Niestety nikomu nie można powiedzieć, czym jest FluxBB – trzeba to zobaczyć na własne oczy.
Nie jesteś zalogowany na forum.
PROLOG
Wyspa Belle-Île, Bretania, Francja, 20 czerwca 1975
Najgorszy dzień jej życia zaczął się całkiem normalnie.
Malowała się. Podkreśliła powieki czarną kreską, rzęsy obciążyła trzema
warstwami tuszu, a wargi wypełniła ceglastą szminką, którą tydzień wcześniej
kupiła sobie z rozrzutności na paryskim dworcu Gare de l'Est. Stanęła bokiem do
lustra i uśmiechnęła się na widok swojej szczupłej sylwetki w białej tunice
i brązowych spodniach z kantem. Wyglądała dokładnie tak, jak chciała: efektownie,
a jednocześnie naturalnie. W tym stroju mogła spacerować po klifie, a potem
zamienić tenisówki na sandały i iść do restauracji na obiad. Julia z radością
zauważyła, że kobieta w pozłacanej florenckiej ramie wygląda na spokojną. W głębi
duszy drżała. Przyszło jej na myśl porównanie do gitary, w której struny ktoś
uderzył z całej siły. Ale na zewnątrz nie dawała po sobie niczego poznać.
Absolutnie niczego. Ucieszyło ją, że tak dobrze nad sobą panuje.
Podeszła do okna mansardy. Biały domek, w którym mieszkała jej przyjaciółka
Kamila z mężem Jacquesem, stał na prostokątnym rynku miasteczka Locmaria.
Julia zmierzyła wzrokiem plac z kościółkiem i studnią pośrodku, przez większość
dnia zalany słońcem i całkowicie wyludniony. Wychyliła się, żeby lepiej widzieć
domki z niebieskimi okiennicami, zdobione kiśćmi hortensji. Przypomniała sobie
podniecenie, które ogarnęło ją, gdy Kamila przywiozła ją tu tydzień temu. Julia po
raz pierwszy w życiu wyjechała na Zachód. Po czterech latach rozłąki spotkała się
ze swoją najlepszą przyjaciółką. To był najpiękniejszy prezent, jaki mogła sobie dać
na dwudzieste trzecie urodziny.
Zaskoczyło ją, że Kamila żyje w tak idyllicznym miejscu, w którym czuć
atmosferę ze starych pocztówek sanatoryjnych. I – dlaczegóż by tego nie przyznać –
trochę oburzało to, że przyjaciółka traktuje swój piękny dom jak coś oczywistego,
nie dba o ogród i nawet opiekę nad dzieckiem zazwyczaj pozostawia Jacquesowi.
W trakcie wizyty Julii Kamila kilka razy zamknęła się w sypialni, z której pół
godziny później wracała z zapłakanymi oczami. To małżeństwo najwyraźniej miało
problemy. A Julia instynktownie wyczuła, że z powodu długiej rozłąki zaczynają się
pojawiać rysy również na jej przyjaźni z Kamilą.
Znała ją od dziecka. Zaprzyjaźniły się w przedszkolu w rodzinnych Teplicach.
Obie przeżyły pierwszą miłość podczas obowiązkowych zbiorów chmielu, zdały
maturę z wyróżnieniem, czytały Appolinaira, pisały do gazet studenckich, złożyły
podania na historię sztuki na uniwersytet w Pradze, zdały egzaminy, a przez cały
pierwszy semestr musiały pracować w mleczarni, żeby „poznać życie klasy
robotniczej". Obie były tak oszczędne, że same szyły sobie ubrania, a włosy
rozjaśniały nad umywalką utleniaczem. Fizycznie były do siebie podobne do tego
stopnia, że ludzie brali je za bliźniaczki. Lecz cztery lata temu ich życia gwałtownie
się rozeszły. Julia do dziś studiowała i mieszkała w Pradze, natomiast Kamila
przeprowadziła się tutaj, między te pobielone ściany. Miała dom, męża, dziecko.
A to wszystko tylko dzięki temu, że pięć lat wcześniej na placu Wacława pewien
francuski turysta spytał ją o drogę na zamek praski, a ona zaprowadziła go aż na
Hradczany. Dziwne, że ci dwoje się w sobie zakochali – intelektualistka i robotnik
portowy, mężczyzna z ludu. Kamila niespodziewanie zaszła w ciążę, wyszła za mąż
i wyprowadziła się do Bretanii. Julia nie widziała jej od lipca 1970 roku. Ale
bardzo często o niej myślała.
Teraz przerażona uświadomiła sobie, że każdy cień na szczęściu przyjaciółki
przynosi jej złośliwą rozkosz. Kiedy Kamila wyjechała, Julię długo męczyła
tęsknota i zazdrość. Lecz tęsknota z miesiąca na miesiąc słabła, natomiast zazdrość
rozrastała się jak rak. Julia brzydziła się sobą. Ale jak zmienić swoje uczucia?
Można sobie uświadomić, że są złe, można się za to nienawidzić, można próbować
je ignorować, ale raczej nie uda się ich odegnać tylko dlatego, że się nam nie
podobają.
Wycieczka na Belle-Île nie była nawet w połowie tak przyjemna, jak
spodziewała się Julia. Najbardziej niepokoił ją mąż Kamili. Miał czarne oczy,
zmierzwione brwi i preferował luźne, pogniecione i brudne ubrania. Wszystko robił
z papierosem w dłoni, a Julia czuła, że jest cały przesiąknięty dymem. Tytoniem
pachniał jego ulubiony fotel, ręcznik w łazience i gazeta, którą przez chwilę
przeglądał. Podczas minionych siedmiu dni często spotykała się z tym mężczyzną
wzrokiem. Na początku widziała w nim ostrożną ciekawość, jakby ten zaniedbany
Francuz patrzył na nią niczym na jakieś egzotyczne zwierzę, które go fascynuje, ale
jednocześnie przeraża. Później trochę rozluźnił się w jej towarzystwie. W ostatnich
dniach jego spojrzenie zawierało coś więcej niż zainteresowanie obserwatora. Julia
nie była już dla Jacquesa tylko dziwną istotą ze Wschodu, która nie potrafi
korzystać z ekspresu do kawy, nigdy nie jadła krewetek i wytrzeszcza oczy na widok
pełnych półek wiejskiego sklepu spożywczego. Ten mężczyzna – mąż jej najlepszej
koleżanki – jej pragnął. Schlebiało jej to, ale jednocześnie przerażało. Na szczęście
większość czasu spędzali w czwórkę: ona, Kamila, Jacques i ich czteroletnia córka
Dominique. Jacques pracował jako zarządca portu w Le Palais, dokąd codziennie
przed świtem wyjeżdżał, a wracał po południu. Dotychczas nigdy nie został z Julią
sam na sam.
Ale dziś Kamila wybiera się na ląd do lekarza. Potem zrobi zakupy i wróci
promem dopiero o szóstej. Uzgodnili, że Julia spędzi ostatni dzień na Belle-Île
w towarzystwie Jacquesa i dziecka.
Praga, 24 października 2006
Julia usłyszała, że przed domem zatrzymuje się auto. Dźwięk silnika brzmiał
obco, lecz mimo to zaczęła nasłuchiwać. Przerwała pisanie i rzuciła okiem na zegar
z wahadłem wiszący nad stołem. Za dziesięć jedenasta. To nie może być on!
Przyjedzie dopiero tak za godzinę, z pewnością nie wcześniej. Zawsze odwiedzał ją
koło północy, w czasie, kiedy okna wszystkich domów przy ulicy Krokusowej były
już ciemne, a chodniki puste. Tak się umówili. Żadne z nich nie chciało, żeby ktoś
go tu zobaczył. „Jeśli dziś przyjechał wcześniej, to popełnił wielki błąd" –
pomyślała Julia i wstała od stołu. Około jedenastej Joanna Truskawka z sąsiedniego
domu chodzi na spacer z psem. W willi naprzeciw również jeszcze nie śpią… Julia
podeszła do okna w przedpokoju i odsłoniła firankę dokładnie w chwili, kiedy
kierowca zatrzasnął drzwi. Poczuła ulgę. Przy chodniku nie stał znajomy ciemny
sedan, tylko małe czerwone autko, jakie zazwyczaj kobiety sprawiają sobie na
jeżdżenie po sklepach. Oddalał się od niego młody mężczyzna w skórzanej kurtce –
ciekawe, do kogo przyjechał? Julia była pewna, że mężczyzna nie mieszka przy
ulicy Krokusowej i że nigdy wcześniej go nie widziała. Wiedziała, że nie powinna
podglądać, skoro sama nie chce, by ludzie naruszali jej prywatność, ale mimo to
patrzyła na młodzieńca, dopóki nie znikł jej z zasięgu wzroku. Potem
z westchnieniem wróciła do stołu. Leżał na nim otwarty zeszyt szkolny, zapisany
szybkim, zamaszystym, niedbałym pismem. Wersy wiły się jak węże, a niemal
każde słowo kończyło się ostrym, długim, jakby agresywnym pociągnięciem.
„Moja terapia" – pomyślała Julia. – „Już po tym strasznym piśmie widać, jak
bardzo jej potrzebowałam".
Wzięła do ręki długopis i przyłożyła go do kartki. Dziwne, że po trzydziestu
jeden latach przypominają się jej takie szczegóły jak kolor okiennic domku Kamili.
Może skupia się na nieistotnych detalach właśnie dlatego, że istotne elementy tej
historii próbowała przez wiele lat wyprzeć z pamięci. Na próżno.
Chciała zostać cały dzień w domu i czekać na Kamilę, ale Jacques oświadczył, że
zaplanował wycieczkę. Po krótkiej wymianie zdań wyruszyli jego poobijanym
renaultem na przylądek Pointe des Poulains na północnym zachodzie wyspy.
Pomimo nadciągającej burzy Jacques upierał się, że spacer wokół latarni morskiej
jest obowiązkiem każdego turysty odwiedzającego Belle-Île.
Ciągle mówił, a Julię trochę to denerwowało. Wprawdzie dość dobrze
rozumiała język francuski, ale Jacques miał dziwny, twardy akcent, typowy dla
Bretończyków.
– Będziesz zachwycona. Obiecuję. Pointe des Poulains to najpiękniejsze
miejsce na Belle-Île. Podczas wakacji okupują je tłumy turystów, ale założę się, że
dziś będziemy pod latarnią zupełnie sami. Przejdziemy się po skałach. Trochę
wieje, ale dzięki temu przynajmniej zobaczysz porządne fale.
Zwolnił, kiedy mijali stado owiec, rozglądające się po okolicy.
– Mhm – mruknęła Julia, ponieważ przy swoim ograniczonym słownictwie nie
potrafiła odpowiedzieć po francusku żadnym sensownym zdaniem.
Jacques postukał stawami palców w szybę auta. Nieogrodzone pastwisko
gwałtownie opadało ku brzegowi, a dalej już tylko kłębił się Atlantyk. Kolor wody
przechodził od przejrzystego turkusu poprzez błękit do rtęciowej szarości.
– Pięknie, nie?
Spojrzał na Julię, a ona zauważyła, że oczy błyszczą mu z zachwytu.
– Mhm – odpowiedziała banalnie.
– Lubię sztorm. Oczywiście pod warunkiem, że nie jestem akurat w pracy.
W zeszłym roku w grudniu była tu piekielna zawierucha. Wiatr sto osiemdziesiąt
kilometrów na godzinę. Fale pryskały aż na górę przy latarni, a skały mają tam
dziesięć-piętnaście metrów. Wyobrażasz sobie?
Julia wzruszyła ramionami.
– Nie – odparła zgodnie z prawdą. – Byłam nad morzem tylko raz – dodała
powoli. – W Jugosławii. Wyglądało spokojnie. Przypominało basen.
Zaskoczyła go.
– Powinnaś częściej podróżować, Julio. Im więcej miejsc poznajesz, tym
większą liczbą żyć żyjesz. Nie lubisz przygód? Nie przepadasz za ryzykiem? Nie
chcesz poszerzać swoich horyzontów?
Rozmowa zmierzała w kierunku, który się jej nie podobał. Wiedziała, że trzy
ostatnie zdania nie dotyczyły podróży. Prawdopodobnie Jacques sugerował, że
powinna poszerzyć swoje horyzonty poprzez seks z żonatym zarządcą portu w Le
Palais.
– Co na tym przylądku jest takiego wyjątkowego? – wróciła surowym tonem do
poprzedniego tematu.
Jacques mlasnął niezadowolony.
– Po prostu podoba się ludziom. Mnie trudno to oceniać, bo znam go od
dziecka. W szkole prowadzaliśmy tam dziewczyny i podciągaliśmy im sukienki,
schowani za twierdzą Sary Bernhard. – Zaśmiał się. – Znasz Sarę Bernhardt, tę
aktorkę? W XIX wieku kupiła byłą twierdzę wojskową na Pointe des Poulains
i przebudowała ją na letnią rezydencję. Teraz okna są tam zabite deskami, a drzwi
zarastają chwastami. Popada w ruinę. – W kąciku ust zaczął mu się intensywnie
ruszać papieros, nieodzowny dodatek, bez którego Francuzi chyba nie wychodzą
z domu.
Julia nie odpowiedziała. Zmroził ją widok pastwiska pod ciężkim niebem. Nagle
poczuła niemal pewność, że przyjazd na Pointe des Poulains był błędem.
Brzeg na Pointe des Poulains rozrywają fale, odgryzające z czarnych skał coraz to
nowe i nowe kęsy. W wietrzne dni ocean wyje tu i zawodzi prawie ludzkim głosem.
– To płacz dusz utopionych marynarzy – oświadczył patetycznie Jacques, gdy
Julia spytała go o te dziwne dźwięki.
„Jakież to przytłaczające" – pomyślała, ale zostawiła tę uwagę dla siebie.
Jacques dobrze przewidział, że na przylądku będą sami. Bardzo się ochłodziło,
a Julia w cienkim swetrze trzęsła się z zimna.
Niebo nad morzem było grafitowe, a w dali co jakiś czas rozlegały się grzmoty,
ale Jacquesa pogoda wcale nie niepokoiła.
– Burza dotrze tu najwcześniej za pół godziny. Wierz mi, znam się na tym.
Osiem lat pracuję w porcie. Znam Atlantyk jak własną kieszeń. Ty się boisz,
księżniczko?
Zrobił Julii zdjęcie przed latarnią. Kiedy zaprowadził ją na skraj urwiska
i zmusił, by spojrzała w dół, od wysokości skał i huku fal zakręciło się jej w głowie.
Coś do niej krzyczał, ale wiatr wyrywał słowa z jego ust.
– Kręci mi się w głowie – odpowiedziała, mocno ściskając drobną dłoń
Dominique. Wystarczyłby jeden fałszywy krok, a już nigdy nie wsiadłaby do
renaulta Jacquesa, nie rzucałaby z promu mewom kawałków bagietki, nie
wyganiałaby karaluchów spod materaca łóżka w akademiku, nie zazdrościłaby
Kamili życia we Francji. Czy wiatr może porwać ją w dół?
– Naprawdę się boję. I przecież jest z nami dziecko! Niepotrzebnie ryzykujemy,
Jacques. Chcę wracać – powiedziała zdecydowanie.
Lecz Jacques wciąż twierdził, że muszą się trochę przejść.
Szli po szczytach skał porośniętych trawą i janowcem, którego intensywnie żółte
kwiaty wzbogacały słone powietrze zapachem kokosów.
Zatrzymali się po około pięciuset metrach. Patrzyli na dziwaczne kształty skał
obijanych przybojem. Ze spokojną oczywistością, niemal jak przyjaciele, oparli się
o siebie ramieniem, a po chwili oboje się odsunęli. Spojrzeli na Dominique.
Kucała przy krzakach i zrywała kwiaty. Wiatr czochrał jej włosy.
– Bądźmy wobec siebie szczerzy, Julio. Chcę być z tobą sam na sam. I wiem, że
ty ze mną też. Wracajmy do domu. Kamila wróci dopiero za dwie godziny.
Kiedy nie odpowiadała, Jacques nieustępliwie kontynuował:
– Jeśli nadejdzie porządny sztorm, możliwe, że wieczorne promy zostaną
odwołane, a Kamila będzie musiała przenocować na lądzie.
– A Dominique? – usłyszała swój głos Julia, pomimo iż poprawna reakcja
powinna wyglądać całkiem inaczej.
– Zaprowadzę ją do sąsiadów. Przyjaźni się z ich córką.
– A jak to wyjaśnisz Kamili? Słuchaj, ja nie chcę… Kamila to moja
przyjaciółka. Nie przyjechałam tu do niej, żeby…
– Powiem sąsiadom, że chcę cię zabrać na kolację do Le Palais, a Dominique
jest już zmęczona.
Żeby nie musieć odpowiadać, Julia uwolniła się z objęcia Jacquesa, wzięła go
za rękę i zaprowadziła na skraj urwiska. Poryw wiatru uderzył ją w piersi tak
gwałtownie, że się zachwiała, ale dzielnie podeszła do przepaści. Czterometrowe
fale rzucały się na skały sterczące z wody niczym czarne, wilgotne menhiry.
Jacques miał rację, gdy mówił, że podczas sztormu morze jest najpiękniejsze.
W tym, jak masy wody wdzierały się na brzeg i rozpryskiwały o skalny mur, było coś
upojnego. Julię ogarnęło podniecenie, jakby robiła rzecz niebezpieczną i zakazaną,
a przecież tylko stała z obcym mężczyzną na skraju urwiska i patrzyła, jak niebo
ciężeje nad Atlantykiem. Na nic więcej się nie zdecyduje, więc dlaczego czuje się
tak brawurowo, tak odważnie?
Jacques zdecydował za nią. Obrócił ją ku sobie i zamierzał pocałować.
Potem stało się coś strasznego.
Julia odłożyła długopis i oparła się w fotelu. Czuła zmęczenie, jakby wykonała
ciężką, fizyczną pracę. A przecież tylko siedziała i pisała. Wypisała się z bólu,
wyrzutów sumienia i poczucia winy. Po raz pierwszy po trzydziestu jeden latach.
Pisała w trzeciej osobie – wydawało się jej to mniej osobiste, mniej raniące.
Lecz mimo to nie potrafiła zwierzyć się kartce ze wszystkiego. Dokończy
opowieść, gdy zbierze potrzebną odwagę. Ale na dziś wystarczy już wspomnień.
CZĘŚĆ I
PIERWSZE MORDERSTWO
ROZDZIAŁ 1
Praga, 25 października 2006
W nocy przed tym, jak w parku leśnym na końcu ulicy Krokusowej została
znaleziona zamordowana dziewczyna, Julia Keller nie mogła usnąć. Było tak cicho,
że wyraźnie słyszała dzwony z wieży Świętego Macieja. Wprawdzie kościółek
znajdował się zaledwie nieco ponad kilometr od jej domu, ale za dnia dźwięk jego
dzwonu ginął w hałasie drogi czteropasmowej, otaczającej dzielnicę willową
niczym rozwarta obręcz. Julia starała się unikać zatłoczonych tras. Nie lubiła
metropolii, jej smrodu, anonimowości, ulic zaścielonych śmieciami. Ale urodziła
się w mieście, od pięćdziesięciu czterech lat oddychała powietrzem skażonym
przez smog i nigdy nie znalazła w sobie odwagi na tak radykalną zmianę jak
przeprowadzka na wieś.
Możliwe, że pozostała w Pradze głównie z powodu swojego domu na
Dejvicach, na wzgórzu zwanym Baba. Po rozwodzie przypadła jej willa z początku
dwudziestego wieku z odłażącym szarym tynkiem i balkonem, który od lat groził
zawaleniem. Dom był zaniedbany i bynajmniej nie należał do praskich perełek
architektonicznych, tak chętnie podziwianych przez turystów. Mimo to Julia ceniła
nieco posępną atmosferę kamiennych schodów łączących drzwi wejściowe
zdobione witrażem z niemal całkowicie zarośniętą ścieżką zanurzającą się
w ogrodzie i bujną zielenią, której od lat nie dotknęła ręka ogrodnika. Dokładnie
taki ogród Julia zawsze pragnęła mieć, ale dopóki mieszkała tu ze swoim mężem,
nie mogła sobie na niego pozwolić. Ludwik prawie codziennie biegał wokół domu
z kosiarką lub sekatorem jak samozwańczy architekt krajobrazu. Wszystkie linie
żywopłotu musiały zachowywać harmonię, jednolitości trawnika angielskiego nie
mógł szpecić żaden chwast. Gdy Ludwik odkrywał pojedynczy mniszek, ostrożnie
wycinał go scyzorykiem. Był opętany porządkiem i dyscypliną – wartościami
obcymi Julii. Dlatego od rozwodu sekator odpoczywał w szopie, a Julia z radością
obserwowała, jak przyroda się rozrasta, wyciąga macki na wszystkie strony
i zmienia pomysły Ludwika (niezbyt oryginalne) według własnego uznania.
Jesienią widok z okna przypominał Julii obraz impresjonistyczny. Ciężkie
gałęzie przerośniętych krzewów pochylały się ku ziemi, a liście mieniły się na nich
dziesiątkami odcieni zieleni, brązu i żółci. Spadały w wysoką trawę, skąd nikt ich
nie zgrabiał i gdzie gniły, dopóki nie przykrył ich śnieg. Kiedy Julia przymykała
powieki, nie widziała granicy między krzewami i trawnikiem. Po pniu starej jabłoni
piął się bluszcz, wygięte gałęzie dzikiej róży zanurzały się w kępach turzycy. Julia
nie rozumiała, jak ktoś może woleć pięciocentymetrowy trawnik umęczony
kosiarką i okaleczone krzaki przycięte w nienaturalne kształty. Skąd ludzie biorą
w sobie bezczelność do narzucania swoich poglądów przyrodzie, z której się
wywodzą? Julia całym sercem kochała swój swobodnie rozrastający się ogród. Gdy
ogarniał ją smutek lub wracały złe wspomnienia, uspakajała się widokiem szerokiej
palety zieleni i brązu za swoim oknem. Teraz również wstała z łóżka, po ciemku
podeszła do okna i z radością wpatrywała się w gąszcz. Dzwon Świętego Macieja
właśnie wybił wpół do drugiej.
Wtedy to zobaczyła. Błysk ruchu w przestrzeni pomiędzy dwoma krzakami,
oświetlonej światłem księżyca. Ludzka sylwetka na chwilę zastygła, a po sekundzie
zniknęła w cieniu. Julia za drżała. Próbowała dojrzeć w ciemności coś więcej. Ktoś
jest w jej ogrodzie. Kto? Co tam robi? Żołądek ścisnął się jej ze strachu. Nie bała
się o siebie – była przecież w zamkniętym domu. Martwiła się o koty. Miała ich
łącznie dwanaście i kochała je porywczą, altruistyczną miłością, jakiej – co
przyznawała niechętnie – nigdy nie czuła do męża, a może nawet do dzieci.
Wiedziała, że niektórzy sąsiedzi obgadują ją z powodu tej hodowli. Po rozwodzie
przylgnęła do niej łatka dziwaczki lubiącej zwierzęta bardziej niż ludzi. Nie
zamierzała jednak niczego w swoim życiu zmieniać. Przecież po dotychczasowych
perypetiach życiowych ma pełne prawo do nietypowego hobby.
O jej łydkę otarło się jedwabiste futro rudego kota – Pana Ministra. Przed
czterema laty, krótko po rozwodzie Julii, przyszedł pod drzwi i bardzo szybko
zastąpił Ludwika Kellera w roli pana domu. Miał mądry wzrok, a Julia często
przyłapywała się na tym, że przypisuje mu ludzkie cechy i motywacje. Zawsze,
kiedy ogarniały ją obawy lub melancholia, Pan Minister przytulał się do niej, jakby
chciał ją pocieszyć. Teraz również podbiegł i głośnym mruczeniem domagał się
uwagi.
Lecz nie było czasu na czułostki. Julia delikatnie odsunęła kota, otworzyła okno
i wychyliła się w noc. Znów zadrżała. Wprawdzie w drugiej połowie października
słońce w dzień wciąż grzało jak w lecie, ale po zmroku temperatura szybko
spadała. Łagodny wietrzyk szeleścił liśćmi jabłoni. Poza tym panowała cisza. Julia
wytężała słuch, ale nigdzie nie rozlegał się dźwięk kroków ani żaden inny
podejrzany hałas. Może się jej przywidziało? Nie ma powodów do paniki.
Po ciemku bała się sama wyjść z domu, postanowiła więc poczekać do świtu
i wtedy sprawdzić ogród. Zamknęła okno i w nagłym przypływie strachu
zaciągnęła zasłonę. Zazwyczaj chciała przez wszystkie okna widzieć niebo, ale
teraz nie mogła pozbyć się wrażenia, że jeśli włączy światło, intruz będzie ją
obserwować. Wracanie do łóżka nie miało sensu. Julia narzuciła na ramiona
szlafrok, włączyła czajnik i wsypała do filiżanki dwie czubate łyżeczki kawy
rozpuszczalnej. Oczywiście mogłaby zadzwonić na policję, ale co by powiedziała?
Nie potrafiłaby udowodnić, że po jej ogrodzie chodził ktoś obcy. Właściwie już nie
była pewna, co widziała. To była jedna z nielicznych sytuacji, gdy żałowała, że
mieszka sama. Gdyby w pokoju na górze spała Klara lub Michał, obudziłaby ich
i razem wyszliby przed dom. Ale ani jedno z dorosłych dzieci nie chciało żyć z nią
pod jednym dachem.
Potrząsnęła głową, żeby odgonić nieprzyjemne myśli. Nie chciała grzebać
w przeszłości i zastanawiać się, dlaczego zawiodła jako żona i matka. Usiadłszy
przy stole kuchennym, popijała kawę i wzdrygała się przy każdym cichym
dźwięku. Był to mimowolny strach. Julia wiedziała, że z wnętrza jej starego domu
często dobiegają trzaski i jęki, których nie trzeba się bać.
O szóstej rano stwierdziła, że na zewnątrz jest wystarczająco jasno, by
sprawdzić ogród. Znów otworzyła okno i wyjrzała na zewnątrz. Wszędzie panował
zastygły spokój, typowy dla pory brzasku. Powietrze było mroźne, a krzaki
w miękkim porannym świetle wyglądały jak scenografia przedstawienia teatralnego
o Śpiącej Królewnie. Julia włożyła kalosze, do jednej ręki wzięła konserwę z karmą
dla kotów, a do drugiej ciężką metalową latarkę. Najpierw pomyślała, że uzbroi się
w pogrzebacz, ale nie chciała, żeby zobaczył ją z nim któryś z sąsiadów. Latarka
była dyskretniejsza, a w razie potrzeby również mogła posłużyć jako broń.
Wzięła ze sobą też torebkę z witaminami dla zwierząt. Zamówiła je przez
Internet, a pracowniczka wirtualnego sklepu osobiście je wczoraj przywiozła.
„Świetna obsługa" – pomyślała Julia. Może w ten sposób mogłaby kupować
wszystkie artykuły zoologiczne? Są tam tańsze, a Julia nie lubiła szastać
pieniędzmi. Z drugiej strony – wpuszczanie do domu dostawców wydawało się jej
dość ryzykowne. Wczoraj poczuła ulgę, kiedy zobaczyła, że witaminy przywiozła
młoda kobieta, a nie mężczyzna. Mieszka sama, więc musi uważać na oszustów.
Wyszła przed dom i powoli szła między krzakami. Trawa pośrodku ogródka
wyglądała, jakby ktoś ją udeptał. Czy mogła to zrobić Julia podczas wieczornego
karmienia? Raczej nie, bo zawsze chodzi po żwirowej ścieżce. Teraz wysypała
mięso do plastikowych misek w rogu ogrodu, a z kranu nalała do starego garnka
świeżą wodę. Zawołała cicho, a po wysokiej trawie natychmiast zaczęli się do niej
zbliżać pierwsi stołownicy.
Rzadko na wołanie przybiegały wszystkie koty. Błąkały się po okolicy
i wracały do domu co dwa-trzy dni. Mimo to Julię zaniepokoiło to, że naliczyła
tylko jedenaście zwierząt. Nie wiedziała, czego dokładnie się boi, ale ogarnęło ją
złe przeczucie. Może z powodu niedawnej rozmowy z Joanną Truskawką
z sąsiedniego domu, niemogącej znieść tego, że koty Julii wypróżniają się na jej
angielski trawnik i czasem drzemią na jej huśtawce? Największym zuchwalstwem
wykazał się Pan Minister, który tydzień temu wkradł się przez okno tarasowe do
willi Truskawków, poszedł do sypialni i z dostojną oczywistością zwinął się
w kłębek na ich łóżku.
– Jestem tolerancyjnym człowiekiem, ale to, że jakiś obcy kocur sypia sobie na
mojej poduszce, to już przesada – ryczał Juraj Truskawka z balkonu, kiedy Julia
myła przy kranie kocie miski, udając, że nie ma pojęcia, czyje zwierzę dopuściło
się takiego wybryku.
Następnego ranka Joanna Truskawka wyszła z domu dokładnie w chwili, kiedy
Julia zmierzała do piekarni po świeże rogaliki.
– Dziś będzie piękna pogoda – zaszczebiotała Joanna i dogoniła Julię. Była to
korpulentna czterdziestopięciolatka, niegdyś uznana menadżerka, którą
uzależnienie od alkoholu i leków pobudzających najpierw wystrzeliło na szczyt,
a zaraz potem pozbawiło stanowiska i dobrej opinii. Julia wiedziała, że jej sąsiadka
trzeci rok pozostaje bez pracy, pozwala utrzymywać się mężowi, a poczucie swej
zbyteczności próbuje utopić w butelkach wermutu. Julii było żal sąsiadki, ale nie
czuła wobec niej współczucia. Pomimo iż mieszkały obok siebie prawie od
ćwierćwiecza, nie zaprzyjaźniły się, a nawet nie przeszły na „ty".
– Po południu ma być aż dwadzieścia stopni. Jak na połowę października, jest
naprawdę ciepło – odparła ostrożnie Julia i na chwilę zatrzymała wzrok na
czarnych czółenkach Joanny. Bez wątpienia kiedyś kosztowały mnóstwo pieniędzy,
ale teraz były znoszone i miały zdarte czubki. Od kiedy Joanna zaczęła wykonywać
„wolny zawód", jak podniośle określała swoje bezrobocie, przestała dbać o wygląd.
Czasem nawet było czuć od niej pot. Julia odsunęła się. Nie lubiła, kiedy ktoś obcy
szedł obok i delikatnie ją przy tym dotykał. Poza tym spodziewała się problemów,
a intuicja jej nie zawiodła.
– Wie pani, zawsze dobrze się dogadywałyśmy, prawda? Lubię panią, pani
Julio. Jest pani bardzo miłą kobietą. Tylko te koty mi przeszkadzają. Musi je pani
zlikwidować – oświadczyła Joanna. Mimo iż była dopiero siódma rano, w jej
oddechu czuć było delikatny zapach wermutu.
– Nie rozumiem. To moje koty i trzymam je na terenie prywatnym.
– Niech się pani opamięta. Od kiedy Ludwik się wyprowadził, zachowuje się
pani… dziwnie. Ja też kocham zwierzęta, oczywiście, że tak, ale co za dużo, to
niezdrowo. Pani koty wciąż pojawiają się w naszym ogrodzie. Kiedy wjeżdżam
autem, boję się, że któregoś z nich rozjadę. Jestem wrażliwym człowiekiem, pani
Julio. Nie zniosłabym widoku martwego kota!
Julia posłała jej ostre spojrzenie. Joanna w ogóle nie wydawała się jej wrażliwa.
– Nie pozbędę się ich. Nie ma mowy.
– Ach, Boże, po co ten oficjalny ton? Ja naprawdę uwielbiam zwierzęta. Chodzi
mi tylko o ich dobro. Rozumiem, że potrzebowała pani jakiegoś zajęcia, kiedy
dzieci tak szybko się wyprowadziły. Pewnie czuje się pani samotna, ale… – Nie
dokończyła i zmierzyła Julię złośliwym wzrokiem. Wiedziała, że trafiła w czuły
punkt.
– Nie czuję się samotna! Nie przeszkadza mi, że Klara i Michał się
wyprowadzili. Przecież każde dziecko musi kiedyś opuścić gniazdo, a moje po
prostu zrobiły to kilka lat wcześniej niż inne. Koty nie mają z tym nic wspólnego –
odparła Julia, ale wiedziała, jak nieszczerze to brzmi.
– To pani opinia. Według mnie nie jest normalne, że ktoś mieszka w mieście
i ma tyle zwierząt. – Joanna pogłaska ją po ręce. – Pani kotki zasługują na to, by
każdy miał osobnego właściciela, który mógłby się nim odpowiednio zająć.
W schronisku nie byłoby im źle, a potem na pewno wziąłby je stamtąd ktoś dobry.
Żeby pani pomóc, zadzwoniłam do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami
i spytałam, czy mogliby wziąć pani koty do siebie. Oczywiście najpierw odmówili,
ale kiedy wspomniałam, że jest pani wpływową osobą z kontaktami
w Ministerstwie Ochrony Środowiska – zrobiła znaczącą pauzę – …zmienili zdanie
i powiedzieli, że przyjadą. Zaszczepią je, odrobaczywią i zaczną oferować nowym
właścicielom.
– Czy pani żartuje? – spytała Julia z nadzieją w głosie.
– Oczywiście, że nie żartuję. Dla pani informacji: większość schronisk nie
przyjmuje dorosłych kotów. Biorą tylko kocięta. Powinna się pani cieszyć, że to
załatwiłam. Radzę pani tam zadzwonić i powołać się na ustalenia ze mną. Bez pani
zgody nie przyjadą, bo ma pani koty na terenie prywatnym – dodała sąsiadka
niemal z żalem. – Coś pani powiem, pani Julio, ale zostanie to tylko między nami,
dobrze? Mężowi wczoraj skończyła się cierpliwość. Twierdzi, że od kiedy pani
zwierzęta okupują nasz ogród, nie czuje się w domu dobrze. Wie pani, on nie jest
taki jak ja. Nie znosi kotów. – Stanowczo spojrzała na Julię. – Powiedział, że jeśli
nie pozbędzie się ich pani dobrowolnie, załatwi je trutką na szczury.
– Pani mi grozi? – Tylko na takie słowa zdobyła się Julia. Dlaczego sąsiedzi nie
zostawią jej w spokoju? Dlaczego nawet w swoim ogrodzie nie może robić tego, co
chce?
– Boże, po cóż te mocne słowa? Powiedzmy, że panią ostrzegam.
Julii nie wydawało się prawdopodobne, że pogróżki Truskawków są poważne.
Słyszała, że ich małżeństwo się rozpada. Pewnie znów są pokłóceni, a podpita
Joanna odreagowuje złość na niej i na kotach.
Lecz teraz przypomniała sobie każde słowo tej dziwnej rozmowy, a po plecach
przeszły jej ciarki. A jeśli Joanna mówiła prawdę? Czy to możliwe, że sąsiad
wszedł w nocy na jej teren, żeby wrzucić do kocich misek trującą przynętę?
Z głębi ogrodu dobiegło ciche, pełne żalu miauknięcie. Chwilę trwało, zanim
Julia zorientowała się, skąd dokładnie dochodzi. Po tonie kociego głosu poznała, że
jest źle. Nauczyła się rozróżniać różne rodzaje miauczenia – znała kocie
przywitanie, okazywanie radości i bólu. To było wołanie o pomoc.
Rozgarnęła krzaki, a przerażenie ją sparaliżowało. Przez kilka sekund nie
mogła się ruszyć, krzyknąć, oddychać. Potem chrypliwie wciągnęła do płuc
chłodne powietrze i zaczęła działać.
Pod niską gałęzią samotnie rosnącego świerku srebrnego leżała prostokątna
pułapka klatkowa, jakiej myśliwi używają do łapania szkodników. Była stara, a na
zardzewiałych kratkach wisiały przylepione kłębki starej sierści. Teraz w środku
trząsł się czarno-biały kot Julii – Chaplin.
Julia nie miała pojęcia, jak się tę pułapkę otwiera. Wiedziała jedno: musi
szybko wydostać z niej kota. Zwierzę trochę się uspokoiło, wbijało w nią
przerażony wzrok i tylko co jakiś czas cicho piszczało. Julia szarpała drzwiczkami.
Bez skutku. Złamała sobie dwa paznokcie i zadrapała się o zardzewiałą krawędź
klatki. Potem zauważyła zapadkę, mocno przytrzymującą drzwiczki. Palce Julii
były tak rozedrgane, że z początku nie potrafiła jej odblokować. Potem klatka
nareszcie się otworzyła, a kot wystrzelił z niej jak z procy. Wyglądał na
przestraszonego, ale zdrowego.
Julia rozpłakała się w przypływie ulgi. Co by się stało, gdyby dziś wyjątkowo
nie przyszła do ogrodu tak wcześnie? Zazwyczaj karmiła koty około ósmej, po
powrocie ze sklepu i po śniadaniu. Uświadomiła sobie, jak wielkie szczęście miał
Chaplin. Gdyby nie jej bezsenność i cień dostrzeżony w ogrodzie, kocur za kilka
godzin mógłby umrzeć. Właściciel klatki mógłby po nią przyjść i Bóg wie, co
zrobiłby ze zwierzęciem.
Kto przyniósł tu tę pułapkę? Dlaczego? Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami
na pewno nie łapałoby zwierząt w prywatnym ogrodzie bez zgody właściciela. Jeśli
klatkę przyniósł Truskawka, to do czego było mu potrzebne żywe zwierzę, skoro
mógł je po prostu otruć? Julia znów spojrzała na pułapkę, w której została przynęta:
duża, śmierdząca kość wołowa. Spokojny ogród, który tak uwielbiała, nagle wydał
się jej przerażający. Jednego była pewna: ta klatka nie skrzywdzi już żadnego
zwierzęcia. Julia mogła obciążyć ją kamieniem i rzucić z mostu do rzeki lub, jeśli
będzie mieć wystarczająco dużo siły, zniszczyć młotkiem w piwnicy. Szła przez
ogród szybkim krokiem, niosąc otwartą klatkę w jednej ręce, a latarkę w drugiej.
Gdyby w tamtej chwili stanął jej na drodze ktokolwiek z rodziny Truskawków,
zmobilizowałaby całą energię, która drzemała w jej wątłym ciele, i przeciągnęłaby
go ciężką pułapką po głowie.
Wiedziała, że właściciel przyjdzie po swój łup. Wystarczy czekać przy oknie
i patrzeć. Prawdopodobnie pojawi się lada moment…
Była już prawie przy drzwiach domu, kiedy mimowolnie podniosła wzrok ku
sąsiedniej willi.
Za firanką na pierwszym piętrze ktoś stał i obserwował ją.
ROZDZIAŁ 2
Weronika Truskawka jeszcze nigdy nie widziała zwłok. Lubiła oglądać seriale
kryminalne, więc myślała, że umie sobie jako tako wyobrazić, jak wygląda
zamordowany człowiek, lecz rzeczywistość okazała się całkiem inna. Weronice
trochę podniósł się żołądek, ale nie potrafiła odwrócić wzroku od zamordowanej
dziewczyny. Blada twarz z sinymi wargami i odsłoniętymi zębami przyciągała jej
uwagę jak magnes.
Ofiara leżała na boku w rzadkich paprociach, patrzyła wytrzeszczonymi oczami
w niebo, a ręce miała rozrzucone w teatralnym geście, jakby dziwiła się swojemu
nieszczególnemu końcowi. Jedna noga zawinęła się w nienaturalnej pozycji pod
ciałem, druga stopa w skórzanej tenisówce opierała się o pień. Spod podciągniętej
nogawki czarnych płóciennych spodni wystawała mlecznobiała łydka. Z dębowego
sklepienia co jakiś czas opadał na dziewczynę suchy liść, a jesienne słońce
prześwitujące przez korony drzew tworzyło na czerwonej kurtce koronkowe, złote
odblaski. Gdyby nie wytrzeszczone oczy i wyszczerzone zęby, ciało wyglądałoby
niemal spokojnie. Wzrok Weroniki zatrzymał się na ciemnym czerwonym krwiaku
na chudej szyi. Owszem, to również zna z seriali kryminalnych –
najprawdopodobniej są to ślady po duszeniu. Zatem ma przed sobą ofiarę
morderstwa. Morderstwa! Na rękach poczuła gęsią skórkę, a dobrze znany młody
lasek w sąsiedztwie dzielnicy willowej nagle wydał się jej złowrogi
i niebezpieczny.
Gdyby Weronika była bohaterką serialu, prawdopodobnie uciekłaby z krzykiem
lub zemdlałaby z wrażenia. Lecz pozosta ła względnie spokojna. Ją samą
zaskoczyło, że nawet nie czuje strachu. Ciekawość przezwyciężyła mdłości,
a Weronika zrobiła kolejny krok w stronę nieruchomego ciała. Zamordowana
dziewczyna mogła mieć tak dwadzieścia cztery – dwadzieścia sześć lat. W lewym
uchu wisiały dwa srebrne kółeczka, jakie nosiła również Weronika. Kto mógł ją
zabić? Dlaczego?
Gdzieś w gęstwinie trzasnęła gałązka, a Weronika gwałtownie się
wyprostowała. Miała dopiero szesnaście lat i nie do końca rozumiała, w jak
poważnej sytuacji się znalazła. Wyobrażała sobie, jak będzie opowiadać rodzicom,
chłopakowi, koleżankom i policji o tym, co odkryła podczas porannego joggingu,
a zamiast ze strachu – trzęsła się z podekscytowania. Znajdzie się w centrum
uwagi, wszyscy będą ją wypytywać, a ojciec i matka – rozpieszczać przez kilka
kolejnych dni, jakby była chora… Dopiero gdy usłyszała czyjeś kroki, dotarło do
niej, że być może znalazła się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim
czasie. Morderca wciąż może być blisko. Powinna stąd jak najszybciej zniknąć!
Panika ścisnęła jej gardło. Weronika odwróciła się gwałtownie, potknęła się
o suchą gałąź, rozdarła sobie spodnie o jej czubek i boleśnie uderzyła się w łydkę.
Cicho krzyknęła, ale nie zatrzymywała się. Kluczyła między drzewami, brodziła
przez zaspy suchych liści i biegła coraz szybciej, dopóki w boku nie zaczęło ją kłuć
z wyczerpania. Oświetlony słońcem skraj lasu zbliżał się zbyt powoli. Dopiero
teraz dziewczyna zaczynała rozumieć, jak straszną rzecz widziała, a jej ramionami
wstrząsnął płacz. Dlaczego tu nikogo nie ma? Uświadomiła sobie, że gdyby
morderca ją zaatakował, prawdopodobnie nikt nie usłyszałby wołania o pomoc.
A potem – co za ulga – ujrzała na ścieżce małżeństwo z psem na smyczy.
Weronika stanęła. Oddychała gwałtownie i połykała łzy.
– Tam jest ciało! – krzyknęła. – Widziałam martwą kobietę! Martwą… kobietę!
Leży za mną, w paprociach.
Potem musiała usiąść na ziemi, bo ugięły się pod nią kolana. Klara Keller
siedziała na dywanie w pokoju swojego wynajmowanego mieszkania, oparta
plecami o szafę. Dochodziła dopiero dziewiąta rano, ale ona już była pijana. Piła ze
szklanki drogie czerwone wino i, pomimo że jej nie smakowało, czuła wdzięczność
za otępienie, które dzięki niemu ją ogarnęło. Otaczały ją porozrzucane rachunki,
wyciągi z banku i wciąż zaklejone koperty z groźnymi czerwonymi paskami.
Przez ostatnie pół roku Klara wyczerpała limity kilku kart kredytowych, wzięła
pożyczkę i kupiła mnóstwo rzeczy na raty. Miała tyle nowych ubrań, że nie
mieściły się w szafie, więc wieszała je na klamkach okien i na karniszach. Używała
kremu na noc z dodatkiem kawioru. Do kolacji piła drogie wina. Z pracy wracała
taksówką, a włosy strzygła i farbowała w najdroższym salonie w Pradze. Było tak
cudownie czuć się bogatą! Już prawie zapomniała, jak to jest, kiedy trzeba przeżyć
za śmieszną pensję i kiedy nie posiada się do dyspozycji tych wszystkich
magicznych kart, którymi można płacić, choć nie ma się żadnych pieniędzy…
Dopiero niedawno zrozumiała, jak naiwnie dała się nabrać sloganom
reklamowym typu: „Z naszym kredytem już nigdy nie będziecie musieli się
ograniczać". To była prawda, ale tylko do czasu, gdy wydała pożyczone pieniądze.
Potem musiała zacząć spłacać długi, a łączna suma miesięcznych spłat przekraczała
wysokość jej zarobków telefonistki w biurze podróży. Sprzedała więc pierścień po
prababci, a potem pożyczyła od koleżanki dwadzieścia tysięcy koron, choć nie
miała pojęcia, z czego je odda. Zaciągała jedne długi, by spłacać inne. Wypłacała
pieniądze z karty kredytowej, by mogła spłacić inną kartę. Wczoraj wieczorem po
raz pierwszy uświadomiła sobie, że przesadziła. Wróciła z domku letniskowego
w Marzenicach w Górach Łużyckich, gdzie spędziła tydzień ze swoim chłopakiem,
a po powrocie czekała na nią skrzynka pocztowa pełna wezwań do zapłaty i kar
finansowych. W jednej z kopert była również wiadomość od właściciela
mieszkania. Informował ją, że jeśli do południa następnego dnia nie otrzyma
czynszu, natychmiast ją wyeksmituje.
Klarze trzęsły się ręce. Wzięła dla kurażu kolejny łyk i zadzwoniła do matki. To
jej ostatnia nadzieja.
Julia odebrała po pierwszym sygnale.
– Pracuję – powiedziała zamiast przywitania. Cała ona, przeciwieństwo
stereotypu kochającej, gotowej do poświęceń matki utrzymującej ciepło domowego
ogniska. Praca była dla niej wszystkim. Praca, a ostatnimi laty również koty. Klara
sądziła, że jej matka nigdy tak naprawdę nie kochała jej, syna ani męża. Wyszła za
Ludwika Kellera z nudów lub z przekonania, że złe małżeństwo jest lepsze niż
żadne. Klara nie wiedziała, czym tak naprawdę kierowała się matka. Jedno było
pewne – Julia nie była typem matki i dusiła się w jednowymiarowym związku.
Zrobiłaby lepiej, gdyby pozostała wolna i bezdzietna lub ewentualnie poślubiła
wolnomyśliciela wyznającego taką samą hierarchię wartości jak ona. Klara
wyobraziła sobie, jak matka siedzi teraz w pokoju przy laptopie, a na kolanach
panoszy się jej jeden z tych dumnych, egoistycznych ulubieńców. Kochała matkę,
ale nie rozumiała jej. Jakby każda z nich pochodziła z innej planety.
– Słuchaj, mamo, muszę od ciebie pożyczyć pieniądze – powiedziała Klara bez
ogródek.
– Nie da rady, skarbie. Nie mam nawet na dopłatę za prąd.
Przesadzała. Klara była pewna, że pensja redaktorki czasopisma artystycznego
musi bez problemów wystarczać na utrzymanie domu i jednego człowieka, nawet
pomimo tego, że jest to specjalistyczna gazeta z wąskim gronem czytelników.
Może i Julia Keller była postrzelona, ale na pewno nie była biedna.
– Wystarczyłoby mi pięćdziesiąt tysięcy.
– Żartujesz sobie ze mnie?
Klara wyraźnie słyszała stukot klawiatury laptopa. Matka rozmawia z nią, ale
ani na chwilę nie przestaje pracować.
– Mam problemy. Duże problemy – podkreśliła Klara, żeby matka nie
lekceważyła jej słów. – Po raz pierwszy proszę cię o coś takiego, mamo. A ściślej
mówiąc, po raz pierwszy proszę cię o cokolwiek.
– Wiem, skarbie.
Klara w duchu przeklęła matkę za obojętny, niecierpliwy ton. Traktuje córkę
jak natrętnego właściciela galerii, który dzwoni do niej po raz trzeci w tym
tygodniu i próbuje przekonać ją, by w swoich artykułach promowała jego, a nie
konkurencję.
– Nie, nie wiesz, mamo. Niczego o mnie nie wiesz. Kiedy mnie ostatnio
odwiedziłaś? Kiedy zadzwoniłaś, żeby zapytać, jak się mam?
– Przecież co środę chodzimy na obiad – odpowiedziała Julia lekko. – Klaro, co
się z tobą dzieje? Piłaś, prawda?
Klara odłożyła szklankę na stolik konferencyjny.
– Nie. Oczywiście, że nie piłam. Jest dziewiąta rano – odparła urażona.
Uświadomiła sobie, że odeszły od tematu. – Może i wystarczyłoby mi czterdzieści
tysięcy, mamo. No dobrze, powiem ci prawdę. Zadłużyłam się. Wyczyściłam kilka
kart kredytowych i wzięłam parę pożyczek. Tę pierwszą mi w banku wręcz
wcisnęli… Kupiłam sobie masę ubrań. I komputer, i auto. Nie mam z czego spłacić
długów.
– Musisz wypić piwo, którego nawarzyłaś.
Klara zacisnęła wargi. Czasem zastanawiała się, dlaczego jej matka, przez
większość osób uznawana za kobietę ciepłą i wrażliwą, jest tak chłodna wobec
własnych dzieci. Czy nie potrafi wznieść się ponad nienawiść do męża, z którym
spłodziła Klarę i Michała? Klara bała się ojca, a do serca matki nigdy nie znalazła
drogi. Czasami uważała to za swoją klęskę, a czasami za niesprawiedliwość. Tak
czy inaczej, czuła się samotna, nieodwołalnie i rozpaczliwie samotna.
– Łącznie mam długów na ponad ćwierć miliona. Dwieście pięćdziesiąt
tysięcy! Potrafisz sobie wyobrazić, ile to pieniędzy? Muszę szybko spłacić
przynajmniej część.
– Klaro, przestań z tymi głupimi żartami. Przecież słyszę, że jesteś pijana.
Wstydź się.
– Mamo, mówię śmiertelnie poważnie. Nie płacę czynszu. Nie stać mnie. Nie
chciałam ci o tym w ogóle mówić. – Teraz już nie potrafiła powstrzymać szlochu. –
Chciałam, żebyś myślała, że jestem samodzielna. Chciałam sama się o siebie
zatroszczyć. Mam trzydzieści lat, a nie potrafię niczego.
Matka głośno westchnęła.
– Uspokój się, Klaro. Jeśli naprawdę masz takie długi, powinnaś się nad sobą
zastanowić. Czy nie wiedziałaś od razu, że nie będzie cię stać na ich spłatę?
– Nie chcę tego słuchać, mamo. Wyrzuty mogę sobie robić sama.
– Dobrze. Jeśli chcesz rady, to poproś bank o przedłużenie terminów.
Słyszałam, że to możliwe. A z właścicielem mieszkania spotkaj się osobiście,
przeproś i ubłagaj, żeby jeszcze poczekał. Ja nie mam oszczędności. Za samo
ogrzanie tego domu płacę horrendalne kwoty, a w zeszłym tygodniu znów
zostawiłam prawie dwa tysiące u weterynarza. Wyobraź sobie, że jeszcze rok temu
sterylizacja kotki kosztowała sześćset koron, a teraz już osiemset. A ja akurat
musiałam wysterylizować dwie dziewczynki. Potrafiły krzyczeć przez całą noc.
Dziwne, że kota kastrują za trzysta.
Klara obróciła oczy w słup. Dziewczynki! Nie cierpiała, kiedy matka mówiła
o zwierzętach jak o ludziach. Poza tym kiedy tylko zaczynała mówić o kotach, była
nie do zatrzymania.
Julia wzięła głęboki oddech.
– Skoro już mowa o kotach, posłuchaj, co mi się przydarzyło. Znalazłam
w ogrodzie…
Klara wiedziała, że jeśli szybko nie zatrzyma matki, wysłucha półgodzinnego
monologu o uroczych, ale doskonale bezużytecznych niemych pyszczkach.
– Mamo! Te bestie mnie nie obchodzą! Pomóż mi. Proszę! – Nienawidziła się
za to skomlenie, za głos przepełniony poniżeniem. Ale od kogo innego zdobyć
pieniądze, jeśli nie od matki? Auta nie mogła sprzedać, bo było zapisane na jej
chłopaka. Powinna przynajmniej zacząć oszczędzać, żyć skromnie, jeść grzanki
z czosnkiem zamiast kawioru na francuskiej bagiecie, ale czy Piotr zostałby z nią,
gdyby nagle okazało się, że jest biedna?
Poznali się pół roku temu w barze. Piotr jest osiem lat młodszy od niej,
przebojowy i nieodpowiedzialny. Na studiach utrzymywał się z handlu akcjami
i czasem udawało mu się zarobić niezłą sumkę, ale uwielbiał drogie i luksusowe
rzeczy, więc nigdy nie miał pieniędzy. „Kasa" była jego bożkiem, sensem życia,
motorem napędowym.
– Chcę wreszcie się wzbogacić, żeby być szczęśliwym – wyznał Klarze kilka
godzin po tym, jak się poznali. – Nie rozumiem, jak ktoś może spokojnie żyć, nie
mając oszczędności. Ja potrzebowałbym kilku milionów na koncie, żeby czuć się
pewnie. To byłoby coś wspaniałego. To byłoby jak sen! Ty tak nie uważasz?
Miała wtedy we krwi sporo alkoholu i chciała zrobić dobre wrażenie. Bez
namysłu palnęła, że jest doskonale zabezpieczona, ponieważ ojciec-przedsiębiorca
regularnie wysyła jej szczodre kieszonkowe. Nie podejrzewała wtedy, że jeszcze
kiedyś spotka się z Piotrem. Ale on zadzwonił następnego dnia, a ona ciągnęła
swoje kłamstwa. Wypłaciła z banku oszczędności i zapraszała Piotra na kolacje do
luksusowych lokali. Wyposażyła mieszkanie drogą elektroniką, zapłaciła za ich
wspólny urlop nad morzem, na urodziny kupiła swojemu chłopakowi komputer. Od
stóp do głów ubierała się w drogich butikach, a gdy szła po mieście z firmową
torebką na ramieniu, trzymała brodę wysoko, jakby ta mała skórzana rzecz jakimś
cudem podniosła również jej własną wartość. Było to dziwne, całkiem nowe
uczucie. A Klarze spodobało się tak bardzo, że sprawiała sobie kolejne
niepotrzebne rzeczy z okazałymi znakami firmowymi: pióro, jedwabną chustę,
kalendarz w skórzanej oprawie.
– Ile to kosztowało? – pytał Piotr, gdy wypakowywała w domu zakupy
z zadrukowanych toreb.
– Nawet nie wiem. Zbytnio się nad tym nie zastanawiam – odparła obojętnie.
Dlaczego to robiła? Dlaczego w wieku trzydziestu lat kłamała jak licealistka?
Najprawdopodobniej kupowała sobie miłość. Piotr często powtarzał, że ją kocha.
Szeptał jej zdania, których Klara ani razu nie słyszała od matki ani od ojca: „Jesteś
dla mnie wszystkim. Potrzebuję cię". A Klara czuła, że jako dziewczyna z biednej
rodziny, zarabiająca piętnaście tysięcy koron brutto, niczego podobnego nigdy by
nie usłyszała.
Ponieważ swój związek zbudowała na wymysłach, musiała kontynuować
kłamstwa. Kiedy skończyły się oszczędności, próbowała utrzymać wysoki poziom
życia, zadłużając się. Piotr wciąż wierzył w jej bogatego ojca, którego wprawdzie
nigdy nie widział, ale chętnie wydawał jego pieniądze. Chciał używane auto, to je
dostał. Ostatnimi czasy namawiał Klarę, żeby rozejrzała się za droższym
mieszkaniem w lepszej dzielnicy. A wczoraj wspominał o telewizorze, który nie
wygląda jak pudło, tylko jest płaski jak obraz i można go powiesić na ścianie…
Klara jęknęła. Będzie musiała wyznać mu prawdę. Ach, Boże. Nie wybaczy jej, że
go okłamywała! Zostawi ją. Z nerwów podniósł się jej żołądek. Skoro nie udał się
plan A, trzeba wypróbować plan B.
– Jeśli nie możesz mi nic pożyczyć, to może mogłabym… Mamo? Jesteś tam?
– Przepraszam, ale dzwoni mi drugi telefon. Widzimy się w środę, tak?
Rozłączyła się! Julia, zawsze tak uprzejma wobec obcych i tak czuła wobec
swoich kotów, nie uznała swojej córki za osobę godną pożegnania.
– Cholera! Cholera, cholera, cholera! – Klara sięgnęła po szklankę. Na dnie
został ostatni łyk wina, więc wypiła go szybko i poszła sprawdzić, czy coś zostało
w butelce. To koniec. Koniec nadziei na szybką spłatę chociaż najpilniejszych
długów. Bez pomocy matki sobie nie poradzi. Właściciel wyrzuci ją z mieszkania.
A Piotr ją opuści.
W wieku trzydziestu lat miała wrażenie, że życie to rozpędzony pociąg, do
którego musi szybko wsiąść, bo w przeciwnym razie już go nie dogoni. Wszystkie
jej koleżanki były zamężne lub żyły w długich związkach. Niektóre miały dzieci
i wyglądały z tymi wrzeszczącymi zawiniątkami na rękach na jakieś takie…
spokojne, spełnione. Klara nie chodziła jeszcze z żadnym mężczyzną dłużej niż
kilka miesięcy. Adoratorów nie brakowało, lecz im była starsza, tym mniej im
wierzyła. Z nieudanego małżeństwa rodziców wyniosła przeświadczenie, do
jakiego niektóre kobiety dojrzewają w dużo późniejszym wieku i dopiero po
naiwnych marzeniach, nadziejach, wierze, rozczarowaniach i stracie iluzji
dochodzą do wniosku, że najlepiej jest żyć samemu. Dlatego Klara nigdy nie
zaczynała związków z nadzieją, wręcz przeciwnie, była ostrożna i nieufna. Jej
młodość zmieniła się przez to w serię zmarnowanych miłostek, nadeszły
trzydzieste urodziny, a wraz z nimi nieuniknione poczucie całkowitego krachu.
Klara była samotna i miała nudną pracę bez perspektyw, ponieważ na przekór
rodzicom odeszła z liceum tuż przed maturą i nigdy nie zadbała o wykształcenie.
Zanim poznała Piotra, często siadywała z butelką wina na balkonie
i zastanawiała się, gdzie popełniła błąd. Dlaczego nie jest mężatką i nie ma
dziecka? Dlaczego mieszka sama w wynajętym mieszkaniu, które traktuje bardziej
jak noclegownię niż jak dom? Czasem myślała o powrocie do matki, mieszkającej
w dużej willi z wieloma niewykorzystanymi pokojami. Tylko czy chciałaby żyć
w domu, w którym każdy kąt przypomina jej kłótnie rodziców i poczucie własnej
bezsilności? Wciąż dobrze pamiętała dziurę w ścianie, wybitą tłuczkiem do mięsa,
którym ojciec próbował trafić matkę. Potrafiłaby z dokładnością co do centymetra
wskazać miejsce, w którym w wieku sześciu lat klęczała i prosiła ojca na kolanach,
żeby przestał krzyczeć na mamę. Miała około ośmiu lat, kiedy po raz pierwszy
uświadomiła sobie, że przestała być dzieckiem. Kiedy zasypiała, zostawiała
uchylone drzwi swojego pokoju na wypadek, gdyby rodzice znów się pokłócili. Już
nie była dzieckiem mamy. Była jej strażniczką.
Dlaczego rodzice zaczęli ze sobą chodzić? Tak bardzo do siebie nie pasowali!
Matka całymi dniami pracowała, a ojca doprowadzało to do szału. Chciał mieć
w domu doskonałą gospodynię, a kiedy zorientował się, że nie zmieni żony-
intelektualistki, zaczął na niej przynajmniej rozładowywać agresję. Ubóstwiał
porządek, natomiast matka była niewiarygodnie chaotyczna. Klara nie rozumiała,
dlaczego Julia od niego nie odeszła. Cierpiała w milczeniu, niemal
z zadowoleniem, jakby wszystkie wyrzuty męża uważała za zasłużoną karę. Klara
często modliła się do Boga o śmierć ojca. „Byłoby nam bez niego tak dobrze" –
szeptała do złożonych dłoni. „Matka byłaby szczęśliwsza. Uśmiechałaby się.
Chodziłaby ze mną i z Michałem do zoo i do cyrku. Miałaby dla nas więcej czasu.
Kochałaby nas".
Modliła się często, ale najwyraźniej niewystarczająco gorliwie, ponieważ Bóg
wysłuchał jej próśb po długim czasie i tylko częściowo. Ojciec nie umarł, ale
znalazł sobie młodszą kobietę z większym upodobaniem do porządku. Lecz matka
nie zaczęła się dzięki temu uśmiechać, tylko chodziła po domu jak lunatyczka. Na
zoo, cyrk i matczyną miłość było za późno, ponieważ Klara już dorosła i pragnęła
mieć własne życie.
Westchnęła. Nie, nie chciała aż tak głęboko zanurzać się we wspomnieniach.
O czym myślała na początku? A, tak, o czasie po swoich trzydziestych urodzinach.
Była wtedy zrozpaczona i samotna. Pragnęła mężczyzny, jakiegokolwiek
mężczyzny, z którym mogłaby żyć i założyć rodzinę. „Tym razem go od siebie nie
odepchnę – obiecywała sobie. „Nie będę zdystansowana i nieufna, przeciwnie,
zrobię wszystko, żeby ze mną został". Spotkała Piotra i…
Z rozmyślań wyrwał ją dzwonek telefonu.
– To ja, dziewczynko. Przepraszam, że tak cię zbyłam, ale dzwonili do mnie
z redakcji.
Matka. Świat nie widział: zadzwoniła, żeby przeprosić!
– Nic się nie stało, mamo.
– Poczekaj sekundkę… Wyobraź sobie, że po ulicy właśnie przejechały trzy
radiowozy. Wjechały do lasku. Dziwne. Ciekawe, co się tam stało. Pójdę
sprawdzić, czy…
Klara przerwała jej wymownym westchnieniem. Miała dużo poważniejsze
problemy niż radiowozy przy ulicy Krokusowej. Matka natychmiast się opamiętała.
– Przepraszam. Mów. Potrzebujesz czegoś jeszcze?
Klara wzięła głęboki oddech. Nie, nie chciałaby wracać do domu, z którym
łączy ją tyle złych wspomnień. Tyle że jeśli zamierza utrzymać przy sobie Piotra –
a to jest jedyne, na czym jej teraz zależy – nie ma innego wyjścia.
