josie.
Pani Houghton skinęła głową.
– No cóż…
– Jak się pani miewa? – Ledwo Josie zadała to pytanie, zaczęła
gorzko żałować, że nie może cofnąć tego, co powiedziała. Gdzie ona ma
rozum?! Jak, na Boga, matka Petera może się miewać w takiej sytuacji?!
Zapewne całą energię wkładała teraz w zachowanie panowania nad sobą, bo w innym wypadku zamieniłaby się w opar i rozwiała w powietrzu. A to oznaczało, jak uprzytomniła sobie Josie, że coś jednak je
łączyło.
– Nie przypuszczałam, że cię tutaj spotkam – odezwała się pani Houghton cicho.
Mówiąc „tutaj”, nie miała na myśli gmachu sądu, ale ten jakże mały
i boleśnie pusty pokój, przeznaczony dla osób, które mogłyby powiedzieć coś dobrego na temat Petera.
Josie zakaszlała, żeby łatwiej przeszły jej przez gardło słowa,
których nie wypowiadała od lat – które bałaby się wypowiedzieć w obecności kogokolwiek innego, bo mogłyby się odbić przerażającym echem.
– Peter jest moim przyjacielem.
– Poderwaliśmy się do biegu – powiedział Drew. – To przypominało masowy exodus. W tamtej chwili chciałem się po prostu znaleźć jak najdalej od kafeterii, dlatego popędziłem w stronę sali gimnastycznej. Po drodze natknąłem się na dwoje moich przyjaciół, którzy nie mieli pojęcia, skąd padają strzały, więc im powiedziałem, żeby uciekali ze mną.
– Co to byli za przyjaciele? – spytała Leven.
– Matt Royston i Josie Cormier.
Na dźwięk imienia córki Alex przeszył dreszcz. Nagle ta cała
sytuacja wydała jej się tak… rzeczywista… niemal namacalna. Tym bardziej że Drew wypatrzył Alex w tłumie i patrzył jej prosto w oczy, gdy wypowiadał imię Josie.
– Dokąd się razem udaliście?
– Uznaliśmy, że jeżeli zdołamy dobiec do szatni gimnastycznej, przedostaniemy się z okna na ten wielki klon, który rośnie na dziedzińcu, i wówczas już będziemy bezpieczni.
– Czy dotarliście do szatni?
– Matt z Josie tak. Ja zostałem wcześniej postrzelony.
Prokurator wdała się następnie z Drew w dyskusję na temat jego
obrażeń, które definitywnie kładły kres wymarzonej karierze hokeisty. W końcu powróciła do zasadniczego wątku.
– Czy przed feralnym dniem znałeś Petera Houghtona?
– Tak.
– Skąd?
– Jesteśmy z tego samego rocznika. Wszyscy rówieśnicy w Sterling dobrze się znają.
– Przyjaźniliście się? – spytała Leven.
Alex zerknęła na Lewisa Houghtona, który siedział po przeciwnej stronie przejścia, tuż za synem, i nie odrywał wzroku od sędziego. Przypomniała sobie, jak lata temu otworzył jej drzwi, gdy przyszła po Josie bawiącą się w domu Houghtonów. Wówczas Lewis rzucił jakiś mało zabawny dowcip.
– Czy się przyjaźniliście?
– Nie.
– Czy Peter Houghton stwarzał ci jakieś problemy?
Chwila zawahania.
– Nie.
– Czy wdawaliście się w kłótnie lub sprzeczki?
– Czasami pewnie zdarzało nam się powiedzieć o parę słów za
wiele.
– Czy szydziłeś z Petera? Stroiłeś sobie żarty jego kosztem?
– Czasami. Ale to były zwykłe wygłupy.
– Czy kiedykolwiek zaatakowałeś go fizycznie?
– Gdy byliśmy dziećmi, może go czasami poszturchiwałem.
Alex ponownie zerknęła na Lewisa Houghtona, który teraz
kurczowo zaciskał powieki.
– A zdarzało ci się go „poszturchiwać”, kiedy znaleźliście się w
liceum?
– Tak – przyznał Drew.
– Czy kiedykolwiek groziłeś Peterowi bronią?
– Nie.
– Groziłeś, że go zabijesz?
– Skąd. My… tylko się wygłupialiśmy, jak to dzieciaki.
– Dziękuję.
Leven usiadła i teraz podniósł się Jordan McAfee. Był doskonałym prawnikiem – lepszym niż Alex miałaby ochotę przyznać. Na użytek przysięgłych odtwarzał dobrze wyreżyserowany spektakl: nieustannie szeptał coś Peterowi do ucha, w trudnych momentach kładł rękę na jego
ramieniu,
spisywał
mnóstwo
uwag
podczas
przesłuchania
prowadzonego przez stronę przeciwną i dzielił się treścią tych notatek ze swoim klientem. Jeszcze nie nadszedł czas na przedstawienie argumentów obrony, a on już intensywnie uczłowieczał Petera – w przeciwieństwie do oskarżenia, które chciało za wszelką cenę uczynić
z
niego potwora.
– A więc Peter nie stwarzał ci problemów – rozpoczął McAfee.
– Nie.
– Za to ty nieustannie przysparzałeś problemów Peterowi, prawda? Drew milczał.
– Panie Girard, czekamy na odpowiedź – włączył się sędzia Wagner.
– Czasami – niechętnie zgodził się Drew.
– Czy częstowałeś go kuksańcami?
Drew umknął wzrokiem.
– Mogło się zdarzyć… przez przypadek.
– Naturalnie. Wszystkim się zdarza od czasu do czasu ze
zdumieniem skonstatować, że łokieć sam z siebie wyskoczył w bok w całkiem nieoczekiwanym momencie…
– Sprzeciw…
McAfee uśmiechnął się rozbrajająco.
– W istocie to nie były przypadki, prawda?
Siedząca przy stole oskarżenia Diana Leven podniosła długopis i upuściła go na podłogę. Ten odgłos zmusił Drew do podniesienia wzroku; jednocześnie mocno zadrgał mu mięsień na szczęce.
– To były zwykłe żarty.
– Czy kiedykolwiek wpychałeś siłą Petera do szafki?
– Mogło się zdarzyć.
– Zwykłe żarty? – rzucił lekko McAfee.
– Tak.
– Rozumiem. Czy przewracałeś go na ziemię? Podstawiałeś mu
nogę?
– Czasami.
– Chwileczkę… niech zgadnę… zwykłe żarty?
Drew spiorunował adwokata wzrokiem.
– Tak!
– Ściśle rzecz biorąc, uprawiałeś te „żarty” kosztem Petera od czasu, gdy byliście małymi dziećmi, zgadza się?
– Po prostu nigdy się nie przyjaźniliśmy. On nie był taki jak my! – wyrzucił z siebie Drew.
– My? To znaczy kto?
Drew wzruszył ramionami.
– Matt Royston, Josie Cormier, John Eberhard, Courtney Ignatio. Ludzie naszego pokroju. Którzy trzymali się razem od lat.
– Peter zna jakieś osoby z tego grona?
– Jasne. To małe miasto.
– A czy zna Josie Cormier?
Siedząca na widowni Alex mimo woli wstrzymała oddech.
– Tak.
– Czy kiedykolwiek byłeś świadkiem rozmowy tych dwojga?
– Nie pamiętam.
– Mniej więcej miesiąc przed strzelaniną, gdy wszyscy siedzieliście
w kafeterii, Peter do was podszedł, ponieważ chciał porozmawiać z Josie. Mógłbyś nam o tym opowiedzieć?
Alex w napięciu pochyliła się do przodu. Poczuła na sobie czyjeś
spojrzenie – palące niczym promienie słońca na pustyni. Teraz Lewis Houghton na nią przeniósł wzrok.
– Nie wiem, o czym rozmawiali.
– Ale byłeś świadkiem tej sytuacji?
– Tak.
– Josie należy do grona twoich przyjaciół… więc automatycznie nie należała do przyjaciół Petera?
– Nie. Ona jest jedną z nas.
– Czy pamiętasz, w jaki sposób zakończyła się rozmowa w kafeterii? Drew szybko spuścił wzrok.
– Chętnie odświeżę ci pamięć. Matt Royston zaszedł Petera od tyłu i ściągnął mu spodnie, gdy Peter próbował zamienić parę słów z Josie Cormier. Czy tak to mniej więcej wyglądało?
– Tak.
– W owym czasie w kafeterii było pełno uczniów?
– Tak.
– A Matt się nie ograniczył do ściągnięcia spodni… ściągnął również Peterowi majtki, prawda?
– Tak. – Usta Drew wykrzywił grymas.
– A ty byłeś tego świadkiem.
– Tak.
McAfee zwrócił się w stronę przysięgłych.
– Niech zgadnę raz jeszcze… zwykły żart?
W sali zapanowała cisza jak makiem zasiał. Drew wpatrywał się uporczywie w Dianę Leven, niemo błagając, by przerwała to przesłuchanie. Alex zrozumiała w tym momencie, że Drew jest pierwszą
osobą – nie licząc Petera – złożoną przez oskarżenie na ołtarzu ofiarnym, z premedytacją wydaną na łup bezlitosnej opinii publicznej. Jordan McAfee podszedł tymczasem do stołu obrony i wziął w rękę arkusz papieru.
– Czy przypominasz sobie, w jakim dokładnie dniu doszło do
obnażenia intymnych części ciała Petera? – zwrócił się ponownie do Drew.
– Nie.
– W takim razie służę pomocą. Oto dowód rzeczowy obrony numer
1. Poznajesz ten tekst?
Podał kartkę Drew, który przebiegł jej treść wzrokiem, po czym wzruszył ramionami.
– To mail, który dotarł do ciebie trzeciego lutego, dwa dni przedtem,
zanim doszło do incydentu w kafeterii Sterling High. Możesz nam powiedzieć, od kogo on jest?
– Od Courtney Ignatio.
– Czy ten mail został wysłany na jej adres i przeznaczony dla jej oczu?
– Nie – odparł Drew. – Został napisany do Josie.
– Przez kogo?
– Przez Petera.
– Czego dotyczył?
– Josie. Tego, że on coś do niej ma.
– Przez „on coś do niej ma” rozumiesz zaangażowanie uczuciowe?
– Tak – odparł Drew.
– Co zrobiłeś z tym mailem?
– Rozesłałem wszystkim ludziom ze Sterling High.
– Uściślijmy fakty – powiedział McAfee. – Wszedłeś bezprawnie w posiadanie listu, w którym Peter przedstawiał swoje najskrytsze uczucia, i rozesłałeś go wszystkim dzieciakom, uczęszczającym do waszego liceum?
Drew milczał.
Uderzeniem dłoni Jordan McAfee rozpłaszczył kartkę papieru na
balustradzie barierki oddzielającej miejsce dla świadków.
– I co, Drew? Uważasz, że udał ci się żart?
Drew Girard pocił się jak szalony. Po jego plecach spływały małe strumyki wilgoci, pod pachami wykwitały mokre plamy. I trudno się temu dziwić. Ta suka, prokuratorka, nieźle go załatwiła. Pozwoliła, żeby
jakiś adwokacki kutas przeciągnął go przez wyżymaczkę; w rezultacie wszyscy już do końca życia będą go mieli za totalną szmatę, podczas gdy on – jak każdy dzieciak w Sterling High – chciał się tylko trochę zabawić.
Podniósł się z fotela, by jak najszybciej wyprysnąć z sali i zatrzymać się dopiero gdzieś za granicami miasta, ale w tej samej chwili podeszła
do niego Diana Leven.
– Jeszcze nie skończyliśmy – oznajmiła.
Zrezygnowany opadł z powrotem na fotel.
– Czy oprócz Petera Houghtona kogoś jeszcze obrzucałeś
wyzwiskami?
– Taaak… – odparł nieufnie.
– To dość typowe dla nastoletnich chłopców?
– Chyba tak.
– Czy którakolwiek z osób, które obrzucałeś wyzwiskami, kiedykolwiek do ciebie strzelała?
– Nie.
–
Czy
byłeś
świadkiem
publicznego
ściągnięcia
majtek
komukolwiek innemu niż Peter Houghton?
– Jasne – odparł Drew.
– Czy którakolwiek z tych osób kiedykolwiek do ciebie strzelała?
– Nie.
– Czy poza wspomnianym wypadkiem zdarzyło ci się rozesłać po całej szkole cudzą korespondencję?
– Raz lub dwa.
Diana skrzyżowała ramiona.
– Którakolwiek z tych osób kiedykolwiek strzelała do ciebie?
– Nie, proszę pani.
Prokurator wróciła na swoje miejsce.
– Nie mam więcej pytań.
Dusty Spears doskonale rozumiał mentalność dzieciaków pokroju
Drew Girarda, ponieważ swego czasu należał do tej samej rasy. W jego
opinii agresywni pogromcy słabeuszy albo byli na tyle dobrzy, że zdobywali stypendia sportowe do jednego z dziesięciu najlepszych uniwersytetów w kraju, gdzie zawierali odpowiednie znajomości biznesowe, dzięki którym resztę życia spędzali na grze w golfa, albo – zanim to osiągnęli – rozwalali sobie kolana i lądowali jako nauczyciele WF w jednej z publicznych szkół średnich.
Dzisiaj Dusty musiał włożyć koszulę ze sztywnym kołnierzykiem i krawat, co go nieźle wpieprzało, bo obwód szyi miał nadal taki sam jak
w czasach, gdy w osiemdziesiątym ósmym grał na pozycji ofensywnego
skrzydłowego w futbolowej reprezentacji Sterling High, choć może jego
pozostałe mięśnie już nie przedstawiały równie imponującego widoku.
– Peter nie miał w sobie sportowego ducha – poinformował Dianę Leven. – Widywałem go jedynie na lekcjach WF. Nigdy nie przychodził na żadne z dodatkowych zajęć.
– Czy był pan świadkiem nękania Petera przez innych uczniów? Dusty wzruszył ramionami.
– Zwykłe przepychanki w szatni gimnastycznej.
– Interweniował pan?
– Pewnie kazałem dzieciakom wziąć na wstrzymanie. Ale ostatecznie takie zabawy to część dorastania, prawda?
– Czy kiedykolwiek słyszał pan, by Peter komuś groził?
– Sprzeciw – czujnie zareagował Jordan McAfee. – Spekulacje.
– Uwzględniam – zdecydował sędzia.
– Gdyby jednak usłyszał pan tego typu pogróżki, czy uznałby za stosowne interweniować?
– Sprzeciw!
– Podtrzymany. Pani prokurator, ostrzegam.
Diana nawet nie mrugnęła okiem.
– Tak czy inaczej, Peter nigdy się nie zgłaszał do pana z prośbą o pomoc?
– Nie.
Usiadła za swoim stołem i teraz podniósł się prawnik Houghtona. Należał do gatunku pieprzonych, zarozumiałych snobów, którzy
doprowadzali Dusty’ego do białej gorączki; zapewne w dzieciństwie ten
facet nie potrafił nawet porządnie rzucić piłki, ale gdy chciało się go nauczyć tej sztuki, tylko krzywił się szyderczo, ponieważ już wtedy wiedział, że pewnego dnia będzie zarabiał kilka razy więcej od ludzi takich jak Dusty.
– Czy w Sterling High opracowano zasady postępowania w sytuacji prześladowania uczniów przez kolegów?
– Nie pozwalamy na podobne zachowania.
– Ach tak – rzucił sucho McAfee. – To brzmi bardzo pokrzepiająco. Powiedzmy więc, że codziennie, tuż pod pańskim nosem, dochodzi w szatni gimnastycznej do aktów fizycznej bądź werbalnej agresji… co powinien pan zrobić, zgodnie z wypracowanymi zasadami?
Dusty spojrzał na adwokata pustym wzrokiem.
– Opisano to w instrukcji dla nauczycieli. Z przyczyn oczywistych
nie zabrałem jej ze sobą.
– Ale tak się szczęśliwie składa, że ja ją mam przy sobie – odparł McAfee. – Oto dowód rzeczowy obrony numer 2. Czy to zasady postępowania, dotyczące incydentów, w których dochodzi do jakiejś formy przemocy?
Dusty wziął w rękę zadrukowany arkusz papieru i rzucił na niego wzrokiem.
– Tak.
– Wszyscy nauczyciele otrzymują tę informację, wraz z innymi wytycznymi, zawsze w sierpniu przed rozpoczęciem zajęć?
– Tak.
– A to jest najświeższa wersja z roku szkolnego 2006/2007?
– Tak sądzę.
– Panie Spears, proszę przeczytać uważnie te zasady – całe dwie strony, na których je pomieszczono – i powiedzieć nam, jak pan, będąc
nauczycielem, powinien się zachować, gdy widzi, że któryś z uczniów jest nękany.
Dusty westchnął teatralnie i jął przebiegać wzrokiem wręczony
tekst. Zwykle, gdy otrzymywał wytyczne dla nauczycieli, natychmiast wpychał je do szuflady, w której trzymał menu restauracji specjalizujących się w daniach na wynos. Te najważniejsze reguły od dawna znał na pamięć: pod żadnym pozorem nie opuszczać dnia, w którym ma się zjawić wizytacja z kuratorium; wszelkie zmiany programowe zgłaszać na piśmie w dyrekcji; unikać przebywania sam
na
sam z uczennicami.
– Tutaj napisano… – zaczął odczytywać – …że rada szkolna dołoży wszelkich starań, aby środowisko szkolne było bezpieczne dla wszystkich uczniów oraz pracowników. Przemoc fizyczna i psychiczna, nękanie, zastraszanie, wulgarny język, akty poniżania nie będą pod żadnym pozorem tolerowane. – Dusty uniósł wzrok znad kartki. – Czy to pana satysfakcjonuje?
– Nie, obawiam się, że ani trochę. Jak pan, jako nauczyciel, ma się zachować, gdy się zetknie z podobnym zachowaniem?
Dusty czytał dalej. Znalazł definicję poniżania, zastraszania,
nękania. Wspomniano tu także, że jeżeli jakiś uczeń będzie świadkiem
niestosownego zachowania jednego kolegi wobec drugiego, ma o tym zameldować nauczycielowi lub pracownikowi administracji szkolnej.
Nie opisano jednak żadnego trybu postępowania dla samych nauczycieli lub pracowników administracyjnych.
– Nie mogę znaleźć – odparł Dusty.
– Dziękuję, panie Spears. Nie mam więcej pytań.
Jordan McAfee z pewnością chętnie wpisałby Dereka Markowitza
na listę świadków obrony, ponieważ Derek był jedynym przyjacielem
Petera. Ale Diana wiedziała, że powinna go wykorzystać jako świadka oskarżenia z racji tego, co ten chłopak widział i słyszał. W najmniejszym
stopniu nie przejmowała się natomiast ewentualnymi więzami lojalności – przez lata pracy w swoim zawodzie wielokrotnie była świadkiem obsmarowywania ludzi przez najlepszych przyjaciół.
– A więc, Dereku – zaczęła przyjaznym tonem, by ośmielić chłopaka
– jesteś przyjacielem Petera.
Derek spojrzał Peterowi w oczy i spróbował się uśmiechnąć.
– Tak.
– I zdarzało wam się spędzać razem sporo czasu także po zajęciach szkolnych?
– Tak.
– Czym się wówczas zajmowaliście?
– Obaj pasjonujemy się komputerami. Najpierw graliśmy w różne ogólnie dostępne gry, ale potem zaczęliśmy się uczyć programowania, żeby tworzyć własne.
– Czy Peter kiedykolwiek projektował i realizował jakieś gry komputerowe samodzielnie, bez twojego udziału?
– Jasne.
– I co z nimi robił?
– Graliśmy w nie razem. Umieszczał je też na specjalnych stronach internetowych, gdzie inni ludzie mogli wystawiać im ocenę.
Derek podniósł wzrok i wówczas ujrzał stojące na końcu sali kamery telewizyjne. Szczęka mu opadła z wrażenia i dosłownie zastygł jak skamieniały.
– Derek… Derek? – Diana poczekała, aż chłopak ponownie skoncentruje na niej uwagę. – Pokażę ci teraz pewien kompakt. Jest
to
dowód rzeczowy oskarżenia numer 302… Możesz nam powiedzieć, co zawiera ta płyta?
– Jedną z najnowszych gier Petera.
– Jaką nosi nazwę?
– „Hide-n-Shriek”.
– Mógłbyś w zarysie przedstawić jej fabułę?
– To jedna z tak zwanych strzelanek. Przemierza się określony
obszar i zabija czarne charaktery.
– Jakie postaci są w tej grze czarnymi charakterami?
Derek ponownie zerknął na Petera.
– Gwiazdy sportu.
– W jakiej scenerii rozgrywa się ta gra?
– W szkole.
Kątem oka Diana zauważyła, że Jordan niespokojnie poruszył się na krześle, szykując się do sprzeciwu. Zmieniła taktykę.
– Derek, czy byłeś w Sterling High 6 marca 2007 roku?
– Uhm.
– Jaka była twoja pierwsza lekcja owego dnia?
– Matematyka.
– A po niej?
– Angielski.
– Czy pozostałeś na tych zajęciach do końcowego dzwonka?
– Nie. Na następnej godzinie miałem WF, a dostałem zwolnienie lekarskie z ćwiczeń, ponieważ zaostrzyła się moja astma. Tak się złożyło, że przed czasem skończyłem pisać esej na angielskim, poprosiłem więc panią Eccles, by pozwoliła mi pójść do samochodu
po
to zwolnienie.
Diana skinęła głową.
– Gdzie w owym czasie znajdował się twój samochód?
– Na parkingu dla uczniów. Za szkołą.
– Czy możesz nam pokazać na tym diagramie, którymi drzwiami opuściłeś budynek pod koniec drugiej godziny lekcyjnej?
Derek wziął do ręki wskaźnik i pokazał jedno z tylnych wyjść.
– Co zobaczyłeś, gdy się znalazłeś na zewnątrz?
– Mhm… mnóstwo samochodów.
– Czy kogoś spotkałeś?
– Owszem – odparł Derek. – Petera. Wydawało mi się, że wyjmuje coś z tylnego siedzenia swojego auta.
– Co wówczas zrobiłeś?
– Podszedłem, żeby się przywitać. Zapytałem, czemu tak późno przyjechał do szkoły, a on się wówczas wyprostował i bardzo dziwnie na mnie spojrzał.
– Dziwnie? To znaczy?
Derek potrząsnął głową.
– Trudno powiedzieć. Jakby przez moment kompletnie nie wiedział, kim jestem.
– Czy się do ciebie odezwał?
– Powiedział: „Wracaj do domu. Tu się zaraz coś wydarzy”.
– Uznałeś, że to niezwykłe?
– Jakby żywcem wyjęte z „Twilight Zone” …
– Czy Peter kiedykolwiek wypowiedział podobne słowa?
– Tak – przyznał Derek.
– Kiedy?
Zgodnie z przewidywaniami Diany Jordan zgłosił sprzeciw i zgodnie z jej pobożnym życzeniem sędzia Wagner go odrzucił.
– Kilka tygodni temu. Gdy po raz pierwszy graliśmy w „Hide -n- Shriek”.
– Co dokładnie wówczas powiedział?
Derek spuścił wzrok i mruknął coś pod nosem. Diana podeszła do barierki.
– Muszę prosić, żebyś mówił głośniej.
– Powiedział: „Kiedy do czegoś podobnego dojdzie w rzeczywistości, to będzie dopiero niesamowite”.
Przez salę niczym rój dzikich pszczół przeleciał szmer gniewnych głosów.
– Czy wiesz, co miał wówczas na myśli?
– Uznałem… że po prostu żartuje.
– Gdy spotkałeś Petera na parkingu w dniu strzelaniny, widziałeś, co robił w samochodzie?
– Nie… – Derek urwał, odkaszlnął. – Skwitowałem jego słowa
śmiechem i powiedziałem, że muszę wracać na zajęcia.
– Co się następnie wydarzyło?
– Wszedłem do budynku tymi samymi drzwiami i pognałem do sekretariatu, żeby moje zwolnienie podpisała pani Whyte. Akurat była zajęta. Rozmawiała z jakąś dziewczyną, zwalniającą się z lekcji z powodu wizyty u ortodonty.
– I co dalej? – spytała Diana.
– Wkrótce po wyjściu dziewczyny usłyszeliśmy z panią Whyte huk eksplozji.
– Czy widziałeś, gdzie do niej doszło?
– Nie.
– Jak następnie potoczyły się wydarzenia?
– Zerknąłem na monitor komputera, stojący na biurku pani Whyte. Przez ekran biegło coś w rodzaju wiadomości…
– Jak była jej treść?
– „Raz, dwa, trzy… szukam”. – Derek nerwowo przełknął ślinę. – I zaraz usłyszeliśmy ciche „paf”, jakby strzelały korki od szampana. Pani
Whyte chwyciła mnie za rękę i zaciągnęła do gabinetu dyrektora.
– Czy tam również znajduje się komputer?
– Tak.
– Co widniało na ekranie monitora?
– „Raz, dwa, trzy… szukam”.
– Jak długo przebywaliście w gabinecie?
– Nie wiem. Dziesięć… dwadzieścia minut. Pani Whyte próbowała zadzwonić na policję, ale nie działały telefony.
Diana zwróciła się w stronę podwyższenia sędziowskiego.
– Wysoki sądzie, wnoszę o przedstawienie ławie przysięgłych
materiału oznaczonego jako dowód rzeczowy oskarżenia numer 302.
In
extenso.
Poczekała, aż jeden z zastępców szeryfa wtoczy na salę duży
monitor z komputerem, w którym umieściła CD-ROM.
Na ekranie wyświetlił się duży napis: HIDE-N-SHRIEK. DOKONAJ WYBORU BRONI.
Potem w animacji 3-D pojawił się chłopiec w grubych okularach
oraz golfie i zaczął przeglądać zestawy kusz, uzi, kałasznikowów oraz broni biologicznej. Sięgnął po jeden z karabinów i załadował go amunicją. Następnie ukazało się zbliżenie jego twarzy: piegi, aparat korekcyjny na zębach, rozgorączkowany wzrok.
Ekran pokrył się błękitem i od góry do dołu zaczął przepływać
kolejny napis.
RAZ, DWA, TRZY… SZUKAM.
Derek lubił pana McAfee’ego. Nie należał do szczególnych przystojniaków, a i tak miał za żonę ekstraseksowną laskę. Poza tym był
chyba jedyną osobą w Sterling, niespokrewnioną z Peterem, która autentycznie mu współczuła.
– Derek, przyjaźnicie się z Peterem od szóstej klasy, zgadza się? – zapytał mecenas.
– Tak.
– Spędzaliście razem wiele czasu zarówno w szkole, jak i po
lekcjach?
– Tak.
– Czy byłeś świadkiem nękania Petera przez innych kolegów?
– Cały czas – odparł Derek. – I jego, i mnie wyzywali od ciot i pedałów. Ciągnęli za gumki od majtek, żeby wrzynały nam się w tyłek.
Kiedy przechodziliśmy korytarzem, podstawiali nam nogi lub zamykali nas w szafkach. I tak dalej.
– Czy mówiłeś o tym nauczycielom?
– Parę razy, jak byłem młodszy. Ale to tylko pogorszyło sprawę. Dostawałem dodatkowy wycisk za to, że donoszę na kolegów.
– Czy rozmawialiście kiedykolwiek z Peterem na temat tego, co was spotyka?
Derek pokręcił głową.
– Nie. Nie musieliśmy o tym gadać, bo każdy z nas wiedział, co
znaczy być poniżanym na każdym kroku.
– Jak często dochodziło do podobnych incydentów… raz w
tygodniu?
Derek prychnął.
– Co najmniej raz dziennie.
– Czy tylko ciebie i Petera spotykały te przykrości?
– Nie. Byli też inni.
– Kto najczęściej stosował te praktyki?
– Mięśniacy – odparł Derek. – Matt Royston, Drew Girard, John Eberhard…
– Czy jakieś dziewczęta również celowały w poniżaniu innych?
– Jasne. Te, które patrzyły na nas tak, jakbyśmy byli jakimś paskudztwem, rozplaśniętym na przedniej szybie samochodu. Courtney
Ignatio, Emma Alexis, Josie Cormier, Maddie Shaw.
– Jak należy się zachować, gdy ktoś cię próbuje zamknąć w ciasnej szafce?
– Nie sposób się przed tym obronić, ponieważ te gwiazdy sportu są silniejsze… więc trzeba po prostu to przeczekać.
– Czy prawdziwe byłoby stwierdzenie, że grupa osób, którą wymieniłeś – Matt, Drew, Courtney, Emma i reszta – prześladowała kogoś bardziej zajadle niż pozostałych kolegów?
– Owszem – odparł Derek. – Petera.
Po tych słowach mecenas zasiadł za stołem, a podniosła się pani prokurator.
– Derek, powiedziałeś nam, że ty również bywałeś ofiarą przemocy werbalnej i fizycznej – zaczęła.
– Tak.
– Jednak z tego powodu nie pomagałeś Peterowi w konstruowaniu bomby mającej posłużyć do wysadzenia w powietrze cudzego auta, zgadza się?
– Nie pomagałem.
– Nie pomogłeś Peterowi włamać się do komputerów i centrali telefonicznej Sterling High, by uniemożliwić wezwanie pomocy?
– Nie.
– Nie ukradłeś nikomu broni i nie ukrywałeś jej w swoim pokoju?
– Nie.
Diana Leven postąpiła krok do przodu.
– W odróżnieniu od swojego przyjaciela nie opracowałeś planu spacyfikowania szkoły i wystrzelania kolegów, którzy ci najbardziej dokuczali?
Derek zwrócił się w stronę Petera i spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie – odparł. – Ale czasami bardzo żałuję, że nie miałem na to
dość odwagi.
W ciągu lat pracy w zawodzie położnej Lacy często spotykała swoje dawne pacjentki – w supermarkecie, w banku, na ścieżce rowerowej. Większość z nich zawsze z dumą prezentowała swoje dzieci – wówczas
już trzy-, siedmio- czy piętnastoletnie. „Popatrz, jak cudownie się spisałaś” – mówiły niektóre, jakby pomoc w sprowadzeniu na świat dziecka miała jakikolwiek wpływ na jego dalszy rozwój.
Teraz, w konfrontacji z Josie Cormier, Lacy nie umiała precyzyjnie zdefiniować swoich odczuć. Pół dnia spędziły na grze w wisielca – co
w
tej sytuacji było doprawdy ironią losu. Lacy przyjęła Josie na świat, ale
znała ją również jako małą dziewczynkę, która przyjaźniła się z jej synem. A potem serdecznie ją znienawidziła za okrucieństwo, z jakim porzuciła Petera. Może Josie nie zapoczątkowała prześladowań, których
w szkole średniej doświadczał Peter, ale też nie zrobiła nic, bym im zapobiec, co w opinii Lacy czyniło tę dziewczynę winną na równi z innymi.
I nagle się okazało, że Josie nie tylko wyrosła na piękną młodą
kobietę, ale również na osobę zrównoważoną, cichą i myślącą. Nie miała
nic wspólnego z pustymi, materialistycznie nastawionymi pannicami, paradującymi po głównej galerii handlowej. Stanowiły one trzon elity Sterling High, a Lacy zawsze przywodziły na myśl pajęczyce – czarne wdowy, bezustannie rozglądające się za kimś, komu mogłyby zrujnować życie. Lacy była też szczerze zdumiona, gdy Josie zaczęła
ją
wypytywać o Petera: Czy się denerwował przed rozprawą? Czy życie
w
więzieniu jest ciężkie? Czy nikt go tam nie prześladuje? „Napisz do niego list – zasugerowała Lacy. – Z pewnością sprawisz tym Peterowi
prawdziwą przyjemność”.
Josie szybko umknęła wzrokiem i wówczas Lacy sobie
uprzytomniła, że tak naprawdę ta dziewczyna nie przejmuje się losem Petera – stara się jedynie być uprzejma.
Rozprawa została odroczona do następnego dnia; sędzia zwolnił świadków do domu, wydając przez zastępców szeryfa surowe zalecenie, by nie oglądali wiadomości telewizyjnych, nie czytali gazet i
z
nikim nie rozmawiali na temat toczącego się procesu. Lacy wyszła z salki i skierowała się do toalety; minie dobrych kilka minut, zanim będzie mogła wsiąść do samochodu i pojechać do domu, ponieważ Lewis nieszybko zdoła się przebić przez hordy reporterów koczujących pod salą rozpraw.
Kiedy wyszła z kabiny i myła ręce, do łazienki weszła Alex Cormier. Wraz z nią wtargnął z holu zgiełk, który jednak ucichł jak nożem
uciął po zamknięciu drzwi. Oczy obu kobiet spotkały się w długim lustrze, umieszczonym nad umywalkami.
– Lacy… – mruknęła Alex.
Lacy sięgnęła po papierowy ręcznik. Nie wiedziała, jak zareagować
na obecność Alex Cormier. Teraz wprost nie mogła uwierzyć, że w
pewnym momencie życia miały sobie w ogóle coś do powiedzenia. Swego czasu w gabinecie Lacy stała trzykrotka, która powoli obumierała, dopóki sekretarka nie przesunęła sterty książek leżących
na
parapecie i blokujących dopływ światła. Zapomniała jednak przestawić
roślinę i połowa pędów zaczęła się garnąć do odsłoniętego okna, wyginając się w sposób przeczący prawom grawitacji. Lacy i Alex przypominały tę trzykrotkę: Alex nadała swojemu życiu nowy
kierunek, a Lacy… cóż, ona tego nie zrobiła. W rezultacie karlała, więdła, dusiła się w plątaninie własnych dobrych chęci.
– Tak mi przykro – powiedziała Alex. – Tak mi przykro, że musisz
przez coś podobnego przechodzić.
– Mnie również przykro.
Wyglądało na to, że Alex chce jeszcze coś dodać, ale w końcu się nie odezwała. Lacy też nie miała ochoty na rozmowę. Skierowała się więc ku drzwiom z zamiarem odszukania Lewisa. Zatrzymał ją jednak głos Alex.
– Lacy… ja niczego nie zapomniałam.
Lacy się odwróciła.
– Peter lubił kanapki z piankami owocowymi i masłem
orzechowym. – Alex uśmiechnęła się blado. – I miał najdłuższe rzęsy, jakie kiedykolwiek widziałam u małego chłopca. Poza tym umiał znaleźć nawet najdrobniejszą rzecz, jaką zdarzyło mi się upuścić – kolczyk, szkło kontaktowe, szpilkę – zanim bezpowrotnie zginęła. Podeszła do Lacy.
– Tak długo, jak coś żyje w ludzkiej pamięci, nie rozpływa się w niebycie, prawda?
Lacy spojrzała na Alex poprzez łzy.
– Dziękuję – szepnęła. Po czym szybko wyszła z toalety, by
całkowicie się nie załamać na oczach tej kobiety – teraz już zupełnie obcej – która umiała zrobić coś, do czego Lacy nie była zdolna: spojrzeć
na przeszłość jak na cenny skarb, a nie źródło klęski.
– Josie – odezwała się matka po drodze do domu – dzisiaj w sądzie odczytano pewien mail. Ten, który Peter wysłał na twój adres.
Josie odwróciła się w stronę Alex przerażona. Powinna była przewidzieć, że sprawa tego maila wyjdzie na rozprawie; jak mogła być
taka głupia i wcześniej o tym nie pomyśleć?!
– Nie miałam pojęcia, że Courtney go rozesłała – rzuciła
pośpiesznie. – Nawet go nie widziałam na oczy, dopóki go nie
przeczytała cała szkoła.
– To musiało być bardzo przykre.
– Cóż… było. Wszyscy się dowiedzieli, że on się we mnie kocha.
Matka posłała jej spojrzenie z ukosa.
– Miałam na myśli PETERA.
Josie przypomniała sobie nagle dzisiejsze spotkanie z Lacy
Houghton. Minęło zaledwie dziesięć lat, a Lacy tak bardzo zapadła się w sobie i niemal całkiem posiwiała. Czy to możliwe, że rozpacz gwałtownie przyśpiesza bieg czasu? Zmieniony wygląd matki Petera
był dla Josie straszliwie przygnębiający, ponieważ pamiętała ją jako radosną osobę, która nigdy nie nosiła zegarka i zupełnie się nie przejmowała, że dzieci robią bałagan, o ile w jego następstwie powstawało coś godnego uwagi. Kiedy Josie była mała i spędzała popołudnia u Petera, Lacy czasami piekła dla nich ciastka ze wszystkiego, co akurat znajdowało się w spiżarce. Z płatków zbożowych, pszenicznych kiełków, żelków i pianek owocowych. Z chleba świętojańskiego, skrobi kukurydzianej i dmuchanego ryżu. Pewnej zimy kazała zrzucić do piwnicy całą wywrotkę świeżego piasku,
aby Peter i Josie mogli budować zamki. Pozwalała im malować chleb
do
kanapek farbkami spożywczymi, rozpuszczonymi w mleku, tak że nawet lunch był dziełem sztuki. Josie uwielbiała przesiadywać u Petera;
w jej wyobrażeniach tak właśnie wyglądał prawdziwy rodzinny dom. Odwróciła twarz do okna.
– Myślisz, że to moja wina, prawda?
– Nieee…
– Czy tak twierdzili dzisiaj w sądzie prawnicy? Że doszło do tej strzelaniny, ponieważ nie lubiłam Petera… tak jak on mnie?
– Żaden prawnik nie powiedział nic podobnego. Obrona
koncentrowała się przede wszystkim na szykanach, jakie spotykały Petera. Podkreślała, że praktycznie nie miał żadnych przyjaciół. – Zatrzymały się na czerwonym świetle. Opierając lekko dłoń o kierownicę, Alex zwróciła się w stronę córki. – Właściwie dlaczego przestałaś utrzymywać z nim przyjazny kontakt?
Funkcjonowanie na marginesie jest chorobą zakaźną. Josie przypomniała sobie, jak w podstawówce Peter zrobił sobie berecik z antenką z aluminiowej folii po kanapkach i chodził w nim po całym placu zabaw, bo chciał przechwycić komunikaty nadawane przez UFO. Nie zdawał sobie sprawy, że inni się z niego nabijają. Nie zdawał sobie z
tego sprawy ani wtedy, ani później.
Mignął jej też w głowie obraz Petera skamieniałego w kafeterii, ze spodniami opadłymi do kostek, usiłującego zakryć ręką krocze. Zadźwięczały jej w uszach słowa Matta: „Obiekty odbite w lustrze są
z
reguły mniejsze niż w naszych wyobrażeniach”.
Może Peter w końcu pojął, co naprawdę ludzie o nim myślą.
– Nie chciałam, żeby mnie traktowano jak Petera – odpowiedziała. Podczas gdy tak naprawdę powinna powiedzieć: „Nie miałam dość odwagi”.
Powrót do więzienia wiąże się z degradacją. Trzeba zwrócić
atrybuty przynależności do cywilizowanej rasy ludzkiej – buty, marynarkę, krawat – a następnie poddać się rewizji: mocno nachylić,
by
strażnik ręką w gumowej rękawiczce sprawdził, czy w jakimś otworze ciała nie przemyca się kontrabandy. Potem się dostaje czysty więzienny
kombinezon, za szerokie gumowe klapki i znowu człowiek się idealnie upodobnia do wszystkich innych wokół. Wówczas już nawet przed samym sobą nie można udawać, że jednak jest się kimś lepszym od reszty.
Peter rzucił się na swoją pryczę i zakrył oczy ramieniem. Facet
dzielący z nim celę, oczekujący na proces za zgwałcenie sześćdziesięciosześcioletniej kobiety, dopytywał się, jak poszło w sądzie,
ale Peter nie zaszczycił go odpowiedzią. Prawo do milczenia było jedną
z nielicznych swobód, jakie mu jeszcze pozostały. Poza tym chciał zatrzymać dla siebie prawdę: gdy się znalazł w więzieniu, poczuł ulgę, że wrócił (czy doprawdy wolno mu już tak powiedzieć?) do siebie. Tutaj nikt nie patrzył na niego niby na zrakowaciałą narośl. Tutaj w ogóle nikt na niego nie patrzył. Kropka.
Tutaj nikt o nim nie mówił jak o wynaturzonej bestii.
Tutaj nikt go nie potępiał, ponieważ wszyscy jechali na tym samym wózku.
Więzienie w gruncie rzeczy niewiele się różniło od publicznej
szkoły. Strażnicy pełnili te same funkcje co nauczyciele – utrzymywali jaki taki poziom dyscypliny, zapewniali więźniom podstawowe
potrzeby bytowe i pilnowali, żeby nikt nikomu nie wyrządził poważniejszej krzywdy. Poza tym się nie wtrącali. Każda wykonywana tutaj praca też nie miała większego sensu – codzienne czyszczenie toalet
czy zasuwanie z wózkiem bibliotecznym po korytarzu oddziału o minimalnym nadzorze było równie bezużyteczne jak pisanie rozprawki na temat cnót obywatelskich czy wkuwanie na pamięć wszystkich liczb
pierwszych – żadna z tych umiejętności nikomu na nic nie mogła się przydać w codziennym życiu. I tak jak w szkole średniej, jedynym sposobem na przetrwanie więzienia było zaciśnięcie zębów i odbębnienie tego, co do człowieka należy.
Nie wspominając już, że tutaj – podobnie jak w szkole – Peter też nie cieszył się popularnością.
Przypomniał sobie dzisiejszą paradę uczniów Sterling High, których Diana Leven podprowadzała, wciągała czy dowoziła wózkiem na miejsce dla świadków. Jordan wyjaśniał, że chodziło o wzbudzenie powszechnego współczucia; oskarżenie chciało zaprezentować te wraki
ludzkie, zanim będzie musiało przejść do twardych konkretów. Jordan utrzymywał, że wkrótce będą mieli szanse pokazać, jaką ruiną stało się
życie Petera. To akurat coraz bardziej Peterowi wisiało. Nie mógł się natomiast nadziwić, jak niewiele w gruncie rzeczy się zmieniło.
Przez chwilę wbijał wzrok w sprężyny górnej pryczy, a potem
odwrócił się twarzą do ściany i wetknął róg poduszki do ust, żeby nikt nie usłyszał jego płaczu.
Chociaż John Eberhard już nigdy nie mógłby nazwać Petera ciotą…
bo z ledwością był w stanie wybełkotać swoje imię…
Chociaż Drew Girard już nigdy nie zostanie gwiazdą sportu…
Chociaż uroda Haley Weaver już nigdy nikogo nie zwali z nóg…
Ale oni wciąż należeli do kasty, do której Peter nigdy, przenigdy nie zdołałby awansować.
Tamten Dzień, 6:30 rano
– Peter. Peter?
Przewrócił się na bok i ujrzał ojca stojącego w progu pokoju.
– Wstałeś już?
Czy wyglądało na to, że już wstał?! Peter jęknął i wyciągnął się na wznak. Zamknął na moment oczy i przebiegł w myślach rozkład czekającego go dnia. Angielskifrancuskimatmahistoriachemia. Jeden monotonny ciąg; amalgamat nudy.
Usiadł. Przeczesał palcami włosy, tak że stanęły na baczność. Z dołu dobiegała symfonia techno garnków i naczyń, wyjmowanych przez ojca
ze zmywarki. Za chwilę ojciec sięgnie po swój termokubek, napełni go
kawą i wreszcie zostawi Petera samemu sobie.
Przydeptując nogawki spodni od piżamy, Peter powlókł się do
biurka i zalogował w Internecie. Chciał sprawdzić, czy ktoś nowy wypowiedział się na temat „Hide-n-Shriek”. Jeżeli ta gra okaże się tak dobra, jak mu się wydaje, będzie mógł ją zgłosić do półprofesjonalnego
konkursu. W tym kraju – ba, na całym świecie – aż się roiło od nastolatków takich samych jak on, które z pewnością gotowe byłyby zapłacić 39,99 za grę, gdzie karty rozdają ci pogardzani. Peter już wyobrażał sobie, jaką fortunę zbije na sprzedaży licencji na swój pomysł. Niewykluczone, że wówczas mógłby olać college – podobnie jak zrobił to Bill Gates. I niewykluczone, że pewnego dnia ludzie zaczną
wydzwaniać do niego jak szaleni i utrzymywać, że kiedyś byli jego najlepszymi przyjaciółmi.
Zmrużył oczy, po czym sięgnął po okulary, które trzymał przy klawiaturze. Ponieważ była pieprzona 6:30 rano – pora, o której od nikogo normalnego nie można wymagać dobrej koordynacji ruchowej
–
etui wymknęło mu się z rąk i uderzyło o któryś z klawiszy funkcyjnych.
Okno Internetu uległo minimalizacji, za to wyświetliła się zawartość
jednego z plików umieszczonych w koszu.
Wiem, że nigdy o mnie nie myślisz.
I z pewnością nie widzisz w nas pary.
Peter poczuł nagły zawrót głowy. Uderzył silnie w klawisz DELETE, ale nie osiągnął zamierzonego rezultatu.
Bez Ciebie jestem nikim.
Ale z Tobą, jak sądzę, mógłbym zostać kimś wyjątkowym. Spróbował zresetować komputer, ale ten się już totalnie zawiesił.
Peter nie był w stanie złapać oddechu ani ruszyć się z miejsca. Mógł jedynie wbijać wzrok w dowód własnej głupoty, który czarno na białym
miał przed oczami.
Czuł ostry ból w piersiach. Pomyślał, że to albo atak serca, albo jego mięśnie obracają się w kamień. Niezdarnie podrygując, schylił się, by dosięgnąć do kabla zasilania, i przy okazji trzasnął głową o kant blatu.
To sprawiło, że w oczach stanęły mu łzy – a przynajmniej w tym właśnie chciał upatrywać przyczyny płaczu.
Wyciągnął wtyczkę z kontaktu i ekran wypełniła martwa czerń.
Peter opadł z powrotem na krzesło i wówczas się okazało, że wyłączenie komputera niczego nie zmieniło. Wciąż widział te słowa, absolutnie wyraźnie, na ekranie monitora. Czuł pod palcami dotyk klawiszy, w które stukał, gdy pisał:
Kochający Peter Houghton.
W uszach zadudnił mu śmiech wszystkich zgromadzonych w
kafeterii.
Raz jeszcze zerknął na monitor. Matka zawsze powtarzała, że każde przykre doświadczenie można interpretować w kategorii porażki lub szansy na zmianę życia.
Niewykluczone więc, że właśnie otrzymał znak z nieba.
Łapiąc z trudem ustami powietrze, opróżnił plecak z podręczników, segregatorów i luźnych papierów. Sięgnął pod materac i wyszarpnął stamtąd dwa pistolety, które trzymał, na wypadek gdyby kiedyś mogły
się przydać.
Kiedy byłam mała, posypywałam ślimaki solą, po czym z lubością
patrzyłam, jak rozpływają się na moich oczach. Okrucieństwo często
przysparza nam radości, póki nie uświadomimy sobie, że niesie ze sobą
również cierpienie jakiejś innej istoty.
Można spokojnie należeć do frajerów, jeżeli nikt nie zwraca na
ciebie uwagi, ale w szkole jest to równoznaczne z natychmiastowym
prześladowaniem. Ty jesteś ślimakiem, oni trzymają w garściach sól. A
do tego są całkowicie pozbawieni sumienia. Absolutnie obce jest im
takie uczucie jak empatia.
Niedawno na lekcji socjologii poznaliśmy nowe słowo: Schadenfreude. Oznacza czerpanie przyjemności z cudzego nieszczęścia.
Myślę, że ma to wiele wspólnego z instynktem samozachowawczym. A
także z faktem, że poczucie więzi z grupą zdecydowanie się wzmacnia
poprzez zdefiniowanie wspólnego wroga i zwarcie przeciwko niemu
szeregów. To nieistotne, że ów wróg nigdy nie wyrządził nam żadnej
krzywdy – jest potrzebny, by można było udawać, że istnieje ktoś, kogo
nienawidzimy bardziej niż samych siebie.
A wiecie, dlaczego sól tak działa na ślimaki? Ponieważ jest rozpuszczalna w wodzie, z której w dużym stopniu składa się skóra
ślimaka. Nieszczęsne stworzenie po prostu całkowicie się rozpuszcza.
Podobnie sprawa ma się z pijawkami. Oraz ludźmi takimi jak ja.
Praktycznie z każdym stworzeniem o skórze zbyt cienkiej, by skutecznie broniła przed światem.
Pięć miesięcy później
Przez cztery godziny spędzone na miejscu dla świadków Patrick odtwarzał na nowo najkoszmarniejsze wspomnienia swojego życia. Komunikat, który dotarł do niego przez policyjne radio, kiedy
czekał w samochodzie na zmianę świateł; fale studentów, wylewające się z budynku Sterling High na podobieństwo straszliwego, masywnego
krwotoku; kałuże krwi, na których ślizgały się podeszwy jego butów, gdy przebiegał szkolne korytarze. Płyty sufitowe, dosłownie walące się
na głowę. Rozpaczliwe wołania o pomoc. Epizody, które wryły mu się w pamięć, ale których w danej chwili świadomie nie rejestrował: chłopiec siedzący w sali gimnastycznej na linii rzutów za trzy punkty, trzymający w ramionach umierającego przyjaciela; szesnaścioro dzieciaków, odnalezionych w schowku gospodarczym trzy godziny po zakończeniu strzelaniny, które bały się stamtąd wyjść, bo nie wierzyły, że zagrożenie już minęło; ostry zapach wodoodpornych markerów, którymi ratownicy wypisywali cyfry na czołach rannych, by później dokonać ich formalnej identyfikacji.
Pierwszej nocy po masakrze, gdy w gmachu wciąż uwijali się
śledczy z laboratorium kryminalistycznego, Patrick wyruszył na wędrówkę po klasach i korytarzach. Czuł się chwilami jak strażnik zbiorowej pamięci – przewodnik, który musi niepostrzeżenie przeprowadzić całą społeczność od rzeczywistości dawnej do obecnie zastanej. Omijając kałuże krwi, lustrował sale, w których wciąż na krzesłach wisiały kurtki uczniów, jakby ci wyskoczyli tylko na moment
i
lada chwila mieli tu powrócić. Wszędzie widniały dziury po kulach, a mimo to jakiś dowcipniś, siedzący w bibliotece, miał czas i ochotę ułożyć figurki: Gumby i Pokey – w wysoce kompromitującej pozycji. Spryskiwacze przeciwpożarowe zamieniły jeden z korytarzy w małe jezioro, ale na ścianach wciąż widniały barwne plakaty, zapowiadające
doroczny wiosenny bal.
Diana uniosła w górę dowód rzeczowy oskarżenia numer 522.
– Detektywie, czy poznaje pan tę wideokasetę?
– Owszem. Zawiera zapis obrazu z kamery zamontowanej w
kafeterii Sterling High. Są na niej zarejestrowane wydarzenia, do jakich
doszło 6 marca 2007 roku.
– Czy jest to oryginał pozyskany na miejscu przestępstwa?
– Tak.
– Kiedy po raz ostatni pan ją oglądał?
– W przeddzień rozpoczęcia procesu.
– Czy nagranie poddano jakiejkolwiek obróbce?
– Nie.
Diana zwróciła się w stronę Wagnera.
– Wysoki sądzie, wnoszę o przedstawienie ławie przysięgłych
zapisu utrwalonego na kasecie.
Chwilę później jeden z zastępców szeryfa wtoczył na salę kombo TV/wideo.
Nagranie nie porażało ostrością, ale ukazywało wszystkie
najważniejsze szczegóły. W górnym prawym rogu widoczna była kobieta prowadząca kafeterię, nakładająca wielką łyżką potrawy i podająca talerze uczniom stojącym w długiej kolejce, przesuwającym się
pojedynczo, powoli niczym krople w dożylnym wlewie. Na pierwszym planie – stoliki pozajmowane przez uczniów. Patrick mimowolnie powędrował wzrokiem ku umieszczonemu centralnie, przy którym siedziała Josie ze swoim chłopakiem.
Który zjadał jej talarki kartoflane.
Przez znajdujące się po lewej stronie drzwi wkroczył jakiś chłopiec.
Na ramieniu miał niebieski plecak i chociaż jego twarz pozostawała niewidoczna, odznaczał się tą samą drobną budową ciała i charakterystycznym nachyleniem ramion, co Peter Houghton. Chwilę później nowo przybyły znalazł się poza zasięgiem obiektywu kamery. Rozległ się natomiast huk wystrzału i jedna z dziewcząt opadła bezwładnie na oparcie krzesła, a na przodzie jej bluzki wykwitła krwawa plama.
Rozległ się rozdzierający krzyk, a po nim dziesiątki następnych, zagłuszanych kolejnymi wystrzałami. Na ekranie znowu się pojawił Peter Houghton, tym razem z pistoletem w dłoni. Uczniowie rzucili się do panicznej ucieczki; niektórzy próbowali się kryć pod stołami. Automat do napojów, przeszyty kulami, wydał z siebie serię przenikliwych poświstów, po czym eksplodował strugami coli, sprite’a
i
wody gazowanej. Niektórzy trafieni studenci natychmiast padali na podłogę zwinięci jak embriony, inni próbowali się czołgać do wyjścia. Jedną z jeszcze poruszających się dziewcząt tratowali pędzący na oślep
koledzy; i w końcu ona także zamarła w bezruchu. Kiedy w kafeterii
pozostali już tylko zabici i ranni, Peter obszedł pobojowisko, zatrzymując się tu i ówdzie dla dokonania dokładniejszej inspekcji. Następnie zatrzymał się przy stoliku sąsiadującym z tym, przy którym siedziała Josie, i położył broń na blacie. Otworzył nietknięte pudełko z płatkami śniadaniowymi, napełnił nimi plastikową miskę i dolał mleka
z kartonika. Usiadł. Zjadł pięć pełnych łyżek. Potem wyjął z plecaka nowy magazynek, przeładował pistolet i wyszedł z kafeterii.
Diana zatrzymała odtwarzanie nagrania, a następnie spod stołu oskarżenia wyciągnęła nieduży plastikowy worek i podała go Patrickowi.
– Detektywie Ducharme, czy rozpoznaje pan ten dowód rzeczowy? Pudełko z płatkami Rice Krispies.
– Owszem.
– Gdzie został znaleziony?
– W kafeterii. Stał na tym samym stole, który przed chwilą
widzieliśmy na nagraniu.
Patrick wreszcie pozwolił sobie spojrzeć na Alex siedzącą na
widowni. Do tej pory nie chciał tego robić – nie byłby w stanie należycie
się wywiązać ze swojego zadania, gdyby jednocześnie musiał się
przejmować, w jaki sposób składane przez niego zeznania wpływają
na
kochaną przez niego kobietę. Była blada jak płótno i bardzo sztywno siedziała na krześle. Ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał się, by nie wstać z fotela, nie przeskoczyć przez barierkę i nie klęknąć u jej stóp. Już dobrze, chciał powiedzieć. Niemal dobrnęliśmy do końca.
– Detektywie – ponownie odezwała się Diana – co oskarżony
trzymał w dłoni w chwili zatrzymania?
– Pistolet.
– Czy w pobliżu znajdowały się jeszcze inne sztuki broni?
– Tak. Mniej więcej trzy metry dalej leżał drugi pistolet
identycznego typu.
Diana uniosła w górę dużą fotografię.
– Czy może pan powiedzieć, co przedstawia to zdjęcie?
– Szatnię gimnastyczną, w której doszło do zatrzymania Petera Houghtona. – Wskazał na pistolet leżący obok szafek, a następnie na drugiego glocka, znajdującego się nieopodal. – Oto broń, którą oskarżony upuścił tuż przed aresztowaniem, oznakowana symbolem
A.
To natomiast broń opisana jako B.
Mniej więcej trzy metry dalej leżało ciało Matta Roystona. Jego
biodro spoczywało w kałuży krwi, górna część czaszki nie istniała. Wszyscy przysięgli, jak jeden mąż, wstrzymali oddech. Ale Patrick
nie zwracał na nich najmniejszej uwagi – wpatrywał się w Alex; ona z
kolei w ogóle nie patrzyła na zwłoki Matta, nie mogła natomiast oderwać wzroku od cieniutkiej strużki krwi, która pociekła z rozbitej głowy Josie.
Życie ludzkie można postrzegać w kategorii ciągu potencjalnych alternatyw – jakże inaczej by się przedstawiało, gdybyśmy poprzedniego dnia zakupili los na loterię; gdybyśmy rozpoczęli studia na innej uczelni; zainwestowali w akcje, a nie obligacje; nie zaprowadzili
dziecka do przedszkola pamiętnego 11 września. Gdyby chociaż jeden nauczyciel zareagował w chwili, gdy Petera maltretowali koledzy. Gdyby Peter wetknął sobie lufę pistoletu w usta, zamiast kierować jej wylot na kogoś innego. Gdyby Josie stała przed Mattem, to ona mogłaby teraz spoczywać na cmentarzu. Do równie tragicznego finału mogłoby także dojść, gdyby Patrick zjawił się w szatni kilka sekund później. A gdyby nie był śledczym prowadzącym tę sprawę, pewnie nigdy w życiu nie poznałby Alex.
– Detektywie, czy ta broń została zabezpieczona przez policję?
– Tak.
– Czy poddano ją badaniom daktyloskopijnym?
– Tak. W laboratorium stanowym.
– Czy wykryto odciski palców na broni A?
– Owszem. Jeden. Na uchwycie.
– Czy pobrano odciski palców od Petera Houghtona?
– Tak. W izbie zatrzymań miejscowej komendy.
Diana poprosiła następnie Patricka, aby przybliżył przysięgłym
istotę badań daktyloskopijnych. Patrick wyjaśnił, że do celów identyfikacji sprawcy nadaje się odcisk, w którym można rozróżnić przynajmniej dziesięć wyraźnych minucji linii papilarnych – haczyków, rozwidleń, oczek, skrzyżowań. Tylko w takim wypadku można przeprowadzić analizę porównawczą, do której obecnie wykorzystuje się komputery.