– Jeśli nie możesz pożyczyć mi pieniędzy, to może mogłabyś mi pomóc w inny
sposób – wyrzuciła z siebie przygotowane wcześniej zdanie. – Nie korzystasz
z tych pokoi na poddaszu, gdzie mieliście kiedyś z tatą sypialnię i pracownię,
prawda? Chciałabym wprowadzić się tam z Piotrem. Dzięki temu zaoszczędzę na
czynszu i będę mogła szybciej spłacić długi.
Cisza.
– Mamo? Jesteś tam?
– A gdzie miałabym być? – Znowu cisza. – Ty chciałabyś mieszkać tutaj? Co
za pomysł? Przyzwyczaiłaś się już przecież do swojej prywatności. Wyprowadziłaś
się, jak miałaś siedemnaście lat, to było tak dawno… I chcesz mi tu przyciągnąć
tego Piotra? Czy on nie ma gdzie mieszkać? Naprawdę nie wiem, gdzie się tu
wszyscy pomieścimy.
Klarze się wydawało, czy może naprawdę w głosie matki słyszała panikę?
– Mamo! Mieszkasz w tym domu zupełnie sama!
Cisza.
– Przecież wiem. Tylko poddasze trochę zacieka i… – Julia westchnęła
zrezygnowana. – Dobra. Niech będzie. Tylko mam nadzieję, że ten twój Piotr lubi
zwierzęta. Właściwie dlaczego jeszcze mi go nie przedstawiłaś? Mógłby przyjść
z tobą w środę na obiad?
Klara mocno ściskała słuchawkę. Starała się nie płakać, ale po policzku
spływała jej łza.
– Nie bój się, mamo. Piotr bardzo, bardzo lubi zwierzęta.
– Mam nadzieję, że mówisz prawdę. Kiedy chcecie się wprowadzić?
– Dostałam czas do dzisiejszego południa. Albo zapłacę, albo muszę opuścić
mieszkanie. Spakuję najpilniejsze rzeczy i przyjadę. Nie chcę tu być, kiedy
przyjdzie właściciel.
W słuchawce zabrzmiał cichy szelest, a potem matka odkaszlnęła. Klara nie
była pewna, ale miała nieprzyjemne wrażenie, że ten dziwny szum to
wypowiedziane szeptem słowa:
– Ach, Boże.
Julia otworzyła domowy barek i nalała sobie brandy. Zazwyczaj nie pijała
alkoholu, ale zawsze miała w zapasie coś mocniejszego dla gości. Podniosła
rzeźbiony kieliszek pod światło i przyjrzała się bursztynowej cieczy. Może
powinna się upić. Właśnie traci wolność – tę wolność, o której przez dwadzieścia
sześć lat małżeństwa mogła tylko tajnie marzyć i której przez te cztery lata nie
zdążyła jeszcze w pełni wykorzystać. Kiedy Ludwik odszedł do młodszej kobiety,
dzieci już dawno mieszkały poza domem, więc Julia została sama w niszczejącej
willi, a kiedy tylko pokonała początkową depresję, stwierdziła, że samotność
niezmiernie jej odpowiada. Mogła kiedykolwiek i gdziekolwiek iść, nie musząc
nikomu tego zgłaszać. Mogła robić, na co tylko miała ochotę, i nie musiała się
z tego rozliczać. Nagle samodzielnie decydowała o swoim życiu i tylko od niej
zależało, w którą stronę je skieruje. Przez dwadzieścia sześć lat Ludwik nieustannie
ją kontrolował. Woził ją autem do pracy i z pracy, towarzyszył jej na zakupach
i u dentysty, chyba po to, by nigdzie nie mogła porozmawiać z mężczyzną, który
wydałby się jej bardziej interesujący niż mąż. Po rozwodzie zaczęła wszędzie
chodzić sama i musiało minąć trochę czasu, nim pozbyła się uczucia, że jej
samotność jest w pewien sposób niestosowna – że to upośledzenie, za które
powinna się wstydzić. Zdenerwowana niepewnie rozglądała się po ludziach,
a w duchu zastanawiała się, co o niej myślą. Jest im jej żal? Na ulicy czasami
ulegała poczuciu zagrożenia, jakby samotność automatycznie zmieniała ją
w potencjalną ofiarę przestępców. Ciągle oglądała się za siebie. Sprawdzała, kto za
nią idzie. Kilka razy nawet zboczyła z zaplanowanej trasy, bo zdawało się jej, że
ktoś ją śledzi.
Lecz po kilku miesiącach przywykła do samotności, a nawet polubiła ją.
Wreszcie mogła rozwinąć skrzydła. Uczyła się radości życia, zupełnie jakby wiele
lat przeżyła w tunelu, a teraz po raz pierwszy mogła wyjrzeć na zewnątrz.
Zaskoczyło ją, że świat jest taki kolorowy. Nagle zaczęła zwracać uwagę na
dźwięki, barwy, smaki i zapachy, zastanawiać się nad drobnostkami i być dzięki
nim szczęśliwa. Znów zaczęła o siebie dbać. Zafarbowała siwiejące włosy, kupiła
absurdalnie drogie kosmetyki, wymieniła sukienki w kolorze skórki od ziemniaka
na kolorowe kostiumiki. I znalazła hobby, na jakie jej mąż nie zgodziłby się za
żadne skarby. Od wielu lat służbowo odwiedzała aukcje dzieł sztuki (zazwyczaj
w towarzystwie Ludwika), ale po rozwodzie zaczęła na nich również kupować.
Interesowały ją przede wszystkim tanie dzieła młodych, jeszcze niedocenionych
artystów. Czasem również grafiki i szkice w przystępnych cenach. Kiedy tylko
udało się jej z pensji zaoszczędzić kilka tysięcy, inwestowała te pieniądze w swoją
nową pasję. Uwielbiała podniecenie, które ogarniało ją podczas licytacji
upatrzonego dzieła. Podbijała cenę uparcie, ale nigdy nie przekraczała
wyznaczonego sobie wcześniej limitu. A kiedy pozostali zainteresowani odpadali,
a licytator potwierdzał zwycięstwo Julii, czuła upojne poczucie zwycięstwa.
To nie była jedyna przyjemność, na jaką pozwalała sobie po rozwodzie. Miała
jeszcze coś, jedną zakazaną rozkosz, którą starannie ukrywała przed całym
światem. Teraz prawdopodobnie będzie musiała z niej zrezygnować. Już nie będzie
żyć sama, a jej życie znów będą obserwować inni ludzie.
Z lęku ścisnął się jej żołądek. Zakosztowała wolności, a teraz znów ją traci. Ale
jak mogłaby odmówić Klarze? Obowiązkiem matki jest przybycie z odsieczą,
kiedy córka ma problemy. Czy może nie? Julia przyznawała to niechętnie, ale
wolałaby pomóc Klarze spłacić długi niż mieszkać z nią pod jednym dachem.
Ponadto jeśli wierzyciele podaliby Klarę do sądu, komornik przyszedłby do
miejsca jej stałego zameldowania, czyli na ulicę Krokusową. Julia wiedziała, że
komornicy bezlitośnie zabierają wszystko, co znajdą w domu dłużnika, bez
względu na to, do kogo to należy. I z pewnością nie marzyła o tym, żeby ktoś obcy
kręcił się tu i szperał w jej rzeczach.
Lecz oszczędności nie posiadała. Wszystkie dochody inwestowała w dom, koty,
zakupy lub aukcje. Gdyby miała problemy, wiedziała, od kogo pożyczyć. Niektóre
rzeczy mogła też sprzedać… Mimo to wciąż się wahała.
Zanim poda Klarze pomocną dłoń, musi dowiedzieć się, dlaczego jej córka
znalazła się w tej sytuacji bez wyjścia. Za wysokimi długami z pewnością kryje się
coś dużo poważniejszego niż nieprzemyślane zakupy odzieżowe.
ROZDZIAŁ 3
Wiadomość o morderstwie w dejvickim parku leśnym zastała inspektora Józefa
Bergmana niecałe dwa kilometry od domu. Przed kilkoma dniami zamknął brutalną
sprawę – porwanie, a następnie morderstwo dziecka – i czuł, że pilnie potrzebuje
urlopu. Wczoraj wieczorem był tak wyczerpany, że zapadł w głęboki sen w swoim
fotelu w biurze i obudził się dopiero o wpół do ósmej rano. Na szczęście była
sobota, więc wypił kawę i udał się do domu na zasłużony odpoczynek. Dziesięć
minut temu zjechał w Mniszku pod Brdami z autostrady D4 i skierował swojego
szarozielonego dżipa grand cherokee na połataną drogę powiatową. Ostrożnie
jechał wśród zaoranych pól i połaci suchej, żółtej trawy z wysepkami
powykręcanych sosen. Tę część drogi z Pragi na gospodarstwo w Kozich Górach
lubił najbardziej, ponieważ zazwyczaj przynosiła ukojenie połączone ze
świadomością, że obowiązki służbowe zostają gdzieś za plecami, a Bergman aż do
jutra nie będzie musiał troszczyć się o nic więcej niż o to, czy w lodówce jest
wystarczająco dużo schłodzonych piw i czy znów powinien rozrzutnie zaserwować
kotu na śniadanie konserwę włoskiego tuńczyka (bo niestety nie w był w stanie
utrzymywać w domu zapasów kociego pokarmu). Czar okolicy znów zadziałał,
a na długim zjeździe ze wzgórza pokrytego pastwiskami kudłatych herefordów
inspektor głośno odetchnął z ulgą. W przypływie dobrego nastroju otworzył okno
i głęboko wciągnął chłodne jesienne powietrze, doprawione szczypiącym smrodem
wypalanych miedz. W ogóle mu nie przeszkadzało, że foliowa płachta, którą
przyczepił taśmą klejącą do sufitu kabiny, głośno szeleści i łopocze. Było to jedno
z wielu jego ulepszeń mających ustrzec auto przez zużyciem. Pod nogami miał
gumowy dywanik, który również przykrył folią, a na nią położył grubą szmatę, by
wchłaniała wodę i błoto. Wszystkie siedzenia w aucie pokryte były ręcznikami,
żeby pośladki ewentualnych pasażerów nie mogły dotknąć tapicerki z jasnej skóry.
Bergman dobrze wiedział, dlaczego tak pielęgnuje swoje auto. Jeśli kiedyś
postanowi je sprzedać, będzie mógł zażądać dużo większej kwoty niż za wóz
z brudnym sufitem i siedzeniami. Taki już był: wprawdzie czarnego kocura Diego
Maradonę karmił konserwami z tuńczyka, a w przypływie dobrego humoru
kupował mu drogie wątróbki królicze, ale poza tym bardzo uważnie podchodził do
wydatków, a znajomi podejrzewali go wręcz o chorobliwą oszczędność. Rozrzutne
inwestycje w menu kota pokazywały, jak ważne jest dla Bergmana to zwierzę. Nie
lubił szastać pieniędzmi, ale tuńczyka z puszki serwował kotu bez namysłu,
a potem niemal z ojcowską życzliwością obserwował, jak zadowolony Diego je.
– Kochasz tylko tego kocura – zarzuciła mu kiedyś siostra Karla, do której
uciekał, gdy życie starego kawalera dawało mu się we znaki. W duchu przyznawał
jej rację – na miłości rzeczywiście mu nie zależało. Uważał ją za przeceniane
uczucie, które niepotrzebnie komplikuje ludziom życie. Zawsze, kiedy się
zakochiwał, tracił spokój i wolność, a w zamian zyskiwał bardzo niewiele.
Dostosowywał się, podporządkowywał się, marzył, czynił sobie wyrzuty i cierpiał
tylko po to, by w końcu zrozumieć, że marnuje czas i energię, bo w żadnym
związku nie będzie mu tak dobrze jak w samotności. Po dwóch nieudanych
małżeństwach stwierdził, że po prostu nie pasuje do życia w parze. Poza tym nie
potrafił wyobrazić sobie kobiety, która na dłuższą metę tolerowałaby jego
wymagającą pracę. Obie jego byłe żony nalegały, by zmienił zawód – nie znosiły
nieprzewidywalności, nocnych telefonów, zepsutych weekendów i powrotów
o świcie. Próbował wyjaśnić im, że bez tej pracy nie byłby szczęśliwy i że gdyby
z niej zrezygnował, nie byłby już mężczyzną, którego pokochały. Obie żony bardzo
się od siebie różniły, ale ku zaskoczeniu Bergmana obie odpowiedziały tak samo:
– W takim razie odchodzę.
Szosa zanurzyła się w lesie mieszanym, a przez okno wtargnął zapach
butwiejących liści i wilgotnej gliny. Bergman włączył radio i zaczął nucić jazzową
melodię. Za kilka minut wjedzie na podwórze starego gospodarstwa i zaparkuje
dżipa w stodole – pod ciepłą maskę przychodzą tam spać kuny. Idąc przez
podwórze, zawoła kota, zjedzą śniadanie (Bergman smażone jajka ze słoniną,
a Diego tuńczyka), a potem każdy zajmie się swoimi sprawami. Kocur miał własne
życie, nie oczekiwał od Bergmana niczego prócz regularnych dostaw pokarmu i nie
złościł się, jeśli pan zostawiał go bez wyjaśnienia samego na kilka dni. Był
idealnym lokatorem. Bergman żałował, że życie z żadną kobietą nie układało się
mu tak bezproblemowo jak z Diegiem. Może gdzieś po świecie chodzi istota,
z którą byłby szczęśliwy. Lecz inspektor nie był pewien, czy w wieku
pięćdziesięciu dwóch lat ma jeszcze siłę jej szukać.
Właśnie zbliżał się do wąskiej dróżki przed gospodarstwem, gdy zadzwonił
telefon. Na widok numeru kapitana Adama Danesza Bergman cicho zaklął.
– Słucham.
Po pierwszym usłyszanym zdaniu wcisnął hamulec i zawrócił.
– Gdzie dokładnie? – spytał i przez chwilę w milczeniu przytakiwał skinięciami
głowy. – Dobrze. Jadę tam.
Nie po raz pierwszy Józef Bergman zajmował się morderstwem popełnionym w tej
dzielnicy. Osiem lat temu w lesie na Babie znaleziono młodą kobietę uduszoną
żelazną struną. Ostatecznie Bergman posłał za kratki chłopaka ofiary – chorobliwie
zazdrosnego przedsiębiorcę ze znajomościami w najwyższych kręgach
politycznych. Nie przyznał się do winy, ale obciążało go kilka dowodów. Sprawie
towarzyszyła nieprzyjemna kampania medialna rozpętana przez matkę oskarżonego
w celu uwolnienia syna od zarzutów. Matka twierdziła, że śledczy zostali
przekupieni, by zamknąć niewinnego człowieka i zdyskredytować przed wyborami
jego bliskiego przyjaciela – wpływowego polityka. Rozgłos po kilku tygodniach
ucichł, ale mimo to nazwisko Bergmana pojawiło się w kilku popularnych
dziennikach. Inspektor nie lubił wspominać tego medialnego śledztwa, a kiedy
teraz przemierzał znajome ulice, nerwowo kręcił się na siedzeniu.
Park leśny na Babie zalewało miękkie przedpołudniowe słońce. W przyległych
ulicach panował senny spokój, jakby w ogóle nie należały do leżącej pod
wzgórzem metropolii. Bergman otworzył okno, które podczas jazdy tłoczniejszymi
trasami zawsze pozostawało zamknięte. W nos uderzyła go woń świeżo skoszonej
trawy, która kojarzyła się mu raczej z latem i wsią niż z końcem października
i Pragą. Zauważył mężczyznę z kosiarką spalinową, przycinającego w jednym
z ogrodów bujny trawnik angielski. Z okna sąsiedniej willi wyjrzała kobieta, ale
szybko schowała się za firankę. Na rozpadających się betonowych kolumnach przy
furtce dwa koty siedziały dumnie jak sfinksy.
Bergman wcisnął gaz. Nie powinien teraz gapić się na okolicę, Danesz już na
niego czeka. Wprawdzie zwłoki nie uciekną, ale mimo to wiedział, że nie może
tracić czasu. Godziny bezpośrednio po przestępstwie są dla śledztwa najistotniejsze
i nie należy pozwalać mordercy na zyskanie zbyt dużej przewagi.
Zamordowana dziewczyna leżała w rzadkim bukowym lasku, dość daleko od
wydeptanych ścieżek. Zza opadłych liści wyłaniały się paprocie, otaczające ofiarę
niczym zielona dekoracja. Policjanci ogrodzili miejsce zbrodni taśmą, nie udało się
im jednak zniechęcić ciekawskich, którzy w grupkach obserwowali kolejne
działania.
Bergman schylił się, przeszedł pod taśmą i podszedł do umundurowanych
policjantów. Na miejscu był już fotograf i technicy kryminalni. Danesz rozmawiał
z młodą kobietą w długim czarnym płaszczu, ale kiedy spostrzegł Bergmana,
przeprosił ją i ruszył mu naprzeciw.
– Czekaliśmy na pana – oświadczył zamiast przywitania. Potem skinął na
kobietę w płaszczu. – Patolożka sądowa, Kwieta Arnold. Doktor Jonasz ma urlop,
ale na szczęście pani Arnold mogła przyjechać.
Bergman podał kobiecie rękę. Przywitała się, ale bez uśmiechu. Miała brązowe
włosy przystrzyżone w bombkę i bursztynowe oczy. „Jest za młoda" – pomyślał
inspektor. Czy ma wystarczająco duże doświadczenie? Jeszcze nigdy z nią nie
pracował, ale starał się nie okazywać nieufności. Razem pochylili się nad
zwłokami. Ofiarą była szczupła blondynka z dużym biustem. Wiek: około
dwudziestu pięciu lat. Za życia mogła być piękna, ale teraz szpeciły ją
wyszczerzone zęby, wytrzeszczone oczy i krwiaki na szyi.
Patolożka się wyprostowała.
– Najprawdopodobniej została uduszona rękami. To znaczy, że niemal na
pewno mamy do czynienia z morderstwem.
– Kiedy to się stało?
– Myślę, że nie żyje od około dwunastu godzin. Rigor mortis jest już w pełni
rozwinięty. Ale szczegóły poznamy dopiero po sekcji.
– Ułożenie ciała sugeruje, że umarła tutaj. Nie wydaje się, żeby ktoś zaciągnął
ją tu martwą. – Bergman kucnął. Złoto-brązowa pierzyna z opadających liści była
pod nogami dziewczyny rozryta aż do gliny. – Najwyraźniej walczyła z mordercą.
Ale czego tu, na Boga, szukała? Nie prowadzi tu żadna droga, ścieżka, nic. –
Pokręcił głową. – Dziwię się, że została znaleziona tak szybko. W takim miejscu
mogła leżeć niezauważona tygodniami.
Danesz wskazał na grupkę ludzi za taśmą policyjną. W środku stała drobna
blondynka i gorączkowo gestykulowała rękami.
– Znalazła ją tamta dziewczyna. Ta jasnowłosa. Twierdzi, że przyszła pobiegać
i zobaczyła między paprociami coś kolorowego.
– Pobiegać? Tu? Poza ścieżką? – Bergman z niedowierzaniem zmarszczył
czoło. Potem znów spojrzał na ofiarę. Była ubrana w czarne płócienne spodnie,
rozpiętą czerwoną kurtkę z kreszu i białe skórzane tenisówki. Między nieco
podwiniętym bawełnianym podkoszulkiem a paskiem spodni widniał kawałek
bladego, płaskiego brzucha. Bergman przyglądał się nodze w tenisówce, opartej
o próchniejący pień. Po latach pracy w wydziale kryminalnym zobojętniał, lecz
mimo to często żal mu było ofiar, szczególnie kobiet. Wyobraził sobie, jak rano
wkładała spodnie i zawiązywała buty. Czy zrobiłaby tego dnia coś inaczej, gdyby
wiedziała, że to ostatnie godziny jej życia?
Zauważył, że spod pleców leżącej dziewczyny wystaje coś czarnego. Pochylił
się i rozpoznał róg dużej torby z dermy.
Pół godziny później wzięli ofiarę na nosze i zanieśli do czekającego auta.
Bergman ruszył do blondynki, której to straszne odkrycie przerwało poranny
jogging. Była blada, ale nie wyglądała na przesadnie wstrząśniętą. Wciąż stała
w swojej grupce i coś relacjonowała.
Bergman podszedł do niej od tyłu i delikatnie dotknął jej ramienia.
– Czy mogę panią na chwilę prosić?
– Pewka – Natychmiast przerwała opowieść, obejrzała się, a on zauważył, że
oczy lśnią jej jak w gorączce. – Weronika Truskawka – przedstawiła się z poważną
miną i podała mu chłodną rękę. Mogła mieć tak piętnaście-szesnaście lat, ale jak na
swój wiek zachowywała się wyjątkowo rozważnie. Bergman nie zdziwiłby się,
gdyby po takim szoku trzeba by ją było zawieźć do lekarza.
– Czy dobrze się pani czuje?
– Pewka. – Najwyraźniej to było jej ulubione słowo. Spróbowała się
uśmiechnąć, ale wargi tylko skrzywiły się kurczowo. Czyli nie jest aż taka
spokojna. – Wie pan… strasznie się przeraziłam.
– Nic dziwnego. – Odprowadził ją trochę na bok. – Czy możemy porozmawiać?
Chce pani na chwilę usiąść w aucie, czy może woli pani pojechać do mojego biura?
– Wolałabym zostać tutaj – powiedziała.
Skinął głową.
– Chciałbym usłyszeć, jak znalazła pani ciało.
– Przecież opowiadałam to już temu chudemu facetowi w garniturze – wskazała
na Danesza.
– Wiem. Teraz proszę opowiedzieć to mnie.
– Wyszłam pobiegać. Robię tak co rano. Nagle…
– Biegła pani tędy? – przerwał jej. – Czy nie byłoby wygodniej po ścieżce?
Wzruszyła ramieniem i przewróciła oczami. To był pierwszy gest
odpowiadający jej wiekowi, a Bergman poczuł ulgę. Im naturalniej ta dziewczyna
będzie się zachowywać, tym bardziej ta rozmowa mu pomoże.
– Jasne, ale taki bieg jest najskuteczniejszy! Jeśli chcę pracować nad kondycją,
muszę biegać w terenie. Zawsze zbaczam ze ścieżki i biegnę tam, pod górę.
Próbuję pozbyć się cellulitu na udach, a bieganie pod górkę jest najskuteczniejsze –
dodała porozumiewawczo, jakby rozmawiała z koleżanką. – Pisali o tym
w „Dziewczynie".
Bergman nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Zatem opuściła pani ścieżkę. Co było dalej?
– No, zobaczyłam czerwoną plamę. Tę jej kurtkę. – Machnęła ręką w stronę
auta, do którego właśnie wkładano zwłoki. – Podbiegłam sprawdzić, co to jest.
A potem… Naprawdę muszę to wszystko znów opisywać? Robi mi się od tego
niedobrze.
– Obawiam się, że tak.
– No dobrze. – Nie wydawało się, żeby jakoś bardzo jej to przeszkadzało. – Od
razu zorientowałam się, że ta dziewczyna nie żyje. Po oczach, zębach i tak dalej.
Znam to z telewizji. Bardzo się wystraszyłam, ale… – Zawahała się.
– Ale?
– Wie pan, oglądam dużo seriali kryminalnych. Zawsze myślałam, że gdybym
znalazła trupa, zaczęłabym krzyczeć, zemdlałabym albo bym uciekła… Ale
w rzeczywistości czułam raczej ciekawość. Podeszłam bardzo blisko i pochyliłam
się nad nią. Chciałam się jej przyjrzeć. – Podniosła ku niemu wielkie oczy i dodała
przepraszająco: – Nigdy wcześniej nie widziałam martwego człowieka.
Przyglądał się jej z zainteresowaniem. Dziwne dziewczę. Przypuszczał, że
większość jej rówieśniczek po znalezieniu ciała naprawdę by zemdlała lub
uciekłaby z krzykiem. Ale ta dziewczyna traktowała całą tę przygodę jak
niecodzienne wydarzenie, na którym powinna ugrać dla siebie jak najwięcej.
Pomyślał, że być może w jej wieku zachowałby się tak samo.
– O której godzinie to było?
– No… Koło ósmej.
– Dotknęła jej pani.
Wytrzeszczyła oczy.
– Nie! Boże, w życiu bym czegoś takiego nie zrobiła. Fuj!
– Zna ją pani?
Zdecydowanie pokręciła głową.
– Nigdy w życiu jej nie widziałam. Wie pan, to dość dziwne, bo tu na górce
żyjemy jak na wsi. Wszyscy się tu znamy, przynajmniej z widzenia.
– Czy po drodze zauważyła pani coś lub kogoś podejrzanego?
Zagryzła dolną wargę.
– Nie – odparła po chwili niemal z żalem. – Nic.
– W takim razie nie będę już pani zatrzymywać, pani… – próbował sobie
przypomnieć – …Weroniko. – Podał jej swoją wizytówkę. – Gdyby przypomniała
sobie pani coś, co mogłoby mnie zainteresować, proszę zadzwonić. Kiedykolwiek,
nawet w nocy, jeśli tylko będzie pani mieć ochotę.
Zrobiła rozczarowaną minę.
– To wszystko? O nic więcej mnie pan nie zapyta?
Uśmiechnął się do niej. „Chce być w centrum uwagi" – pomyślał rozbawiony.
Ale niestety jej pięć minut sławy już się kończy.
– Dziś nie. Może kiedy indziej. Proszę wracać do domu, a następnym razem
niech pani biega raczej po ścieżkach.
Słońce wdrapało się nad korony drzew i grzało jak w lecie. Bergman przyniósł
czarną torebkę denatki do auta, rozścielił folię na masce i ostrożnie wyciągał
skromny majątek dziewczyny. Jak na wielkość torebki, znajdowało się w niej
zaskakująco mało rzeczy, w większości tanich i zużytych. Na masce leżał brązowy
płócienny portfel z uszkodzonym zamkiem, ceglasta szminka, przestarzały telefon
komórkowy, czarny plastikowy grzebień z kilkoma złotymi włosami między
ząbkami i futerał na dokumenty z pękniętym grzbietem, niezdarnie zaklejonym
przeźroczystą taśmą. Na fotografii w dowodzie osobistym uśmiechała się
dziewczyna z wyraźnymi kośćmi policzkowymi i gęstą grzywką. Nie była zbyt
podobna do ofiary, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że zdjęcie pochodziło sprzed
kilku lat. Zdjęcie na prawie jazdy było nowsze i potwierdziło Bergmanowi, że
naprawdę trzyma w dłoniach dokumenty martwej dziewczyny. Nora Mach,
dwadzieścia siedem lat, wolna. Kiedy otworzył portfel, zaskoczyło go, ile znalazł
w nim banknotów o wysokich nominałach. Czy to normalne, że młode kobiety
noszą przy sobie dwadzieścia tysięcy koron w gotówce? Tak czy inaczej, zawartość
portfela świadczyła o tym, że zbrodnia nie została popełniona na tle rabunkowym.
Znów sięgnął do torebki. Była głęboka i miała mnóstwo dużych wewnętrznych
kieszeni. W jednej z nich znalazł zieloną plastikową teczkę z fakturami
i potwierdzeniami odbioru. Przejrzał je.
– Wiemy o niej wszystko: jak się nazywała, gdzie pracowała – rzucił w stronę
Danesza, który przez cały czas stał obok niego i przyglądał się w milczeniu. –
Internetowy sklep zoologiczny „Szczekuś". – Z bocznej kieszonki wyciągnął
wizytownik. – Nora Mach, przedstawicielka handlowa. – Postukał palcem
w wachlarz z banknotów przyciśniętych portfelem. – Być może to wyjaśnia,
dlaczego miała przy sobie tyle pieniędzy. Może rozwoziła klientom towar, za który
płacono gotówką. – Wskazał na pęk kluczy, wśród których największy był do auta.
– Gdzieś w okolicy prawdopodobnie znajdziemy jej wóz. Według dokumentów jest
to niebieski ford focus, sześcioletni, numery rejestracyjne 1A2 5578.
Danesz skinął głową.
– Mam go poszukać?
– Proszę sprawdzić, czy nie stoi w pobliżu. Potem trzeba będzie zadzwonić do
jej rodziców i odwiedzić ich. Pojedziemy tam razem.
Wyciągnął z torebki ostatni przedmiot – duży kasztan. Wciąż błyszczał, co
świadczyło o tym, że kobieta podniosła go z ziemi niedawno, może w dniu śmierci.
A może ktoś dał go jej na szczęście. Jej chłopak? W każdym razie talizman jej nie
ochronił. Bergman z westchnieniem zaczął odkładać rzeczy z powrotem do torby.
Danesz uśmiechnął się smutno. Prawdopodobnie obaj myśleli o tym samym.
– Te morderstwa młodych dziewczyn są najgorsze. Oczywiście oprócz
przestępstw popełnianych na dzieciach. Nie potrafię się do nich przyzwyczaić.
– I już się pan nie przyzwyczai. – Bergman zdecydowanym ruchem zamknął
torbę. – Do nich nie da się przyzwyczaić. Jedyne, co może pan zrobić, to nauczyć
się z nimi żyć.
ROZDZIAŁ 4
Nieszczęścia wybierają swoje ofiary losowo i atakują bez ostrzeżenia. Mimo to
większość ludzi wierzy, że akurat im nic się nie przytrafi. Wypadki, choroby,
morderstwa i napaści ich nie dotyczą. Zagrażają tylko „pozostałym".
Natomiast Ludwik Keller był ostrożniejszy. Bardzo dobrze wiedział, że na
świecie roi się od podstępnych ludzi, tylko czekających na okazję, by kogoś okraść
lub oszukać. Dlatego najbezpieczniej jest siedzieć za zamkniętymi drzwiami
antywłamaniowymi. Dziwne, że kobiety nie potrafią zaakceptować tej prostej
prawdy. Julii nie wbił tego do głowy przez dwadzieścia sześć lat małżeństwa.
Wciąż gdzieś mu uciekała. A Zuzanna, ta dobra, posłuszna, uległa Zuzanna,
ostatnio przejawia podobne skłonności do buntu jak jego była żona.
Na przykład wczoraj wymyśliła, że wyskoczy do warzywniaka po dynię.
Chciała ją wydrążyć, włożyć do środka świeczki i zrobić z niej stroik na stół. I to
tylko dlatego, że zbliża się bezsensowne zachodnie święto zwane Halloween.
Śmieszne! Oczywiście to był tylko pretekst. Zamierzała wałęsać się po ulicach,
a jego – Ludwika – zostawić w domu. Dobrze wiedziała, że jeśli jej mąż ma
w horoskopie „czarny" dzień, nie wychodzi z mieszkania bez potrzeby. Nigdzie jej
nie puścił. Wprawdzie dochodziła dopiero osiemnasta, ale ściemniało się, więc
wyjaśnił, że samotna kobieta w nocy na ulicy może paść ofiarą gwałciciela.
– Nie pamiętasz tego mordercy spartakiadowego, który zabijał nawet w biały
dzień? – przypomniał jej.
– To było dwadzieścia lat temu – odparła ponuro.
– A czy to oznacza, że podobny zboczeniec nie może biegać po mieście
również dzisiaj? – spytał Ludwik.
Musiała przyznać, że nie. Lecz i tak naburmuszyła się i przez resztę wieczoru
nie powiedziała do męża ani słowa. Nie potrafił jej wyjaśnić, że „czarne" dni są
niebezpieczne i nie powinno się ich lekceważyć.
A teraz przebiera się w pokoju obok i zamierza wyjść. Przez uchylone drzwi
mignęło mu udo w rajstopach, a jego gardło zaciskało się z wściekłości. Wmawiała
mu, że musi iść do lekarza. Bez wątpienia kłamała – przecież dziś jest sobota!
Żaden lekarz nie przyjmuje w sobotę. A może jednak przyjmuje? Ludwik zaczął
stukać palcami w blat stołu. Poluzował klaczy uprzęże, a ona poczuła się bezkarna.
Tym razem nie będzie jej przesłuchiwać, bynajmniej. Nie będzie też próbować jej
zatrzymać. Niech idzie. On będzie deptać jej po piętach i przekona się na własne
oczy, dokąd ucieka jego żona. Dziś jest na szczęście „zielona" sobota, czyli
neutralny, stosunkowo bezpieczny dzień. Ludwik na wszelki wypadek jeszcze raz
sprawdził w kalendarzu, w którym każde pole było oznaczone odpowiednią barwą
– zgodnie z przepowiedniami astrologicznymi. Tak, dziś nie powinno przytrafić mu
się poza domem nic złego.
Piętnaście minut później Zuzanna zawołała z pokoju dziennego, że wychodzi.
Nawet nie zadała sobie trudu, by zajrzeć przez uchylone drzwi do jego pracowni
i pożegnać się. To również potwierdzało, że do żadnego lekarza się nie wybiera.
Nie chce kłamać Ludwikowi prosto w oczy, dlatego tak się zachowuje. Poczekał,
aż usłyszy stukot obcasów na betonowej posadzce, a potem pośpieszenie chwycił
marynarkę i ostrożnie wyszedł na klatkę schodową. Za Zuzanną właśnie zamknęły
się drzwi wejściowe. Zaczął biec, przeskakiwał co drugi schodek, na ostatnim
potknął się i boleśnie wykręcił kostkę. Jakby tego było mało, przed blokiem wpadł
na panią Liman z pierwszego piętra, która przy zderzeniu upuściła torbę
z zakupami. Ludwik w duchu przeklął Zuzannę. Cholerna baba! Gdyby siedziała
w domu, żadna z tych nieprzyjemności by go nie spotkała.
Kiedy pomagał pani Liman pozbierać z chodnika jabłka, z których każde
potoczyło się w inną stronę, Zuzanna zniknęła za rogiem.
– Przed chwilką spotkałam pańską żonę – powiedziała pani Liman. – Też się
śpieszyła. Dlaczego na pana nie poczeka?
– Niech się pani martwi o siebie – warknął, wcisnął jej w dłoń ostatnie jabłko
i obrócił się do niej plecami.
– No wie pan! – usłyszał za plecami, ale nawet się nie obejrzał. Złość rosła
w nim jak dobrze wyrobione ciasto drożdżowe. Zaślepiała go, ściskała mu gardło.
Najchętniej coś by skopał, zniszczył, pobił kogoś – może wtedy by mu ulżyło.
Ostatnio często ponosiły go nerwy. Nawet drobnostka potrafiła wyprowadzić go
z równowagi. A jeśli akurat się nie wściekał, to trząsł się z irytacji. Bywały dni,
w których czuł się dobrze, a myśl miał przejrzystą jak szklanka czystej wody, ale
czasem jego dusza zmieniała się w labirynt z mnóstwem zdradliwych zaułków.
W chwilach jasnego umysłu uświadamiał sobie, że dzieje się z nim coś niedobrego.
Ale nie miał siły na obronę.
Przyśpieszył kroku, już prawie biegł. Zatrzymał się na skrzyżowaniu, żeby
rozejrzeć się, gdzie jest Zuzanna. Dostrzegł ją na przystanku autobusowym. Spod
wąskiej wełnianej sukienki wystawała jej idealna łydka w rajstopach. Dla kogo się
tak wystroiła? I dlaczego ma taką poważną minę? Jej ponura twarz zbiła go z tropu.
Przecież gdyby szła na potajemne spotkanie z kochankiem, byłaby radosna
i podekscytowana. Czy może nie?
Ludwik schował się między krzakami bzu i obserwował Zuzannę przez gęste
liście. Nawet nie zauważył, że stoi w kałuży, a po chwili poczuł, że do mokasynów
przesiąka mu woda. To nie schłodziło jego wściekłości – wręcz przeciwnie.
Zuzanna tego pożałuje! Patrzył, jak żona nerwowo spogląda na zegarek. Wiedział,
że trudno będzie wsiąść tak, by go nie zauważyła.
Ale okazało się, że miał szczęście. Na przystanek przyszła grupa zagranicznych
turystów. Ludwik wmieszał się między nich i wcisnął się do autobusu. Wsiadł
tylnymi drzwiami, natomiast Zuzanna skorzystała ze środkowych. Między
ramionami szczebioczących Włoszek widział jej plecy w marynarce, ale potem
widok zasłoniła mu korpulentna turystka. Ludwik zaczął cedzić przez zęby
przekleństwa. Nie cierpiał środków komunikacji miejskiej. Brzydził się ludzi,
ocierających się o niego to udem, to biodrami. Na myśl, że wdycha powietrze,
które przed chwilą przeszło przez płuca innego człowieka, robiło mu się niedobrze.
Zazwyczaj jeździł autem, a gdyby nie dzisiejsze śledztwo, za nic nie wsiadłby do
autobusu.
Zakładał, że Zuzanna pojedzie na stację metra, więc zaskoczyło go, gdy już na
czwartym przystanku zobaczył ją na chodniku. Drzwi autobusu się zamykały, kiedy
Ludwik dopiero zaczął przedzierać się przez tłum. Kilku osobom nadepnął na nogę
i z hukiem zeskoczył na krawężnik. Wystraszył się, że Zuzanna obróci się, słysząc
jego kroki, zaczną się kłócić, a jego wyprawa szpiegowska pójdzie na marne.
Zauważył, że na tym przystanku zazwyczaj wsiadał, kiedy jeszcze mieszkał
z Julią na Babie. Wtedy komunikacja miejska aż tak mu nie przeszkadzała, choć
już wówczas najbezpieczniej czuł się w zamkniętym domu. Czasem żałował, że tak
łatwo się poddał i zostawił Julii popadającą w ruinę, ale wciąż ładną willę. Ceny
nieruchomości rosły, a gdyby po rozwodzie sprzedali dom w tak prestiżowej
lokalizacji i podzielili się pieniędzmi, Ludwik żyłby teraz jak pan. Lecz Julia
odziedziczyła tę willę po siostrze babci, więc sprawiedliwe było, że przypadła jej.
A Ludwik zrobiłby wtedy cokolwiek, byle tylko żona jak najszybciej zgodziła się
na rozwód. Upór i samodzielność Julii go dobijały. Marzył o troskliwej, matczynej,
oddanej żonie, ale Julia żyła tylko pracą. Dlaczego, na Boga, się z nią ożenił? I jak
mógł wytrzymać z nią dwadzieścia sześć lat? Pewnego dnia uświadomił sobie, że
jeśli natychmiast jej nie opuści, skończy w wariatkowie – lub ją zabije. Kiedy
poznał o czternaście lat młodszą, uległą i posłuszną Zuzannę, nie zastanawiał się
nad rozwodem ani sekundy.
Szła szybko po spękanym chodniku, a obcasy co chwilę wczepiały się w szpary
między płytami. Kiedy się zachwiała, Ludwik uśmiechnął się złośliwie. Szedł za
nią w bezpiecznej odległości, nie spuszczał jej z oczu, a kiedy raz obejrzała się za
siebie, szybko schował się w bramie. Pomyślał z dumą, że mógłby pracować jako
prywatny detektyw. Na pewno zarabiałby więcej niż teraz jako urzędnik w urzędzie
skarbowym. A w śledzeniu byłby całkiem niezły.
Stało się jasne, że Zuzanna nie idzie do lekarza. Szła w górę stromej ulicy, przy
której znajdowały się tylko domy mieszkalne i park. Ludwik dobrze znał tę okolicę
i wiedział, że nie ma tam żadnej polikliniki. Więc dokąd zmierza jego żona? W grę
wchodził tylko gabinet prywatnego lekarza, który może przyjmować również
w sobotę. Czyżby ginekologa? Zatrzymał się gwałtownie. Czy Zuzanna jest
w ciąży? Tylko tego by brakowało! Trzeciego dziecka nie chce – za żadne skarby.
Przecież w wieku pięćdziesięciu czterech lat ma prawo do spokoju! Dzieci
z małżeństwa z Julią w ogóle się im nie udały, a on nie chciał ryzykować kolejnym
fiaskiem. Klara wyprowadziła się z domu w wieku siedemnastu lat i nawet nie
skończyła liceum. Michał rok później wyjechał do Francji, by studiować francuski,
znalazł tam pracę i dał się wmanewrować w całkowicie pozbawione przyszłości
małżeństwo z hinduską z biednej paryskiej dzielnicy. Teraz podobno ma swoją
firmę i zarabia niezłe pieniądze, ale nawet nie przyjdzie mu do głowy, by podesłać
ojcu kilka groszy. Od rozwodu Ludwik nie miał kontaktu z dziećmi i wcale mu go
nie brakowało. Były po prostu nieznośne. I nigdzie nie jest napisane, że trzeci
potomek byłby lepszy.
Musiał przyśpieszyć, bo tracił Zuzannę z oczu. Jeśli wejdzie do prywatnego
gabinetu ginekologicznego, będzie oczywiste, że jest w ciąży. Wprawdzie twierdzi,
że bierze tabletki antykoncepcyjne, ale mogła je potajemnie odstawić – przecież
kobiety tak robią, kiedy chcą bez zgody partnera założyć rodzinę. Za trzy miesiące
Zuzanna skończy czterdzieści lat, a zegar biologiczny musi już bić na alarm, ale co
to kogo obchodzi? Ludwik nie dbał o jej uczucia. Przed ślubem powiedział, że nie
chce kolejnych dzieci. Wiedziała, co robi.
Skręciła w ulicę Krokusową i rozglądała się na obie strony, jakby czytała
numery domów na płotach. Szuka adresu przy tej ulicy! Ten zbieg okoliczności
zaskoczył Ludwika. Czyżby ginekolog jego drugiej żony miał gabinet tuż obok
willi pierwszej małżonki?
Zatrzymał się na rogu, częściowo schowany za budką telefoniczną. Ciekawość
na moment przezwyciężyła wściekłość, a Ludwik był niemal spokojny.
Potem Zuzanna zatrzymała się przed domem Julii, przez chwilę najwyraźniej
się wahała, spojrzała na zamknięte okna i położyła palec na dzwonku. Drewniane
drzwi z witrażem otworzyły się i pojawiła się w nich Julia. Wszystko stało się tak
szybko, że Ludwik nie zdążył uświadomić sobie powagi sceny, która odegrała się
na jego oczach. Stał dość daleko, ale widział, że jego była żona ma twarzowy,
kasztanowy kolor włosów i wyraźnie odmłodniała. Wbił paznokcie w dłonie.
Czego, u licha, Zuzanna chce od Julii? Spotkały się przecież tylko raz, kiedy
Zuzanna towarzyszyła mu na rozprawie rozwodowej, i nie zamieniły ze sobą
więcej niż pięć zdań.
Jego pierwsza żona pojawiła się przed domem i kobiety chwilę rozmawiały
przez płot z kutego żelaza. Potem Zuzanna weszła do ogrodu, ostrożnie zamknęła
za sobą furtkę i rozejrzała się, jakby chcąc sprawdzić, czy nikt jej nie śledzi.
Ludwik w ostatniej chwili schował się za budkę.
Nie zauważyła go.
Wbiegła za Julią po czterech kamiennych schodkach i obie zniknęły za
drzwiami.
Ludwik stał na chodniku zamroczony.
Sąsiadka Julii, Lada Hrubesz, postanowiła zrobić sobie miłe przedpołudnie. Jak na
drugą połowę października było wyjątkowo ciepło, niemal bezwietrznie, a słońce
przyjaźnie przebijało przez żółknące korony jarzębin. Po wczorajszym deszczu
pozostały na chodniku kałuże, pobłyskujące jak małe jeziorka. Lada zazwyczaj pod
koniec września wnosiła z balkonu na pierwszym piętrze wiklinowe krzesła i stolik,
żeby nie zniszczyła ich dżdżysta jesienna pogoda, lecz teraz postanowiła wynieść
meble na zewnątrz i zjeść śniadanie na świeżym powietrzu.
Spała długo, a kiedy przełykała pierwszy kęs grzanki i kończyła jajko na
miękko, w radiu wybijała właśnie godzina jedenasta. Lada zrobiła sobie jeszcze
jedną filiżankę kawy, przeczytała sobotnią gazetę, odłożyła ją na kolana i zmrużyła
oczy ku słońcu. Z ogrodu za domem usłyszała stłumiony warkot kosiarki – to
oznaczało, że Wacław już zszedł na dół i zajął się trawnikiem. Kobietę ogarnęło
przyjemne poczucie bezpieczeństwa. Uwielbiała te drobne weekendowe rytuały,
dzięki którym życie stawało się poukładane i przewidywalne. Jej małżeństwo
również było przewidywalne, może czasem trochę nudne, ale z pewnością
harmonijne. I właśnie tego czterdziestoośmioletnia Lada najbardziej potrzebowała
do szczęścia. Czasem czuła się wręcz przesadnie ustatkowana, ale zawsze, gdy na
próbę decydowała się na jakąś ekstrawagancję, przekonywała się, że przygody
i wyskoki nie są dla niej. Nie cierpiała zmian, a największe zadowolenie przynosiło
jej życie płynące jak leniwa rzeka. Wyszła za mąż w wieku dziewiętnastu lat za
kolegę z klasy, a jeśli los miał dla niej przygotowane kolejne przygody – ona
z lekkim sercem z nich zrezygnowała. Kochała Wacława spokojną, ale tym głębszą
miłością. Miał swoje wady, ale i tak nigdy ani przez sekundę nie zapragnęła od
niego odejść, by poznawać innych mężczyzn z innymi wadami. Dzieci nie mieli.
Kiedy po trzydziestce dowiedzieli się, że Lada nigdy nie zajdzie w ciążę, właściwie
zbytnio ich to nie zasmuciło. Przywykli już do życia we dwoje, a jeden dla
drugiego był dzieckiem i rodzicem.
Na murowanym słupku ogrodzenia zobaczyła wykarmioną trójkolorową kotkę
– jedną ze swoich kudłatych koleżanek. Wstała z krzesła, weszła do domu, wróciła
z puszką karmy dla kotów i zastukała łyżeczką w jej krawędź. Z miłością
obserwowała, jak zwierzę zeskakuje z płotu i zaczyna jeść. Zamiłowanie do kotów
dzieliła ze swoją przyjaciółką Julią Keller z willi naprzeciwko. Dzięki kotom
kobiety zbliżyły się do siebie cztery lata temu. Lada znalazła wówczas rannego
bezdomnego kota, niosła go na rękach do domu i spotkała sąsiadkę. Julia od razu ją
zagadnęła, pytała, co stało się kotu, czy należy do Lady i co zamierza z nim zrobić.
Zawiozły zwierzę do weterynarza, a potem czekały w salonie Lady, aż kot wybudzi
się z narkozy. Od tego dnia zaczęły się odwiedzać. „Ale trzeba przyznać, że Julia
z tą miłością do kotów odrobinę przesadza" – pomyślała Lada. „Ma ich dwanaście,
to trochę za dużo".
Właśnie teraz przed willą jej przyjaciółki zatrzymało się auto, a dwoje młodych
ludzi zaczęło wypakowywać na chodnik kartony i wypchane torby. Lada poznała,
że kobieta to Klara Keller, i zdziwiona uniosła brwi. Czyżby córka Julii
wprowadzała się do niej? Wiedziała, że młoda Kellerówna nie ma z matką
najlepszych relacji.
Młodzi wnieśli bagaże do środka, a na ulicy znów zapanował spokój typowy
dla weekendowego przedpołudnia. Nie trwał jed nak długo. Po kwadransie przy
furtce Julii zatrzymała się kobieta, około czterdziestoletnia tleniona blondynka
w czarnym kostiumie i czółenkach na wysokim obcasie. Zamiast torebki trzymała
skórzaną aktówkę. Wyglądała trochę jak agentka ubezpieczeniowa, chociaż gdyby
nią była, zapewne przyjechałaby autem, natomiast ta kobieta przyszła pieszo. Lada
oparła się o poręcz i z ciekowością przyglądała się blondynce.
Na progu pojawiła się Julia. Lada pomachała do niej, ale przyjaciółka tego nie
zauważyła. Wyglądała na… zaskoczoną. Może nawet przestraszoną. Cała ta scena
robiła się coraz bardziej interesująca. Kobiety cicho rozmawiały. Szkoda, że na
balkon po drugiej stronie ulicy nie dotarło ani słowo. Potem Julia skinęła ręką
w zapraszającym geście i obie zniknęły w przedpokoju.
Lada potrząsnęła głową. Kiedyś przy okazji zapyta Julię, cóż to za strojnisia
zaszczyciła ją w sobotę swoją wizytą. Spojrzała w dół na kota i rzuciła mu jeszcze
jedną łyżkę mięsnych kostek w galaretce. Potem spokojnie rozejrzała się po ulicy
zalanej słońcem… a jej wzrok zatrzymał się na sylwetce mężczyzny kulącego się
za budką telefoniczną.
To Ludwik Keller. Bez wątpienia. Nie widziała byłego sąsiada od czterech lat,
ale w ogóle się nie zmienił.
Przestępował z nogi na nogę i nie spuszczał wzroku z domu swojej eksżony.
Potem ze ślepej uliczki, wiodącej do lasku, wjechał na ulicę Krokusową
radiowóz, po nim kolejny i jeszcze jeden. Ladzie wydało się dziwne, że pomimo iż
od dwóch godzin siedzi na balkonie, nie widziała przyjazdu policjantów. Co robili
tam tak długo? Do aut policyjnych dołączyła ciemna limuzyna, ale po
kilkudziesięciu metrach zahamowała i zatrzymała się za niebieskim fordem, który
od wczoraj stał przed domem Hrubeszów. Ladę ciekawiło, kto go tam zaparkował.
Nie lubiła, kiedy obce wozy psuły jej widok spokojnej ulicy. Z limuzyny wysiadł
szczupły młody mężczyzna w garniturze, obszedł forda i spisał jego numery
rejestracyjne.
Lada stanęła w rogu balkonu, żeby lepiej widzieć. Dziś przy ulicy Krokusowej
dzieją się naprawdę dziwne rzeczy.
Młodzieniec w garniturze wsiadł do swojej limuzyny, ale zamiast odjechać
w stronę centrum, zawrócił i znów ruszył do lasku. Może to był detektyw? Oni
przecież chodzą w cywilu.
Lada Hrubesz pokręciła głową i usiadła do kawy, która tymczasem zdążyła jej
całkiem wystygnąć. Dziś jest naprawdę dziwny dzień. Co takiego musiało stać się
w lasku, że w okolicy roi się od policjantów? I dlaczego Ludwik Keller śledzi byłą
żonę? Kiedy zamyślona Lada dopijała chłodny napój, ogarnęło ją łagodne
podekscytowanie, niezmiernie przyjemne z uwagi na monotonię jej życia.
ROZDZIAŁ 5
Właściciel pułapki na koty nie przyszedł po swoją zdobycz przez całą sobotę. Julia
go nie przyłapała, choć każdą wolną chwilę spędziła przy oknie. Żeby się upewnić,
czy nie przegapiła intruza, sprawdzała co jakiś czas wysoką trawę w pobliżu
miejsca, w którym znalazła klatkę. Złamane źdźbła zdążyły się już wyprostować,
a nowych nikt nie zdeptał. Julia postanowiła wziąć tydzień wolnego i czyhać na
łowcę kotów. Musi się dowiedzieć, kto próbował skrzywdzić jej zwierzęta. O co
mu chodziło? Julia poczuła gęsią skórkę na myśl o tym, że pułapka należy do
sadysty, który znajduje zaspokojenie w męczeniu bezbronnych zwierząt. Może
kiedy dowie się, kto to jest, poczuje ulgę.
Jednak dzień był dramatyczny nawet bez spotkania z właścicielem pułapki.
Przed południem z głośnym stukaniem, krzykami i trzaskaniem drzwiami
wprowadziła się na poddasze Klara ze swoim chłopakiem. Julia wolała zostać na
parterze, podsunęła fotel do okna i uspokajała się filiżanką mocnej czarnej herbaty
z mlekiem. Kiedy nad głową zaczęła jej dudnić głośna muzyka rockowa, poczuła
się, jakby na górze nie zamieszkało dwoje dorosłych ludzi, tylko para nastolatków.
Chłopak Klary nie podobał się Julii ani trochę. Miał twardą linię warg, a od jego
zimnego spojrzenia przechodziły ją dreszcze. Ale może niesprawiedliwie go osądza
i okaże się miłym młodzieńcem.
Chwilę później dzwonek nad drzwiami wejściowymi rozległ się ponownie,
a kiedy Julia wyjrzała na zewnątrz, czekał ją szok. W kobiecie przed furtką
natychmiast poznała drugą żonę Ludwika. Zuzanna Keller wyglądała tak samo jak
wówczas, gdy towarzyszyła Ludwikowi podczas rozprawy rozwodowej: tleniona
blondynka, chorobliwie chuda, schludna. W stonowanym kostiumie i z czarną
aktówką zamiast torebki wyglądała jak agent biura nieruchomości, który zamierza
ubić świetny interes. Tylko twarz pod warstwą makijażu jakby postarzała się
o dziesięć lat.
Julia nie miała pojęcia, czego ta kobieta u niej szuka. Nie czuła wobec niej
najmniejszej urazy – Zuzanna odebrała jej męża w czasie, gdy Julia pod ciężarem
nieszczęśliwego związku zaczynała załamywać się psychicznie. Po raz pierwszy
w życiu poważnie myślała o rozwodzie, a los – jakby wiedział, jak jest
niezdecydowana i słaba – załatwił tę sytuację za nią i pozbawił jej konieczności
działania. Ludwik w jednym z coraz rzadszych przebłysków dobrego humoru
otworzył butelkę czerwonego wina i triumfalnie oświadczył, że chce się rozwieść.
Co za ulga! Mimo to teraz na widok drugiej żony Ludwika żołądek Julii ścisnął się
od złych przeczuć. Nie było wątpliwości, że razem z Zuzanną nadchodzą kłopoty.
Jakie – to się dopiero okaże.
Zuzanna Keller przywitała się zduszonym głosem.
– W czym mogę pomóc? – spytała Julia, a jej głos zabrzmiał chłodniej niż
zamierzała.
Zuzanna odkaszlnęła nerwowo. Rozpuszczone włosy w kolorze spłowiałej
słomy opadały w regularnych falach aż na ramiona. Miała proste perłowe kolczyki,
perłowy naszyjnik i ciemny kostium z wąską spódnicą sięgającą do kolan.
Wyglądała na pewną siebie kobietę, która dobrze wie, czego chce od życia, ale jej
zachowanie temu zaprzeczało. Miała rozbiegany wzrok i mówiła cicho, niepewnie,
jak często robią osoby wstydliwe lub samotne, nieprzywykłe do komunikacji
z innymi ludźmi. Prawdopodobnie nie chodzi do pracy i siedzi wiecznie zamknięta
w domu – wywnioskowała Julia i w tej chwili zrobiło się jej Zuzanny żal. Nie
zdziwiłaby się, gdyby Ludwik zmusił swoją drugą żonę do życia w zamknięciu.
Julię przez ponad dwadzieścia lat próbował wmanewrować w rolę kapłanki
domowego ogniska. Na próżno. Ale Zuzanna na pewno jest mniej odporna.
Ciekawe, czy już odciął ją od przyjaciół i rodziny, twierdząc, że to sami nieznośni,
egoistyczni i na wskroś źli ludzie?
– Nie wiem, czy mnie pani pamięta – zaczęła Zuzanna tak cicho, że Julia
musiała wytężyć słuch, by ją zrozumieć. Zeszła więc ze schodów i oparła się
o furtkę, ale nie otworzyła jej. – Nazywam się Zuzanna Keller, jestem drugą żoną
pani byłego męża… czyli Ludwika i… ehm… – Najwyraźniej nie wiedziała, jak
zacząć. Wreszcie odważyła się podnieść wzrok ku Julii. Wyglądała na zrozpaczoną.
– Muszę z panią porozmawiać. Czy mogę na chwilę wejść?
Julia się zawahała. Nie chciała wpuszczać Zuzanny do domu, ale ciekawiło ją,
co sprowadza tę młodą kobietę. Gdyby teraz jej odmówiła, na pewno przez całą
noc zastanawiałaby się nad tym, dlaczego druga żona Ludwika przyszła na ulicę
Krokusową.
Otworzyła furtkę, wpuściła Zuzannę na żwirową ścieżkę i ruszyła przed nią do
domu. Z poddasza wciąż dochodziła ta okropna muzyka. Sfrustrowana Julia
westchnęła. Gdzie są te czasy, gdy podczas rozważań rozpraszały ją tylko trzaski
leciwej drewnianej podłogi i krzyk ptaków w ogrodzie! Dlaczego pozwoliła Klarze
wprowadzić się tutaj? To była pochopna i nierozważna decyzja. Trudno im będzie
żyć pod jednym dachem, skoro nie dogadywały się nawet na odległość.
– Córka – wyjaśniła i w przepraszającym geście podniosła wzrok ku sufitowi. –
Poproszę ją, żeby ściszyła. – Zaprowadziła Zuzannę do pokoju. Nie umknęło jej, że
młodsza kobieta krytycznym wzrokiem spojrzała na zestaw wypoczynkowy
podrapany kocimi pazurkami. Bez wątpienia widziała, że wszystkie meble są
zniszczone i należałoby je wymienić. Jak to na rozprawie powiedział Ludwik?
„Zuzanna to domowy typ człowieka. Jej mieszkanie zawsze jest jak z cukru".
U Julii nie mógł o niczym takim nawet marzyć.
– Wstawię wodę na herbatę – zaproponowała Julia i ruszyła do kuchni.
Obejrzała się w chwili, gdy Zuzanna próbowała odsunąć jedno z krzeseł. Nie udało
się jej to. Julia duży stół w pokoju dziennym oznaczyła w duchu tabliczką „nie
używać" i przywiązała grubym sznurem zasunięte krzesła do jego nóg. Kierowała
się prostym powodem: kiedy krzesła stały nieprzywiązane, koty co chwilę je
przewracały. A po co ryzykować, że zwierzę zrobi sobie krzywdę? Julia dawno
zrozumiała, że ten, kto chce hodować w domu koty, musi się do nich dostosować
i niejedno poświęcić. W porównaniu z radością, którą dawały jej zwierzęta, był to
niewielki podatek.
– Tam proszę nie siadać – zawołała. – Krzesła są przywiązane. Z tego stołu nie
korzystam, jem w kuchni. – I nie zamierzając niczego więcej wyjaśniać, dodała: –
Proszę usiąść na wersalce i dać mi pięć minut.
– Przywiązane? – Zuzanna znów pociągnęła za krzesło, które jednak wciąż
stawiało opór.
– Tak, dokładnie. Z powodu kotów.
– Co? – Zuzanna posłała jej zaskoczone spojrzenie, ale Julia zamiast
odpowiedzieć, odwróciła się plecami. Było jej obojętne, co pomyśli sobie o niej ta
wystrojona osóbka.
W kuchni zrobiła dzbanek mocnej czarnej herbaty i wyjęła z lodówki placek
truskawkowy. Kupiła go dla Klary, jednak córka oświadczyła, że jest na diecie
i słodkiego ciasta nawet nie tknęła. „Naprawdę zachowuje się, jakby miała
osiemnaście lat, a nie trzydzieści" – pomyślała wtedy rozczarowana Julia. Ale teraz
nie był czas, by o tym myśleć.
Wbiegła po schodach na poddasze, zapukała do drzwi pokoju Klary i poprosiła
o ściszenie muzyki. Klara nie odpowiedziała, ale głośniki umilkły. Julia
w błogosławionej ciszy ruszyła z brzękającymi na srebrnej tacy filiżankami do
pokoju.
Zuzanna stała obok wersalki i oglądała obrazy olejne i akwarele wiszące na
ścianie.
– Podobają się pani? – zagadnęła Julia.
Zuzana się wzdrygnęła, jakby została przyłapana na czymś zakazanym.
– Tak. – Rozłożyła ręce. – Ale ja w ogóle nie znam się na sztuce.
Usiadła na wersalce i dystyngowanie ułożyła ręce na kolanach.
– Zatem słucham – zachęciła ją Julia. – Co panią sprowadza?
Zuzanna spuściła wzrok na czubki swych lśniących czółenek.
– Ludwik – odparła prosto.
– Proszę?
– Muszę panią o coś spytać. To ważne. Nie zawracałabym pani głowy, ale tylko
pani może mi pomóc.
Zapowiadało się bardzo ciekawie. Julia zapomniała, że zamierzała nalać
herbatę. W napięciu czekała na kolejne słowa.
– Czy Ludwik ciągle zamykał panią w domu? Przepraszam, że o to pytam, ale
ostatnio zachowuje się tak dziwnie…
– Mnie nie mógł zamknąć w domu. Chodziłam do pracy. Pani nie pracuje?
Zuzanna pokręciła głową.
– Po ślubie złożyłam wypowiedzenie. Ludwik twierdził, że utrzyma nas oboje.
Że nie muszę się przemęczać. Wtedy wydawało mi się to bardzo dżentelmeńskie.
– On wciąż pracuje w urzędzie skarbowym?
– Tak. Ale dwa lata temu przeszedł zawał i od tego czasu ma tylko pół etatu.
Pieniędzy ledwo nam wystarcza, ale Ludwik nie chce nawet słyszeć o tym, żebym
ja też zaczęła zarabiać. Kiedy wychodzi do pracy, wraca po pięciu godzinach,
a mnie na ten czas wyznacza zadania. Zanim wróci, muszę ugotować, wyprać,
wyprasować, zetrzeć kurze, umyć podłogę, zdezynfekować kosz na śmieci i nie
wiem co jeszcze.
– Pani codziennie myje podłogę? – Julia przypomniała sobie opętanie
czystością swojego byłego męża. Twierdził, że porządna gospodyni powinna
każdego dnia przetrzeć podłogi mopem, a półki ściereczką. A raz w tygodniu umyć
okna, bo one są jej wizytówką. Julia nie potrafiła wyobrazić sobie bardziej
bezsensowej czynności. Według niej okna są czyste, dopóki coś przez nie widać.
– Oczywiście – odparła Zuzanna, jakby chodziło o najbardziej naturalną rzecz
na świecie. – Chodzi mi o to, że kiedy Ludwik jest w pracy, nie mogę nigdzie
wyjść. Po prostu nie zdążę. A kiedy wraca do domu, nigdzie mnie nie wypuszcza.
Twierdzi, że małżeństwo powinno cały swój wolny czas spędzać razem.
– To jak udało się pani przyjść tutaj? – spytała rzeczowo Julia. – Wsypała mu
pani do kawy proszki nasenne?