– Czy odcisk znaleziony na uchwycie broni A porównano z
odciskami palców którejkolwiek z osób przebywających feralnego dnia na terenie Sterling High?
– Tak. Z odciskami Matta Roystona, pobranymi podczas autopsji.
– Czy wykazano zgodność linii papilarnych Matta Roystona z
liniami odcisku zdjętego z broni A?
– Nie.
– Czy wykazano zgodność linii papilarnych Petera Houghtona z
liniami odcisku zdjętego z broni A?
– Tak.
Diana skinęła głową.
– A co analiza daktyloskopijna wykazała w wypadku broni B?
– Zdjęto częściowy odcisk z języka spustowego. Bezwartościowy.
– Jak należy to rozumieć?
Patrick zwrócił się w stronę przysięgłych.
– Odcisk wartościowy z punktu widzenia kryminalistyki to taki,
który jest dostatecznie wyraźny i zawiera wystarczającą liczbę minucji,
by można go było skutecznie porównać z innymi odciskami. Ludzie zostawiają
odciski
swoich
linii
papilarnych
na
wszystkich
przedmiotach, których dotykają, ale nie wszystkie z tych odcisków nadają się do wykorzystania przez policję. Niektóre są zbyt niewyraźne,
inne – zbyt fragmentaryczne.
– A więc, detektywie, nie sposób jednoznacznie stwierdzić, kto
zostawił odcisk palca na broni B?
– Nie.
– Ale jednocześnie nie można wykluczyć, że ów odcisk jest
odciskiem Petera Houghtona?
– Nie można.
– Czy odkryto poszlaki sugerujące, że poza Peterem Houghtonem
jakaś inna osoba, przebywająca na terenie Sterling High owego dnia, również miała przy sobie broń?
– Nie.
– Ile ostatecznie egzemplarzy broni znaleziono w szatni gimnastycznej?
– Cztery – odparł Patrick. – Dwa wspomniane pistolety oraz dwa karabinki, które się znajdowały w plecaku oskarżonego.
– Czy oprócz badań daktyloskopijnych broń poddano jeszcze innym badaniom laboratoryjnym?
– Owszem. Testom balistycznym.
– Czy mógłby pan wyjaśnić przysięgłym, na czym polegają owe
testy?
– Z broni zabezpieczonej na miejscu przestępstwa wystrzeliwuje się pocisk do specjalnego zbiornika z wodą – odparł Patrick. – Po uderzeniu
iglicy i przejściu przez lufę na pocisku oraz jego łusce pozostają mikroślady, które są unikalne dla każdego pistoletu czy karabinka. Dlatego też oddając strzały testowe, jesteśmy w stanie określić wzór owych mikrośladów charakterystyczny dla danej broni i zdecydować,
z
którego egzemplarza wystrzelono określone pociski. Natomiast badając
pozostałości substancji chemicznych w lufie, możemy stwierdzić, czy
w
ogóle strzelano z danej broni, i w przybliżeniu określić czas, jaki upłynął
od oddania strzału.
– Czy podobnym badaniom poddano wszystkie cztery sztuki broni, znalezione na miejscu przestępstwa?
– Tak.
– Jaki był rezultat testów?
– Strzelano tylko z obu pistoletów. Wszystkie pociski i łuski, które zebrano na miejscu przestępstwa, zostały wystrzelone z broni A. W chwili zabezpieczenia mechanizm spustowy broni B nie działał, ponieważ do komory zostały wprowadzone dwa pociski jednocześnie.
– Ale z broni B również strzelano owego dnia?
– Przynajmniej raz. – Patrick spojrzał na Dianę. – Jednak do chwili obecnej nie udało nam się odnaleźć ani wystrzelonego pocisku, ani jego
łuski.
Następnie Diana przeszła do szczegółowych pytań, dotyczących identyfikacji rannych oraz zabitych uczniów. Patrick rozpoczął swoją opowieść od chwili, gdy z budynku Sterling High wyniósł na rękach Josie Cormier, a zakończył na odtransportowaniu ostatniego ciała do kostnicy miejskiej.
Wówczas sędzia Wagner zarządził odroczenie procesu do
następnego rana.
Opuściwszy miejsce dla świadków, Patrick podszedł do Diany,
która przedstawiła mu plan batalii na kolejny dzień. Dwuskrzydłowe drzwi sali rozpraw stały otworem, ukazując tłumy reporterów osaczających każdego pałającego oburzeniem rodzica, który wykazywał
choć cień gotowości do udzielenia wywiadu. Patrick rozpoznał matkę jednej z uczennic – Jady Knight – postrzelonej w plecy podczas ucieczki
z kafeterii.
– Moja córka za nic nie pojedzie do szkoły przed jedenastą,
ponieważ przeraża ją sama myśl o dzwonku zwiastującym początek trzeciej lekcji – mówiła z przejęciem kobieta. – Strach towarzyszy jej
na
każdym kroku. Ta masakra zrujnowała jej życie. Peter Houghton powinien zapłacić za swój czyn przynajmniej tym samym.
Patrick nie miał najmniejszej ochoty na kontakt z dziennikarzami; a
na niego z pewnością rzuciliby się przedstawiciele wszystkich stacji telewizyjnych i gazet, ponieważ tego dnia był jedynym zeznającym w procesie świadkiem. Postanowił więc przez czas jakiś nie opuszczać sali.
Przysiadł na barierce oddzielającej strony procesu od galerii i czekał,
aż
w holu opadnie fala medialnego szaleństwa.
– Hej…
Odwrócił się na dźwięk głosu Alex.
– Co tu robisz? – zdziwił się. Był pewien, że tak jak poprzedniego
dnia, poszła na górę po Josie, siedzącą w pokoju przeznaczonym dla
świadków obrony.
– O to samo mogłabym zapytać ciebie.
Patrick skinął głową w stronę drzwi.
– Nie jestem w nastroju do bitwy.
Alex podeszła, objęła go ramionami, wtuliła twarz w jego szyję. A potem wzięła głęboki, konwulsyjny oddech, który Patrick poczuł we własnej piersi.
To nie był najlepszy dzień w życiu Jordana McAfee’ego. Gdy już
miał wychodzić z domu, synek wypluł na niego część swojego śniadania. Kiedy zajechał pod gmach sądu, nie mógł znaleźć miejsca
do
zaparkowania, ponieważ vany tych cholernych mediów mnożyły się jak
oszalałe króliki. W rezultacie spóźnił się dziesięć minut i sędzia Wagner
udzielił mu reprymendy. Na domiar złego Peter, z bliżej nieznanych przyczyn, ograniczył komunikację z Jordanem do niesprecyzowanych pomruków. I jakby tego było mało, pierwszym zadaniem, które go czekało tego dnia, było przesłuchanie rycerza w złocistej zbroi, który
z
narażeniem życia wpadł do budynku Sterling High, by poskromić bestialskiego napastnika… Doprawdy, rozkoszna perspektywa dla
adwokata.
– Detektywie – Jordan podszedł do miejsca dla świadków – przed
spotkaniem z przestępstwa
do komendy?
– Owszem.
naczelnym
patologiem
wrócił
pan
z
miejsca
– Tam w owym czasie znajdował się Peter?
– Tak.
– W więziennej celi… z kratami i ciężkimi zamkami?
– W celi aresztanckiej – skorygował Patrick.
– Czy wówczas Peter był o coś oskarżony?
– Nie.
– W istocie nie postawiono mu żadnych zarzutów aż do następnego ranka?
– Zgadza się.
– Gdzie mój klient spędził ową noc?
– W więzieniu hrabstwa Grafton.
– Detektywie, czy tamtego dnia rozmawiał pan z Peterem Houghtonem?
– Owszem.
– O co pan go pytał?
Patrick skrzyżował ramiona.
– Czy ma ochotę na kawę.
– I miał?
– Tak.
– Czy pytał go pan o incydent, do którego doszło w szkole?
– Zapytałem, co się wydarzyło.
– Jakiej Peter udzielił odpowiedzi?
– Powiedział, że chce do mamy.
– Rozpłakał się?
– Tak.
– Ściśle rzecz biorąc, przez cały czas, gdy próbował pan go przesłuchiwać, on płakał, zgadza się?
– Tak.
– Czy zadawał mu pan jeszcze jakieś inne pytania, detektywie?
– Nie.
Jordan podszedł bliżej do barierki.
– Nie zawracał pan sobie głowy dalszymi pytaniami, ponieważ mój klient nie był w stanie poddać się przesłuchaniu, prawda?
– Nie zadawałem żadnych więcej pytań – odparł Ducharme
beznamiętnym tonem. – Nie mam pojęcia, w jakim wówczas znajdował
się stanie.
– I zaprowadził pan to dziecko – siedemnastoletniego chłopca, który płakał i prosił o kontakt z matką – z powrotem do celi?
– Tak. Ale zapewniłem, że chcę mu pomóc.
Jordan zerknął na przysięgłych, by sprawdzić, czy dobrze
zapamiętali ostatnie słowa.
– I jak na to zareagował Peter?
– Spojrzał na mnie, a potem powiedział: „To oni wszystko
rozpętali”.
Curtis
Uppergate
był
psychiatrą
sądowym
z
dwudziestopięcioletnim doświadczeniem. Swoją wiedzę medyczną zdobywał na trzech uniwersytetach, zaliczanych do Ivy League, i szczycił się tak grubym CV, że mogłoby służyć za ogranicznik do
ciężkich drzwi. Chociaż miał liliowobiałą skórę, nosił włosy splecione
w
siwe dredy sięgające za ramiona, a do sądu przyszedł w afrykańskiej barwnej tunice. Prowadząca przesłuchanie Diana nie mogła wyzbyć się
wrażenia, że lada chwila Curtis zacznie się zwracać do niej per „siostro”.
– Dokładnie w jakiej dziedzinie jest pan ekspertem, doktorze?
– Pracuję z nastolatkami, którzy dopuścili się aktów agresji. Na potrzeby sądu badam naturę ich zaburzeń psychicznych – jeżeli takie wchodzą w grę – i opracowuję plan terapeutyczny. Diagnozuję również
stan umysłu młodocianych przestępców w chwili popełnienia
przestępstwa. portretu
typowego
sprawcy
szkolnej
strzelaniny;
dokonałem
analizy
Pomagałem
FBI
w
stworzeniu
psychologicznego
porównawczej masakr w Thurston High, Paducah, Rocori i Columbine.
– Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z przedmiotową sprawą?
– W kwietniu.
– Czy przestudiował pan akta Petera Houghtona?
– Owszem – odparł Curtis. – Wszystkie, które otrzymałem z pani
biura: dokumenty szkolne, karty medyczne, raporty policyjne, zapis przesłuchań prowadzonych przez detektywa Ducharme’a.
– Na czym przede wszystkim się pan koncentrował, doktorze?
– Na poszukiwaniu oznak mogących świadczyć o chorobie
psychicznej – organicznym podłożu agresywnego zachowania. A także
na
uwarunkowaniach
psychosocjologicznych,
wspólnych
dla
wszystkich sprawców przemocy szkolnej.
Diana zerknęła na przysięgłych; mieli puste spojrzenia.
– Czy na podstawie przeprowadzonych badań jest pan w stanie, z medycznego punktu widzenia, określić stan psychiczny Petera Houghtona w dniu 6 marca 2007 roku?
– Tak – zdecydowanie potwierdził Uppergate, zwracając się w
stronę ławy. – Peter Houghton – zaczął powoli i dobitnie – nie cierpiał na żadne zaburzenia psychiczne w chwili, gdy oddawał strzały w Sterling High. Z punktu widzenia prawa był w pełni poczytalny.
– Na jakiej podstawie wyciągnął pan powyższy wniosek?
– Definicja poczytalności zakłada zdolność do rozpoznania
znaczenia popełnianego czynu i pokierowania swoim zachowaniem. Zebrany materiał dowodowy jasno wskazuje, że Peter od pewnego czasu planował atak – zdobył broń, zgromadził amunicję, stworzył listę
celów, a dodatkowo przećwiczył ten Armagedon w wirtualnym świecie stworzonej przez siebie gry. Te wszystkie czynniki świadczą o premedytacji.
– Czy ową premedytację poświadczają jeszcze inne fakty?
– Owszem. Kiedy Peter przyjechał do szkoły i spotkał na parkingu przyjaciela, próbował go ostrzec, nakłonić do opuszczenia strefy zagrożenia. W ramach dywersji odpalił bombę pod jednym z samochodów, żeby bez przeszkód wnieść do budynku swój arsenał. Ukrył uprzednio załadowaną broń. Skoncentrował się na obszarach szkoły, gdzie wcześniej doznawał najdotkliwszych upokorzeń. Tak nie
działa osoba, która nie zdaje sobie sprawy z własnych poczynań – to zachowanie cechujące racjonalnie myślącego, ogarniętego gniewem – być może cierpiącego, ale w pełni poczytalnego – młodego człowieka. Diana zaczęła się przechadzać przed ławą przysięgłych.
– Doktorze, czy na potrzeby oceny stanu psychicznego oskarżonego
– którego uznał pan za działającego świadomie i z rozmysłem – przeprowadził pan analizę porównawczą omawianego przez nas wydarzenia z wcześniejszymi wypadkami masakr szkolnych?
Uppergate przerzucił za ramię jeden ze zmierzwionych
warkoczyków.
– Żaden ze sprawców – a mówimy tu o Columbine, Paducah, Rocori
i Thurston – nie cieszył się w szkole wysokim prestiżem społecznym. Żaden też nie był całkowicie wyobcowany, jednak nie uważał się za pełnoprawnego członka społeczności. Dotyczy to również Petera. Na przykład, należał do reprezentacji szkoły w piłce nożnej, ale był jednym
z dwóch zawodników nigdy niewystawianych do składu. Peter odznacza się wysokim stopniem inteligencji, ale nie znajdowało to odzwierciedlenia w jego ocenach. Zaangażował się uczuciowo, ale jego
awanse zostały odrzucone. Pewnie i swobodnie czuł się jedynie w
wykreowanej przez siebie rzeczywistości gier komputerowych… gdzie był bogiem.
– Czy to oznacza, że 6 marca 2007 roku Peter tkwił w świecie
własnych fantazji?
– W żadnym wypadku. Wówczas nie zaplanowałby swojego ataku
tak metodycznie i racjonalnie.
Diana odwróciła się w stronę świadka.
– Doktorze, pewne poszlaki wskazują, że Peter był nękany przez kolegów. Czy w swojej analizie uwzględnił pan ten aspekt?
– Owszem.
– Od lat prowadzi pan badania nad przemocą młodocianych. Proszę powiedzieć, jaki wpływ, według pana wiedzy, ma nękanie rówieśnicze na nastolatków w rodzaju Petera?
– W każdym przypadku masakry szkolnej próbowano grać tą kartą. Utrzymywano, że to właśnie z powodu prześladowań kolegów sprawca
w pewnym momencie nie wytrzymywał napięcia i postanawiał odpowiedzieć aktem agresji. Jednakże we wszystkich przypadkach – nie
wyłączając obecnego – napastnik wyolbrzymiał problem szykan. Dotykały one sprawcę w takim samym stopniu, jak wielu innych
uczniów.
– Dlaczego więc doszło do tych masakr?
– Chodziło o publiczną manifestację przejęcia kontroli nad
otoczeniem, w którym do tej pory sprawca czuł się bezsilny – wyjaśnił Curtis Uppergate. – Co jest kolejnym dowodem na działanie planowane
i racjonalne.
– Świadek do dyspozycji obrony – obwieściła Diana.
Jordan podniósł się z krzesła i podszedł do miejsca dla świadków.
– Doktorze, kiedy po raz pierwszy spotkał się pan z Peterem?
– Nie zostaliśmy sobie formalnie przedstawieni.
– Jest pan psychiatrą?
– O ile mi wiadomo.
– Zawsze sądziłem, że istota tego zawodu opiera się na osobistych kontaktach z pacjentem, na poznaniu jego sposobu postrzegania świata i
relacji, w jakich z nim pozostaje.
– To jeden z aspektów, owszem.
– Czyż nie jest to aspekt o fundamentalnym znaczeniu? – spytał
Jordan.
– Można tak powiedzieć.
– Czy w tej chwili wypisałby pan receptę dla Petera?
– Nie.
– Ponieważ musiałby pan zbadać go osobiście, by zdecydować, czy zaaplikowanie leku ma sens?
– Zgadza się.
– Doktorze, czy rozmawiał pan osobiście ze sprawcami strzelaniny
w Thurston High?
– Tak, rozmawiałem – odparł Uppergate.
– A z chłopcem z Paducah?
– Też.
– Z Rocori?
– Tak.
– Ale nie z chłopcami z Columbine…
– Jestem psychiatrą, panie McAfee – oświadczył Uppergate. – Nie medium spirytystycznym. Niemniej przeprowadziłem długie rozmowy z rodzinami owych chłopców. Przestudiowałem ich pamiętniki. Obejrzałem wszystkie nagrania wideo.
– Doktorze, czy chociaż raz porozmawiał pan z Peterem Houghtonem?
Curtis Uppergate miał niewyraźną minę.
– Nie… nigdy z nim nie rozmawiałem.
Jordan wrócił na swoje miejsce.
Diana zwróciła się w stronę sędziego.
– Oskarżenie kończy prezentację materiału dowodowego.
– Proszę. – Jordan wszedł do aresztanckiej celi i rzucił opakowaną kanapkę w stronę Petera. – Czy może zarządziłeś również strajk głodowy?
Peter spiorunował go wzrokiem, ale odwinął woskowany papier i odgryzł kawałek.
– Nie lubię indyka.
– Mam to gdzieś. – Jordan oparł się plecami o betonową ścianę. – No więc powiesz mi, co cię dziś ukąsiło?
– Wyobrażasz sobie, co się czuje, gdy trzeba wysłuchiwać ludzi,
którzy mówią o tobie w taki sposób, jakby ciebie w ogóle obok nich nie
było? Jakbyś nie słyszał tego, co wygadują?
– To reguły tej gry – odparł Jordan. – Teraz przyjdzie nasza kolej.
Peter zerwał się z ławki i podszedł do krat celi.
– Czy tak właśnie traktujesz tę rozprawę? Jak jakąś cholerną grę? Jordan zamknął oczy i policzył w duchu do dziesięciu, modląc się
przy tym o cierpliwość.
– Oczywiście, że nie.
– Ile zgarniesz kasy za tę sprawę? – spytał Peter.
– To nie twój…
– Ile?
– Zapytaj rodziców – odparł Jordan sucho.
– Ale zainkasujesz swoje honorarium bez względu na to, czy
wygrasz, czy przegrasz?
Po krótkiej chwili wahania Jordan skinął głową.
– Więc właściwie możesz mieć w dupie, jak się to wszystko
skończy?
Nagle Jordan ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że Peter ma zadatki na doskonałego adwokata. Ten typ nielinearnego myślenia, powiązany
z uporczywym wałkowaniem delikwenta, był wartością wyjątkowo cenną na sali sądowej.
– No co? – rzucił wojowniczo Peter. – Teraz i ty się ze mnie nabijasz?
– Nie. Prawdę powiedziawszy, właśnie doszedłem do wniosku, że byłbyś świetnym prawnikiem.
Peter opadł z powrotem na ławkę.
– Super. Może więzienie stanowe oferuje wykształcenie
uniwersyteckie w pakiecie razem z maturą.
Jordan wyjął kanapkę z rąk Petera i odgryzł spory kęs.
– Pożyjemy, zobaczymy, jak się potoczą sprawy.
Dorobek naukowy i referencje Kinga Wah zawsze wywoływały
wielkie wrażenie na przysięgłych. King w swojej karierze zdiagnozował
i opisał przypadki ponad pięciuset pacjentów. Wystąpił w charakterze głównego eksperta w 248 procesach sądowych – nie licząc obecnego. Ogłosił drukiem więcej publikacji niż jakikolwiek inny psychiatra, prowadzący badania nad zespołem stresu pourazowego. A na dodatek
– to doprawdy przepiękne! – Curtis Uppergate dokształcał się na trzech
prowadzonych przez niego seminariach.
– Doktorze Wah – zaczął Jordan – od kiedy pracuje pan nad tą sprawą?
– Od czerwca. Wówczas, na pańską prośbę, wyraziłem zgodę na spotkanie z Peterem.
– Czy do niego doszło?
–
Tak.
Poświęciłem
łącznie
ponad
dziesięć
godzin
na
przeprowadzenie wywiadu medycznego. Przestudiowałem również wnikliwie raporty policyjne, karty zdrowia oraz akta szkolne zarówno Petera, jak i jego starszego brata. Rozmawiałem z rodzicami chłopca. Następnie skierowałem go do doktora Lawrence’a Ghertza, neuropsychiatry dziecięcego.
– Dlaczego?
– Doktor Ghertz bada zmiany strukturalne mózgu dzieci i
młodzieży za pomocą metody diagnostycznej, zwanej obrazowaniem rezonansem magnetycznym, w skrócie MRI. Pozwala ona na wykrywanie takich zaburzeń, jak schizofrenia czy choroba afektywna dwubiegunowa,
ale
także
ustalenie
rozwojowych
przyczyn
absurdalnych zachowań nastolatków, które rodzice z reguły zrzucają
na
karb burzy hormonów. Naturalnie, niestabilność hormonalna wieku dojrzewania to fakt niezaprzeczalny, niemniej u podstaw problemu leży
zazwyczaj wciąż słabo wykształcona samokontrola i zaburzone funkcje
poznawcze.
Jordan zwrócił się w stronę przysięgłych.
– Czy państwo cokolwiek z tego zrozumieli? Bo ja już zupełnie się pogubiłem…
King uśmiechnął się szeroko.
– Przekładając to na ludzki język? Sporo można powiedzieć o
dziecku na rodziców
podstawie
obrazu
jego
mózgu.
Chociaż
większość
nie zdaje sobie siedemnastolatek,
z
tego
sprawy,
przyczyny,
dla
których
usłyszawszy, głową,
że
ma
wstawić
mleko
do
lodówki,
kiwa
potakująco
po czym całkowicie ignoruje polecenie, mogą być natury fizjologicznej.
– Czy dlatego skierował pan Petera do doktora Ghertza, że
podejrzewał pan schizofrenię lub psychozę afektywną?
– Nie. Ale rzetelność lekarska nakazywała mi sprawdzić, czy w grę
nie wchodzą podobne zaburzenia, zanim zacznę szukać innych przyczyn określonych zachowań.
– Rozumiem, że doktor Ghertz przysłał panu raport ze swoich
badań?
– Tak.
Jordan uniósł w górę diagram mózgu, który już wcześniej włączył
do materiałów dowodowych obrony, po czym podał go Kingowi.
– Czy mógłby pan objaśnić nam istotę przedstawionego tu zjawiska?
– Na podstawie skanów MRI doktor Ghertz doszedł do wniosku, że mózg Petera wykazuje cechy typowe dla wielu nastolatków: przede wszystkim niedojrzałość strukturalną kory przedczołowej.
– Prr! – wtrącił Jordan. – Znowu zaczynam się gubić.
– Kora przedczołowa jest niejako strażnikiem naszych emocji, zawiadującym planowaniem i kontrolą zachowań. To najpóźniej dojrzewająca struktura mózgu, stąd nastolatki – u których nie jest w
pełni rozwinięta – tak często popadają w poważne tarapaty. – King wskazał na niewielki punkt w diagramie, zlokalizowany w środkowym obszarze. – Tutaj mamy ciało migdałowate. Ponieważ centrum decyzyjne jeszcze nie jest u nastolatków odpowiednio ukształtowane, młodzi ludzie działają z poziomu zawiadywanego przez tę małą strukturę. A ona stanowi epicentrum reakcji impulsywnych, dyktowanych silnymi emocjami – jak gniew czy strach – lub pierwotnymi odruchami. Innymi słowy, jest to obszar mózgu, odpowiedzialny za motywacje w rodzaju: „Ponieważ moi kumple też uznali, że to doskonały pomysł”.
Większość przysięgłych zareagowała śmiechem, Jordan natomiast zerknął w stronę Petera. Chłopak nie kulił się już zrezygnowany na krześle, ale wyprostowany, z żywym zainteresowaniem śledził wywód psychiatry.
– To doprawdy fascynujące zagadnienie – ciągnął King. – Dwudziestokilkulatek jest zdolny do podejmowania racjonalnych
decyzji w zależności od kontekstu sytuacyjnego… natomiast często jest
to nieosiągalny wyczyn dla siedemnastolatka.
– Czy doktor Ghertz przeprowadził jakieś dodatkowe badania?
– Tak. Za pomocą wspomnianej techniki rezonansu magnetycznego zobrazował pracę mózgu Petera podczas wykonywania prostego testu psychologicznego. Peterowi pokazano kilka fotografii ludzkich twarzy i poproszono go o rozpoznanie wyrażanych mimiką emocji. W odróżnieniu od grupy kontrolnej, złożonej z ludzi dorosłych, Peter nieustannie popełniał błędy. W szczególności mylił strach z gniewem lub smutkiem. Skan MRI wykazał, że strukturą, która ulegała aktywizacji podczas wykonywania przez Petera tego testu, było ciało migdałowate, a nie – jak u osób dojrzałych – kora przedczołowa.
– Jakie płyną z tego wnioski, doktorze Wah?
– Obszar mózgu odpowiedzialny za podejmowanie świadomego, racjonalnego i planowego działania jest u Petera wciąż w fazie rozwojowej. Inaczej mówiąc, z fizjologicznego punktu widzenia, nie jest
on jeszcze zdolny do takich działań.
Jordan powiódł wzrokiem po przysięgłych, by sprawdzić, jak
przyjęli to ostatnie stwierdzenie.
– Doktorze Wah, powiedział pan, że również osobiście badał Petera.
– Owszem. W zakładzie penitencjarnym. Odbyłem z nim dziesięć ponadgodzinnych sesji.
– Gdzie dokładnie pan się z nim spotykał?
– W małej salce konferencyjnej. Wyjaśniłem mu, kim jestem i że współpracuję z jego adwokatem.
– Czy Peter wykazywał niechęć do rozmowy?
– Wręcz przeciwnie. Powiedziałbym… – King zawiesił głos – …że towarzystwo drugiego człowieka sprawiało mu przyjemność.
– Czy coś szczególnego uderzyło pana w jego zachowaniu?
– Nie okazywał emocji. Nie uśmiechał się, nie płakał, nie reagował wrogością. W naszym fachu określamy takie zjawisko spłaszczeniem afektu.
– Na jaki temat rozmawiał pan z chłopcem?
King spojrzał na Petera z uśmiechem.
– Na temat drużyny Red Sox – odparł. – I jego rodziny.
– Czego się pan dowiedział?
– Że bostończycy zasłużyli na kolejne mistrzostwo. Co – jako zagorzały fan Jankesów – już samo w sobie mógłbym uznać za dowód
niezdolności Petera do racjonalnego myślenia.
– A co Peter powiedział na temat swojej rodziny?
– Że mieszka z ojcem i matką. Że miał starszego o prawie dwa lata
brata,
Joeya,
który
zginął
w
wypadku
samochodowym,
spowodowanym przez pijanego kierowcę. Rozmawialiśmy także o hobby Petera – programowaniu komputerowym – oraz o jego dzieciństwie.
– Czego się pan dowiedział na ten ostatni temat?
– Wspomnienia Petera koncentrują się na epizodach, kiedy padał
ofiarą szykan ze strony rówieśników, bądź nieadekwatnego potraktowania przez dorosłych, którzy w jego mniemaniu mogli, ale nie
chcieli mu pomóc. Opisał przypadki wysuwania gróźb pod jego adresem („Zjeżdżaj albo ci przywalę”), niczym niesprowokowanych ataków fizycznych oraz poniżających i boleśnie raniących ataków werbalnych – jak na przykład wyzywanie od pedałów lub ciot.
– Czy Peter powiedział, kiedy rozpoczęły się te szykany?
– W pierwszym dniu przedszkola, już w szkolnym autobusie, gdy najpierw jeden z chłopców podstawił mu nogę, a następny wyrzucił przez okno nowe, wymarzone pudełko na lunch. Prześladowania się ciągnęły do czasu tragicznych wydarzeń z szóstego marca – ostatni, wyjątkowo przykry epizod miał miejsce zaledwie parę tygodni przed strzelaniną: doszło wówczas do publicznego upokorzenia Petera po tym, jak osoba trzecia ujawniła, że żywi on głębsze uczucie do jednej
ze
szkolnych koleżanek.
– Doktorze, czy Peter zgłaszał się do kogokolwiek o pomoc?
– Owszem, ale i takie sytuacje obracały się przeciwko niemu. Na przykład, pewnego razu, zaatakowany przez kolegę, Peter zaczął się bronić. Świadkiem tej sytuacji był jeden z nauczycieli, który obu chłopców zaprowadził do dyrektora. W rezultacie obaj zostali ukarani zawieszeniem, mimo że w przypadku Petera chodziło jedynie o samoobronę. – King rozsiadł się wygodniej w fotelu. – Na wspomnienia
z okresu ostatnich kilkunastu miesięcy silnie rzutuje śmierć brata i przykre przeświadczenie, że Peter nie zdoła dorównać Joeyowi w żadnej dziedzinie i z tego też powodu będzie źródłem rozczarowania dla rodziców.
– Co jeszcze mówił o rodzicach?
– Że ich kocha, ale nie może na nich liczyć.
– W jakim sensie?
– Nie wierzył, by byli zdolni chronić go przed szykanami. Uważał,
że nie rozumieją jego doświadczeń ani uczuć.
Jordan zwrócił się w stronę przysięgłych.
– Czy na podstawie rozmów z Peterem oraz wyników badań
doktora Gertza jest pan w stanie postawić diagnozę medyczną odnośnie
do stanu umysłu Petera w dniu 6 marca 2007 roku?
– Owszem. Peter cierpiał na zespół stresu pourazowego. Na PTSD.
– Zechciałby pan wyjaśnić, co to takiego?
King skinął głową.
– Jest to zaburzenie wywołane głęboko traumatycznym przeżyciem
– często związanym z poniżeniem fizycznym i/lub psychicznym. Wszyscy słyszeliśmy o żołnierzach, którzy po powrocie z wojny nie są w stanie się przystosować do normalnego życia na skutek PTSD. Ludzie
cierpiący na to zaburzenie często bywają nękani przez reminiscencyjne
koszmary senne; izolują się od innych, nie czują więzi z otoczeniem.
W
wypadkach ekstremalnych doświadczają halucynacji lub dysocjacji osobowości.
– Mamy rozumieć, że rankiem 6 marca Peter halucynował?
– Nie. Jestem natomiast przekonany, że znajdował się w stanie dysocjacji.
– Co to takiego?
– Stan, w którym czasowo dochodzi do oddzielenia sfery
poznawczej od afektywnej. Ujmując to obrazowo: ktoś jest obecny ciałem, ale nieobecny duchem. Mechanicznie wykonuje jakieś czynności, ale świadomie nad nimi nie panuje.
– Chwileczkę, doktorze… – Jordan teatralnie zmarszczył brwi. –
Chce nam pan powiedzieć, że osoba w takim stanie może normalnie prowadzić samochód?
– Naturalnie.
– I odpalić ładunek wybuchowy?
– Tak.
– Załadować broń?
– Tak.
– Oddać z niej strzały?
– Oczywiście.
– I przez cały ten czas owa osoba nie będzie miała świadomości, co czyni?
– Tak jest, panie McAfee – odparł Wah.
– W pana opinii, w którym momencie doszło do dysocjacji?
– Podczas jednej z naszych rozmów Peter opowiadał, jak rankiem szóstego marca chciał się zalogować do Internetu, żeby sprawdzić, czy
pojawiły się nowe opinie na temat jego najnowszej gry. Przez pomyłkę
jednak otworzył stary plik – mail wysłany do Josie Cormier, w którym wyznawał jej swoje uczucia. To ten sam mail, który kilka tygodni wcześniej został rozesłany do wszystkich uczniów Sterling High, a następnie stał się przyczyną jeszcze gorszego poniżenia, jakiego doznał
Peter, gdy jeden z kolegów ściągnął mu spodnie w szkolnej kafeterii. Peter utrzymuje, że nie pamięta, co się wydarzyło po tym, jak ponownie
zobaczył ów mail.
– Doktorze, ja co chwila otwieram pomyłkowo jakieś stare pliki, a jednak nie popadam w stan dysocjacji – zauważył Jordan, wcielając się
w rolę adwokata diabła.
– Należy pamiętać, że komputer odgrywał w życiu Petera rolę szczególną: był dla niego ostoją bezpieczeństwa. Pomagał stworzyć świat stojący w opozycji do rzeczywistości – zaludniony postaciami ceniącymi Petera, wśród których czuł się swobodnie i w pełni panował nad sytuacją. Gdy i do tego ostatniego bastionu wtargnęło upokorzenie,
włączył się potężny mechanizm obronny, jakim jest dysocjacja osobowości.
Jordan skrzyżował ramiona.
– Doktorze… mówimy tutaj o jednym mailu. O nękaniu przez
kolegów. Czy doprawdy możemy podobne incydenty stawiać na równi
z traumą, jakiej doświadczyli weterani wojny w Iraku czy też ocalali z ataku na WTC?
– Gdy mówimy o PTSD, musimy uwzględniać jeden niezwykle
istotny fakt: reakcja emocjonalna na określone wydarzenia jest
subiektywna podłoża
i
osobnicza.
Dramatycznym
epizodem,
leżącym
u
PTSD, dla jednej nieprzyjemne,
osoby
będzie
brutalny
gwałt,
dla
innej
–
ale niegroźne obmacywanie w metrze. Wszystko zależy od konstrukcji psychicznej podmiotu.
King zwrócił się w stronę przysięgłych.
– Niewykluczone, że niektórzy z państwa słyszeli o syndromie
maltretowanej
pozornie
absurdalnego
wydarzenia:
kobieta
poddawana
przez
lata
kobiety.
To
właśnie
za
jego
sprawą
dochodzi
do
maltretowaniu zabija swojego prześladowcę, gdy jest on pogrążony w głębokim śnie, a więc zupełnie jej nie zagraża.
– Sprzeciw! – wykrzyknęła Diana. – Czy ktoś widzi na ławie przysięgłych maltretowaną kobietę?
– Ja jednak dopuszczam kontynuowanie wywodu – zarządził sędzia Wagner.
– Kobieta cierpiąca na PTSD – będąca ofiarą nieustannej i eskalującej przemocy – przestaje dostrzegać granicę pomiędzy zagrożeniem rzeczywistym a wyobrażonym, czy wręcz w danej chwili nieistniejącym.
Żyje w ciągłym strachu przed tym, co się może lada moment zdarzyć,
i
w końcu chwyta za broń, nawet jeżeli jej mąż akurat chrapie w najlepsze. Dla niej on nawet w owej chwili stanowi źródło bezpośredniego zagrożenia – wyjaśnił King. – Dziecko, które jak Peter cierpi na PTSD, żyje w przeświadczeniu, że prześladowca w końcu go zabije. Nawet jeżeli w danej chwili nie wpycha go do szafki lub nie okłada pięściami, może zaatakować w każdej sekundzie. Stąd, podobnie
jak maltretowana kobieta, podejmuje działanie w sytuacji, gdy – dla mnie czy dla państwa – nie istnieją podstawy do racjonalnych obaw.
– Czy taki irracjonalny strach jest zauważalny dla otoczenia?
– Z reguły nie. Dziecko cierpiące na PTSD na pewnym etapie prosi o pomoc, ale jeżeli jej nie otrzymuje – zamyka się w sobie, wycofuje z kontaktów społecznych, ponieważ boi się, że każda interakcja
doprowadzi do kolejnych prześladowań. Taki młody człowiek zaczyna snuć myśli samobójcze. Ucieka w świat fantazji, w którym jest panem sytuacji. W miarę upływu czasu robi to coraz częściej, aż w końcu ma poważne problemy z rozróżnieniem świata wykreowanego od realnie istniejącego. W trakcie doświadczania aktu przemocy dziecko z PTSD może się więc przenieść na alternatywny poziom świadomości, by nie
odczuwać bólu. Osobiście uważam, że tak się stało w przypadku Petera
6 marca 2007 roku.
– Mimo że żadnego z szykanujących Petera kolegów nie było w pobliżu, gdy ów nieszczęsny mail pojawił się na ekranie?
– Tak jest. Całe życie Petera układało się w pasmo gróźb i prześladowań, aż w końcu nabrał on pewności, że jeżeli nie podejmie działania, któryś z jego prześladowców pozbawi go życia. Mail, będący
swego czasu źródłem potwornego poniżenia, doprowadził Petera do takiego stanu, że wszedł do Sterling High i zaczął strzelać, zupełnie nie
zdając sobie sprawy z tego, co robi.
– Jak długo człowiek może pozostawać w owym stanie?
– To zależy. W przypadku Petera stan ten trwał zapewne kilka
godzin.
– Godzin?!
– Owszem. Prześledziłem cały przebieg tragicznych wydarzeń w
szkole i nie dostrzegam ani jednego momentu, który by sugerował rozmyślne i świadome działanie.
Jordan spojrzał na Dianę Leven.
– Wszyscy mieliśmy okazję zobaczyć zapis wideo, ukazujący, jak
Peter – po oddaniu wielu strzałów w kafeterii – ze stoickim spokojem siada przy jednym ze stolików i zabiera się do jedzenia. Czy takie zachowanie nie kłóci się z postawioną przez pana diagnozą?
– Absolutnie nie. Ściśle rzecz biorąc, trudno o dobitniejszy dowód,
że Peter znajdował się w fazie dysocjacyjnej. Oto widzimy chłopca, do którego w ogóle nie dociera, że wokół leżą zabici oraz ranni koledzy. Jest nieświadomy, że doprowadził do masakry, dlatego niewzruszony pałaszuje płatki z mlekiem.
– A jak wytłumaczyć fakt, że wiele z osób postrzelonych przez
Petera nie należało do tak zwanej popularnej elity? Że wśród ofiar znaleźli się prymusi, uczniowie specjalnej troski, a nawet jeden nauczyciel?
– To kolejna oznaka irracjonalności poczynań – odparł psychiatra. – One nie były wyrachowane i zaplanowane. U Petera doszło do zaburzeń
percepcji otoczenia. Każdy, kto w trakcie tych dziewiętnastu minut stanął Peterowi na drodze, był potencjalnym zagrożeniem.
– W którym momencie, w pańskiej opinii, Peter powrócił do rzeczywistości?
– Kiedy detektyw Ducharme próbował nawiązać z nim rozmowę. Wtedy Peter odniósł się adekwatnie do sytuacji, zważywszy rozmiary tragedii. Uderzył w płacz i poczuł potrzebę kontaktu z matką – dotarły do niego realia, na które zareagował w sposób typowy dla każdego dziecka.
Jordan oparł się o barierkę okalającą ławę przysięgłych.
– Doktorze, zgromadzony materiał dowodowy wskazuje, że Peter
nie był jedyną osobą, poddawaną szykanom przez kolegów. Dlaczego więc akurat on zareagował w taki sposób?
– Cóż, jak już wspomniałem, reakcja na stres jest bardzo zindywidualizowana. W mojej opinii Peter się odznacza ogromną wrażliwością emocjonalną, co skądinąd legło u podstaw szykan. Peter nie postępował zgodnie z kodem kulturowym, wyznaczającym zachowania chłopców. Nie pasjonował się sportami. Nie należał do twardzieli. Wykazywał duży stopień empatii. A dzieci i nastolatki nie respektują odmienności. W tym wieku każdy dąży do wtopienia się w grupę, a nie promowania własnej indywidualności.
– Ale jak to możliwe, że dziecko odznaczające się wyjątkową wrażliwością pewnego dnia chwyta za broń i zabija bądź rani dwadzieścia dziewięć osób?
– Częściowo to rezultat PTSD – odpowiedź na nieustanną
wiktymizację. Ale w dużej mierze są za to odpowiedzialne normy wyznaczane przez nasze społeczeństwo, które wykreowało zarówno Petera, jak i jego prześladowców. Reakcja tego chłopca została wymuszona przez świat, w którym funkcjonujemy. Półki w sklepach uginają się od gier komputerowych, ociekających przemocą; teksty wielu popularnych grup muzycznych są gloryfikacją mordu i gwałtu. Peter dzień w dzień stykał się z rówieśnikami, którzy bili go i upokarzali. Na dodatek mieszka w stanie, którego motto – widniejące na tablicach rejestracyjnych wszystkich samochodów – głosi: „Żyj wolny
lub giń”. – King potrząsnął głową. – Pewnego ranka Peter po prostu przyjął postawę, jakiej od początku od niego oczekiwano.
Nikt o tym nie wiedział, ale Josie kiedyś zerwała z Mattem
Roystonem.
Chodzili ze sobą niemal od roku, gdy Matt przyjechał po nią
pewnego sobotniego wieczoru i oznajmił, że jeden z czołowych szkolnych futbolistów – kolega Brady’ego – urządza akurat wielką imprezę w swoim domu.
– Miałabyś ochotę tam wpaść? – zapytał Matt, ale dopiero wtedy,
kiedy już niemal byli na miejscu.
Dom tętnił muzyką, a na całej ulicy i na frontowym trawniku ciasno parkowały samochody. W oknach widać było tańczące pary; gdy Josie
i
Matt szli do frontowych drzwi, natknęli się na dziewczynę wymiotującą
w krzakach.
Matt nie puszczał ręki Josie. Przez gęsty tłum przebili się do kuchni, gdzie stała beczka z piwem, a potem przeszli do jadalni, która została przemieniona w parkiet taneczny. Ludzie, których mijali, nie byli jedynie uczniami Sterling High, ale przyjechali również z innych miast. Niektórzy spoglądali szklistym, niewidzącym wzrokiem palaczy marihuany. Wszyscy szukali okazji do szybkiego seksu.
Josie nie znała nikogo z obecnych, ale to nie miało znaczenia, ponieważ była z Mattem. Pod naporem setki ciał przysunęli się bliżej
do
siebie. Zaczęli tańczyć, a muzyka tętniła w rytm bicia ich serc. Wszystko było okay do chwili, gdy Josie powiedziała, że musi iść do toalety. Najpierw Matt się upierał, by jej towarzyszyć; twierdził, że sama
nie będzie bezpieczna. W końcu go przekonała, że zajmie jej to tylko pół
minuty, ale po drodze pewien wysoki chłopak w koszulce z logo grupy punkowej i kolczykiem w uchu odwrócił się gwałtownie i niechcący oblał Josie piwem.
– O cholera – speszył się.
– Nic się nie stało – zapewniła Josie. Miała w kieszeni chusteczkę higieniczną i nią próbowała osuszyć bluzkę.
– Pozwól, że pomogę – powiedział chłopak, wyjmując bibułkę z jej ręki.
W tej samej chwili oboje zdali sobie sprawę, jak niedorzeczna jest próba wysuszenia mokrej bluzki taką maleńką chusteczką. Wybuchnęli
śmiechem. Ręka chłopaka wciąż spoczywała lekko na ramieniu Josie, gdy nagle jak spod ziemi wyrósł Matt i wyprowadził celny cios pięści.
– Co ty wyprawiasz! – wrzasnęła Josie.
Znokautowany chłopak leżał ogłuszony na podłodze. Ludzie się rozstąpili, ale nie odsunęli się zbyt daleko, by nie uronić nic z szykującej
się bójki. Matt złapał Josie za nadgarstek z taką siłą, że myślała, iż popękają jej kości. Zaciągnął ją do samochodu i wepchnął na siedzenie.
– Chciał tylko pomóc – zaprotestowała Josie.
Matt wrzucił wsteczny bieg i nacisnął na gaz.
– Wolałabyś tutaj zostać? – wycedził przez zaciśnięte zęby. –
Zmienić się w najzwyklejszą dziwkę?
Prowadził jak szaleniec: przejeżdżał na czerwonych światłach, ścinał zakręty, dwukrotnie przekraczał dozwoloną prędkość. Josie trzy razy prosiła, żeby zwolnił, ale wreszcie tylko zamknęła oczy i modliła się w duchu, by ten rajd jak najszybciej dobiegł końca.
Kiedy Matt z piskiem opon stanął przed jej domem, odwróciła się w jego stronę, ogarnięta jakimś niezwykłym spokojem.
– Nie chcę już z tobą chodzić – oświadczyła i wysiadła z samochodu. Głos Matta dogonił ją przy frontowych drzwiach.
– No i bardzo dobrze! Kto by chciał mieć za dziewczynę jakąś pieprzoną kurwę!
Josie uniknęła rozmowy z matką, wymawiając się bólem głowy. W łazience popatrzyła w lustro, zastanawiając się, kim jest ta dziewczyna,
zdolna do tak niespodziewanej stanowczości, i dlaczego cały czas chce
jej się płakać. Potem przez godzinę leżała bez ruchu na łóżku, a łzy spływały z kącików oczu. Próbowała zrozumieć, czemu czuje się tak bardzo nieszczęśliwa, skoro to ona podjęła decyzję o zerwaniu.
Telefon zadzwonił po trzeciej nad ranem. Josie chwyciła za
słuchawkę i od razu rzuciła ją z powrotem na widełki. Dzięki temu, gdyby przypadkiem odebrała też matka, uznałaby, że to pomyłka. Josie
przez kilka chwil wstrzymywała oddech, a potem połączyła się z odpowiednim numerem, by automat ukazał na wyświetlaczu numer dzwoniącego. Ale zanim jeszcze spojrzała na znajomy ciąg cyfr, wiedziała, że to był Matt.
– Josie, czy kłamałaś? – zapytał, gdy oddzwoniła.
– Kiedy?
– Gdy mówiłaś, że mnie kochasz?
Przycisnęła policzek do poduszki.
– Nie – szepnęła.
– Nie mogę bez ciebie żyć – rzekł Matt i wówczas Josie usłyszała coś, co przypominało grzechot tabletek w plastikowej buteleczce. Zdrętwiała.
– Co ty wyprawiasz?
– Przecież ciebie to już nie obchodzi… – Dramatycznie zawiesił głos. Umysł Josie zaczął pracować na przyśpieszonych obrotach. Miała pozwolenie na prowadzenie samochodu, lecz tylko w towarzystwie
osoby dorosłej i przed zapadnięciem zmroku. A Matt mieszkał zbyt daleko, żeby mogła pokonać ten dystans biegiem…
– Poczekaj… Nic… nic nie rób.
Zbiegła do garażu, gdzie stał rower, na którym nie jeździła od
czasów gimnazjum. Wskoczyła na siodełko i popedałowała ponad sześć
kilometrów, które dzieliły ją od domu Roystonów. Zanim tam dotarła, lunął deszcz, więc włosy i ubranie lepiły się do jej skóry. Na parterze,
w
pokoju Matta, wciąż paliło się światło. Josie zapukała w szybę i wśliznęła się do środka. Na biurku stały dwie butelki – mała, z paracetamolem, i duża – z burbonem. Josie zajrzała Mattowi w oczy.
– Czy… – zaczęła.
Matt otoczył ją ramionami. Bił od niego mocny zapach alkoholu.
– Przecież mi zabroniłaś. Dla ciebie zrobiłbym wszystko. – Odsunął
ją od siebie na długość ramienia. – A ty zrobiłabyś wszystko dla mnie?
– Wszystko – wyszeptała.
Matt znowu ją przytulił.
– Więc odwołaj to, co dziś wieczorem powiedziałaś.
Josie poczuła, jak zatrzaskują się za nią drzwi klatki. Zbyt późno się
zorientowała, że Matt zwabił ją w pułapkę. I teraz, jak każde pochwycone w potrzask zwierzę, mogła się uwolnić tylko w jeden sposób – pozostawiając we wnykach cząstkę siebie.
– Tak mi przykro – powtarzała Josie tej nocy przynajmniej tysiąc
razy, ponieważ sama była wszystkiemu winna.
– Doktorze Wah – rozpoczęła Diana – ile wyniesie pańskie
honorarium za pracę nad tą sprawą?
– Moja stawka to dwa tysiące za dzień.
– Czy słuszne będzie stwierdzenie, że swoją diagnozę oparł pan w głównej mierze na wywiadzie medycznym, przeprowadzonym z oskarżonym?
– Tak jest.
– Podczas tych dziesięciu sesji zakładał pan całkowitą szczerość ze strony oskarżonego?
– Owszem.
– I nie miał pan możliwości zweryfikowania wielu jego twierdzeń i opowieści?
– Pracuję w tym zawodzie już od wielu lat, pani Leven – zauważył psychiatra. – Przeprowadziłem wywiady z olbrzymią liczbą osób, więc nie tak łatwo zamydlić mi oczy.
– Zapewne niepośledni wpływ na pańską ocenę prawdomówności osoby badanej ma jej sytuacja życiowa, zgadza się?
– Naturalnie.
– A gdy rozmawiał pan z Peterem, siedział on w więzieniu
oskarżony o wielokrotne zabójstwo pierwszego stopnia?
– Tak.
– Miał więc silną motywację, by za wszelką cenę zmienić swoje położenie, czyż nie?
– Lub też, pani Leven, nie miał nic do stracenia – odparował doktor Wah. – Dlatego nic go nie powstrzymywało przed mówieniem prawdy. Diana zacisnęła wargi; osobiście wystarczyłoby jej proste „tak” lub „nie”.
– Powiedział pan, że jednym z czynników, przemawiających za
PTSD, był fakt, iż Peter prosił o pomoc, ale jej nie uzyskał. Czy dowiedział się pan o tym od niego?
– Owszem. Ale znalazłem potwierdzenie jego słów w rozmowach z rodzicami, a także nauczycielami, których pani sama powołała na świadków oskarżenia, pani Leven.
– Powiedział pan również, że wycofanie do świata fantazji należy do objawów PTSD, zgadza się?
– Tak.
– A w przypadku Petera uznał pan, że gry, o których panu
opowiadał, były takim zastępczym, wyimaginowanym światem?
– Tak.
– Czy wysyłając oskarżonego na badania do doktora Ghertza, poinformował go pan o skanowaniu mózgu?
– Tak.
– Nie można więc wykluczyć, że Peter z rozmysłem błędnie identyfikował uczucia ujawniające się na twarzach sfotografowanych ludzi, ponieważ chciał w ten sposób podbudować pana diagnozę?
– Teoretycznie to możliwe…
– Oznajmił pan także, doktorze, że to widok maila w dniu 6 marca spowodował u niego dysocjację – stan, w którym Peter pozostawał przez cały czas tej orgii zabijania…
– Sprzeciw!
– Podtrzymany – zdecydował sędzia.
– Czy swoją diagnozę oparł pan na informacjach wykraczających
poza to, co usłyszał pan od Petera Houghtona – siedzącego w więziennej celi, oskarżonego o dziesięć zabójstw pierwszego stopnia i próbę dokonania dziewiętnastu innych?
King Wah pokręcił głową.
– Nie. Ale to rutynowe postępowanie każdego psychiatry.
Diana sceptycznie uniosła brew.
– W szczególności psychiatry, który pobiera dwa tysiące dolarów za dzień – rzuciła. Po czym wycofała swoją uwagę, zanim jeszcze Jordan zdążył zgłosić sprzeciw. – Mówił pan, że Peter mógł snuć wizje samobójcze.
– Tak.
– Mamy więc rozumieć, że chciał się zabić.
– Tak. To typowe dla osób cierpiących z powodu stresu
pourazowego.
– Detektyw Ducharme zeznał, że feralnego dnia policja odnalazła na terenie szkoły sto szesnaście łusek. Dodatkowe trzydzieści nabojów Peter miał przy sobie, a kolejne pięćdziesiąt dwa znajdowały się w plecaku razem z karabinkami, z których nie strzelano. Może więc zechce
pan wykonać dla nas proste działanie matematyczne, doktorze. O ilu sztukach amunicji tu mówimy?
– O stu dziewięćdziesięciu ośmiu.
Diana zwróciła się w jego stronę.
– W ciągu owych tragicznych dziewiętnastu minut Peter mógł
niemal dwieście razy pozbawić się życia, zamiast oddawać strzały do innych uczniów Sterling High. Czy mam rację, doktorze?
– Owszem. Ale samobójstwo od zabójstwa dzieli niezwykle cienka granica. Osoby pogrążone w głębokiej depresji, które zamierzają się zastrzelić, często w ostatniej chwili zmieniają zdanie i strzelają do kogoś
innego.
Diana zmarszczyła czoło.
– Wydawało mi się, że Peter znajdował się w stanie rozszczepienia osobowości… A więc nie był zdolny do podejmowania racjonalnych wyborów.
– Peter znajdował się w tym stanie. Dlatego, gdy pociągał za spust,
nie myślał o konsekwencjach swojego działania. W ogóle nie miał świadomości tego, co robi.
– Albo po prostu poczuł, że miałby ochotę przekroczyć tę niezwykle cienką granicę, o której pan przed chwilą wspomniał.
Jordan poderwał się na równe nogi.
– Sprzeciw! Oskarżenie nęka mojego świadka!
– Och, na Boga, Jordan. Nie możesz wykorzystywać swojej linii
obrony przeciwko mnie osobiście.
– Przywołuję obie strony do porządku – wtrącił sędzia.
– Zeznał pan również, że faza dysocjacyjna dobiegła końca, gdy detektyw Ducharme podjął próbę przesłuchania Petera na posterunku policji, zgadza się?
– Tak.
– Czy można zaryzykować tezę, że przyjął pan takie założenie, ponieważ wówczas oskarżony zachował się adekwatnie do sytuacji?
– Tak.
– Jak więc wyjaśni pan fakt, że gdy trzy godziny wcześniej funkcjonariusze policji wycelowali z pistoletów do Petera i kazali mu rzucić broń, on się zastosował do ich polecenia?
Doktor Wah wyraźnie się zawahał.
– Cóż…
– Czy nie jest to reakcja adekwatna w sytuacji, gdy policjanci mierzą do kogoś z broni?
– Peter odłożył pistolet – podjął psychiatra – ponieważ na poziomie podprogowym docierało do niego, że jeśli tego nie zrobi, zostanie zastrzelony.
– Ależ doktorze… – zdumiała się Diana – …przecież przed chwilą
usłyszeliśmy od pana, że Peter chciał umrzeć.
Usiadła za stołem obrony wysoce zadowolona z siebie, bo wiedziała,
że podczas repliki Jordan nie zdoła już zniwelować jej osiągnięć.
– Doktorze Wah, spędził pan wiele czasu z Peterem, prawda? –
zaczął Jordan.
– Owszem. W odróżnieniu od niektórych moich kolegów po fachu. – King położył silny nacisk na te słowa. – Uważam, że należy poznać pacjenta, na którego temat będzie się zeznawać w sądzie pod przysięgą.
– Dlaczego jest to takie istotne?
– By wytworzyć więź pomiędzy lekarzem a pacjentem.
– Czy we wszystko, co opowiadają pacjenci, wierzy pan bez zastrzeżeń?
– Oczywiście, że nie. Szczególnie gdy w grę wchodzą tak
dramatyczne okoliczności.
– Ma pan możliwość weryfikacji słów pacjenta?
–
Naturalnie.
W
konkretnym
przypadku
–
Petera
–
przeprowadziłem długie rozmowy z rodzicami. Przestudiowałem akta szkolne, gdzie wspomina się o niektórych incydentach prześladowania Petera, choć, niestety, nie wynika z owych zapisów, by wdrożono odpowiednie środki administracyjne wobec sprawców. W raportach policyjnych znalazłem potwierdzenie opowieści Petera o rozesłaniu wspominanego przez nas maila do wszystkich uczniów szkoły.
– A czy jakieś obiektywne, niepochodzące od Petera informacje
wskazują na to, że 6 spytał
Jordan.
marca rano doszło u niego do dysocjacji? –
– Tak. Policja stwierdziła, że Peter sporządził listę celów, ale
większość osób, które postrzelił, na niej się nie znajdowała… co więcej,
byli to uczniowie często zupełnie nieznani Peterowi.
– Jakie to ma znaczenie?
– Stanowi oczywisty dowód, że podczas strzelaniny Peter nie
mierzył do wytypowanych osób. Nie wyszukiwał z rozmysłem swoich
wrogów. Po prostu działał wiedziony nieuświadomionym odruchem.
– Dziękuję, doktorze – zakończył Jordan i skinął głową w stronę
Diany.
Diana przez chwilę przyglądała się psychiatrze.
– Doktorze Wah – odezwała się w końcu – Peter wyznał panu, że doznał w kafeterii wielkiego upokorzenia. Czy w kontekście szykan wymienił jeszcze jakieś miejsca?
– Przedszkolny plac zabaw. Autobus dowożący uczniów do szkoły. Toaletę męską. Szatnię gimnastyczną.
– Czy rozpętując strzelaninę w Sterling High, Peter wpadł do
gabinetu dyrektora?
– Nic mi na ten temat nie wiadomo.
– A do biblioteki?
– Chyba nie.
– Do pokoju nauczycielskiego?
– Nie.
– Do pracowni plastycznej?
– Nie sądzę.
– Z materiału dowodowego jasno wynika, że Peter poszedł do kafeterii, następnie wszedł do toalet, by w końcu skierować się do sali
oraz szatni gimnastycznej. Metodycznie przemieszczał się do miejsc, gdzie zazwyczaj spotykały go największe przykrości, czyż nie?
– Tak się zdaje.
– Powiedział pan, doktorze, że Peter działał wiedziony nieuświadomionym odruchem, czy jednak nie przypominało to bardziej
realizacji starannie obmyślonego planu?
Kiedy tego dnia Peter wrócił do więzienia, strażnik prowadzący go
do celi wręczył mu list.
– Ominęło cię dzisiejsze roznoszenie poczty – powiedział.