Zuzanna rzuciła jej ostre spojrzenie, ale odpowiedziała łagodnie:
– Próbowałam od kilku dni, ale Ludwik nie odstępował mnie na krok. Nie
chciałam do pani dzwonić, bo mógłby znaleźć na bilingu pani numer. Sprawdza
mój wykaz połączeń. A poza tym bałam się, że po prostu się pani rozłączy. Miałam
nadzieję, że osobiście łatwiej będzie mi panią przekonać, żeby mnie pani
wysłuchała. – Nalała sobie herbatę i dolała do niej mleko. – Mnie też zaskoczyło,
że pozwolił mi wyjść. Powiedziałam, że idę do lekarza. – Zachichotała jak
niegrzeczna uczennica, której udało się uciec z lekcji matematyki. – To była
pierwsza wymówka, jaka przyszła mi do głowy. O dziwo, Ludwik nawet zbytnio
mnie nie wypytywał. Dopiero potem zrozumiałam, że jest sobota i gabinety
w szpitalach są zamknięte. Ale proszę sobie wyobrazić, że Ludwik w to uwierzył!
– Jest pani pewna?
– Tak. Przecież w przeciwnym razie by mnie nie wypuścił. Bałam się, że będzie
chciał iść ze mną, ale został w domu. Chyba źle się czuje. Jest trochę przeziębiony.
– Dopóki żył ze mną, nie był aż taki zaborczy – zaczęła ostroż nie Julia, ale od
razu poprawiła się w duchu. Był zaborczy, tylko ona nie pozwalała sobą rządzić.
Dlatego tak często się kłócili, dlatego w ich domu latały talerze. Wiedziała, że jeśli
choć trochę ustąpi, Ludwik ukradnie jej kolejny kawałek wolności. Nie miał stricte
złego charakteru. Kochał ją, dlatego kiedyś za niego wyszła. Lecz jego miłość była
tak bardzo uzurpatorska i ograniczająca, że Julia czuła się w małżeństwie jak
w klatce.
– Bił panią? – dociekała Zuzanna.
– Na początku nie. Ale pod koniec bywał agresywny. Nigdy mnie nie uderzył,
raczej popychał, szarpał, rozładowywał wściekłość. Czasem dostawał napadów
szału i rzucał we mnie czym popadnie. – Jej wzrok powędrował na dziurę w tynku,
która powstała jakieś sześć-siedem lat temu. Właśnie w tym miejscu rozprysnęła
się pusta butelka po winie.
Zuzanna spuściła oczy i krótko skinęła, jakby bez słów potwierdzała, że wie, że
to dobrze zna.
– Nie chcę zabierać pani czasu, ale proszę mi powiedzieć jeszcze jedną rzecz.
Czy miała pani czasem wrażenie, że Ludwik ma trochę… No po prostu że z jego
psychiką nie wszystko jest w porządku?
Julia się zamyśliła.
– Pamiętam, że miewał takie dziwne lęki. Walczył z nimi dbałością o porządek.
Kiedy go to dopadało, pracował w ogrodzie, przycinał krzewy w różne kształty
i wysypywał ścieżki żwirkiem. Ani jeden kamyczek nie mógł opaść poza ścieżkę.
Wyprasowaną bieliznę układał w komin jak w wojsku. Rzeczy na biurku układał
według własnego systemu, kubek na długopisy na górze po prawej stronie, czyste
kartki po prawej na dole i tak dalej. Miejsce pracy dzielił na sektory i w każdym
umieszczał tylko określone rzeczy. Żartowałam sobie z tego. – Ale przy
wspomnieniach bynajmniej nie było jej do śmiechu. Żołądek ścisnął się jej z żalu.
– Teraz jest dużo gorzej – wyznała posępnie Zuzanna.
Julia nie potrafiła sobie wyobrazić, co może być gorszego niż
dwudziestominutowe kazanie z powodu przypadkowego przesunięcia zszywacza
z sektora A do sektora C.
– To znaczy? – spytała bardziej z grzeczności niż z prawdziwej ciekawości.
– Kiedy poznałam Ludwika, jego chorobliwe zamiłowanie do czystości mi
imponowało. We wszystkim miał system, a ja widziałam w tym gwarancję
stabilności. Myślałam, że to właśnie z takim mężczyzną powinnam założyć
rodzinę, a nie z jakimś wolnomyślicielem. Nie kochałam go, ale nie chciałam już
być sama. – Na chwilę zamilkła. – Tyle że Ludwik traktuje mnie, jakby był moim
ojcem. Nigdy nie powinnam była zgadzać się na taki związek.
Julia wciąż nie rozumiała, co tak strasznego dzieje się w małżeństwie Zuzanny.
Uniesieniem brwi zachęciła ją, by mówiła dalej.
– Ludwik ma podzielone nie tylko biurko, ale też życie. Nie tylko swoje, ale
i moje. Raz w miesiącu chodzi do astrolożki. Płaci za przepowiedzenie, które dni są
dla niego bezpieczne, a w których powinien raczej trzymać się od wszystkiego
z daleka. Krytyczne dni są w kalendarzu oznaczone na czarno. Wtedy nigdy nie
wychodzi z domu. Nawet się nie goli, żeby przypadkiem się nie zaciął! – Pod
wpływem nerwów jej głos się zmienił. – Z początku walczył ze sobą i w te czarne
dni jeździł przynajmniej do pracy. Ale w zeszłym tygodniu jego tramwaj wykoleił
się akurat w czarny dzień. Ludwikowi nic się nie stało, ale ten wypadek utwierdził
go w przekonaniu, że gwiazdy nie kłamią. W tym miesiącu ma jeszcze dwa czarne
dni i na oba wziął urlop. Ja w takie dni nie mogę chodzić na zakupy. Nie mogę
nawet wynieść śmieci! Ludwik całe nasze życie podporządkował kolorom pól
w swoim kalendarzu. Neutralne dni są zielone, szczęśliwe to kolor czerwony. Ale
tych jest bardzo mało. Uwierzyłaby pani, że seks wchodzi w grę tylko w czerwone
dni?
– Może w czarne istnieje ryzyko zawału lub upadku z łóżka – odparła
bezlitośnie Julia.
Ale Zuzanna się nie obraziła. Zaśmiała się nerwowo.
– Proszę powiedzieć, czy panią traktował tak samo i czy potrafiła się Pani przed
tym obronić. Muszę wiedzieć, co na niego działa.
– Nie chodził do astrolożki i nie bawił się kredkami. Był wybuchowy, opętany
porządkiem, czasem agresywny, ale nie zachowywał się jak wariat. – Głos Julii
znów brzmiał chłodniej, niż zamierzała. Zaskoczyło ją to, jak bardzo Ludwik się
zmienił. Zdaje się, że rozwód wzięła za pięć dwunasta.
– Może przesadzam i nie dzieje się nic strasznego. Może jestem
przewrażliwiona. Może to zupełnie normalne, że mężczyzna boi się o swoją
partnerkę i nie chce zostawiać jej samej. Nie wiem, gdzie leży granica między
troską a ograniczaniem wolności osobistej.
– Ta granica znajduje się w pani. Nie musi pani tolerować niczego, co panią
krzywdzi.
Zuzanna opuściła długie, zawinięte, mocno pomalowane rzęsy.
– Julio, pani jest silną kobietą. Pani miała z nim łatwiej. Szanował panią.
„Albo jego choroba nie zdążyła się jeszcze rozwinąć" – dodała w duchu Julia.
Bo zachowanie Ludwika bez wątpienia wynika z choroby psychicznej. Po
informacjach usłyszanych od Zuzanny Julia była tego niemal pewna. Akurat
niedawno czytała w gazecie artykuł o zaburzeniach lękowych. Ludwik wykazywał
prawie wszystkie oznaki.
– Powinna go pani zmusić do wizyty u psychiatry.
– Próbowałam.
– I co?
Pokręciła głową.
– Krzyczał, że chcę go zamknąć w wariatkowie i zdradzać. Jest ciężko.
Mieszkamy w moim mieszkaniu. Ludwik nie ma żadnych oszczędności. Pani
zostawił ten dom… – rozejrzała się, a w jej zielonych oczach błysnął sprzeciw. –
Gdybym się z nim rozwiodła, nie miałby dokąd pójść. Musielibyśmy zamienić
moje mieszkanie na dwa mniejsze, a do tego czasu mieszkać razem. To byłoby
piekło. Poza tym boję się, że tak łatwo by mnie nie opuścił. Gdybym pogroziła mu
rozwodem… – Nie dokończyła i wyraźnie zadrżała.
– Ludwik zostawił mi ten dom, ponieważ odziedziczyłam go po siostrze babci.
Należy do mnie – odparła Julia, tym razem celowo chłodnym głosem. – To jest
tylko i wyłącznie moja własność.
– Wiem, Ludwik mi to wyjaśnił. Proszę się nie gniewać, nie miałam na myśli
nic złego.
– W porządku.
W milczeniu piły herbatę i pozwalały swoim myślom na bezcelowe tułaczki,
jakby obie kobiety były starymi przyjaciółkami, które w swoim towarzystwie czują
się tak swobodnie, że nie muszą każdej minuty wypełniać rozmową.
– Jak długo z nim pani była? – spytała wreszcie Zuzanna.
– Prawie dwadzieścia sześć lat. To było straszne małżeństwo.
– A dlaczego… – Zuzanna nie dokończyła, ale Julia domyślała się, jak miało
brzmieć to pytanie.
– Dlaczego za niego wyszłam? Miałam swoje powody. Z miłością nie miały
one nic wspólnego, podobnie jak te pani. A dlaczego nie odeszłam od niego
wcześniej? Bałam się, tak samo jak pani. Byłam pogodzona ze swoim losem. – „I
przyjmowałam to jako karę" – dodała w duchu. Zasłużoną karę. Wolałaby
powiedzieć: Kiedy miałam dwadzieścia trzy lata, zrobiłam coś, czego nigdy sobie
nie wybaczę. A potem marnowałam się w nieudanym małżeństwie i miałam
nadzieję, że w ten sposób odkupię swoje winy.
Nie powiedziała jednak o tym ani słowa. Dlaczego miałaby zwierzać się obcej
kobiecie, skoro tego rozdziału życia nie znał nawet jej były mąż ani dzieci?
Postawiła za przeszłością kropkę, a przynajmniej bardzo stara się to uczynić.
Zuzanna wypiła ostatni łyk herbaty i spojrzała na Julię z wyczekiwaniem.
– Obawiam się, że pani nie pomogę – powiedziała Julia stanowczo.
– Nie szkodzi. Przynajmniej mnie pani wysłuchała. Czuję się teraz dużo lepiej.
– Niech pani przekona Ludwika, żeby porozmawiał z psychiatrą. Uzależnienie
od astrolożki może być niebezpieczne. W tym na pewno się pani ze mną zgadza.
– Tak.
– Musi pani ustalić granice. Na to nigdy nie jest za późno.
Julia wstała, a Zuzanna zrozumiała, że rozmowa dobiegła końca. Odłożyła
filiżankę i pożegnała się.
Kiedy Julia odprowadzała ją do drzwi, spojrzała z bliska na jej twarz
i zauważyła blednący siniec pod okiem, starannie zamaskowany grubą warstwą
matowego pudru.
Przeszył ją chłód.
Cztery lata temu wierzyła, że Ludwik na dobre zniknął z jej życia.
Teraz nie była już tego taka pewna.
ROZDZIAŁ 6
– Obyśmy tylko nie mieli do czynienia ze zboczeńcem, który dusi kobiety dla
przyjemności. – Danesz dmuchał do kubka z gorącą kawą i wyglądał na
zrezygnowanego, zresztą tak jak każdego poranka. Nienawidził wczesnego
wstawania i nie rozumiał, dlaczego jego szef tak lubi zwoływać narady o ósmej.
Danesz osiągał pełną wydolność dopiero koło południa. – Nie została zgwałcona.
W jej torbie było mnóstwo pieniędzy, na sobie miała biżuterię, więc możemy
wykluczyć tło rabunkowe. Była to porządna i bezproblemowa dziewczyna. Jakoś
mi się to wszystko nie podoba.
Zasmucony Bergman pokiwał głową. Kiedy morderca wybiera przypadkową
ofiarę, śledztwo zawsze jest trudniejsze. Ponadto maniak może zaatakować
ponownie.
– Trochę przypomina mi to robotę tego windowego mordercy
z dziewięćdziesiątego siódmego – dedukował Danesz. – Pamiętacie jego pierwszą
ofiarę? Akurat wracała z banku, wypłaciła sobie pieniądze na urlop. Miała
w torebce dwadzieścia pięć tysięcy koron. Temu facetowi nawet nie przyszło do
głowy, by tam zajrzeć. Chciał tę dziewczynę tylko zabić, nic więcej.
– Przecież dobrze pan wie, że pieniądze to nie jedyny możliwy motyw. W grę
wchodzi również zazdrość, szantaż… Na przykład dlaczego miała przy sobie
dwadzieścia pięć tysięcy, skoro tego dnia sprzedała tylko jedne witaminy dla kotów
za pięćset koron? – Bergman wstał od stołu, podszedł do okna i wyjrzał na
zewnątrz. Poranne niebo było bladoniebieskie, a delikatna mgła nad miastem
stanowiła obietnicę pięknego jesiennego dnia. Inspektor cieszył się, że ma biuro na
ósmym piętrze, z widokiem na dolinę. Najciekawsze myśli przychodziły mu do
głowy, gdy ślizgał się wzrokiem po dachach okolicznych kamienic i zębatych
konturach osiedla na horyzoncie. – Przypomnijmy sobie fakty. Co wiemy? –
kontynuował, nie przestając wyglądać za okno.
Słyszał, jak Danesz kartkuje notes i zaczyna mówić zmęczonym głosem:
– W parku leśnym zamordowano dziewczynę. Nora Mach, wykształcenie
średnie, dwadzieścia siedem lat, wolna, przedstawicielka handlowa sklepu
internetowego z artykułami zoologicznymi. Została uduszona. Wyniki sekcji zwłok
wskazują na to, że śmierć nastąpiła dwudziestego czwartego października między
godziną dwudziestą pierwszą i dwudziestą trzecią. W pobliżu ofiary znaleziono
torbę z dokumentami, telefonem komórkowym, fakturami w teczce i dwudziestoma
tysiącami koron w portfelu. Z tego można wywnioskować, że nie było to
przestępstwo na tle rabunkowym.
– Pod warunkiem, że ta dziewczyna nie miała przy sobie innych cennych
rzeczy, mogących zainteresować mordercę – zauważył ponuro Bergman.
– Cóż mogłaby przy sobie mieć? Sprej przeciw pchłom? – rzuciła ironicznie
kapitan Rolnik, która zazwyczaj razem z Daneszem tworzyła zespół Bergmana.
Wbrew swojemu nazwisku nie kryła niechęci do zwierząt domowych i wiejskiego
stylu życia.
Bergman wzruszył ramionami. Nie miał nastroju do żartów.
– To naszym zadaniem jest sprawdzenie, co mogła mieć przy sobie. – Spojrzał
na Danesza. – Proszę kontynuować.
– W sąsiedniej ulicy znaleziono auto, niebieskiego forda należącego do ofiary.
W bagażniku znajdowało się sześć dziesięciokilowych worków ze żwirkiem dla
kotów, w skrytce deski rozdzielczej był zeszyt z listą zamówień. – Danesz wziął do
ręki zwykły szkolny zeszyt w linię i otworzył go. – Wydaje się, że dwudziestego
czwartego października Nora Mach miała dostarczyć towar dwóm klientom. Pani
Julii Keller przy ulicy Krokusowej miała przekazać witaminy dla kotów. Chyba tak
się stało, bo w torbie ofiary znaleźliśmy podpisane potwierdzenie odbioru. Potem
ofiara miała zawieźć żwirek do dzielnicy Hostivarz, ale nie odjechała
z Krokusowej. – Danesz na chwilę zamilkł. Pił kawę tak łapczywie, że część wylała
się na stół. Obojętnie zmiótł płyn dłonią na dywan. – To chyba wszystko, co
wiemy.
– Nie, nie wszystko. – Bergman dosiadł się do stołu obok Danesza, uważając,
by jego rękaw uniknął kontaktu z mokrą plamą. Danesz nie przestawał go
zaskakiwać swoją niezdarnością i niesystematycznością. Jak można tak żyć?
Chaotyczny Danesz stanowił doskonałe przeciwieństwo niezwykle dokładnego
Bergmana, któremu spokój przynosiły tylko system i porządek. „Nie mógłbym
z nim mieszkać" – pomyślał inspektor – „i na szczęście nie muszę. Danesz to dobry
policjant i nic więcej nie powinno mnie interesować". – Wiemy jeszcze kilka
innych rzeczy – kontynuował na głos. – Nie zapominajcie o wczorajszej wizycie
policji u rodziców ofiary.
– Jasne – przytaknął Danesz takim samym tonem jak szesnastoletnia Weronika
Truskawka. Bergman uniósł brwi, ale postanowił nie komentować słownika kolegi.
– Ofiara mieszkała z nimi. Podczas rewizji w jej pokoju nie znaleźliśmy niczego,
co mogłoby nam pomóc odkryć motyw. Od rodziców dowiedzieliśmy się
w skrócie, że Nora była bezkonfliktowa, lubiana, spokojna i bardzo towarzyska.
Ukończyła liceum o profilu artystycznym, interesowała się restaurowaniem
obrazów i rzeźb, wieczorami pomagała w atelier jednej restauratorki i już
trzykrotnie bezskutecznie składała dokumenty na Akademię Sztuk Pięknych. Sklep
zoologiczny traktowała jako pracę dorywczą, zanim dostanie się na studia. Do
egzaminów przygotowywała się chyba bardzo rzetelnie, bo jej szuflady pełne były
książek o sztuce, notatek i wycinków z czasopism branżowych. Nie miała
chłopaka, z ostatnim rozeszła się półtora roku temu. Podobno wyjechał i pracuje
teraz w Birmingham. To rozstanie ewentualnie mogłoby stanowić motyw, ale
minęło już półtora roku. Poza tym jeśli ten facet w dniu morderstwa był
w Birmingham, to jest poza podejrzeniami. Trzeba to sprawdzić.
– Zatem proszę to sprawdzić – odparł Bergman.
– Pewka.
Tym razem Bergman nie odpuścił sobie cichego westchnienia dezaprobaty.
Kapitan Rolnik wyciągnęła z kieszeni pilnik i zaczęła szlifować krótkie paznokcie
w gładkie półkola. Bergman zastanawiał się, czy ta kobieta daje w ten sposób do
zrozumienia, że przemowa kolegi ją nudzi. Wiedział, że między jego dwojgiem
podwładnych od zawsze panuje źle ukrywana rywalizacja.
Danesz przez kilka sekund przeglądał notatki.
– Co jeszcze wiemy… Co jeszcze wiemy… Łatwo nawiązywała znajomości.
Według matki często rozmawiała na ulicy z całkowicie obcymi ludźmi. Nie miała
wrogów, a przynajmniej rodzicom nic o nich nie wiadomo. Jej najlepsza
przyjaciółka…
– Moment, jeszcze raz. – Rolnik odłożyła pilnik i postukała świeżo spiłowanym
paznokciem o stół. – Często rozmawiała na ulicy z całkowicie obcymi ludźmi –
powtórzyła, kiwając w zamyśleniu głową. – Tę informację z pewnością
powinniśmy zapamiętać.
– Zgadzam się – potwierdził Bergman, a kątem oka dostrzegł, że Rolnik
wyprostowała się dumnie na krześle. Wyciągnął z kieszeni chusteczki higieniczne
i starannie wytarł z blatu schnące krople kawy. Nie wytrzyma ich widoku ani
sekundy dłużej!
– W pierwszej kolejności sprawdzimy tego odtrąconego chłopaka
z Birmingham. Potem porozmawiamy z klientką Nory z ulicy Krokusowej. Jak się
nazywa? Kelner? Keller? Jedna rzecz nie daje mi spokoju. Wątpię, żeby nasza
ofiara przywiozła jej te witaminy o dziesiątej wieczorem. Według mnie przyjechała
na Babę po południu, może pod wieczór. Ale zamordowana została dopiero między
dwudziestą pierwszą a dwudziestą trzecią. Powstaje zatem pytanie, co robiła po
wizycie u tej Keller? Dlaczego nie pojechała do kolejnego klienta i została na
Babie aż do wieczora? – Przesunął wzrok z Danesza na Rolnik. – Może poznała się
z kimś na ulicy, prawda, Rolnik? Ze swoim mordercą.
Pomimo iż w centrum miasta rozlegał się hałas dnia powszedniego, w ulicy
Krokusowej panowała senna, niemal prowincjonalna atmosfera. Bergman bez
problemu potrafiłby sobie wyobrazić zamieszkanie w takim miejscu. Nie lubił
brudu i rumoru zatłoczonych miejskich ulic – właśnie dlatego wyprowadził się na
gospodarstwo w Kozich Górach. Słoneczna dzielnica Baba z mnóstwem dużych
ogrodów była jednak całkiem inna niż zadymiony, klaustrofobiczny Żiżkov, na
którym Bergman spędził dużą część życia. Podobało mu się tutaj. Oczywiście
kiedy nie myślał o tym, że kilkadziesiąt metrów stąd została zamordowana młoda
kobieta.
Dom numer dwadzieścia pięć, w którym mieszkała Julia Keller, był
najmniejszy i najbardziej zaniedbany z całej ulicy. Mimo to nie można było
odmówić mu pewnego uroku. Uwagę inspektora przykuły drewniane drzwi
z oryginalnym witrażem i ciekawie zaprojektowany balkon z oknami na całą
ścianę. Zielony płot podupadał, podobnie jak słupki furtki. Bergman przypomniał
sobie, że kiedy jechał tędy przedwczoraj, na obu słupkach siedziały koty.
Przypomniał sobie również kobietę, która wyjrzała przez okno, a na widok jego
auta szybko schowała się za firankę. Wcisnął dzwonek, zastanawiając się, czy to
właśnie ta kobieta przyjdzie mu otworzyć.
Tak, to była ona. Natychmiast poznał twarz z wyraźnie wystającymi kośćmi
policzkowymi i szpiczastą brodą. Julia Keller mogła mieć około pięćdziesięciu
pięciu lat, a w młodości z pew nością była bardzo piękna. Najwyraźniej należała do
kobiet, które nie są świadome swojej urody lub nie przywiązują do niej zbytniej
uwagi, ponieważ wcale nie próbowała jej podkreślać. Była bez makijażu i biżuterii,
a równe włosy związała z tyłu głowy zwykłą gumką. Jak na swój wiek miała
wyjątkowo szczupłą i silną sylwetkę, lecz maskowała to luźną koszulą i szerokimi
płóciennymi spodniami. Nie było w niej nic wyzywającego, ale mimo to Bergman
wiedział, jak bardzo musi pociągać mężczyzn. Zresztą wzrok inspektora również
spoczął na jej twarzy dłużej niż było to konieczne i uprzejme.
– Julia Keller?
– Tak. W czym mogę pomóc? – Miała dokładnie taki głos, jakiego się u niej
spodziewał: nisko osadzony i kulturalny.
– Inspektor Józef Bergman, policja kryminalna. – Pokazał jej odznakę. – Czy
mogę z panią porozmawiać?
– W sprawie Klary? – spytała.
– Dlaczego pani tak sądzi?
– No… Pomyślałam, że może coś przeskrobała przez długi i… – Nie
dokończyła i pokręciła głową. – Proszę o tym zapomnieć. O czym chce pan ze mną
rozmawiać?
– Kim jest Klara? – zadał konieczne pytanie uzupełniające.
– No przecież moją córką. – Uśmiechnęła się z ulgą, a jej zielone oczy
rozbłysły. – Skoro pan nie wie, kim jest Klara, to z pewnością nie przychodzi pan
z jej powodu, prawda?
– Nie, ale przyznaję, że bardzo mnie pani zaciekawiła. Może zechciałaby mi
pani powiedzieć, w jakie kłopoty się wplątała? – spytał trochę żartobliwym tonem.
Julia natychmiast spoważniała.
– Nie. To prywatna sprawa.
– Żartowałem – wyjaśnił Bergman bez uśmiechu. – Lecz powód mojej wizyty
bynajmniej nie należy do wesołych. Wręcz przeciwnie. Czy mogę wejść?
Znów obejrzała się do ciemnego przedpokoju i uniosła ku inspektorowi twarz
pełną napięcia.
– A może usiądziemy w ogrodzie? Jest tak pięknie…
Nie protestował, ale ciekawiło go, dlaczego Julia Keller nie chce wpuścić go do
domu. Tyle że, jak już słusznie zauważyła, inspektor nie ma prawa naruszać jej
prywatności. Nie jest o nic podejrzana. „Na razie" – dodał Bergman w duchu
ponuro.
– Akurat zrobiłam kawę. Napije się pan?
– Bardzo chętnie. Poproszę.
Bez słowa obróciła się na pięcie i – chyba po to, by nie przyszło mu do głowy
wejść za nią do środka – zamknęła mu drzwi przed nosem. Bergman stał na
krzywych kamiennych schodach i próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś
potraktował go tak nieuprzejmie. Wydaje się, że Julia Keller ma coś do ukrycia.
Ale mogą to być tylko brudne naczynia lub bałagan. Inspektor wiedział, że nie
powinien być przesadnie podejrzliwy.
Po pięciu minutach kobieta wyszła z kutą srebrną tacą, na której dźwięczały
filiżanki z delikatnej porcelany. Bergman nie był wielkim znawcą, ale przeczuwał,
że to dość cenne okazy. Czy Julia wyciągnęła dla niego swoje najlepsze naczynia?
Próbuje pokazać, że prowadzi dom na odpowiednim poziomie, pomimo iż jej córka
jest prawdopodobnie zadłużona po uszy?
– Pan wciąż tutaj? – Uniosła brwi. – Myślałam, że pójdzie pan usiąść za dom.
Szedł za nią po żwirowej ścieżce do zarośniętego ogrodu.
– Nie lubię chodzić sam po czyimś terenie.
Obejrzała się za siebie i posłała mu ironiczny uśmieszek.
– Akurat!
– Oczywiście jeśli nie chodzi o parcele osób podejrzanych.
– To oznacza, że mnie o nic pan nie podejrzewa. – Nakryła drewniany stolik
obrusem i wskazała Bergmanowi krzesło. – Świetnie. Kamień spadł mi z serca!
Tym razem to Bergman nie był pewien, czy ta kobieta mówi poważnie, czy
żartuje. Żeby nie musieć odpowiadać, rozejrzał się po zaniedbanym ogrodzie.
Gałęzie krzaków rozrastały się na wszystkie strony, a trawa sięgała niemal do
kolan. Czuł się jak w scenografii Królewny Śnieżki.
– Widzę, że prace ogrodowe nie należą do pani hobby. Jeśli nie zacznie pani
działać, wkrótce całkiem to pani zarośnie.
Uśmiechnęła się.
– Mnie się ten styl podoba.
– Naprawdę? Dlaczego przynajmniej nie skosi pani trawnika? – Lecz
natychmiast uświadomił sobie, że trzycentymetrowa murawa odebrałaby temu
ogrodowi znaczną część uroku.
– Dywan mam w domu. Nie muszę go mieć też tutaj. – Zdecydowanym ruchem
zamieszała kawę. – Córka się odgraża, że to wykosi, ale według mnie angielskie
trawniki są obrzydliwe.
Teraz to on się uśmiechnął.
– Przyzwyczaiłaby się pani.
– Oczywiście. Człowiek przywyknie do wszystkiego. Nawet do więzienia. Ale
nie chcę się przyzwyczajać. Kiedy coś mi się nie podoba, staram się dopasować to
do swojej wizji. To znaczy… ostatnio tak robię. Nie zawsze taka byłam.
W jej głosie zabrzmiała twarda nuta. Bergman stwierdził, że dotknął czułego
miejsca, choć niezbyt rozumiał, jak uwaga o trawniku mogła jego rozmówczynię
tak zdenerwować. Wolał zmienić temat.
– Przejdźmy do rzeczy. Przyszedłem tu z powodu kobiety, która dwudziestego
czwartego października przywiozła pani towar ze sklepu zoologicznego.
Twarz Julii się rozluźniła.
– Co chciałby pan o niej wiedzieć? Nie znam jej. Po raz pierwszy robiłam
zakupy przez Internet.
– O której godzinie przyjechała?
– Chyba o siódmej wieczorem. Nie, piętnaście po siódmej. Akurat zaczynały
się wiadomości.
– Jak długo u pani była?
– Pięć minut. Dała mi tylko witaminy dla kotów, wzięła pieniądze i wyszła.
– Czy przyjechała autem?
Julia wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Nie wyglądałam za nią. Od razu poszłam oglądać wiadomości. –
Napiła się kawy i spojrzała pytająco na Bergmana. – Co ta kobieta zrobiła? Okradła
jakiegoś klienta? Zawsze bałam się zakupów przez Internet. Albo trzeba dać obcej
osobie numer swojej karty płatniczej, albo otworzyć drzwi do swojego domu
i zapłacić w gotówce. Ani jedno z tych rozwiązań zbytnio mi się nie podoba.
– Została zamordowana.
Julia gwałtownie odłożyła filiżankę na skraj podstawki, a kawa wylała się jej na
kolana.
– C-co?
– Wczoraj rano znaleziono jej ciało. Więcej szczegółów nie mogę pani ujawnić
ze względu na prowadzone czynności śledcze. Prawdopodobnie pani ostatnia
widziała ją żywą. Oprócz mordercy, oczywiście.
– To stało się tutaj, prawda? W naszym lasku.
– Dlaczego pani tak uważa?
– Wczoraj widziałam tu radiowozy. Nigdy wcześniej nie było tu tylu glinia…
Hm. Policjantów.
Bergman zamyślił się na krótką chwilę. Ile szczegółów może jej zdradzić?
W końcu skinął głową.
– Ma pani rację. Stało się to tutaj. Proszę mi powiedzieć, o czym rozmawiała
z panią ta kobieta?
– Prawie o niczym. Chociaż… Pytała, czy jestem tą Julią Keller z czasopisma
„Czeskie atelier". Twierdziła, że czyta moje artykuły. Wyglądało to tak, jakby
chciała ze mną podyskutować, ale zbyłam ją. Wie pan, pracuję w tej branży już
długo i czytelnicy kojarzą moje nazwisko. Ludzie często pytają mnie o pracę,
wszyscy zadają te same pytania, a mnie już dość męczy powtarzanie w kółko tego
samego.
– Była sama?
– Tak. O ile nikt nie czekał na nią przed domem. Już mówiłam, że nie
wyglądałam po jej wyjściu przez okno. Do głowy by mi nie przyszło… – Zamilkła
i zaczęła rytmicznie pocierać dłonią plamę na spodniach. – Coś strasznego.
– Zatem nie wspomniała, czy zamierza odwiedzić tego dnia jeszcze jakichś
klientów.
– Nie. Chociaż proszę poczekać… Właściwie tak! Kiedy szukałam drobnych,
powiedziała, że teraz musi jechać z tym cholernym żwirkiem dla kotów na drugi
koniec Pragi. Nawet nie odpowiedziałam, chciałam się jej szybko pozbyć. Właśnie
zaczynały się…
– Wiadomości. Rozumiem. – Bergman jednym łykiem dopił kawę i wstał. –
Dziękuję za informacje, pani Keller. Bardzo mi pani pomogła.
Spodziewał się, że kobieta też wstanie i odprowadzi go do furtki, lecz ona
wciąż siedziała, wpatrując się w niego pustym wzrokiem. Twarz miała białą jak
kartka papieru.
– Czy coś się stało? – spytał, przechylając z troską głowę.
– Czyli zamordowali ją, gdy stąd wychodziła?
– Prawdopodobnie. Do kolejnego klienta już nie dotarła.
– Ale przecież lasek musiał być o tej porze pełen ludzi! Cała dzielnica
wyprowadza tam psy!
– Stało się to później.
– Później?
– Może mogłaby mi pani jeszcze powiedzieć, czy tego wieczora lub tej nocy
zauważyła pani coś podejrzanego. Nie widziała pani kogoś wychodzącego z lasu
między dwudziestą pierwszą a dwudziestą trzecią? O ile wiem, jedyna droga
z lasku prowadzi właśnie na ulicę Krokusową. Może akurat wyjrzała pani przez
okno i… Proszę się zastanowić. To może być ważne.
Zbladła jeszcze bardziej. Dolna warga trochę jej zadrżała, ale szybko ją
przygryzła.
– Nie. Niczego nie widziałam. Nawet nie mogłam widzieć, bo o tej porze już
spałam – odparła cicho, nie patrząc inspektorowi w oczy.
Józef Bergman założyłby się o swoją kolekcję podstawek pod piwo, że kłamała.
Kiedy z głośnym skrzypnięciem zamknęła się za inspektorem furtka, Julia zaczęła
układać filiżanki i cukiernicę na srebrnej tacy. Dlaczego on tak przenikliwie na nią
spojrzał, zanim wyszedł? Na pewno zorientował się, że coś przed nim ukrywa. Ale
jeśli Julia nie chce sobie komplikować życia, nie powinna być wobec niego
szczera. W nocy z dwudziestego czwartego na dwudziestego piątego października
tak naprawdę nie zmrużyła oka. Jakby niemal przeczuwała, jaki dramat rozgrywa
się kilkaset metrów od jej domu… Spędziła przy oknie mnóstwo czasu
i rzeczywiście widziała coś podejrzanego, coś bardzo podejrzanego – poprawiła się
w duchu. Wprawdzie zdarzyło się to dużo później niż między dziewiątą a jedenastą
wieczorem, ale mimo to chyba powinna była o tym wspomnieć. Problem w tym, że
nie miała najmniejszej ochoty zwierzać się akurat policjantowi. Gdyby wyjawiła,
że po jej ogrodzie o wpół do drugiej w nocy błąkał się intruz, ten przebiegły
inspektorek przyczepiłby się do niej i już nie dałby jej spokoju. Wystarczy, że jest
ostatnią osobą, która widziała tę dziewczynę żywą. „Oprócz mordercy" – poprawiła
się ponownie. Policję zdecydowanie należy trzymać jak najdalej od siebie. Dziś
jesteś świadkiem, jutro oskarżonym. Julia powtórzyła tę myśl na głos, pokiwała
głową i ruszyła po żwirowej ścieżce w stronę domu. Z pewnością nie potrzebuje
jeszcze kłopotów z wydziałem kryminalnym. Bergman lub któryś z jego sługusów
zaraz zaczęliby się jej pchać do domu, a to było ostatnie, o czym Julia marzyła. Nie
chce mieć z policją nic wspólnego. Bo kimkolwiek był nocny gość w ogrodzie,
z pewnością przyszedł tam tylko po to, by położyć pod świerkiem pułapkę na koty.
Z morderstwem w lasku ten łajdak nie miał nic wspólnego. Na pewno nie.
A dlaczego nie?
Rozejrzała się po zarośniętym ogrodzie, a dobrze znana gęstwina wyglądała
nagle złowrogo. Przypływ irracjonalnego strachu zmusił ją, by przyśpieszyła.
A jeśli z krzaków ktoś ją obserwuje?
Wbiegła do domu, zatrzasnęła za sobą drzwi i dwa razy przekręciła klucz.
ROZDZIAŁ 7
Pokój Weroniki Truskawki mieścił się na górnym piętrze domu rodzinnego, tuż pod
dachem. W zimie nie dało się go porządnie ogrzać, a w lecie panował w nim
nieznośny upał, ale Weronika sama wybrała to pomieszczenie i lubiła je.
Odpowiadało jej, że śpi z dala od rodziców. Ojciec i matka zazwyczaj spędzali
wieczory w salonie na parterze i często prowadzili ze sobą głośne debaty. Kiedy
Weronika zamykała się na poddaszu, dzieliło ją od nich puste pierwsze piętro, a ich
krzyki docierały do niej stłumione. Kiedy nasunęła na uszy słuchawki, iluzja tego,
że jest w domu sama, była niemal doskonała.
Teraz siedziała na dywanie przy przeszklonych drzwiach prowadzących na
miniaturowy balkonik i przez metalową poręcz obserwowała okolicę. W głębi
domu rodzice znów podnosili głosy.
– Wracam z pracy głodny jak ruska wycieczka, a ty zamiast kolacji dajesz mi
piętkę z pasztetem! Pokaż mi faceta, który by coś takiego wytrzymał? Ciągle
chodzisz nawalona, a w łóżku lepiej bawiłbym się z dmuchaną lalką niż z tobą.
– Coś ty powiedział?
– Prawdę. Chcesz usłyszeć jeszcze jedną? Już nawet ten seks z tobą jest do
niczego.
– I kto to mówi! Dwa razy stękniesz i za pięć minut jest po wszystkim.
– Wiesz co, pocałuj mnie w dupę.
– A kiedy ty ostatnio całowałeś moją dupę? Mów! Odpowiedz na to pytanie.
Bach! Cios, który wylądował na twarzy matki, było słychać aż na poddaszu.
Tuż potem Joanna Truskawka rozpłakała się głośno, a zniesmaczona Weronika
postawiła oczy w słup.
Nie potrafiła żałować matki ani nienawidzić ojca, bo zbyt często bywała
świadkiem takich scen. Jedyne uczucie, jakie ją ogarnęło, to potworna samotność.
Rodziców w ogóle nie obchodziło to, że przedwczoraj ich jedyna córka znalazła
kilkadziesiąt metrów od domu zamordowaną kobietę. Podrażniona matka
powiedziała jej tylko:
– Mówiłam ci, żebyś nie chodziła do tego lasu. Nie możesz biegać po ulicach?
Ojciec stwierdził, że tam zawsze była melina – przecież nie tak dawno ktoś
załatwił tam kochankę jakiegoś bogacza. Potem, przy kolacji, Juraj Truskawka,
zaatakował córkę:
– Po kiego diabła dzwoniłaś po gliny? Nie mogłaś stamtąd po prostu uciec
i trzymać gęby na kłódkę? Już widzę, jak zaraz będą się nam pałętać po domu psy.
Tylko tego mi brakowało. – A po chwili: – Zeznawałaś już? O co cię pytali?
Weronika odpowiedziała cicho, że złożyła zeznania od razu, rano w lasku. Nie
rozumiała, dlaczego nikt jej nie obejmie i nie spyta, jak się czuła, kiedy znalazła
zamordowaną kobietę, czy się bała i kto ją uspokoił. Teraz z grymasem na twarzy
pomyślała, że to dla nich typowe: rodzice zawsze troszczą się przede wszystkim
o siebie. „Nie zmartwiliby się zbytnio, nawet gdyby ktoś udusił mnie" – stwierdziła
Weronika i zaczęła uparcie obgryzać paznokieć palca wskazującego lewej ręki.
„Leżałabym pod płachtą w kostnicy, a oni by się tu wykłócali i bili. Nie
brakowałoby im mnie. W ich życiu nic by się nie zmieniło. Nic".
Włączyła muzykę, ale nawet przez rytm dudniący w słuchawkach przebijał się
krzyk z parteru. Już wiedziała, co będzie potem: wzajemne przepraszanie, a potem
skrzypienie łóżka w sypialni na pierwszym piętrze. Weronika czasem zastanawiała
się, czy nie byłoby lepiej, gdyby jej rodzice umarli lub po prostu zniknęli z tego
świata. Jej samotność nie zwiększyłaby się ani trochę, a jako bonus zyskałaby
spokój i wolność.
Wstała i kopnięciem zatrzasnęła drzwi pokoju, które czasem same się otwierały.
Jeszcze bardziej podkręciła głośność w słuchawkach. Za chwilę przyjdzie po nią
Dawid, a wszystko inne przestanie się liczyć – rodzice mogą się tu nawet
pozabijać. Wprawdzie Weronika miała dopiero szesnaście lat, ale już marzyła
o poważnym związku, a nawet o dziecku, choć jej myślenie było dość naiwne.
Gdyby urodziła dziecko, wreszcie miałaby kogoś, kto bezwarunkowo kochałby ją
taką, jaka jest. Na świecie pojawiłaby się istota, która Weroniki potrzebuje. Upojna
wizja… Pierwszego chłopaka miała rok temu. Była to tylko nieprzyjemna próba,
która nigdy więcej się nie powtórzyła, ale odpowiedzialna dziewczyna od razu
poprosiła ginekologa o antykoncepcję. Tabletki poprawiły jej skórę i czuła się
dzięki nim doroślejsza. Ale teraz igrała z myślą, że je odstawi.
Dawid zatrzymał się na chodniku po drugiej stronie ulicy i schylał się po
kamyczek, żeby rzucić nim w jej okno. Nie otworzyła od razu. Stała za firanką
i korzystała z tego, że może patrzeć na swojego chłopaka, kiedy on jej nie widzi.
Nie był typowym przystojniakiem, ale Weronice się podobał – miał delikatne
kobiece rysy, ciemne włosy i przejrzyste niebieskie oczy. O jego życiu nie
wiedziała prawie nic. Wyjawił jej tylko, że przed nią chodził z dużo starszą
dziewczyną, właściwie już kobietą, ale związek nie wytrzymał próby czasu.
Pochodził z dużo biedniejszej rodziny niż Weronika. Mieszkał w małym
mieszkaniu z bezrobotną matką i trojgiem rodzeństwa i pracował w sklepie
akwarystycznym na przedmieściach. Wprawdzie zarabiał tylko najniższą pensję,
ale miał kontakt ze zwierzętami, które – jak twierdził – kochał bardziej niż ludzi.
Weronika poznała go dwa tygodnie temu w nocnym tramwaju numer 54, zaledwie
parę godzin po tym, jak ojciec podczas kłótni oblał matkę wrzącym rosołem. Matka
z makaronem we włosach pojechała taksówką na pogotowie, a płacząca Weronika
uciekła z domu. Chciała tułać się do świtu, jak już wiele razy wcześniej, a potem
wrócić do cichej willi. Lecz tym razem spotkała dziewiętnastoletniego Dawida.
Odprowadził ją do domu, a potem kilka razy odwiedził, zazwyczaj wieczorem lub
w nocy. Uśmiechnęła się na myśl, że jeszcze nigdy nie widzieli się w świetle dnia.
Wydawało się jej to niezmiernie romantyczne.
Na palcach wyszła z pokoju, a idąc na dół, z zadowoleniem zauważyła, że
rodzice zamknęli się już w sypialni. Świetnie, przynajmniej nawet nie zauważą, że
się wymknęła. Po morderstwie w lasku prawdopodobnie nie wypuściliby jej
z domu po zmroku.
Usiadła obok Dawida na krawężniku w kręgu żółtego światła latarni, a kiedy
otarła się ramieniem o jego łokieć, zadrżała z oczekiwania. Długie pocałunki
w ciemności pod przerośniętymi krzakami już przestały jej wystarczać. Chciała żyć
jak dorosła. Najchętniej otwarcie spytałaby Dawida, czy dziś zamiast spaceru nie
wolałby się z nią kochać.
– Widziałeś kiedyś trupa? – rzuciła zamiast tego i niedbale przeniosła gumę do
żucia z jednego kącika ust do drugiego. Już przynajmniej trzykrotnie opowiedziała
Dawidowi przez telefon, jak znalazła zamordowaną kobietę, ale musiała znów
wrócić do tego tematu. Miała wrażenie, że to przerażające przeżycie uczyniło z niej
kogoś wyjątkowego i że powinna należycie to wykorzystać, ponieważ poza tym nie
ma w niej nic intrygującego.
– Nie. – Dawid spojrzał jej badawczo w oczy. – Krzyczałaś?
Pokręciła głową.
– Ani trochę. Podeszłam obejrzeć ją z bliska, ale to było głupie. Teraz ciągle mi
się śni. Wyglądała strasznie. Te wyszczerzone zęby… – Zamilkła.
– To już przeszłość. – Objął ją w pasie.
Weronika przycisnęła się do niego z wdzięcznością, ale było jej trochę przykro,
że Dawid o nic jej nie wypytuje. Jakby nawet jego w ogóle nie interesowało, co
przydarzyło się jej przedwczoraj.
– Stało się to tej nocy, kiedy ostatnio mnie odwiedziłeś – rzuciła znacząco.
Tamtego wieczora Dawid przyszedł bardzo późno. Weronika już leżała w łóżku.
Rzucił jej kamyczkiem w okno, ale ona nie mogła do niego wyjść, bo słyszała
rodziców na korytarzu. Tylko mu pomachała i uzgodnili, że zadzwonią do siebie.
Potem Dawid odjechał.
– I co z tego?
– Nie spotkałeś nikogo w drodze do auta? To mógłby być morderca. –
Podekscytowana wytrzeszczyła oczy. – Przypomnij sobie, Dawidzie! Może go
widziałeś! Powiedzielibyśmy o tym temu gliniarzowi.
– Głupia jesteś. – Spojrzał na nią z ukosa. – Dzwonić do gliniarza – powtórzył
prześmiewczo i prychnął wściekle. – Jeśli zwrócisz na siebie uwagę glin, od razu
zaczną cię podejrzewać. Myślisz, że oni naprawdę prowadzą jakieś śledztwa?
Bzdura. Szukają kogoś, kogo można oskarżyć, i zamykają sprawę jak najszybciej,
żeby dostać premię.
– Dlaczego mieliby podejrzewać mnie? Przecież to ja znalazłam tego trupa.
Jestem świadkiem koronnym – dumnie wypowiedziała słowa zasłyszane
w serialach kryminalnych.
– To jeszcze nie znaczy, że nie mogłaś załatwić tej babki.
– Robisz sobie ze mnie jaja.
Mrugnął do niej.
– Jasne, że robię. Ale faktem jest, że policja często posyła za kratki niewinnych
ludzi.
– Tak mylisz?
– Nie myślę. Wiem.
– Od kiedy? – spytała, ale ponieważ Dawid nie odpowiadał, wzruszyła
ramionami. – Mnie wydaje się to dość dziwne. Ten inspektor wydawał się
sympatyczny…
– Tak? Jeśli tak ci się spodobał, to zacznij z nim chodzić.
Roześmiała się.
– Proszę cię, mógłby być moim ojcem. Pięćdziesięcioletni dziadek. – Znów się
zaśmiała, ale zabrzmiało to nienaturalnie.
Dawid wstał.
– To co robimy? – Dał jasno do zrozumienia, że już nie chce rozmawiać
o morderstwie, a Weronika zrozumiała, że w jego oczach jej atrakcyjność po tym,
jak znalazła trupa, bynajmniej nie wzrosła.
– Mnie to obojętne. – Westchnęła znudzona. – Możemy iść do ogrodu sąsiadki
na jabłka. W ogóle ich nie zrywa. Spadają na trawę i gniją. Chcesz?
Dawid przytaknął. Kusiło go bycie z Weroniką sam na sam w jakimś
ustronnym miejscu. Już zaczynał się z nią trochę nudzić. Ciągle te gadki o trupie
i o śledztwie! Mówiła, jakby po maturze chciała wstąpić do policji. Przecież była
jeszcze dzieckiem, a on nie wiedział, czy nie powinien się z nią rozejść. Ale
zawsze, gdy tylko o tym myślał, czuł ucisk w klatce piersiowej, a gardło zaciskało
mu się z powodu uczucia, którego dotychczas nie znał zbyt dobrze – uczucia
niezastąpionej straty. Weronika z tym swoim dziecięcym, okrągłym noskiem
i przedwcześnie poważnymi bursztynowymi oczami była po prostu rozkoszna.
Dzieciństwo, dojrzewanie i kobiecość przenikały się w niej w sposób, obok którego
niewielu mężczyzn przeszłoby obojętnie. A Weronika to wiedziała – musiała
wiedzieć, bo dlaczego tak wwierca się oczami pod skórę mijanych facetów, jakby
testowała siłę swojego spojrzenia? Dawid zacisnął w kieszeni ręce w pięści. Po
prostu zakochał się w kobiecie-dziecku, ale wciąż starał się zapanować nad swoimi
uczuciami. Wiedział, że kiedy otworzy się przed Weroniką i powie jej o sobie
wszystko, może to oznaczać koniec ich związku. Czy jest na tyle dojrzała, by mógł
położyć na jej barki ciężar własnej klęski?
Przeszli przez starannie utrzymany ogród Truskawków i przeskoczyli przez
niskie druciane ogrodzenie na teren Julii Keller. Porastała go dzika i chaotyczna
zieleń. Gałęzie drzew uginały się pod ciężarem jabłek aż do ziemi. Trawa
w niektórych miejscach sięgała Weronice aż do pasa, a krzaki dzikiej róży
wczepiały się jej w nogawki. Dziewczyna stanęła pod najwyższą jabłonią, zerwała
dwa duże owoce i podała jeden Dawidowi. Chciwie wgryzła się w swoje jabłko,
a zimny sok ściekał jej po brodzie i kapał na kurtkę.
– Usiądziemy tam? – Wskazała na miejsce otoczone z trzech stron krzewami.
Tu będą mieć prywatność. Wątpiła, by Julia chodziła tu po zmroku. Widywała ją
zawsze o szóstej po południu, o tej porze sąsiadka karmiła koty, a potem wracała do
domu i już nie wychodziła do ogrodu. „Pewnie boi się po zmroku" – stwierdziła
Weronika. Spojrzała na dom Julii i zauważyła, że we wszystkich oknach jest
ciemno. Potem na parterze mignął stożek światła, jakby ktoś chodził tam z latarką.
Wywaliło bezpieczniki? Weronika zastanowiła się nad tym przez chwilę.
Było jej trochę żal Julii. Wiedziała od rodziców, że sąsiadka jest postrzelona
i samotna. Mąż się z nią rozwiódł, a dzieci uciekły. Ona, Weronika, jest w dużo
lepszej sytuacji. Ma chłopaka i obrońcę. Spojrzała na Dawida.
– Mogę cię o coś zapytać?
Kiedy nie odpowiadał, kontynuowała:
– Traktujesz naszą znajomość poważnie?
– Jasne.
– Jak bardzo?
– O tak! – Odrzucił niedojedzone jabłko, nachylił się nad nią i powoli położył
ją w wysokiej trawie. Potem zaczęli się całować. Przywarła do niego i pomyślała,
co powiedzieliby jej rodzice, gdyby ją teraz widzieli. Należałoby się im, żeby
zaszła z Dawidem w ciążę. Może wtedy wreszcie zaczęliby troszczyć się o jej
uczucia i nauczyliby się rozmawiać z nią, a nie tylko mówić do niej.
Nagle Dawid ją puścił. Podniósł się na łokciach i wpatrywał się w krzaki.
Zaskoczona Weronika zauważyła, że ciemnoniebieski zmrok zmienił się w czarną
jak atrament ciemność. Jak długo tam leżą? Pół godziny? W objęciach Dawida
zazwyczaj traciła poczucie czasu.
– Co się dzieje? – spytała.
Zasłonił jej ręką usta.
– Ciszej! Ktoś tu idzie.
Żołądek ścisnął się jej ze strachu. Teraz ona również słyszała szelest kroków
w trawie. Zbliża się Julia, któżby inny? Zobaczy ich tu i zadzwoni do jej rodziców,
by powiedzieć im, w jakiej sytuacji i z kim zastała ich córkę. Weronika próbowała
odepchnąć Dawida, ale nie wypuścił jej.
– Nie ruszaj się do cholery!
Posłusznie usiadła z powrotem na trawie. Dobra, niech Julia ich znajdzie. Może
nawet nie byłoby tak źle, gdyby rodzice dowiedzieli się, że ich szesnastoletnia
córka ma chłopaka, z którym tarza się w ogrodzie sąsiadki. Przynajmniej zyskałaby
trochę uwagi, której ostatnio w ogóle jej nie poświęcali.
– Może jeśli będziemy cicho, to nas nie zauważy – szepnął Dawid. Wargami
dotykał przy tym jej ucha. Zadrżała, ale nie ze strachu, tylko z wcześniej
nieznanego podniecenia.
Potem między krzakami pojawiła się ciemna sylwetka. Męska sylwetka.
Weronika wydała z siebie zduszony krzyk. Do ogrodu Julii przyszedł złodziej.
Przypomniała sobie światło latarki, ślizgające się po ścianach pokoju.
Najprawdopodobniej już był w domu i łup ma przy sobie. Zobaczy ich tu i zabije,
żeby nie mogli zeznawać przeciw niemu! Widziała już tyle filmów kryminalnych,
że w jej głowie natychmiast zaczął się rozgrywać przerażający scenariusz.
Mężczyzna pochylił się, jakby szukał czegoś w trawie. Zaklął. Głośno sapał i coraz
wścieklej rozgarniał gałęzie krzewów. Weronice tak szczękały zęby, że gdyby
intruz na chwilę przestał się ruszać, na pewno by to usłyszał. Tyle że mężczyzna
miał całkiem inne problemy. Może schował coś w ogrodzie Julii, a teraz nie może
tego znaleźć? Zakopał tam skradzione pieniądze?
Po kilku minutach się wyprostował. Uderzył pięścią w pień drzewa i znów
zaklął. Stał jakieś dwa-trzy metry od Weroniki. W ciemności nie widziała jego
twarzy. Sylwetka wydała się znajoma, ale nie potrafiła jej z nikim skojarzyć. Może
to były mąż Julii? Ale czego by tu szukał? Podobno rozeszli się skłóceni i nie
utrzymują ze sobą kontaktu.
Mężczyzna powoli się oddalał. Kiedy zniknął im z oczu, Weronika szepnęła
przez zaciśnięte zęby:
– Ale mnie przestraszył. Ciekawe, po co tu przyszedł?
– Chyba tu mieszka, nie? Przyszedł po coś i nie mógł tego znaleźć – stwierdził
Dawid i znów zamierzał objąć dziewczynę. – Całe szczęście, że nas nie zauważył.
Trzeba było się tak nie wiercić! Mam nadzieję, że nie wróci tu za chwilę z latarką.
Weronika się odsunęła. Nie dawało jej spokoju, czego ten mężczyzna szukał
w ogrodzie Julii.
– Nie mieszka tu. Tego jestem pewna. Sąsiadka mieszka sama. Byłam u niej
wiosną, kiedy zgubiłam klucze i czekałam na rodziców. – Na chwilę zamilkła. –
Zauważyłeś, że kiedy tu przyszliśmy, ktoś chodził po domu z latarką? Chyba
właśnie widzieliśmy złodzieja. Albo… – Zaczęła się cała trząść. – Albo to był ten
morderca z lasku!
– Chyba masz zbyt bujną fantazję, skarbie.
– W sumie wyglądał bardziej jak złodziej – myślała Weronika na głos. – U Julii
jest co ukraść. Kiedy u niej byłam, dała mi truskawki z bitą śmietaną i pozwoliła
przymierzyć mi swoje bransolet ki, kolczyki i tak dalej. Ma mnóstwo biżuterii.
Wszystko oryginalne, żadnych podróbek. Złoto, kamienie szlachetne. Pokazała mi
na przykład bransoletkę z osiemnastego wieku. Podobno dziedziczy się ją u nich
w rodzinie z matki na córkę. Była serio boska. Potem przymierzyłam jeszcze jedną
bransoletkę, którą dostała prababcia Julii, kiedy urodziła pradziadkowi dziesiąte
dziecko. Romantyczne, co? Też chciałabym mieć dziecko – dodała znacząco
i spojrzała Dawidowi w oczy. Nie zareagował w żaden sposób, więc kontynuowała:
– Kiedy opowiadałam potem o tym rodzicom, zabronili mi tu przychodzić.
Twierdzą, że Julia jest szurnięta. – Zaśmiała się. – Tata miał tak przerażoną minę,
jakby się bał, że zaciągnie mnie do piwnicy, poderżnie mi gardło, a potem upiecze
mnie na grillu.
Dawid znów nachylił się do Weroniki, jakby miał już dość jej gadania i chciał
ją uciszyć. Tym razem całowali się poważnie i w skupieniu. Dziewczyna
zapomniała o tajemniczym mężczyźnie i swojej sąsiadce. Nawet problemy
z rodzicami ulotniły się z jej głowy.
– Kocham cię – szepnęła Dawidowi, kiedy puścił ją po długiej chwili.
– Kocham cię – powtórzył po niej. Jeszcze nigdy nikomu tego nie powiedział.
– Chciałabym uciec z tobą z domu. Nie musiałabym chodzić do szkoły, a ty do
pracy.
– Zwariowałaś? A z czego byśmy żyli?
– Załatwiłabym coś na początek. Tata zawsze ma w szafie pod ubraniami
dziesięć tysięcy. Kiedy część wyda, zawsze to uzupełnia. Nazywa to pieniędzmi na
wszelki wypadek. Zabrałabym mu je.
Dawid zaśmiał się z jej naiwności. Wprawdzie w oczach czasem błyskała jej
kobiecość, ale mimo to wciąż była dzieckiem, niemającym pojęcia o wartości
pieniędzy.
– Dziesięć kawałków? To wystarczyłoby nam góra na miesiąc, dziewczynko.
Zamiast odpowiedzi westchnęła smutno.
– Dlaczego chcesz uciekać z domu? Ojciec cię bije?
Nie przypominała sobie, żeby rodzice kiedykolwiek ją uderzyli. Ojciec i matka
toczyli między sobą niekończące się bitwy, które tak ich wyczerpywały, że na
komunikację z córką nie wystarczało im czasu i energii. Weronika nienawidziła
pustego, znudzonego wzroku, który pojawiał się na twarzy matki zawsze, gdy
córka zaczynała opowiadać jej przeżycia ze szkoły lub spotkań z przyjaciółkami.
Weronika czuła się jak mebel, do którego rodzice wprawdzie się przyzwyczaili, ale
z którego nie korzystają zbyt często i może nawet nie zauważyliby, gdyby pod ich
nieobecność ktoś go wyniósł. Poczucie zbyteczności bolało córkę bardziej, niż
zabolałoby kilka klapsów.
– Tak – skłamała. Chciała, żeby Dawidowi było jej żal.
Nachylił się do niej.
– Przykro mi.
Objęła go mocno.
– Gdybyś ty też skombinował trochę kasy, moglibyśmy uciec. Chociaż na kilka
miesięcy. Potem wrócimy. Życzyłabym rodzicom, żeby szaleli ze strachu.
Interesują ich tylko moje oceny. Moje wyniki. Nigdy nie spytają, czy jestem
szczęśliwa. Kiedy zwieję, zrozumieją, że nie byłam szczęśliwa. – Zamilkła i przez
chwilę dopracowywała w duchu swój plan. – Chciałabym, żeby mama przeze mnie
płakała. Przeze mnie, rozumiesz? Może nawet zadzwoniliby z ojcem na policję
i rozpoczęliby poszukiwania. Moje zdjęcie pojawiłoby się w tym programie
telewizyjnym… Jak on się nazywa… Już wiem, Na tropie. – Ta wizja ją
podniecała. – Może to pomogłoby ich małżeństwu. Przestaliby się kłócić, bo oboje
martwiliby się o mnie.
– Brzmi fajnie, ale gdzie byśmy mieszkali? Jestem przyzwyczajony do łóżka,
a nie do ławki w parku – zażartował.
– Moglibyśmy coś wynająć, nie? Przecież masz osiemnaście lat, możesz
wynająć mieszkanie. Nikt nie będzie mnie u ciebie szukać. Starzy nie mają pojęcia,
że się spotykamy. W ogóle nikt nie wie, że cię znam.
Dawid zaczął się nad tym zastanawiać. I nagle wpadł na pewien pomysł.
Ryzykowny, ale tym bardziej kuszący. Zaczął go rozwijać – bardziej dla zabawy
niż po to, by naprawdę go zrealizować. Lubił otwierać w myślach drzwi, które
w rzeczywistości prawdopodobnie na zawsze pozostaną zamknięte.
– Mówisz, że twoja sąsiadka ma w domu jakieś klejnoty?
Weronika przytaknęła.
– Kiedy opisałam tacie tę bransoletkę po prababci, powiedział, że takie coś
może być spokojnie warte nawet dwieście tysięcy.
Dawid z wrażenia aż gwizdnął.
– A widziałaś, gdzie ta baba je trzyma?
– W takiej szkatułce.
– A gdzie trzyma tę szkatułkę?
Weronika zrobiła zdziwioną minę.
– Skąd mam to wiedzieć? I dlaczego o to pytasz?
– Jeśli ta bransoletka naprawdę jest warta dwieście tysi… Potrafisz sobie
wyobrazić, jak byśmy żyli, gdyby udało się nam ją sprzedać?
Wytrzeszczyła na niego oczy.
– Chyba zwariowałeś! Nie umiałabym okraść Julii! To dobry człowiek.
– Myślałem, że chcesz uciec z domu. Na gigancie potrzebujesz kasy. Dużo
kasy.
– Wiem, ale…
– Pójdziesz tam i dyskretnie sprawdzisz, gdzie trzyma te klejnoty. Kiedy
wyjdzie z domu, włamię się do niej i je zwinę. Ty zapewnisz sobie na ten czas
mocne alibi. A mnie nikt nie będzie podejrzewać. Przychodzę do ciebie dopiero od
dwóch tygodni, w dodatku tylko wieczorem. Ludzie z okolicy mnie nie znają. Co
ty na to, Weroniko? Przecież z twojego pokoju widać jej dom, prawda?
– Tylko tył. Kiedy Julia włącza światło w pokoju, mogę obserwować, jak siedzi
na fotelu przy oknie. Nigdy nie zaciąga zasłon. Często tam czyta albo po prostu
patrzy na ogród. Jest strasznie… samotna. Ale nie widziałabym, że wychodzi
z domu. Kiedy nie ma jej w pokoju na dole, może być w innym pomieszczeniu.
– Z żadnego waszego okna nie widać jej furtki?
Zastanowiła się.
– Może z pokoju dla gości.
– Świetnie. W takim razie usiądziesz tam i będziesz czekać. Kiedy zobaczysz,
że sąsiadka wychodzi, zadzwonisz do mnie. Przecież chodzi do pracy, nie? Ja będę
w aucie kilka ulic stąd. Nie mogę wyjść z waszego domu, to jest chyba jasne.
Wiesz, jak to jest. Ludzie zawsze zauważają rzeczy, które w ogóle ich nie
dotyczą… Czyli wejdę tam od strony ogrodu, przez okno tarasowe. Na pewno da
się je wyłamać dłutem. Przy odrobinie szczęścia te stare futryny będą tak
spróchniałe, że szybko puszczą. W najgorszym razie wybiję szybę – dodał, jakby
miał już doświadczenie w podobnych sytuacjach.
– Włamywałeś się już kiedyś? – Weronika nie była pewna, czy to by jej
przeszkadzało, czy może sprawiłoby, że Dawid pociągałby ją jeszcze bardziej.