A Petera dosłownie zamurowało, bo nie miał pojęcia, jak
zareagować na tak rzadki wobec niego akt cudzej życzliwości.
Potem usiadł na pryczy, oparł się plecami o ścianę i nieufnie zaczął lustrować kopertę. Poczta wprawiała go w nerwowy niepokój od czasu,
gdy Jordan opieprzył go za sławetną rozmowę z reporterką. Adres na tej kopercie nie był jednak wydrukiem komputerowym – jak w tamtym
wypadku. Został napisany odręcznie, a zamiast kropek nad każdym
„i”
widniały małe kółeczka, przypominające przepływające po niebie obłoki.
Zdecydowanym ruchem Peter rozdarł kopertę i rozłożył kartkę,
którą wyjął ze środka. List pachniał świeżymi pomarańczami.
Witaj, Peterze,
Wiem, że nie kojarzysz mojej twarzy ani mojego nazwiska, ale jestem jedną z tych osób, które próbowałeś zabić. Owego pamiętnego dnia opuściłam gmach szkoły jako numer 9 – bo taką cyfrę na moim czole wypisali ratownicy medyczni niezmywalnym markerem.
Nie śledzę Twojego procesu, więc nie wypatruj mnie wśród tłumu zgromadzonego w sali rozpraw. Nie byłam w stanie dłużej znieść tego miasta, dlatego wraz z rodziną wyprowadziliśmy się stąd na zawsze z górą miesiąc temu. Tutaj, w Minnesocie, dopiero za tydzień rozpocznę szkołę, a już wszyscy zdążyli się dowiedzieć, że jestem ofiarą strzelaniny
w Sterling High. Nie mam żadnych sprecyzowanych zainteresowań, nie
wyróżniam się wyjątkową osobowością, w moim życiu nie wydarzyło się
nic godnego uwagi – poza tym, że Ty się w nim pojawiłeś.
W Sterling High byłam czwórkowo-piątkową uczennicą, ale obecnie
już nie zależy mi na ocenach. Bo i dlaczego miałoby zależeć? Kiedyś snułam marzenia dotyczące przyszłości, teraz natomiast nie jestem
pewna, czy w ogóle pójdę do college’u. Cierpię na bezsenność. Dostaję też
napadów lęku, gdy ktoś podchodzi do mnie od tyłu, gdy usłyszę trzask
drzwi czy odgłos odpalanych fajerwerków. Od tylu miesięcy chodzę
na
terapię, że jedno mogę stwierdzić na pewno: moja noga już nigdy w życiu
nie postanie w Sterling.
Postrzeliłeś mnie w plecy, na wysokości barku. Lekarze powiedzieli, że miałam dużo szczęścia – wystarczyłoby, abym kichnęła lub się odwróciła,
by na Ciebie popatrzeć, a dzisiaj siedziałabym na wózku inwalidzkim.
W
obecnej sytuacji najgorsze, z czym mam do czynienia, to natarczywe ludzkie spojrzenia, gdy się zapomnę i włożę bluzkę na ramiączkach – każdemu natychmiast rzucają się w oczy blizny po kuli, po szwach i
drenach. Chociaż, szczerze powiedziawszy, mam gdzieś tych ludzi i ich
rozbiegane oczy – kiedyś się gapili na pryszcze na mojej twarzy, teraz mogą się skoncentrować na innych rejonach.
Często o Tobie myślę. I doszłam do wniosku, że powinieneś pójść do więzienia. Postąpiłeś nie fair, a taki wyrok byłby sprawiedliwy, więc
znowu zapanowałby stan pewnej równowagi.
Zapewne nie wiesz, że chodziłam z Tobą na francuski. Siedziałam w rzędzie przy oknie, w drugiej ławce od tyłu. Zawsze wydawałeś mi się interesująco tajemniczy i podobał mi się Twój uśmiech.
Bardzo chciałam się wtedy z Tobą zaprzyjaźnić.
Z poważaniem,
Angela Phlug
Peter starannie złożył list i wsunął w poszewkę poduszki. Ale
dziesięć minut później go stamtąd wyciągnął. Przebiegał zdania wzrokiem raz po raz przez całą noc – aż do świtu. Potem zaś już nie musiał patrzeć na zapisane słowa, bo z zamkniętymi oczami mógł wyrecytować cały tekst – co do kropki i przecinka.
Tego dnia Lacy wybrała strój z myślą o synu. Chociaż na dworze temperatura dochodziła do 30o C, włożyła wygrzebany gdzieś na strychu sweter z różowej angory, którą maleńki Peter gładził niczym kocie futerko. Na rękę wsunęła bransoletkę z dużych kolorowych koralików, własnoręcznie wykonaną przez niego w czwartej klasie z papier mâché. Wciągnęła szarą spódnicę, drukowaną w graficzny deseń, na której widok Peter swego czasu wybuchnął śmiechem, bo – jak powiedział – przypomina tapetę w komputerze. Włosy splotła
starannie w warkocz, ponieważ pamiętała, jak jego koniec muskał policzek Petera, gdy po raz ostatni w życiu całowała go na dobranoc. Złożyła też sobie solenną obietnicę. Bez względu na to, jak będzie jej ciężko, bez względu na to, do jakiego rozstroju emocjonalnego doprowadzą ją zadawane pytania, ani na moment nie spuści syna z oczu. Peter będzie dla niej tym, czym dla rodzących wizualizacje białych, tropikalnych plaż. Widok jego twarzy zmusi ją do koncentracji,
nawet gdy puls będzie się rwał, a serce gubiło rytm. Lacy zrobi wszystko, by pokazać Peterowi, że ktoś wciąż nad nim czuwa i ku niemu kieruje swoje myśli.
Kiedy Jordan McAfee wywołał jej nazwisko, wydarzyła się
przedziwna rzecz. Weszła na salę w towarzystwie zastępcy szeryfa, ale
zamiast się skierować w stronę niewielkiego, drewnianego balkoniku, gdzie siadywali świadkowie, jej ciało samoistnie skręciło w zupełnie innym kierunku. Diana Leven zorientowała się w sytuacji – jeszcze zanim sama Lacy zdała sobie sprawę z tego, co robi – i już się podnosiła,
żeby zgłosić sprzeciw, w ostatniej chwili jednak zmieniła zdanie. Tymczasem Lacy zdecydowanym krokiem podeszła do stołu obrony.
Uklękła przed Peterem, tak że teraz tylko jego twarz znajdowała się w polu jej widzenia. A potem wyciągnęła przed siebie lewą rękę i przytknęła dłoń do synowskiego policzka.
Skóra Petera wciąż była gładka jak u dziecka i ciepła w dotyku.
Kiedy ręka Lacy zamknęła się na krągłości policzka, kobieta poczuła
na
palcu mrugnięcie jego rzęs. Co tydzień odwiedzała syna w więzieniu, ale wtedy zawsze odgradzał ich ten czerwony pas. Natomiast to niepowtarzalne wrażenie – żywa tkanka pod jej ręką – było szczególnym
darem,
który
się
przechowuje
w
skarbczyku
najcenniejszych wspomnień, wydobywa od czasu do czasu i ogląda ze wszystkich stron, zdumiewając się, że wciąż jest on w naszym posiadaniu. Lacy przypomniała sobie chwilę, kiedy po raz pierwszy trzymała w ramionach Petera, jeszcze oblepionego śluzem i krwią –
okrągłe czerwone usteczka rozwarte w krzyku noworodka; ramionka i nóżki wciąż nieprzywykłe do tak rozległej, nieograniczonej przestrzeni.
Pochylając się do przodu, Lacy uczyniła to samo, co wówczas: zacisnęła
powieki, zmówiła krótką modlitwę i ucałowała syna w czoło.
Poczuła na ramieniu dotyk zastępcy szeryfa.
– Proszę pani…
Lacy zdecydowanym ruchem strąciła tę obcą dłoń, wstała i podeszła do miejsca dla świadków. Odsunęła zasuwkę małej furtki i usiadła w fotelu.
Jordan McAfee podszedł do niej z pudełkiem chusteczek w ręku. Odwrócił się plecami do przysięgłych, by nie mogli usłyszeć, co mówi.
– W porządku? – szepnął.
Lacy skinęła głową, skierowała wzrok na syna i złożyła nieznanym bogom w ofierze niepewny uśmiech.
– Proszę podać swoje imię i nazwisko do protokołu – rozpoczął przesłuchanie Jordan.
– Lacy Houghton.
– Obecny adres zamieszkania?
– 1616 Goldenrod Lane, Sterling, New Hampshire.
– Czy pod podanym adresem zamieszkuje ktoś jeszcze?
– Tak. Mój mąż Lewis. Oraz mój syn Peter.
– Czy poza Peterem ma pani jakieś inne dzieci?
– Miałam jeszcze jednego syna, Josepha, ale ponad rok temu został zabity przez pijanego kierowcę.
– Proszę nam powiedzieć, kiedy po raz pierwszy usłyszała pani, że szóstego marca w Sterling High wydarzyło się coś niezwykłego?
– Miałam całonocny dyżur w szpitalu. Jestem położną.
Dowiedziałam się o tym rano, po przyjęciu pierwszego tego dnia porodu. Poszłam do dyżurki pielęgniarek… wszystkie siedziały przy odbiorniku radiowym. Chwilę wcześniej wiadomości podały, że w Sterling High doszło do jakiejś eksplozji.
– Jak pani zareagowała?
– Poprosiłam kogoś, żeby mnie zastąpił, wsiadłam w samochód i pojechałam do szkoły. Musiałam się osobiście przekonać, że Peterowi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
– Jakim środkiem transportu Peter jeździł do szkoły?
– Własnym samochodem – odparła Lacy.
– Pani Houghton, proszę opowiedzieć, jakie były pani relacje z synem.
Lacy uśmiechnęła się mimowolnie.
– Był moim ukochanym maleństwem. Miałam dwóch synów, ale
Peter był cichszy i bardziej wrażliwy. Wymagał więcej wsparcia i zachęty.
– Czy w okresie dorastania Petera nadal pozostawaliście sobie
bliscy?
– Oczywiście.
– A jakie relacje miał Peter z bratem?
– Dobre…
– A z ojcem?
Lacy zawahała się przez moment. Wyraźnie wyczuwała obecność Lewisa w tej sali, jakby siedział u jej boku, i niemal natychmiast przypomniała sobie scenę na cmentarzu, przygarbioną sylwetkę męża,
wędrującego wśród grobów w strugach deszczu.
– Myślę, że Lewisa łączyła ściślejsza więź z Joeyem. Peter natomiast miał więcej wspólnego ze mną.
– Czy Peter kiedykolwiek wspominał pani o szykanach, jakie go spotykały ze strony innych dzieci?
– Sprzeciw – wtrąciła prokurator. – Świadek nie może zeznawać na
temat faktów, które nie wynikają z bezpośredniego doświadczenia świadka.
– Chwilowo dopuszczę do kontynuacji tej linii przesłuchania – zdecydował sędzia. – Panie McAfee, proszę się jednak mieć na baczności.
Jordan ponownie się zwrócił w stronę Lacy.
– Jak pani sądzi, czemu koledzy obrali Petera za obiekt swoich prześladowań?
– Ponieważ bardzo się od nich różnił. Nie uprawiał sportów. Nie
lubił się bawić w policjantów i złodziei. Był zawsze myślący i twórczy, miał artystyczne usposobienie, i to drażniło inne dzieci.
– Jakie działania podjęła pani, by położyć kres szykanom?
– Próbowałam obudzić w nim ducha walki – przyznała Lacy.
Skierowała te słowa do Petera i łudziła się nadzieją, że odczyta je jako
prośbę o wybaczenie. – Ale co tak naprawdę może uczynić matka, gdy
się dowiaduje, że jej dziecku dokuczają rówieśnicy? Mówiłam Peterowi,
że go kocham; tłumaczyłam, że jego koledzy są bezmyślni. Powtarzałam, że jest interesujący, miły, inteligentny i wrażliwy na
uczucia innych. Miał te wszystkie cechy, które tak wysoko cenimy u dorosłych. Wiedziałam, że przymioty, które prowokują prześladowania rówieśnicze w wieku lat pięciu, będą wielką siłą Petera, gdy skończy
lat
trzydzieści… ale nie mogłam przenieść go w czasie. Nie jesteśmy w stanie posunąć naprzód biegu naszego życia jak na szybkim przewijaniu, choćbyśmy nie wiadomo jak tego pragnęli.
– Pani Houghton, kiedy Peter rozpoczął naukę w liceum?
– Jesienią 2004 roku.
– Czy w nowej szkole Petera również spotykały szykany?
– Problem jeszcze bardziej się zaognił – odparła Lacy. – Poprosiłam nawet Joeya, żeby miał oko na brata.
Jordan podszedł do barierki.
– Proszę nam opowiedzieć o Joeyu.
– Był powszechnie lubiany. Wyróżniał się w nauce i w sporcie.
Równie łatwo nawiązywał kontakt z dorosłymi, jak z rówieśnikami. Joey… cóż, on należał do niekwestionowanych gwiazd Sterling High.
– Musiała pani być z niego bardzo dumna.
– Byłam. Ale myślę, że z powodu Joeya nauczyciele i uczniowie
mieli bardzo wygórowane oczekiwania względem Petera na długo
przedtem, zanim się pojawił w liceum. A kiedy w końcu rozpoczął tam naukę i wszyscy spostrzegli, jak bardzo się różni od brata – znalazł się
w
dramatycznym położeniu.
Pod wpływem jej słów twarz Petera przechodziła gwałtowne przeobrażenia, niczym natura podczas zmieniających się pór roku. Teraz Lacy nie mogła sobie darować, że nie poświęciła odpowiednio dużo czasu – gdy jeszcze miała ku temu sposobność – by wyjaśnić Peterowi, że rozumie jego trudną sytuację; że zdaje sobie sprawę, iż Joey
rzuca tak potężny cień, iż trudno pochwycić choćby maleńki promyk słońca.
– Ile lat miał Peter, gdy zginął jego brat?
– Kończył drugą klasę.
– Cała rodzina musiała ciężko przeżywać tę stratę.
– Owszem.
– Co pani zrobiła, by pomóc Peterowi… by w miarę bezboleśnie przeprowadzić go przez okres żałoby?
Lacy zmieszana spuściła wzrok.
– Nie byłam w stanie mu pomóc. Z ledwością radziłam sobie z własnymi emocjami.
– A pani mąż? Czy on w owych dramatycznych chwilach zapewniał emocjonalne wsparcie Peterowi?
– Myślę, że wówczas oboje koncentrowaliśmy się jedynie na dotrwaniu do końca każdego kolejnego dnia. W istocie to na Petera spadł ciężar scalania rodziny…
– Pani Houghton, czy Peter kiedykolwiek wspominał, że chciałby wyrządzić krzywdę któremuś ze swoich szkolnych kolegów?
– Nie – wykrztusiła Lacy przez gwałtownie zaciskające się gardło.
– Czy jakiś rys charakteru Petera mógłby nasuwać przypuszczenie, że jest on zdolny do podobnego czynu?
– Kiedy matka patrzy dziecku w oczy – zaczęła cicho Lacy – widzi potencjał potrzebny do spełnienia jej najskrytszych marzeń… a nie ziszczenia się najgorszych możliwych koszmarów.
– Czy kiedykolwiek natknęła się pani na jakieś zapiski bądź szkice sugerujące, że syn planuje ten atak?
Po policzku Lacy spłynęła pojedyncza łza.
– Nie.
– A czy kontrolowała pani otoczenie Petera? – spytał Jordan miękkim głosem.
Lacy wróciła myślami do dnia, w którym opróżniała biurko Joeya;
do chwili, gdy stała nad miską klozetową i spuszczała do kanalizacji narkotyki znalezione w jednej z szuflad.
– Nie – wyznała Lacy. – Nigdy tego nie robiłam. Uważałam, że okazując mu zaufanie, wzmacniam naszą wieź. Po śmierci Joeya zależało mi jedynie na tym, by mieć Petera blisko przy sobie. Nie chciałam naruszać jego prywatności, nie chciałam doprowadzać do konfliktów, ranić jego uczuć. Pragnęłam natomiast, by na zawsze pozostał dzieckiem. – Podniosła oczy, teraz już pełne łez. – Ale rodzicom nie wolno pielęgnować w sobie takich życzeń. Nasze zadanie
polega na tym, by pomóc dzieciom dorosnąć i całkowicie się od nas uniezależnić – również, a może przede wszystkim, emocjonalnie.
Na widowni nagle wybuchło zamieszanie; jakiś mężczyzna
poderwał się z krzesła tak gwałtownie, że nieomal przewrócił jedną z kamer telewizyjnych. Lacy nigdy przedtem nie widziała tego człowieka.
Miał czarne przerzedzone włosy i krótko przystrzyżone wąsy, a jego oczy zdawały się płonąć żywym ogniem.
– Odpowiem ci na to tylko jedno – zwrócił się w stronę Lacy. – Przez twojego syna moja córka, Maddie, już nigdy nie dorośnie. – Wyciągnął
palec i wskazał na kobietę siedzącą obok, a następnie na kolejne osoby,
zajmujące miejsca w tym samym rzędzie. – Ani jego syn. Ani jej córka.
Ani jej syn. Ty cholerna suko! Gdybyś się należycie przyłożyła do swoich rodzicielskich obowiązków, ja bym mógł nadal sprawować swoje!
Sędzia zaczął walić młotkiem o stół.
– Proszę pana! Nakazuję, aby…
– Twój syn jest potworem! Pieprzoną bestią! – wrzeszczał
mężczyzna, podczas gdy dwaj funkcjonariusze chwycili go pod ramiona
i powlekli przez salę do drzwi.
Pewnego razu Lacy przyjmowała poród dziecka, u którego nie
doszło do wykształcenia jednej połowy serca. Rodzice wiedzieli, że ich córeczka nie ma najmniejszych szans na przeżycie, a jednak zdecydowali się na donoszenie ciąży, aby spędzić z nią tych kilka ulotnych chwil, zanim maleństwo rozpłynie się w niebycie. Lacy wycofała się w drugi koniec pokoju, gdy rodzice trzymali noworodka
w
ramionach. Nie była w stanie spojrzeć na ich twarze. Widziała natomiast, jak nieruchome, sinoniebieskie maleństwo poruszyło
drobniutką piąstką tak wolno, jak astronauta operujący w próżni kosmosu. A potem miniaturowe paluszki rozwarły się jeden po drugim… i dziewczynka zmarła.
Patrząc teraz na Petera, Lacy wyraziście przypomniała sobie ów moment przechodzenia dziecka do innego, nieznanego świata. Spojrzała
synowi prosto w oczy. „Przepraszam” – wypowiedziała bezgłośnie, a potem zakryła twarz rękami i zaczęła szlochać.
Ledwo Wagner zarządził przerwę i przysięgli opuścili salę, Jordan podszedł do sędziowskiego podwyższenia.
– Wysoki sądzie, obrona prosi o chwilę rozmowy. Chcielibyśmy
zgłosić wniosek o unieważnienie procesu.
Chociaż Jordan stał zwrócony do Diany plecami, wyczuł, że
przewróciła oczami.
– Dobre sobie – mruknęła.
– Na jakiej podstawie, panie McAfee? – zapytał sędzia.
Na takiej, że nie przychodzi mi do głowy żaden lepszy pomysł na uratowanie tej pieprzonej sprawy, pomyślał Jordan.
– Wysoki sądzie, właśnie doszło do publicznego, niezwykle emocjonalnego wystąpienia ojca jednej z ofiar. Nie sposób uwierzyć,
by
przysięgli wymazali z pamięci ów incydent, bez względu na pouczenia,
których wysoki sąd zechce im udzielić.
– Czy to wszystko, mecenasie?
– Nie. Zanim doszło do owego wybuchu, przysięgli mogli sobie nie uświadamiać, że na widowni zasiadają najbliższe rodziny śmiertelnych ofiar. Teraz już są tego pewni – i to będzie stanowiło dla nich dodatkowe obciążenie, które już i tak jest niemałe, jako że proces został
równie nagłośniony przez media i wzbudził mnóstwo emocji. Jak mają zachować bezstronność, gdy śledzą ich oczy rodziców zabitych dzieci?
– Chyba sobie kpisz – wtrąciła się Diana. – Czy myślisz, że do tej
pory przysięgli żyli w przekonaniu, iż na sali zasiadła grupa przypadkowych osób, które przejeżdżały akurat przez Sterling i postanowiły dla rozrywki wpaść do sądu? To dla każdego oczywiste,
że
widownię wypełniają ludzie, których bezpośrednio dotknęła ta tragedia.
Sędzia Wagner uniósł wzrok znad dokumentów.
– Panie McAfee, nie zamierzam unieważniać tego procesu.
Doskonale rozumiem pańskie obiekcje, dlatego wydam przysięgłym
odpowiednie instrukcje, nakazujące ignorowanie reakcji obserwatorów.
Wszystkie osoby zaangażowane w tę sprawę doskonale zdają sobie sprawę z poziomu emocji, nad którymi nie wszystkim udaje się zapanować. Dlatego dodatkowo wygłoszę surowe ostrzeżenie pod adresem widowni – zapowiem, że jeżeli dojdzie do kolejnych tego typu
ekscesów, rozprawa będzie się dalej toczyć za zamkniętymi drzwiami. Jordan wstrzymał na moment oddech.
– Wysoki sądzie, proszę jednak, by mój wniosek został wniesiony do protokołu.
– Naturalnie, panie McAfee. – Wagner podniósł się z fotela. – Do zobaczenia za piętnaście minut.
Kiedy zniknął w czeluściach sędziowskich gabinetów, Jordan
zasiadł za stołem obrony, zastanawiając się, jaki cud mógłby jeszcze uratować Petera. Bo brutalna prawda przedstawiała się następująco: bez
względu na to, jak przekonująco przemawiał King Wah; bez względu
na
to, jak dogłębnie przysięgli pojęli problemy ludzi cierpiących na PTSD; bez względu na to, jak dalece utożsamiali się z nieszczęściem Petera
–
współczucie dla ofiar i ich rodzin przeważało nad wszystkimi innymi czynnikami.
Wychodząca z sali Diana posłała mu koleżeński uśmiech.
–
Nie
zaszkodziło
spróbować
–
mruknęła.
ulubionym
pomieszczeniem Seleny w gmachu sądu była maleńka salka,
sąsiadująca
z kantorkiem woźnego i pełna starych map. Selena nie miała pojęcia, dlaczego mapy znajdują się akurat w tym pokoiku, a nie w bibliotece, ale głównie dzięki nim lubiła się tutaj chronić, kiedy już miała dość
patrzenia
na
Jordana
paradującego
przed
sędziowskim
podwyższeniem. Tutaj też przyszła kilka razy nakarmić Sama w te dni, gdy nie mogła się nim zająć opiekunka.
Teraz zabrała do swojej cichej przystani Lacy i usadziła ją przed
mapą świata, w którego centrum znajdowała się półkula południowo- wschodnia, z Australią w kolorze fioletowym i zieloną Nową Zelandią. Tę mapę Selena lubiła najbardziej. Zachwycały ją fantazyjnie wymalowane smoki, zaludniające morza, i groźne burzowe chmury,
czające się wiatrów.
w
narożach.
Podziwiała
starannie
wyrysowaną
różę
Z przyjemnością przedstawia
zupełnie inaczej.
myślała,
że
z
tamtej
perspektywy
świat
się
Lacy Houghton przez cały czas nie mogła powstrzymać płaczu, a
było to konieczne, by podczas przesłuchania oskarżenia – które czekało
ją po przerwie – nie doszło do katastrofy.
Selena usiadła u boku Lacy.
– Czy miałabyś na coś ochotę? Na kawę? Albo zupę?
Lacy pokręciła głową i otarła wilgotny nos.
– Już nic nie mogę zrobić, by go ocalić.
– To zadanie Jordana – zauważyła Selena. Chociaż, szczerze powiedziawszy, nie wyobrażała sobie, by dla Petera ta rozprawa zakończyła się inaczej niż wyrokiem wieloletniego więzienia. Teraz jednak gorączkowo się zastanawiała, w jaki sposób mogłaby uspokoić
Lacy, gdy nagle matczynych
warkoczyków.
Bingo!
Sam
wyciągnął
łapkę
i
szarpnął
za
jeden
z
– Lacy? Mogłabyś potrzymać mojego synka? Muszę spokojnie poszukać czegoś w torbie…
Lacy spojrzała z niedowierzaniem na Selenę.
– Naprawdę… naprawdę nie miałabyś nic przeciwko temu?
Selena pokręciła głową i usadziła dziecko na kolanach Lacy. Sam uważnie popatrzył jej w oczy, usiłując jednocześnie wepchnąć do buzi własną piąstkę, po czym obwieścił wszem i wobec:
– Gaa gaa…
Przez twarz Lacy przebiegł cień uśmiechu.
– Maleńki mężczyzna – szepnęła i pewniejszym ruchem podsunęła dziecko do góry.
– Przepraszam?
Selena odwróciła się w stronę uchylonych drzwi, ujrzała twarz Alex Cormier i natychmiast poderwała się z miejsca.
– Pani sędzio, nie może pani tutaj…
– Wpuść ją – zdecydowała Lacy.
Selena usunęła się na bok i Alex Cormier weszła do pokoiku, po
czym usiadła obok Lacy. Postawiła na stole plastikowy kubek z kawą,
a
następnie wyciągnęła rękę w stronę Sama, który natychmiast pochwycił
jej palec i zaczął go radośnie tarmosić.
– Kawa jest tutaj ohydna, mimo to postanowiłam ci przynieść.
– Dzięki.
Selena niepostrzeżenie zaczęła się przesuwać w stronę map, aż się znalazła za plecami obu kobiet, które obserwowała teraz z takim zainteresowaniem, jakby miała przed sobą lwicę tulącą się do gazeli.
– Dobrze wypadłaś na miejscu dla świadków – zawyrokowała
sędzia.
Lacy pokręciła głową.
– Nie tak dobrze, jak powinnam.
– Leven nie zada ci wiele pytań, jeżeli w ogóle się zdecyduje na przesłuchanie.
Lacy przytuliła Sama do piersi, gładząc go po plecach.
– Nie sądzę, bym zdołała tam wrócić – powiedziała łamiącym się głosem.
– Oczywiście, że zdołasz – odparła Cormier. – Ponieważ Peter cię potrzebuje.
– Wszyscy go nienawidzą. I mnie też.
Sędzia położyła dłoń na ramieniu Lacy.
– Nie wszyscy – oświadczyła. – Kiedy znowu wejdziesz na salę, ja
będę siedzieć w pierwszym rzędzie. Odpowiadając na pytania oskarżenia, nie spuszczaj ze mnie wzroku.
Selena mimo woli aż rozchyliła usta ze zdumienia. Często
świadkom o słabej konstrukcji psychicznej lub małym dzieciom podstawiali z Jordanem jakąś znajomą osobę, by ci mieli poczucie, że
w
tłumie zalegającym na widowni znajduje się przynajmniej jedna przyjazna dusza – dzięki temu przesłuchanie stawało się mniej przerażające.
Sam tymczasem wsunął do buzi kciuk i ssąc go, zapadł w sen na
piersi Lacy. Alex wyciągnęła rękę i pogładziła czarne sprężynki
włosków niemowlęcia.
– Panuje powszechne przekonanie, że najwięcej błędów popełniamy
w młodości – mruknęła sędzia, spoglądając na Lacy. – Osobiście uważam, że w dojrzałym wieku na naszym koncie pojawia się ich równie dużo.
Ledwo Jordan przekroczył próg aresztanckiej celi, zajął się minimalizacją strat emocjonalnych.
– Ten występ nam nie zaszkodzi – oznajmił pewnym siebie głosem.
– Sędzia surowo pouczy przysięgłych, że mają bezwzględny obowiązek
ignorowania podobnych incydentów.
Peter siedział na metalowej ławce z twarzą schowaną w dłoniach.
– Peterze, słyszałeś, co powiedziałem? Wiem, że robiło to fatalne wrażenie i z pewnością było przykre, jednakże z punktu widzenia prawa nie miało żadnego znaczenia…
– Muszę wyjaśnić, dlaczego to zrobiłem – przerwał mu Peter.
– Twojej matce? – spytał Jordan. – To niemożliwe. Wciąż obowiązuje ją nakaz izolacji… – Zawiesił głos. – Słuchaj, gdy tylko zdołam nawiązać
z nią kontakt, postaram się, byście mogli…
– Nie. Chciałem powiedzieć, że muszę to wyjaśnić wszystkim
ludziom.
Jordan spojrzał uważniej na swojego klienta. Miał suche oczy;
zwinięte dłonie oparł na ławce. Kiedy uniósł twarz, nie malował się na niej wyraz dziecięcego przerażenia z pierwszego dnia procesu. Teraz można by odnieść wrażenie, że przez jedną noc Peter dojrzał i wydoroślał.
– Przedstawimy wydarzenia z twojego punktu widzenia – zapewnił Jordan. – Musisz się jedynie uzbroić w cierpliwość. Wiem, że trudno
w
to uwierzyć, ale nasze argumenty zaczynają trafiać do przysięgłych. Idzie nam doprawdy doskonale, biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności.
– Nie „nam” – wtrącił Peter – ale tobie. – Podniósł się z ławki i podszedł do Jordana. – Obiecałeś. Powiedziałeś, że nadejdzie NASZA kolej. Ale kiedy tak mówiłeś, w gruncie rzeczy miałeś na myśli tylko siebie, prawda? Nigdy nie zamierzałeś usadzić mnie na miejscu dla świadków, bym mógł wszystkim opowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło.
– Sam widziałeś, jak potraktowali twoją matkę – argumentował Jordan. – Czy zdajesz sobie sprawę, co się będzie działo, gdy zaczniesz
zeznawać?
W tym momencie coś pękło w Peterze. Jordan dopiero po chwili się zorientował, że była to ostatnia wątła nić nadziei. Przypomniał sobie przesłuchanie Michaela Beacha – ten fragment, gdy chłopak opowiadał,
jak uchodzi z człowieka życie. I nagle dotarło do niego, że nie trzeba być
świadkiem śmierci, by doświadczyć czegoś podobnego.
– Jordanie – odezwał się Peter – jeżeli mam spędzić resztę życia w więzieniu, chcę, aby ludzie usłyszeli o wszystkim z moich własnych ust.
Jordan już miał powiedzieć swojemu klientowi, że szybciej, kurwa, padnie trupem, niż pozwoli, by z powodu jednego głupiego posunięcia
runął domek z kart, który wzniósł z takim mozołem w nadziei na uniewinnienie. Komu jednak mógł zamydlić oczy tym tekstem? Bo z pewnością nie Peterowi.
Westchnął głęboko.
– W porządku – wyraził zgodę. – Ale najpierw muszę usłyszeć, co zamierzasz powiedzieć.
Diana Leven nie miała żadnych pytań do Lacy, co w ostatecznym rozrachunku Jordan uznał za szczęśliwe zrządzenie losu. Pomijając fakt,
że nic, co powiedziałaby Lacy, nie przysłużyłoby się prokuraturze lepiej
niż wystąpienie ojca Maddie Shaw, Jordan nie miał pojęcia, ile jeszcze matka Petera byłaby w stanie znieść, zanim sędzia by zdecydował, że świadek nie jest zdolny do dalszego przesłuchania.
Gdy Lacy została wyprowadzona z sali, Wagner uniósł wzrok znad
akt.
– Panie McAfee, proszę wezwać swojego następnego świadka.
Jordan zaczerpnął głęboki oddech.
– Obrona powołuje Petera Houghtona.
Na widowni zawrzało. Reporterzy wyciągnęli nowe długopisy,
zaczęli gorączkowo poszukiwać świeżych kartek w notesach. Rozległy się gniewne pomruki rodzin ofiar, pilnie śledzących każdy krok Petera. Jordan odnalazł wzrokiem Selenę – miała oczy szeroko otwarte ze zdumienia, ponieważ w najśmielszych snach nie przewidywała podobnego rozwoju sytuacji.
Peter usiadł na miejscu dla świadków i wbił wzrok w Jordana,
zgodnie z wcześniejszymi przykazaniami. Dobry dzieciak, pochwalił go adwokat w duchu.
– Proszę podać raz jeszcze nazwisko do protokołu – rozpoczął
Jordan.
– Houghton – powiedział Peter, ale siedział zbyt daleko od
mikrofonu, więc system nagłośnienia nie przeniósł jego głosu. – Houghton. Peter Houghton – powtórzył. Tym razem tak głośno, że w głośnikach rozległ się przykry pisk.
– Do której klasy uczęszczasz, Peterze?
– Kiedy zostałem aresztowany, byłem w przedmaturalnej.
– Ile masz obecnie lat?
– Osiemnaście.
Jordan podszedł do barierki okalającej miejsce dla świadków. – Peterze, czy w dniu 6 marca 2007 roku wszedłeś na teren Sterling High,
po czym postrzeliłeś śmiertelnie dziesięć osób?
– Tak.
– I ciężko zraniłeś dziewiętnaście?
– Tak.
– Ponadto na skutek twoich działań pomniejsze obrażenia odniosły dziesiątki innych uczniów oraz doszło do znacznych strat materialnych?
– Tak… wiem…
– Nie zaprzeczasz tym faktom?
– Nie.
– Czy mógłbyś wyjaśnić przysięgłym, co pchnęło cię do owego desperackiego kroku?
Peter spojrzał Jordanowi prosto w oczy.
– To oni wszystko rozpętali.
– Oni? To znaczy kto?
– Agresywni mięśniacy. Ci, którzy przez całe życie wyzywali mnie
od świrów.
– Czy mógłbyś przytoczyć nazwiska?
– Było ich tak wielu… – odparł Peter.
– Dlaczego uznałeś, że musisz się odwołać do przemocy?
Jordan przykazał Peterowi, że pod żadnym pozorem nie wolno mu okazywać gniewu. Przez cały czas przesłuchania musi być spokojny i opanowany albo sytuacja dramatycznie się obróci przeciwko niemu.
– Z początku starałem się postępować zgodnie ze wskazówkami
mamy – zaczął swoje wyjaśnienie Peter. – Próbowałem się stać taki sam
jak oni. Jednak nic z tego nie wyszło.
– Jak mamy to rozumieć?
– Zapisałem się do drużyny piłki nożnej, lecz nigdy nie grałem ani
minuty w reprezentacji. Pewnego razu pomogłem kilku kolegom w zrobieniu kawału jednemu z nauczycieli: przeniesieniu jego samochodu
z parkingu do sali gimnastycznej… Zostałem zawieszony, natomiast innym się upiekło, ponieważ należeli do reprezentacji szkoły w koszykówce, a w najbliższą sobotę miał się odbyć kolejny mecz.
– No dobrze, Peterze – odezwał się Jordan. – Ale dlaczego doszło do aktu aż tak wielkiej przemocy?
Peter zwilżył wargi.
– To nie miało się potoczyć w taki sposób.
– Czy zamierzałeś zabić te wszystkie osoby?
Całe przesłuchanie przećwiczyli w sądowej celi. Peter powinien w
tej chwili odpowiedzieć jedynie: „Nie. W żadnym wypadku”. Tymczasem spojrzał na swoje dłonie, po czym odparł cichym
głosem:
– Kiedy grałem w moją grę, zawsze wygrywałem.
Jordan zamarł. Peter odbiegł od scenariusza, i teraz jemu trudno
było znaleźć odpowiednią kwestię. Jak tak dalej pójdzie, kurtyna opadnie, zanim spektakl dobiegnie końca. Jordan gorączkowo odtworzył w myśli odpowiedź Petera. Nie było aż tak tragicznie, jak się
początkowo zdawało. Podobne słowa mogły świadczyć o depresji i osamotnieniu.
Jeszcze zdołam uratować sytuację, zdecydował Jordan w duchu. Podszedł jak najbliżej miejsca dla świadków, desperacko próbując przekazać Peterowi językiem ciała, że musi się skoncentrować, podążyć
za swoim adwokatem. Okazać wobec przysięgłych skruchę.
– Czy teraz już pojąłeś, Peterze, że owego dnia nie było żadnych zwycięzców?
W oku Petera pojawił się szczególny błysk – maleńki ognik
optymizmu. A więc Jordan, na własną zgubę, wykonał swoją pracę aż za dobrze. Po pięciu miesiącach wbijania Peterowi do głowy, że istnieje
szansa na uniewinnienie, że opracowali doskonałą strategię, że wszystko skończy się jak najlepiej… chłopak wybrał najgorszy możliwy
moment, by wreszcie uwierzyć w słowa swojego obrońcy.
– Przecież gra jeszcze nie dobiegła końca, prawda? – powiedział
Peter, posyłając Jordanowi uśmiech pełen nadziei.
Gdy dwoje przysięgłych z niechęcią odwróciło głowy, Jordan rozpaczliwie próbował odzyskać równowagę. Powrócił do stołu obrony,
klnąc jak najszpetniej w duchu. To zawsze była największa słabość Petera, za którą przychodziło mu słono w życiu płacić. Nie zdawał sobie
sprawy, jak wygląda w oczach postronnego obserwatora, który nie ma
pojęcia, że on wcale nie próbuje pozować na zimnokrwistego zabójcę, ale dzieli się z jedynym życzliwie doń nastawionym człowiekiem swoistym dowcipem.
– Mecenasie – odezwał się sędzia – czy ma pan dalsze pytania do świadka?
Jordan miał ich co najmniej tysiąc: „Jak mogłeś mi coś podobnego zrobić? Jak mogłeś zrobić coś podobnego sobie? Jak mam przekonać przysięgłych, że za twoimi słowami kryło się coś zupełnie innego, niż im się zdawało?”.
Jordan potrząsnął głową, gorączkowo poszukując w myślach
wyjścia z tej fatalnej sytuacji, sędzia jednak potraktował jego gest jak odpowiedź na swoje pytanie.
– Pani Leven? – zwrócił się teraz do Diany.
Jordan nagle zdał sobie sprawę, co się dzieje. Chciał wykrzyknąć: „Czekajcie, wciąż jeszcze się zastanawiam…”. Ale w porę ugryzł się w język. Wystarczy, że Diana zapyta Petera o cokolwiek – chociażby
poprosi, by powtórzył swoje nazwisko – a Jordan zyska prawo do repliki. I wówczas z pewnością zdoła sprawić, że przysięgli spojrzą na Petera innym okiem.
Diana przekartkowała swoje notatki, po czym je odłożyła.
– Oskarżenie nie ma pytań, wysoki sądzie.
Wagner wezwał do siebie zastępcę szeryfa.
– Proszę wyprowadzić oskarżonego – powiedział.
Po czym zarządził weekendową przerwę w rozprawie.
Gdy tylko sędzia i przysięgli zniknęli z sali, zerwał się ogłuszający huragan pytań. Reporterzy parli pod prąd wylewającej się do holu rzeki
ludzkiej w nadziei, że zdołają osaczyć Jordana i wymusić na nim odpowiedź na kilka pytań.
Adwokat szybko pochwycił teczkę i skoczył w stronę bocznych
drzwi – tych, przez które funkcjonariusze wyprowadzili Petera.
– Chwileczkę! – wykrzyknął. Podbiegł do zastępców szeryfa,
między którymi szedł Peter ze skutymi rękami. – Muszę porozmawiać
z
klientem na temat poniedziałkowej sesji.
Funkcjonariusze spojrzeli po sobie, po czym przenieśli wzrok na Jordana.
– Dwie minuty – zdecydowali, ale nie odstąpili od więźnia. Jeżeli Jordan chciał zamienić kilka zdań z klientem, musiał to zrobić na ich warunkach.
Peter, zarumieniony z podniecenia, uśmiechnął się radośnie.
– I co, dobrze się spisałem?
Jordan nerwowo poszukiwał właściwych słów.
– Czy powiedziałeś to, co chciałeś powiedzieć?
– Uhm.
– W takim razie spisałeś się na medal – odparł Jordan.
Stał w wąskim korytarzu i patrzył, jak funkcjonariusze
odprowadzają Petera. Zanim skręcili za węgieł, Peter się odwrócił i uniósł skute dłonie w geście pozdrowienia. Jordan skinął głową w odpowiedzi i wsunął ręce do kieszeni.
Wymknął się z sądu tylnymi drzwiami. Przeszedł obok trzech
wozów transmisyjnych z antenami satelitarnymi na dachu, przypominającymi olbrzymie, białe ptaki. Przez tylne okna vanów dostrzegał ludzi montujących materiał do wieczornych wiadomości. Na
każdym z monitorów widniała jego twarz.
Gdy mijał ostatni z samochodów, przez uchylone okno usłyszał głos
Petera:
„Gra jeszcze nie dobiegła końca”.
Jordan mocniej ścisnął teczkę pod pachą i przyspieszył kroku.
– Owszem, już dobiegła – mruknął półgłosem.
Jak zawsze w przeddzień wygłoszenia mowy końcowej przez
Jordana Selena upiekła gęś, którą on nazywał „ostatnim posiłkiem skazańca”, ona natomiast kwitowała bardziej kolokwialnym zwrotem: „No i po ptokach”.
Położyła Sama spać, po czym podała mężowi kolację, a sama usiadła przy stole naprzeciwko niego.
– Zupełnie nie wiem, co powiedzieć – przyznała.
Jordan odsunął talerz.
– Jeszcze nie jestem gotowy.
– Co masz na myśli?
– Nie mogę dopuścić, by dzisiejsze przesłuchanie było finałowym akordem procesu.
– Skarbie, Peter swoim zeznaniem wzniecił pożar, którego nawet
kilka zastępów straży pożarnej nie zdołałoby ugasić – zauważyła Selena.
– Nie mogę się tak łatwo poddać. Ostatecznie to ja powtarzałem
Peterowi, że mamy szanse na sukces. – Posłał żonie udręczone spojrzenie. – Pozwoliłem mu usiąść na miejscu dla świadków, chociaż wiedziałem, że to błąd. Muszę teraz coś zrobić, żeby to przesłuchanie nie było ostatnim, jakie pozostanie w pamięci członków ławy przysięgłych przed udaniem się na obrady.
Selena westchnęła i sięgnęła po odsunięty talerz. Wzięła sztućce Jordana, odkroiła spory kawałek mięsa i zanurzyła w wiśniowym sosie.
– To cholernie pyszna gęś, Jordanie – oświadczyła. – Nawet sobie nie wyobrażasz, ile tracisz.
– Lista świadków – mruknął Jordan. Poderwał się i zaczął
przerzucać papiery leżące na drugim końcu stołu. – Musi się na niej znajdować jakaś osoba, której zeznanie wybawi nas z opresji. – Przebiegł wzrokiem rządek nazwisk. – Louise Herman… Kto to taki?
– Była nauczycielką Petera na początku podstawówki –
poinformowała męża Selena z pełnymi ustami.
– Podstawówki? Więc co, u diabła, robi na naszej liście?
– Sama się zgłosiła. Powiedziała, że w razie potrzeby zaświadczy,
jakim grzecznym i kochanym chłopcem był Peter w trzeciej klasie.
– To nam nie pomoże. Potrzebny nam ktoś z niedawnej przeszłości.
– Westchnął głęboko. – Nikogo takiego tu nie widzę… – Odwrócił stronę i rzuciło mu się w oczy jedno nazwisko. – Z wyjątkiem Josie Cormier… – powiedział powoli.
Selena gwałtownie odłożyła widelec.
– Chcesz powołać na świadka córkę Alex?!
– Od kiedy to jesteś z sędzią Cormier po imieniu?
– Cóż, dziewczyny zazwyczaj nie przywiązują wagi do takich drobiazgów.
– No, tak czy owak, mam kompletnie przerąbane. Może Josie
zdołała sobie coś do tej pory przypomnieć. Posadźmy ją na miejscu dla
świadków… zobaczymy, co nam powie.
Selena zaczęła się przedzierać przez sterty papierów pokrywających sporą połać stołu, parapet kominka, chodzik Sama.
– A! Oto i jej zeznania.
Jordan wziął z rąk żony dwie kartki. Na pierwszej widniało zaprzysiężone oświadczenie, przesłane przez sędzię Cormier. Na
drugiej – zapis późniejszej rozmowy, przeprowadzonej z Josie przez detektywa Ducharme’a.
– Ostatecznie ona się przyjaźni z Peterem – mruknął Jordan.
– Przyjaźniła – skorygowała Selena.
– Mam to gdzieś. Ostatecznie Diana sama przygotowała dla mnie
grunt pod to przesłuchanie – pierwsza uświadomiła przysięgłym, że Peter się kochał w Josie. Gdy połączymy to z faktem, że zastrzelił jej chłopaka… Nawet jeśli nie zdołamy nakłonić dziewczyny do powiedzenia paru życzliwych słów na temat Petera – najchętniej do wyznania, że mu przebacza – może uda nam się przedstawić sprawę
w
kategoriach nieszczęśliwej miłości. Istnieje duża szansa, że przysięgli
to
kupią… – Jordan wstał od stołu. – Wracam do sądu – oznajmił. – Potrzebne mi wezwanie do stawiennictwa.
Gdy w sobotni poranek rozległ się dzwonek do drzwi, Josie wciąż jeszcze paradowała w piżamie. Tej nocy spała jak zabita i trudno się dziwić, skoro przez cały miniony tydzień godzinami nie mogła zmrużyć
oka, a gdy już się to zdarzyło, nękały ją koszmary. W swoich snach widziała autostrady, po których sunęły jedynie wózki inwalidzkie;
zamki szyfrowe bez cyfr na panelach; królowe piękności pozbawione twarzy.
Teraz była już jedyną osobą, siedzącą w pokoiku dla świadków
obrony, co oznaczało, że proces dobiega końca. Że jeszcze dzień lub dwa i znowu będzie mogła oddychać pełną piersią.
Z rozmachem otworzyła drzwi wejściowe i ujrzała w progu piękną Afroamerykankę, żonę Jordana McAfee’ego, uśmiechniętą promiennie
i
wyciągającą przed siebie rękę, w której trzymała jakiś papier.
– Josie – odezwała się miękko – muszę ci dostarczyć ten dokument. Czy twoja mama jest w domu?
Josie wzięła od kobiety starannie złożony, błękitny arkusz. Może to zaproszenie na przyjęcie dla wszystkich uczestników procesu? To byłoby naprawdę super. Odwróciła się przez ramię i zawołała matkę. Zaraz też w holu pojawiła się Alex w towarzystwie Patricka.
– Ehm… – Selena z wrażenia zamrugała oczami.
Matka Josie, zupełnie niewzruszona, skrzyżowała ramiona.
– O co chodzi?
– Pani sędzio, przepraszam, że niepokoję w sobotę, ale mój mąż byłby wdzięczny, gdyby Josie zechciała się dzisiaj zjawić w jego kancelarii.
– Po co?
– Ponieważ właśnie dostarczyłam pani córce wezwanie do
stawiennictwa. W poniedziałek będzie musiała zeznawać przed ławą. Josie miała wrażenie, że wszystko wokół zaczęło wirować.
– Zeznawać? – powtórzyła drżącym głosem.
Matka ruszyła do przodu, a sądząc po wyrazie jej twarzy,
posunęłaby się do rękoczynów, gdyby Patrick nie chwycił jej wpół i nie
przytrzymał. Wyjął niebieski dokument z ręki Josie i szybko przebiegł wzrokiem jego treść.
– Ja nie mogę zeznawać w sądzie…
Matka z irytacją potrząsnęła głową.
– Przecież dysponujecie zaprzysiężonym oświadczeniem, w którym Josie jednoznacznie stwierdza, że nic nie pamięta…
– Rozumiem pani zdenerwowanie – odparła Selena. – Ale tak czy inaczej, w poniedziałek Josie będzie musiała usiąść na miejscu dla świadków. Uznaliśmy, że dla obu stron będzie lepiej, jeżeli nie wejdzie całkiem surowa na salę rozpraw… – Zawiesiła głos. – Może pani wypowiedzieć nam wojnę lub przyłączyć się do koalicji. Decyzja należy
do pani, pani sędzio.
Matka Josie przybrała kamienny wyraz twarzy.
– Druga po południu – wycedziła przez zaciśnięte zęby i zatrzasnęła
Selenie drzwi przed nosem.
– Obiecałaś! – wrzasnęła Josie. – Obiecałaś, że nie będę musiała zeznawać! Że moja noga nie postanie na sali rozpraw!
Matka ujęła ją za ramiona.
– Skarbie, rozumiem, że przeraża cię ta perspektywa, a sala sądowa
to ostatnie miejsce, w którym chciałabyś się znaleźć. Ale pamiętaj, że cokolwiek powiesz, w najmniejszym stopniu nie wpłynie na wynik tego
procesu. Ani się obejrzysz, jak będzie po wszystkim. – Alex zerknęła
na
Patricka. – Czemu, do cholery, McAfee to robi?
– Ponieważ sprawa kompletnie mu się posypała. I teraz łudzi się nadzieją, że Josie zdoła ją jeszcze dla niego poskładać.
To jedno zdanie wystarczyło, by Josie wybuchnęła płaczem. Punktualnie o drugiej po południu Josie Cormier i jej matka zjawiły
się w kancelarii Jordana, który powitał je z Samem na ręku. Sędzia Cormier przywodziła na myśl granitową turnię, jej córka natomiast drżała jak osika.
– Dziękuję, że panie zechciały przyjść. – Jordan uśmiechnął się najszerzej i najprzyjaźniej, jak potrafił. Zależało mu, żeby Josie poczuła
się swobodnie.
Żadna z kobiet ani słowem nie odpowiedziała na powitanie.
– Bardzo przepraszam za to. – Wskazał na synka. – Żona miała się zjawić już jakiś czas temu i zabrać Sama, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać, ale na drodze numer dziesięć rozkraczyła się wielka ciężarówka do zwożenia drewna i Selena utknęła w korku. – Jeszcze bardziej rozciągnął kąciki ust. – Ale to już nie potrwa długo.
Uczynił zapraszający gest, wskazując wielką sofę, fotele… Na stole konferencyjnym stał talerz z ciastkami i dzbanek z wodą.
– Czy mogę paniom zaoferować coś do jedzenia lub picia…?
– Nie – ucięła sędzia.
Jordan usiadł w fotelu za biurkiem, podrzucając synka na kolanie.
– No tak…
Wpatrzył się w wiszący na ścianie zegar; wprost nie do wiary, jak wolno mija sześćdziesiąt sekund, gdy chciałoby się, żeby przemknęły jak błyskawica… Nagle drzwi otworzyły się z impetem i do środka wbiegła Selena.
– Przepraszam… Bardzo przepraszam… – zaczęła od progu. Pośpiesznie ruszyła w stronę synka i gdy wyciągała po niego ręce, z
jej
ramienia spadł plecak z pieluchami. Odbił się parę razy i wylądował u stóp Josie.
Dziewczyna poderwała się na równe nogi, nie odwracając wzroku
od plecaka. Zaczęła się gwałtownie cofać; potknęła się o nogi matki,
o
brzeg kanapy.
– Nie – jęknęła cicho.
Zwinęła się w kłębek w rogu pokoju, zakryła głowę rękami i
zaniosła się szlochem. Na ten odgłos Sam również wybuchnął płaczem… Jordan natomiast patrzył na to wszystko kompletnie oniemiały.
Sędzia Cormier przykucnęła obok córki.
– Josie, o co chodzi? Josie? Co się stało?
Josie kołysała się w przód i tył, wciąż cicho szlochając.
– Ja pamiętam – wyszeptała przez łzy. – Pamiętam dużo więcej, niż mówiłam.
Sędzia zaniemówiła z wrażenia i Jordan postanowił wykorzystać ten moment do maksimum.
– A co dokładnie pamiętasz? – On również przykucnął obok dziewczyny.
Sędzia Cormier odepchnęła go jednak bezceremonialnie, po czym pomogła córce się podnieść. Posadziła ją na kanapie i podała jej szklankę wody.
– Już dobrze – mruknęła.
Josie konwulsyjnie wciągnęła powietrze.
– Plecak… – powiedziała, wskazując głową na podłogę. – Plecak
spadł Peterowi z ramienia… jak ten przed chwilą. Zamek był rozpięty i… i ze środka wypadł pistolet. Matt go chwycił… Wystrzelił do Petera, ale spudłował. A wtedy Peter… wtedy on… – zacisnęła powieki. – Wtedy Peter zabił Matta.
Jordan spojrzał znacząco na Selenę. Obrona Petera była zbudowana wokół PTSD – wokół reminiscencji wywołanych z pozoru banalnymi zdarzeniami; wokół obronnego wypierania przez ludzki umysł
pewnych incydentów. W tej chwili Josie stanowiła ucieleśnienie przedstawianej przez Jordana linii obrony – na widok upadającego plecaka przypomniała sobie niespodziewanie, do czego doszło przed miesiącami w gimnastycznej szatni. Przypomniała sobie, że Peter stał naprzeciwko swojego odwiecznego prześladowcy, który mierzył do niego z pistoletu – stanowił realne zagrożenie dla jego życia.
A to z kolei oznaczało, że od samego początku prawniczy instynkt
prowadził Jordana w dobrym kierunku – ku prawdzie.
– Niezły pasztet – powiedział do Seleny, gdy zostali sami. – Ale zadziała na moją korzyść.
Selena już jakiś czas temu ułożyła synka do snu w pustej szufladzie,
a teraz siedziała z Jordanem przy konferencyjnym stole; wspólnie omawiali wyznania Josie. Dziewczyna w końcu przyznała, że już dawno temu zaczęły do niej wracać fragmenty wspomnień z feralnego
dnia, ale nie powiedziała o tym nikomu, ponieważ bała się zeznawać
w
sądzie. A teraz, na widok toczącego się po ziemi plecaka, przypomniała
sobie wszystko z drobiazgową dokładnością.
– Gdybym się o tym dowiedział przed rozpoczęciem procesu, wymógłbym na Dianie ugodę. Niewykluczone jednak, że przed ławą przysięgłych uda mi się wykorzystać te rewelacje jeszcze skuteczniej.
– Nie ma to jak dar niebios, ratujący z opresji w ostatniej chwili – mruknęła Selena.
– Kiedy Josie opowie o wydarzeniach w szatni, poczynania Petera nagle ukażą się w całkiem nowym świetle. Zeznania tej dziewczyny postawią też pod znakiem zapytania wiele sugestii, które Diana
przedstawiła ławie. Innymi słowy: skoro oskarżenie nie zdołało ustalić tak istotnych faktów, jakie jeszcze inne ważne poszlaki lub dowody umknęły śledczym prokuratury?
– Poza tym słowa Josie idealnie podbudują zeznania Kinga –
zauważyła Selena. – Peter miał powody do strachu; tamtego dnia chłopak, który go najdotkliwiej szykanował, skierował na niego broń. Tyle że przyniesioną przez Petera…
– To bez znaczenia – zdecydował Jordan. – Nie muszę wiązać wszystkich sznurków. – Mocno ucałował Selenę w usta. – Muszę się tylko postarać, żeby oskarżenie też tego nie zrobiło.
Alex siedziała na ławce i patrzyła na grupę studentów college’u, zabawiających się w parku freesbie, zupełnie nieświadomych, że przed
chwilą rozpadł się świat. Josie, która przycupnęła obok matki, podciągnęła kolana pod brodę.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś? – spytała cicho Alex.
– Nie mogłam. Miałaś przewodniczyć tej rozprawie.
Alex odniosła wrażenie, że nagle jakieś cienkie ostrze przeszyło jej mostek.
– Ale czemu nie zrobiłaś tego, kiedy zrezygnowałam? Kiedy
poszłyśmy do Jordana, wciąż twierdziłaś, że nic nie pamiętasz… Złożyłaś pod przysięgą oświadczenie tej treści…
– Myślałam, że tobie zależy na tym oświadczeniu – odparła Josie. – Powiedziałaś, że jeśli je podpiszę, nie będę musiała zeznawać w sądzie… a ja bardzo nie chciałam zeznawać. Nie chciałam patrzeć na Petera.
Jeden ze studentów wyskoczył w górę, ale i tak nie zdołał złapać plastikowego talerza, który ostatecznie w chmurze pyłu wylądował u stóp Alex.
– Przepraszam! – krzyknął chłopak, unosząc rękę.
Alex podniosła freesbie i odesłała zgrabnym lobem. Wiatr poniósł
lekki dysk hen, wysoko, plamiąc nieskazitelny błękit nieba.
– Mamusiu… – Josie już od lat nie zwracała się do matki tym
słowem. – Co się teraz ze mną stanie?
Alex nie umiała udzielić odpowiedzi na tak zadane pytanie. Ani
jako prawnik, ani jako sędzia, ani jako matka. Mogła jedynie wesprzeć
córkę zdroworozsądkową radą w nadziei, że ta okaże się pomocna.
– Od tej chwili musisz mówić tylko prawdę.
Tego ranka Patrick został wezwany jako negocjator do Cornish,
gdzie jeden z policjantów interweniujących w sprawie przemocy domowej został zatrzymany w charakterze zakładnika. Gdy dotarł z powrotem do Sterling, dochodziła północ. Nie pojechał jednak do siebie,
ale do Alex – gdzie już od dłuższego czasu czuł się bardziej w domu niż
we własnym mieszkaniu. Parę razy w ciągu dnia próbował się z nią skontaktować – był ciekaw, jak przebiegło spotkanie u Jordana McAfee’ego – ale miał problemy ze znalezieniem zasięgu.
Zastał Alex siedzącą w pogrążonym w ciemności salonie. Padł na kanapę u jej boku i przez chwilę także wpatrywał się w milczeniu w ścianę.
– Co my właściwie robimy? – zapytał w końcu szeptem.
Spojrzała na niego i wówczas dopiero zauważył, że płakała. Natychmiast zaczął czynić sobie wyrzuty: Powinieneś pilniej szukać tego zasięgu! Powinieneś przyjechać wcześniej!