– Ja nie, ale znam chłopaka, który ma na koncie kilka takich akcji. – Dawid
zrobił tajemniczą minę, ale potem stracił kontrolę nad mimiką i posłał Weronice
szeroki uśmiech. To było jeszcze bardziej ekscytujące niż marzenie o głównej
wygranej w loterii. Jeśli udałoby się sprzedać te kosztowności, zdobyłby kwotę,
o której dotychczas nawet nie marzył. Oczywiście nie zamierzał przeznaczać jej na
jakąś dziecinną ucieczkę z domu. Miał zupełnie inne, poważniejsze plany – plany
uratowania swojego życia. Z tyloma pieniędzmi mógłby oddzielić się od
przeszłości grubą kreską i zacząć od nowa, inaczej i dużo lepiej.
– O czym myślisz? – Weronika wzięła go za rękę.
– Planuję.
Nagle ogarnął ją strach.
– Dawid, zapomnij o tym. Jeśli sprzedasz gdzieś tę bransoletkę, gliniarze
natychmiast cię namierzą.
– Przecież opchnąłbym ją na czarnym rynku. Wiem, do kogo się zwrócić. Mam
znajomych.
Chciała spytać, skąd ma takie kontakty, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie.
– Opowiadałam bzdury – wyrzuciła z siebie. – Nie potrzebuję pieniędzy.
W ogóle nie chciałabym uciec z domu. Gdybym przez dwa miesiące nie pokazała
się w szkole, wywaliliby mnie. Rodzice by mnie za to chyba zabili.
Nadal miał zamyśloną minę.
– Nie musimy uciekać, ale kasa i tak by się nam przydała – oświadczył. –
Pokaż mi człowieka, który nie chciałby jej mieć. Pieniądze to współczesna religia,
skarbie. Wszyscy mówią, że nie da się kupić szczęścia, ale to bzdura. Jasne,
osiągnięcie szczęścia jest proste, jeśli ma się na to czas. Tylko skąd go brać, skoro
przez osiem godzin dziennie trzeba tyrać na chleb. Pomyślałem… – Nie dokończył
zdania. Gwałtownie usiadł. Weronika zrobiła to samo i wtedy usłyszała, co tak
przestraszyło Dawida. Znów ktoś szedł przez ogród w ich kierunku.
Tym razem również nie zdążyli uciec. Właściwie nie mieli nawet dokąd.
Siedzieli między gęstymi krzewami. Jedyna droga ucieczki prowadziła wprost
w ramiona nadchodzącego mężczyzny.
Zatrzymał się w tym samym miejscu co poprzednio. Coś niósł. Wyglądało to
jak duże druciane pudło. Może to była klatka? Położył ją na ziemi, ułamał ze
świerku kilka gałązek i starannie układał je na prętach. Najwyraźniej próbował ją
zamaskować.
Weronika wzięła Dawida za rękę. Już się tak nie bała, raczej ciekawiło ją, co
ten mężczyzna kombinuje. Poza tym miała nadzieję, że Dawid zapomni
o klejnotach i zacznie myśleć o intruzie.
Jakieś pięć minut później mężczyzna wyprostował się, stęknął i zniknął
w krzakach.
– Nie idzie do furtki – zauważyła Weronika. – Przelazł przez płot tak samo jak
my, tylko z drugiej strony. – Wtedy zrozumiała, kto to mógł być. Mężczyzna
sylwetką i chodem przypominał kucharza z restauracji na rogu ulicy. – Słuchaj,
Dawid… – Zająknęła się. – Chyba wiem, co to za facet. Kucharz z Korony!
Chodźmy zobaczyć, co tam przyniósł.
Podeszli do klatki, umiejętnie ukrytej pod gałązkami świerku. Zapach świeżej
żywicy mieszał się ze smrodem przynęty z wędzonego mięsa.
– Co to? – Weronika spojrzała pytająco na Dawida. – Śmierdzi ohydnie. Chyba
zaraz zwymiotuję.
– Pułapka – odparł chłopak ponuro. – Jeż albo kot wejdą do środka, pociągną
za przynętę, a drzwiczki za nimi się zatrzasną. Z takiego więzienia nie ma ucieczki.
Zwierzę zdechnie z pragnienia lub głodu albo zostanie zabite przez człowieka,
który nastawił pułapkę. – Głos drżał mu od sprzeciwu, a Weronika przypomniała
sobie, że Dawid bardziej lubi zwierzęta niż ludzi. Kiedyś zwierzył się jej, że uważa
ludzkość za pomyłkę przyrody. Nic dziwnego, że to zdarzenie tak go
zdenerwowało.
Przyszedł jej do głowy zbawienny pomysł.
– Wiesz, Julia hoduje koty, ma ich mnóstwo. Dziesięć albo i więcej. Kocha
zwierzęta. Rozumiałbyś się z nią. Jest dobra. Nie możemy jej okraść – dodała
z naciskiem. – Obiecaj mi, że już nie będziesz o tym myśleć.
Uśmiechnął się drwiąco.
– Przecież sama mówiłaś, że byłaś u niej tylko raz. W ogóle jej nie znasz. Skąd
możesz wiedzieć, czy jest dobra? Ludzie nie są dobrzy. Są jak wirusy, niszczące tę
planetę.
Weronika straciła pewność siebie.
– Powinniśmy powiedzieć jej, co tu znaleźliśmy.
– A jak chcesz wyjaśnić, że weszliśmy do jej ogrodu?
– Nie wiem. Nieważne. Przecież nie zostawimy tu tej pułapki. Jeśli złapie się
jakiś kot, kucharz rano go zabierze i… – Wytrzeszczyła oczy. – Boże! W tej
restauracji gotują koty! – Na rękach pojawiła się jej gęsia skórka. – Jak pomyślę, ile
razy byłam tam z rodzicami, robi mi się niedobrze.
– Chodźmy stąd. – Dawid wziął ją za rękę. Lecz zanim opuścili ogród, chłopak
ułamał gałązkę bzu, ostrożnie włożył ją do klatki i stukał w śmierdzące mięso,
dopóki nie zwolnił zapadki. Drzwiczki się zatrzasnęły. – Teraz już nie złapie się
w to żadne zwierzę. Zadowolona? Rusz się. Musimy iść.
Posłusznie pozwoliła zaprowadzić się do płotu. Przyznała, że nie umiałaby
logicznie wyjaśnić Julii, co robiła na jej terenie. Lepiej spróbuje zapomnieć o tej
pułapce. Ale czy to możliwe? Cała się trzęsła, lecz już nie z podniecenia.
Kiedy tylko bezpiecznie zeskoczyła do swojego ogrodu, poczuła ulgę.
– Nie myśl o tym. – Dawid miał jeszcze ochotę na pieszczoty. Przejechał dłonią
po jej gołej skórze między paskiem dżinsów a krótką kurteczką. – Lepiej wymyśl
pretekst, żeby wejść do tego domu na zwiady. Musimy wiedzieć, gdzie trzyma
klejnoty.
Już nabrała powietrza, by zaprotestować, więc szybko położył jej palec na usta.
– Cicho, malutka. Daj mi skończyć. Nie musimy uciekać z domu. Od początku
wiedziałem, że raczej nie mówisz poważnie. Ale to nie znaczy, że nie możemy
zwinąć biżuterii. Podzielimy się pieniędzmi i będziemy żyć jak w bajce.
Zaczął ją całować. Tym razem Weronika nie przylgnęła do niego, a nawet nie
objęła go wokół szyi. Z niezadowoleniem uświadomił sobie, że zaczyna być
uzależniony od jej bliskości. Wcale mu się to nie podobało. Dopóki niczego od
nikogo nie oczekiwał, nikt nie mógł go skrzywdzić. Teraz wszystko jest inaczej.
– Muszę już iść – szepnęła i bezkompromisowo wyślizgnęła się z jego ramion.
Potem zniknęła w domu bez pożegnania.
Dawid stał w kręgu żółtego światła latarni i zastanawiał się, czy w jego
zmarnowanym życiu coś potoczyłoby się inaczej, gdyby spotkał tę dziewczynę
kilka lat wcześniej.
W sąsiednim domu Julia Keller podeszła po ciemku do okna tarasowego. Stała przy
nim przez prawie całe popołudnie, ale potem musiała zrobić kolację, więc na
godzinę opuściła punkt obserwacyjny.
Usmażyła jajka, posypała je świeżą pietruszką i zaniosła dwie porcje na
poddasze. Klara i Piotr przez cały dzień nie zajrzeli do kuchni. Prawdopodobnie
wypakowywali rzeczy z pudeł i urządzili pokój. Na pewno są głodni i ucieszą się
z jedzenia.
Zapukała, ale za zamkniętymi drzwiami nikt się nie poruszył. Wzruszyła
ramionami. Wprawdzie była u siebie w domu, ale nie chciała wchodzić do pokoju
dorosłej córki bez pytania. Zrezygnowana ruszyła z powrotem do kuchni. Włoży
kolację do lodówki, młodzi i tak na pewno ją znajdą.
– Mamo? – Drzwi sypialni na poddaszu skrzypnęły, a na wydeptanym dywanie
w korytarzu pojawił się stożek światła. Julia się odwróciła.
– Przyniosłam wam kolację.
– To miło z twojej strony.
Czy to przywidzenie, czy może oczy Klary naprawdę błysnęły ze wzruszenia?
Julia stwierdziła, że to tylko gra światła i cienia. Przecież taka reakcja nie pasowała
do jej córki.
– Proszę. – Wcisnęła Klarze tacę do ręki i spróbowała uśmiechnąć się
przyjaźnie. – Smacznego. – Chciała się odwrócić i zejść na dół, ale zdawało się jej,
że Klara wciąż tam stoi. Julia udała więc, że ściera palcami kurz z ram obrazów na
ścianie obok drzwi pokoju. Gdyby miała z córką normalne relacje, spytałaby: Co ci
się tak właściwie przydarzyło? Jak wpadłaś w takie długi? Chcesz mi się zwierzyć?
Lecz rozmowa telefoniczna zbudowała między matką i córką niewidzialną barierę.
Julia czuła się winna. Czy gdy odmówiła pożyczenia pieniędzy, zachowała się jak
wyrodna matka? Nie wiedziała, czy to była odpowiednia reakcja, czy karygodna.
Czy rodzic powinien wyciągać swoje dzieci z kłopotów, choć nie popiera ich stylu
życia? Gdzie leży granica między matczyną pomocą z miłości do dziecka
a niezdrowym poświęceniem?
Julia kochała Klarę, ale nigdy, nawet kiedy Klara była jeszcze dzieckiem, nie
okazywała jej wystarczająco dużo miłości. Wyczerpywały ją ciągłe walki
z despotycznym mężem i próby budowania – pomimo sprzeciwu Ludwika –
własnej kariery. Czasem przyłapywała się na tym, że myśli o dzieciach jak
o ciężarze. Kradły jej ostatnie resztki wolności. Przywiązywały ją do domu,
którego nienawidziła. Ale może to nie jest wina Julii? Może po prostu przyroda nie
obdarzyła jej cechami, które czynią z kobiety dobrą matkę?
Teraz, gdy będzie mieszkać z córką pod jednym dachem, ich związek zostanie
wystawiony na wielką próbę. Znajdą wreszcie wspólny język, czy definitywnie się
od siebie oddalą? Julię najbardziej bolało to, że nie wiedziała, gdzie popełniła błąd.
Od kiedy między nią i córką panuje ta antypatia? Chyba od pierwszej sekundy po
porodzie. Gdy włożyli Julii dziecko w ramiona, ogarnęło ją nieodparte przeczucie,
że nie potrafi kochać tego krzyczącego zawiniątka. Zaszła w ciążę, choć wcale tego
nie planowała i nie chciała. Ciężarna wychodziła za mąż. I długo trwało, zanim
przestała myśleć o dziecku jak o swoim wrogu… Przypomniała sobie, jak często
nie podchodziła do małej dziewczynki pomimo jej głośnego szlochu. Julia siedziała
na wersalce, malowała paznokcie i udawała obrażoną. Potem przychodził Ludwik,
przewijał dziecko, a na nią krzyczał. Niemowlę najwyraźniej wyczuwało chłód
matki, bo zaczynało płakać zawsze, gdy go dotknęła. Dopiero po pierwszych
urodzinach Klary sytuacja trochę się uspokoiła. Julia była już pogodzona
z nieudanym małżeństwem, a czasem nawet czuła się dobrze w roli cierpiętniczki.
„To kara" – powtarzała sobie. „Kara, na którą zasługujesz". Odnajdywała w tym
pewne pocieszenie.
Z młodszym dzieckiem – z synem Michałem – Julię łączyła dużo większa więź
niż z Klarą. Szkoda, że Michał mieszka we Francji i nie przyjeżdża do domu
częściej niż raz w roku.
Na ramie obrazu nie było ani jednego pyłka kurzu, więc Julia odwróciła się
i zamierzała zejść na dół. Klara z tacą w ręce wciąż opierała się o futrynę.
– Wyobraź sobie, że tego dnia, kiedy się wprowadziliście, w lasku
zamordowano kobietę – zaczęła Julia. – Pamiętasz, jak mówiłam ci przez telefon,
że kręci się tu mnóstwo policji? Przyjechali właśnie z tego powodu.
– Hm. Nie powinna chodzić sama po zmroku. – Klara wzruszyła ramionami na
znak, że cudze nieszczęście ani trochę jej nie interesuje.
– Jestem ostatnią osobą, która widziała ją żywą – kontynuowała Julia. – Była
z internetowego sklepu zoologicznego. Przywiozła mi witaminy dla kotów.
Klara skinęła głową. Współczucie dla ofiary morderstwa wyraziła tylko
nieznacznym zaciśnięciem warg.
– Ty też nie powinnaś włóczyć się sama – powiedziała Julia. – W sumie może
nawet dobrze, że ten twój Piotr wprowadził się tu razem z tobą.
Klara nie odpowiadała. Wbijała w matkę puste spojrzenie i wyglądała, jakby
myślała o czymś zupełnie innym.
– Co tak na mnie patrzysz? – spytała Julia. W jej głośnie zabrzmiało większe
podrażnienie, niż planowała.
– Zamyśliłam się.
– Chcesz porozmawiać?
Młoda kobieta się zawahała. Była blada, bez makijażu, a pod jej oczami
widniały ciemne kręgi. Tłuste, piaskowe włosy zwisały w strąkach wzdłuż twarzy.
„Wygląda jak narkomanka" – przemknęło Julii przez głowę. „Boże, ześlij na mnie,
co zechcesz, tylko niech moja córka nie bierze narkotyków!". Tak czy inaczej, jest
bardzo zastanawiające, dlaczego nagle potrzebuje tylu pieniędzy. W tę bajkę
o kupowaniu drogich ubrań na kredyt Julia nie wierzyła ani trochę. Tylko wariat
mógłby wydać setki tysięcy na ciuchy.
– Wolę zostać tutaj. Piotr zasnął. Nie chcę, żeby się obudził i… – Obejrzała się
do pokoju i ściszyła głos. – Ale niedługo muszę z tobą porozmawiać, mamo. To
ważne.
– Dlaczego nie teraz?
Klara pokręciła głową.
– Chcę być z tobą sama. – Znów obejrzała się za siebie. – Piotr mógłby mnie
szukać, zejść na dół i… Sama wiesz. Może jutro? Miałabyś czas? W tym tygodniu
pracuję tylko w środę i czwartek. Mogłybyśmy wyskoczyć gdzieś za Pragę.
Julia chciała powiedzieć, że zamierza czyhać przy oknie na złodzieja kotów, ale
w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Powinna trochę zbliżyć się do córki. Dlaczego
nie zrobić pierwszego kroku już dziś?
– Dobrze. Możemy wyjechać nawet rano. Chcę wziąć tydzień wolnego i...
odpoczywać.
– To jesteśmy umówione?
– Tak. – Kiedy matka wypowiedziała to słowo, w całym domu nagle zgasło
światło, a Julia uznała to za symboliczną kropkę za rozmową z Klarą. Cieszyła się,
że ma wymówkę. – Pójdę sprawdzić korki – powiedziała i zeszła ze schodów.
Teraz stała na parterze przy oknie tarasowym i patrzyła na ciemny ogród.
W ręce trzymała wyłączoną latarkę i delikatnie stukała nią w udo. Nie udało się jej
włączyć bezpieczników, ale to nic. Jutro poprosi Franciszka z restauracji Pod
Koroną, żeby rzucił na to okiem. Za kilkaset koron pomagał jej już kilka razy z tak
zwanymi męskimi pracami, z którymi nie potrafiła sobie poradzić sama.
Spojrzała na fosforyzującą wskazówkę budzika. Czy 21:10 to nie jest zbyt
wczesna pora na kogoś, kto zastawia pułapki na czyimś terenie? Może przyszedł po
tę klatkę, kiedy ona akurat nie patrzyła? Ciekawe, jaką miał minę, gdy zobaczył
puste miejsce pod świerkiem. A może poczeka kilka dni, żeby mieć pewność, że
jakieś zwierzę się złapie? Julia nie chciała nawet myśleć o cierpieniu żywej istoty,
która przez cały ten czas mogłaby niezauważona tkwić w zamkniętej klatce.
Po omacku doszła do przedpokoju, odsłoniła firankę i wyjrzała przez zakurzone
okno na ulicę. Wiał wiatr, ze starych orzechów Lady Hrubesz spadały na chodnik
brązowe poskręcane liście, a przy krawężniku po drugiej stronie ulicy znów
zaparkowało to małe czerwone auto, które Julia widziała przy ulicy Krokusowej po
raz pierwszy w nocy, gdy w lasku zostało popełnione morderstwo. Czy kierowca
mógł mieć coś wspólnego z jej śmiercią? Czy Julia powinna poinformować o nim
policję?
Przez chwilę bębniła w zamyśleniu palcami o parapet, ale potem stwierdziła, że
nie będzie niepotrzebnie wtrącać się w sprawy, które jej nie dotyczą. Nie
powiedziała detektywom o pułapce klatkowej ani o mężczyźnie, który był tamtej
nocy w ogrodzie, więc nie powie również o czerwonym volkswagenie. Wystarczy,
że najprawdopodobniej była ostatnią osobą, z którą ta dziewczyna rozmawiała.
Julię zmroziło na wspomnienie podejrzliwych spojrzeń inspektora i jego natrętnych
pytań. Nie, lepiej nie zwracać na siebie uwagi.
Odwróciła się na pięcie, włączyła latarkę i zdecydowanym krokiem poszła do
sypialni. Z zadowoleniem pomyślała o pu łapce, która jest zabezpieczona
w zamkniętej piwnicy i która już nigdy nie przyniesie cierpienia żadnemu
zwierzęciu.
Powinna wyrzucić z głowy te wszystkie nieprzyjemne sprawy, wziąć tabletki
nasenne i spróbować zasnąć.
I dokładnie tak zrobiła. Ale obudziła się w środku nocy i uświadomiła sobie coś
przerażającego. Coś, co musi zgłosić na policję. Jak najszybciej.
ROZDZIAŁ 8
Kapitan Sylwia Rolnik siedziała w fotelu z filiżanką gorącej kawy w dłoniach
i z nieobecnym wzrokiem kołysała się w przód i w tył. Z jej popielatej twarzy
wystawały wielkie niezapominajkowe oczy z zaczerwienionymi bielmami,
obramowane ciemnymi kręgami od niewyspania, niezbyt udanie zamaskowanymi
kilkoma warstwami beżowego pudru.
– Myślałam o tym całą noc – westchnęła i z trudem przeniosła wzrok na
Bergmana.
– I co pani wymyśliła?
– No właśnie nic – odparła Sylwia ponuro, napiła się kawy i zrobiła
niezadowoloną minę. – Boże! Nie cierpię taniej kawy rozpuszczalnej!
Bergman odpuścił sobie uwagę, że jeśli jego podwładna chce pić w biurze
lepszą kawę, to powinna ją kupić. Przywykł już, że Sylwia Rolnik zawsze kręci na
coś nosem. Wieczne niezadowolenie było jej równie nieodłączną cechą jak
rozczochrane krótkie jasne włosy i absurdalnie drogi markowy długopis, którym
tak lubiła zapisywać notatki. O jej życiu wiedział niedużo – w sumie tylko tyle, że
wychowała się na wsi na północy Moraw, w szkole podstawowej stała się ofiarą
szykan i w wieku siedmiu lat postanowiła zostać policjantką, by móc obronić
każdego krzywdzonego człowieka. Spełniła swoje marzenie i należała do
najlepszych w swoim fachu. Dla pracy poświęcała życie prywatne, do każdego
zadania podchodziła z pełnym zaangażowaniem, czasem aż przesadnym. Jakby
wciąż musiała przekonywać samą siebie, że nie jest tak słaba, uległa i niezdarna,
jak wydawało się jej w dzieciństwie.
Teraz kartkowała swój notatnik.
– Na gardle ofiary nie znaleziono żadnych odcisków palców, choć została
uduszona rękami. To znaczy, że morderca miał rękawice. W miejscu popełnienia
zbrodni i w okolicy leży gruba warstwa liści, więc nie znaleźliśmy żadnego odcisku
podeszew oprócz tych, które należały do ofiary. Powstały, gdy podczas walki
rozgarnęła liście i rozryła ściółkę aż do gliny. Interesująca jest chyba tylko jedna
rzecz. Ofiara miała za paznokciami kawałki drewna. Przed chwilą przyszedł raport
z laboratorium, według którego drzazgi pochodzą ze starego, suchego drewna, a nie
z żywych drzew. Wygląda na to, że przed śmiercią trzymała się czegoś
drewnianego, na przykład oparcia ławki lub jakichś drzwi… Ale wszystko
wskazuje na to, że umarła w środku lasu, gdzie nie ma niczego takiego.
Bergman pokiwał głową. To wszystko na pewno układa się w całość – musi się
układać. Trzeba tylko tę całość odkryć. Zazwyczaj ekscytowało go rozwiązywanie
poplątanego kłębka ludzkich powiązań i motywów. Musiał sobie z tym radzić na
początku każdej nowej sprawy. Lecz tym razem brakowało końcówek nici, za które
można by chwycić. Nagle coś przyszło mu do głowy.
– Mówi pani: stare drewno? Nora Mach interesowała się restaurowaniem
zabytków, prawda? Te drzazgi prawdopodobnie weszły jej pod paznokcie podczas
pracy. Mogą nie mieć z morderstwem żadnego związku.
– Tym gorzej – westchnęła Sylwia Rolnik. – Nie mamy motywu –
kontynuowała i znów napiła się kawy, tym razem już bez grymasu obrzydzenia. –
Nie mamy śladów. Nie mamy świadków. Obeszliśmy wszystkie domy
w bezpośrednim sąsiedztwie lasku, ale bez skutku. Nikt nie zauważył niczego ani
nikogo podejrzanego. Była noc, więc wszyscy spali. A przynajmniej tak twierdzą. –
Zaczęła bębnić perfekcyjnie spiłowanymi paznokciami o porcelanową filiżankę. –
Krótko mówiąc: mamy tylko ułamki informacji.
Bergman podniósł wzrok znad sterty teczek i dokumentów leżących na jego
biurku. Od dwóch godzin bezskutecznie próbował je uporządkować. Sylwia nie
cierpiała taniej kawy, a on podobnymi uczuciami darzył chaos. Nie potrafiłby
wyjść dziś do domu, jeśli nie posegregowałby papierów, które przez kilka ostatnich
intensywnych dni zgromadziły mu się na stole.
– Innymi słowy, nie dowiedziała się pani absolutnie niczego – dogryzł
podwładnej.
Gwałtownie odstawiła filiżankę.
– Z tym się nie zgadzam! Wprawdzie nikt nie widział niczego podejrzanego,
ale pani… – szybko przewracała kartki notesu – pani Hrubesz z ulicy Krokusowej
zeznała, że około dwudziestej trzeciej pod latarnią przed jej domem zaparkował
czerwony volkswagen i wysiadł z niego młody chłopak w skórzanej kurtce. Nigdy
wcześniej go nie widziała. Na tylnej szybie była naklejona diablica z trzema
ogonami. Kobieta nie wie, kiedy auto odjechało, bo poszła spać – dodała Rolnik
z uśmiechem. – Ale rano wozu już nie było. To ten sam dom, przed którym stał
samochód ofiary – przypomniała z podniesionym palcem wskazującym. – I mamy
tu jeszcze jeden obcy wóz przy ulicy Krokusowej. Czarne audi, prawdopodobnie
najnowszy model A6. Przed północą parkowało niedaleko lasku. Wyłączone
światła i silnik. Siedział w nim około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Wysiadł około
pięciu minut przed północą i udał się do domu pani Keller. To nam, dla odmiany,
zgłosiła pani… – Sylwia znów zajrzała do notatek – pani Truskawka.
Wyprowadzała psa, twierdzi, że później niż zwykle, bo kłóciła się z mężem
i wcześniej nie miała czasu. Według niej mężczyzna z audi był przystojny, miał
włosy do ramion i, podobnie jak twierdziła pani Hrubesz o tym chłopaku
z czerwonego volkswagena, pani Truskawa również widziała go w tej okolicy po
raz pierwszy. Ale wydał się jej trochę znajomy, mówiła, że może go znać
z telewizji. Ciekawe, prawda? – Zamknęła notes. – Chociaż wątpię, żeby miało to
coś wspólnego z naszą sprawą.
Bergman skinął głową.
– Prawdopodobnie rzeczywiście nie ma nic wspólnego. Ale w naszej obecnej
sytuacji musimy chwytać się każdej brzytwy.
– Były chłopak Nory Mach ma żelazne alibi – kontynuowała kapitan Rolnik
cicho. – W chwili morderstwa siedział w barze w centrum Birmingham.
Przynajmniej dziesięciu kolegów może to potwierdzić.
Bergman znów skinął głową i wciąż przekładał kolorowe teczki z prawej strony
na lewą i z lewej na prawą.
– Wszyscy z otoczenia ofiary mają żelazne alibi – powiedziała Rolnik
beznamiętnym głosem. – Jakie kolejne kroki pan proponuje?
– Jeszcze raz porozmawiamy z rodzicami tej dziewczyny – oświadczył
Bergman, ale w jego głosie mimowolnie zabrzmiała ta sama bezradność, której
jego podwładna nawet nie próbowała ukrywać. – I sprawdzimy te dwa wozy, które
pojawiły się tamtej nocy przy Krokusowej.
Sylwia spojrzała na inspektora.
– Musimy go znaleźć – powiedziała stanowczo. – Nie może uciec.
Miał wrażenie, że jej oczy nienaturalnie błyszczą. Od łez? „Dlaczego tak pani
zależy na tej sprawie?" – chciał spytać, ale natychmiast uświadomił sobie, że to
pytanie byłoby niepotrzebne i niestosowne. O życiu prywatnym Sylwii Rolnik
wiedział jeszcze jedną rzecz. Kiedy miała trzynaście lat, straciła starszą siostrę,
którą ktoś zgwałcił, a potem zabił kamieniem w parku leśnym niecałe sto metrów
od domu. Morderca prawdopodobnie szedł za nią od przystanku autobusu nocnego,
ale potem po prostu rozpłynął się w powietrzu. Śledztwo zostało zakończone
dwanaście lat temu bez ujęcia sprawcy, a Bergman wiedział, że po tak długim
czasie rzadko pojawiają się istotne zeznania lub ślady. Wściekłość, bezsilność
i żądza zemsty były, obok szykan z dzieciństwa, kolejnym motorem napędowym,
który doprowadził Sylwię do akademii policyjnej. Nigdy wcześniej Bergman nie
zastanawiał się nad tym, czy to są odpowiednie pobudki do kariery w policji. Dziś
po raz pierwszy zaczął wątpić, czy Sylwia wybrała odpowiednią pracę. Jeśli
zacznie zbytnio utożsamiać się z ofiarami morderstw i ich rodzinami, wcześniej czy
później załamie się nerwowo.
Telefon zadzwonił akurat w chwili, gdy Bergman wychodził z biura. Miał za sobą
męczący dzień spędzony na nudnej robocie papierkowej. Znów potwierdziło się, że
niewymagająca fizycznego wysiłku, ale jednostajna praca biurowa wyczerpuje
dużo bardziej niż śledztwo w terenie. Nie mógł się doczekać wyjścia na świeże
powietrze.
Lecz podróż do domu musi jeszcze poczekać. Śledztwo dotyczące morderstwa
w parku leśnym na Babie utknęło w martwym punkcie, a Bergman wiedział, że
każda rozmowa może przynieść przełomową informację, rzucającą na sprawę nowe
światło. Wbiegł z powrotem do biura i chwycił słuchawkę.
– Bergman.
– Muszę z panem porozmawiać. To… może być ważne.
Zaskoczyło go, jak bardzo jej głos go ucieszył. Julia Keller przypadła mu do
gustu i gdyby nie to, że poznał ją podczas śledztwa dotyczącego morderstwa, może
nawet zaprosiłby ją na kolację. Już długo nie spotkał kobiety, która wzbudzałaby
w nim taką ciekawość i pragnienie bliższego poznania. Tyle że na pewno ma męża,
a przyjaźń z policjantem raczej by jej nie interesowała. „Nie szkodzi, w moim
życiu i tak nie ma miejsca dla kobiety" – przypomniał sobie Bergman, ale nagle
przestał być tego pewien.
– Mogę przyjechać do pani jeszcze dziś. Za pół godziny?
Zaskoczył ją.
– A nie moglibyśmy omówić tego przez telefon?
Oczywiście, że by mogli, ale Bergman uświadomił sobie, że chciałby się z nią
zobaczyć. Poza tym nie dawało mu spokoju pytanie, dlaczego przy pierwszej
wizycie zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Ukrywa coś? Czy tym razem wpuści
go za próg?
– Nie – odparł stanowczo. – Przyszło mi do głowy jeszcze kilka pytań, które
chciałbym pani zadać. I tak przyjechałbym w najbliższych dniach. Możemy więc
połączyć obie sprawy.
Westchnęła.
– Dobrze, skoro to konieczne.
– W takim razie do zobaczenia za pół godziny.
Chwycił kluczyki do auta i z zapałem ruszył do drzwi. Kiedy wsiadał do windy,
uświadomił sobie, że jego zmęczenie wyraźnie opadło.
Otworzyła, zanim zdążył zadzwonić. Najwyraźniej wyglądała go za firanką.
– Ma pan piętnaście minut spóźnienia – zwróciła mu uwagę i stanęła na progu
tak, że nie mógł wejść. Była ubrana w równie prosty strój jak przy jego pierwszej
wizycie, ale tym razem miała delikatny makijaż i rozpuszczone włosy.
– Przepraszam. Centrum było zapchane. – Zajrzał jej przez ramię do
przedpokoju, ale nie zobaczył nic ciekawego, tylko róg starej rzeźbionej komody. –
Znów będziemy siedzieć w ogrodzie? – spytał z nutką ironii w głosie. Niebo od
rana miało kolor ołowiu, a na asfalt zaczęły właśnie spadać pierwsze krople
deszczu.
Zrezygnowana Julia zwiesiła ramiona i wpuściła go do środka.
– Dziś napadałoby nam do kawy. Proszę wejść.
Z rosnącą ciekawością wszedł do ciemnego przedpokoju. W nozdrza uderzyła
go delikatna stęchlizna, typowa dla starych domów z leciwymi meblami. Na
drewnianym wieszaku wisiała zielona peleryna, pod nią na czarno-białych kaflach
stały zabłocone kalosze w bliskim sąsiedztwie eleganckich czarnych czółenek na
obcasie. Bergman zatrzymał się, by obejrzeć gustowną drewnianą rzeźbę
z resztkami polichromii, umieszczoną całkowicie nieodpowiednio
w najciemniejszym kącie pomieszczenia. Przedstawiała chyba jakiegoś świętego
w długich szatach, ze splecionymi dłońmi.
Julia weszła do pokoju, więc inspektor pośpieszył za nią. Nawet na niego nie
patrząc, skinęła ręką na wersalkę.
– Proszę usiąść.
Na miękkich poduszkach królowały trzy koty: dwa po bokach wersalki, a jeden
pośrodku. Bergman zastanowił się, czy ma wcisnąć się między nie, czy może
powinien jednego po prostu zrzucić.
– Proszę się nimi nie przejmować, bez problemu zmieścicie się tam w czwórkę
– rzuciła Julia, jakby czytała mu w myślach. – W tym domu ciężko znaleźć wolny
fotel. Koty są wszędzie. – Wskazała brodą na mebel, na którym pod sufitem stało
tekturowe pudło, a z niego wystawały czubki kocich uszu. – Nie wpuszczam ich
tylko na piętro, tam mam sypialnię i potrzebuję trochę prywatności. Nie
chciałabym, żeby spały ze mną w łóżku. Przez całą noc bym się stresowała, że
któregoś przygniotę.
Potem wyszła do kuchni, skąd zaraz rozległ się szum nalewanej wody, syk gazu
i stukanie filiżanek.
Bergman stał na środku pokoju i rozglądał się z ciekawością. Pomieszczenie
wyglądało na trochę zaniedbane, ale nie można mu było odmówić przytulności
i niezaprzeczalnego uroku. Podłogę z szerokich desek pokrywał perski dywan
z poplątanymi frędzlami, a inspektor od razu poznał, że jest to drogi, oryginalny
wyrób, a nie tania imitacja. Nad zestawem wypoczynkowym wisiały dwie ładne
martwe natury Josefa Šímy. Całą przeciwległą ścianę zajmowało duże płótno Jana
Jíry z cyklu Oczy. Uwagę inspektora przykuł również wiszący w wykuszu duży
obraz pędzla Jana Baucha, przedstawiający trzy kobiety. Musiały to być bardzo
drogie eksponaty, może nawet białe kruki. Bergman jeszcze nigdy nie widział w tak
zaniedbanym wnętrzu tylu wyjątkowych oryginalnych dzieł. Z pewnością można
by je sprzedać za setki tysięcy koron, a Bergman chętnie by się dowiedział, jak
Julia weszła w ich posiadanie.
Oprócz obrazów w pokoju znajdowały się również inne cenne przedmioty.
Pośrodku stołu stała waza zaprojektowana przez Émile'a Gallé. Julia trzymała
w niej dalie, choć z pewnością była na tyle wartościowa, że należałoby ją trzymać
w witrynie. Dominantę pomieszczenia stanowiła dębowa szafa z mnóstwem szuflad
i przeszklonymi drzwiami przesuwnymi. Bergman z rozbawieniem przyglądał się
niejednorodnej mieszaninie przedmiotów na półkach – droga porcelanowa rzeźba
tancerki w plisowanej sukience sąsiadowała z drewnianą figurką kota i kiczowatym
ceramicznym dzwoneczkiem z napisem „Pozdrowienia z Karkonoszy". Za oknem
rozpadało się porządnie, a pokój pociemniał, ale Bergman nie włączył światła
i w półmroku nadal przyglądał się przedmiotom w witrynie. Zastanawiał się,
dlaczego Julia, bez wątpienia mająca świetny gust i posiadająca tyle pięknych
eksponatów, trzyma tu taki kicz. Nagle pojął, że rzeczy na półkach są w pewien
sposób powiązane, a Julia szanuje je bez względu na ich prawdziwą wartość.
Bezgłośnie podeszła do niego od tyłu.
– Kawa gotowa.
Udało mu się ukryć zaskoczenie. Julia chodziła po domu cicho jak duch.
– Pamiątki z urlopów? – Wskazał na witrynę.
– Raczej pamiątki od ludzi, których lubię. – Postawiła na stole tacę
z dzbankiem kawy, dzbanuszkiem mleka i dwiema filiżankami. – A te drewniane
figurki kotów po prostu zbieram – dodała na wyjaśnienie.
Podeszła do ściany, włączyła lampę i usiadła w szerokim fotelu.
– W jaki sposób weszła pani w posiadanie tylu pięknych obrazów? – spytał.
Usadowił się między śpiącymi kotami i wlał do swojej kawy trochę mleka. – To
bardzo drogie okazy, na pewno pani o tym wie.
– Owszem, niektóre są cenne.
Wydawało mu się, czy znów przez jej oczy przemknął lęk?
– Często odwiedza pani aukcje dzieł sztuki, prawda? Też trochę się tym
interesuję. Akurat w przyszłym tygodniu będzie ciekawa licytacja. Organizuje ją
dom aukcyjny… Jak on się nazywa… Mam to na końcu języka…
Zamiast podpowiedzieć mu nazwę domu aukcyjnego, spytała szybko:
– Skąd pan wie, że chodzę na aukcje?
– Proszę nie zapominać, że jestem detektywem.
– Pan mnie sprawdzał? Boże, dlaczego?
Uśmiechnął się.
– Może dlatego, że jest pani ostatnim człowiekiem, który widział naszą ofiarę
żywą?
– Rzeczywiście. Przepraszam.
– Nie powiedziała mi pani jeszcze, skąd pani ma te obrazy i antyki. Czy jest
pani kolekcjonerką?
Przyszło mu do głowy, że może Julia Keller dostaje rzeczowe łapówki od
artystów, właścicieli galerii i domów aukcyjnych, które reklamuje w swoim
czasopiśmie. Czyżby właśnie to wywoływało jej nerwowość i opór przed
wpuszczeniem policji do domu? Inspektor jednak od razu odrzucił tę myśl. Coś
takiego Julia ukrywałaby raczej przed swoim szefem, a nie przed policjantem
prowadzącym śledztwo w sprawie morderstwa. Co mu do tego, czy jakaś
redaktorka dorabia sobie do pensji łapówkami?
– Tak, kupuję te rzeczy na aukcjach – odpowiedziała nerwowo. – A niektóre
z nich dostałam.
Atmosfera uległa gwałtownemu ochłodzeniu, a Bergman zaczął żałować, że nie
trzymał języka za zębami. Przecież przyszedł tu w zupełnie innej sprawie! Nie
potrafił jednak pozbyć się wrażenia, że w tym śledztwie wszystko jest ze sobą
powiązane.
– Pytam tylko z ciekawości. – Rozłożył ręce. – Moja była żona zajmowała się
rzeźbiarstwem i zbierała antyki oraz dzieła sztuki. Dzięki temu trochę się na tym
znam. – Inspektor miał już wypróbowane, że gdy wyjawi jakąś informację ze
swojego życia prywatnego, prawdziwą lub zmyśloną, ludzie się uspokajają
i w zamian za zaufanie również otwierają się przed nim. Potwierdziło się to
również w tym przypadku.
– Mój były mąż nie cierpiał sztuki, a antyki uważał za bezwartościowe graty. –
Julia się zaśmiała. – Ale może powinnam raczej powiedzieć panu, dlaczego do
pana dzwoniłam. – Spojrzała mu w oczy. – Chodzi o tę zamordowaną dziewczynę.
Wyglądała identycznie jak moja córka. A kiedy mówię identycznie, to mam na
myśli identycznie. Wie pan, w pierwszej chwili sobie tego nie uświadomiłam.
Przywiozła mi przecież tylko witaminy i wyszła. Ale kiedy potem próbowałam
przypomnieć sobie jej twarz… Przeraża mnie, jak bardzo była do niej podobna.
Mam od tego gęsią skórkę.
Jakby na potwierdzenie tych słów podwinęła rękaw i pokazała mu rękę ze
zjeżonymi włoskami.
Mogła to być bezwartościowa informacja, ale równie dobrze mogła przynieść
zwrot w śledztwie, które dotychczas nie ruszyło z miejsca.
– Czy ma pani jakieś aktualne zdjęcie córki?
Wstała, otworzyła szufladę i bez słowa podała mu kolorową fotografię.
Blondynka z wąską talią i dużymi piersiami przeciągała się rozkosznie na białym
leżaku pod palmą. Miała bardziej kanciastą szczękę i węższy nos niż ofiara, ale
rzeczywiście były do siebie bardzo podobne. Nawet fryzura się zgadzała: piaskowe
włosy rozjaśnione platynowymi pasemkami, sięgające niemal do ramion.
– Czy mogę ją zachować?
– Oczywiście. Są podobne, prawda?
Przytaknął.
– Co z tego wynika? – spytał.
– Pan pyta mnie, co z tego wynika? – Jej głos poszybował nienaturalnie
wysoko. – Chyba to pan tu jest od wyciągania wniosków! Ja tylko mówię, co sobie
uświadomiłam.
– A ja pytam, dlaczego to panią tak przeraziło.
Potarła dłońmi twarz, a potem westchnęła na znak, że się poddaje.
– No dobrze. Powiem panu wszystko. Wprawdzie są to prywatne sprawy Klary,
ale przecież chodzi o morderstwo… Krótko mówiąc, Klara ma długi. Chyba dość
duże. Mieszkała sama w wynajętym mieszkaniu, ale kilka dni temu wróciła do
mnie, bo nie było jej stać na czynsz. Twierdzi, że wydała ćwierć miliona koron na
jakieś bzdury. Na ubrania, na urlop… Pomyślałam, że może chciał się na niej
zemścić ktoś, od kogo pożyczyła i nie oddała. Myślę, że może chodzić o dużo
większą kwotę. Klara to moja córka, ale prawie nic o niej nie wiem.
Ostatnie zdanie było tak gorzkie, że Bergman pozwolił mu należycie
wybrzmieć w ciszy. Dopiero po chwili powiedział:
– I dlatego podejrzewa pani, że to pani córka miała zostać zamordowana?
– Pan by tak nie pomyślał? Wprawdzie tu nie mieszkała, ale przez cały czas
była tu zameldowana. Ktoś mógł się zaczaić, a kiedy zobaczył, że ta dziewczyna
wychodzi z mojego domu…
Tę teorię należało sprawdzić, ale była trochę naciągana. Przecież Nora wyszła
od Julii przed dziewiętnastą trzydzieści, a zamordowana została między dwudziestą
pierwszą a dwudziestą trzecią. Jeśli morderca widziałby, jak wychodzi z jej domu,
to dlaczego nie zaatakował od razu?
– Czy rozmawiała pani o tym z Klarą?
Pokręciła głową.
– A jest w domu?
– Nie. Czy kiedy wróci, mam jej przekazać, że chce pan z nią pomówić?
– Zadzwonię do niej. Niech pani będzie tak miła i zachowa dla siebie treść
naszej rozmowy.
Skinęła, ale kiedy na niego spojrzała, Bergman z jej oczu wyczytał, że go nie
posłucha. Zaskoczyło go, że zaczyna tę kobietę rozumieć i potrafi odczytywać jej
gesty i miny, choć poznali się zaledwie kilka dni temu. Lubił ją, nawet pomimo jej
niechęci do współpracy. Kiedy wychodził, nie wytrzymał i uśmiechnął się do niej.
Tym razem jako mężczyzna, nie jako detektyw na służbie.
ROZDZIAŁ 9
Cyganka wywróżyła kiedyś Klarze z ręki, że zginie w wypadku samochodowym.
Przedwcześnie podstarzała Bułgarka z wygasłym spojrzeniem zatrzymała ją na
ulicy i kiepską czeszczyzną zaproponowała przepowiedzenie przyszłości. A Klara
kupiła sobie za czterysta koron dożywotni strach.
Chyba nie powinna wierzyć w słowa tej kobiety. Wróżka zachowała się bardzo
nieprofesjonalnie. Przecież tragiczne informacje powinna zachować dla siebie.
Prawdopodobnie w ogóle nie potrafiła zaglądać w przyszłość. Klara wielokrotnie
uspokajała się tym, że z pewnością dała się nabrać oszustce, lecz mimo to obawy
zapuściły w niej korzenie i bynajmniej nie słabły – wręcz przeciwnie. Czasem,
kiedy Klara długo nie musiała nigdzie jechać autem, zapominała o strachu, ale gdy
tylko siadała za kierownicą lub na fotelu pasażera, przerażenie wracało z pełną
mocą.
Teraz też drapało ją w klatce piersiowej, jakby ktoś opuszkiem palca łaskotał ją
od środka pod żebrami. Ale nie miała wyboru – musiała tę fobię pokonać.
Zaprosiła matkę na wycieczkę, więc nie może oczekiwać, że będzie się z nią tłukła
za Pragę pociągiem.
Auto Julii zostało w garażu, a Klara wsiadła do jasnoniebieskiej skody, którą
kupiła za pożyczone pieniądze Piotrowi. Jeśli już musiała jechać samochodem,
czuła się bezpieczniej, gdy kierowała. Miała wrażenie, że dzięki temu przynajmniej
w jakimś stopniu decyduje o swoim losie.
Wąska jezdnia wiła się przez dębowy las. Trawa była jeszcze zielona jak
w lecie, ale korony drzew już kwitły nasyconymi odcieniami czerwieni,
pomarańczu i żółci. Grube gałęzie tworzyły nad drogą sklepienie, a na asfalcie
pobłyskiwały plamki słonecznych promieni. Klara skręciła w leśną drogę, ciągnącą
się wzdłuż zaniedbanego sadu jabłkowego. Gdzieniegdzie z pni sterczały suche
badyle i niczym czarne ręce z rozczapierzonymi palcami pięły się ku niebu. Żywe
gałęzie pod ciężarem czerwono-żółtych jabłek uginały się prawie do ziemi, a przy
każdym powiewie wiatru spadały z nich liście. Klara opuściła szybę i głęboko
wciągnęła słodkawy zapach gnijących w trawie owoców. Julia obok niej ożyła.
Klara wiedziała, że jej matka uwielbia wyludnione miejsca sprzyjające
kontemplacji – zarośnięte ogrody, opuszczone budynki, ruiny starych domów bez
dachów, okien i drzwi, gdzie można było wejść i szukać resztek cudzych żyć
w stertach gruzów i zniszczonych mebli. Klara nie rozumiała upodobania matki –
jej takie miejsca wydawały się depresyjne.
– No to jesteśmy.
Milczały przez całą drogę. Matka obserwowała jesienne krajobrazy, a Klara
z wdzięcznością zanurzyła się we własne myśli. Teraz nadszedł czas, by wyjaśnić,
dlaczego tu przyjechały. Ale Klara nie chciała się z tym śpieszyć. Przecież od
wyniku dzisiejszych negocjacji, jak w duchu nazywała wyjazd w góry nad
Mniszkiem pod Brdami, może zależeć cała jej przyszłość.
– Znasz to miejsce? Kiedyś przywiózł mnie tu… – Klara chciała dodać: mój
były chłopak, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Jej życie miłosne to nie
sprawa matki.
– Nigdy tu nie byłam.
– Możemy przejść przez sad, a potem wejść na szczyt. Jest tam ładny widok na
dolinę Berounki. Nie ma mgły, więc może zobaczymy nawet Karlsztejn.
– Jak chcesz.
Julia tonem swojego głosu dała jasno do zrozumienia, że przyjechała tu
niechętnie i pod przymusem. To zdenerwowało Klarę. Dlaczego matka wciąż jest
wobec niej taka chłodna? Czy naprawdę nie potrafi odpowiedzieć inaczej niż
jednym lub dwoma słowami? Klara wściekle wyszarpnęła kluczyk ze stacyjki,
wysiadła z auta i trzasnęła drzwiami.
Szły po wąskiej, bagnistej ścieżce. Z przodu Klara w drogich, srebrzystych
kaloszkach ze sztucznym futerkiem, a za nią Julia w solidnych butach górskich.
Niebo było bladoniebieskie, jesienne słońce kłuło w oczy, a powietrze pachniało
dymem – działkowicze z pobliskich ogródków palili zgrabione liście. Klara nie
mogła pozbyć się uczucia, że tę chwilę już kiedyś przeżyła, że cofnęła się w czasie,
jakby przewinęła kasetę video i znów oglądała dobrze znane ujęcia. Ale może to
jesienna przyroda przypomniała jej dawną wycieczkę, na którą wybrała się z matką
na przełomie października i listopada jakieś dwadzieścia lat temu. Michał leżał
wtedy w szpitalu ze szkarlatyną, a ojciec wybiegł z domu po tym, jak
demonstracyjnie rozrzucił po wszystkich pomieszczeniach zawartość swojej szafy.
Zdenerwowało go, że matka nie ułożyła wypranej bielizny w kominy. Julia wtedy
nie płakała, nie klęła ani nie próbowała sprzątać. Spakowała do plecaka kanapki,
wzięła Klarę za rękę i zaprowadziła ją na dworzec. To był prawdopodobnie
najpiękniejszy dzień, jaki razem przeżyły. Dlaczego nigdy tego nie powtórzyły?
Czy mogą dziś wrócić do tamtego porozumienia dusz?
„Raczej nie" – stwierdziła Klara. Julia wyglądała na zmartwioną i wydawało
się, że chce mieć tę wycieczkę jak najszybciej za sobą. Kiedy zaczęły wchodzić na
strome zbocze, dyskretnie spojrzała na zegarek i cicho westchnęła.
Klara zebrała w sobie odwagę na zadanie pierwszego pytania i wzięła głęboki
oddech.
– Myślisz, że mogłabyś dla mnie…
– Poczekaj. – Julia zatrzymała się i zaskakująco stanowczym gestem uciszyła
córkę wyciągniętą dłonią. – Najpierw będę mówić ja. To ważne.
Klara zmarszczyła brwi niezadowolona.
– Obiecałaś, że mnie wysłuchasz.
– I zrobię to. Ale najpierw muszę cię o coś spytać. Klaro, chodzi o coś bardzo,
bardzo ważnego.
– O co, na Boga?
– O to morderstwo w lasku.
Klara postawiła oczy w słup.
– Jasne. Nie będę chodzić sama w nocy do lasu. Nie dam się udusić ani
zgwałcić. Zadowolona?
– Nie. – Julia chwyciła ją obiema rękami za ramiona, jak miała w zwyczaju,
gdy chciała powiedzieć coś istotnego. – Uświadomiłam sobie… To znaczy,
wiedziałam o tym przez cały czas, tylko wcześniej nie dotarło do mnie, jak ważne
to może być… – Zawiesiła głos. – Ta zamordowana dziewczyna wyglądała
dokładnie tak jak ty, Klaro.
Klara zbladła. Rozchyliła wargi, jakby chciała jakoś zareagować, ale nie
wydobyła się z niej ani głoska.
– Co możesz mi na ten temat powiedzieć?
– Ja? – Klara wytrzeszczyła oczy. – A co mogłabym powiedzieć?
– Pomyśl, Klaro. Była do ciebie podobna. Zanim spotkała mordercę, wyszła
z mojego domu. Z domu, w którym jesteś zameldowana, w którym ktoś mógł cię
szukać, czekać na ciebie, chcieć od ciebie… nie wiem czego! Raczej ty powinnaś
wiedzieć. – Julii histerycznie zawibrował głos. – Mów wreszcie! Wspominałaś, że
masz długi. Na pewno pożyczałaś pieniądze tylko od banków? Nie wplątałaś się
w coś z jakimiś… podejrzanymi ludźmi? Wyprowadziłaś się tak nagle… Nie
uciekasz przed nikim? Nikt ci nie groził? Czy morderca mógł myśleć, że zabija
ciebie?
Klara się skrzywiła. Na jej twarz powoli zaczęły powracać kolory, ale wargi
wciąż drżały.
– Oczywiście, że nie. To kompletna bzdura! Dlaczego ktoś… Ty chyba
naprawdę zwariowałaś!
– Boję się o ciebie. Nie możesz mi się dziwić, jestem twoją mamą.
Tym razem na twarzy Klary pojawiła się jawna pogarda.
– Dzięki za informację.
Strząsnęła z ramion ręce matki i ruszyła po ścieżce pod górę. Ta wycieczka nie
mogła zacząć się gorzej. Zamierzała poprosić matkę o dużą przysługę, ale zanim
zdążyła wypowiedzieć pierwszą prośbę, pokłóciły się. Naprawdę ostatnio
prześladuje ją pech.
Dopiero po chwili, po kilkuset metrach wspinaczki w milczeniu, Klara
ponownie zastanowiła się nad znaczeniem matczynych słów. Na myśl o tym zbiegu
okoliczności przeszły ją ciarki.
– Słuchaj, mamo… Ta dziewczyna naprawdę wyglądała tak jak ja?
Julia nawet nie musiała odpowiadać. Jej zmartwione spojrzenie mówiło
wszystko.
Zegar z wahadłem w pokoju dziennym Julii wybił godzinę trzecią, a Piotr wyłączył
telewizor. Cieszyło go, że te dwie wyjechały – przynajmniej nie musiał przez cały
dzień ukrywać się na poddaszu, gdzie śmierdziało stęchlizną i gdzie ciągle potykał
się o nierozpakowane kartony. Nie podobało mu się, że Klara tak nagle opuściła
swoje mieszkanie i przeprowadziła się do matki. Wyjaśniła mu, że pokłóciła się
z właścicielem, wypowiedziała umowę, a teraz szuka nowego, lepszego
mieszkania. Dopóki go nie znajdzie, będzie mieszkać u Julii. „Tylko tego mi
brakowało. Teściowej na karku" – pomyślał. Poszedł do kuchni po coś do jedzenia.
To dziwne, że wszystko w tym domu jest tak zaniedbane, skoro ojciec Klary
posiada ogromny majątek. Prawdopodobnie rozwiódł się z Julią Keller już dawno
i nie widzi powodu, by wspierać byłą żonę finansowo. Piotr doskonale go rozumiał.
Gdyby on był bogaty, też bardzo by uważał, w kogo inwestuje swoje pieniądze.
Często się zastanawiał, dlaczego Ludwik Keller nie kupił Klarze mieszkania.
Dla Piotra byłoby to zdecydowanie wygodniejsze rozwiązanie niż ciągłe
wynajmowanie. Pomyślał, że jeśli Klara miałaby mieszkanie własnościowe, może
nawet zacząłby myśleć o ślubie. Jeśli dobrze się orientuje, po dziesięciu latach
małżeństwa automatycznie stałby się właścicielem połowy majątku, który Klara
posiadała przed ślubem.
W lodówce znalazł zaskakująco drogie jedzenie: holenderską goudę, oryginalną
węgierską kiełbasę, zielone i czarne oliwki oraz słone irlandzkie mięso. Mlasnął
z uznaniem. Wprawdzie Julia Keller ma zaniedbany dom, ale na jedzeniu
najwyraźniej nie oszczędza. Smakoszka. Zajrzał do spiżarni, gdzie odkrył jeszcze
puszkę suszonych pomidorów w zalewie i dwie butelki bordeaux. Trochę dużo tych
luksusowych przysmaków jak na to, że w tym domu mieszka samotna kobieta!
Zauważył, że wszystkie opakowania są nienaruszone, a jedzenie nietknięte. Może
Julia szykuje zapasy na jakąś imprezę. Piotr wahał się przez kilka sekund, a potem
zaniósł jedzenie na stół i wyjął z chlebaka pół bochenka. Przecież te dwie nie mogą
oczekiwać, że będzie tu przez cały dzień siedział o suchym pysku! Jeśli Julia
spodziewa się wieczorem gości, może kupić nowe jedzenie. Nawet do głowy mu
nie przyszło, że to raczej on powinien pójść do sklepu. Po pół roku z Klarą
przyzwyczaił się, że o jedzenie nie trzeba się martwić, bo samo po prostu
materializuje się w lodówce.
Kiedy zjadł całe opakowanie sera, pół słoika zielonych oliwek i kawałek
kiełbasy, odłożył to, co zostało, do lodówki i zaczął zastanawiać się nad jakąś
rozrywką na resztę popołudnia. Może jednak pojechałby do szkoły? Zdążyłby
jeszcze na ostatni wykład, a potem mógłby wpaść do biblioteki. Jeśli nie chce
ryzykować, że wyrzucą go z uniwersytetu, powinien w tym tygodniu skończyć
przynajmniej jedną z trzech zaczętych prac zaliczeniowych.
Lecz zamiast zacząć się ubierać, podszedł do okna i spojrzał na ogród. Kiedy
wyobraził sobie, jak wsiada do przegrzanego tramwaju, a potem szuka miejsca
w przepełnionej sali wykładowej, ogarnęło go zmęczenie. O wiele wygodniej było
zostać w domu i zabijać czas gapieniem się! W wysokiej trawie spostrzegł dobrze
wykarmionego kota z błyszczącym futrem i obserwował, jak zwierzę leniwie
przedziera się przez przerośnięte krzaki. Mógł mu tylko pozazdrościć
bezproblemowego życia, wolnego od wszelkich kłopotów egzystencjalnych. Ktoś
codziennie napełnia mu miskę jedzeniem, głaszcze go i rozściela ciepłe posłanie,
by kot mógł w pełni poświęcić się swoim kocim rozrywkom. Piotr też chciałby
ułożyć sobie życie w ten sposób.
Kiedy tylko postanowił, że zostanie w domu, znów zaczął się nudzić.
Przesuwał wzrok po białych ścianach pokoju. Tynk zszarzał, miejscami zaczynał
się kruszyć. „Brakuje tu męskiej ręki" – pomyślał Piotr, ale nawet nie przyszło mu
do głowy, żeby pomalować pomieszczenie. Dlaczego miałby inwestować czas
i energię w cudzą nieruchomość? Podszedł do ściany i zaczął po kolei przyglądać
się obramowanym grafikom i obrazom olejnym, jakby był w galerii. Wszystkie
wydawały mu się wprost ohydne. Gdyby kiedyś Klara odziedziczyła ten dom po
matce (przyjemna wizja!), Piotr wyrzuciłby wszystkie te starocie i kiczowate
obrazy. Kupiłby nowoczesne wyposażenie w IKEA, a na ścianach powiesiłby
plakaty w antyramach.
Zaczął bawić się myślą, że willa przy ulicy Krokusowej należy do niego. Nie
było to przecież nierealne. Gdyby ożenił się z Klarą, pewnego dnia byłby tu panem.
Julia nie jest już najmłodsza. Jej drugi potomek, syn Michał, od lat żyje w Paryżu,
ma dziecko z jakąś hinduską i nie zamierza na stałe wracać do Czech. Któż inny niż
Klara ze swoją rodziną miałby zamieszkać tu po śmierci Julii?
W przedpokoju zadzwonił telefon. Piotr nie odebrał, ale z ciekawością podszedł
do otwartych drzwi i słuchał, jak głos dzwoniącej osoby nagrywa się na sekretarkę.
– Julio, dziś będę trochę później – oświadczał męski głos. – Przyjmiesz ode
mnie drobne przeprosiny?
Znajomy Julii nie przedstawił się i nie pożegnał. Piotr nie rozumiał tej
wiadomości. Jakie przeprosiny? Może to właśnie dla tego mężczyzny przeznaczone
było jedzenie w lodówce i w spiżarni?
Piotr wrócił do pokoju dziennego, stanął pośrodku i przesuwał wzrok po
witrynach i szufladach mebli z masywnego dębu. Na półkach za szkłem stały bez
ładu i składu szlifowane kieliszki do wina, whisky i szampana, serwis do herbaty
z kruchej porcelany i osiem lub dziewięć kruchych porcelanowych figurek. Piotr
odsunął szkło i wyciągnął jedną z nich. Była to tancerka z archaiczną fryzurą,
anielską twarzyczką i plisowaną sukienką. Rosenthal A.G. – przeczytał Piotr pod
spodem, ale nic mu to nie mówiło. Kiedy Klara odziedziczy dom, wszystkie te
bezsensowne stare rupiecie powędrują do kosza na śmieci.
Bez namysłu pociągnął za żelazny uchwyt jednej z szuflad i otworzył ją.
W środku znajdowały się leki. Zajrzał do kolejnej i tym razem trafił na pudełko
starych fotografii. Czy dałoby się sprzedać je w antykwariacie? Trzecia szuflada
była zamknięta. Piotr wzruszył ramionami i zamierzał odwrócić się od mebla, gdy
nagle w jednej z filiżanek w witrynie spostrzegł kluczyk. Bez wątpienia będzie
pasował do strzeżonej szuflady. „Głupia kryjówka" – pomyślał. Dlaczego ludzie
tak często zamykają szuflady i szafki, a klucz odkładają tuż obok, najlepiej na
dobrze widocznym miejscu? Ostrożnie wyjął klucz i wsunął go do zamka. Pasował.
Ciekawe, czego Julia tak strzeże? Oszczędności?
Trochę go rozczarowało, że w szufladzie znalazł tylko podniszczone drewniane
pudełko pełne ohydnej starej biżuterii, wycinki z gazet i zapisane kartki. Wyciągnął
szkolny zeszyt i otworzył go na pierwszej stronie, zapełnionej pośpiesznym,
niedbałym pismem. Zaczął czytać.
Wyspa Belle-Île, Bretania, Francja, 20 czerwca 1975
Najgorszy dzień jej życia zaczął się całkiem normalnie.
Malowała się przed lustrem. Podkreśliła powieki czarną kreską, rzęsy obciążyła
trzema warstwami tuszem, a wargi wypełniła ceglastoczerwoną szminką, którą
tydzień wcześniej kupiła sobie z rozrzutności na paryskim dworcu Gare de l'Est.
Stanęła bokiem do lustra i uśmiechnęła się na widok swojej szczupłej sylwetki
w brązowych spodniach z kantem i białej tunice. Wyglądała dokładnie tak, jak
chciała: efektownie, a jednocześnie naturalnie. W tym stroju mogła…
Znudzony zamknął zeszyt. Najwyraźniej to jakieś opowiadanie. Wiedział, że matka
Klary pracuje jako dziennikarka. Może oprócz artykułów pisze też książkę. Piotr
lubił czytać, ale wyłącznie powieści fantastyczno-naukowe, które umożliwiały mu
upragnioną ucieczkę z realnego świata. „Szkoda czasu na romantyczne bzdury dla
bab" – pomyślał i odłożył zeszyt na miejsce.
Odsunął na bok wycinki z gazet, których treść również go nie interesowała,
i wyciągnął z szuflady matową plastikową teczkę schowaną na spodzie szuflady.
Na białej karteczce ktoś napisał niebieskim atramentem: Ubezpieczenie na życie.
– No proszę, nareszcie coś ciekawego – skomentował Piotr zaskakujące
odkrycie. Nigdy by nie przypuszczał, że zaniedbana i na pierwszy rzut oka biedna
Julia wyrzuca pieniądze na ubezpieczenie na życie. Pięć minut później jego
zdziwienie się spotęgowało. Z umowy wynikało, że Julia płaci co miesiąc
zaskakująco wysoką kwotę, by jej dzieci, Klara i Michał, dostały po jej śmierci po
pół miliona koron.
– Pięćset tysięcy dla Klary – wyszeptał Piotr. – I do tego ten dom. Skąd Julia
bierze pieniądze na to ubezpieczenie? Przecież to musi pochłaniać olbrzymią część
jej wypłaty!
Odłożył teczkę do szuflady i mlasnął z zadowoleniem. Jeśli wziąć jeszcze pod
uwagę, że Klara odziedziczy kiedyś wielki majątek po bogatym ojcu, przed
Piotrem rysuje się obiecująca przyszłość. Chodzi z dobrze zabezpieczoną kobietą,
więc bieda mu nie grozi. Dobrze sobie wybrał.
ROZDZIAŁ 10
U schyłku popołudnia Julia zrobiła sobie kawę i usadowiła się w swoim ulubionym
fotelu z Panem Ministrem na kolanach. Podniosła filiżankę z delikatnie
pomalowanej podstawki, ale zanim przyłożyła ją do ust, niechcący wylała kilka
kropel na futro kota. Trzęsły się jej ręce – jasny dowód na to, że wycieczka z Klarą
zdenerwowała Julię bardziej, niż chciałaby przyznać.
Nie chodziło nawet o to, że się pokłóciły – to zdarzało się już wiele razy. Julii
nie dawało spokoju coś innego, czego niestety nie potrafiła dokładnie określić. Nie
mogła pozbyć się wrażenia, że w mijającym właśnie popołudniu coś nie gra. Tylko
co?
W duchu po raz kolejny przewijała sobie to, co stało się w Brdach.
Kiedy Klara dowiedziała się, że zamordowana dziewczyna była do niej podobna,
zbladła. Julia mogłaby przysiąc, że na przedramieniu córki widziała gęsią skórkę.
– Klaro, bądź ze mną szczera. Jestem twoją mamą, pomogę ci. Boisz się kogoś?
– spytała miękkim głosem.
– Oczywiście, że nie!
– Będzie chciał z tobą porozmawiać inspektor, który prowadzi śledztwo
w sprawie tego morderstwa. Nazywa się Bergman.
Klara stanęła. Złość wykrzywiła jej twarz. Nagle wyglądała bardzo brzydko.
– Chyba nie mówisz poważnie! Nasłałaś na mnie gliny? Chyba zwariuję!
Jakbym miała mało problemów.
Kiedy prychnęła, przez szparę między przednimi zębami wyleciała jej ślina
i zwisała z dolnej wargi. Zniesmaczona Julia od wróciła wzrok, ale natychmiast
poczuła wstyd z powodu swojej reakcji i znów spojrzała na Klarę. Jak to możliwe,
że czuje obrzydzenie wobec własnej córki? Czy innym matkom też się to zdarza?
Przecież bez wątpienia kocha Klarę. W przeciwnym razie nie bałaby się o nią tak
bardzo.
– Nikogo na ciebie nie nasłałam. Po prostu się martwię, więc powiedziałam
policji wszystko, co przyszło mi do głowy w związku z tą dziewczyną. Chodziło mi
tylko o twoje bezpieczeństwo.
– Świetnie. Bardzo ci dziękuję.
Długo szły w milczeniu, Klara wściekła, a Julia zamyślona. Dopiero gdy
zbliżały się do szczytu, Julia postanowiła ponownie odezwać się do Klary.
– Twoja kolej. Teraz mów ty. Dlaczego mnie tu zaciągnęłaś? Czego ode mnie
potrzebujesz? Czy chodzi o długi?
– W pewnym sensie. – Klara zmieniła wkurzoną minę na lekko lizusowski
uśmiech.
Julia pokręciła głową.
– Dwieście pięćdziesiąt tysięcy! Naprawdę napożyczałaś aż tyle? Posłuchaj,
możemy umówić się tak, że będziesz u mnie mieszkać, dopóki wszystkiego nie
spłacisz. Nie musisz dokładać się do rachunków. To wszystko, co mogę dla ciebie
zrobić. Już kilka razy ci mówiłam, że nie mam…
– Mamo, w porządku. Nie chcę, żebyś spłacała moje długi. Muszę to zrobić
sama. Wypiję to piwo aż do dna. Może to będzie dla mnie dobra nauczka. – Przy
ostatnich słowach zaśmiała się smutno.
– W takim razie czego ode mnie chcesz? I dlaczego musimy rozmawiać o tym
tutaj? Zachowujesz się, jakbyś chciała powierzyć mi tajemnicę państwową.
– W domu mógłby nas usłyszeć Piotr.
Julia zmarszczyła brwi.
– A to byłaby taka tragedia?
– Tak, bo chcę z tobą porozmawiać o czymś, co go dotyczy. Zrobiłam straszne
głupstwo. Powiedziałam mu, że jestem bogata.
– Co?
– Kiedy się poznaliśmy, byłam pijana. Opowiadałam bzdury. Przechwalałam
się. Zmyśliłam, że ojciec ma kasy jak lodu i że co chwilę posyła mi mnóstwo
pieniędzy.
– No i?
– Nie rozumiesz? Wmówiłam facetowi, którego kocham, że mój tata jest
przedsiębiorcą i ma na koncie miliony.
– Ludwik? Przedsiębiorcą? – Julia zaśmiała się głośno. Wachlarzyki
zmarszczek w kącikach jej oczu pogłębiły się, ale mimo to wyglądała młodo, jakby
śmiech odbierał jej wiele lat.
– Powinnaś pisać książki, Klaro. Masz fantazję jak Agatha Christie. Boże, jak
mogłaś komuś powiedzieć coś tak głupiego? Nawet gdyby twój ojciec się
wzbogacił, co nigdy się nie stanie, wciąż przysyłałby ci na gwiazdkę przecenione
książki i w życiu nie zobaczyłabyś od niego ani grosza.
– Piotr wciąż w to wierzy – powiedziała Klara.
– Co? – Julia się zatrzymała. – Przecież chodzisz z nim pół roku! Przez cały ten
czas go okłamujesz?
– Wiem, że to błąd. Nie musisz robić mi kazania.
– Nie przedstawiłaś go Ludwikowi? – Julia przypomniała sobie męża w jego
nieodłącznych luźnych szarych spodniach i koszuli z dużym kołnierzem, które po
raz ostatni były modne w latach osiemdziesiątych. Gdyby Piotr go zobaczył,
natychmiast zrozumiałby, że ten mężczyzna może zarabiać duże pieniądze jedynie
w snach.
– Nie.
– Piotr nie chciał go poznać?
– Właściwie to nawet nie. Twierdzi, że chodzi ze mną, a nie z moimi krewnymi.
Nie interesujecie go.
– Nie interesujemy go? – powtórzyła Julia z niedowierzaniem.
– Nie.
– A jego rodzice? Wiesz coś o nich? Czy oni ciebie też nie interesują?
– Nie żyją. Nie rozmawiamy o nich. Piotr urodził się, gdy byli już starzy.
Odziedziczył po nich jakąś straszną ruderę na wsi, którą natychmiast sprzedał
i puścił pieniądze w obieg.
– Dlaczego wmówiłaś mu taką bzdurę? – Julia podejrzliwie zmrużyła oczy.
– Na początku podobało mi się udawanie kogoś, kim nie jestem. Dobrze się
bawiłam. Traktowałam to jak rolę w filmie. Przecież wiesz, że kiedyś chciałam być
aktorką. Czegoś się nauczyłam na tych wszystkich kółkach teatralnych. – Zaśmiała
się. – Grałam bogatą dziewczynę. Człowiek szybko przyzwyczaja się do luksusu.
Podjeżdżasz na stację benzynową i wydajesz na alkohol i słodycze więcej, niż
zarobiłaś przez cały dzień. Przynajmniej przez chwilę możesz sobie wyobrażać, że
to twoje prawdziwe życie i że naprawdę masz mnóstwo kasy. – Spojrzała na matkę
z boku. – Rozumiesz, co mam na myśli?
Julia wyglądała na zaskoczoną.
– Chyba tak.
– To dlaczego masz taką dziwną minę?
– Nie mam dziwnej miny. Po prostu nie wiedziałam, że pieniądze są dla ciebie
takie ważne.
– Nie są dla mnie takie ważne. Próbuję ci wyjaśnić, jak wpakowałam się w te
długi. To była zabawa. Myślałam, że będę z Piotrem chodzić tylko przez kilka
tygodni. Boże, przecież on jest osiem lat młodszy ode mnie! Byłam pewna, że
szybko się mną nacieszy i odejdzie.
Julii nie umknął gorzki ton głosu Klary. Przeraziło ją, że córka tak mało
w siebie wierzy.
– Kiedy zrozumiałam, że Piotr traktuje mnie poważnie, było już za późno, by
się przyznać. Co mam teraz zrobić? Posadzić go na tapczanie, nalać mu piwa
i powiedzieć, że przez ostatnie pół roku go okłamywałam?
– Im szybciej się przyznasz, tym lepiej.
– Wiem. Ale muszę to zrobić mądrze. Powiem Piotrowi, że firma taty
zbankrutowała i nie dostanę już żadnych pieniędzy. To wyjaśni, dlaczego nagle
jestem taka biedna. Dzięki mieszkaniu u ciebie nie będę płacić za czynsz
i stopniowo pospłacam długi. Zmienię się, mamo. Będziesz mnie kryć? Proszę!
– Dlatego mnie tu przywiozłaś?
– Musiałam ci o tym powiedzieć, skoro u ciebie mieszkamy. Będziesz
codziennie widywać się z Piotrem. Na pewno będziecie rozmawiać. Mogłoby się
wydać, że tata pracuje w urzędzie skarbowym. Boże, to byłaby katastrofa! – Klara
zaśmiała się zduszonym głosem, ale Julia do niej nie dołączyła. – Wiesz, jak się
bałam, kiedy się wprowadziliśmy? Robiłam wszystko, żebyś ani na chwilę nie
została z Piotrem sama.
– Jak wyjaśniłaś mu, że się do mnie wprowadzasz? Bogate panny raczej nie
mieszkają u swoich matek.
– Powiedziałam, że pokłóciłam się z właścicielem mieszkania i że mnie z niego
wyrzucił. Piotr myśli, że to tylko sytuacja tymczasowa, dopóki nie znajdę czegoś
lepszego. Jak widzisz, na wszystko znajdę wymówkę. Jestem mistrzynią kłamania
– dodała Klara cierpko. – Sama już czasem nie wiem, co jest prawdą, a co
zmyśliłam.
Julia schyliła się po źdźbło suchej trawy i teraz rozgryzała je zębami.
– Nie podoba mi się to, Klaro. Powiedz Piotrowi, jak to było, od początku. Jeśli
zostaniecie razem, kiedyś spotka się z Ludwikiem i wtedy wyda się, że go
okłamałaś. Potrafisz sobie wyobrazić konsekwencje?
– Nie widziałam ojca od dwóch lat. Gdzie mieliby się spotkać? – Na przykład
na waszym ślubie?
– Tam go nie zaproszę. Nie dogadujemy się. Nienawidzę go. Nigdy nie
wybaczę mu tego, jak cię traktował.
– Nie przesadzaj.
– Nie przesadzam. Maltretował cię. Ile było tych scen, popychań? Czytałam
mnóstwo artykułów o tym, jak wygląda przemoc domowa. U nas ona się działa.
A ja byłam przy tym, mamo.
Julia miała obojętną minę.
– Przestań. Po prostu wyznaj Piotrowi prawdę. Nie możesz budować związku
na kłamstwie. – Julia zawiesiła głos, bo zrozumiała, że ona popełniła ten sam błąd.
Okłamała przyszłego męża, Ludwika, w sprawie dużo ważniejszej niż sytuacja
finansowa przyszłego teścia. Okłamała go w sprawie na wagę życia…
Klara nie zauważyła zamyślenia matki. Skupiała się na własnej rozpaczy.
– Ale Piotr mnie zostawi. Mamo, ja jestem po trzydziestce! Chcę mieć dzieci!
A wszyscy porządni faceci są pozajmowani. Jeśli chodzi o związki, przespałam
odpowiedni moment. Nie chcę zostać sama i pocieszać się karmieniem kotów jak
ty.
– Może tak byłoby dla ciebie lepiej – szepnęła Julia niemal bezgłośnie. Na myśl
o zwierzętach zaczęła żałować, że rano nie zdążyła sprawdzić, czy w ogrodzie
pojawiła się nowa pułapka. Wystawiła tylko miski z karmą i wyjechała. Ale cóż
zrobić, teraz ma na głowie dużo ważniejsze problemy niż tropienie złodzieja kotów.
Znów szły w milczeniu. Z mgły wyłonił się piękny dzień, dojrzałe dzikie róże
wdzięczyły się ku ultramarynowemu niebu, a w miejscach osłoniętych od wiatru
słońce grzało jak w lecie. Julia zaczynała trochę się odprężać, gdy nagle przez
głowę przemknęła jej niepokojąca myśl. Stanęła, a zaskoczona Klara wpadła jej na
plecy. Julia chwyciła ją za ramiona.
– Skoro masz długi, to dlaczego nie sprzedasz auta?
Dziewczyna poczerwieniała.
– Należy do Piotra. Przecież wiesz, jak nie lubię kierować. Nie chciałabym
mieć swojego auta.
– Skąd wziął pieniądze na taki wóz? Myślałam, że jeszcze studiuje.
– Inwestuje na giełdzie – odpowiedziała Klara, ale nie spojrzała matce w oczy
i poczerwieniała.
– Na Boga, Klaro! Byłam pewna, że nie jesteś tak głupia, by wyrzucić setki
tysięcy na buty i torebki, ale pomyliłam się. Jesteś jeszcze głupsza. Czy tobie nigdy
nie przyszło do głowy, że ten człowiek po prostu cię wykorzystuje?
– Nie. Kocha mnie. Twierdzi, że jestem dla niego bardzo ważna i że mnie
potrzebuje. – Klara spojrzała na matkę z ukosa. – Od ciebie nigdy niczego
podobnego nie słyszałam.
Weszły na szczyt wzgórza. Drzewa były tu rzadsze, trawę wyparły gołe skały,
a ścieżka kończyła się na skraju przepaści. Spojrzenie w dół przypomniało Julii
inne urwisko, skalisty morski brzeg, na którym stała trzydzieści jeden lat temu, ale
odgoniła to wspomnienie, zanim gardło zdążyło zacisnąć się z żalu. Nie, na pewno
nie będzie o tym myśleć. Nie teraz. Gdyby tylko potrafiła wymazać tę okropną
chwilę z pamięci!
Próbowała skupić się na krajobrazie – lesie sosnowym i błyszczącej wstążce
rzeki wijącej się głęboko w dolinie. Na przeciwległym zboczu z mglistych oparów
wyłaniała się kanciasta wieża Karlsztejna. Ciszę rozcięło trąbienie pociągu
pośpiesznego, pędzącego gdzieś poza zasięgiem wzroku na trasie Praga – Pilzno.
Julia się uśmiechnęła: tym razem odegnała złe wspomnienia z zaskakującą
łatwością.
Kątem oka spojrzała na córkę, na jej mocno pomalowaną twarz i nieudolnie
maskowane kręgi pod oczami. Klara była ładna, ale ostatnio schudła, twarz miała
obsypaną pryszczami, a modnie ostrzyżone włosy – brudne. Julia zauważyła tę
zmianę już kilka miesięcy temu, ale dopiero teraz zrozumiała, co się stało.
Najwyraźniej z powodu długów radość została wyparta z życia jej córki przez
zmęczenie i otępienie. Julia znała ten stan umysłu, choć sama nigdy nie miała
problemów finansowych. Takie samo poczucie beznadziei potrafi wywołać
nieudane małżeństwo i świadomość ponurej przyszłości, tak odmiennej od
wymarzonego życia.
– Nie potrafisz sobie wyobrazić, jakie to jest straszne – szepnęła Klara.
– Te długi? – Julia w geście zrozumienia położyła córce dłoń na przedramieniu.
Może to będzie pierwszy krok do ich zbliżenia…
– Nie! Straszna jest świadomość, że nie mogę sobie niczego kupić. Niczego!
Wyobrażasz sobie, jak cierpię, gdy przechodzę w mieście obok sklepów? Wolę
siedzieć w domu, by nie patrzeć na te wszystkie rzeczy, których nie mogę mieć.
Przez ostatnie pół roku przywykłam do tego, że żyję jak człowiek, mamo, nie jak
żebrak. A nagle nie stać mnie nawet na koszulkę za trzysta koron! Życie bez
pieniędzy jest… do niczego. Piotr ma rację.
Matka odsunęła rękę.
– Nie, nie ma. A ty powinnaś od niego odejść. Całkowicie zmienił ci hierarchię
wartości, nie widzisz tego? Jesteś ładną i mądrą dziewczyną, Klaro. Zacznij
wreszcie myśleć o sobie! – Lecz kiedy tylko Julia wypowiedziała te słowa,
zrozumiała, jak absurdalnie brzmi ta rada w jej ustach. Dlaczego córki tak często
popełniają te same błędy co ich matki? Julia długimi latami trwała w związku,
który ją niszczył. Szkoda, że przed ślubem z Ludwikiem nikt nie wygarnął jej tak,
jak ona teraz Klarze. – Ten człowiek nie kocha ciebie, tylko kłamstwa, których mu
naopowiadałaś. Po co miałabyś z nim dalej żyć? Podaj mi jeden sensowny powód.
– Podam ci je nawet dwa. Piotr mnie kocha, a ja chcę mieć dzieci. Jak
najszybciej. Nie mam ochoty szukać kolejnego faceta. Jasne, przyznaję, że
popełniłam kilka błędów. Dwa błędy. Nie powinnam była go okłamywać
i pożyczać tylu pieniędzy. Ale naprawię to. Ciebie proszę o jedną, jedyną rzecz.
Kryj mnie. Nie musisz okłamywać Piotra. Wystarczy, że nie będziesz zaprzeczać
moim słowom. Nie może się dowiedzieć, że tata pracuje w skarbówce i jest bez
grosza. To by mnie zniszczyło.
To był trudny wybór. Lecz Julia miała wrażenie, że wie, która decyzja jest
właściwa. Sama skomplikowała sobie swoje życie z powodu mężczyzny – czy
dokładniej mówiąc: z powodu dwóch mężczyzn – i nie chciała, by córka poszła
w jej ślady.
– Nie, Klaro. Nie będę cię kryć. Nie mam na to nerwów. Powiedz Piotrowi, że
twój ojciec jest biedny jak mysz kościelna. Jeśli chcesz, mogę załatwić to za ciebie.
Kiedyś mi za to podziękujesz.
– Dobra. – Twarz Klary była biała, jakby pod skórą nie płynęła ani kropla krwi.
– Boże, co za dzień! Nasyłasz na mnie gliniarzy z powodu jakiejś uduszonej
dziewczyny, a potem chcesz jeszcze przegonić mi chłopaka. Jaka ja jestem głupia,
że nie trzymałam języka za zębami! Coś ci powiem. Jeśli będziesz się mieszać
między nas, jeśli zrobisz coś głupiego, a Piotr mnie opuści, nie zamienię z tobą do
śmierci ani słowa!
– Opuści cię tak czy inaczej, kiedy przestaniesz mu kupować rzeczy.
Z powrotem w dolinę wracały w milczeniu.
Rozmowa z Klarą była nieprzyjemna, ale Julia wciąż nie mogła zrozumieć,
dlaczego tak ją zaniepokoiła. Coś się nie zgadzało, coś zgrzytało, tylko co?
Odłożyła filiżankę i zaczęła drzemać w fotelu. Odpowiedź przyszła w stanie
połowicznego czuwania, gdy Julia była odprężona i pozwoliła myślom płynąć
swobodnie. „Nasyłasz na mnie gliniarzy z powodu jakiejś uduszonej dziewczyny"
– powiedziała Klara. Skąd wie, że ta dziewczyna została uduszona? Julia była
pewna, że ona nic takiego jej nie powiedziała. Sama nie wiedziała, w jaki sposób ta
biedaczka straciła życie. Możliwe, że sąsiedzi rozmawiają o tym morderstwie i po
okolicy rozniosły się szczegóły, które jeszcze nie dotarły do uszu Julii. „Muszę
spytać o to Klarę" – obiecała sobie, zanim zasnęła.
ROZDZIAŁ 11
Sen w fotelu przerwało Julii bicie zegara z wahadłem. Kiedyś go lubiła, ale
w ostatnich dniach jego dźwięk raczej ją denerwował, niż cieszył. Najchętniej od
razu położyłaby się do łóżka, ale wiedziała, że to niemożliwe. Przede wszystkim
musi przygotować kotom kolację. Otworzyła puszkę z mięsem, wstawiła wodę na
makaron i – żeby odpędzić senność – zaczęła wycierać meble miotełką do kurzu.
Robiła to rzadko, a przedwczoraj zawstydziła się, kiedy ujrzała, jak inspektor
przegląda zakurzone rzeczy na jeszcze bardziej zakurzonych półkach.
Zatrzymała się przed przeszkloną witryną z pamiątkami z podróży, kieliszkami
i serwisem herbacianym Rosenthala. Przesuwne szkło jest niedomknięte! Julia była
pewna, że rano zasunęła szybę do końca. Podejrzanie wyglądała też jedna z szuflad
– domknięta niedbale i krzywo. Kto inny mógł to mieć na sumieniu niż ten
przeklęty dandys Piotr? Skoro nie zawahał się przed splądrowaniem jej lodówki,
prawdopodobnie bez oporów zajrzał też do szafy i szuflad. Jak wiele odkrył?
Rzeczy pozostały na miejscu, ale mimo to Julia obiecała sobie, że zrobi wszystko,
by Piotr jak najszybciej zniknął z jej życia.
Dziesięć minut później w kaloszach i kamizelce z futrzaną podszewką
zanurzyła się w mroźnym zmierzchu. Po niemal letnim dniu nastał jesienny
wieczór. Powietrze było ciężkie od mgły, chodniki wilgotne, a nad ogrodami wisiał
szczypiący smród palonych liści. Julia z garnkiem jedzenia dla kotów obeszła dom,
zboczyła ze żwirowej ścieżki i ruszyła do ogrodu. Między drzewami owiał ją chłód.
– Kici kici!
W krzakach rozległ się szelest, a Julia ujrzała błysk pierwszego kociego futra.
Wyklepała z misek liście i rozdzieliła do nich pokarm, nie przestając nawoływać
kolejnych stołowników znanym sygnałem – stukaniem łyżką o garnek. Po chwili
naliczyła wszystkich dwanaście grzbietów i poczuła ulgę. Przez chwilę stała
i patrzyła, jak niektóre koty łapczywie jedzą, podczas gdy inne przyjaźnie ocierają
się o jej nogawki. Jak mało wystarczy do szczęścia! Julia żałowała tylko, że sposób
życia, który w pełni jej odpowiada, odnalazła dopiero teraz, gdy już trzy czwarte
ziemskiej wędrówki ma za sobą. „Tak jak z mężczyznami" – pomyślała. –
„Nauczyłam się ich rozumieć, kiedy nie jest mi to już prawie do niczego
potrzebne".
Ruszyła w stronę świerku, pod którym kilka dni temu znalazła pułapkę na
zwierzęta. Szła spokojnie, nie podejrzewała, że tym razem również zobaczy coś
strasznego. Ale potem zauważyła świeżo udeptaną trawę. Od drzewa prowadziły
dwie niedawno wydeptane ścieżki: węższa w lewo, szersza w prawo. A pod
dolnymi gałęziami – znowu! – leżało coś ciemnego i kanciastego.
Julia z przerażenia upuściła garnek i łyżkę. Nie miała wątpliwości, że znów
znalazła pułapkę. Podbiegła do niej, a gdy padła na kolana w wilgotną trawę,
w nozdrza uderzył ją odrażający smród zepsutego mięsa. Na szczęście wewnątrz
nie męczyło się żadne zwierzę, przynęta wyglądała na nietkniętą, ale drzwiczki
były zatrzaśnięte. Najwyraźniej zamknęły się samowolnie.
– Dzięki Bogu! – szepnęła Julia, ale od razu uświadomiła sobie, że nie ma za co
dziękować. Jest przecież oczywiste, że ktoś poluje na jej koty. Kto? Dlaczego?
Powoli przyglądała się szerszej z wydeptanych ścieżek. Wydawało się bowiem,
że pierwszy pas leżącej trawy po kilku metrach zanika i prowadzi donikąd, ale
drugi wyraźnie wił się do płotu Truskawków. Julia z nieokreślonym strachem
podniosła wzrok ku sąsiedniej willi, jakby bała się, że zostanie przyłapana na
czymś zabronionym.
W oknie wykuszu poruszyła się firanka.
– Dość tego!
Julii zrobiło się z wściekłości ciemno przed oczami. Ktoś z rodziny
Truskawków, prawdopodobnie Juraj, czyha przy oknie, żeby zobaczyć jej reakcję
na pułapkę. Dobra. Chcą wojny, będą ją mieć. Julia, nie zważając na śmierdzącą
przynętę, podniosła klatkę. Była ciężka, większa i masywniejsza niż poprzednia.
Ruszyła w stronę furtki. Po drodze potknęła się o garnek, który zostawiła w trawie,
ale utrzymała się na nogach i brnęła dalej. Pierwszą pułapkę schowała w piwnicy,
a przy spotkaniu z Truskawkami robiła pokerową minę, ale tym razem złość
pozbawiła ją skrupułów. Niech tylko ktoś spróbuje ją powstrzymać!
Wyszła na chodnik i trzasnęła za sobą żelazną furtką tak mocno, że
przerdzewiały płot się zachwiał. Długo wciskała dzwonek na kolumnie przed
sąsiednią willą. Potem ujęła pułapkę w obie ręce niczym broń. Możliwe, że gdyby
ktoś jej od razu otworzył, nie opanowałaby się i uderzyłaby go tym ciężkim
przedmiotem w głowę.
Lecz trwało kilka minut, nim w głośniku rozległ się wesoły głos Joanny
Truskawki. Julia zdążyła w tym czasie trochę ochłonąć.
– Kto tam?
– Keller. Muszę porozmawiać z pani mężem.
– Mamy gości. Czy nie może pani przyjść kiedy indziej?
– Nie.
Joanna Truskawka westchnęła.
– No dobrze, skoro to takie pilne. Proszę wejść. Już otwieram.
Następnie rozległo się brzęczenie zamka, a Julia szybko łokciem popchnęła
furtkę. Pod podeszwami skrzypiał jej starannie zagrabiony biały żwirek. Wzdłuż
ścieżki stały kiczowate białe latarnie, ale teraz nie świeciły. Zauważyła doskonały
trawnik angielski, wkopany basen i stare tuje, przycięte nożycami ogrodowymi
w dziwaczne kształty. Dokładnie o takim ogrodzie zawsze marzył Ludwik –
pomyślała i z zadowoleniem rzuciła okiem na ciemną dżunglę po swojej stronie
płotu.
Do masywnych drewnianych drzwi z mosiężną kołatką w kształcie lwiej głowy
Julia dotarła akurat w chwili, gdy gwałtownie się otworzyły. Żwirową ścieżkę
zalało światło, a tuż potem opadł na nią olbrzymi cień Juraja Truskawki.
Mężczyzna wyglądał nienagannie, jak zresztą zawsze, gdy Julia go spotykała. Miał
na sobie wyprasowaną białą koszulę, krawat i szare spodnie od garnituru. Z jadalni
dobiegał brzęk sztućców i szum głosów większej grupy ludzi. Julia zmarszczyła
nos, zaatakowana powiewem drogiej wody kolońskiej. Jeśli Juraj Truskawka
wydaje przyjęcie, to jak znalazł czas, by obserwować ją przez okno?
Julia wiedziała, że pierwszych trzydzieści sekund słownego pojedynku
decyduje o wyniku. Dlatego nie chciała dopuścić Juraja do głosu.
– Nie zapomniał pan czegoś w moim ogrodzie? – syknęła i rzuciła mu ciężką
klatkę pod nogi. Metal głośno trzasnął o próg. Juraja opuściły dystyngowane
maniery i uskoczył przestraszony. „Jeden zero dla mnie" – pomyślała Julia.
– Chyba pani zwariowała! – Sięgnął po pułapkę i skrzywił się, gdy poczuł
słodkawy smród zepsutego mięsa. – Co to jest? – ryknął. – Śmierdzi jak padlina.
Julia ze złośliwym zadowoleniem zauważyła, że głosy we wnętrzu domu
ucichły. Wyobraziła sobie, jak goście nadstawiają uszu.
– Pan bardzo dobrze wie, co to jest. I zapewniam pana, że będę się bronić.
– Co? Pani chyba…
– Niech pan milczy! Wszedł pan bez pozwolenia na ogrodzony teren prywatny
i zastawił pan pułapkę na mojego kota. Myślę, że za oba te czyny mogę złożyć
oskarżenie. Spotkamy się w sądzie. – Odwróciła się na pięcie i triumfalnie ruszyła
do furtki.
– Proszę poczekać!
Julia poznała po głosie Weronikę Truskawkę. Zatrzymała się niechętnie.
Żałowała, że to dziecko zepsuło jej świetny występ zakończony zwycięskim
opuszczeniem sceny.
– Słucham, Weroniko? – Obejrzała się, a zanim spojrzała na dziewczynę,
prześwidrowała jej ojca nienawistnym spojrzeniem. Nie wydobył z siebie ani słowa
i wyglądał, jakby naprawdę nie miał z pułapkami na koty nic wspólnego. „Dobry
aktor" – pomyślała Julia. Zza jego ramienia wyglądała blondynka z twarzyczką
barokowego anioła.
– Czego chcesz? – ponagliła ją niecierpliwie Julia.
– To jest pułapka na zwierzęta, prawda?
– Dokładnie tak. Pułapka na zwierzęta, którą ktoś podłożył w moim ogródku. –
Julia bojowo podniosła wzrok na Juraja.
– Wiem, kto to zrobił.
– Ja też. Twój ojciec.
– Tata? Nie! Widziałam… Chociaż właściwie… – Weronika umilkła
i przygryzła jędrną dolną wargę.
– Co widziałaś?
– W sumie to nic. Proszę o tym zapomnieć. – Dziewczyna cofnęła się do
przedpokoju.
Ojciec obrócił się do niej gwałtownie.
– Co to ma znaczyć, Weroniko? Ty coś wiesz na temat tego obrzydlistwa?
– Nie, tato. Widziałam tylko… tylko cień w ogrodzie pani Keller. Przez okno.
Nie wiem, kto to był. – Weronika bezradnie skakała wzrokiem z ojca na Julię
i z powrotem. Było jasne, że nie mówi całej prawdy. „Prawdopodobnie dziewczyna
próbuje kryć ojca" – pomyślała Julia.
– Kiedy widziałaś ten cień? – spytała Julia, żeby ją sprawdzić.
– Już nie pamiętam. – Dziewczyna podniosła ku niej oczy ciemne jak dwie
studnie. Źrenice miała rozszerzone ze strachu. – Naprawdę nie pamiętam!
Julia postanowiła jej nie męczyć. Obróciła się i ruszyła w stronę swojej willi,
ale po dwóch krokach stanęła, wróciła do drzwi Truskawków i podniosła z podłogi
klatkę.
– To sobie, za pozwoleniem, wezmę. Koniec z łapaniem zwierząt.
– Świetny pomysł. Niech to pani bierze i się stąd wynosi. Wariatka! –
Truskawka doszedł do siebie po przeżytym szoku, a głos drżał mu ze
zdenerwowania. – Właśnie narobiła mi pani ogromnego wstydu. Odwiedzają mnie
moi najważniejsi klienci, a pani wpada tu z jakąś śmierdzącą klatką. Jeśli jeszcze
kiedyś się tu pani pokaże, to…
– To co? – Julia obróciła się i spojrzała na niego wyzywająco.
– To własnoręcznie panią uduszę. – Zaśmiał się ponuro.
– No proszę, znowu mi pan grozi. To już drugi raz w tym tygodniu. O ile mnie
pamięć nie myli, we wtorek przekazał mi pan za pośrednictwem żony, że jeśli nie
pozbędę się swoich kotów, otruje je pan. Powinien pan uważać na to, co pan mówi,
panie Truskawka. Jeśli moim kotom coś się stanie, naślę na pana policję.
– Mieliby słowo przeciwko słowu. Jak pani myśli, komu by uwierzyli?
Właścicielowi biura nieruchomości czy postrzelonej wielbicielce kotów?
– Mam nadzieję, że temu, kto mówi prawdę. Ostrzegam pana. Proszę trzymać
się z daleka ode mnie i moich zwierząt. – Podeszła dwa kroki bliżej. Sama była
zaskoczona tym, ile nienawiści przesiąkło do jej głosu. – Nie jestem tak bezbronna,
jak pan sądzi. Nie chcę, żeby wtrącał się pan w moje życie. A pan na pewno nie
chce, by pańska żona dowiedziała się, z kim był pan w niedzielę na aukcji sztuki
nowoczesnej w Hiltonie.
To był strzał w ciemno. Julia nie miała pojęcia, kim jest ta pulchna rudowłosa
kobieta w płaszczu z futrzanym kołnierzem, do której Truskawka tak poufale się
nachylał. Widziała ich tylko przelotnie, kiedy wychodziła z przepełnionej sali
w przerwie na płacenie. Nie zauważyli jej, a ona zapomniała o tej sytuacji. Dopiero
teraz zrozumiała, jak mocną broń może mieć w rękach.
Sądząc po przerażeniu, które błysnęło w oczach Juraja, strzał trafił
w dziesiątkę.
– Niech się pani wynosi!
Dopiero kiedy zatrzasnęły się drzwi, Julia uświadomiła sobie, że z osłabienia
nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Zamiast ulgi, że nieprzyjemną rozmowę ma już
za sobą, znów poczuła, jak ze strachu ściska się jej żołądek.
Ma za sobą niezwykle ciężki dzień, a w nocy czeka ją kolejna próba nerwów.
Przyjedzie do niej mężczyzna, który odwiedza ją od roku – zawsze w nocy, by nie
widział go żaden z sąsiadów. Dotychczas udawało się utrzymać w tajemnicy, że się
spotykają. Lecz teraz koniec z tym, mogą zapomnieć o kochaniu się w pustym
domu i o nocnych rozmowach, z których ani słowo nie dotrze do
nieupoważnionych uszu. Jak kobieta może ukrywać związek, mieszkając w jednym
domu z dorosłą córką?
Julia nareszcie przyznała przed sobą, że to dlatego nie chciała przyjąć Klary
z powrotem pod swój dach. Tak, zależy jej na tym mężczyźnie bardziej niż na
własnej córce. Nie chce go stracić. Gra dla niego w niebezpieczną grę: kłamie,
ryzykuje własną reputacją. A teraz wszystkie jej starania pójdą na marne, bo
wróciła Klara i odebrała jej prywatność. Co będzie dalej?
Sześć godzin później Klara leżała w pokoju na poddaszu na łóżku małżeńskim
swoich rodziców i przyglądała się Piotrowi garbiącemu się nad klawiaturą.
W słabym świetle trzyramiennego żyrandola kończył pracę zaliczeniową, z którą
męczył się od tylu tygodni.
Zajrzał do słownika i zmarszczył brwi:
– Cholera! Prawie nic tu nie widzę!
– Kupię lampy punktowe – odpowiedziała Klara, choć nie miała pojęcia, skąd
weźmie na to pieniądze.
– Ty naprawdę chcesz tu mieszkać? Ze swoją matką? – Podniósł wzrok. –
Chyba żartujesz. Śmierdzi tu kotami i pleśnią. Lepiej szybko wynajmij jakieś
mieszkanie albo pakuję walizki i znikam bez ciebie. A tak w ogóle to dlaczego nie
wprowadziliśmy się do twojego ojca?
Odwróciła się.
– Przecież wiesz, że się z nim nie widuję. Mieszka z nową żoną i… i w ogóle.
Nie bój się, to tylko rozwiązanie tymczasowe. Obiecuję.
Przez następne pięć-dziesięć minut patrzyła, jak Piotr przepisuje coś z książki
do notesu. Nagle zaklął i cisnął długopisem przez pokój.
– Co jest? – Klara usiadła w napięciu. Wieczorem byli na spacerze, a Piotr miał
niezwykle dobry nastrój, żartował, przyjaźnie się z nią przekomarzał i okazywał jej
zaskakująco dużo uwagi. Nie wiedziała, co wywołało tę zmianę, ale cieszyła się
z niej. Teraz powrócił stary i dobrze znany Piotr-choleryk.
– Mam to gdzieś! – Jednym gwałtownym ruchem wyrwał z notesu kartkę
i zmiął ją. – Rzucam to.
– Jesteś zmęczony. Rano pójdzie ci lepiej.
Cisnął papierem o ścianę i spojrzał Klarze w oczy. Miał minę jak małe dziecko
zamierzające zrobić coś zakazanego, pomimo iż wie, że dostanie za to burę.
– Nie. Nie pójdzie. Kończę z tą głupią szkołą. Ekonomia to nie kierunek dla
mnie. Z tego nie będzie porządnej kasy. Szkoda, że nie uświadomiłem sobie tego
wcześniej.
– To co chcesz robić? – Starała się mówić neutralnie, ale głos i tak wyrażał
dezaprobatę.
Piotr wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Cokolwiek. – Podszedł do łóżka i opadł na materac tak
gwałtownie, że sprężyny skrzypnęły. Splótł ręce za głową i wbił wzrok w sufit. –
W lutym złożę papiery na prawo. W czerwcu pójdę na egzaminy. Do tego czasu
mógłbym teoretycznie pracować gdzieś dorywczo. – Oparł się na łokciu i spojrzał
z bliska na Klarę. – Tylko po co miałbym to robić, złotko, skoro mogę wrzucić
kilka ofert na giełdę, a ty masz pieniędzy pod dostatkiem? – Kiedy nie reagowała,
kontynuował: – Słuchaj, ile masz oszczędności? Na pewno coś odkładasz, prawda?
Kobiety zawsze oszczędzają i nie wydają wszystkich pieniędzy.
– Ja wydaję. Nie oszczędzam – wydusiła przez zaciśnięte gardło.
– Nie wierzę. Widzę, jaki z ciebie czasem dusigrosz. W sklepie kupujesz
najtańsze wino, chociaż lubisz drogie. Na pewno masz w banku kilkadziesiąt
tysięcy. Nie próbuj mi wmówić, że przepuszczasz wszystko, co ci posyła ojczulek.
– Usiadł, a oczy mu zabłysły. – Wiesz co, właśnie wpadłem na świetny pomysł.
– Jaki? – Klara czuła się zmęczona. Bardzo, bardzo zmęczona.
– Na początku ta twoja przeprowadzka wcale mi się nie podobała, ale nie ma
tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie jesteś do niczego przywiązana.
Wykorzystajmy to. Złóż w pracy wypowiedzenie, ja rzucę studia i przez dwa-trzy
miesiące pojeździmy po świecie. Co myślisz o Afryce? Zawsze chciałem ją
zobaczyć.
– Sama nie wiem…
Rozłożył ręce.
– Korzystaj z życia, póki jesteś młoda i zdrowa, kochanie! Jutro może cię
przejechać tramwaj i na co wtedy będą ci te oszczędności?
– Przysięgam, że nie mam żadnych oszczędności. Nie jestem typem człowieka
odkładającego na czarną godzinę.
– Ściemniasz. Nie uwierzę, dopóki nie pokażesz mi wyciągów z banku. –
Zaśmiał się, gdy zobaczył na jej twarzy grymas niezadowolenia, i podniósł ręce
w obronnym geście. – Nie, nie. Nie wściekaj się. Żartowałem. Twoje pieniądze to
oczywiście twoja sprawa. Nie jesteśmy małżeństwem. Jeszcze.
Klara nie mogła się nadziwić. Co dziś w niego wstąpiło? Po raz pierwszy
przyznał, że myśli o małżeństwie. Ogarnęła ją wielka radość, którą szybko wyparło
poczucie bezradności. Obiecałaby teraz Piotrowi cokolwiek, złożyłaby wniosek
o kolejny kredyt i zabrałaby go do tej Afryki, gdyby tak bardzo nie była świadoma
tego, że znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Dwie firmy kredytowe już wygrażały
jej sądem i prawdopodobnie od dawna figuruje na liście dłużników. Nawet gdyby
chciała zadłużyć się jeszcze bardziej, żaden bank nie pożyczy jej już ani grosza.
Będzie musiała wyznać Piotrowi przynajmniej część prawdy. Oczywiście nie
powie mu, jak bardzo okłamywała go przez cały ten czas – nie teraz, kiedy
przyznał, że widzi w niej swoją przyszłą żonę. O długach ani słowa. Powie mu
tylko, że koniec z nocnymi hulankami i kupowaniem drogich niepotrzebnych
rzeczy. Źródło pieniędzy wyschło. Kropka. Może Piotr nie będzie dociekać, co się
stało.
– Muszę ci coś powiedzieć.
– Co? Jesteś milionerką?
Zdenerwowało ją, że Piotr myśli tylko o pieniądzach. O czymkolwiek by nie
rozmawiali, zawsze wcześniej czy później poruszał temat finansów. Klara
uświadomiła sobie, że zaraziła się jego myśleniem i że w duchu kładzie znak
równości między słowami „bogata" i „szczęśliwa".
Spróbowała się roześmiać.
– Wręcz przeciwnie. Jestem spłukana.
– Zadzwoń do taty.
Dziwne, z jakim trudem nagle przychodziły jej kłamstwa.
– To w niczym by mi nie pomogło. Jego firma… zbankrutowała. Ojciec jest
zadłużony jak Argentyna. Nie dostanę już od niego ani grosza.
– Naprawdę? – Patrzył na nią przymrużonymi oczami. Nie wierzy jej! Teraz,
kiedy jest bliżej prawdy niż kiedykolwiek wcześniej.
Zdenerwowała się jeszcze bardziej.
– Tak. Naprawdę. Po co miałabym zmyślać?
– Kiedy się o tym dowiedziałaś?
Dlaczego o to pyta?
– Kilka dni temu. Mam być szczera? To przez bankructwo taty musiałam się
wyprowadzić. Bez jego kasy nie mogę sobie pozwolić na wynajem.
Mama kiedyś wyjaśniła jej, że jeśli już ktoś musi kłamać, powinien wpleść
w kłamstwo chociaż część prawdy. Wtedy wygląda to bardziej wiarygodnie. Klara
od dziecka kierowała się tą zasadą i zazwyczaj dobrze na tym wychodziła.
Lecz tym razem popełniła błąd. Piotr świdrował ją ostrym spojrzeniem.
– Przecież chodzisz do pracy! Zarabiasz pieniądze. Szesnaście tysięcy koron na
rękę. Czy siedemnaście? Co robisz z tymi pieniędzmi? Mogłaś tam dalej spokojnie
mieszkać!
Dziko machał rękami. Rzadko widywała go tak wkurzonego. Spoważniał,
a między jego brwiami pojawiły się dwie pionowe zmarszczki. – Zaraz, zaraz!
Czyli ty mnie okłamałaś! Nie pokłóciłaś się z właścicielem mieszkania?
Wyprowadziłaś się z mieszkania, bo myślałaś, że nie możesz sobie już na nie
pozwolić?
– To się po prostu wszystko zbiegło w czasie… Pokłóciłam się o niezapłacony
czynsz. I tego samego dnia dowiedziałam się, że tata zbankrutował – zmyślała.
Musi tylko zapamiętać, co naopowiadała Piotrowi. Może powinna to sobie gdzieś
zapisać? – Wszystko zwaliło mi się na głowę, więc po prostu spakowałam się
i wyszłam. Tak bywa. Nieszczęścia chodzą parami. – Zaśmiała się. – Słyszałeś to
powiedzenie, że diabeł zawsze sra na jedną kupkę?
Piotr wciąż był poważny.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi o tacie od razu?
– Ja… sama nie wiem. Nie chciałam ci o tym mówić, więc powiedziałam tylko
o kłótni z właścicielem mieszkania. Wydawało mi się, że tak będzie łatwiej.
– Jak często mnie okłamujesz, żeby ułatwić sobie życie?
– Nigdy! – Do oczu napłynęły jej łzy. „Ciągle" – poprawiła się w duchu.
„Okłamuję cię od chwili, gdy się poznaliśmy. Dziesięć, sto razy dziennie. Kobieta,
z którą myślisz, że chodzisz, w ogóle nie istnieje. Cały nasz związek to jedno
wielkie kłamstwo. Ja jestem kłamstwem".
Piotr milczał. Jasnozielonymi, niemal bezbarwnymi oczami patrzył na
zakurzone ściany, a Klara zastanawiała się, o czym on teraz myśli. Opuści ją?
A jeśli tak, to czy dlatego, że go okłamała, czy dlatego, że jest biedna? Potem
przyciągnął ją do siebie.
– Nie szkodzi, kotku. Kocham cię. – Uśmiechnął się i zaczął ją delikatnie
głaskać. – Kiedyś i tak będziesz bogata.
„Znów mówi o pieniądzach". Choć nie było jej do śmiechu, zaśmiała się. Ona
bogata? Absurdalna wizja.
– Myślisz, że wygram na loterii?
– Nie. Przecież odziedziczysz po matce ten dom.
Prychnęła.
– Starą ruinę. Kto by ją chciał?
– Zwariowałaś? Dom na Babie ma olbrzymią wartość. Nawet jeśli przez dziurę
w dachu padałby deszcz do łóżka, dostałabyś za niego fortunę.
– Może i tak. Ale mama jest żywa i zdrowa. Do każdego dania dodaje czosnek,
a to jest naturalny antybiotyk, jeśli cię to interesuje. Za trzydzieści lat będzie
w takiej samej kondycji jak dzisiaj, może nawet mnie przeżyje. Musiałabym
dosypywać jej do kawy trutkę na szczury, żeby cokolwiek po niej odziedziczyć. –
Przestraszyło ją to, jak cynicznie zabrzmiały jej słowa. – Oczywiście żartuję –
dodała szybko.
Nigdy wcześniej nie myślała o domu matki jak o majątku, który mógłby jej
przypaść. Nie potrafiła sobie wyobrazić wychowywania własnych dzieci w tych
ścianach, ponieważ miała stąd wspomnienia, które ją przerażały. Ale teraz
zrozumiała, że jeśli naprawdę odziedziczyłaby willę, mogłaby ją sprzedać. Na
koncie w banku pojawiłaby się siedmiocyfrowa kwota. Kilka milionów. Znów
mogłaby kupować na stacjach benzynowych absurdalnie drogie szampany, a potem
zostawiać je niedopite na blacie w kuchni, żeby się rozgazowały i ogrzały. Mogłaby
kupić Piotrowi ten płaski telewizor, który wiesza się na ścianie jak obraz. Mogłaby
być szczęśliwa i nikt nie naliczałby jej od tego odsetek.
– Myślę, że z tym domem byłyby tylko problemy – powiedziała szybko,
wystraszona kierunkiem, w który pobiegły jej myśli. – Na pewno nikt by go nie
chciał. Matka strasznie go zapuściła. Zresztą sam się rozejrzyj!
Piotr upierał się przy swoim.
– To wielki majątek. A tak w ogóle, to skąd go macie? Kupił go ojciec? Twoja
matka raczej nie wygląda na bogaczkę.
– Bo nią nie jest. Dom odziedziczyła po siostrze babci, kiedy byłam mała.
Przeprowadziliśmy się tu z mieszkania w Teplicach. Rodzice najpierw byli
zachwyceni: Praga, Dejvice, dzielnica snobów. Ale potem zorientowali się, że
dostali konia trojańskiego. Przyjechali i zastali dom w strasznym stanie. Ciocia
była sparaliżowana po udarze, ostatnie lata przed śmiercią przesiedziała na wózku
inwalidzkim. Mama często mi opowiadała, jakie spustoszenie odkryła tu po śmierci
ciotki. Na ziemi sterty brudnych ubrań, zużyte chusteczki, stare leki, plamy od
krwi. Wszędzie pleśń, a do tego dziurawy dach. Mama podobno siadła w tym
bałaganie i przez godzinę płakała. Z początku nie chciała tu zamieszkać, ale tata ją
przekonał, a potem podobno była mu za to wdzięczna. Najpilniejsze remonty
pochłonęły kilkadziesiąt tysięcy. To były w tamtych czasach olbrzymie pieniądze.
– Byliście biedni?
– Zależy, jak na to spojrzeć. Na pewno nie byliśmy bogaci.
– W którym roku się tu wprowadziliście?
– W osiemdziesiątym szóstym. Miałam dziesięć lat.
– A kiedy twój ojciec założył firmę? Od razu po przewrocie?
Czy to przesłuchanie? Klara zrobiła się czerwona. Modliła się, żeby nie było
tego widać w świetle lampki nocnej.
– Nie. Później.
Piotr skinął głową, jakby takiej odpowiedzi się spodziewał.
– Po rozwodzie?
– Tak.
Znów skinął, jakby ją egzaminował, a ona udzieliła poprawnej odpowiedzi.
– Tak myślałem. Ten dom nie wygląda, jakby mieszkał tu kiedyś bogaty
przedsiębiorca. Tylko nie rozumiem, dlaczego twój ojciec zostawił go przy
rozwodzie twojej matce. Skoro nie miał jeszcze wtedy pieniędzy, powinien był
lepiej dopilnować swoich spraw. Musiała mu za niego zapłacić?
Klarę ogarnął lęk. Dlaczego Piotr zadaje jej tyle pytań? Czyżby wyczuł, że
przez cały czas wodziła go za nos? I dlaczego wciąż mówi o pieniądzach. Przez
twarz Klary przemknął grymas zniesmaczenia, łagodny i niemal niewidoczny. Piotr
go nie zauważył.
– Nie musiała mu nic dawać. Po prostu się spakował i zostawił jej dom. Należał
przecież do niej, to ona go odziedziczyła. To było sprawiedliwe rozwiązanie. –
Zamyśliła się. – Wiesz, myślę, że chciał po prostu rozwieść się jak najszybciej.
Reszta go nie obchodziła. Miał dużo młodszą kochankę! Nie chciał kazać jej
czekać i walczyć z żoną o pieniądze. Myślał rozporkiem, a nie głową. Jesteś
facetem, więc na pewno umiesz to sobie wyobrazić.
Piotr wyszczerzył zęby, ale uśmiech nie rozjaśnił mu oczu. Klara zastanawiała
się, czy w ogóle jej słucha.
– Wiesz, ile zarabia twoja matka?
– Raczej nie więcej niż dwadzieścia tysięcy koron. Pracuje w snobistycznej
gazecie, której prawie nikt nie kupuje. Twierdzi, że nie ma oszczędności, bo całą
wypłatę pochłaniają koty i dom. – Odsunęła się od niego. – Boże, dlatego cię to
interesuje?
Pokręcił głową. Jego wzrok wciąż był zamglony i dociekliwy.
– Czy twój ojciec przysyła jej pieniądze?
– Nie. Dlaczego miałby to robić?
Piotr zaczął brzdękać środkowym palcem o wargę. Wydawał mlaśnięcia, które
denerwowały Klarę. Wreszcie przestał.
– Zagadka. Jak kobieta ze średnią pensją może płacić tak kurewsko wysokie
ubezpieczenie? Ostatnie słowa wymówił tak cicho, że Klara nie była pewna, czy
dobrze go zrozumiała.
– Ubezpieczenie? O czym ty mówisz?
– O niczym. Po prostu głośno myślę. Zapomnij o tym.
Nagle się ożywił. Powalił Klarę na skrzypiące łóżko. Zaczął ją całować, a gdy
zmiękła mu w ramionach, wsunął jej dłoń pod bluzkę. Powoli się rozebrali. Klara
namacała na szafce nocnej wyłącznik lampki.
– O czym mówiłeś. – Spróbowała znów. – O jakim ubezpieczeniu.
Oparł się na łokciu.
– Nie podbieraj mnie. Dobrze wiesz, że twoja matka ma ubezpieczenie na życie
na milion koron. Po jej śmierci połowa tych pieniędzy trafi do ciebie, a połowa do
twojego brata.
– Co? – Usiadła tak gwałtownie, że uderzyła Piotra czołem w brodę.
– Nie mów, że o tym nie wiedziałaś.
– Nie! Ale skąd ty o tym wiesz?
– Po południu rozejrzałem się trochę po domu. Nudziłem się – dodał, jakby to
go usprawiedliwiało. – Znalazłem w szufladzie umowę ubezpieczeniową.
Wzburzona Klara wzięła głęboki wdech, więc szybko dodał:
– No co? Skoro twoja matka zostawiła mnie tu samego, mogła się spodziewać,
że przejrzę jej rzeczy. Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo.
– Ja na pewno nie.
Zignorował jej uwagę.
– Masz szczęście. Julia to praktyczna kobieta. Myśli o twojej przyszłości.
Była to na tyle nowa i szokująca informacja, że Klara nie potrafiła szybko
odpowiedzieć. Julia praktyczna? Piotr musi się mylić. Bóg wie, co tak naprawdę
znalazł w tej szufladzie. I dlaczego wpycha nos w nie swoje sprawy?
Z rozważań wyrwał ją nasilający się dźwięk. Po cichej ulicy nadjeżdżał
samochód. Światła reflektorów przemknęły po ścianie i rzuciły na podłogę
dziwaczny cień fikusów i wieszaka na ubrania. Auto zatrzymało się pod oknem
pokoju.
– No proszę, co za kłamczucha. Jednak spodziewa się gości – szepnął Piotr
i włączył lampkę.
– Kto? – Klara wzdrygnęła się przy słowie „kłamczucha".
– Twoja matka.
– Jakich gości? – O czym ten Piotr znów mówi?
– Po południu znalazłem mnóstwo przysmaków. W lodówce węgierską
kiełbasę, w spiżarni wino. Zniknęły w moim brzuchu. Kiedy wróciłyście
z wycieczki, a ty byłaś w łazience, poszedłem przeprosić twoją mamę. Spytałem,
czy nie zjadłem poczęstunku dla gości. Powiedziała, że nie i że nikogo się nie
spodziewa. Ale zrobiła przy tym dziwną minę. Wydawało mi się, że się
zdenerwowała.
– Myślę, że naprawdę nikogo się nie spodziewa. Przecież już po północy. Kto
miałby tu przyjść o tej porze?
Auto z włączonym silnikiem wciąż stało przed domem. Kierowca lekko, niemal
niesłyszalnie zatrąbił, a w tej samej chwili na parterze brzęknęła porcelana,
skrzypnęło gwałtownie odsuwane krzesło, a kapcie na koturnach pobiegły po
drewnianej podłodze do przedpokoju.
– Zgaś światło! – Klara wyskoczyła z łóżka do okna, zahaczyła nogą o kabel
lampki i prawie zrzuciła ją z szafki. – Szybko!
Kiedy pomieszczenie pogrążyło się w ciemności, Klara ostrożnie odsunęła
firankę. Piotr miał rację. Matka właśnie uchyliła drzwi wejściowe, a na zniszczone
granitowe schody padł stożek światła.
Auto znów ruszyło. Reflektory cięły mgłę. Oświetliły boczną ścianę budki,
w której Julia trzymała kontenery na śmieci, jarzębinę przed domem i zardzewiały
wrak skody. I sunęły dalej. Nagle zgasły, a wóz – elegancka ciemna limuzyna –
powoli jechał w górę ulicy.
– Nie jedzie do nas – szepnęła Klara. – Ale dlaczego wyłączył światła? Matka
chyba rzeczywiście spodziewa się gości, ale innych.
Auto zatrzymało się kawałek za domem Truskawków. Mgła już prawie je
pochłonęła, więc Klara widziała tylko sylwetkę wysiadającego kierowcy. Miał
falujące włosy do ramion i długi czarny płaszcz. Mógł to być szczupły mężczyzna
lub wysoka i wysportowana kobieta. Klarę zaskoczyło, że matka nie zamknęła
drzwi na dole – wręcz przeciwnie, otworzyła je na oścież, a światło z przedpokoju
ozłacało gęstwinę pnących róż.
Kierowca limuzyny robił coś przy aucie. Trzasnęły drzwi, potem delikatnie
opadła pokrywa bagażnika. Kierowca ruszył po chodniku z powrotem do domu
Julii. Pod podeszwami jego butów skrzypiały kamyki.
– Ten człowiek tu idzie! – Klara odsunęła się od firanki, żeby nie było jej widać
z zewnątrz. Nie przestawała jednak wpatrywać się w mgłę. – To chyba mężczyzna,
ale nie jestem pewna. Jest jeszcze za daleko.
– Olej go. – Niezadowolony Piotr zaczął przewalać się na łóżku. Przeszkadzało
mu, że Klarę bardziej interesują wydarzenia na zewnątrz niż on. – Nie rób z tego
afery. Po prostu idzie tu jakiś facet. Czy twoja matka nie może mieć kochanka?
Przecież nie jest aż taka stara i wygląda całkiem nieźle. Chodź do mnie i pozwól
nam też na odrobinę prywatności, skarbie.
– Kochanka? Moja matka? – Klara z powątpiewaniem uniosła brwi. – Nie
znasz jej. Twierdzi, że mężczyźni to natrętne robactwo. – Znów zaciekawiona
podeszła do okna. – Ale może rzeczywiście kogoś ma. Tylko dlaczego nie
zaparkował pod domem? Myślisz, że coś przede mną ukrywa?
– A co za różnica?
– Mam prawo wiedzieć, z kim spotyka się moja matka. A jeśli to oszust?
Wyobraź sobie, że dałaby się mu ogłupić i przepisałaby ten dom na niego.
Ubezpieczenie też mogłaby zmienić na jego korzyść, kosztem moim i Michała.
Żartowała, ale Piotr potraktował jej słowa poważnie. Wyczuła, że zastygł
w łóżku. Wziął głośny wdech, żeby odpowiedzieć.
– Coś niesie – uprzedziła go. – Jakąś paczkę. Wygląda na dość ciężką.
Wreszcie udało się jej wzbudzić ciekawość Piotra. Wygrzebał się spod kołdry
i nagi przycisnął się do jej pleców.
– Pokaż tę swoją zagadkę.
Mężczyzna właśnie przechodził po chodniku pod oknem. Był szczupły, a włosy
kręciły mu się we mgle w małe pierścionki. Z poddasza nie było widać jego twarzy.
Niósł nieforemną rzecz o wysokości około metra i szerokości pół metra, owiniętą
w szmaty lub papier i dodatkowo zabezpieczoną folią. Ramieniem popchnął furtkę,
ale zatrzymał ją nogą, zanim otworzyła się na oścież, jakby wiedział, że w pewnym
miejscu zacznie głośno skrzypieć.
– Zna nasz dom – szepnęła Klara. – Ciekawe, co niesie.
– Kiedy was nie było, nagrał się na sekretarkę. Mówił, że przywiezie coś na
przeprosiny czy coś w tym stylu. Nie mam pojęcia…
– Pst! – Klara szturchnęła go łokciem w żebra. – Chcę usłyszeć, co powie.
Mężczyzna wszedł po schodach do drzwi i zniknął Klarze z oczu. Rozmawiał
z jej matką, ale przez zamknięte okno słychać było tylko stłumione głosy. Klara
w przypływie ciekawości chwyciła klamkę i otworzyła je. Zapomniała, że jest
wypaczone. Drewniana rama głośno skrzypnęła.
– Ale ty jesteś głupia! Gratuluję, teraz twoja matka wie, że ją śledzimy.
I oczywiście pomyśli, że to ja podsłuchuję. Nie lubi mnie. Widzę to w jej oczach.
– Uciszysz się wreszcie, do cholery?
Czekała w napięciu, czy matka wyjdzie przed dom i spojrzy w ich okno.
Zamiast tego drzwi wejściowe zamknęły się, a głosy przeniosły się na korytarz.
– Koniec zabawy, podglądaczko. Chodź do łóżka.
– No poczekaj! – Zniecierpliwiona odepchnęła rękę błądzącą po jej ciele. Gość
wciąż ją intrygował. Czyżby matka naprawdę znalazła sobie kochanka?
Klara podeszła na palcach do drzwi, w ostatniej chwili omijając poluzowaną
deskę w podłodze. Piotr za jej plecami westchnął niezadowolony.
– Obcy facet interesuje cię bardziej niż ja.
Tym razem uciszyła go tylko głośnym syknięciem. Uchyliła drzwi. Matka i ten
mężczyzna stali pod schodami i choć dzieliło ich od poddasza wolne piętro, Klara
przez szparę między poręczami wyraźnie słyszała każde słowo.
Rozległ się szelest papieru. Potem matka jęknęła:
– Zwariowałeś? Mówiłam, że niczego od ciebie nie chcę.
– Jeszcze powiedz, że ci się nie podoba.
– Ale ja nie chcę, żebyś mi cokolwiek dawał. Nigdy tego nie oczekiwałam.
Przyjmuję te rzeczy tylko dlatego, że mi je wciskasz. Dlaczego to robisz? Dlaczego
wciąż coś mi przynosisz?
– Chyba z miłości. – Mężczyzna od razu zaprzeczył swym słowom cynicznym
śmiechem. – A może płacę w ten sposób za twoją dyskrecję. Pewnie obie
odpowiedzi są prawdziwe.
– Ach, Boże. – Przez chwilę panowała cisza. – Sebastianie, posłuchaj… Nie
musisz mnie kupować. Nie chcę od ciebie nic oprócz tego, żebyś czasem przyjechał
i…
Zamilkła w połowie zdania. Z parteru dobiegał przerywany oddech i szelest
ubrań. Coś głośno stuknęło w ścianę, jakby dwoje ludzi całowało się namiętnie –
albo walczyło. Klara odwróciła wytrzeszczone oczy w stronę Piotra. „Co się tam
dzieje, do diabła?"
– Zabierz to. Nie chcę cię tu z tym widzieć – powiedziała Julia zachrypniętym
głosem. – Nie potrzebuję od ciebie żadnych prezentów.
– Jak sobie życzysz, najjaśniejsza pani. Ale może najpierw wypijemy lampkę
wina? A potem znikam, obiecuję. Możesz mi na przykład opowiedzieć o tym
morderstwie. Piszą o nim we wszystkich gazetach, a przecież wiesz, jak uwielbiam
plotki. To stało się tej nocy, kiedy u ciebie byłem, prawda?
– Tak. Widziałeś kogoś wychodzącego z lasku?
– Nawet gdybym widział, zachowałbym to dla siebie. Nie chcę, żeby nasz
związek się wydał.
Julia się zaśmiała. Był to dźwięczny, młodzieńczy śmiech, jakiego Klara u niej
nie znała. – Ty nigdy się nie zmienisz.
– A powinienem?
– Ułatwiłoby to nam wiele rzeczy. – Julia westchnęła. – Wejdź dalej. I bądź
cicho, przecież wiesz, że mam tu córkę. Jeśli słyszała, jak wchodzisz… – Zamilkła.
– Zastanawiam się, co mam jej powiedzieć, jeśli o ciebie zapyta.
– Może prawdę? – zaśmiał się sarkastycznie.
Przez kilka sekund z dołu dobiegało tylko tykanie zegara z wahadłem.
– Nie – odezwała się wreszcie Julia. – Prawdę nie.