– Co się stało?
– Nawaliłam na całej linii – oznajmiła Alex. – Myślałam, że jej pomagam. Myślałam, że wiem, co robię. A nagle się okazało, że o niczym nie miałam pojęcia.
– Gdzie jest Josie? – zapytał Patrick, próbując powiązać niespójne
fragmenty w całość.
– U siebie. Śpi. Kazałam jej zażyć środek uspokajający.
– Opowiesz mi, co się stało?
– Poszłyśmy na spotkanie z Jordanem McAfee’em i Josie wyznała… wyznała, że pamięta to i owo z tamtego dnia. A ściśle rzecz biorąc, pamięta wszystko.
Patrick gwizdnął cicho przez zęby.
– A więc z rozmysłem kłamała?
– Nie wiem. Z pewnością bała się zeznawać. – Alex zerknęła na Patricka z ukosa. – Ale na tym nie koniec rewelacji. Josie utrzymuje,
że
Matt pierwszy strzelił do Petera.
– CO TAKIEGO?!
– Plecak z bronią ześliznął się Peterowi z ramienia, wylądował nieopodal Matta, wypadła z niego broń, Matt chwycił za pistolet… Strzelił, ale chybił.
Patrick przejechał dłonią po twarzy. Diana Leven nie będzie uszczęśliwiona, gdy o tym usłyszy.
– Wyobrażasz sobie, co teraz czeka Josie? – denerwowała się Alex. – W najlepszym wypadku całe miasto znienawidzi ją za zeznania na
korzyść Petera. W najgorszym – skłamie na miejscu dla świadków i zostanie oskarżona o krzywoprzysięstwo.
– Przestań się zamartwiać. Ty już nie masz na to wpływu. Uważam jednak, że Josie sobie poradzi. Ma w sobie siłę tych, co potrafią wszystko
przetrwać.
Nachylił się i zaczął całować Alex, by nie składać żadnych obietnic
w obawie, że mogą się nie spełnić. Całował ukochaną tak długo, aż poczuł, że opuszcza ją napięcie.
– Powinnaś teraz iść na górę i sama wziąć jedną z tych tabletek na uspokojenie – szepnął.
Alex zerknęła na niego z ukosa.
– Nie zostaniesz?
– Nie mogę. Jeszcze czeka mnie praca.
– Przejechałeś taki szmat drogi tylko po to, by mi powiedzieć, że wychodzisz?
Patrick spojrzał na nią czule, żałując, że nie może jej wyjaśnić, czym musi się teraz zająć.
– Do zobaczenia wkrótce, Alex.
Patrick nie mógł zachować w sekrecie tego, co usłyszał od Alex – z
czego ona, jako prawnik, z pewnością zdawała sobie sprawę. W poniedziałek będzie musiał pójść do Diany i powiedzieć, że wedle jego
najnowszej wiedzy, Matt Royston pierwszy wystrzelił do Petera Houghtona. Prawo obligowało Patricka do dzielenia się z prokuraturą każdą nową poszlaką. Dziś jednak była niedziela, a to oznaczało, że
do
poniedziałku może robić ze świeżo zdobytą informacją, co mu się żywnie podoba.
Gdyby znalazł ślady potwierdzające wersję Josie, zdjąłby z niej część odium, jakie czekało ją po złożeniu zeznań, i wyrósłby na bohatera w oczach Alex. Ale Patrick miał także całkiem inny powód, by po raz kolejny przeszukać szatnię gimnastyczną. Osobiście przeczesał w swoim czasie to niewielkie pomieszczenie kawałek po kawałku i nie odnalazł pocisku. A gdyby Matt rzeczywiście wystrzelił pierwszy – Patrick musiałby go znaleźć.
Nie chciał mówić tego Alex, ale podejrzewał, że Josie znowu kłamie.
O szóstej rano Sterling High było pogrążone w sennym letargu.
Patrick otworzył frontowe drzwi i ruszył przed siebie mrocznymi korytarzami. Zostały profesjonalnie wyczyszczone i posprzątane, ale Patrickowi i tak stawały przed oczami plamy na podłodze i miejsca,
gdzie kule roztrzaskały szyby. Szedł szybkim krokiem. Energicznym ruchem odgarniał brezentowe plandeki, zręcznie wymijał sterty desek.
Otworzył dwuskrzydłowe drzwi sali gimnastycznej i sięgnął do
panelu z włącznikami. Chwilę później pomieszczenie zalała fala światła.
Gdy był tu po raz ostatni, na parkiecie wciąż leżały kawałki termalnego
koca z numerami odpowiadającymi tym wypisanym na czołach Drew Girarda, Noaha Jamesa, Justina Friedmana, Dusty’ego Spearsa i Austina
Prokiova. Śledczy z laboratorium kryminalistycznego pełzali po podłodze, by pozbierać łuski i sfotografować najmniejsze ubytki w dolnych fragmentach ścian, w parkiecie i listwach podłogowych. Inni wchodzili na drabiny, by wyciągnąć kule, które utkwiły pod sufitem i
w
tablicy do kosza.
Po wyjściu od Alex Patrick pojechał na posterunek, gdzie przez
kilka godzin badał odcisk zdjęty ze spustu broni B, zbyt fragmentaryczny i rozmazany, żeby przepuścić go przez komputer. Patrick, ulegając lenistwu umysłowemu, z góry założył, że to odcisk Petera. A jeżeli należał do Matta? Czy można w jakikolwiek sposób
udowodnić, że Royston trzymał tę broń w ręku – jak utrzymywała Josie? Patrick godzinami porównywał linie z tajemniczego odcisku z liniami papilarnymi Roystona. Obracał je pod różnymi kątami, wpatrywał się w minucje, aż w końcu wszystko zaczęło mu się rozmazywać przed oczyma.
Ten odcisk do niczego go nie doprowadzi. A to oznaczało, że jeżeli
ma znaleźć jakikolwiek dowód na potwierdzenie słów Josie, musi szukać go w szkole.
Wnętrze szatni przedstawiało się identycznie jak na dużej fotografii, którą Diana prezentowała w sądzie podczas przesłuchania Patricka – tyle że, naturalnie, teraz nie było tu ciała Matta. W odróżnieniu od klas i
korytarzy szkolnych, tutaj nie przeprowadzono prac remontowo- porządkowych. Zarząd szkoły podjął jednomyślną uchwałę, że ta szatnia, a także sala gimnastyczna i kafeteria zostaną wyburzone pod koniec miesiąca. Z miejscami tymi wiązało się zbyt wiele cierpienia i traumatycznych wspomnień, by je zachować w dotychczasowym kształcie.
Szatnie zbudowano na planie prostokąta. Drzwi wiodące z sali gimnastycznej znajdowały się pośrodku długiej ściany. Pod
przeciwległą ścianą stały metalowe szafki oraz niskie drewniane ławki.
W skrajnym lewym rogu było wejście pod prysznice. Tam także leżało ciało Matta Roystona, a obok niego – zemdlona Josie. Dziesięć metrów
dalej, niemalże naprzeciwko, w prawym skrajnym rogu siedział w kucki
Peter Houghton. Niebieski plecak został odnaleziony po lewej stronie drzwi.
Gdyby przyjąć wersję Josie, sytuacja przedstawiałaby się
następująco. Peter wpadł do szatni, gdzie Matt i Josie postanowili się przed nim ukryć. Najprawdopodobniej trzymał w ręku pistolet A. Upuścił plecak i Matt – który w takiej sytuacji musiałby stać mniej więcej pośrodku pomieszczenia – pochwycił pistolet B. Strzelił do Petera
i chybił. Pytanie – gdzie się podziała kula? Kiedy Royston chciał wystrzelić po raz drugi, mechanizm spustowy się zaciął. Wówczas Peter
oddał dwa strzały do Matta – w tym jeden śmiertelny.
Problem w tym, że ciało Roystona znaleziono ponad cztery metry od miejsca, gdzie upadł plecak, z którego wysunęła się broń.
Dlaczego Matt miałby się cofnąć o kilka metrów i dopiero wówczas
wystrzelić do Petera? To nie miało najmniejszego sensu. Z tej broni, przy
amunicji tego kalibru, strzał też nie mógł odrzucić ciała rosłego Matta
na
taką odległość. Poza tym rozbryzgi krwi wykluczały, by Matt się znajdował w pobliżu plecaka, gdy Peter do niego wystrzelił. Wszystkie analizy potwierdzały, że Royston padł mniej więcej w tym samym miejscu, w którym stał, gdy dosięgła go kula.
Patrick podszedł do kąta, w którym kulił się Peter. Zaczął systematycznie przeszukiwać każde miejsce – centymetr po centymetrze. Zbadał raz jeszcze wszystkie szafki, położył się nawet
na
podłodze i sprawdził spód ławki. Przejechał dokładnie latarką po suficie. Gdyby Matt wystrzelił do Petera w tak niewielkim pomieszczeniu i chybił, po uderzeniu kuli musiałby gdzieś pozostać wyraźnie widoczny ślad. Nic takiego nie było. A więc w stronę Petera nikt nie oddał strzału.
Patrick przemieścił się w przeciwległy róg szatni. Na podłodze
wciąż widniała plama krwi i krwawy odcisk męskiego buta. Omijając
je,
detektyw wszedł do pomieszczenia z prysznicami.
Gdyby znalazł zaginioną kulę tutaj, nieopodal miejsca, w którym
znaleziono ciało Matta, toby oznaczało, że Royston nie mógł strzelać z pistoletu B. Innymi słowy, byłby to dowód na to, że Josie okłamała Jordana McAfee’ego.
Poszukiwanie śladów w pomieszczeniu z prysznicami było
zadaniem łatwym, ponieważ wszystkie ściany pokrywały białe, błyszczące kafelki, na których każdy ślad, każdy odprysk natychmiast rzucałby się w oczy.
Wszystkie kafle były w idealnym stanie.
Patrick odwrócił się i zaczął badać miejsca, które z pozoru zdawały
się absurdalne – sitka prysznicowe, sufit, kratki odpływowe. Zdjął buty
i skarpetki, po czym zaczął się przesuwać powoli po posadzce pryszniców.
I właśnie wówczas małym palcem stopy wyczuł dziwną nierówność przy jednym z sitek odpływu.
Opadł na czworaki i zaczął delikatnie obmacywać to miejsce. Jedna
z białych terakotowych płytek była uszkodzona na brzegu. Technicy
to
przeoczyli, ponieważ z racji usytuowania odprysku uznali, że to osad. Patrick poświecił latarką w głąb odpływu; jeżeli kula tam trafiła – dawno nie pozostało po niej ani śladu. Z drugiej strony – otwory
wlotowe były tak małe, że mało prawdopodobne, by przeleciał przez nie pocisk kalibru 9 mm.
Czyżby więc rykoszet?
Patrick otworzył jedną z szafek i z wewnętrznej strony jej drzwiczek oderwał niewielkie lusterko. Położył je stroną odbicia do góry, w miejscu uszkodzenia płytki. Potem zgasił światło i wyjął wskaźnik laserowy. Stanął w miejscu, w którym kucał Peter, i skierował wiązkę lasera na lusterko. Smuga odbitego światła padła na ścianę prysznica, wolną od jakichkolwiek uszkodzeń.
Obchodził wkoło szatnię, cały czas puszczając światło na lusterko,
aż w pewnym momencie wiązka odbita uderzyła w sam środek niewielkiego okienka. Wówczas Patrick przyklęknął, wyjął z kieszeni długopis i wyraźnie oznaczył miejsce, w którym się znajdował. A potem
wyjął z kieszeni komórkę i szybko wybrał numer.
– Diano, musisz zrobić wszystko, co w twojej mocy, by przedłużyć przerwę w rozprawie do wtorku.
– Zdaję sobie sprawę, że to niecodzienna prośba – tłumaczyła Diana nazajutrz w sędziowskim gabinecie, tuż po wznowieniu procesu. – Wiem, że przysięgli są już na sali, niemniej proszę o odroczenie
rozprawy do czasu przybycia mojego detektywa. Niespodziewanie pojawił się nowy wątek w sprawie… być może oczyszczający oskarżonego z części zarzutów.
– Dzwoniła pani do swojego detektywa? – spytał Wagner.
– Kilkakrotnie.
Patrick nie odbierał telefonu. Gdyby to zrobił, Diana powiedziałaby
mu osobiście, że w tej chwili ma ochotę zamordować go gołymi rękami.
– Obrona nie wyraża zgody na odroczenie, wysoki sądzie – wtrącił Jordan. – Jesteśmy gotowi do prezentacji argumentów. Osobiście nie wątpię, że pani Leven podzieli się ze mną wszelkimi informacjami, mogącymi działać na korzyść mojego klienta – gdy tylko wejdzie w ich
posiadanie. W obecnej chwili jednak zaryzykuję kontynuację swojej linii
obrony. Poza tym na przesłuchanie czeka już mój kolejny świadek.
– Świadek? – zaniepokoiła się Diana. – Jaki świadek? Przecież ty już nie masz żadnych świadków.
Jordan uśmiechnął się rozbrajająco.
– Córka sędzi Cormier.
Przed salą rozpraw Alex mocno ściskała rękę córki.
– Zanim się obejrzysz, już będzie po wszystkim – powtórzyła po raz
nie wiedzieć który.
Cóż za ironia! Kilka miesięcy temu – kiedy walczyła jak lew, by przewodniczyć temu procesowi – wiedziała, że nie potrafi zapewnić Josie emocjonalnego wsparcia; była jednak pewna, że przynajmniej zdoła rozwiać wszelkie niepokoje córki w kwestiach prawniczych i proceduralnych. I oto teraz Josie miała stanąć na scenie, którą Alex znała
tak dobrze jak niewielu innych, a mimo to nie umiała w tej trudnej chwili udzielić swojemu dziecku żadnej mądrej rady.
To będzie doświadczenie budzące lęk. I bolesne wspomnienia. Wszystko jednak, co Alex mogła teraz zrobić, to jedynie biernie patrzeć
na cierpienie córki.
Do ławki, na której siedziały, podszedł zastępca szeryfa.
– Pani sędzio? Czy córka jest gotowa do złożenia zeznań?
Alex wstała, by zająć miejsce na sali. Wcześniej jednak raz jeszcze uścisnęła mocno rękę Josie.
– Po prostu powiedz wszystko, co wiesz, kochanie.
– Mamo…? A jeżeli to, co się wie, nie jest tym, co ludzie chcieliby usłyszeć?
Alex próbowała przywołać uśmiech na usta.
– Powiedz prawdę. To zawsze najlepsze wyjście.
By zadośćuczynić przepisom, które nakazywały równoważny
dostęp stron do materiału dowodowego, Jordan – podchodząc do miejsca dla świadków – położył na biurku Diany streszczenie zeznań Josie, złożonych w sobotę w jego kancelarii.
– Kiedy to do ciebie trafiło? – wysyczała prokurator.
– Dopiero w weekend. Bardzo mi przykro – powiedział, chociaż ostatnie słowa były wierutnym kłamstwem.
Podszedł do Josie, która wydawała się bardzo blada i krucha. Miała włosy gładko ściągnięte w koński ogon; dłonie złożyła na kolanach. Pilnie się starała nie patrzeć na nikogo ze zgromadzonych; uporczywie
wbijała wzrok w drewno balustrady.
– Proszę podać swoje nazwisko do protokołu.
– Josie Cormier.
– Gdzie mieszkasz, Josie?
– Mój adres to 45 East Prescott Street, Sterling.
– Ile masz lat?
– Siedemnaście.
Jordan podszedł jeszcze bliżej, żeby nikt poza Josie nie usłyszał, co ma jej do powiedzenia.
– No widzisz? – mruknął. – Bułka z masłem. – Puścił oko i wydało mu się, że przez twarz dziewczyny przebiegł cień uśmiechu.
– Gdzie byłaś rankiem 6 marca 2007 roku?
– W szkole.
– Jaka była twoja pierwsza lekcja owego dnia?
– Angielski – odparła Josie cicho.
– A druga?
– Matematyka.
– A następna?
– Na trzeciej godzinie miałam okienko.
– Jak je spędziłaś?
– Z moim chłopakiem… z Mattem Roystonem. – Zamrugała szybko, żeby powstrzymać łzy.
– Gdzie się z Mattem udaliście?
– Do kafeterii. Tam siedzieli nasi przyjaciele. Ale wyszliśmy wcześniej, bo przed następnymi zajęciami Matt chciał coś wyjąć ze swojej szafki.
– Co się wówczas wydarzyło?
Josie spuściła oczy.
– Usłyszeliśmy okropny hałas i ludzie zaczęli się rozbiegać na
wszystkie strony. Niektórzy coś krzyczeli na temat broni. O tym, że w szkole pojawił się ktoś z pistoletem. Jeden z naszych przyjaciół, Drew Girard, powiedział, że to Peter strzela do wszystkich na oślep.
Uniosła wzrok i spojrzała wprost na Petera. Przez dłuższą chwilę
oboje spoglądali sobie prosto w oczy, a potem Josie zacisnęła powieki
i
odwróciła głowę.
– Czy miałaś świadomość, co się naprawdę dzieje?
– Nie.
– Widziałaś, by ktoś oddawał strzały?
– Nie.
– Dokąd się udałaś?
– Do sali gimnastycznej. Chcieliśmy się dostać do szatni. Gdy biegliśmy, wiedziałam, że Peter jest coraz bliżej, bo wyraźnie słyszałam
strzały.
– Kto dotarł z tobą do celu?
– W pierwszej chwili myślałam, że Matt i Drew, ale kiedy się odwróciłam za siebie, Drew już z nami nie było. Został postrzelony.
– Widziałaś, jak doszło do jego postrzelenia?
Josie pokręciła głową.
– Nie.
– Czy widziałaś Petera, zanim znalazłaś się w szatni?
– Nie. – Twarz Josie wykrzywił grymas płaczu; otarła oczy.
– I co się następnie wydarzyło?
Tamten Dzień, 10:16 rano
– Na ziemię – syknął Matt i pchnął Josie tak mocno, że wylądowała
za ławką.
Nie najlepsza kryjówka. Ale w szatni właściwie nie było gdzie się schować. Matt miał plan: chciał, żeby wydostali się na zewnątrz przez okienko w pomieszczeniu z prysznicami. Nawet już je otworzył, ale wówczas w sali gimnastycznej rozległy się strzały, zrozumieli więc, że nie ma czasu na przyciągnięcie ławki z szatni i ucieczkę. Niechcący sami
zapędzili się w pułapkę.
Josie zwinęła się w kulkę, Matt przykucnął przed nią. Serce waliło jej jak młotem; chwilami zapominała oddychać.
Matt sięgnął do tyłu i chwycił Josie za rękę.
– Gdyby wydarzyło się coś złego, Jo – wyszeptał – pamiętaj, że
zawsze cię kochałem.
Zaczęła płakać. Jeszcze chwila, a zginie. Oboje zginą. Pomyślała o
tych wszystkich rzeczach, które tak bardzo chciała zrobić w życiu. Pojechać do Australii. Popływać z delfinami. Nauczyć się całego tekstu „Bohemian Rhapsody” na pamięć. Skończyć studia.
Wyjść za mąż.
Otarła twarz o tył koszulki Matta i wtedy drzwi szatni otworzyły się
z trzaskiem. Do środka wpadł Peter z ogniem w oczach i pistoletem w dłoni. Josie zauważyła, że jego lewy trampek jest rozsznurowany, i w
tej
samej chwili pomyślała, że to nie do wiary, by w takich okolicznościach
zwracać uwagę na równie trywialne drobiazgi.
Peter wycelował w Matta i Josie odruchowo krzyknęła.
Może sprawił to sam krzyk, a może Peter rozpoznał jej głos. W
każdym razie drgnął gwałtownie i wówczas plecak zsunął się z jego ramienia, uderzył o podłogę i ze środka wypadł drugi pistolet. Sunął
po
gładkiej posadzce, po czym zatrzymał się tuż przy nodze Josie. Każdy przeżywa choć raz taką chwilę, w której świat niebywale zwalnia
obroty:
wyczuwa
się
wówczas
wyraźnie
drgnięcie
najdrobniejszego najbardziej
mięśnia
w
ciele,
przepłynięcie
przez
umysł
przelotnej myśli. I nabiera się pewności, że bez względu na to, co jeszcze
się wydarzy w życiu, wszystkie sekundy tej jednej minuty utkwią w pamięci już na zawsze. Josie patrzyła na swoją leniwie wysuwającą się
dłoń, na palce obejmujące chłodny, czarny uchwyt.
Podniosła się niezdarnie i skierowała wylot lufy na Petera.
Matt cofnął się w stronę pryszniców, stanął za jej plecami. Peter
wciąż trzymał pistolet pewnym chwytem i cały czas celował w głowę Matta.
– Josie – odezwał się cicho. – Pozwól mi to skończyć.
– Zabij go, Jo! – wykrzyknął Matt. – Po prostu, kurwa, go zastrzel! Jednym płynnym ruchem Peter przesunął dźwignię zamka,
wprowadzając tym samym nabój z magazynka do komory. Obserwująca go pilnie Josie postąpiła w identyczny sposób. Przypomniały jej się czasy, gdy chodziła z Peterem do przedszkola.
Inni chłopcy chwytali kamienie i patyki, a potem biegali dookoła i wydzierali się na całe gardło: „Ręce do góry!”. A co ona i Peter robili z patykami?
Nie mogła sobie przypomnieć.
– Josie, na Boga jedynego! – Matt pocił się gwałtownie i miał oczy okrągłe z przerażenia. – Czy cię, kurwa, totalnie pojebało?
– Nie odzywaj się do niej w ten sposób! – krzyknął Peter.
– Zamknij się, dupku – odparował Matt. – Myślisz, że ona daruje ci życie? – Odwrócił się w stronę Josie. – No, na co czekasz? Strzelaj! Więc strzeliła.
Gdy pistolet wypalił, zdarł jej kawałek skóry z miejsca, gdzie kciuk łączy się z dłonią. Ręka Josie odskoczyła w górę – zdrętwiała, dziwnie pulsująca. Krew na T-shircie Matta zdawała się czarna jak smoła. Matt stał przez chwilę bez ruchu i zszokowany przyciskał dłoń do rany w brzuchu. Josie zauważyła, że jego usta układają się w jej imię, ale wciąż
słyszała tylko wibrujący huk wystrzału.
Bezgłośne „J-o-s-i-e”.
I Matt zwalił się z nóg.
Ręka zaczęła jej drżeć tak gwałtownie, że pistolet upadł na podłogę. Wcześniej zdawał się kleić do dłoni, teraz się wymknął, jakby jej dotyk
miał w sobie coś odrażającego.
– Matt!
Rzuciła się do przodu. Przycisnęła obie dłonie do rany, bo tak
przecież powinno się robić, ale Matt zaczął się wić w agonii bólu i rozdzierająco krzyczeć. Z ust wydobywała mu się pienista krew i spływała po szyi.
– Zrób coś! – zaszlochała Josie, zwracając się w stronę Petera. – Pomóż mi!
Peter podszedł bliżej, uniósł pistolet w górę i strzelił Mattowi prosto
w głowę.
Niezdarnie, na czworakach, zdjęta przerażeniem Josie zaczęła się wycofywać, byle znaleźć się jak najdalej od nich obu.
Przecież nie o to jej chodziło. To niemożliwe, by tego właśnie
chciała.
Wpatrzyła się w Petera i nagle uświadomiła sobie, że przez ten jeden
krótki moment, gdy zatraciła jasność myślenia, poczuła to, co musiał czuć Peter, wędrując po korytarzach Sterling High z plecakiem wyładowanym bronią. Każdy dzieciak w szkole odgrywał jakąś rolę: aroganckiego sportowca, podziwianej piękności, mózgowca lub frajera.
Peter zrobił to, o czym sekretnie marzyli wszyscy inni: był, choćby tylko
przez dziewiętnaście minut, kimś, kto nie pozwolił się osądzać.
– Nikomu ani słowa – wyszeptał Peter, a Josie zdała sobie sprawę, że on ofiarowuje jej wybawienie: zawiera z nią pakt przypieczętowany krwią; zawiązuje zmowę milczenia. „Nie wydam twoich sekretów, jeżeli
ty nie wydasz moich”.
Josie powoli pokiwała głową, a potem osunęła się w ciemność.
Życie powinno przybierać format filmu na DVD. Można by wówczas oglądać wersję kinową, przeznaczoną dla przeciętnego
odbiorcy, lub wybrać wersję reżyserską – dzieło, które powstało wedle
pierwotnego zamysłu twórcy, zanim mnóstwo innych ludzi wtrąciło
swoje trzy grosze.
Obowiązkowe menu z wyborem scen pozwalałoby wracać tylko do
dobrych chwil, a omijać wszystkie nieudane. Swoją egzystencję
mierzyłoby się wówczas liczbą epizodów chętnie przeżywanych na
nowo lub minut spędzonych na ich wyszukiwaniu.
Problem w tym, że w rzeczywistości życie o wiele bardziej przypomina nudną wideokasetę, rejestrującą obraz z kamery przemysłowej. Rozmyte, niewyraźne kształty, choćby nie wiem jak
bardzo wytężało się wzrok. Oraz tryb wielokrotnego zapisu i odtwarzania: nieznośna monotonia powtarzalności.
Pięć miesięcy później
Po
tych
wyznaniach
sala
eksplodowała
oburzeniem
i
niedowierzaniem. Alex rzuciła się do przodu, by za wszelką cenę
przedostać się do Josie. Gdzieś w tym tłumie znajdowali się Roystonowie, którzy właśnie usłyszeli, że ich syn został postrzelony przez córkę sędzi Cormier, ale Alex nie chciała w tej chwili o tym myśleć. Teraz koncentrowała się jedynie na swoim dziecku, pochwyconym w pułapkę miejsca dla świadków, podczas gdy ona próbowała sforsować barierkę oddzielającą widownię od czynnych uczestników procesu.
Do jasnej cholery! Przecież była sędzią, miała prawo przejść na
drugą stronę, a tymczasem rośli zastępcy szeryfa stanowczo ją od tego
powstrzymywali.
Wagner walił młotkiem w stół, nikt jednak nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.
– Zarządzam piętnastominutową przerwę! – wrzasnął.
Gdy funkcjonariusze wywlekali Petera z sali, sędzia zwrócił się do Josie:
– Młoda damo, przypominam, że jest pani cały czas związana przysięgą.
Alex bezsilnie patrzyła, jak jej córkę wyprowadzają z sali bocznymi drzwiami. Zaczęła ją wołać i jednocześnie zdała sobie sprawę z
obecności Eleanor u swojego boku. Asystentka zdecydowanie chwyciła
ją pod ramię.
– Pani sędzio, proszę za mną. W tej chwili nie jest pani tu
bezpieczna.
I wówczas, po raz pierwszy w życiu, Alex pozwoliła, by ktoś –
choćby na krótki moment – przejął nad nią kontrolę.
Patrick dotarł do sądu w najbardziej krytycznym momencie. Ujrzał Josie szlochającą na miejscu dla świadków i sędziego Wagnera bezskutecznie usiłującego zapanować nad salą. Ale całą swoją uwagę skupił przede wszystkim na Alex, która desperacko usiłowała przedrzeć
się do córki.
W tej chwili był gotów wyciągnąć broń, byle pomóc jej w osiągnięciu celu.
Zanim jednak zdołał sforsować tłum, Alex zniknęła za drzwiami prowadzącymi do sędziowskich gabinetów. Mimo to jednym susem przeskoczył barierkę i wtedy poczuł, że ktoś łapie go za rękaw. Zirytowany odwrócił głowę i ujrzał Dianę Leven.
– Co tu się, do cholery, wyprawia? – zapytał.
– Ty pierwszy.
Patrick westchnął głęboko.
– Cały wczorajszy dzień spędziłem w Sterling High, szukając potwierdzenia zeznań Josie. Ale nic mi się nie składało w spójną całość;
gdyby Matt strzelił do Petera, musiałbym znaleźć miejsce uderzenia pocisku, który chybił celu. Doszedłem więc do wniosku, że Josie znowu
skłamała, a nasze pierwotne założenie było słuszne – Peter bez dania racji strzelił do Matta. W końcu udało mi się jednak odnaleźć miejsce,
w
które trafiła kula. Za pomocą wiązki laserowej sprawdziłem azymut rykoszetu i wówczas stało się jasne, czemu nie mogliśmy odnaleźć tego
pocisku. – Wyjął z kieszeni marynarki plastikowy woreczek na dowody,
w którym znajdował się pojedynczy nabój. – Strażacy pomogli mi go wydobyć z pnia klonu rosnącego pod oknem pomieszczenia z prysznicami. Natychmiast zawiozłem ten pocisk do laboratorium stanowego i stałem nad nimi jak kat nad dobrą duszą tak długo, aż w końcu poddali go ekspresowym badaniom. Okazało się, że nie tylko został wystrzelony z broni B, ale są na nim również ślady tkanki i krwi Matta Roystona. Problem w tym, że gdy wyznaczyłem azymut
odwrotny – puściłem wiązkę laserową od drzewa ku wnętrzu szatni,
by
sprawdzić, z którego dokładnie miejsca oddano strzał – od razu stało się
jasne, że nie zrobił tego Peter Houghton, ale…
– Josie Cormier właśnie wyznała, że postrzeliła Matta Roystona – weszła mu w słowo Diana i ze znużeniem przesunęła dłonią po twarzy.