ROZDZIAŁ 12
Poniedziałek był „czerwony", czyli wyjątkowo korzystny i bezpieczny. Ludwik
czekał na niego od początku października. Obudził się w spokojnym, niemal
świątecznym nastroju. Przez szparę w zaciągniętych zasłonach wpadało na
poduszkę szarosrebrne światło wczesnego świtu, a uchylone okno wpuszczało do
sypialni świeże powietrze. Ludwik potarł oczy. Na ułamek sekundy ogarnęło go
poczucie szczęścia, które jednak minęło, zanim zdążył się nim nacieszyć. Pozostało
tylko zdziwienie. Czy naprawdę powodem do radości może być banalne obudzenie
się kolejnego dnia? Ludwik przeżył coś takiego po raz pierwszy. Oby zdarzało się
to częściej! Pod wpływem nagłego impulsu postanowił, że po pracy – dziś kończy
już o wpół do pierwszej – zabierze Zuzannę na wycieczkę, na przykład do
Konopiště. Kiedy wrócą, mogliby zrobić w mieszkaniu gruntowne porządki.
Czerwone dni trzeba wykorzystywać jak najpełniej. Leniuchowanie nie wchodzi
w grę.
Sięgnął na drugą stronę łóżka i trochę go zirytowało, że jego ręka nie napotkała
tam żony. Ale była to tylko mała rysa na poza tym doskonałym dniu. Zuzanna na
pewno jest w toalecie albo przygotowuje śniadanie do łóżka. Przecież wie, jak
bardzo Ludwik nie lubi budzić się sam w czerwonych dniach.
Zamknął oczy i na dziesięć minut znów zanurzył się w słodkim półśnie. Za
chwilę Zuzanna wślizgnie się do sypialni w krótkim, śnieżnobiałym szlafroczku,
którego rąbki zawsze tak uwodzicielsko ślizgają się po miękkich udach. Oddał się
zmysłowym wizjom, które ostatnio pojawiały się w jego życiu coraz rzadziej. Miał
już przecież swoje lata i pomimo iż żył z wyraźnie młodszą kobietą, seks
stopniowo spadał na jedno z ostatnich miejsc jego hierarchii wartości. Ludwik
przeczuwał, że Zuzanna pragnie więcej pieszczot – kilka razy nawet to sugerowała
– ale on nie zamierzał jej ustępować. Im częściej się będą kochać, tym większa
będzie szansa na spłodzenie niechcianego potomka – w tym temacie Ludwik nie
miał wątpliwości. Wolałby do śmierci żyć w celibacie, niż wychowywać na starość
kolejne dziecko. Szczerze mówiąc, trochę się obawiał, że Zuzanna któregoś dnia
wysłucha wołań natury i potajemnie odstawi antykoncepcję.
Ale nie w czerwony dzień. Dziś wszystko jest bezpieczne – nawet seks.
Astrologia jeszcze nigdy Ludwika nie zawiodła. Otworzył oczy i spojrzał na
zegarek. Siódma dwadzieścia! Szybko usiadł. Najwyraźniej znów usnął, bo budzik
dzwonił za dziesięć siódma. Pół godziny przeznaczone na miłość przeleciało
właśnie Ludwikowi między palcami, choć nawet nie dotknął Zuzanny. Gdzie ta
kobieta się podziewa?
Wyskoczył z łóżka tak szybko, że zakręciło mu się w głowie. Oparł się
ramieniem o ścianę. Zanim sypialnia przestała się wściekle kręcić, minęły kolejne
trzy minuty. Nie będzie już żadnych porannych pieszczot, żadnych ud Zuzanny
w rozcięciach cienkiego szlafroczka, żadnych kawowych pocałunków. Ludwik
głośno zaklął. Dokładnie za trzydzieści siedem minut powinien usiąść przy biurku
w urzędzie skarbowym. Wprawdzie pracował przy sąsiedniej ulicy, a dojście do
pracy zajmowało mu od zatrzaśnięcia drzwi mieszkania do otwarcia drzwi biura
zaledwie osiem minut, ale jeśli chce wziąć prysznic i zjeść śniadanie, musi się
pośpieszyć. Ludwik zawsze, bez względu na okoliczności, je duże śniadanie. Dba
o swoje zdrowie i nie zamierza przez nieregularną dietę nabawić się wrzodów
żołądka.
– Zuzko? Wszystko w porządku, kochanie?
Cisza.
Wyszedł z sypialni, rozpinając po drodze prążkowaną górę od piżamy. Idąc,
nadepnął prawą nogą na czubek lewej skarpety narciarskiej i wyciągnął z niej
stopę. W taki sam sposób zdjął prawą skarpetę i obie zostawił na podłodze tam,
gdzie zsunęły mu się z nóg. Od zawsze sypiał w ciepłych skarpetach, żeby w nocy
się nie przeziębić. W mroźne dni jego sypialnia zmieniała się w jaskinię lodową,
bowiem Ludwik bał się zamkniętych przestrzeni i niezależnie od pogody sypiał
przy uchylonym oknie. Za kilka tygodni do ciepłych skarpet dołączy baranica ze
sztucznej skóry. A że jest trochę nietypowa? No i co z tego? Przypomniał sobie źle
ukrywane zdumienie Zuzanny, gdy po raz pierwszy położył się do wspólnego łóżka
w skarpetach i czapce. Zuzanna, na przekór zimnu, przez cały rok sypiała tylko
w cienkiej koszuli nocnej. Twierdziła, że otwarte okno w ogóle jej nie przeszkadza.
To Ludwik w niej lubił – tę tępą zdolność do ustępstw, dostosowywanie się
i nieskończoną tolerancję. W porównaniu z krnąbrną Julią Zuzanna była
prawdziwym skarbem.
O ile akurat nie psuła mu czerwonego dnia.
Wściekły Ludwik zajrzał do łazienki, do toalety i do kuchni. Nic. Mnąc dłonią
zarośniętą brodę, powoli podszedł do stołu. Na dworze powoli się rozjaśniało,
a przez okno wpadło do kuchni niebieskoszare światło, od którego Ludwikowi
mieniło się w oczach. O talerz przykryty nierdzewną pokrywką oparta była
wiadomość.
Poszłam coś załatwić. Miłego dnia. Do zobaczenia po południu. Z.
Ludwik wpatrywał się w kartkę wyrwaną z notesu, zapisaną dużym, krągłym,
niemal dziecięcym pismem.
– Co to ma znaczyć?
Jeszcze nigdy nie wyszła z domu, wcześniej się z nim nie naradzając, nie
mówiąc, dokąd idzie i kiedy wróci. Przez cztery lata przestrzegała bez marudzenia
niepisanych zasad, dzięki którym ich małżeństwo chodziło jak w zegarku. Na
swoją obronę Ludwik od razu dodał w duchu, że przecież nie oczekuje od Zuzanny
niczego, czego sam nie robi. Zawsze informował żonę o wszystkich swoich
wyjściach, ale nie było ich zbyt wiele – właściwie chodził tylko do pracy i czasem
do lekarza. Ani razu nie poszedł z kolegami na piwo. Nawet do głowy by mu nie
przyszło, by w drodze z biura zboczyć ze znanej trasy i umilić sobie czas
samotnym spacerem. Wyznawał teorię, że małżonkowie powinni cały wolny czas
spędzać razem i że wszystkie kroki muszą bezwarunkowo ze sobą omawiać.
Dlaczego kobiety tego po prostu nie zaakceptują?
Wzniosły nastrój prysł, a zirytowany Ludwik zmiął kartkę w kulkę.
Uświadomił sobie, że stoi boso na zimnych kafelkach, i zaklął. Jeśli się przeziębi,
będzie wiedział, kto jest temu winien. Zuzanna zepsuła mu czerwony dzień, jedyny
czerwony dzień w październiku! Horoskopu na listopad Ludwik jeszcze nie znał.
Kto wie, ile czerwonych dni czeka go w przyszłym miesiącu. Może znów tylko
jeden, a może nawet żaden! Jak Zuzanna mogła wyjść akurat w dniu, w którym
tradycyjnie uprawiają seks?
Poszedł po kapcie, usiadł przy stole i z nieobecną miną zaczął przeżuwać
twardy tost z zimnym, trochę spalonym jajkiem sadzonym. Nie przygotowała mu
nawet porządnego jedzenia! Bestia! Z prysznica zrezygnował, było już za sześć
ósma. Przyjdzie do biura spóźniony o całe dwie minuty! To też jest wina Zuzanny.
Na chodniku prawie wpadł na panią Liman z mieszkania naprzeciwko,
podobnie jak w sobotę, gdy potajemnie śledził Zuzannę.
– Pan ciągle się gdzieś śpieszy, panie Keller – wycharczała staruszka. – Do
pracy, do pracy?
– A dokąd by indziej? Proszę zejść mi z drogi – warknął.
– Widziałam rano szanowną małżonkę. – Pani Liman oparła torbę na kółkach
o mur, jakby zakładała, że rozpocznie z Ludwi kiem rozmowę. Miała około
osiemdziesięciu lat, była zgarbiona i pomarszczona jak przemarznięte jabłko.
Zapewne kiedyś była bardzo piękna i pozostało jej upodobanie do próżności. Zaspy
pudru w głębokich zmarszczkach i srebrzyste cienie pod opadającymi powiekami
miały wywołać iluzję młodości i świeżości, lecz wzbudzały raczej współczucie
wobec kobiety, która nie potrafi starzeć się z godnością. Nieposłuszne włosy,
a właściwie meszek, sterczały jej wokół głowy na wszystkie strony niczym biała
aureola.
– Wychodziła z mieszkania na paluszkach, żeby pana nie zbudzić.
To Ludwika zaciekawiło. Pani Liman była znaną plotkarką i monitorowała
wszystko, co działo się wokół.
– O której godzinie?
– O wpół do siódmej. Szłam akurat na badania, więc wiem dokładnie…
Niecierpliwie wszedł jej w słowo:
– Nie mówiła, dokąd idzie?
Pani Liman pytająco uniosła brwi. Miała je całkowicie wydepilowane
i niewprawnie namalowane drżącą ręką. Ludwik wyobraził sobie, jak ta kobieta
wieczorem zmywa z siebie makijaż, aż w końcu z lustra zaczyna na nią patrzeć
naga, pomarszczona twarz bez brwi.
– Takie rzeczy chyba powinien wiedzieć raczej pan, prawda? – zauważyła
chłodno.
– Gdybym wiedział, nie pytałbym pani.
– Mówiła, że idzie na jakieś spotkanie – rzekła staruszka z drwiącą nutą
w głosie. – Czyżby żonka zdradzała? – Z tymi słowy ścisnęła w drżącej dłoni
uchwyt torby na kółkach i sapiąc, zaczęła z mozołem wchodzić po schodach. – Co
za pech, że nie mamy tu windy. Gdybym wiedziała, że dożyję do osiemdziesiątki,
nie wprowadzałabym się do bloku bez windy.
Zirytowany Ludwik obrócił się do niej plecami. Spotkanie? Jakie spotkanie
może mieć bezrobotna kobieta o siódmej rano? To przypomniało mu cel jej
sobotniej wyprawy. Nie była u lekarza, jak twierdziła, tylko u Julii. Czy poszła tam
również dzisiaj? Te dwie prawdopodobnie przyjaźnią się i spotykają za jego
plecami. Może widują się codziennie, kiedy Ludwik jest w pracy. A jeśli Julia
odwiedza Zuzannę w jej mieszkaniu – w jej i Ludwika mieszkaniu – i obgadują go
przy kawie i ciasteczkach? Na razie nie pytał Zuzanny, co robiła u Julii, bo nie
chciał, żeby wiedziała, że ją śledził. Poczułaby się zagrożona i następnym razem
działałaby ostrożniej. Niech sobie myśli, że go przechytrzyła, przynajmniej
pozbędzie się obaw i będzie coraz odważniejsza. Ludwik bardzo chciałby wiedzieć,
co te dwie knują. Szkoda, że dziś Zuzanna okazała się sprytniejsza i wymknęła się
mu!
– Ja jej pokażę – syknął, a dwie kobiety, które akurat mijały go na chodniku,
obejrzały się zaskoczone.
Dopóki chodzi do pracy, wszystko ma utrudnione. Zuzanna codziennie zostaje
bez nadzoru. Oczywiście regularnie dzwonił na telefon stacjonarny, żeby
sprawdzić, czy jest w domu, ale jak mógłby sprawdzić, czy jest tam sama?
Najchętniej złożyłby wypowiedzenie, żeby mieć Zuzannę pod ciągłą kontrolą.
Może tak zrobi. Musi tylko doczekać do wieku emerytalnego. Cieszył się na ten
dzień jak małe dziecko.
Kiedy przechodził przez portiernię, jego myśli kręciły się wokół Julii. To
z pewnością jej zasługa, że Zuzanna zrobiła się taka nieposłuszna. Czy jego była
żona spotyka się z obecną po to, by zemścić się za rozwód? Buntuje ją przeciw
niemu? Ma żal i próbuje rozbić ich szczęśliwe małżeństwo?
Otworzył swój gabinet, ostrożnie zamknął za sobą drzwi, a gniew kipiał w nim
już tak dziko, że Ludwik musiał wziąć głęboki oddech, żeby trochę się uspokoić.
Co za bestia! Poczuł ulgę, gdy zobaczył, że jest sam – stół jego kolegi był starannie
posprzątany, a krzesło dosunięte. Cichy i uprzejmy Józef Kubesz najwyraźniej
zachorował lub wziął urlop.
Ludwik ściągnął marynarkę, powiesił ją na wieszak i strzepnął z klapy niemal
niewidoczny paproszek. Stanowczym krokiem podszedł do okna i otworzył
wentylację. Bolała go głowa, a skóra na skroniach była napięta, jakby mózg miał za
chwilę wybuchnąć i rozprysnąć się po ścianach. Ludwik podszedł do biurka, a jego
wzrok padł na kalendarz z polem oznaczonym na czerwono. Dziś jest czerwony
dzień. Ludwik jeszcze nigdy nie miał tak fatalnego czerwonego dnia.
– Cholera!
Wziął z biurka pierwszy przedmiot, który wpadł mu w rękę – kalkulator –
i mocno cisnął nim o ścianę. Plastikowa obudowa rozpadła się na kilka kawałków.
Na stare linoleum spadły dwie długie baterie.
Ludwik wyobraził sobie, że dokładnie w ten sposób rzuca o ścianę Julią.
Natychmiast poczuł ulgę.
Ale kiedy po południu wrócił do domu, a Zuzanna oświadczyła mu
z niewinnym uśmiechem, że rano musiała iść do lekarza, znów zrobiło mu się
ciemno przed oczami. Nie wierzył w ani jedno jej słowo. Już nigdy jej nie uwierzy.
Jak mógłby wierzyć, skoro spoufaliła się z Julią?
Bez słowa chwycił Zuzannę za szyję i popchnął ją na meble kuchenne tak
mocno, że ledwo udało się jej zaczerpnąć powietrza. Potem zrobił sobie herbatę i –
żeby nie musieć słuchać jej cichego płaczu – poszedł obejrzeć w telewizji
wiadomości.
Czyhanie na właściciela pułapki nie miało już sensu. Zdradził się sam. Julia była
pewna, że zastawił ją Juraj Truskawka. Wprawdzie kiedy wczoraj go zaatakowała,
wyglądał na zaskoczonego, ale to potwierdza tylko jego talent aktorski, a nie
niewinność.
Julia jeszcze nigdy nie spotkała człowieka z oczami tak złymi jak oczy Juraja
Truskawki. Emanowało z nich coś okrutnego, podstępnego, pierwotnego, co nie
słabło nawet wtedy, gdy Juraj się uśmiechał. Zawsze kiedy ich spojrzenia się
przecinały, klatka piersiowa Julii kurczyła się od nieprzyjemnego przeczucia. Julia
wiedziała, że osądza sąsiada tylko na podstawie wyglądu, którego przecież nikt
sobie nie wybiera, lecz mimo to była pewna jego winy. W sądzie przegrałaby
z kretesem. Nie miała żadnych dowodów. Tylko te jego oczy… Kiedy wczoraj
ujrzały klatkę, błysnęło w nich zaskoczenie, lęk, a potem wściekłość. A później
wbiły się w Julię, jakby chciały ją przepędzić. Wprawdzie Juraj zdecydowanie
zaprzeczał, że ma z tą sprawą coś wspólnego, ale Julia wierzyła, że ciało mówi
o ludziach więcej niż ich słowa.
Była niemal pewna, że Juraj Truskawka pod osłoną nocy wkradł się na jej
posesję i zostawił tam klatkę z przynętą. Kiedy wrócił po zdobycz i zobaczył, że
klatka zniknęła, przyniósł drugą, jeszcze większą.
Jaki motyw mógł zmusić tego wymuskanego współwłaściciela agencji
nieruchomości do tak ohydnych czynów? Nienawiść do zwierząt? Frustracja
z powodu rozpadającego się małżeństwa? Z trudem ukrywane zboczenie? Chore
pragnienie napędzenia strachu samotnej kobiecie? Jeśli odpowiedzi C lub D są
poprawne, to Juraj Truskawka może być niebezpieczny. Niektórym ludziom
przynosi satysfakcję strach lub cierpienie innych istot. Czy Juraj Truskawka może
być jednym z nich? Czy chciał złapanego kota męczyć i czerpać zadowolenie ze
świadomości, że zwierzę jest zdane na jego łaskę i niełaskę? Julię przeszył
lodowaty dreszcz. Spojrzała na Pana Ministra, który rozsiadł się wygodnie na
lodówce. Przecież nikt nie mógłby dla własnej radości skrzywdzić tak pięknego,
wrażliwego i inteligentnego zwierzęcia.
– Boże, to nie może być prawda!
Zaraz potem zaczęła sobie wyrzucać, że tak szybko pozwoliła ponieść się
wyobraźni. Wprawdzie nie przepadała za Jurajem Truskawką, ale myśl, że w domu
zrzuca on z siebie garnitur z krawatem, wkłada rękawice robocze i zajmuje się
męczeniem zwierząt, wydawała się jej absurdalna. Owszem, bez wątpienia jest
cholerykiem, ale gdy nagromadzi się w nim złość, rozładowuje ją na żonie. Julia
wiedziała o tym aż za dobrze, byli przecież sąsiadami.
Większą klatkę położyła w piwnicy obok pierwszej, małej, i próbowała
zapomnieć o całej tej obrzydliwej sprawie. Wzywanie policji lub wysyłanie skargi
do urzędu miejskiego nie miało sensu, bo sąsiedzkie spory ciągną się latami
i w przypadku braku dowodów prowadzą donikąd. Nie trzeba podsycać konfliktu –
oczywiście pod warunkiem, że Truskawka nie pojawi się w ogrodzie po raz trzeci.
Ale to na pewno się nie stanie.
Poszukiwania właściciela klatki zostały zakończone, a Julii pozostał tydzień
niepotrzebnego urlopu. Żałowała, że bezsensownie zmarnowała wolne dni na
ślęczenie przy oknie i czyhanie na intruza. I tak przyszedł akurat wtedy, gdy nie
patrzyła. Ale rozpamiętywanie błędów nic nie da. Pozostały tydzień urlopu
spróbuje wykorzystać w ciekawszy sposób.
Z Klarą nie rozmawiała od wczorajszego wyjazdu. Mogła tylko mieć nadzieję,
że młodzi spali, kiedy w domu późnym wieczorem pojawił się gość. Co powie, gdy
córka spyta, kim był mężczyzna stojący o drugiej w nocy przed drzwiami
z dziwnym pakunkiem? Julia potrafiła kłamać i miała przygotowanych kilka
różnych wyjaśnień, ale w świetle dnia wszystkie wydały się jej absurdalne. Może
powinna po prostu przyznać: „Tak, mam kochanka. Chodzę z żonatym mężczyzną,
a jakby to samo w sobie nie było wystarczająco trudne, ten mężczyzna jest znanym
reżyserem, a po piętach wciąż depczą mu paparazzi. Dlatego odwiedza mnie
wyłącznie w nocy, kiedy są najmniejsze szanse na to, że nasz związek się wyda.
Gdy spotykamy się w innych miejscach, udajemy, że się nie znamy. Bywa to
strasznie denerwujące". Julia westchnęła. Nie, nie powinna nikomu mówić
o Sebastianie. Dopóki zachowuje tę tajemnicę dla siebie, jest bezpieczna.
Cieszyła się, że Klary nie ma w domu. Wcześnie rano słyszała, jak córka zbiega
po schodach, potem trzasnęły drzwi wejściowe i skrzypnęła furtka. Piotr na pewno
też wyszedł, bo z poddasza nie dobiegały żadne odgłosy. Bogu dzięki! Julia nie
wiedziała dlaczego, ale w obecności Piotra mięśnie brzucha napinają się jej ze
zdenerwowania. Co Klara widzi w tym wychudzonym, oskubanym kurczaku? Piotr
ma zapadniętą klatkę piersiową, na głowie półcentymetrowego rudawego jeżyka,
a w zielonych oczach lśni mu czasem chłodne wyrachowanie. Owszem, jest
wyraźnie młodszy od Klary, lecz to nie w tym tkwi problem. Julia dobrze widziała,
jak podczas przeprowadzki pozwolił nosić Klarze ciężkie pudła i jak pchał się do
domu, nie przepuszczając w drzwiach swojej dziewczyny. Być może ma
buntowniczy czar – przyznała Julia – ale podstawy dobrego zachowania, wpajane
pokoleniu Julii od wczesnego dzieciństwa, jemu są całkowicie obce. Julia mogłaby
mu to wybaczyć, gdyby nie ta absurdalna historia Klary o ojcu-przedsiębiorcy.
Zatem nasz drogi Piotr wierzy, że chodzi z kobietą z bogatej rodziny – a ściślej
mówiąc, że Klara ma bogatego ojca, po którym kiedyś odziedziczy wielki majątek.
Julia prychnęła zniesmaczona. Może powinna posadzić Piotra na tapczanie, zrobić
mu kawę i powiedzieć prawdę o Ludwiku. To byłby prawdopodobnie najprostszy
sposób na pozbycie się tego chłopaka z domu.
Żeby zacząć myśleć o czymś przyjemniejszym, otworzyła kalendarz wydarzeń
kulturalnych. Dziś o dwunastej trzydzieści pójdzie do biblioteki na wykład
o architekturze romańskiej. Przedtem wstąpi do którejś z kawiarni na Starym
Mieście na grzany sok jabłkowy z cynamonem, a jeśli po wykładzie nie będzie się
jej jeszcze chciało wracać do domu, kupi sobie kilka rogalików i pójdzie pokarmić
mewy na Moście Karola.
Na piątek żadnego planu obmyślać nie musi, ponieważ jest zaproszona na
tradycyjne jesienne grillowanie u Hrubeszów, które odbywa się co roku w ostatni
weekend października jako przyjęcie urodzinowe Lady. Niestety przyjdzie tam
również Juraj Truskawka, wieloletni kolega Wacława – uświadomiła sobie
z przykrością. No cóż, tak musi być. Czy się jej to podoba, czy nie, będzie musiała
jakoś znieść obecność Truskawki. Nawet przez myśl jej nie przeszło, by odrzucić to
zaproszenie. Nie może jej przecież zabraknąć na urodzinach najlepszej
przyjaciółki!
Najbardziej cieszyła się na weekend. W sobotę pójdzie na aukcję dzieł sztuki
organizowaną przez dom aukcyjny Sen. A w niedzielę na licytację w domu
aukcyjnym Ametyst – jedno z najbardziej prestiżowych wydarzeń w tej branży.
Julia uwielbiała podekscytowanie towarzyszące licytacjom w sali wypełnionej
dystyngowanymi kolekcjonerkami z kapelusikami na głowach oraz obcesowymi
handlarzami z ciężkimi złotymi łańcuchami na szyjach. Na tak wyjątkowym
wydarzeniu powinna sobie coś kupić. Może tę srebrną broszkę z początku wieku,
która tak bardzo podobała się jej w katalogu? Na myśl o emocjonującym boju
o upragniony przedmiot zaszumiała jej krew w skroniach. Jeszcze jest jesień,
a przedświąteczny sezon aukcyjny już rusza pełną parą.
Narzuciła płaszcz, wsunęła do kieszeni skórzane rękawice i po krótkim
zawahaniu włożyła do torebki książkę. Jeśli chce posiedzieć w kawiarni, powinna
mieć ze sobą coś do czytania, żeby nie musieć gapić się w ścianę. Wprawdzie już
dawno przyzwyczaiła się do samotności, ale wciąż miała w sobie zakorzenione
staromodne przeświadczenie, że kobieta siedząca w kawiarni bez towarzystwa
wygląda, jakby polowała na mężczyzn. Nie chciała, by ktoś pomyślał o niej w ten
sposób.
Kiedy zamknęła za sobą furtkę, zauważyła, że ze skrzynki na listy wystaje
rożek koperty z brązowawego papieru ekologicznego. Było dopiero za piętnaście
dziesiąta, więc najwyraźniej listonoszka przyszła dziś wcześniej niż zazwyczaj.
Julia odszukała w torebce kluczyk i wyciągnęła list.
Par avion. Znaczek z Unii Europejskiej. Od kogo to mogło być? Rzadko
przychodzą do niej listy na adres prywatny, a przesyłki z zagranicy nie dostała od
kilku lat. Czyżby wytropił ją jakiś międzynarodowy dom aukcyjny i chce
zaproponować współpracę „Czeskiemu atelier"? Może zapraszają ją na jakieś
wielkie wydarzenie, na przykład na licytację angielskiej siedziby szlacheckiej wraz
z wyposażeniem, jakie czasem organizuje Christie's. Zamiast od razu otworzyć
kopertę, położyła ją na słupku płotu i zaczęła szukać w torebce futerału
z okularami. Podobało się jej przedłużanie chwili niepewności i ekscytującego
oczekiwania. Czuła się, jakby zwlekała z rozpakowaniem prezentu, a zamiast
otworzyć pudełko, najpierw potrząsała nim i próbowała zgadnąć, co jest w środku.
Włożyła okulary i z bliska spojrzała na pieczątkę. Le Palais.
Julii zrobiło się tak słabo, że musiała oprzeć się ramieniem o furtkę, żeby nie
upaść.
Le Palais, Wyspa Belle-Île, Bretania.
Gardło się jej ścisnęło, jakby ktoś ją dusił.
Przeczuwała, że kiedyś ta chwila nastanie.
Zatem przeszłość wreszcie ją dopadła.
ROZDZIAŁ 13
– Był sobie raz król. Stareńki, ale wciąż rządził i cieszył się życiem. Było mu
dobrze. Wszystkiego miał pod dostatkiem, mógł do woli jeść i pić, bawić się
i odpoczywać, a bogactw różnych miał tyle, że nie potrafił ich nawet zliczyć. Tylko
jedna rzecz go martwiła: że wkrótce będzie musiał to wszystko opuścić, że umrze…
Rozmyślał więc, jak tego uniknąć. Coś wciąż podpowiadało mu, że nie wszyscy
ludzie muszą umierać i że wiecznie mogliby żyć ci, którym się na świecie dobrze
wiedzie, a umierać mogliby tylko ci, którzy by chcieli. I tak długo o tym rozmyślał,
aż postanowił znaleźć czarodzieja potrafiącego zatrzymać czas…
Pan Minister zeskoczył Julii z kolan, przeciągnął się i ziewnął. Podniosła wzrok
znad książki:
– Nie ciekawi cię to?
Kocur wlepił w nią mądre, bursztynowe oczy.
– Miau – odparł jak zawsze, kiedy Julia go zagadywała. To był ich rytuał.
– Jeśli ci się nie podoba, nie musisz słuchać. Nikt cię nie zmusza.
Kocur uparcie się w nią wpatrywał, jakby czytał z ruchu jej warg.
– Miau – powiedział wreszcie poważnie, podszedł do okna tarasowego i tęsknie
wyjrzał na ogród.
– Na twoim miejscu nie wychodziłabym w nocy na dwór. W domu jest lepiej.
Na okrągłym stoliku obok fotela Julia miała butelkę porto i szlifowany
kieliszek. Dolała sobie. Co innego pozostaje jej dziś wieczorem? Co innego
pozostaje jej przez wszystkie kolejne wieczory?
– Chcesz latać za kocicami? Daj sobie z nimi spokój. I tak cię nie chcą – rzuciła
do Pana Ministra i sięgnęła po kieliszek. – Wykastrowane kocury śmierdzą jak
samiczki. Wstyd, co? Mam taki jeden zabawny poradnik o kotach. Wiesz, co piszą
w nim o was, o kastratach? Czasami łażą za nimi kocury jak za kotkami w rui.
Chyba lepiej siedzieć w domu i słuchać bajek, prawda?
Była pijana, ale jeszcze nie wystarczająco. Za każdym razem, kiedy pomyślała
o kopercie z papieru ekologicznego, wsuniętej w szufladzie pod stos dokumentów,
podnosiły się jej włosy na karku.
Gdy rano rozerwała kopertę i wyjęła z niej kartkę złożoną na czworo,
natychmiast zrozumiała, co się stało. Była to klepsydra. Julia poznała to po czarnej
ramce, prześwitującej na drugą stronę. Jacques albo Kamila. Rozłożyła kartkę.
Klepsydra była napisana po francusku. Jacques Lapin. Bez słowa wyjaśnienia.
Czyli Jacques umarł. Dwa tygodnie temu, list z Francji szedł długo. Jak do tego
doszło? Miał tylko pięćdziesiąt pięć lat. Co robił przez cały ten czas, który upłynął
od ich ostatniego spotkania? Jak żył? Usiadła na podmurówce płotu i patrzyła
gdzieś w pustkę, dopóki z otępienia nie wyrwało jej ironiczne pytanie:
– Cóż to, zakręciło się pani w głowie?
Jeszcze zanim Julia podniosła wzrok, poznała głos Joanny Truskawki.
Pamiętała jak przez mgłę, że powiedziała sąsiadce „dzień dobry", z trudem wstała,
wróciła do domu i schowała klepsydrę do szuflady.
Straciła ochotę na wykład o architekturze romańskiej i spacer po mieście. Nie
ugotowała nawet obiadu, a przez cały dzień dolewała sobie tylko kawy i porto.
Język kleił się jej do podniebienia. Może powinna nalać sobie trochę wody? Ale
kuchnia wydaje się tak daleko…
Julia pochyliła się nad książką. Wiedziała, że czytanie kotu bajek jest głupie,
ale chwilowo nie potrafiła wymyślić żadnego skuteczniejszego sposobu na relaks.
Wodziła oczami po literach, ale nie mogła skupić się na znaczeniu słów. Żona
Kamila – jest napisane na klepsydrze. Czyli nie rozwiedli się. Została z nim
pomimo tego, co się stało. A on został z nią.
Julia zrozumiała, w jak absurdalnej sytuacji się znalazła. Czy nie powinna
upajać się teraz poczuciem ulgi i wyzwolenia? Jedyny człowiek, który znał jej
tajemnicę, nie żyje. Już niczego nikomu nie powie. Nareszcie jest wolna.
Ale jak Kamila ją znalazła? Po raz ostatni rozmawiały WTEDY – 20 czerwca
1975 roku. Ich przyjaźń skończyła się w tym strasznym dniu, niespodziewanie
i nieodwracalnie. Potem Julia wyszła za mąż, zmieniła nazwisko, przeprowadziła
się z Teplic do Pragi. Jej rodzice nie żyją. Nie utrzymuje kontaktu z żadnym
wspólnym znajomym, odgrodziła się od przeszłości grubą kreską. Tylko Jacques
wiedział, jak się teraz nazywa i gdzie mieszka, choć nie widzieli się od trzydziestu
jeden lat i od dawna do siebie nawet nie pisali.
„Przed śmiercią dał Kamili mój adres. Czyli powiedział jej, że utrzymywaliśmy
kontakt również POTEM. Dlaczego to zrobił? Co jeszcze wyjawił żonie?
Wszystko?".
Julia znów sięgnęła po porto i spojrzała w złote oczy Pana Ministra.
– Na czym skończyliśmy? – Książka na jej kolanach zamknęła się, ale Julia
szybko znalazła stronę, na której przed chwilą zaczęła czytać kolejną bajkę. – Aha,
już mam… – Usadowiła się wygodnie w fotelu. – Od tej chwili król zapraszał na
swój dwór różnorakich magów i uczonych, by wypytywać ich, czy istnieje jakiś
sposób, by zatrzymać czas lub przedłużyć życie człowieka. Jedni obiecywali, że
wynajdą eliksir przedłużający życie, inni przechwalali się, że potrafią powstrzymać
starość i…
Dom był pusty i cichy jak wówczas, gdy Julia mieszkała sama. W ogrodzie
zapadał zmrok, a Pan Minister, pogodzony z wizją wieczoru spędzonego w domu,
zrezygnowany usnął na dywaniku przed oknem tarasowym.
Julia odłożyła książkę na stół, wstała z fotela, otworzyła najniższą szufladę
mebli i wyciągnęła z niej szkolny zeszyt. Dziś dokończy swoją opowieść. Powierzy
papierowi to, co jej ciąży. Miała wrażenie, że jeśli tego nie zrobi, głowa pęknie jej
z napięcia. Zamiast ryzykować kolejną nieprzespaną noc, wolała ponownie przeżyć
sekundy, o których przez trzydzieści jeden lat nie chciała nawet myśleć – a potem
raz na zawsze zamknie za nimi drzwi.
Przeleciała wzrokiem po nierównych rzędach liter, zamyśliła się na kilka
sekund i zaczęła pisać.
Juraj i Joanna Truskawkowie obejrzeli wiadomości i zamówili taksówkę na
dwudziestą trzydzieści. Joanna zamknęła się w łazience, a po dwudziestu minutach
wynurzyła się z niej w doskonałym makijażu i w wesołym nastroju, który
zazwyczaj świadczył u niej o nieco podwyższonym poziomie alkoholu we krwi.
Uwielbiała święto niepodległości. Był to jeden z najbarwniejszych dni w jej szarym
życiu. Dzięki kontaktom z wysoko postawionymi urzędnikami Juraj był co rok
zapraszany na przyjęcie w zamku prezydenckim. Pojawiali się tam politycy, znani
artyści, wpływowi przedsiębiorcy i inni wybrańcy. Joanna z wielką przyjemnością
towarzyszyła tego dnia mężowi. Lubiła czuć, że – choć na kilka godzin – należy do
najwyższych warstw społecznych.
Kiedy wsiadała do taksówki, zakręciło się jej w głowie od upojnej
świadomości, że podczas gdy ona jedzie na przyjęcie, w którym udział weźmie
również prezydent kraju, to zwykli ludzie (z nizin społecznych, ten motłoch jak na
przykład sąsiadka Julia Keller), spędzają zwykły wieczór przed telewizorem.
Joanna była szczęśliwa. Och tak, była dziś szczęśliwa mimo tego, że kiedy wyszli
z domu, a ona przytuliła się do męża, odsunął się od niej z obrzydzeniem,
a w taksówce szybko usiadł obok kierowcy, choć zazwyczaj siadał razem z nią na
tylnym siedzeniu. „Nie zepsujesz mi dzisiejszego wieczora, Juraju Truskawko" –
pomyślała i spojrzała ukosem na jego ostry profil. Kiedy odwracała od niego
wzrok, zauważyła, że zegar na desce rozdzielczej wskazuje godzinę 20:38. To ją
zdenerwowało.
– Na co czekasz, człowieku? Jedziemy! – wybuchła zniecierpliwiona. –
Jesteśmy zaproszeni na ważną imprezę towarzyską w zamku prezydenckim, czy
pan to rozumie? Nie mamy czasu do stracenia.
Weronika z okna mansardy patrzyła, jak tylne czerwone światła taksówki nikną
we mgle. Nareszcie! Dziwne, jaką ulgę zawsze czuła, kiedy rodzice wychodzili
z domu. Dopiero kiedy zamknęły się za nimi drzwi, uświadomiła sobie, w ich
obecności zaciskała ze strachu mięśnie brzucha i tłumiła oddech w obawie przed
kolejną kłótnią. Dlaczego po prostu się nie rozwiodą? Dlaczego nie zejdą sobie
z drogi, skoro razem najwyraźniej nie są szczęśliwi? Kiedy przedwczoraj ojciec
wylał matce na brzuch filiżankę gorącej herbaty, Weronika przysięgła sobie
uroczyście, że nigdy – nigdy – nie będzie żyć w związku, którą ją niszczy. Miała
szesnaście lat, groziła jej ocena niedostateczna z trzech przedmiotów, ale nie była
głupia. Czasem myślała nawet, że pod wieloma względami jest mądrzejsza od
wielu dorosłych. „Niepotrzebnie komplikują sobie życie" – pomyślała, gdy szukała
w lodówce czegoś na kolację. „Gdybym ja nie była z Dawidem szczęśliwa, po
prostu bym się z nim rozstała. Kropka. Ale moi rodzice nic takiego nie zrobią.
Prędzej się pozabijają, niż rozwiodą" – stwierdziła.
Kiedy zjadła, zaczęła się niechętnie zastanawiać, co począć z wolnym czasem.
Dlaczego wszystkie dni są identyczne? Dlaczego nic się nie dzieje, do cholery?
Ucieszyłaby się, gdyby wydarzyło się coś rewolucyjnego, wielkiego,
ekscytującego, co wyrwałoby ją na chwilę z monotonii. Znudzona włączyła
telewizor i bez większego zainteresowania zaczęła oglądać program Na tropie.
– Policja Republiki Czeskiej poszukuje świadków włamania do kościoła
Świętej Barbary w Vimperku, z którego skradzione zostały przedmioty sakralne
o wartości pięciu milionów koron…
Weronika przewróciła oczami i wyłączyła telewizor. Lubiła ten program tylko
wtedy, gdy omawiano w nim morderstwa. Usiadła przy toaletce matki i zrobiła
sobie makijaż tak intensywny, że prawie nie poznawała się w lustrze. Potem
chodziła po domu i włączała wszystkie światła. Nie lubiła ciemności.
Przymierzyła suknię wieczorową matki. Potem drugą i trzecią. Tę ostatnią
zostawiła na sobie. Była o kilka numerów za duża, ale podobało się jej, jak dorośle
w niej wygląda. W dolnej szufladzie biurka w pracowni znalazła papierosy
i zapalniczkę. Wiedziała, że ojciec je tam trzyma, chociaż od kilku miesięcy
wmawia matce, że rzucił palenie. Wzięła je do swojego pokoju, otworzyła okno
i zapaliła.
Czy powinna zadzwonić do Dawida i powiedzieć mu, że jest sama w domu?
Boże, oczywiście, że tak. Dlaczego już dawno tego nie zrobiła?
Rzuciła się na telefon i szybko wystukała na klawiaturze dobrze znany numer.
– Abonent jest chwilowo niedostępny…
Zadzwoniła do kilku koleżanek, ale żadna nie miała dla niej czasu. Wściekle
cisnęła mały srebrny telefon na łóżko. Dlaczego nikomu na niej nie zależy? Czy na
świecie nie ma ani jednej istoty, którą ucieszyłoby jej towarzystwo?
Opadła na łóżko – zwisały z niego tylko nogi w czółenkach matki. Paliła,
strzepywała popiół na czystą pościel i czuła się… niegrzecznie i dorosło. Tak,
dorosło. Chciałaby już być dorosła. Niezależna. Bogata jak tata.
Jak to powiedział Dawid? „Starą biżuterię można opchnąć za mnóstwo kasy".
Wstała i wyjrzała na dwór. W ciemności przyjaźnie świeciło okno tarasowe
Julii Keller.
Dzwonek rozległ się akurat w chwili, kiedy Julia schowała zeszyt z zapiskami
z powrotem do szuflady i jeszcze raz wyciągnęła z koperty klepsydrę. Kartka
z czarną ramką drżała jej w palcach. Julię na moment ogarnął absurdalny strach, że
za drzwiami stoi Kamila; że przyjechała z Francji, żeby wykrzyczeć jej w twarz
całe swoje rozczarowanie i ból. Ale było to tylko lekkie muśnięcie lęku, a Julia
z łatwością je w sobie stłumiła. Prawdopodobnie nigdy więcej nie spotka Kamili.
Klepsydra Jacquesa to ostateczna kropka za ich zniszczoną przyjaźnią.
Kiedy szła do drzwi, była już całkiem spokojna. Otworzyła je na oścież, jakby
chciała pokazać gościowi i sobie, że się nie boi.
Na lśniących od deszczu schodach stała Weronika Truskawka.
Zaskoczona Julia uniosła brwi.
– Cześć, Weroniko. Co cię sprowadza?
Dziewczyna uśmiechnęła się, odsłaniając krzywe kły. Wargi miała tak mocno
pomalowane czerwoną szminką, że przypominała upiora, który przed chwilą
delektował się ludzką krwią. Natomiast oczy mocno podkreślone czarną kredką
nadawały jej twarzy bladości i postarzały przynajmniej o pięć lat. Jasne włosy
mokre od deszczu przyklejały się do skroni. Miała na sobie dziwaczny srebrzysty
habit, wyglądający jak o dwa rozmiary za duża suknia wieczorowa. Uniosła tani
kubek ceramiczny.
– Czy ma pani może trochę oleju? Chciałam usmażyć sobie na kolację paluszki
rybne, ale skończył się nam olej…
Julia spojrzała na nią nieufnie. Paluszki rybne niezbyt pasowały do sukni
wieczorowej i czerwonej szminki.
– Jasne, wejdź.
Weronika niepewnie weszła do przedpokoju.
– Mam ściągnąć buty?
– Nie musisz. To znaczy… Na dworze pada, prawda? To lepiej ściągnij.
W szafce są kapcie naszej Klary, wełniane z pomponami. Widzisz je?
Dziewczyna uniosła bardzo pofałdowaną suknię i odsłoniła nogi w masywnych
sznurowanych butach, sięgających jej do kostek. Schyliła się i zaczęła je
rozwiązywać.
– Takie się teraz nosi? – Julia sceptycznie zmierzyła ją wzrokiem.
Weronika wzruszyła ramionami.
– Mnie nie interesuje, co się nosi. Ubieram się według nastroju.
Weszła za Julią do pokoju i ruszyła prosto do stołu.
– Tam nie możesz usiąść. Krzesła są przywiązane.
– Proszę? – Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.
– Przywiązałam krzesła do nóg stołu, żeby koty ich nie przewracały. Bez
przerwy tu ganiają i boję się, żeby nie zrobiły sobie nimi krzywdy.
– Aha. – To wyjaśnienie najwyraźniej w ogóle Weroniki nie zaskoczyło.
„Pierwsza osoba, która przyjmuje tę wiadomość normalnie" – uświadomiła sobie
Julia. – W takim razie usiądę tam – oświadczyła dziewczyna, szurając po
błyszczącym parkiecie do kompletu wypoczynkowego. Odstawiła kubek na stół
i dosłownie opadła na fotel. – O, jaki wygodniutki! Nie ma pani może tych
pysznych truskawek z bitą śmietaną co ostatnio?
Julia niezdecydowanie stała przy lodówce. Czy Weronika nie przyszła
przypadkiem po olej do smażenia?
– Nie mam – odparła ostrożnie. – Jest jesień, skąd miałabym teraz wytrzasnąć
truskawki…
– Hm. – Weronika nachyliła się do sąsiedniego fotela i zanurzyła palce
w delikatnej sierści Pana Ministra. Rzucił na nią okiem, a kiedy stwierdził, że nie
grozi mu z jej strony żadne niebezpieczeństwo, zaczął głośno mruczeć. – Jaki on
jest mięciutki!
Julia zrozumiała, że w ogóle nie chodzi o olej. Weronika potrzebowała tylko
pretekstu, żeby wejść do jej domu. Czy u sąsiadów coś się stało? Pokłócili się?
Pobili się? Czy Juraj pobił żonę? Czy Weronika potrzebuje pomocy? A może po
prostu czuje się samotna?
– Mogę zrobić herbatę – zaproponowała. Nie czekając na odpowiedź, włączyła
czajnik. – Zieloną czy czarną?
– Czarną.
– Słodzisz?
– Nie.
Julia w milczeniu przygotowywała napój. Cieszyła się, że ma zajęcie i nie musi
rozmawiać z Weroniką. O czym w ogóle można rozmawiać z szesnastoletnią
dziewczyną? Już nawet nie pamiętała, co w tym wieku interesowało Klarę.
„Pewnie nie wiedziałam tego nawet wtedy" – pomyślała gorzko. Były sobie tak
dalekie, jakby każda mieszkała na innej planecie.
Mimowolnie sięgnęła po serwis herbaciany Rosenthala, z którego korzystała
tylko przy wyjątkowych okazjach. Dopiero kiedy niosła dzbanek na stół, zdziwiła
się, dlaczego nie wzięła z półki normalniejszych naczyń.
– Mleko?
Weronika spojrzała na nią pomalowanymi oczami.
– Do herbaty? Czy to nie obrzydliwe?
– Nie, w ogóle. Anglicy piją herbatę tylko z mlekiem. Im wyższa jest ich
pozycja społeczna, tym więcej mleka sobie wlewają.
– Naprawdę? – Weronika nalała sobie z dzbanuszka dużą porcję mleka, ale
zamiast się napić, nachyliła się nad Panem Ministrem. – Też chciałabym mieć kota,
ale tata chyba by oszalał.
– Spróbuj go przekonać. Koty są fajne.
Dziewczyna się skrzywiła.
– Tata ich nie znosi. Wścieka się, kiedy pani koty przychodzą do naszego
ogrodu. Grozi, że je otruje, ale myślę, że tak naprawdę nigdy by nic takiego nie
zrobił. Nie jest zły, jest tylko nieprzyjemny.
Julia napięła się w fotelu. Przypomniała sobie, jak poszła oddać Jurajowi
pułapkę. Weronika miała wtedy dziwną minę – jakby wiedziała więcej, niż
odważyła się powiedzieć.
– To dlatego przyszłaś? Z powodu kotów?
Dziewczyna spojrzała na nią zdziwiona.
– Z powodu kotów? Nie. Dlaczego miałabym… – przerwała i ugryzła się
w dolną wargę. – Chociaż właściwie… Właściwie tak, chodzi o koty. To dlatego
przyszłam.
– A co chciałaś mi powiedzieć?
Dziewczyna wzięła łyk herbaty z mlekiem i skrzywiła wargi.
– Fuj! Z cytryną jest lepsza.
– To kwestia przyzwyczajenia.
– Możliwe. – Znów się napiła. – Chciałam pani powiedzieć… Ale pani chyba
będzie się złościć.
– Nie będę. Obiecuję.
– Na pewno? – Weronika miała duże, lśniące, trochę psie oczy.
Julia przyłapała się na myśli, że chciałaby mieć taką córkę. Joanna Truskawka
nie zasługuje na Weronikę. Juraj tym bardziej.
– Słowo harcerza – zażartowała niecierpliwie. Dopiero kiedy Weronika posłała
jej zdziwione spojrzenie, zrozumiała, że dla szesnastolatki harcerstwo to słowo
z prehistorii. – Obiecuję – poprawiła się. – Zamieniam się w słuch.
– Wie pani… kilka dni temu ja i mój chłopak weszliśmy do pani ogrodu.
Chcieliśmy tylko zerwać jabłko… Pani i tak ich nie zrywa, prawda?
Julia pokręciła głową.
– Było tam ładnie. Tak spokojnie… Ma pani świetny ogród. Jest w nim dużo
miejsc, w których człowiek może się schować i nikt go tam nie widzi. – Weronika
poczerwieniała.
Julia wyczuła, do czego dziewczyna zmierza.
– Jeśli chcesz, możecie tam przychodzić – powiedziała. – Mnie to nie
przeszkadza. Tylko nie krzywdźcie zwierząt.
– Dawid je uwielbia – uspokajała ją Weronika. – Twierdzi, że są lepsze niż
ludzie.
Julia się uśmiechnęła.
– Też tak sądzę.
– Ja też. Ale nie to chciałam powiedzieć… – znów na chwilę zamilkła. – Wie
pani, leżeliśmy w trawie między takimi krzakami i… rozmawialiśmy.
Julia doskonale umiała sobie wyobrazić tę „rozmowę", ale postanowiła tego nie
komentować.
– Było już ciemno. Nagle usłyszeliśmy, że ktoś tam chodzi. W pani ogrodzie,
rozumie pani? Jakiś mężczyzna.
Julia odstawiła filiżankę na podstawkę tak gwałtownie, że prawie ją stłukła.
– Twój ojciec?
Weronika szybko pokręciła głową.
– Nie, właśnie nie. Tatę bym poznała. To był jakiś grubas… Wyglądał trochę
jak kucharz z restauracji na rogu, ale nie jestem pewna.
– Co zrobił? – spytała Julia, choć znała odpowiedź.
– Wyglądało to tak, jakby czegoś szukał. Pod świerkiem. Sapał i klął. Potem
odszedł. Po chwili wrócił i przyniósł tę pułapkę, którą potem rzuciła pani w mojego
tatę.
Julia poczuła się nagle strasznie zmęczona i słaba.
– Chcesz powiedzieć, że tej pułapki nie zastawił twój ojciec?
– No jasne, że nie. Przecież tatę bym poznała.
– Mówisz prawdę, Weroniko? Nie próbujesz po prostu kryć ojca?
Dziewczynie błysnęło w oczach.
– Dlaczego miałabym to robić?
– Może dlatego, że cię o to poprosił?
Weronika prychnęła.
– Gdybym to jego tam widziała, powiedziałabym to pani. I to z radością. Ale to
nie był on.
Julii nie przyszło do głowy nic lepszego niż dolanie herbaty. Musiała się
uspokoić. Zyskać czas. Uporządkować myśli.
– Czyli twierdzisz, że tę pułapkę przyniósł do mojego ogrodu kucharz
z restauracji? Franciszek? Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi!
– Nie wiem. Nie jestem pewna. Było ciemno…
– Pójdę go zapytać.
– Proszę spróbować. Może się przyzna.
– Może.
Przez kilka minut popijały w milczeniu herbatę. Za długo się parzyła i nawet
z mlekiem smakowała gorzko.
– Mówisz, że już masz chłopaka – zagadnęła Julia. Było to raczej stwierdzenie
niż pytanie, ale Weronika uznała, że wypada odpowiedzieć.
Spuściła wzrok na filiżankę.
– Mam – wymamrotała.
– Jesteś zakochana?
– Mhm-hm.
Julia się uśmiechnęła.
– A jesteś z nim szczęśliwa?
Weronika spojrzała na nią pytająco.
– Pytam, bo to, że kochasz, nie musi jeszcze znaczyć, że jesteś szczęśliwa –
wyjaśniła Julia i znów dolała sobie herbaty. – Często jest dokładnie na odwrót –
dodała niemal szeptem.
Weronika zaczęła szybko mieszać łyżeczką w filiżance, stukając o kruchą
porcelanę. Nie przypominała sobie, by jakikolwiek dorosły rozmawiał z nią kiedyś
w ten sposób, i zastanawiała się, czy to jest fajne, czy nie.
– Mogłabym przymierzyć tę pani bransoletkę po prababci? – wyrzuciła z siebie.
– Co? – Julię zaskoczyła ta nagła zmiana tematu.
– Tę złotą… pamięta pani? Pokazywała mi ją pani, kiedy byłam tu poprzednim
razem. – Weronika trochę się zaczerwieniła. – Ja… tak pomyślałam… Chciałabym
zobaczyć, jakby wyglądała do tej sukni.
Julia wstała ze źle skrywaną niechęcią. Wolałaby porozmawiać z dziewczyną
o jej pierwszej miłości – przynajmniej trochę poprawiłoby jej to nastrój. Ale ten
temat najwyraźniej wydał się Weronice zbyt intymny, a myśli Julii natychmiast
powróciły do mężczyzny z klatką. Jeśli Weronice można wierzyć, pułapki nie
zastawił Truskawka. Czy naprawdę mógł to zrobić kucharz z restauracji? Tylko
dlaczego, na Boga, kucharz miałby łapać jej koty?
Wyjęła kluczyk z filiżanki w witrynie, otworzyła szufladę i wyciągnęła małą,
drewnianą szkatułkę. Postawiła ją na stół i otworzyła. Kucharz z restauracji.
Kucharz… Czy w tej restauracji gotują koty? Zrobiło się jej słabo.
– Oooo… Dziękuję. – Weronika zaczęła przeglądać biżuterię. Wyciągnęła
bransoletkę, przewiesiła ją przez nadgarstek i przez chwilę męczyła się
z zapięciem. – Chyba nie dam rady. – W końcu się jej udało. Podniosła rękę
i patrzyła na nią z zadowoleniem. – Kiedyś robiono ładniejszą biżuterię niż teraz –
stwierdziła.
To wyrwało Julię z rozmyślań o właścicielu klatki.
– Tak. Masz rację. Ta bransoletka jest bardzo, bardzo stara. Wtedy jubilerzy
przykładali się do pracy. Liczyła się jakość, a nie niska cena, jak dzisiaj. Handlarze
prześcigali się w proponowaniu coraz lepszych towarów. Dziś większość z nich
próbuje okraść swoich klientów.
Weronika nagle zaczęła wyglądać na zniecierpliwioną. Odłożyła bransoletkę do
szkatułki obłożonej drewnem.
– Pójdę już. Nie chcę zabierać pani czasu.
Wstała, a kubek, który przyniosła, zostawiła na stole.
– Nie chcesz tego oleju?
– No właśnie, olej! Całkiem o nim zapomniałam.
Julia napełniła kubek i odprowadziła młodą sąsiadkę do drzwi.
– A co słychać u twoich rodziców? – spytała, kiedy dziewczyna wiązała
ubłocone buty.
– Nie ma ich. – Weronika wzruszyła ramionami. – Pojechali do prezydenta. Na
jakąś głupią imprezę w zamku. Mama to strasznie przeżywała.
Julia się uśmiechnęła.
– A ciebie nie wzięli ze sobą?
– Nie. Ale nawet gdyby chcieli, i tak bym tam nie pojechała. To do widzenia,
pani Keller.
Godzinę później w drzwiach pojawiła się Klara w długim płaszczu
przeciwdeszczowym, lśniącym od deszczu. Płakała. Policzki miała mokre,
a pasemka włosów przyklejały się jej do skroni tak jak przedtem Weronice. Wokół
oczu czerniły się smugi od rozmazanego tuszu do rzęs. W półmroku wyglądały jak
świeże sińce.
Julia poderwała się z fotela tak gwałtownie, że zabolało ją w krzyżu.
– Klaro, na litość boską, co ci się stało?
Klara upuściła torebkę, zrzuciła płaszcz z ramion i pozwoliła mu zsunąć się na
posadzkę. Oparła się o blat stołu, jakby miała zaraz upaść.
– Potrzebuję kielicha.
Mówiła zachrypniętym głosem jak jakaś obca, stara kobieta. „Boże, ona chyba
naprawdę bierze narkotyki" – przemknęło Julii przez głowę, kiedy drżącymi rękami
wyciągała z domowego barku butelkę szkockiej słodowej whisky, którą dostała od
Sebastiana. No proszę, myślała, że ten alkohol będzie tu nietknięty stać jeszcze za
rok, a idzie w ruch już następnego dnia. Klara wyglądała tak, że jeśli szybko nie
napije się czegoś mocniejszego, zemdleje.
– Co ci się stało, córeczko? Czy ktoś cię skrzywdził? – Julia uświadomiła sobie,
po jak strasznie długim czasie poczuła coś, do czego najbardziej pasuje określenie
„miłość bezwarunkowa". Jej córka, jej krew!, jest w niebezpieczeństwie. Jeszcze
kilka minut temu myślała o niej z chłodem i niechęcią, ale teraz zrobiłaby
wszystko, by jej pomóc. Jak mogła wątpić, że kocha Klarę? Jak matka mogłaby nie
kochać swojego dziecka? Julia nalewała złocistą whisky, zaciskając zęby ze wstydu
i poniżenia. Naprawdę odmówiła córce wyciągnięcia jej z długów? „Zrobiłam to
dla jej dobra" – broniła się w duchu. „Chciałam, żeby sięgnęła dna, wyciągnęła
wnioski i stanęła na własnych nogach". Ale czy matka ma prawo do takich
zachowań? Czy nie powinna raczej wspierać dziecka, niż podstawiać mu nogi,
nawet jeśli robi to z pobudek wychowawczych? W tej chwili bolesnego poznania
Julia uświadomiła sobie, że jej relacje z Klarą są długim łańcuchem błędów
i pomyłek. Kocha Klarę, zawsze ją kochała, ale była tak egoistyczna i wyniszczona
nieudanym małżeństwem, że tłumiła w sobie matczyną miłość. Prawdopodobnie to
przez Julię Klara wpakowała się w kłopoty. Gdyby okazywała córce uczucia, Klara
nie musiałaby kupować ich sobie od mężczyzn.
Julia postawiła kieliszek przed Klarą i spojrzała z bliska w twarz córki. Tak, te
ciemne, nieregularne kręgi to naprawdę plamy od tuszu, nie sińce. Dzięki Bogu.
– Co ci się stało. Nie płacz! Mów!
Klara chciała odsunąć krzesło od stołu. Dopiero kiedy się to nie udało,
przypomniała sobie, że jest przywiązane.
– Cholera, nie mogę nawet usiąść!
Julia wzięła whisky i bez słowa przeniosła ją na niski stolik pod oknem. Klara
sunęła za nią i opadła na skraj fotela.
– Ktoś tu był? – spytała i spojrzała znacząco na dwie filiżanki po herbacie.
– Tylko Weronika. – Julia wzruszyła ramionami.
Klara zrobiła bojową minę.
– Czego chciała? Często tu przychodzi?
– Nie, dopiero drugi raz. Nie wiem, co jej strzeliło do głowy.
– To po co przyszła?
– Chyba było jej smutno. Zostawili ją w domu samą. – Julię zaskoczyła
nienawistna mina Klary. Czy to możliwe, że jest o Weronikę zazdrosna?
– A wczoraj w nocy? Kto tu był? Widziałam przez okno jakiegoś faceta.
– Ty nie spałaś?
– Nie. A powinnam?
– Oczywiście, że nie. – Julia czuła, jak płoną jej policzki, ale miała nadzieję, że
zdenerwowana Klara tego nie zauważy. – Odwiedził mnie jeden kolega. Czysto
służbowa znajomość. Przywiózł mi… coś pokazać.
– O drugiej w nocy?
– Tak, o drugiej w nocy. Dziś w nocy znów przyjedzie. – Braterstwo dusz
prysnęło, a Julia nienawidziła się za to, jak szybko oziębiły się jej uczucia wobec
Klary. – Powiesz mi wreszcie, dlaczego wyglądasz tak strasznie?
– Wyrzucili mnie z pracy.
Julii spadł ogromny kamień z serca.
– Tylko tyle? – Ileż gorszych rzeczy mogło się przydarzyć! Straciła pracę, to
znajdzie inną. Świat się nie kończy.
– Mamo, to dla ciebie mało? Mam setki tysięcy długów! I wyrzucili mnie
z dnia na dzień, bez odprawy. Po prostu na bruk. Koniec.
– Dlaczego cię wyrzucili?
– Z kasy ginęły pieniądze.
– A co ty miałaś z tym wspólnego?
Klara spuściła wzrok.
– Klaro, ty chyba… – Umilkła w ostatniej chwili. Teraz nie jest czas na kazania
wychowawcze.
– Nie zamierzałam kraść. Tylko pożyczyć. Myślałam, że oddam z wypłaty.
Musiałam zapłacić jedną ratę i obiecałam… – Klara rzuciła mamie spojrzenie pełne
skruchy, z którego Julia wyczytała niewypowiedziane słowa.
– Obiecałaś Piotrowi, że coś mu kupisz – dokończyła za córkę. – Mam rację?
Klara butnie wzruszyła ramionami.
– Tak.
– Niszczysz się, Klaro. – I znów to nieodparte poczucie, że wina, ta główna,
leży po jej stronie, po stronie Julii…
– Może powinnam zniszczyć się całkiem – szepnęła Klara. – To rozwiązałoby
mnóstwo problemów.
– Nie mów głupot.
– Dobrze. Tylko z czego mam teraz według ciebie spłacić te pożyczki? Nie
mam pracy. Szef nikomu mnie nie poleci. Po biurach podróży rozniesie się, że
kradnę. Myślisz, że gdzieś mnie przyjmą?
– To zmienisz branżę, nie?
– Na jaką? Na sprzątaczkę? – Klara zaśmiała się sucho. – Nic innego nie
umiem. Nie mam nawet matury, do cholery!
Julia próbowała myśleć racjonalnie.
– Na pewno w umowach pożyczek masz ubezpieczenie na wypadek straty
pracy. Potwierdzisz, że jesteś bezrobotna, a ubezpieczenie zapłaci raty za ciebie.
Przecież tak to działa, prawda?
Klara nie odpowiedziała od razu, ale sposób, w jaki odwróciła wzrok, zdradzał,
że się wstydzi.
– Nie ubezpieczyłam ani jednej pożyczki – powiedziała cicho. – To nie było
obowiązkowe i myślałam, że lepiej nie wyrzucać pieniędzy w błoto…
Julia powoli usiadła w fotelu. Zabolały ją przy tym kolana. „Jestem stara, ja już
się nie liczę" – pomyślała. „Może powinnam wreszcie przestać myśleć tylko
o sobie?".
– Dobrze, Klaro. Pomogę ci. – Spojrzała córce w oczy. – Spłacę za ciebie te
długi.
Klara się rozpromieniła.
– Dzięki, mamo! Wiedziałam, że nie pozwolisz, żebym…
– Ale zrobię to pod jednym warunkiem – kontynuowała zdecydowanym głosem
Julia.
– Cała ty. Dlaczego nie możesz pomóc mi bezinteresownie?
– Bo cię kocham. Bo mi na tobie zależy. Bo nie mogę patrzeć, jak się
krzywdzisz, Klaro.
– Dobra. – Klara wbiła w nią twarde, chłodne spojrzenie. – Co mam zrobić?
– Rozejść się z Piotrem.
Klara przez kilka sekund patrzyła na matkę bez słowa. Było jasne, że jej
zaskoczenie jest nieudawane. Te słowa szczerze ją zaskoczyły. Tak okrutnego
warunku się nie spodziewała.
– Żartujesz?
– Zaczął z tobą chodzić tylko dlatego, że wmówiłaś mu, że jesteś bogata.
Przecież na pewno sama dobrze o tym wiesz. Dlatego tak się boisz powiedzieć mu
prawdę o ojcu. Zadłużyłaś się tylko dla niego.
Klara znów buntowniczo wzruszyła ramionami.
– Co ci do tego? Nie wtrącaj się do mojego życia.
– Nie wtrącam się. Proponuję ci układ, a to duża różnica. Coś za coś. Decyzja
należy do ciebie.
Twarz Klary zastygła.
– Wiesz co, mamo? Zostaw sobie te swoje pieniądze. Zresztą i tak na pewno ich
nie masz. – Rozejrzała się po pokoju i zaśmiała się nieprzyjemnie. – Kiedy patrzę
na ten dom, to zaczynam wierzyć, że naprawdę jesteś biedna jak mysz kościelna.
Pewnie teraz tylko udajesz, a gdybym naprawdę rozeszła się z Piotrem,
powiedziałabyś, że jednak nie możesz mi pomóc. Osiągnęłabyś swój cel, nie
wydając ani korony. To by ci się podobało, co?
– Naprawdę myślisz o mnie w ten sposób, Klaro?
– No jasne. Gdybyś miała dwieście tysięcy, nie mieszkałabyś tu jak w squacie.
– Może mogłabym coś sprzedać.
– Tak? A co? Kocie futra?
– Nie bądź bezczelna.
– Będę taka, jak mi się spodoba, bo niczego od ciebie nie chcę. Nie muszę ci się
podlizywać. Sama spłacę swoje długi, choćbym miała sobie te pieniądze gdzieś
wykurwić!
Usłyszały pukanie do drzwi. Klara zbladła. Ostatnie zdanie krzyknęła tak
głośno, że z pewnością było je słychać aż na ulicy. Szybko wstała.
– To na pewno Piotr. Otworzę mu.
– Powiesz mu, że zwolnili cię z pracy?
Klara obróciła się na progu przedpokoju.
– Powiem mu to, co uznam za stosowne. Jestem dorosłą kobietą, mamo. Sama
dam sobie radę.
– Ciekawe jak. – Julia wbiła w córkę wzrok, jakby próbowała zgadnąć, jak
daleko może się posunąć, by nie zniszczyć kruchej więzi między nimi. – Klaro,
posłuchaj… Jeśli naprawdę chcesz żyć z tym mężczyzną, to nie pod moim dachem.
Kocham cię, ale jego nie zniosę ani dnia dłużej. Albo wyprowadzi się sam, albo
wyprowadzicie się oboje. To zależy od ciebie.
Wstała z fotela, obróciła się tyłem do Klary i podeszła do okna, by dać do
zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną. Chciała widzieć tylko ciemność,
ale w szybie odbijał się pokój i Klara.
– Wyrzucasz mnie?
– Ciebie nie. Jego.
– Przecież wiesz, że odejdę razem z nim. I że nie mam dokąd pójść. – Klara
szeptała. „Nie chce, żeby usłyszał ją Piotr" – pomyślała Julia.
– Więc nigdzie nie idź. Możesz tu spokojnie zostać. Sama. – Julię zaskakiwało,
jak bardzo potrafi być nieustępliwa. Najchętniej podeszłaby do Klary i zaczęłaby ją
pocieszać. Ale w ten sposób by jej nie pomogła. Absurdem tej sytuacji było to, że
aby pomóc córce, musi ją najpierw skrzywdzić. A tym samym również siebie,
ponieważ tej zdrady Klara prawdopodobnie nigdy jej nie wybaczy.
– Otwórz mu – ponagliła córkę. – Na zewnątrz jest zimno.
Klara ciężko przełknęła ślinę, a ścięgna na jej szyi napięły się.
– Dobrze – powiedziała cicho. – Ile mam czasu do namysłu?
– Czasu do namysłu miałaś już wystarczająco dużo. Wiesz co? Powiedz mu
dziś prawdę. Powiedz, że wyrzucili cię z pracy, że twój tata nie jest bogatym
przedsiębiorcą i że masz długi wszędzie, gdzie spojrzysz. Wyjaśnij mu, dlaczego go
okłamywałaś. Możliwe, że jestem wobec niego niesprawiedliwa, a on mimo
wszystko zostanie z tobą. Jeśli tak będzie, ustąpię i jakoś zniosę jego obecność. Ale
niezbyt wierzę w takie rozwiązanie.
Kolejne pukanie do drzwi. Potem przenikliwy dzwonek.
– Klaro! Otwieraj! Gdzie ty, kurwa, jesteś?
Klara odkrzyknęła:
– Poczekaj chwilę! Już idę! – A potem ciszej: – Boże, ja zwariuję.
Julia opanowała pragnienie podejścia do córki i położenia jej ręki na ramieniu.
– Koniec rozmowy – powiedziała. – Idź mu otworzyć.
Klara zrobiła dwa kroki w stronę drzwi, ale potem zmieniła zdanie i wróciła do
Julii.
– Zapędziłaś mnie w kozi róg, mamo. Naprawdę się tego po tobie nie
spodziewałam. Wiesz, jak nazywa się to, co próbujesz ze mną zrobić? Szantaż.
Jeśli Piotr mnie zostawi, nigdy ci tego nie wybaczę. Nigdy.
ROZDZIAŁ 14
Gdyby Klara Keller nie była taka blada i rozczochrana, prawdopodobnie wydałaby
się Józefowi Bergmanowi dość atrakcyjna. Miała po matce wystające kości
policzkowe, szpiczastą brodę i nieznaczny przodozgryz, który nadawał jej twarzy
głodnego, trochę wilczego wyrazu. Była ładna w ten nienachalny, nietuzinkowy
sposób, który być może nie oczaruje na pierwszy rzut oka, ale tym dłużej potrafi
potem pociągać i podniecać. Klara, podobnie jak Julia, prawdopodobnie nie
uświadamiała sobie swej urody lub nie uważała jej za rzecz istotną. Bo czy
w przeciwnym razie przyszłaby na spotkanie bez makijażu i w bezkształtnym
golfie w kolorze brudnego bruku?
Nie chciała rozmawiać z inspektorem w domu matki, a on za nic nie chciał
zapraszać jej do komisariatu, gdzie surowe, niegościnne wnętrze wywołałoby
w niej strach i związałoby jej język. W końcu Klara zaproponowała obiad
w kawiarni Imperial niedaleko Mostu Karola. Był to jeden z tych rzekomo
luksusowych lokali, w których za duże pieniądze dostaje się zwyczajną kawę
i które odwiedzają ludzie z niską samooceną i wysokimi ambicjami, by kupić sobie
poczucie własnej wyjątkowości. Właściwie Bergmana nie zaskoczyło, że Klara
Keller wybrała to miejsce. Wyobrażał ją sobie jako trochę niezrównoważoną młodą
kobietę, która ma o sobie tak niskie mniemanie, że pewność siebie musi czerpać
z drogich, firmowych torebek i obiadów w luksusowych restauracjach. Spodziewał
się wystrojonej i pachnącej piękności z doskonałą skórą i wyrafinowaną fryzurą.
Dlatego zaskoczyło go, gdy zamachała do niego blada dziewczyna
w materiałowym kapelusiku, spod którego wystawały pasemka tłustych włosów.
Wprawdzie miała skórzaną, firmową torebkę i wyciągnęła z niej bez wątpienia
drogi, srebrny telefon, ale nie miała w sobie ani szczypty oczekiwanej przez
Bergmana kokieterii. Wyglądała raczej na trzydzieści niż na osiemnaście lat.
Gdy położyła dłonie na marmurowym blacie kawiarnianego stołu, Bergman
zwrócił uwagę na jej palce pełne zaropiałych ranek i świeżo obgryzione paznokcie.
– Widzę, że jest pani zdenerwowana – zauważył i skinął brodą na jej ręce.
Szybko schowała je na kolana.
– Obgryzam od dziecka. Taki nawyk. – Spróbowała się uśmiechnąć. –
Przepraszam, że wyglądam tak strasznie. Wie pan, mam problemy i od kilku dni
kiepsko się czuję… Nic mnie nie cieszy… Rano nie chce się mi nawet wstawać
z łóżka. Dziś wyszłam z domu tylko dla pana i włożyłam na siebie pierwsze
ubranie, które wpadło mi w ręce… – Spuściła wzrok na szarobrązowy golf. –
Nawet nie umyłam włosów, jakoś nie miałam na to siły, więc nie ściągnę tego
kapelusika, żeby pana nie przerazić… – Zamilkła, jakby przestraszyła się potoku
słów, który z niej wypłynął.
– Cieszę się, że wreszcie znalazła pani dla mnie czas – odparł Bergman
z poważną miną.
Klara Keller od trzech dni unikała spotkania, twierdząc, że „źle się czuje". Miał
dużo innych zadań, więc nie nalegał. Lecz dziś rano do jego biura zadzwoniła Julia,
a to, co mu powiedziała, katapultowało rozmowę z Klarą na pierwsze miejsce
priorytetów inspektora. Natychmiast wykręcił numer telefonu komórkowego Klary
i upierał się, że muszą się natychmiast spotkać.
Teraz zrobiła buntowniczą minę.
– Czego pan od mnie chce? Przecież nie zrobiłam nic złego.
– Nie twierdzę, że zrobiła pani coś złego. Ale wciąż pojawiają się nowe wątki,
które prowadzą bezpośrednio od morderstwa Nory Mach do pani. Podejrzewam, że
matka powiedziała pani już o podobieństwie łączącym panią z ofiarą?
Miał rację. Jak mógł choć przez sekundę wierzyć, że Julia go posłucha, gdy
prosił ją, by nie wspominała córce o tej sprawie? Wprawdzie sam nie miał dzieci,
ale w pracy wielokrotnie przekonał się, jak mocna bywa miłość rodzicielska. Julia
chciała chronić Klarę, więc musiała być z nią szczera. Nie mógł mieć jej za złe, że
wyjawiła córce wszystkie szczegóły. Pozbawiła go przez to elementu zaskoczenia,
który zazwyczaj najwięcej mówi o świadkach i podejrzanych.
– Tak, powiedziała. – Klara rzeczywiście miała podobny kolor włosów, kształt
twarzy i posturę jak Nora Mach. Jasne włosy, wąska talia, duże piersi. W półmroku
lub w ciemności ktoś mógł je łatwo pomylić.
– I co pani o tym myśli?
W jej oczach pojawił się błysk.
– A co mogę o tym myśleć? Pyta pan tak samo jak matka. I odpowiem panu to
co jej. Myślę, że to przypadek. Po prostu tamta dziewczyna była do mnie podobna.
I co z tego?
– Nie przyszło pani do głowy, że to pani miała być ofiarą?
Otworzyła kartę dań w skórzanej oprawie i zaczęła szybko skakać wzrokiem po
kolejnych nazwach.
– Poproszę podwójne espresso i sałatkę grecką – oświadczyła zamiast
odpowiedzi.
– Nie pytałem, co pani zamawia, tylko czy się pani nie boi. Od pani matki
wiem, że znalazła się pani w trudnej sytuacji finansowej. Czy nikt pani na przykład
nie groził?
Jej wargi zadrżały.
– Nie – odparła, ale bynajmniej nie zabrzmiało to przekonująco.
– Co matka powiedziała pani o tym morderstwie? – zarzucił wędkę i miał
nadzieję, że Klara złapie się na haczyk. – Proszę mówić. Muszę wiedzieć, co już
pani słyszała.
Do ich stolika podeszła kelnerka, więc Bergman musiał poczekać, aż Klara
zamówi kawę i jedzenie. Sam poprosił tylko o duże piwo, ponieważ – jak często
podkreślał – dopływ cieczy zwiększa bystrość umysłu, a detektywi są abstynentami
tylko w podrzędnych serialach telewizyjnych.
– Pan nie będzie jadł?
– Wystarczą mi kalorie w płynie.
Kelnerka z delikatnym ukłonem wzięła karty dań, a inspektor znów spojrzał na
Klarę.
– Zatem?
Klara w milczeniu patrzyła na swoje zaniedbane dłonie, które przed chwilą
ułożyła na blacie stołu niczym grzeczna uczennica na ławce. Zaczęła mówić, nie
podnosząc wzroku na Bergmana.
– Nie rozmawiałyśmy o tym zbyt dużo. Powiedziała tylko, że w lasku ktoś
udusił dziewczynę. I że ta dziewczyna wyglądała tak samo jak ja…
Krew gotowała mu się w żyłach, ale nie dał po sobie poznać podekscytowania.
– A sąsiedzi? O tym morderstwie mówi na pewno cała ulica. Jakie szczegóły do
pani dotarły? Niech się pani skupi. Ta dziewczyna z domu obok, która znalazła
ofiarę, Weronika Truskawka, nie mówiła czegoś ciekawego?
Klara prychnęła z pogardą.
– Z sąsiadami w ogóle nie rozmawiam. Są koszmarni. – Westchnęła zmęczona.
– Naprawdę panu nie pomogę, panie Bergman. Nic nie wiem.
– Wie pani! – Uderzył dłońmi w stół, aż popielniczka podskoczyła i uderzyła
w cukiernicę. Klara podniosła ku niemu oczy z tak rozszerzonymi źrenicami, że
z tęczówek pozostały tylko wąskie kręgi. – Szanowna pani Klaro, pani coś przede
mną ukrywa. Matka na pewno nie powiedziała pani, że „w lasku ktoś udusił
dziewczynę". Pani matka nie ma pojęcia, w jaki sposób zmarła Nora Mach. Sama
pani przyznała, że nie rozmawiała pani o tym z sąsiadami. Zatem proszę mówić.
Skąd pani to wie?
Najpierw wyglądało na to, że Klara się rozpłacze. Jej wysunięta górna warga
zadrżała, skrzywiła się i odsłoniła szparkę między przednimi zębami. Potem Klara
wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i znów je otworzyła.
– No dobrze – powiedziała zaskakująco silnym głosem. – Dobrze. Wszystko
panu powiem. Już mnie to przerasta, do cholery!
Bergman czekał bez słowa.
– Dostałam dwa SMS-y. Jakiś tydzień temu. Myślałam, że przysłała mi je była
dziewczyna Piotra. Nie wiem, czy pan wie: Piotr to mój chłopak. – Wzięła do ręki
telefon, otworzyła srebrną osłonkę i przez chwilę wciskała klawisze. – „Nie
zasługujesz na to, by żyć" – przeczytała cicho. – To był pierwszy. A ten dostałam
dzień później: „Skręcę ci kark". – Zaśmiała się niewesoło. – Na początku nie
traktowałam ich poważnie. Ktoś mógł po prostu pomylić numer, prawda? Ale
potem mama powiedziała mi o tym morderstwie…
– A pani pomyślała, że być może jednak chodziło o panią.
Górna warga znów zadrżała. Z pewnością była to oznaka zdenerwowania,
a Bergman natychmiast zapisał ją w pamięci. Każdy człowiek okazuje strach lub
napięcie trochę inaczej. Warto wiedzieć, jakie gesty czy miny zdradzają u świadka
niepokój lub nerwy.
– Oczywiście, że przyszło mi to do głowy. Panu by nie przyszło, gdyby dostał
pan taką wiadomość?
– Racja – przyznał. – Zatem podejrzewa pani, że tamta kobieta została
uduszona, bo ktoś pani groził taką śmiercią? Zgadza się?
– Tak. – Szybko mieszała kawę i jak zahipnotyzowana wpatrywała się
w wirującą pianę. – A została? – Podniosła ku niemu wzrok. – To znaczy… została
uduszona?
Przynajmniej jeden moment zaskoczenia został zachowany dla inspektora.
– Niestety tak, Klaro.
Przyjęła tę informację dość spokojnie, tylko źrenice rozszerzyły się jej jeszcze
bardziej.
– Podejrzewa pani kogoś? Wspomniała pani o byłej dziewczynie swojego
partnera. Czy myśli pani, że chciałaby panią skrzywdzić?
Zdecydowanie pokręciła głową.
– Nie, w żadnym razie, ja… Po prostu w tamtej chwili nie przyszedł mi do
głowy nikt inny, kto mógłby przysłać mi takiego SMS-a. Ta dziewczyna, nazywa
się Marcelina Emer, jest wprawdzie trochę stuknięta, ale nie wierzę, żeby potrafiła
kogoś zabić. – Klara potrząsnęła głową. – Po prostu w to nie wierzę.
– Czy może mi pani podyktować numer, z którego przyszły te SMS-y?
– Oczywiście. – Zrobiła to.
– Zna pani ten numer?
– Nie.
– Próbowała się pani z nim połączyć?
– Po co miałabym to robić?
Schował notes do kieszeni na piersi.
– Wróćmy jeszcze do tej Marceliny. Czy prześladowała również Piotra? Groziła
pani kiedyś?
– Wie pan, Piotr odszedł od niej przeze mnie, a ona była… nieszczęśliwa. – Do
jej głosu niechcący wkradł się triumfalny ton, który próbowała zamaskować
westchnieniem. – Wydzwaniała do nas po nocach, zostawiała mnóstwo wiadomości
na sekretarce. Raz czekała przed domem, kiedy wracaliśmy z kina, i uderzyła
Piotra w twarz. A potem… – Zaśmiała się. – Potem przyjechała po niego limuzyną,
takim śmiesznie długim, białym autem, jak on się nazywa…
– Lincoln – pomógł jej.
– No jasne, lincoln. Wynajęła go na dwie godziny. Tylko dlatego, że Piotr
powiedział jej kiedyś, że podniecałby go seks w takim samochodzie… – Trochę się
zaczerwieniła. Napiła się kawy, żeby przywrócić sobie równowagę. Bergman
czekał w milczeniu. – Oczywiście Piotr nigdzie z nią nie pojechał. Oboje zgodnie
stwierdziliśmy, że Marcelina wynajęła to auto, by pokazać mu, że też nie jest
całkiem biedna. Była zazdrosna o to, że Piotr znalazł sobie bogatą…
Zorientowała się, ale za późno. Bergman pytająco uniósł brwi.
– Myślałem, że jest pani zadłużona, a nie bogata.
Na policzkach rozlał się jej ciemny karmin.
– Moja sytuacja finansowa to nie pańska sprawa.
– Droga Klaro, nie ma pani racji. Obawiam się, że nadeszła chwila, w której
musi mi pani powiedzieć o sobie wszystko.
Górna warga zadrżała jej wyraźnie.
– Dlaczego miałabym to zrobić? Jeśli chce pan coś o mnie wiedzieć, niech pan
spyta moją matkę. To ona nagadała panu o moich długach, prawda? Plotkara! Co
jeszcze panu naopowiadała?
– Tylko najważniejsze rzeczy. – Bergman wzruszył ramionami. Przeczuwał, że
dziś Klara nie powie mu już za wiele. Nie szkodzi. Znajdzie ją sobie w innym
miejscu, w innym czasie. Dopił ostatni łyk piwa i ostrożnie odłożył kufel na
podstawkę. – Dzisiaj zostawię już panią w spokoju. Ale niestety w najbliższym
czasie będziemy musieli spotkać się ponownie. – Wstał. – Jeśli planowałaby pani
jakieś wyjazdy, proszę mnie poinformować.
Spojrzała na niego zadziornie.
– Chyba powinien pan za mnie zapłacić, Sherlocku. To pan chciał ze mną
mówić, nie ja z panem. – Kiedy nie odpowiadał, uśmiechnęła się, ale jej oczy
pozostały zimne. – Jestem biedna i zadłużona, pamięta pan?
Z pierwszej napotkanej budki telefonicznej Bergman spróbował zadzwonić pod
numer, z którego ktoś groził Klarze Keller. Nawet go nie zaskoczyło, gdy usłyszał
w słuchawce: „Numer, pod który dzwonisz, jest chwilowo niedostępny". Wydaje
się, że nieprzyjemne SMS-y pisał ktoś mądry, kto wie, że policja potrafi namierzyć
włączony telefon komórkowy dzięki nadajnikom, z których odbiera sygnał. Wrócił
do biura i poprosił techników o wypis rozmów z podejrzanego numeru oraz
lokalizację nadajników, z których rozmowy zostały wykonane.
Akurat gdy z automatu na korytarzu przyniósł sobie kawę w plastikowym
kubku, zadzwoniła Joanna Truskawka z ulicy Krokusowej. Wczoraj w nocy, kiedy
wracała z mężem z imprezy w zamku prezydenckim, znów widziała na parkingu
pod laskiem to duże, czarne audi, które stało tam również w chwili morderstwa.
Poprosiła taksówkarza, żeby się zatrzymał, i spisała numery rejestracyjne.
– Chciałam mieć swój wkład w walkę z przestępczością w naszym kraju –
oświadczyła patetycznie, a Bergman pomyślał, że nawet jej głos jest nieprzyjemny.
Niemniej inspektor był kobiecie wdzięczny za to, że z własnej inicjatywy udzieliła
mu cennej informacji, więc musiał być dla niej uprzejmy, choć najchętniej
pożegnałby się z nią szybko i odłożyłby słuchawkę. Wydawało się jednak, że pani
Truskawka nie zamierza kończyć rozmowy.
– A to bynajmniej nie wszystko, panie inspektorze. – Ostatnie słowa
wypowiedziała niemal szeptem i zrobiła dramatyczną pauzę. „Może jest aktorką?"
– przyszło Bergmanowi do głowy. – „A ten sposób komunikacji to choroba
zawodowa". – Widziałam jeszcze coś. Mężczyznę, który akurat podchodził do tego
auta. – Znów zamilkła, jakby czekała na reakcję Bergmana. Nie wiedział, co
powiedzieć, więc tylko odkaszlnął. – Wie pan, przez cały wieczór miałam
przeczucie, że stanie się coś ważnego, więc byłam bardzo czujna. Mam mocno
rozwiniętą intuicję…
Nie potrafił nad sobą zapanować.
– Do rzeczy, droga pani. Jestem wdzięczny za informacje, ale nie mam zbyt
dużo czasu.
– Oczywiście. – Westchnęła urażona. – Krótko mówiąc, kiedy przejeżdżaliśmy
obok domu naszej sąsiadki Julii Keller, wychodził z niego akurat mężczyzna. Gdy
mąż płacił za taksówkę, patrzyłam przez tylne okno, dokąd ten mężczyzna pójdzie.
I jak pan myśli? Wsiadł do tego audi!
– To naprawdę ciekawe, pani… ehm…
– Truskawko – uzupełniła szybko. – Czy chce mnie pan przesłuchać? To
znaczy… czy nie powinniśmy omówić tego osobiście?
– Wystarczy zgłoszenie telefoniczne. Nie będę zawracać pani głowy. –
Spragniony spojrzał na kubek stygnącej kawy. – Bardzo mi pani pomogła, pani
Truskawko. Do widzenia.
Siedział za biurkiem i w bezruchu wpatrywał się w podrapany blat z taniej
sklejki. Dziwne. Przez cały tydzień sprawa prawie nie ruszyła z miejsca, a teraz
jednego dnia pojawiło się tyle przełomowych informacji. Bergman zatrzymał na
języku kawę i zastanawiał się nad tym, czego tak właściwie się dowiedział. Znowu
rodzina Kellerów. Dlaczego wszystkie tropy prowadzą do jednego domu?
ROZDZIAŁ 15
Znów wyszła z domu i znów nie powiedziała, dokąd idzie. Śledził ją. Czuł się jak
wyżeł, ale niestety stary, schorowany, powolny wyżeł, który dawno stracił węch.
Dotarł za nią na Rynek Staromiejski i spod śmierdzących arkad obserwował, jak
jego żona spotyka się pod zegarem słonecznym z bardzo bladym mężczyzną
w sztruksowej marynarce i pogniecionych płóciennych spodniach. Mężczyzna był
młody, miał najwyżej trzydzieści pięć lat, zatem wiekowo pasował do Zuzanny
dużo bardziej niż jej mąż. To chyba bolało Ludwika najbardziej. Zdradza go
z młodziakiem! A przecież zawsze zarzekała się, że pociągają ją tylko starsi
mężczyźni. Ludwik był ostatnio nadzwyczaj porywczy, ale tym razem zamiast
wściekłości ogarnęła go bezradność. Czuł się spisany na straty, niepotrzebny. Może
gdyby potrafił jakoś się zemścić, przyniosłoby mu to ulgę, ale wiedział, że nie ma
na to siły.
Zuzanna nie rozmawiała z mężczyzną zbyt długo. Nie pocałowali się na
powitanie, tylko skinęli sobie głowami. Wzięła od niego małą kanciastą paczuszkę,
potem przez chwilę rozmawiali i raz czy dwa zaśmiali się niczym spiskowcy. To
wystarczyło, by Ludwik zaczął się trząść jak w gorączce. Dziwka! Zdradza go, to
pewne. Niemal pragnął przyłapać ją na pocałunku lub na tym, że wsiada
z kochankiem do auta. To byłby dowód. Nie miałby wątpliwości. Wszystko byłoby
bardziej miłosierne niż okrutne wizje, które od teraz będą męczyć go we dnie
i w nocy… Zuzanna po dziesięciu minutach pożegnała się z tym młodzieńcem
i każdy poszedł w swoją stronę, ale tego już Ludwik nie widział. Wszedł do
najbliższego baru – czegoś tak odważnego nie zrobił od kilku lat – i zamówił
koniak.
Kiedy dwie godziny później, nieco wstawiony, wrócił do domu, nie zastał tam
Zuzanny. Z niedowierzaniem patrzył na ciemną kuchnię i zimne garnki na
palnikach. Zakładał, że żona wróci przed nim, a gdy zobaczył, że się mylił, gardło
zacisnęło mu się ze strachu. Jak mogła zniknąć bez wyjaśnienia? Nigdy wcześniej
mu tego nie zrobiła. Przecież był piątkowy wieczór, z którym nieodłącznie wiąże
się spaghetti po mediolańsku, kieliszek czerwonego wina i film na video. Jedzenie
i film przygotowywała zawsze Zuzanna i punktualnie o dziewiętnastej siadali do
stołu. Ludwik uwielbiał ten rytuał, podobnie jak pozostałe wymyślone przez siebie
rytuały. Zawsze ściśle ich przestrzegał, bowiem pomagały mu stawić czoła
niebezpiecznemu, niepewnemu światu, w którym człowieka czekają wyłącznie
nieprzyjemności.
Kuchnia bez Zuzanny wydawała się dziwnie pusta i zimna. Na zewnątrz zapadł
zmrok, ale przez okno wciąż wpadało trochę światła, więc Ludwik postanowił nie
włączać lampy. Postawił czajnik na kuchenkę, a do filiżanki wrzucił torebkę
herbaty z rana. Zaparzy ją jeszcze raz – nie można szastać pieniędzmi, takie życie.
Ogarnęło go poczucie zadowolenia, jak zawsze, gdy udawało mu się zaoszczędzić
kilka groszy.
Herbata prawie nie miała smaku, ale Ludwik ją wypił. Potem spojrzał na
zegarek. Wpół do siódmej. Podszedł do okna, otworzył je i wychylił się. Jak na
koniec października był stosunkowo ciepły wieczór, wiał wiatr, a kryształowo
czyste powietrze pachniało butwiejącymi liśćmi. Od przystanku autobusowego szła
szybkim krokiem kobieta, ale nie była to Zuzanna. A jeśli coś się jej stało? Może
wracała z tej randki z młodzieńcem w sztruksowej kurtce, w głowie miała
fiubździu, nie rozejrzała się na przejściu dla pieszych i potrąciło ją auto… Ludwik
zamknął okno i pomyślał, że dziś na pewno nie wydarzyła się żadna tragedia – jest
przecież zielony, czyli dość bezpieczny dzień. Sprawdził w kalendarzu kolor
odpowiedniego pola. Tak, naprawdę dziś jest zielony. Nie powinno przydarzyć się
nic wyjątkowego. Ale czy naprawdę można wierzyć w przepowiednie
astrologiczne? Pierwszy raz w życiu Ludwik w to zwątpił.
Wbiegł do sypialni i pochylił się nad szafką nocną Zuzanny. Był to jedyny
mebel w całym mieszkaniu, z którego korzystała tylko ona – wszystkimi
pozostałymi szafami się dzielili. Zuzanna zamykała szafkę nocną, ale Ludwik
wiedział, gdzie ukrywa kluczyk. Sięgnął pod dywan i namacał metalowy
przedmiot. Dzięki Bogu nie zmieniła kryjówki.
Po chwili grzebał z obrzydzeniem w szufladzie pełnej spinek do włosów i na
wpół wyschniętych lakierów do paznokci, z których ulatniał się lekki smród
acetonu. Ludwik kilka lat temu zabronił żonie malować paznokcie, bo wydawała
mu się z nimi zbyt wyzywająca, niebezpieczna, ordynarna. Otworzył pudełko
z ciężkimi kolczykami z mnóstwem błyszczących kamyczków i ozdóbek. Je też
zakazał jej nosić. Nie lubił, kiedy się przesadnie stroiła – przecież mężatka nie musi
się nikomu podobać. Tolerował tylko perły, w których wyglądała należycie
i skromnie. Kiedy raz wyszła mu naprzeciw, gdy wracał z pracy, a z uszu zwisały
jej tanie, błyszczące kółka, wyszarpnął je tak brutalnie, że naderwał jedną
małżowinę. Polało się mnóstwo krwi i wyrzutów, ale Zuzanna w końcu mu
wybaczyła i nigdy więcej nie włożyła na siebie żadnej ekstrawaganckiej biżuterii.
Ludwik cieszył się, że dopiął swego. Żona i tak najbardziej podobała mu się
ozdobiona tylko grzywą długich, świeżo umytych włosów.
Zastanawiał się, czego tak właściwie w tej szufladzie szuka. Listu od kochanka
lub innego dowodu zdrady? Kiedy w stosiku dokumentów natrafił na paszport
i pięćdziesiąt euro, trochę się uspokoił. Jeśli Zuzanna chciałaby odejść na zawsze,
na pewno zabrałaby ze sobą dokumenty.
Spod pudełka z sypkim pudrem wystawał oderwany kawałek gazety. Coś było
na nim napisane. Nazwisko i numer. Ludwik musiał iść po okulary, a kiedy je
wkładał, ręce drżały mu niecierpliwie.
Dr Franciszek Macak, prywatny psychiatra, Praga 8, Náhorní 5. I numer
telefonu.
Zuzanna chodzi do psychiatry? Czyli nie kłamała i we wtorek wcześnie rano
naprawdę wymknęła się z domu do lekarza? Jest chora psychicznie? Ma depresję?
Dlaczego mu o tym nie powiedziała? Ludwik zmarszczył czoło. Nie był pewien, na
ile może wierzyć swojej żonie. Przecież w sobotę też twierdziła, że idzie na
badania, a w rzeczywistości spotkała się z Julią.
Zamyślony obrócił urywek gazety w palcach. Julia Keller, Krokusowa 25 –
było napisane na drugiej stronie. A obok adresu znów numer telefonu.
Zaskoczony patrzył na krągłe pismo Zuzanny. To nie trzymało się kupy. Co
Julia ma wspólnego z psychiatrą, do którego najwyraźniej chodzi Zuzanna?
Dlaczego dane kontaktowe tych dwóch osób znalazły się na jednym kawałku
papieru.
Długimi krokami podbiegł do telefonu i wykręcił numer, który wciąż znał na
pamięć, choć nie korzystał z niego od ponad czterech lat.
Oddychał głęboko i czekał, aż usłyszy głos Julii.
W piątek Julia nie mogła pozbyć się złego nastroju. W ogóle nie miała ochoty na
popołudniowe grillowanie u Hrubeszów. Od dnia, gdy znalazła w skrzynce
pocztowej klepsydrę Jacquesa, była dziwnie otępiała i zmęczona. Jak w tym stanie
mogłaby świętować urodziny przyjaciółki?
Potajemnie miała nadzieję, że kiedy rano się obudzi, będzie padać, ale nad
miastem nie wisiała ani jedna chmurka, a koniec października był wyjątkowo
ciepły. Gdy o czternastej wyjrzała przez okno, zobaczyła, jak w ogrodzie po drugiej
stronie ulicy Lada wyciera ścierką białe plastikowe krzesła i zmiata ze stolików
suche liście. Na betonowych płytach przed domem Hrubeszów stał już
przygotowany grill z lśniącą pokrywą.
Wygląda na to, że nie wykręci się z tej imprezy. Czy Hrubeszowie nabraliby się
na to, że zachorowała? Sięgnęła do kieszeni fartucha i ścisnęła w palcach
wygniecioną klepsydrę. Właściwie sama nie wiedziała, dlaczego nosi ją przy sobie.
Zanim wczoraj rano wyszła z domu, ogarnął ją irracjonalny strach, że jeśli zostawi
tę kartkę w szufladzie, Klara znajdzie ją i zażąda wyjaśnień: kim był Jacques i skąd
matka go znała. Julia wiedziała, że nie potrafiłaby odpowiedzieć na te pytania. Już
nigdy nie chce z nikim rozmawiać o Jacques'u Lapinie. To przeszłość. Zniknął.
Nareszcie. Wsunęła więc kopertę do torebki, a wieczorem przełożyła klepsydrę do
kieszeni fartucha, skąd potem wielokrotnie ją wyciągała i przygląda się jej
z niedowierzaniem. Teraz również rozłożyła kartkę i przesunęła wzrok po kilku
rzędach liter.
Tak, zniknął. Powinna zapomnieć i żyć teraźniejszością. Pójdzie do Hrubeszów.
Musi tam iść.
O piątej po południu do domu wpadli Klara z Piotrem. Nawet się nie przywitali,
tylko z tupotem poszli na poddasze. Od wtorkowego konfliktu Klara nie odezwała
się do Julii ani słowem, a Piotr ani razu nie pokazał się na parterze. Jego obecność
w domu zdradzał tylko słaby smród tytoniu, dochodzący z najwyższego piętra.
Julia mogła się tylko domyślać, czy Klara już wtajemniczyła swojego chłopaka
w swoją prawdziwą sytuację finansową, czy może Piotr wciąż żyje w błogiej
nieświadomości. Postanowiła, że będzie wspaniałomyślna i da Klarze czas do
soboty. Potem, jeśli zajdzie taka konieczność, sama powie Piotrowi, jak się sprawy
mają.
Akurat wkładała do piekarnika serowe paluchy z ciasta francuskiego, które
planowała zanieść do Hrubeszów, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Wytarła dłonie
w fartuch i bez pośpiechu poszła otworzyć. To na pewno znów Weronika – ostatnio
wyglądała, jakby się jej tu spodobało. A może inspektor Bergman przygotował
kolejne pytania? Uświadomiła sobie, że wprawdzie zdecydowanie wolałaby
uniknąć wizyty detektywa w domu, ale bardzo chętnie spotkałaby się z Józefem
Bergmanem prywatnie.
Tyle że na schodach stała druga żona Ludwika.
– Dzień dobry, Julio. Czy mogę na chwilę wejść?
Julia mimowolnie wsunęła prawą dłoń do kieszeni fartucha, jakby
z pogniecionej klepsydry mogła nabrać siłę.
– Czy coś się stało?
Odsunęła się, by wpuścić Zuzannę do środka.
– To zależy… – Zuzanna zaczęła w przedpokoju ściągać buty.
– Proszę nie ściągać. Dziś nie pada.
– Nie… Wolę ściągnąć… – Zuzanna drżącymi palcami walczyła z zamkiem
zamszowych kozaczkòw.
– Jak pani uważa. – Julia niecierpliwie wzruszyła ramionami, ale natychmiast
pożałowała tego gestu. Nie chciała zachować się wobec Zuzanny zbyt
nieprzyjaźnie. Właściwie ciekawiło ją, co sprowadza tę młodą kobietę. – Napije się
pani herbaty?
– Chętnie. Poproszę bez cukru i z mlekiem. – Zuzanna zająknęła się i spuściła
wzrok, jakby sama przestraszyła się swojej odwagi.
– A może zupę gulaszową? – przyszło do głowy Julii. – Jadłam ją na obiad
i mam jeszcze jedną porcję.
– Zupę? No nie wiem. Nie jestem głodna… Chociaż dziś jeszcze prawie nic nie
jadłam.
– Świetnie, w takim razie zaraz pani zje.
– Dziękuję. – Zuzanna automatycznie podeszła do stołu.
– Tam proszę nie siadać – przypomniała jej Julia. – Krzesła są przywiązane…
Zresztą przecież pani już to wie. Nie będę ich dla pani odwiązywać. Może pani
zjeść zupę na stojąco, jak przy barze. – A potem dodała pojednawczo: – A może
woli pani w kuchni? Mam tam jeszcze jeden, mniejszy stół, przy którym można
usiąść.
Zuzanna poszła za nią bez słowa. Gdy Julia postawiła przed nią talerz parującej
zupy, na blat wskoczyły dwa koty. Chude, bure zwierzę usadowiło się
w bezpiecznej odległości od gościa i złotymi oczami obserwowało ruch łyżki, ale
spasiony, czarno-biały kot odważył się podejść bliżej i, korzystając z chwili
nieuwagi, spróbował zamoczyć łapkę w talerzu.
– A kysz! – Zuzanna odłożyła łyżkę i klasnęła, lecz zwierzęta nawet nie
drgnęły. – Czy miała je pani też przed rozwodem z Ludwikiem?
– Oczywiście, że nie. Nie zniósłby ich.
– Pani naprawdę jest całkowicie inna niż on. Jak się poznaliście?
– Normalnie. W knajpie, przez wspólnych znajomych. A potem… – Zamilkła,
jakby zawahała się, ile może Zuzannie wyjawić. – Potem zaczęliśmy ze sobą
chodzić i szybko wzięliśmy ślub.
– Dostosowywała się pani do niego?
– Jasne. Jak inaczej mogłabym przeżyć z nim tyle lat? – Julia wytarła dłonie
w fartuch. – Dlaczego znów pani tu przyszła? Czy potrzebuje pani czegoś? Nie
chcę być nieuprzejma, ale wybieram się dziś na imprezę urodzinową i nie mam
zbyt dużo czasu.
– Wie pani… Ja właściwie…
Julia niecierpliwie uniosła brwi. Zaczynała żałować, że wpuściła Zuzannę do
domu. Czy to możliwe, że po ich poprzednim spotkaniu druga żona Ludwika
zaczęła uważać ją za przyjaciółkę?
– We wtorek znów mnie uderzył.
– To niech się z nim pani rozwiedzie.
– Sama nie wiem… Chciałabym mu pomóc. Byłby miły, gdyby trochę doszedł
do siebie. – Zuzanna zaczęła szperać w torebce. – Posłuchałam pani rady. Ludwik
naprawdę musi się leczyć. We wtorek rano widziałam się z jednym psychiatrą,
którego poleciła mi koleżanka. Wyjaśniłam mu, że Ludwik miewa stany lękowe
i ataki wściekłości, ale za żadne skarby nie pozwoli się przebadać. – Położyła na
stole małe, żółte pudełko. – To dobry lekarz. Młody, ale już dość znany. Najpierw
nie chciał wystawić recepty bez spotkania z pacjentem, ale w końcu udało mi się go
przekonać. Dziś spotkałam się z nim na mieście i przyniósł mi te leki. Mam je
potajemnie dosypywać Ludwikowi do jedzenia albo powiedzieć mu, że to
witaminy. Podobno będzie po nich potulny jak baranek.
– Gratuluję. Czego w takim razie chce pani ode mnie? – spytała chłodno Julia.
Dlaczego Zuzanna Keller wciąga ją do swoich problemów?
– Tego, co ostatnio. Rady – odpowiedziała prostolinijnie Zuzanna. – Nie mam
żadnej przyjaciółki. Nigdy nie miałam ich zbyt wiele, nawet w dzieciństwie.
A kiedy rozpada się małżeństwo, człowiek zrobi cokolwiek… Zwróci się o pomoc
do kogokolwiek… Czy pani przed rozwodem czuła inaczej? Wierzę, że zna pani
Ludwika lepiej niż ja. Któż inny mógłby mi coś doradzić?
– Wątpię, czy go znam. Z pani opowieści widzę, że w ostatnich latach bardzo
się zmienił.
– Możliwe, ale proszę wczuć się w moją sytuację. Czy pani powiedziałaby
Ludwikowi, na co są te tabletki? Próbowałaby pani wyjaśnić mu, że ma problem
i musi się leczyć? Jedyną alternatywą jest działanie po kryjomu. Gdyby wybrała
pani to rozwiązanie, to czy przesypałaby pani tabletki do opakowania po
witaminach, czy rozkruszałaby je pani i dodawała do jedzenia?
„Rozpuściłabym mu w kawie taką dawkę, że już by się nie obudził" –
pomyślała Julia, ale oczywiście nie mogła powiedzieć tego na głos.
– Nie wiem – odparła zmęczona. Drażniło ją, że Zuzanna jest tak
niesamodzielna. Nigdy nie rozumiała ludzi, którzy każdy swój ważniejszy krok
muszą konsultować z kimś innym. – Nie chcę pani doradzać. Musi pani podjąć tę
decyzję sama. Przecież to pani mąż, nie mój.
Zadzwonił telefon, a Julia szybko spojrzała na zegarek.
– To na pewno koleżanka. Obchodzi dziś urodziny. Zaprosiła mnie na grilla,
wprawdzie jest już dość chłodno, ale daty urodzin człowiek sobie nie wybiera,
prawda…? – Podniosła słuchawkę.
– Julia? Czy nie ma u ciebie przypadkiem Zuzanny?
Ludwik. Nie rozmawiała z nim od kilku lat, ale natychmiast poznała ten
metaliczny głos. Ręce zaczęły się jej trząść jak za czasów małżeństwa.
Próbowała nie okazywać zdenerwowania.
– Cześć. Jak się masz?
– Nie twoja sprawa. Czy moja żona jest u ciebie, czy nie?
– Tak. Jest tu. Chcesz z nią porozmawiać?
– Co tam robi?
– Przyszła mnie odwiedzić. Pijemy herbatę, rozmawiamy o życiu… –
Uśmiechnęła się złośliwie, bo wiedziała, jak jej odpowiedź zdenerwuje Ludwika.
– Rozmawiacie o życiu?
– Tak.
– O ile mi wiadomo, wcześniej się nie znałyście.
– Nie bądź tego taki pewien – drażniła się z nim. To, że ma nad Ludwikiem
przewagę, przynosiło jej perwersyjne zadowolenie. W przeszłości nieczęsto się to
zdarzało.
– Do czego ty ją namawiasz, stara babo? Buntujesz ją przeciwko mnie, co?
Znam cię na wylot. Chcesz się zemścić za to, że cię zostawiłem i zacząłem od
nowa. Próbujesz odebrać mi wszystko, co mam!
Julia się roześmiała, ale nawet w jej uszach brzmiało to jak garnki spadające na
kafelki. Im dłużej rozmawiała z Ludwikiem, tym bardziej się go bała. Jakby znów
zapadała się w przeszłość.
– Ostrzegam cię, Julio. Zostaw Zuzannę w spokoju albo będziesz mieć ze mną
do czynienia.
– Wpadniesz porzucać we mnie talerzami? Fajnie, dawno tego nie grali.
Przyjdź, powspominamy stare czasy.
Zuzanna zbladła i wbiła krótko przycięte paznokcie w blat stołu.
Julia obróciła się do niej i przykryła dłonią słuchawkę.
– Pani Zuzanno, telefon. Mąż dzwoni – oświadczyła chłodno.
ROZDZIAŁ 16
Ludwik wygłosił Zuzannie przez telefon dwudziestominutowe kazanie. Julia
mierzyła mu czas na wiszącym nad kuchenką antycznym zegarze z wahadłem.
Zaskoczyło ją, jak długo jej eksmąż potrafi bez przerwy mówić. Zuzanna
ograniczała się do niepewnego „tak", „przepraszam" i ewentualnie „wiem,
kochanie".
Wreszcie odłożyła słuchawkę i spojrzała na Julię. Na twarzy pojawiły się jej
czerwone plamy.
– Już nie mogę – szepnęła i opadła na krzesło. Podniosła rękę, żeby przegonić
czarno-białego kota, który tymczasem dobrał się do jej zupy gulaszowej, ale potem
zmieniła zdanie i zaczęła zwierzę głaskać. – Nie mogę tak dalej żyć.
Julia stała nad nią z rękami na biodrach. „Powinnam ją już wyprosić" – myślała
niecierpliwie. Najwyższy czas, by się przebrać i iść na grill do Hrubeszów.
– Nie chcę być nieuprzejma, Zuzanno, ale muszę już…
– Powiedział, że panią zabije.
– Proszę? – Julia miała nadzieję, że się przesłyszała.
– Powiedział, że panią zabije, bo szczuje mnie pani przeciw niemu. Twierdzi,
że jestem ostatnio nieposłuszna i że to pani wina! – Roześmiała się histerycznie. –
Nieposłuszna! Rozumie to pani? Mówi o mnie jak o dziesięcioletniej dziewczynce!
– Mężczyźni tacy jak Ludwik nie powinni się żenić. Właściwie zrozumiałam to
już kilka lat po ślubie. On jest despotą, który powinien żyć sam, ponieważ
tyranizuje wszystkich w swoim otoczeniu. Niech pani się z nim rozwiedzie. Jest
pani jeszcze młoda, życie przed panią.
– Nie chce mieć już dzieci – szepnęła Zuzanna.
– A pani chce?
– Co za pytanie? Mam prawie czterdzieści lat i jestem bezdzietna! Proszę
pokazać mi zdrową, normalnie myślącą kobietę, która nie chce mieć rodziny!
Gdyby pani wiedziała, jak zazdroszczę pani Klary i Michała… Dla mnie to już
najwyższy czas.
– To na co pani czeka?
Zuzanna wbiła w nią puste spojrzenie.
– Nie wiem. Kochałam Ludwika jak… jak ojca. Trudno jest podnieść kotwicę
i odejść.
– Jest pani już dużą dziewczynką. Nie potrzebuje pani zastępczego taty, tylko
kochającego partnera. Coś pani powiem. Zamiast dosypywać mu leki uspokajające
do jedzenia, niech pani się jutro spakuje i zacznie wreszcie żyć jak dorosła kobieta.
Fajnie jest być za siebie odpowiedzialnym. Wprawdzie kosztuje to dużo więcej sił
niż ciągłe podporządkowywanie się i pozwalanie decydować za siebie komuś
innemu, ale kiedy już zasmakuje pani samodzielności, nie będzie pani chciała żyć
inaczej.
Zuzanna skinęła głową bez słowa i sięgnęła po dzbanek z herbatą, żeby nalać
sobie kolejną filiżankę.
Julia położyła dłoń na jej ręce.
– Proszę się nie gniewać, ale muszę już iść na te urodziny.
– Oczywiście. – Zuzanna przygryzła górną wargę, jakby dopiero teraz
uświadomiła sobie, że bez zaproszenia wtargnęła do domu, w którym najwyraźniej
nie jest mile widziana. – Oczywiście. Już wychodzę.
Julia wstała, znacząco obróciła się do niej plecami i zaczęła układać serowe
paluchy w plastikowym pudełku wyłożonym chusteczkami. Słyszała skrzypnięcie
krzesła o parkiet i kroki Zuzanny zmierzające do drzwi. Ogarnął ją smutek,
całkowicie absurdalny, ponieważ dotyczył kobiety, która odebrała jej męża.
– Niech pani poczeka! – Julia wybiegła do przedpokoju. Choć jeszcze przed
chwilą nie mogła się doczekać, aż pozbędzie się Zuzanny, spytała: – Może
chciałaby pani pójść na te urodziny ze mną?
– Z panią?
– No tak. Chyba przydałoby się pani jakieś odprężenie.
Zuzanna cofnęła się przerażona.
– Nie mogę. Jak wytłumaczyłabym to Ludwikowi? Obiecałam mu, że pojadę
prosto do domu.
– Zadzwoni pani do niego i powie mu, że została pani zaproszona na grill, więc
wróci pani później.
– Nigdy by mi na to nie pozwolił!
– Nie pozwolił? – Julia uniosła brwi. – Przecież nikt nie musi pani na nic
pozwalać. Jest pani dorosłą kobietą. Sama decyduje pani o swoim życiu.
Zuzanna nie odpowiadała, więc Julia objęła ją wokół ramion i zaprowadziła
z powrotem do kuchni.
– Proszę usiąść i czuć się jak u siebie w domu. Ja tylko skoczę się przebrać
i zaraz do pani wracam.
Sąsiadka Julii, Lada Hrubesz, uwielbiała gościć przyjaciół w swoim domu.
Prawdopodobnie było tak dlatego, że nie miała dzieci, a jej codzienne życie
upływało zbyt leniwie i spokojnie. Przy każdej okazji urządzała więc kameralne
imprezy: obchodziła urodziny swoje i męża, rocznice ślubu, pierwszy dzień
wiosny, pierwszy dzień lata i sylwestra. W ostatni dzień kwietnia paliła nawet
w ogrodzie czarownice i właśnie to wydarzenie cieszyło się zazwyczaj
największym zainteresowaniem.
Urodziny miała trzydziestego pierwszego października, stanowiły więc jedną
z ostatnich okazji do świętowania pod gołym niebem, zanim przyjdzie zima
i imprezy zostaną na pół roku przeniesione pod dach. Lada starała się dopracować
wszystkie szczegóły do perfekcji. W życiu miała wiele pustych miejsc, zatem
z mniejszymi lub większymi sukcesami próbowała wypełnić czas pasją do
gotowania i prowadzenia domu. Rola gospodyni dawała jej pełnię szczęścia:
w bezpiecznych granicach własnego domostwa, a jednocześnie otoczona
przyjaciółmi, mogła prezentować swoje zdolności kulinarne i choć przez jeden
wieczór czuć się niezastąpiona i przyjemnie zapracowana.
Weszła do kuchni i zaczęła przygotowywać grog dla gości skarżących się, że
w ogrodzie jest im zimno. Po zmroku temperatura spadła do zaledwie kilku stopni
powyżej zera, a Lada zastanawiała się, czy nie powinna była jednak zorganizować
imprezy w domu. Przez okno tarasowe widziała grupkę przyjaciół w ciepłych
płaszczach i kurtkach, tłoczących się wokół ogniska. Wacław przed chwilą dorzucił
do ognia, więc płomienie strzelały wysoko i oblizywały dolne gałęzie starej wiśni.
W tle pobłyskiwały żółtoczerwone rozżarzone węgielki w grillu ogrodowym, na
którym Wacław obracał steki i kiełbaski. Lada po południu rozwiesiła na tujach
kolorowe żarówki, które teraz przyjaźnie świeciły w mroku.
Z zewnątrz dobiegł do niej głos lekko wstawionego Juraja Truskawki:
– No przestańcie, przecież nie będziemy się tu bawić w abstynentów.
Przyjechaliście autem? Nie? To o co wam chodzi?
Westchnęła z dezaprobatą i włączyła czajnik. Wolałaby, żeby impreza
przebiegała w spokojniejszym duchu, ale rozumiała, że Wacław musiał zaprosić
również tych bardziej problemowych gości. Szczególnie przeszkadzała jej
obecność Juraja i Joanny Truskawków, którzy zazwyczaj na imprezach najpierw się
upijali, a potem kłócili.
Dziesięć minut później gospodyni wyszła do ciemnego ogrodu z tacą pełną
tanich szklanek z grubego szkła. Chłodne powietrze szczypało, ale temperatura
wciąż trzymała się powyżej zera. Od głośno strzelającego, hojnie karmionego ognia
emanowało przyjemne ciepło. Lada musiała na chwilkę przystanąć, by się rozejrzeć
i nie potknąć o kępę trawy.
– Jeszcze po jednym. Żadnych wykrętów – krzyczał po jej lewej stronie Juraj
Truskawka. – To prawdziwa domowa śliwowica, a nie te sklepowe podróbki.
Przywozi mi ją kuzyn z Mikulova. Pani nie lubi śliwowicy?
Obróciła się, by sprawdzić, do kogo przykleił się Juraj. No jasne, przeczuwała,
że wziął w obroty tę spiętą blondynkę, która przyszła z Julią. Siedzieli sami przy
białym plastikowym stole pod jabłonią, opatuleni płaszczami, a przed nimi stała
opróżniona do połowy butelka śliwowicy. Joanna Truskawka stała przy ognisku
w grupce omawiającej od dłuższego czasu morderstwo w lasku. Udawała, że
w ogóle nie zwraca uwagi na to, z kim rozmawia mąż, ale jej oczy co jakiś czas
błądziły w jego kierunku.
Jasnowłosa towarzyszka Juraja wyglądała na przerażoną. Kolana trzymała
złączone, ręce dystyngowanie ułożyła na udach i niespokojnym wzrokiem skakała
z miejsca na miejsce. Trochę przypominała udomowionego kota, który przez
przypadek po raz pierwszy w życiu wyszedł na dwór i z mieszanką strachu
i podniecenia uczy się nieznanych zapachów. Dziwna kobieta. Lada chętnie by
z nią porozmawiała, ale nie chciała mieszać się między nią i Juraja, więc udała się
do pozostałych gości. Nie rozumiała, dlaczego Julia przyprowadziła tu swoją
koleżankę, skoro w ogóle się nią nie zajmuje. Przedstawiła się tylko imieniem:
Zuzanna. Od kiedy Julia się z nią przyjaźni i skąd ją zna? Trzeba ją o to zapytać.
Taca po chwili była pusta, a Lada wróciła do domu, by teraz dla odmiany
przygotować kawę. Lubiła krążyć między gośćmi i kuchnią. Może mogłaby
przygotować też kilka kanapek – już się kończą, a alkohol powinno się czymś
zagryzać.
Tym razem zabawiła w domu dłużej, a kiedy wreszcie znów wyszła do ogrodu,
zobaczyła, że obok Zuzanny siedzi zamiast Truskawki jej mąż Wacław. Nie
wiedziała, czy ją to cieszy, czy drażni. Celowo ominęła tę parę przy plastikowym
stole i ruszyła z kawą i kanapkami w stronę ognia.
Julia położyła jej rękę na przedramieniu.
– Muszę ci potem coś powiedzieć.
– Ja tobie też.
– Dobrze. Usiądziemy na chwilę w domu?
Lada rzuciła okiem na swojego męża i blondynkę Zuzannę. Uświadomiła sobie,
że nie chce zostawiać ich samych.
– Później – odparła.
– W takim razie przyjdź po mnie, jak będziesz mieć czas.
Julia obróciła się ku Klarze i jej chłopakowi Piotrowi, którzy przyszli dopiero
przed chwilą. Lada nie mogła pozbyć się wrażenia, że wpadli tylko na darmową
kolację, bo od razu rzucili się do stołu z jedzeniem i nawet nie złożyli jej życzeń
urodzinowych. Klara przyniosła tylko butelkę taniego wina, a Piotr nie zdobył się
nawet na to. Od razu nie spodobał się Ladzie. Ten jego wodnisty wzrok, zapadnięte
policzki i wąskie wargi! Znała się na ludziach, a w Piotrze wyczuwała głód.
Wolała podejść do Weroniki Truskawki, która w rogu ogrodu karmiła kota
grubym stekiem.
– Napijesz się kawy, Weroniko?
– Jasne. Już jestem duża.
– Wiem. Nie to miałam na myśli. Po prostu wolałam się upewnić. – Lada
podała jej filiżankę. – Nie smakuje ci stek? – spytała i spojrzała na kota,
zajadającego właśnie olbrzymi kawał mięsa.
– Smakuje, ale ta pani kotka też się nim zajada. Nie jestem skąpa. Lubię się
dzielić.
Lada się uśmiechnęła. Weronika Truskawka była jej ulubioną sąsiadką. Czasem
przyłapywała się na myśli, że chciałaby mieć taką córkę. Niestety córki nigdy mieć
nie będzie: ani takiej, ani innej.
– To miło z twojej strony. Trzymajcie się, dziewczyny. – Znów podeszła do
ognia. Wacław wciąż siedział z Zuzanną przy stole ogrodowym. Rozmawiali cicho,
nachylając głowy ku sobie. Ladzie ścisnęło się gardło. Teraz już dobrze wiedziała,
co czuje – przeszkadzało jej, że jej mąż szepcze z obcą, wystrojoną blondynką. Do
cholery, dlaczego ta Julia ją tu przyprowadziła?
– …że to dla mnie ostatni moment, by mieć dzieci – dobiegło do Lady, gdy
mijała siedzącą parę. Zuzanna była wyraźnie podpita. Ożywiła się, jej oczy
błyszczały i nienaturalnie gestykulowała.
– Ile ma pani lat? – spytał Wacław.
– Niedługo skończę czterdzieści. Mam od tego depresję. Czterdzieści! Czuję się
o dwadzieścia lat młodziej.
– I tak też pani wygląda.
Lada potknęła się w ciemności i w ostatniej chwili złapała równowagę. Do oczu
napłynęły jej łzy. Nie, naprawdę nie w ten sposób wyobrażała sobie dzisiejsze
przyjęcie.
Julia zauważyła, że Lada zniknęła gdzieś na dłużej. Miała ochotę na kolejną
filiżankę kawy, więc postanowiła poszukać przyjaciółki w kuchni. Światło było
włączone, ale parter wydawał się cichy i pusty.
– Lado? – Julia zajrzała do salonu, ale nie odważyła się wejść dalej. Może Lada
poszła na piętro się przebrać.
Włączyła czajnik i w zamyśleniu obserwowała ogród. Cieszyła się, że nie
została w domu i że spotkała się ze znajomymi. Przyszli też Klara z Piotrem
i zachowywali się jak dwa gołąbki. Czy Piotr zna już szczegóły sytuacji finansowej
Klary? Raczej nie. Postanowiła, że zapyta o to córkę.
Czajnik brzęknął i wydobyła się z niego para. Julia zrobiła sobie kawę i wlała
do niej dużą porcję mleka. Z filiżanką w dłoniach wróciła do ogrodu.
Podeszła do Zuzanny, która od dłuższego czasu rozmawiała z Wacławem
Hrubeszem. „Jeśli zaraz nie podniesie kotwicy i nie ruszy do domu, Ludwik każe
policji rozpocząć poszukiwania" – pomyślała Julia z grymasem.
– Dobrze się pani bawi, Zuzanno?
Zuzanna uniosła ku niej błyszczące oczy.
– Całkiem nieźle. Dziękuję, że mnie tu pani przyprowadziła.
– Nie ma za co. – Julia opadła na wolne białe krzesło. – Mogę? – spytała, kiedy
już siedziała.
– Oczywiście. Nie wiedziałem, że Zuzka to druga żona Ludwika. Dlaczego nam
nie powiedziałaś? Ja i Lada myśleliśmy, że po prostu przyprowadziłaś koleżankę.
Julia wzruszyła ramionami.
– Nie wydało mi się to istotne.
– Akurat rozmawialiśmy o twojej pracy – kontynuował Wacław. – Zuzanna
chciałaby zobaczyć, jak wygląda taka aukcja dzieł sztuki. Dlaczego takie
przyjaciółki jak wy nigdy nie chodzą tam razem? Może w sobotę pójdziemy
w czwórkę: ty, Zuzanna, ja i Lada.
– Moglibyśmy – odparła ostrożnie Julia i napiła się kawy, która na zimnym
powietrzu szybko stygła. „One przyjaciółkami? Boże, co ta Zuzanna mu
naopowiadała?". – Ale nie będę mieć tam czasu, by się wami zająć. Muszę ciągle
pilnować wydarzeń w sali… Zapisywać wyniki… I tak dalej. – Spuściła wzrok.
– Nie wiedziałam, gdzie pani pracuje – powiedziała Zuzanna. – Ludwik nigdy
o pani nie mówi. – Na dźwięk imienia męża spojrzała na zegarek. – Jezu, już tak
późno! On mnie zabije! – Zaczęła grzebać w torebce, aż wyciągnęła mały, srebrny
telefon. – No jasne! Dwadzieścia sześć nieodebranych połączeń. Wyłączyłam
dźwięk, kiedy wychodziłam na to spotkanie z psychiatrą – wyjaśniła Julii. –
Myślałam, że za godzinę wrócę do domu, ale potem przyszłam do pani i wszystko
się pogmatwało.
Wacław uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– Mąż jest o panią zazdrosny?
Zaśmiała się sucho.
– Wciąż i bezpodstawnie.
– Naprawdę?
– Przez te cztery lata byłam mu wierna. Ale kiedy ktoś człowieka tak pilnuje,
osiąga tylko to, że chce się przed nim uciec… – Zrobiła znaczącą pauzę. – Wie pan,
dziś postanowiłam, że odejdę od męża. To Julia dodała mi odwagi. Jestem jej za to
wdzięczna. – Podniosła kieliszek śliwowicy, wlała jego zawartość do gardła
i otrząsnęła się z obrzydzeniem. – Julio, pani zdrowie. Boże, jaki ten bimber jest
obrzydliwy!
Julia skinęła jej filiżanką ze stygnącą kawą i odwróciła się zniesmaczona.
Dlaczego przyprowadziła tę zrozpaczoną kobietę do swoich przyjaciół?
Kątem oka spostrzegła ruch w otwartym oknie tarasowym. Lada właśnie
wychodziła z domu, a kolorowe żarówki oświetliły jej spuchniętą twarz. Płakała?
Julia szybko wstała i podeszła do przyjaciółki.
– Gdzie zniknęłaś na tak długo? Wyglądasz na zapłakaną.
Lada otarła oczy grzbietem ręki.
– Trochę kręciło mi się w głowie. Poszłam się na chwilę położyć.
Julia dyplomatycznie zmieniła temat.
– Co chciałaś mi przedtem powiedzieć?
– A, rzeczywiście! – Lada ożyła i konspiracyjnie chwyciła Julię za łokieć. –
W zeszłą sobotę widziałam tu Ludwika. Śmiesznie to wyglądało. Chował się za
budką telefoniczną i obserwował twój dom. Przyszedł chwilkę po twojej koleżance.
– Wskazała brodą na Zuzannę.
Julia głośno westchnęła. Czyli Ludwik śledził wtedy swoją żonę. Świetnie!
Nietrudno sobie wyobrazić, że jeśli Zuzanna naprawdę zażąda rozwodu, Ludwik
obwini o to Julię.
– Do moich drzwi z pewnością nie dzwonił. Nie widzieliśmy się od rozwodu.
A przy okazji: Zuzanna to druga żona Ludwika. Przepraszam, że nie wyjaśniłam
tego od razu. Jakoś mi się… nie chciało.
– Co? I ty się z nią przyjaźnisz?
– Nie. Przychodzi do mnie i wyciąga ze mnie informacje na temat mojego
małżeństwa z Ludwikiem. Teraz chce się rozwieść i twierdzi, że to ja jej to
doradziłam.
Lada spoważniała.
– Uważaj na nią. Wydaje mi się fałszywa jak banknot bez znaku wodnego. –
Obróciła się i spojrzała w ciemność. Z grymasem na twarzy zauważyła, że jasne
ciemię Zuzanny prawie dotyka skroni Wacława. – Tylko spójrz, jak się do niego
zaleca!