– No, proszę. A więc w końcu powiedziała prawdę – mruknął
Patrick, przekazując Dianie woreczek z dowodem rzeczowym.
Jordan oparł się o kraty aresztanckiej celi.
– Nie wspomniałeś o tym drobnym epizodzie, ponieważ tak jakoś wyleciał ci z pamięci?
– Nie – odparł Peter.
– Gdybym wiedział o tym wcześniej, wynik twojego procesu
mógłby być zupełnie inny.
Peter leżał na metalowej ławce z rękami pod głową. I ku niewypowiedzianemu zdumieniu Jordana uśmiechał się pogodnie.
– Znowu została moją przyjaciółką – powiedział Peter. – A obietnic składanych przyjaciołom nigdy nie wolno łamać.
Alex usiadła w mrocznej salce konferencyjnej, do której zazwyczaj
na czas krótkich przerw w rozprawie wprowadzano oskarżonych, i nagle zdała sobie sprawę, że jej córka w istocie też już się zalicza do
tej
kategorii. Wkrótce odbędzie się kolejny proces, tym razem z Josie w roli
głównej.
– Dlaczego? – spytała cicho, wpatrując się w jasny profil córki.
– Ponieważ kazałaś mi powiedzieć prawdę.
– Ale jak ta prawda wygląda naprawdę?
– Kochałam Matta. A jednocześnie go nienawidziłam. I
nienawidziłam siebie za to, że go kocham. I za to, że gdybym go zostawiła, utraciłabym poczucie tożsamości.
– Nie bardzo rozumiem…
– Bo jak mogłabyś zrozumieć? Ty jesteś chodzącym ideałem. – Josie potrząsnęła głową. – Jednak my, zwykli śmiertelnicy… nie różnimy się niczym od Petera. Tyle że niektórym z nas udaje się to ukryć lepiej od pozostałych. Ale w gruncie rzeczy jakie to ma znaczenie, czy udajesz,
że
jesteś niewidzialnym człowiekiem, czy też kimś, kogo każdy chciałby
w
tobie widzieć? Tak czy inaczej – nie jesteś sobą.
Alex przypomniała sobie niezliczone eleganckie przyjęcia, gdzie
pierwszym pytaniem, jakie jej zadawano, było: „Czym się zajmujesz zawodowo?” – jak gdyby odpowiedź wyczerpywała całą wiedzę o człowieku. A tymczasem tożsamość jest pojęciem o wiele bardziej pojemnym. Można być sędzią, matką i marzycielką zarazem. Rodzicem i
jednocześnie dzieckiem. Samotnikiem, wizjonerem i pesymistą. Ofiarą lub katem. Jednego dnia można cierpieć, następnego – tryskać zdrowiem.
Daleko mi do ideału, pomyślała Alex.
I niewykluczone, że tym samym się do niego zbliżyła.
– Co się ze mną stanie? – Josie zadała to samo pytanie, co przed kilkoma dniami, gdy Alex w swojej naiwności – a może zadufaniu? – wciąż jeszcze wierzyła, że zna wszystkie odpowiedzi.
– Co się stanie z NAMI – poprawiła córkę.
Przez twarz Josie przemknął cień uśmiechu.
– Ja zapytałam pierwsza.
Drzwi salki konferencyjnej uchyliły się nieznacznie; szparę
wypełniło żółte światło korytarza. Alex chwyciła dłoń córki i wzięła głęboki oddech.
– Chodź. Wkrótce się przekonamy.
Peter został uznany za winnego ośmiu zabójstw pierwszego i dwóch zabójstw drugiego stopnia. Przysięgli uznali, że w wypadku Matthew Roystona i Courtney Ignatio nie działał z premedytacją. Został
sprowokowany.
Po ogłoszeniu werdyktu Jordan spotkał się z Peterem w
aresztanckiej celi. Peter pozostanie w więzieniu hrabstwa tylko do ogłoszenia uzasadnienia wyroku; potem czeka go przeniesienie do więzienia stanowego w Concord. Przy zasądzonym trybie łącznego odbywania kary za osiem morderstw nie istniał cień szansy, by Peter opuścił za życia zakład penitencjarny.
– Trzymasz się jakoś? – spytał Jordan, kładąc dłoń na ramieniu Petera.
– Uhm. – Peter wzruszył ramionami. – W zasadzie od początku wiedziałem, że to się tak skończy.
– Przynajmniej przysięgli uważnie wysłuchali twoich racji. Dlatego uznali, że w dwóch przypadkach nie działałeś z premedytacją.
– Powinienem ci podziękować za wysiłki. – Peter uśmiechnął się szelmowsko. – Życzę udanego życia.
– Ilekroć będę w Concord, wpadnę z wizytą – obiecał Jordan. Przyjrzał się baczniej Peterowi. W ciągu sześciu miesięcy, które
upłynęły od dnia, gdy ta sprawa spadła mu na kark, jego klient dojrzał i
wydoroślał. Był już teraz wzrostu Jordana, ale lepiej umięśniony. Miał niski, męski głos i cień zarostu na twarzy. Jordan wprost nie mógł uwierzyć, że do tej pory tego wszystkiego nie zauważył.
– Cóż – dodał – bardzo mi przykro, że wypadki nie potoczyły się zgodnie z naszymi życzeniami.
– Mnie również przykro.
Peter wyciągnął rękę; Jordan jej nie przyjął, lecz chwycił chłopaka w objęcia.
– Uważaj na siebie – przykazał.
I już miał wyjść z celi, gdy Peter przywołał go z powrotem. W ręku trzymał okulary, które Jordan niegdyś mu przyniósł.
– Są twoje.
– Zatrzymaj je. Ty zrobisz z nich lepszy użytek.
Peter wetknął okulary do górnej kieszonki marynarki Jordana.
– Będę się czuł lepiej ze świadomością, że są pod twoją opieką. Poza tym nie ma tak wielu rzeczy na tym świecie, którym chciałbym się dokładniej przyjrzeć.
Jordan skinął głową. Powolnym krokiem wyszedł z celi i pożegnał
się z zastępcami szeryfa. Potem ruszył w stronę holu, gdzie już czekała
na niego Selena.
Kiedy do niej podchodził, wsunął na nos okulary Petera.
– A co to ma znaczyć?
– Jakoś je polubiłem.
– Masz przecież sokoli wzrok.
Na brzegach soczewek świat ulegał dziwnemu odkształceniu, więc
w tych okularach Jordan musiał stąpać z większą ostrożnością i rozwagą.
– Nie zawsze i nie wszędzie – odparł.
Parę tygodni po zakończeniu procesu Lewis powrócił do swoich
zabaw liczbami. Dokonał już wstępnych obliczeń i teraz przepuszczał
je
przez komputer, by sprawdzić, czy wyłania się określona
prawidłowość. Najbardziej interesujące w tym wszystkim było to, że jego najnowsze zainteresowania nie miały nic wspólnego ze szczęściem.
Lewis podjął obecnie badania nad społecznościami, w których doszło
do
szkolnych masakr; chciał poszukać zależności pomiędzy pojedynczym, drastycznym
aktem
przemocy
a
stabilnością
ekonomiczną
społeczeństwa. Lub, inaczej rzecz ujmując, pragnął odpowiedzieć na pytanie, czy człowiek, któremu grunt usunął się spod nóg, ma jeszcze szansę twardo na nich stanąć.
Poza tym znowu prowadził wykłady w Sterling College – tym
razem z podstaw makroekonomii. Zajęcia się rozpoczęły w drugiej połowie września i Lewis gładko wszedł w nowy rytm. Rozprawianie
na temat teorii Keynesa przychodziło mu z niezwykłą łatwością. Prowadził teraz wykłady, przechadzając się po całej auli. Stało się to nieznośną koniecznością od czasu, gdy college został naszpikowany hot
spotami, a studenci, zamiast się koncentrować na słowach wykładowcy,
nagminnie grywali w internetowego pokera lub wymieniali maile.
To właśnie w jednej ze swoich wędrówek Lewis się zapędził na
szczyt auli. Tam dwóch zawodników drużyny futbolowej zabawiało się strzykaniem wodą w kask innego dzieciaka, siedzącego dwa rzędy
niżej. Chłopak co chwila się odwracał, żeby sprawdzić, kto jest tym dowcipnisiem, ale wówczas dwaj mięśniacy z minami niewiniątek wbijali wzrok w wykres wyświetlany na ekranie.
– No dobrze – ciągnął niewzruszenie Lewis – kto mi teraz powie, co
się stanie, gdy ceny wzrosną powyżej punktu A? – Zdecydowanym ruchem wyjął butelkę z ręki futbolisty. – Dziękuję, panie Graves. Właśnie zaczynało zasychać mi w gardle.
Ręka chłopca siedzącego dwa rzędy niżej wystrzeliła w górę niczym strzała i Lewis udzielił mu głosu.
– Nikt nie zechce kupić wyprodukowanych dóbr za tak
wygórowaną cenę. Spadnie więc popyt, a to oznacza, że trzeba będzie
drastycznie obniżyć ceny albo ponosić wysokie koszty składowania nadwyżek produkcyjnych w magazynach.
– Doskonale – pochwalił Lewis, po czym zerknął na zegar. – No
dobrze, panie i panowie. Na poniedziałek proszę przeczytać kolejny rozdział z Mankiwa. Niewykluczone, że przy okazji zafunduję wam drobny test-niespodziankę.
– Skoro pan już nam o tym powiedział, test nie będzie
niespodzianką – zauważyła jedna z dziewcząt.
– Ups – mruknął Lewis, uśmiechając się szeroko.
Stanął przy krześle studenta, który udzielił poprawnej odpowiedzi
na jego pytanie. Chłopak wciskał książki do plecaka już tak zapchanego
papierami, że zasunięcie suwaka było absolutnie niewykonalnym zadaniem. Dzieciak miał zbyt długie włosy jak na obowiązującą modę
i
był ubrany w T-shirt z portretem Einsteina.
– Dobrze się pan dzisiaj spisał.
– Dzięki – odparł dzieciak, przestępując z nogi na nogę; Lewis widział, że chłopak nie bardzo wie, co ze sobą począć; w końcu się zdecydował na wyciągnięcie ręki. – Miło pana poznać, profesorze. To znaczy, wszyscy już się poznaliśmy, tyle że nie… no, nie osobiście.
– W rzeczy samej. Proszę mi przypomnieć, jak panu na imię?
– Peter. Peter Granford.
Lewis już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale ostatecznie tylko potrząsnął głową.
– Profesorze…? – Chłopak speszył się. – Przepraszam… przez
chwilę mi się zdawało, że chce pan powiedzieć coś ważnego.
Lewis patrzył na tego imiennika swojego syna – przygarbionego, wciągającego szyję w ramiona, jakby uważał, że nie zasługuje na
zajmowanie większej przestrzeni, niż to absolutnie konieczne – i poczuł
ten dobrze znajomy ból, jakby ciężki młot opadł mu na mostek. Ból, który odzywał się zawsze, gdy myślał o swoim Peterze; o życiu, które miało się zmarnować w więzieniu. Jakże teraz żałował, że nie przyglądał się baczniej synowi, gdy ten był jeszcze w zasięgu jego wzroku, ponieważ teraz Lewis musiał kompensować te stracone chwile
fragmentarycznymi wspomnieniami czy też – co jeszcze tragiczniejsze
–
poszukiwać cech syna w twarzach obcych dzieci.
Lewis sięgnął w głąb siebie i wydobył na powierzchnię uśmiech zarezerwowany dla takich właśnie sytuacji – gdy nie odnajdował żadnych powodów do szczęścia czy radości.
– To rzeczywiście było ważne – rzekł. – Chciałem panu powiedzieć,
że przypomina mi pan chłopca, którego kiedyś znałem.
Lacy dopiero po trzech tygodniach zebrała się na odwagę i weszła
do pokoju Petera. Teraz, gdy już ogłoszono wyrok – gdy stało się oczywiste, że Peter nigdy w życiu nie powróci do domu rodzinnego – nie było sensu utrzymywać tego miejsca w dotychczasowym stanie. Usiadła na łóżku i przycisnęła poduszkę do twarzy. Wciąż był w niej
uwięziony zapach Petera i Lacy zastanowiło, ile potrzeba czasu, żeby całkowicie się ulotnił. Rozejrzała się po stojących na półkach książkach –
tych, które się jeszcze ostały po policyjnym przeszukaniu. Otworzyła szufladę szafki nocnej: przejechała palcami po jedwabistej zakładce
do
książek i metalowej paszczy zszywacza do papierów. Po pilocie opróżnionym z baterii. Po lupie. Po pliku kart z pokemonami i po przenośnym twardym dysku, przyczepionym do smyczy.
Chwyciła karton przyniesiony z piwnicy i zaczęła wkładać do
środka wszystkie te przedmioty po kolei.
Zwinęła kołdrę, prześcieradła, zdjęła powłoczkę z poduszki. Nagle przypomniała sobie pewną wypowiedź Lewisa, wygłoszoną wieki temu
przy jakimś obiedzie. Za jedyne sto tysięcy dolarów można zburzyć dom do imentu i wywieźć cały gruz. To wprost niebywałe, o ile mniej kosztuje niszczenie niż budowanie: za niecałą godzinę ten pokój będzie
wyglądał tak, jakby Peter nigdy w nim nie mieszkał.
Kiedy wszystkie rzeczy syna leżały już starannie ułożone w stos,
Lacy znów usiadła na łóżku i rozejrzała się po ścianach, gdzie miejsca po plakatach odcinały się żywszym odcieniem koloru od tła. Dotknęła
szwu na brzegu materaca, zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie nazywać go w myślach materacem Petera.
Miłość ponoć przenosi góry, może poruszyć z posad świat, jest wszystkim, czego nam potrzeba, ale zawodzi w zderzeniu z realiami życia. Miłość nie ocaliła żadnego z dzieci, które Tamtego Dnia zjawiły się w Sterling High, nieświadome, że za chwilę zmieni się ich życie – ani
tych zabitych i poranionych, ani Josie Cormier, ani Petera. Czy więc miłość wymagała jakiejś domieszki? Szczęścia? Nadziei? Przebaczenia?
Nagle Lacy przypomniała sobie, co powiedziała Alex jeszcze
podczas procesu: „Tak długo, jak coś żyje w ludzkiej pamięci, nie rozpływa się w niebycie”.
Wszyscy zapamiętają jedynie te dziewiętnaście minut z życia Petera.
A co z pozostałymi dziewięcioma milionami? Lacy będzie musiała zostać ich strażniczką, bo inaczej zaginie pamięć o tamtym dawnym Peterze. Na każde wspomnienie o swoim dziecku, związane z hukiem wystrzałów i krzykiem ofiar, ona odpowie dziesiątkami innych. Ujrzy małego chłopca pluskającego się w stawie, po raz pierwszy jeżdżącego
na rowerku, machającego radośnie ze szczytu drabinek. Stanie jej przed
oczami pocałunek na dobranoc i laurka na Dzień Matki, z rysunkiem kredkami. W uszach zabrzmi piosenka wyśpiewywana fałszywie pod prysznicem. Lacy naniże na jedną długą nić wspomnienia tych chwil,
gdy jej dziecko niczym się nie różniło od innych dzieci. I będzie codziennie nosić je przy sobie, bo gdyby zaginęły, zaginąłby również bezpowrotnie ten chłopiec, którego kochała.
Wstała i rozłożyła na łóżku prześcieradło. Zarzuciła na nie kołdrę, starannie podwijając brzegi. Przetrzepała poduszkę. Odstawiła książki na półkę. Odłożyła wszystkie skarby z powrotem do szuflady nocnej szafki. Na końcu rozwinęła rulony plakatów i powiesiła je na ścianach, bardzo uważając, by pinezki znalazły się na swoich miejscach. By nie poczynić już żadnych więcej szkód.
Minął dokładnie miesiąc od wyroku skazującego.
Gdy światła przygasły, a strażnicy zakończyli swój wieczorny
obchód, Peter odwrócił się twarzą do ściany, powoli ściągnął skarpetę
z
prawej stopy i zaczął wpychać ją sobie do gardła.
Kiedy już nie mógł oddychać, zapadł w sen. Wciąż był osiemnastolatkiem, ale cofnął się do pierwszego dnia przedszkola. Miał
na ramionach prawie pusty plecak, a w ręku pudełko z Supermanem.
Nadjechał żółty autobus i z dychawicznym westchnieniem rozwarł szeroko paszczę drzwi. Peter wspiął się po schodkach do środka. Tym razem był jedynym pasażerem. Przeszedł przez całą długość pojazdu
i
usiadł na samym końcu, tuż przy wyjściu awaryjnym. Obok siebie położył pudełko na lunch i wyjrzał przez tylną szybę. Zobaczył taką jasność, jakby samo słońce ruszyło w pościg za autobusem.
– Już prawie dojeżdżamy – odezwał się jakiś głos.
Peter zerknął w stronę kierowcy, ale się okazało, że za kierownicą
nikt nie siedzi.
Najbardziej niesamowite było to, że na ten widok wcale nie poczuł strachu. Gdzieś w głębi duszy wiedział, że dotrze dokładnie tam, dokąd
od dawna pragnął dotrzeć.
6 marca 2008
Sterling High zmieniło się nie do poznania. Gmach został pokryty nowym, zielonym dachem, frontowy trawnik porastała świeża trawa,
a
z tyłu wznosiło się szklane atrium na wysokość całego budynku. Przy drzwiach wejściowych umieszczono mosiężną tabliczkę, a na niej wygrawerowano napis: BEZPIECZNA PRZYSTAŃ.
Później tego dnia odbędzie się uroczystość poświęcona pamięci
tych, co przed rokiem stracili tu życie, ale Patrick – który opracował dla
szkoły procedury zapewniające zwiększenie bezpieczeństwa – zdołał przemycić Alex do środka na krótką, przedpremierową wycieczkę.
Teraz w szkole nie było żadnych zamykanych szafek, lecz jedynie otwarte przegródki na książki i inne pomoce naukowe. W tej chwili trwały lekcje, więc uczniowie siedzieli w klasach; przez korytarze od czasu do czasu przechodzili jedynie nauczyciele. Wszyscy mieli na piersi duże identyfikatory. Alex nie bardzo pojmowała sens tego oznakowania – ostatecznie największe zagrożenie zawsze pochodziło
z
wewnątrz, a nie z zewnątrz – ale Patrick jej wyjaśnił, że identyfikatory mają zbawienne działanie psychologiczne – a to już połowa sukcesu.
Odezwał się dzwonek komórki Alex i Patrick westchnął z niezadowoleniem.
– Myślałem, że im przykazałaś…
– Przykazałam – odparła Alex.
Odebrała jednak połączenie i usłyszała głos sekretarki z biura obrońców z urzędu, rozpoczynającej litanię nieszczęść, jakie właśnie spadły na to biuro.
– Przestań – przerwała jej Alex. – Przecież wyraźnie
zapowiedziałam, że dziś przysługuje mi status zaginionej w akcji.
Alex zrezygnowała ze stanowiska sędziego. Josie została oskarżona
o współudział w zabójstwie drugiego stopnia, poszła na ugodę z prokuraturą i otrzymała wyrok pięciu lat więzienia. Od tamtej pory
Alex nie byłaby zdolna do zachowania bezstronności, gdyby przyszło
jej
sądzić jakiegoś nastolatka. Wzbudzałoby to w niej zbyt wiele emocji i nie pozwalałoby na zimno oceniać wartości dowodów. Powrót do korzeni – do biura obrońców z urzędu – wydał jej się całkiem naturalny.
I, o dziwo, bardzo dobrze czuła się teraz w tej roli. Na skutek osobistych
przeżyć doskonale rozumiała sytuację swoich klientów. Gdy otrzymywali wyrok, odwiedzała ich przy okazji odwiedzin u córki, odbywającej karę w zakładzie dla kobiet. Oskarżeni lubili ją, ponieważ nigdy nie traktowała ich z góry, a poza tym jasno i wprost przedstawiała całą sytuację. Niczego nie owijała w bawełnę, nikomu nie mydliła oczu.
Patrick zaprowadził ją do tej części budynku, gdzie rok temu znajdowały się tylne schody. Teraz wznosiło się tu ogromne szklane atrium – obejmujące także powierzchnię dawnej sali gimnastycznej i szatni. Stąd rozciągał się widok na szkolne boiska. Ponieważ tego roku
wiosna nadeszła wcześnie i stopniały już śniegi, na jednym z nich rozgrywał się mecz piłki nożnej.
Wewnątrz atrium stały drewniane stoły i taborety. Tutaj uczniowie mogli się pouczyć, poczytać w spokoju, coś przegryźć. W tej chwili grupa dzieciaków przygotowywała się do testu z geometrii. Ich szepty wznosiły się niczym smugi dymu: przeciwprostokątna… cięciwa…
punkt przecięcia… kąt dopełniający…
Po jednej stronie, tuż przy szklanej ścianie, stało dziesięć białych krzeseł. Trzeba by mieć bardzo bystre oko, by zauważyć, że zostały przynitowane do podłogi, a nie przyciągnięte w owo miejsce przez
uczniów. Nie stały w rzędzie; nie były ustawione w żadnym
określonym porządku. Nie widniały na nich żadne plakietki, ale i bez tego każdy wiedział, co symbolizują.
Gdy Alex chciała sobie przysunąć stołek do szklanej ściany, Patrick natychmiast wyrwał go z jej ręki.
– Chryste – mruknęła. – Jestem tylko w ciąży, nie śmiertelnie chora.
To było kolejne niespodziewane wydarzenie w jej życiu. Dziecko
miało przyjść na świat pod koniec maja. Alex starała się nie myśleć o nim jako o substytucie córki, którą czekały jeszcze cztery lata pobytu
w
więzieniu; wyobrażała sobie natomiast, że to nowe życie będzie dla nich
wszystkich ocaleniem.
Patrick usiadł obok i zerknął na jej zegarek.
10:02.
Wzięła głęboki oddech.
– To miejsce nie wygląda już tak jak dawniej.
– Tak, wiem – odparł Patrick.
– Myślisz, że to dobrze?
– Myślę, że to był rozsądny pomysł.
Alex dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że wielki klon, który rósł pod oknami szatni gimnastycznej, nie został wycięty podczas przebudowy. Z miejsca, w którym siedziała, wyraźnie widziała dziurę wyciętą w celu odzyskania kuli. Drzewo było ogromne, o grubym pniu
i
powyginanych konarach. Zapewne rosło tu na długo przed wzniesieniem budynku Sterling High, być może nawet przed powstaniem samego Sterling.
10:09.
Alex przeniosła wzrok na boisko, na którym rozgrywał się mecz
piłki nożnej. Drużyny zdawały się być przerażająco niedobrane. Po jednej stronie grali chłopcy już niemal dorośli, po drugiej niewyrośnięte
dzieciaki. Jeden z napastników natarł na drobnego obrońcę i niemal wdeptał go w ziemię, przy okazji posyłając piłkę w górny róg siatki. Taka tragedia, pomyślała Alex, a w istocie nic nie uległo zmianie.
Znów ponownie zerknęła na zegarek. 10:13. Najtrudniejsze,
naturalnie, były te ostatnie minuty. Alex wstała i przycisnęła dłonie do szyby. Poczuła kopnięcia dziecka.
10:16.
10:17.
Napastnik się cofnął i wyciągnął rękę, by pomóc drobniejszemu chłopcu podnieść się z ziemi. A potem razem ruszyli w stronę środka boiska, żywo o czymś rozprawiając.
10:19.
Alex raz jeszcze spojrzała na klon. Soki już na nowo zaczęły krążyć.
Za parę tygodni na gałęziach pojawią się czerwonobrunatne zawiązki liści. A potem pączki, które szybko wybuchną soczystą zielenią.
Wzięła Patricka za rękę. W milczeniu przeszli przez atrium, potem podążyli długim korytarzem, minęli rzędy drewnianych przegródek. Przestąpili próg szkoły i tą samą drogą, jaką przyszli, wrócili do domu. PODZIĘKOWANIA
To zapewne zabrzmi intrygująco: na początku chciałabym
podziękować komuś, kto przyszedł do naszego domu, by nauczyć mnie
posługiwania się pistoletem. Kapitan Frank Moran przyjął prostą metodę – kazał mi strzelać do sągu drewna, stojącego w naszym ogrodzie. Dziękuję również jego koledze, porucznikowi Michaelowi Evansowi, za szczegółowe informacje na temat broni palnej, a także komendantowi Nickowi Giaccone za cierpliwość, z jaką odpowiadał na miliony moich maili, wysyłanych za pięć dwunasta z zapytaniami o wszelkiego rodzaju policyjne procedury. Królowej badań kryminalistycznych, jestem detektyw policji stanowej, Flaire Demarois, winna szczególną dzięczność za to, że poprowadziła Patricka przez miejsce zbrodni o tak monstrualnej skali. Przyznaję, jestem szczęściarą:
wielu członków mojej rodziny to eksperci w różnych dziedzinach, którzy godzą się na wykorzystanie swoich osobistych doświadczeń w moich książkach. Dziękuję Jane Picoult, doktorowi Davidowi Toubowi, Wyattowi Foksowi, Chrisowi Keatingowi, Suzanne Serat, Conradowi Farnhamowi, Chrisowi i Karen van Leerom. Dziękuję Guentherowi Frankensteinowi za wkład w rozbudowę Hanover’s Howe Library, a także za zgodę na wykorzystanie swojego cudownego nazwiska. Glen Libby niestrudzenie odpowiadał na moje pytania, dotyczące życia codziennego w więzieniu hrabstwa Grafton, natomiast Ray Fleer, zastępca szeryfa hrabstwa Jefferson, był uprzejmy udostępnić mi wiele materiałów na temat masakry w Columbine. Dziękuję Davidowi Plautowi i Jake’owi van Leerowi za zabawianie mnie matematycznymi dykteryjkami; Dougowi Irwinowi za podzielenie się ze mną wiedzą na temat ekonomii szczęścia; Kyle’owi van Leerowi i Axelowi Hansenowi za konstrukcję „Hide-n-Shriek”; Luke’owi Hansenowi za informacje dotyczące programowania komputerowego oraz Ellen Irwin za pomysł diagramu obrazującego status społeczny uczniów w liceum.
Jak zwykle jestem dozgonnie wdzięczna całemu zespołowi wydawnictwa Atria Books, dzięki któremu uchodzę za zdecydowanie lepszą pisarkę, niż jestem w rzeczywistości: Carolyn Reidy, Davidowi Brownowi, Alyson Mozzarelli, Christine DuPlessis, Gary’emu Urda, Jeanne Lee, Lisie Keim, Sarah Branham i niestrudzonej Jodi Lipper. Judith Curr dziękuję gorąco za nieustanne wychwalanie mnie pod niebiosa. Camille McDuffie – wielkie dzięki, że w świecie książki uczyniłaś ze mnie markę. Małą szklaneczką szkockiej wznoszę też toast
na cześć Laury Gross, bez której nie wyobrażam sobie funkcjonowania
w tym biznesie. Gdy zaś chodzi o Emily Bestler… cóż, odsyłam na sąsiednią stronę. Chylę też nisko czoło przed sędzią Jennifer Sargent
– bez jej pomocy nigdy nie narodziłaby się postać Alex Cormier. Pani prokurator Jennifer Sternick – mogę tylko powiedzieć, że jesteś jedną
z najinteligentniejszych kobiet, jakie spotkałam w życiu; praca z tobą jest świetną zabawą (wiwat King Wah!), więc w istocie sama jesteś sobie winna, że w kółko zwracam się do ciebie o pomoc. Jak zwykle winna jestem wdzięczność mojej rodzinie – Kyle Jake i Sammy nieustannie przypominają mi, co tak naprawdę liczy się w życiu; oraz mojemu mężowi, Timowi, który sprawia, że jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Wreszcie chciałabym podziękować grupie ludzi będących solą tej książki – to ocalali z prawdziwych masakr szkolnych. Betsy Bicknase, Donna O’Connel, Linda Liebl i niesamowity Kevin Braun – dziękuję gorąco za waszą wielką odwagę, której wymagał powrót do tak bolesnych wydarzeń, hojność, z jaką się dzieliliście swoimi doświadczeniami, i pozwolenie na ich wykorzystanie w niniejszej powieści. Na koniec zwracam się do tysięcy młodych ludzi, którzy nie do końca odnajdują swoje miejsce wśród rówieśników, którzy codziennie odczuwają podskórny, nękający lęk, którzy nie należą do „popularnej elity” – tę książkę pisałam z myślą o was wszystkich.
KONIEC
Ostatnio edytowany przez opowiadacz (2025-01-16 19:42:50)
Offline
Strony: 1