– Oboje są pijani.
– Wiem, ale to ich nie usprawiedliwia – oświadczyła Lada, a w jej głosie
zabrzmiała rozpacz. Nie, Julia naprawdę nie powinna była przyprowadzać tu
Zuzanny.
– Pójdę już do domu i wezmę ją ze sobą – obiecała przyjaciółce.
Kiedy dziesięć minut później Julia żegnała się w ogrodzie z Wacławem i Ladą,
podniosła ze stołu swoją filiżankę z trzema centymetrami kawy na dnie. Chciała
dopić tę resztkę jednym łykiem, ale coś twardego stuknęło w jej przednie zęby.
Instynktownie wypluła kawę z powrotem do filiżanki.
– Chyba jest tam kawałek szkła. I to duży!
– Kawałek szkła? – Lada zbladła. – Boże, Julio, przepraszam…
Julia włożyła do filiżanki dwa palce.
– Tak, naprawdę coś tam jest. – Wyciągnęła pinezkę z ostrym grotem.
Zuzanna wytrzeszczyła lśniące oczy.
– Ktoś to tam pani dorzucił.
– Dorzucił? To byłby dość głupi dowcip.
– Julio, nie sądzę, żeby ten ktoś zrobił to dla żartu. Gdyby to pani połknęła,
mogłaby pani umrzeć! – Zuzanna wzięła od niej pinezkę i podniosła ją do światła.
– Może w kuchni jest jakaś tablica korkowa, z której pinezka spadła mi do
kawy? – zastanawiała się Julia. – Lado, czy to możliwe?
Przyjaciółka zdecydowanie pokręciła głową. Julia wzruszyła ramionami.
– Nie ma się nad czym zastanawiać. Hej, kochani! – krzyknęła do grupki przy
ogniu. – Uważajcie, co pijecie! Właśnie znalazłam w kawie pinezkę!
Wśród gości zaszumiało. Ktoś się zaśmiał. O morderstwie w lasku powiedziano
już wszystko, zabawa trochę podupadała, więc teraz przynajmniej będzie nowy
temat do rozmowy. Julia uścisnęła Ladę na pożegnanie i w sposób nieznoszący
sprzeciwu chwyciła Zuzannę za łokieć.
– My już pójdziemy. Bawcie się dobrze. Cześć, Weroniko. – Pomachała
dziewczynie, która wpatrywała się w nią zaniepokojona, i ruszyła w stronę furtki.
Czy to możliwe, że ktoś celowo wrzucił jej do kawy pinezkę? Nie chciało się jej
w to wierzyć. Juraj Truskawka na pewno chętnie uprzykrzyłby jej życie, ale
wątpiła, by zniżył się do takiej dziecinady. Poza tym kawa była już całkiem zimna.
Nikt nie mógł być pewien, że jeszcze ją dopije.
Kiedy tylko wyszły z Zuzanną na chodnik, Julia zatrzymała się i wyciągnęła do
młodszej kobiety rękę.
– Do widzenia. Życzę pani dużo szczęścia. – Było jej Zuzanny trochę żal, ale
nie mogła się doczekać, aż się jej pozbędzie.
Lecz Zuzanna najwyraźniej uznała za konieczne podzielenie się swoimi
planami.
– Pojadę teraz do rodziców. Ludwik na pewno jest wściekły, a ja nie chcę mieć
kolejnych sińców. Jutro do niego zadzwonię i powiem mu, że chcę się rozwieść.
Jeszcze raz dziękuję za rady, Julio. Gdyby nie pani, nigdy bym się na to nie
zdobyła…
– To nie moja zasługa. Sama podjęła pani decyzję. Prawdopodobnie marzyła
pani o rozwodzie długo przed wizytą u mnie, tylko nie dopuszczała pani do siebie
tej myśli.
– Może ma pani rację.
Julia spojrzała na bezchmurne niebo, powoli wciągnęła w płuca zimne
powietrze i słuchała oddalającego się stukotu obcasów Zuzanny. Klara i Piotr
zostali jeszcze u Hrubeszów, a na nią czeka pusty, ciemny dom. Zrobi sobie kakao,
usiądzie w fotelu i zamiast kakofonii obcych głosów – będzie słuchać ciszy.
Cieszyła się na samotność jak na nieszkodliwy środek dopingowy, który doda jej
energii na kolejne dni. Jak wspaniale byłoby, gdyby młodzi się wyprowadzili, a ona
odzyskałaby dom tylko dla siebie.
Po niszczejących schodach podeszła do drzwi i wcisnęła włącznik światła, ale
zewnętrzna lampa nie zareagowała. Pewnie znów coś wybiło bezpieczniki. Po
omacku otworzyła dom i weszła do przedpokoju.
Chwilę trwało, zanim zaczęła rozpoznawać w ciemności zarysy mebli. Odwiesiła
płaszcz na wieszak i z wyciągniętymi przed siebie rękami szła do starej komody
z trzema szufladami. Po drodze potknęła się o gumowce, w których – gdy na
zewnątrz było mokro – chodziła karmić koty. Prawie upadła. Wreszcie namacała
metalowy krążek i otworzyła górną szufladę. Gdzieś tu powinna być latarka. Tak,
jest.
Chociaż Julia miała trochę alkoholu we krwi, była pewna, że kiedy wychodziły
z Zuzanną, światło działało bez problemów. Stwierdziła, że korki musieli wybić
Klara z Piotrem, ale dlaczego, na litość boską, nie spróbowali ich włączyć? Czy
dziś wszyscy młodzi ludzie są tak strasznie nieodpowiedzialni, czy może jest to
domena tylko jej córki?
Najpierw musi przynieść z kuchni krzesło, żeby dostać się do skrzynki
z bezpiecznikami. Przesunęła światłem po wydeptanym dywanie i uświadomiła
sobie, że w ogóle nie chce się jej chodzić po ciemnym domu. Wcześniej dużo razy
zdarzały się problemy z prądem, ale Julii nigdy nie ogarnął przy tym taki lęk jak
teraz.
Żeby dodać sobie odwagi, zaczęła cicho podśpiewywać. Pewnym krokiem
przeszła przez pokój, weszła do kuchni – a gdy usłyszała ciche skrzypnięcie
parkietu, którego z pewnością nie mogła spowodować ona, włosy na karku stanęły
jej ze strachu. W kolejnej sekundzie światło latarki wyłowiło z ciemności sylwetkę
mężczyzny, siedzącego w bezruchu przy stole.
Julia krzyknęła. Serce podskoczyło jej do gardła. Chciała się obrócić i rzucić do
ucieczki, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
– Przestraszyłem cię?
Ludwik. Dzięki Bogu! Spotkanie z byłym mężem wydało się lepszym
wariantem, niż gdyby w kuchni miał na nią czyhać ktoś obcy.
– Co tu robisz, do cholery? – Głos jej drżał. Wiedziała, jaką przyjemność
sprawia to Ludwikowi. Wejście na scenę naprawdę mu się udało.
– Czekam na ciebie. Gdzie Zuzanna?
– Pojechała do rodziców. – Julia musiała oprzeć się o ścianę. Nogi się jej
trzęsły. Nie pamiętała, kiedy ostatnio była tak przerażona. – Dlaczego, na Boga,
siedzisz tu tak cicho. Prawie przez ciebie umarłam! – Poświeciła mu latarką
w twarz. – Wyłączyłeś korki, żeby mnie przestraszyć?
Zignorował jej pytanie.
– Zuzanna pojechała do rodziców? Do swoich rodziców?
– No raczej nie do twoich, skoro od dwudziestu lat nie żyją.
Mrugnął z niedowierzaniem.
– Nie pojechała do domu?
Julia wzruszyła ramionami i opuściła latarkę. Nie chciała, żeby to od niej
Ludwik dowiedział się, że druga żona go opuszcza.
– Na pewno do ciebie zadzwoni.
– Zadzwoni?
Znów na niego poświeciła.
– Jak tu wszedłeś, Ludwiku? Myślałam, że po rozwodzie oddałeś mi klucze.
– Nie jestem głupi. Oczywiście zrobiłem sobie zapasowe.
Zmroziło ją na myśl, że być może nie wszedł tu po raz pierwszy.
– Po co? Nie masz tu już czego szukać! Wynoś się!
Złość dodała jej odwagi. Chwyciła krzesło i odmaszerowała z nim do
przedpokoju. Szybko włączyła bezpieczniki – miała w tym wprawę. Cały dom
natychmiast zalało światło, co świadczyło o tym, że chyba niechcący wybiła je
Klara.
Julia wróciła do Ludwika. Siedział jak posąg i patrzył na swoje ręce, ułożone na
drewnianym blacie stołu. Wyglądał na starego i zmęczonego.
– Oddaj mi te klucze, Ludwiku. A potem wyjdź. – Zaskoczyło ją, że potrafi być
taka stanowcza. Może to dzięki temu przerażeniu i późniejszej uldze, że do jej
domu nie wszedł nikt obcy.
– Widziałem was – zaczął powoli, nie podnosząc ku Julii wzroku. – Szukałem
was tutaj, ale w domu było ciemno… Tych bezpieczników nie wyłączyłem ja,
skoro już o tym mowa. Wróciłem na ulicę i usłyszałem głosy w ogrodzie po drugiej
stronie. Wydawało mi się, że jeden z nich należy do Zuzanny. Zrozumiałem, że jest
tam jakieś przyjęcie, ale wstydziłem się zadzwonić do drzwi i pytać o żonę, skoro
równie dobrze mogło jej tam nie być. Przelazłem więc przez płot, podkradłem się
bliżej i… I zobaczyłem ją tam. Ciebie też. Co zrobiłabyś na moim miejscu?
Nie odpowiedziała. Dopiero teraz spostrzegła, że Ludwik ma podartą nogawkę
szarych spodni. Wyobraziła sobie, jak przechodzi przez ten dość wysoki płot,
dodatkowo zabezpieczony na górze drutem kolczastym. Godny podziwu wyczyn
dla mężczyzny w jego wieku i z jego kondycją.
– Potrafisz to sobie wyobrazić? Stałem tam w ciemności i widziałem, jak siedzi
kilka metrów ode mnie w towarzystwie innego faceta i z czegoś się śmieje. Chciało
mi się płakać. Poczułem się strasznie… samotny. Nie potrafiłem wyjść z tego
cienia i zabrać Zuzanny do domu. Dlatego przyszedłem poczekać tutaj. Myślałem,
że wrócicie razem.
Ponieważ na nią nie patrzył, mogła dobrze mu się przyjrzeć. Wciąż był dość
przystojny, ale miał dużo więcej zmarszczek niż w czasie rozwodu, a włosy
całkiem mu posiwiały. Wzbudzał raczej współczucie niż strach. A kiedy podniósł
wzrok, Julia zrozumiała, że ten mężczyzna cierpi. Męczy się każdego dnia, każdej
minuty. Uważa świat za nieprzyjazne miejsce, a wszystkich ludzi łącznie ze swoją
żoną za potencjalnych zdrajców. On nie jest zły, tylko bardzo nieszczęśliwy.
– Rozmawiała z Hrubeszem – jęknął.
– Przecież on jest żonaty. Tylko rozmawiali – oświadczyła Julia stanowczo,
choć wiedziała, że to Ludwika nie pocieszy. Najgorsze go dopiero czeka. Dokąd
pójdzie, gdy Zuzanna wyrzuci go ze swojego mieszkania? Julia wzruszyła
ramionami: niech idzie choćby do noclegowni. To już nie jest jej problem.
– Od kiedy się z nią przyjaźnisz?
– Nie przyjaźnię się z nią. Przyszła do mnie dwa razy, bo potrzebowała…
Powiedzmy, że potrzebowała rady starszej i bardziej doświadczonej kobiety. –
Podetknęła mu dłoń prawie pod nos. – Daj mi te klucze.
Przypomniała sobie, jak kiedyś ją krzywdził i poniżał. Dlaczego się na to
godziła? Gdy teraz, cztery lata później, stała z nim twarzą w twarz, stwierdziła, że
w ogóle się go nie boi. Był słaby. Właściwie nawet jej nie zaskoczyło, że sięgnął do
kieszeni i położył pęk kluczy na stół.
– Idź już.
Posłusznie wstał i bez słowa poszedł do przedpokoju. Julia gratulowała sobie
w duchu, że tak łatwo się go pozbyła, lecz nagle zatrzymał się i spojrzał na nią.
– Ty szmato – powiedział cicho. – Ty obrzydliwa, podła, intrygancka szmato.
Potem nareszcie zamknęły się za nim drzwi.
ROZDZIAŁ 17
Tym razem spędzali wieczór w starym volkswagenie matki Dawida,
zaparkowanym trochę ryzykownie na początku ulicy Krokusowej. Weronika
przyszła tu prosto z ogrodu Hrubeszów. Nawet nie pożegnała się z rodzicami, ale
wiedziała, że nie odczują braku jej towarzystwa. Kiedy wychodziła, ojciec i matka
byli już wstawieni, a jeśli nawet w trakcie dalszego imprezowania przypomną
sobie, że mają córkę, zapewne stwierdzą po prostu, że poszła spać. Wybiegła przez
furtkę, zostawiła ją za sobą otwartą, a ponieważ wiedziała, że jest już pięć minut
spóźniona, pędziła do auta Dawida, ile sił w nogach.
Opuścili przednie siedzenia i całowali się. Przeszkadzała im dźwignia zmiany
biegów, ale ta niewygoda wydała się Weronice romantyczna. Przez przednie okno
wpadało na deskę rozdzielczą żółte światło latarni i rzucało do wnętrza auta
migotliwe cienie drzew. Weronika pomyślała, że migocząca lampa uliczna już
zawsze, nawet za pięćdziesiąt lat, będzie jej przypominać pierwszą miłość.
Przeszkadzało jej, że Dawid ciągle mówi o kradzieży biżuterii Julii, ale była
w nim zakochana i zrobiłaby dla niego wszystko, więc nie protestowała. Niestety
darzyła sąsiadkę coraz większą sympatią. Przecież tak miło ją ostatnio ugościła
i słuchała z takim zainteresowaniem! Weronika pomyślała, że mogłaby znów
odwiedzić Julię. Miała nadzieję, że Dawid o włamaniu tylko mówi i że nigdy nie
zdobędzie się na prawdziwą kradzież.
Przestał ją całować i położył się wygodnie na siedzeniu.
– Zrobimy to w niedzielę – powiedział, jakby czytał jej w myślach.
– Co? – szepnęła, choć dobrze wiedziała, o czym jej chłopak mówi.
– Pożyczymy od twojej sąsiadki trochę złota. – Zaśmiał się złowieszczo.
Weronikę rozbolał brzuch. Po co w ogóle wspominała o tych kosztownościach?
– A może jeszcze kilka dni… poczekamy? – spytała zduszonym głosem.
– Na co chcesz czekać? Na niedzielę nie masz żadnych planów. Siądziesz przy
oknie i dasz mi znać, kiedy Julia wyjdzie z domu.
– Może w ogóle nie wyjdzie. A jeśli nawet, to po czym poznam, że nie idzie
tylko po chleb do całodobowego?
– Przecież jesteś kobietą, nie? Zobaczysz, jak będzie ubrana. Jeśli się wystroi,
to znaczy, że wybiera się do kawiarni, do kina na seans dla emerytów albo w jakieś
inne miejsce, do którego chodzą takie stare baby, i nie wróci szybciej niż za cztery
godziny. Stąd jest wszędzie strasznie daleko.
– A co zrobisz ty?
– Wejdę do domu od tyłu. Zwinę złoto i tyle.
– Ale Julia skojarzy, że niedawno pytałam ją o te przedmioty! Niepotrzebnie
tam wtedy poszłam i przymierzałam tę bransoletkę.
– Nie skojarzy. Wszystko porozrzucam i będzie to wyglądać tak, jakby złodziej
szukał na ślepo i przewrócił dom do góry nogami.
– No nie wiem…
Rzucił jej pogardliwe spojrzenie.
– Boisz się?
– Nie, oczywiście, że się nie boję.
– To dobrze. – Podniósł rękę i pogłaskał Weronikę po włosach. – Zapewnisz
sobie tak niepodważalne alibi, że nikt nie będzie cię podejrzewać. Czy twoi starzy
bywają w niedzielę w domu?
– Mama zawsze piecze kaczkę lub gęś, a ojciec ogląda telewizję. – Super.
Zadzwonisz do mnie, jak ta baba wyjdzie z domu. Potem szybko pobiegniesz na
dół do rodziców i nie ruszysz się od nich na krok do końca dnia. Postarasz się, żeby
ciągle cię widzieli. A mnie tu przecież nikt nie zna. Nawet twoi starzy nie wiedzą,
że ze sobą chodzimy, prawda?
– Tak.
– No widzisz. Możliwe, że przyjdą do was gliny i spytają, co w tym czasie
robiłaś. Ty powiesz, że byłaś z rodzicami. Jeśli będą pytać, czy masz chłopaka,
powiesz, że nie masz. Ja spróbuję sprzedać te rzeczy i będziemy bogaci! –
Rozmarzył się. – Kupię ci wszystko, czego zapragniesz.
Uśmiechnęła się do niego.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Kocham cię, Weroniko.
Brzmiało to szczerze. Weronika zamknęła oczy. Dlaczego miałaby się
przejmować Julią Keller? Ważniejszy jest Dawid, jedyny człowiek, który naprawdę
ją kocha.
W sobotę o świcie Julię obudziły krzyki – Klara i Piotr kłócili się na poddaszu.
Julia rozłożyła ręce na chłodnym prześcieradle i obserwowała, jak z półmroku
powoli wyłaniają się kontury mebli. Wiedziała, że nie może wtrącać się w konflikt.
Wprawdzie Klara i Piotr mieszkają pod jej dachem, ale są dorośli i muszą sami
rozwiązywać swoje problemy. Ogarnęła ją ulga, którą szybko wyparło poczucie
winy. Czy dobra matka nie powinna natychmiast nadciągnąć córce z pomocą?
Kłótnia robiła się coraz głośniejsza, a do Julii docierały urywki niektórych
zdań, ale starała się nie nadstawiać uszu. W związek Klary i Piotra mieszała się aż
zanadto.
Wstała, wzięła prysznic, włączyła radio i zrobiła sobie na śniadanie jajecznicę.
Po głośnym trzaśnięciu drzwiami na poddaszu zapanowała cisza. Julia zastanawiała
się, czy to dobry, czy zły znak. Może jednak powinna sprawdzić, co się dzieje.
Akurat kiedy chciała wstać od niedokończonego śniadania, zaskrzypiały drzwi
i Klara wsunęła głowę do pokoju.
– Mogę?
Julia szybko zmierzyła ją od stóp do głów. Córka była rozczochrana i chwiała
się jej górna warga – w ten sposób już od najmłodszych lat przejawiało się jej
zdenerwowanie.
– Pokłóciliście się? O co?
Podrażniona Klara wzruszyła ramionami.
– Dlaczego pytasz, skoro dobrze wiesz?
– Nie wiem. Nie zrozumiałam tu na dole ani słowa.
– Nie mów, że nie podsłuchiwałaś na schodach.
– Nie podsłuchiwałam! Za kogo ty mnie masz?
Klara skrzywiła się z niedowierzaniem i opadła na krzesło naprzeciwko matki.
Podniosła dłoń ze smukłymi palcami i zaczęła obgryzać paznokcie.
– Przestań – upomniała ją odruchowo Julia.
Córka rzuciła jej twarde, chłodne spojrzenie.
– Powiedziałam mu prawdę. Jest wkurzony, ale o rozstaniu nie powiedział ani
słowa. Zadowolona?
– Powiedziałaś mu wszystko?
Klara spuściła wzrok.
– Powiedziałam, że mam długi. Przecież tyle wystarczy.
– Czyli wciąż wierzy w tę bajeczkę o firmie Ludwika?
– A co za różnica, do cholery? Powiedziałam, że tato zbankrutował. Dlaczego
miałabym przyznawać, że przez cały czas go oszukiwałam?
Zrezygnowana Julia wzruszyła ramionami.
– To twoje życie, więc proszę bardzo, zepsuj je sobie.
Klara zaczęła jeździć roztrzęsionym paznokciem po rysie w blacie stołu.
– Czy skoro zrobiłam to, czego chciałaś, możemy jeszcze raz porozmawiać
o moich długach?
– Chcesz, żebym je za ciebie spłaciła. – To nie było pytanie, tylko stwierdzenie.
– Wykorzystujesz moje dobre serce, Klaro.
– Jak mogłabym wykorzystywać coś, co nie istnieje?
– Nie bądź bezczelna! – Julia już po raz drugi uświadomiła sobie, że traktuje
swoją córkę jak małą dziewczynkę. Ale czy ona zasługuje na coś innego?
– Mamo, proszę, pomóż mi. Grozi mi sąd. Komornik. A zameldowana jestem
tutaj, więc jeśli ten komornik przyjdzie, zabierze również twoje rzeczy. Słyszałam,
że to działa w ten sposób.
– Na kiedy potrzebujesz tych pieniędzy?
– Na wczoraj – skrzywiła się Klara. – Do poniedziałku muszę zdobyć
przynajmniej sto tysięcy.
– Przynajmniej sto tysięcy? Zwariowałaś? Jest sobota rano! Czy ty naprawdę
myślisz, że ja ot tak mogę ci dać sto tysięcy? Ja? – Julia rozłożyła ręce i rozejrzała
się wymownie po skromnie urządzonym pokoju.
– Proszę cię, nie rób z siebie żebraczki! – wyrzuciła z siebie podrażniona Klara.
– Gdybyś nie miała pieniędzy, nie opłacałabyś ubezpieczenia na milion… –
Zakryła dłonią usta i gwałtownie nabrała powietrza. Za późno uświadomiła sobie,
że lepiej trzymać język za zębami.
– Skąd o tym wiesz?
– Ja… Piotr…
Nastała cisza, którą dopiero po dwudziestu sekundach przerwała Julia.
– Czyli Piotr zaglądał mi do szuflad? Grzebał w moich rzeczach? Powiedz, że
to nieprawda, Klaro. Powiedz, że to nieprawda, bo zaraz wpadnę na górę i…
– Skoro zostawiłaś go tu samego, mogłaś się tego spodziewać. – Klara użyła
argumentu, który kilka dni wcześniej zaskoczył ją w ustach Piotra. Ale natychmiast
zrozumiała, że powinna była raczej milczeć.
Julia rzuciła sztućce na stół, poderwała się gwałtownie i bez słowa wybiegła
z pokoju. Klara potrzebowała kilku sekund, by zebrać w sobie siłę i biec za nią.
Dogoniła matkę przed drzwiami pokoju na poddaszu.
– Mamo, nie mów mu o tym – jęknęła, ale było już za późno. Julia nie traciła
czasu na pukanie. Wpadła do pokoju, a wystraszony Piotr w rozpiętej koszuli
i w slipach wskoczył za otwarte drzwi szafy.
– Chyba nagle nie zrobił się pan taki wstydliwy, młody człowieku? To do pana
niepodobne!
Julia nie poznawała swojego głosu. Był chłodny i okrutny. Zastanawiała się,
kiedy ostatnio ogarnęła ją tak straszna, zaślepiająca, zżerająca wściekłość. Zdarzyło
się to bardzo niedawno, ale w jakiej sytuacji? Potem przypomniała sobie pułapkę
w ogrodzie i ciemną sylwetkę za oknem willi Truskawków. Dlaczego musi
rozwiązywać jeden problem za drugim? Na którym skrzyżowaniu życia skręciła
w niewłaściwą stronę, prowadzącą do wiecznych konfliktów?
– C-co się dzieje? – jęknął Piotr, a Julia zauważyła, że pod trzydniowym
zarostem robią się mu czerwone pryszcze. Niektóre miały żółte czapeczki.
Z obrzydzenia żołądek podszedł jej do gardła.
– Jak mogłeś grzebać w szufladach w moim domu? – Odruchowo zaczęła
mówić do niego na „ty" i natychmiast ogarnęło ją poczucie wyższości, całkiem
uzasadnione z uwagi na to, z kim rozmawiała.
– W żadnych szufladach…
– Nie próbuj zaprzeczać. Gdybyś chociaż zachował się jak mężczyzna i wyznał
prawdę. Klara wszystko mi powiedziała. Wyszperałeś moje ubezpieczenie na życie.
Co jeszcze znalazłeś? Może powinnam sprawdzić, czy nie brakuje mi żadnej
biżuterii?
Piotr rzucił zirytowane spojrzenie Klarze, która wciąż stała na progu.
– No dobrze. Nudziłem się. Kiedy byłyście na wycieczce, przeszedłem się po
domu. Chciałem się tylko trochę rozejrzeć… Szukałem… – Znów spojrzał na
Klarę, ale tym razem raczej bezradnie niż groźnie.
– Spakuj swoje rzeczy i wynoś się – rozkazała Julia.
Zadrżał.
– Nie ma sprawy. I tak wszystkiego się tu brzydzę. Śmierdzi tu pleśnią i kotami.
Ohydna nora. Nie dziwię się, Klaro, że wyniosłaś się stąd, jak miałaś siedemnaście
lat. – Zmarszczył nos z obrzydzeniem.
– Czekaj. Powiem ci coś jeszcze. – Julia podeszła bardzo blisko niego. – Moja
córka się zadłużyła, żeby zrobić na tobie wrażenie. Jej ojciec nie jest i nigdy nie był
przedsiębiorcą. Pracuje na pół etatu w urzędzie skarbowym i zarabia mniej niż
średnia krajowa. Nigdy w życiu nie przysłał Klarze ani grosza. Moja córka
okłamywała cię, że jest bogata, bo wierzyła, że biednej byś jej nie chciał.
Zapożyczyła się i ma ćwierć miliona długów. Grozi jej komornik. – Pomyślała, że
siłę tych słów mogłaby zwiększyć dramatyczna pauza, więc ją zrobiła. – Zrób z tą
informacją to, co uznasz za stosowne.
Usłyszała, jak Klara na progu cicho jęknęła. Piotr zbladł. Nie powiedział ani
słowa, tylko powoli przesunął wzrok z Julii na Klarę. Wypaczona rama okienna
skrzypiała pod naporem wiatru, poza tym w pomieszczeniu panowała cisza.
Julia cicho kontynuowała:
– Nawet jeśli moja córka wciąż marnowałaby z tobą czas, zapewniam cię, że
nie zobaczysz z moich pieniędzy ani grosza. Jeśli przypadkiem udałoby ci się
namówić Klarę na ślub, co, mam nadzieję, nigdy się nie zdarzy, zmienię testament,
a ubezpieczenie przepiszę tylko na syna.
Zrobiła w tył zwrot, z opuszczoną głową przeszła obok Klary i zeszła po
schodach na parter. W głowie miała pustkę, jakby jej czaszkę wypełniała zamiast
mózgu wata nasiąknięta krwią. Usiadła do zimnej jajecznicy, spojrzała na zegar
z wahadłem wiszący na ścianie i uświadomiła sobie, że dziś, pierwszego listopada
dwa tysiące szóstego roku o dziewiątej dwadzieścia pięć najprawdopodobniej
definitywnie straciła swoją jedyną córkę.
– Trzy miliony czterysta tysięcy po raz pierwszy. Trzy miliony czterysta tysięcy po
raz drugi. Akt autorstwa Rudolfa Kremlički. Bardzo ciekawy okaz dla
kolekcjonerów. Czy nikt nie da więcej? Trzy miliony czterysta tysięcy po raz trzeci
dla numeru siedemdziesiąt pięć. Dziękuję!
Licytator stuknął drewnianym młoteczkiem w pulpit, a na sali rozległy się
brawa. Julia też kilka razy klasnęła, pochyliła się nad katalogiem aukcyjnym
i zapisała cenę. Zabrakło tak niewiele do rekordowej kwoty zapłaconej za dzieło
Kremlički kilka miesięcy temu. Szkoda, że pozostali chętni do zakupu aktu
z początku dwudziestego wieku po kolei zrezygnowali z walki i przestali podbijać
cenę. Gdyby padł rekord, Julia mogłaby napisać o tym bardzo ciekawy artykuł.
Obróciła stronę w katalogu, a ponieważ najbliższe licytacje jakoś szczególnie
jej nie interesowały, zaczęła rozglądać się po sali. Uwielbiała tę pełną ekscytacji
atmosferę na aukcjach sztuki i antyków, przede wszystkim zacięte boje
licytujących, którzy pod wpływem adrenaliny niebotycznie podbijali cenę
upatrzonych dzieł. Już nie mogła się doczekać, aż na końcu przyjdzie kolej na tanie
prace na papierze, z których kilka tak chętnie kupiłaby do swojej kolekcji. Tylko tu
potrafiła oderwać myśli od porannej kłótni z Klarą i Piotrem. Wiedziała, że kiedy
wróci do domu, znów opadnie na nią ciężki koc utkany z wątpliwości, wściekłości
i wyrzutów sumienia.
Uniosła oczy znad katalogu i spotkała się wzrokiem ze szczupłym mężczyzną
z falowanymi włosami sięgającymi do ramion. Opierał się o ścianę tuż przy
wejściu, obserwował licytacje, ale co chwilę błądził oczami ku Julii. Teraz kąciki
jego warg uniosły się, a Julia odwzajemniła uśmiech.
Szybko znów spojrzała na licytatora, lecz nagle przestała cieszyć ją atmosfera
aukcji. Nie lubiła spotykać się z Sebastianem w miejscach publicznych, gdzie
zazwyczaj udawali, że się nie znają, ale jednocześnie nie potrafili odmówić sobie
namiętnych spojrzeń, a czasem nawet ukradkowych dotyków. Licytacje dzieł sztuki
i antyków odwiedzał zawsze ten sam krąg ludzi, a Julii towarzyszyło nieprzyjemne
przeczucie, że wielu z nich już wie o jej potajemnym związku ze znanym
reżyserem Sebastianem Zającem.
Zaczęła potupywać obcasem o parkiet i jednocześnie stukać długopisem w udo.
W sali rozległ się szum, a następie brawa – kolejny przedmiot został sprzedany za
siedmiocyfrową kwotę. Nie potrafiła jednak przyciągnąć uwagi Julii.
Obejrzała się i zahaczyła wzrokiem o profil Juraja Truskawki, pochylonego ku
śnieżnobiałej szyi dużo młodszej, wysokiej, rudowłosej kobiety. Tylko jego tu
brakowało! Spotkała Juraja na aukcji dopiero po raz trzeci – do niedawna nie miała
pojęcia, że jej sąsiad interesuje się sztuką i antykami. Może na te aukcje zabiera go
kochanka (bo kim innym mogłaby być jego towarzyszka?). Ciekawe, jak Juraj
wyjaśnia swoje sobotnie wyjścia żonie? Czy twierdzi, że musi jechać do biura?
Julia wzruszyła ramionami i odwróciła się. Jeśli w przerwie na płacenie spotka się
z sąsiadem twarzą w twarz, przywita się z nim chłodno, nie wdając się w żadną
rozmowę. A po zakończeniu wszystkich licytacji spróbuje opuścić salę innym
wyjściem niż on.
Wciąż przyglądała się rzędom wypełnionym niemal do ostatniego miejsca.
Właśnie rozgorzała bitwa o wczesną pracę rosyjskiego malarza Konstantina
Aleksiejewicza Korowina, a cena w kilka minut wzrosła od czterystu tysięcy koron
do półtora miliona. Julia widziała już dziesiątki aukcji, ale nie przestawało jej
dziwić to, że niektórzy ludzie podbijają cenę o setki tysięcy z lekkością, jakby
chodziło o grosze.
Obróciła się na krześle i znów spojrzała na tylną część sali, by sprawdzić, kto
podbił kwotę na półtora miliona. Oczywiście Sebastian. Uśmiechnęła się i poczuła
w klatce piersiowej delikatne mrowienie. Cieszyła ją świadomość, że zamożny
i znany mężczyzna wybrał ze wszystkich kobiet, które go podziwiają (a jest ich
niemało), akurat ją. Już chciała obrócić się z powrotem do licytatora, gdy
zauważyła postać w przeciwnym rogu sali.
Był to blady mężczyzna w niebieskiej kurtce ortalionowej i kolorowych,
skórzanych tenisówkach, ubrany niezwykle nieodpowiednio na tak prestiżową
aukcję. Lecz to nie jego wygląd zaniepokoił Julię, tylko to, że ów młodzieniec
uparcie się jej przyglądał. Przypomniała sobie, że dziś przed rozpoczęciem aukcji
niemal się z nim zderzyła. Wtedy również przeszył ją przenikliwym, niemal
rentgenowskim spojrzeniem. Szybko się odwróciła i zaczęła nerwowo bawić się
sprzączką torebki. Kto to jest? Dlaczego tak się na nią gapi? „Może mu się
podobasz?" – uspokajała się, ale zaraz potem uśmiechnęła się ironicznie. Przecież
mógłby być jej synem! Udawała, że rozgląda się po sali, i powoli znów zmierzała
wzrokiem do miejsca, w którym stał ten mężczyzna. Lecz już go tam nie było.
Julia poczuła wielką ulgę.
Tyle że kiedy godzinę później w przerwie na płacenie wyszła z sali, mężczyzna
opierał się niedbale o bar, jakby tam na nią czekał.
– Pani Keller! – zawołał ją, gdy próbowała obejść go z opuszczoną głową.
Spojrzała na niego chłodno. Prawdopodobnie to kolekcjoner, który chce
wyciągnąć od niej zakulisowe informacje o przewidywaniach wzrostu lub spadku
cen.
Sięgnął do kieszeni na piersi i pokazał jej odznakę.
– Alesz Horak, policja kryminalna. Czy ma pani chwilkę?
Nerwowo skakała wzrokiem z jego twarzy na drzwi i z powrotem. Czyli
policja. Na pewno chodzi o to morderstwo. O Klarę. Ten mężczyzna,
prawdopodobnie pomocnik Józefa Bergmana, przyszedł tu do niej dlatego, żeby
Klara nie wiedziała o ich rozmowie. Czy okazało się, że ofiarą naprawdę miała być
jej córka? Zadarła z półświatkiem? Depczą jej po piętach jacyś lichwiarze? Julii
zrobiło się tak słabo, że musiała mocno chwycić się blatu baru.
– Oczywiście – powiedziała. – Czy moglibyśmy pójść gdzieś… indziej? – Nie
chciała, żeby znajomi widzieli, że przesłuchuje ją policja, chociaż ten mężczyzna
był w cywilu i w ogóle nie wyglądał na detektywa. Ale ktoś mógłby usłyszeć,
o czym rozmawiają. Wiedziała, że w wąskich kręgach kolekcjonerskich
pomówienia rozchodzą się z prędkością światła. – Chodzi o to morderstwo w lasku,
prawda? Dowiedzieliście się czegoś nowego? Czy to dotyczy mojej córki?
Dlaczego nie przyszedł do mnie pan Bergman?
Przyglądał się jej z kamienną twarzą.
– To nie dotyczy pani córki. Jestem z…
– Proszę posłuchać, jestem tu służbowo i w przerwie muszę przeprowadzić
wywiad z właścicielem domu aukcyjnego. Czy nie moglibyśmy porozmawiać
kiedy indziej? – Jeśli nie chodzi o Klarę, ten mężczyzna na pewno chce z nią
rozmawiać o tej zamordowanej przedstawicielce handlowej. A to znaczy, że
rozmowa może poczekać. Julia zauważyła, że spod przeciwległej ściany obserwuje
ją Juraj Truskawka, przez co zrobiła się jeszcze bardziej nerwowa. Boże, dlaczego
musiała zostać zamieszana w śledztwo dotyczące morderstwa? Policja zawraca jej
głowę już nawet w pracy. Sięgnęła do torebki i wcisnęła Horakowi swoją
wizytówkę. – Proszę do mnie zadzwonić, umówimy się na jakiś dzień roboczy.
Niech się pan nie obawia, nie zamierzam opuszczać miasta – zażartowała.
Przyjął wizytówkę i z szorstkim skinięciem głową schował ją do kieszeni,
nawet na nią nie spoglądając.
– Dobrze – powiedział po chwili namysłu. – To nie jest aż takie pilne.
Zadzwonię.
Kiedy Julia zmierzała za kulisy, by spotkać się ze swoim znajomym,
pogratulowała sobie w duchu, że tak elegancko pozbyła się tego człowieka.
W poniedziałek z samego rana zadzwoni do Bergmana i poprosi, żeby jego
podwładni przestali śledzić ją po mieście. Najchętniej rozmawiałaby tylko z nim.
Na dworze zerwał się wiatr, a Klara słuchała, jak przeciąg wieje pod drzwiami
i szarpie nieszczelnymi oknami, kwiląc przy tym złowieszczo. Bezpieczników dziś
nie wybiło, ale dla odmiany przestało działać ogrzewanie gazowe, więc w domu
było zimno i wilgotno. Klara otuliła się ciepłym swetrem i napełniła czajnik
elektryczny wodą. Była otępiała i słaba, jakby dochodziła do siebie po porządnym
kacu. A przecież nie wypiła dziś ani kropli alkoholu. Stało się coś dużo gorszego:
opuścił ją chłopak, z którym chciała spędzić resztę życia.
Czy naprawdę chciała?
Niepewnie wzruszyła ramionami i zalała wrzątkiem torebkę herbaty Earl Grey.
Wyobraziła sobie, z jaką pogardą spojrzałaby na nią matka, gdyby ją teraz widziała.
Julia uważała herbatę ekspresową za napój drugiej kategorii, odpowiedni najwyżej
dla nieproszonych gości. Pija wyłącznie sypaną herbatę wysokiej jakości, na którą
wydaje bajońskie kwoty, a jej przygotowanie w wykonaniu Julii stanowiło
prawdziwy rytuał. Najpierw nagrzewała porcelanowy imbryczek, potem
wsypywała do niego duże liście herbaty, a dopiero na końcu przychodziła kolej na
wrzątek. „Dzięki temu najpełniej rozwija się smak herbaty" – wyjaśniała Julia, ale
Klarze było to teraz całkowicie obojętne. Chciała się zagrzać, a nawet jeśli napój
byłby Bóg wie jak dobry, dziś i tak by jej to nie cieszyło.
Piotr spakował rzeczy o wpół do trzeciej, po kilkugodzinnej kłótni. O tej porze
matka od dawna była na aukcji antyków – Klara widziała, jak wychodzi około
dwunastej. Od kiedy Piotr oświadczył jej, że z nimi koniec, czuła się jak w transie.
Nie potrafiła płakać, prosić ani krzyczeć. Właściwie nie dziwiła się, że ją opuszcza.
Tylko wariatowi zależałoby na związku opartym na kłamstwach. Nie dopuszczała
do siebie myśli, że Piotr żyje z nią tylko z powodu jej fikcyjnego bogactwa, ale
kiedy dowiedział się, że jest biedna, natychmiast straciła dla niego wartość.
– Już nigdy nie potrafiłbym ci wierzyć – powiedział, ale to Klary nie
zaskoczyło. Jak mogła mieć nadzieję, że tak straszne kłamstwa ujdą jej płazem?
Pewnego dnia prawda i tak wyszłaby na jaw. Tyle że gdyby nie interwencja matki,
mogłoby się to stać w dużo bardziej cywilizowanych okolicznościach.
Klara wypiła łyk herbaty i oparzyła się w język. Była tak wyczerpana długą
kłótnią z Piotrem, że nie czuła żalu ani złości. Z filiżanką w dłoniach błąkała się po
pustym domu, aż w końcu zatrzymała się w przedpokoju przed dużym lustrem.
Zaskoczona spojrzała na wychudzoną kobietę z nienaturalnie wydepilowanymi
brwiami, ziemistą skórą i nastroszonymi włosami, zniszczonymi ciągłym
farbowaniem. „Czy to naprawdę jestem ja? Przecież kiedyś byłam całkiem ładna...
Albo przynajmniej potrafiłam zadbać o swój wygląd. Kiedy tak właściwie
przestałam się o siebie troszczyć? Czy wtedy, gdy długi mnie przerosły i ogarnął
mnie strach, że moje kłamstwa wyjdą na jaw i Piotr mnie opuści?"
– Dziwne, że już dawno cię nie rzucił. Kto chciałby żyć z takim widmem? –
syknęła nienawistnie do odbicia w lustrze, a zaraz potem przypomniała sobie słowa
Julii: „Jesteś ładną i mądrą dziewczyną, Klaro". Nie, nie myślała o sobie w ten
sposób. Od dzieciństwa walczyła z brakiem pewności siebie i z mnóstwem
kompleksów, które nie pozwalały jej na beztroskie życie. „Nigdy nie będę nawet
w połowie tak samodzielna jak moja matka" – pomyślała ze smutkiem – „i pewnie
nawet na starość nie zacznę siebie lubić. Wciąż będzie we mnie siedzieć ta
zastraszona dziewczynka, która na próżno próbuje spełnić wymagania ojca
i nieustannie się obwinia, że to na pewno przez nią kłócą się rodzice. Że to jej wina,
że są razem nieszczęśliwi". Do dziś umiała wczuć się w to sześcioletnie dziecko,
które siedzi na schodach na poddaszu i słucha kłótni na dole. „Bóg wie, z kim
zrobiłaś tego bachora!" – krzyczał ojciec. „Raz na ciebie wlazłem i od razu
zaskoczyłaś. Nie wydaje ci się to dziwne? Przyznaj, że po prostu szukałaś osła,
który będzie ci tego bękarta utrzymywać! Powiedz, Julio, czy Klara jest moja?".
A matka nie odpowiedziała.
Z ponurych rozmyślań wyrwał ją dzwonek telefonu. Dzwonił Michał.
– Jak się masz, siostrzyczko? Jesteś u mamy z wizytą?
Głos miał wciąż taki sam jak jedenaście lat temu, kiedy wyprowadzał się do
Francji. Zawsze, kiedy Klara z nim rozmawiała, wyobrażała go sobie jako
urwisowatego nastolatka, a nie dorosłego mężczyznę. A kiedy potem przyjeżdżał –
gładko ogolony, krótko ostrzyżony i w białej koszuli z wykrochmalonym
kołnierzykiem – Klara musiała przypominać sobie, że ten obcy, pewny siebie
biznesmen to jej młodszy brat.
– Wprowadziłam się tu – odpowiedziała cicho.
– Wprowadziłaś się do matki? – W jego głosie pojawiła się nuta pogardy, jakby
Klara powiedziała mu, że dorabia sobie do wypłaty grzebaniem w śmietnikach
i sypia pod mostem kolejowym.
„Znów zawiodłam" – pomyślała. „Michał, samodzielny, poważny i bogaty
ojciec dwójki dzieci potrafił ułożyć sobie życie inaczej. A przecież startowaliśmy
z tego samego miejsca" – uświadomiła sobie.
– Tylko… tymczasowo – skłamała. – Zrezygnowałam z wynajmowanego
mieszkania i szukam nowego.
– A co z tym twoim chłopakiem? Kiedy ślub?
Wreszcie do oczu napłynęły jej łzy. Pozwoliła im spływać po policzkach,
wdzięczna za ulgę, którą przynosiły.
– Już nie jesteśmy razem.
Mlasnął z niezadowoleniem jak ojciec dający reprymendę córce.
– Kiedy ty się ustatkujesz, Klaruniu?
– Nie mów tak do mnie!
– Przepraszam. Wszystko dobrze? To znaczy… Mogę ci jakoś pomóc?
Z tonu głosu wyczuła, że to tylko pytanie grzecznościowe. Michał pochodził
z rodu egoistów, którzy z bliskimi dzielą tylko miłe chwile, a w razie problemów
uciekają, gdzie pieprz rośnie. Gdyby poprosiła brata o pieniądze, nie dałby jej ani
grosza.
– Wszystko dobrze.
– Dasz mi matkę?
– Poszła na aukcję.
– To przekaż jej, że wybieram się do Pragi. Ciągle trzyma tyle kotów?
– Coraz więcej.
– W takim razie zatrzymam się w hotelu. Nie chciałbym przeżyć kolejnego
ataku astmy. Moglibyśmy pójść razem na kolację.
Odpowiedziała bez entuzjazmu:
– Dobra. To trzymaj się. – Ale jeszcze zanim zdążyła się rozłączyć, przyszło jej
coś do głowy. – Poczekaj! Skoro już rozmawiamy, to powiedz mi, czy mama ci
mówiła, że ma ubezpieczenie na życie na milion koron?
– Nasza mama? Proszę cię, skąd wzięłaby na to pieniądze.
– Wiedziałeś o tym czy nie?
– Jasne, że nie. I nawet w to nie wierzę. Wiesz, jak wysokie składki musiałaby
płacić?
– Przed chwilą widziałam tę umowę na własne oczy. – Przypomniała sobie, jak
wielkie poczucie winy dręczyło ją, gdy przeszukiwała szufladę, o której mówił jej
Piotr. Ale musiała przekonać się, że ten dokument naprawdę istnieje. – Po śmierci
matki oboje dostaniemy po pięćset tysięcy.
Ta wiadomość nie wyprowadziła brata z równowagi. Zapewne pół miliona nie
było dla niego zbyt wysoką kwotą.
– Chyba zwariowała. Wiesz, ile takie zabawy kosztują? Jak przyjadę,
porozmawiam z nią o tym. Powinna tę umowę wypowiedzieć. Nie muszę niczego
po niej dziedziczyć. Zarabiam wystarczająco dużo.
Klara żałowała, że nie trzymała języka za zębami.
– Zapomnij o tym – poprosiła. – Znalazłam tę umowę przypadkiem, a…
a kiedy powiedziałam o tym matce, pokłóciłyśmy się.
– Jak chcesz. – Natychmiast wyrzucił tę informację z głowy. – Przekaż jej, że
mam dla niej dobrego szampana. Dom Pérignon, rocznik 1995. Ale tobie to nic nie
mówi, co?
Mówiło jej to bardzo dużo. Piotr uwielbiał drogi alkohol, a przez te pół roku
Klara sporo się od niego nauczyła. Wiedziała, że za butelkę Dom Pérignon, rocznik
1995, w porządnej restauracji zapłaciłaby około sześciu tysięcy koron. Michał
z pewnością żyje w luksusie, skoro może przywozić matce takie drogie prezenty.
A Klara znów zanurzyła się w poczuciu zazdrości i świadomości całkowitej
życiowej klęski.
ROZDZIAŁ 18
Bezosobowa dzielnica nowych domków jednorodzinnych pochłonęła wielki kawał
pola na skraju miasta i odgryzała coraz to nowe kęsy udręczonej przyrody peryferii.
Na większości działek trwała jeszcze budowa, ale niektóre wille były już niemal
gotowe, a ich ściany lśniły niezbyt gustownymi pastelami. Ziemię w ogrodach
rozryły koparki i zdeptały podeszwy ciężkich butów. Nigdzie nie rosło ani jedno
większe drzewo. Tylko gdzieniegdzie przebijały się z gliny zabrudzone kępy trawy.
Bergman opuścił drogę szybkiego ruchu i zjeżdżał ze wzgórza po wąskiej,
zniszczonej jezdni, na którą koła aut ciężarowych naniosły olbrzymie pasy bagna.
Niskie niebo było dziś stalowoszare, a wiatr ciskał w przednią szybę dżipa kłęby
piasku i liści. Było tak zimno, że Bergman musiał włączyć w aucie ogrzewanie.
Miał dziś kiepski nastrój, ale nawet nie chciało mu się zastanawiać, co jest tego
przyczyną. Najłatwiej było zrzucić to na listopadową aurę. Inspektor zatrzymał się
na skraju szosy i czekał, aż w przeciwnym kierunku przejedzie szeroki wóz
transportowy. Wykorzystał tę chwilę, by rozejrzeć się wokół. Horyzont kończył się
na nasypie autostrady, a na polach wznosiły się olbrzymie hale – prawdopodobnie
magazyny. Pstrokate domki wyglądały z daleka jak ciasteczka z polewą, do której
cukiernik dodał zbyt wiele barwników. Bergman zastanawiał się, czym kierują się
ludzie zapuszczający korzenie w tak przygnębiającym miejscu. Co będą tu robić
całymi dniami? Dokąd pójdą na spacer? Zaczęło kropić, więc włączył wycieraczki
i ruszył w dół.
Małą willę, w której kręcono serial Miasteczko satelickie, znalazł bez trudu
dzięki białym kamperom filmowców i autom dostawczym, parkującym jak
popadnie. Podczas gdy inne ulice były puste, tu chodzili ludzie, na chodniku stały
rozkładane krzesełka, a po błotnistym ogrodzie wiły się splątane kable. Bergman
zaparkował dżipa na rogu posesji i pieszo ruszył do centrum wydarzeń. Wyglądało
na to, że deszcz przeszkodził filmowcom w nakręceniu sceny przy furtce
ogrodowej. Padało coraz mocniej, a ludzie i sprzęt zniknęli w pośpiechu wewnątrz
domu.
Bergman poklepał po ramieniu mężczyznę zwijającego przy jednym z aut
dostawczych gruby zielony kabel.
– Przepraszam, gdzie znajdę Sebastiana Zająca?
Zapytany wskazał brodą wysokiego pięćdziesięciolatka, który nie zważał na
deszcz i dyskutował z dziewczyną, niedbale oparty o słupek ogrodzenia. Bergman
rozpoznał w niej jedną z gwiazdeczek serialu. Sebastian Zając był szczupły i miał
delikatną twarz. Wprawdzie falujące włosy już przerzedziły mu się na ciemieniu,
lecz wciąż nosił je do ramion. Może należał do mężczyzn, którzy rozwianą fryzurę
traktują jako ostatni łącznik z młodością? Reżyser miał na sobie luźny jasny
płaszcz, a drogi kaszmirowy szal z frędzlami powiewał mu na wietrze.
Bergman podszedł bliżej.
– Dzień dobry. Czy mogę przerwać państwa rozmowę?
Młoda aktorka spojrzała na niego wielkimi oczami łani. Była dużo szczuplejsza
i ładniejsza niż na ekranie telewizora.
– Bergman, policja kryminalna – przedstawił się. – Czy może mi pani zdradzić
jedną rzecz? W kolejnym odcinku wyjdzie pani za tego łajdaka Szparę, czy
wreszcie wywali go pani za drzwi?
Zaskoczona dziewczyna spojrzała na reżysera, jakby prosiła go o pozwolenie,
ale nie doczekawszy się żadnej reakcji, znów spojrzała na Bergmana.
– Nie mogę nikomu zdradzać akcji przed emisją – odparła. – Trudno. –
Wiedział, że od mężczyzny takiego jak on nikt nie oczekuje znajomości
niekończących się seriali. Lecz jego siostra Karla była wręcz opętana
skomplikowanymi fabułami. Zawsze, kiedy jadł u niej kolację, jego talerz był
oświetlany przez migający ekran telewizora. Potem Karla opowiadała mu losy
poszczególnych postaci, jakby chodziło o prawdziwych ludzi. Bergmana w ogóle
nie dziwiło, że jego siostra tak chętnie ucieka do sztucznego świata i reaguje
emocjonalnie na perypetie osób, które nie istnieją. Jej własne życie było tak mocno
spętane zasadami i rytuałami, że nie było w nim miejsca na improwizację
i ekscytację. Siostra zrezygnowała z własnych ambicji, żyła tylko dla męża i dzieci
i była przekonana, że taki styl życia jest jedynym właściwym. Współczuła
Bergmanowi, że wieczorami towarzyszy mu tylko kot. A Bergman często
przyłapywał się na tym, że współczuje siostrze.
Teraz wyciągnął z kieszeni pióro i swoją wizytówkę, obrócił ją i spytał aktorkę:
– Czy mogę poprosić o autograf? Moja siostra utożsamia się z pani postacią.
Aktorka wreszcie przestała nieufnie się mu przyglądać i uśmiechnęła się
olśniewająco.
– Pewka.
Twarz inspektora niemal niezauważalnie się wydłużyła. Cóż to za moda na to
dziwne słowo? Cierpliwie czekał, aż aktorka odda mu wizytówkę skropioną
deszczem. Przez cały czas czuł na sobie nerwowe spojrzenie Sebastiana Zająca.
Reżyser już po pierwszych zdaniach wypowiedzianych przez Bergmana przestał się
nonszalancko opierać o płot i stał teraz bez ruchu, z rękami defensywnie
założonymi na piersiach. Emanowało z niego niemal namacalne napięcie.
– Czy zostawi mnie pani z reżyserem sam na sam? – spytał Bergman aktorkę,
która naciągnęła na głowę kaptur wiatrówki i najwyraźniej zamierzała im
towarzyszyć. Dopiero na wyraźną prośbę wzruszyła ramionami i odeszła bez
pożegnania.
Zając aż do teraz milczał, ale kiedy tylko dziewczyna się oddaliła, twarz
skrzywiła się mu ze złości.
– Teraz w ogóle nie mam czasu!
Gdyby Bergman dostawał jedną koronę za każdym razem, kiedy świadek lub
podejrzany próbował go spławić tym zdaniem, miałby w domu kilka skarbonek
zapełnionych po brzegi.
– Albo załatwimy to tutaj, albo każę wezwać pana oficjalnie do komisariatu na
przesłuchanie. Tak czy inaczej, nie uniknie pan rozmowy ze mną.
– Ale ja teraz pracuję.
– Ja też.
Zając wbił w inspektora chłodne, zielone oczy i przejechał dłonią po mokrych
początkach łysiny.
– W takim razie chodźmy do środka. Nie zamierzam stać przez pana na deszczu
i się przeziębić.
Bergman ruszył za nim w milczeniu do domu, którego wnętrze pachniało
nowymi drewnianymi meblami i niedawnym malowaniem. Na parterze
najwyraźniej trwały przygotowania do nakręcenia kolejnej sceny. Przez otwarte
drzwi Bergman zobaczył duże reflektory i makijażystkę doprowadzającą do
porządku zmoknięte twarze aktorów. Mężczyźni w zniszczonych ubraniach biegali
w tę i z powrotem, przenosząc z miejsca na miejsce przedmioty, których inspektor
nie potrafiłby nawet nazwać. Sebastian Zając chwycił jednego z nich za ramię,
szepnął mu coś do ucha, a potem wszedł po schodach na pierwsze piętro.
Zaprowadził Bergmana do nieumeblowanego pomieszczenia, w którym stały
tylko dwa rozkładane krzesła i plastikowy stół. Parapet zdobiła przepełniona
popielniczka. Zając ściągnął mokry płaszcz i powiesił go na klamce okna.
Następnie usiadł na jednym z krzeseł.
– Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Trzeba było najpierw zadzwonić.
Czego pan ode mnie chce?
– Ciekawi mnie, gdzie pan był w piątek dwudziestego czwartego października
między godziną dwudziestą a północą.
Reżyser wyciągnął chustkę i głośno się wysmarkał, najwyraźniej po to, by
zyskać chwilę na zastanowienie.
– To kawał czasu temu – oświadczył i spojrzał Bergmanowi w oczy. – Zawsze
mnie fascynuje, jak w filmach wszyscy bez namysłu mówią, że tydzień wcześniej
o piątej wieczorem stali na przystanku autobusowym, a o wpół do szóstej siedzieli
w domu przy kolacji. Ja niezbyt wiem, co robiłem wczoraj.
– Może mógłby pan sprawdzić w kalendarzu?
Małe pomieszczenie wypełnił chrypliwy śmiech, w ogóle niepasujący do
wydelikaconego wyglądu Zająca.
– Nie mam żadnego kalendarza. Swoje plany noszę w głowie.
– W takim razie na pewno potrafi pan z niej wydobyć informację, co pan robił
w zeszły piątek.
Sebastian Zając zaczął bębnić palcami w blat stołu. Jego zadbane paznokcie
zdradzały profesjonalny manicure, a Bergman przyłapał się na tym, że wyobraża
sobie tego mężczyznę w niszczejącym pokoju Julii Keller. Jak ona, tak naturalna,
zetknęła się z tym wychuchanym, zapatrzonym w siebie gogusiem? Było niemal
pewne, że reżyser jest jej kochankiem. Co ich do siebie ciągnie? Bergman nie mógł
pozbyć się wrażenia, że Julia i Sebastian ani trochę do siebie nie pasują i że łączy
ich coś zupełnie innego niż miłość.
– No więc? – uniósł brwi.
– Prawdopodobnie byłem w domu z żoną – oświadczył Zając. – Gdzie indziej
mógłbym być? W piątek nie kręcimy, a za imprezami nie przepadam. Dlaczego pan
o to pyta?
– Czy przypadkiem nie był pan tej nocy przy ulicy Krokusowej na Babie?
Nieznacznie się wzdrygnął i natychmiast spróbował zamaskować to kaszlem.
– Na pewno nie. Dlaczego miałbym… ehm… – Zamilkł. – Mówię panu, że
byłem w domu.
Bergman skinął głową.
– Czy pańska żona to potwierdzi?
Reżyser odwrócił wzrok. Denerwował się, ale to jeszcze nie znaczyło, że ma
coś wspólnego z morderstwem. „Nic dziwnego, że na czoło wystąpił mu pot" –
pomyślał Bergman. „Przecież właśnie został odkryty jego romans".
– Teraz sobie przypominam, że jednak nie byłem wtedy w domu. Jeździłem
autem po mieście i obmyślałem kolejny odcinek serialu. Wie pan, kierowanie
bardzo mnie uspokaja. To najlepszy relaks, jaki znam.
– A czy przypadkiem nie zatrzymał się pan przy ulicy Krokusowej?
– Już panu powiedziałem, że nie.
– Zakładam, że nie istnieje nikt, kto mógłby potwierdzić pańskie alibi? – odparł
kąśliwie Bergman.
Sebastian Zając poderwał się z rozkładanego krzesła i uderzył dłonią w blat
plastikowego stołu.
– O jakim alibi pan mówi, do diabła? Może wreszcie mi pan wyjaśni, o co w tej
komedii chodzi? Wpada pan tutaj i zaczyna mnie pan wypytywać o zdarzenia
sprzed tygodnia. I to tak okropnym tonem, jakby mnie pan o coś podejrzewał.
– Podejrzewam pana przynajmniej o kłamstwo, ponieważ w nocy
z dwudziestego czwartego na dwudziestego piątego października pański wóz był
widziany przy ulicy Krokusowej. Tak się składa, że tej samej nocy w przyległym
lasku została zamordowana kobieta. Sprawdzam każdego, kto przebywał w tym
czasie w okolicy. Może jednak zechce mi pan wyjaśnić, jak pański wóz się tam
znalazł?
Sebastian Zając wziął głęboki oddech, jakby chciał zacząć krzyczeć, ale potem
zamknął usta i patrzył na Bergmana bez słowa. Opadł z powrotem na płócienne
krzesło i westchnął zrezygnowany. Najwyraźniej dopiero teraz zrozumiał, że to nie
on, ale detektyw zdecyduje, kiedy ta rozmowa dobiegnie końca.
– No dobrze. Odwiedzałem znajomą. Julię Keller. Czy to coś złego?
– Dlaczego nie powiedział pan tego od razu?
– Zapomniałem o tym – odparł szybko Zając, ale nie brzmiało to przekonująco.
– Co pana łączy z Julią Keller?
Przystojna twarz Sebastiana Zająca znów skrzywiła się z wściekłości, ale potem
reżyser się opanował i przemówił zaskakująco spokojnym głosem.
– To nie pańska sprawa, ale podejrzewam, że w końcu i tak wywęszy pan
prawdę, więc będzie lepiej, jeśli usłyszy ją pan ode mnie. Ja i Julia jesteśmy
kochankami. Odwiedziłem ją wtedy około północy. Spędziłem tam jakieś pół
godziny. Wypiliśmy drinka i pojechałem do… To znaczy… Wie pan, zazwyczaj nie
siadam za kierownicę po alkoholu, ale…
– Tym się nie zajmujmy – przerwał mu zniecierpliwiony Bergman. Takimi
przestępstwami zajmują się inni policjanci. – Czy kiedy pan wchodził albo
wychodził, zauważył pan coś lub kogoś podejrzanego? Czy spotkał pan kogoś po
drodze?
Reżyser pokręcił głową.
– Jeżdżę do Julii tak późno w nocy, żeby na nikogo się nie natknąć. Niestety nie
mogę korzystać z uroków anonimowości, a nie marzę o tym, by jakiś szmatławiec
opisywał moje życie prywatne. Ale widzę, że przy tamtej ulicy nawet ściany mają
oczy. Czy może mi pan powiedzieć, kto panu zgłosił, że mnie tam widział?
– Pewna spostrzegawcza obywatelka. – Bergman zrobił pauzę. – Czy Julia
Keller potwierdzi, że odwiedził ją pan tamtej nocy?
Pochylił głowę, a grzywka opadła mu na czoło.
– Z pewnością.
– A co pan robił, zanim pan do niej przyjechał?
– Byłem u znajomego, który chce odkupić część mojej kolekcji antyków.
Nagle okazało się, że doskonale pamięta przebieg całego wieczora. Bergman
się uśmiechnął.
– To też przypomniał pan sobie dopiero teraz, czy może również próbował pan
to ukryć?
– Nie próbuję niczego ukryć! Kiedy zacząłem mówić o Julii, stopniowo…
ehm… odświeżył mi się w pamięci cały ten wieczór. Czyli mówię… Do Julii
przyjechałem od jednego kolekcjonera. – Uśmiechnął się zadowolony z siebie. –
Wie pan, lubię ładne rzeczy. Mają duszę. Nie są bezosobowe jak ta nowoczesna
tandeta. – Postukał palcami w plastikowy stół. – To właśnie kolekcjonerstwo
połączyło mnie i Julię. Ten znajomy oczywiście potwierdzi panu, że spędziłem
z nim wieczór. Dam panu jego numer.
Pomimo iż Bergman o to nie prosił, reżyser wyciągnął z kieszeni zmięty
rachunek i napisał na tylnej stronie kilka cyfr.
– O której godzinie pan od niego wyjechał?
– Nie wiem. O dziesiątej, może trochę wcześniej… Mieszka na przedmieściach,
godzinę drogi od Baby. Jechałem lokalnymi drogami, nie śpieszyłem się.
Zatrzymałem się na stacji benzynowej na kawę… U Julii chciałem być po północy,
żeby nikt nie widział, jak wchodzę do jej domu. Czy takie alibi panu wystarczy,
panie detektywie?
Było dziurawe, ale Bergman postanowił, że na razie się nim zadowoli. Wstał.
– Na razie tak.
– Czy mogę pana o coś poprosić? Proszę nie wciągać w to mojej żony. Ona nie
wie… Chcę przez to powiedzieć, że kocham ją i nie chcę jej ranić.
Bergman odpuścił sobie uwagę, że o tym Sebastian Zając powinien był
pomyśleć, zanim zaczął spotykać się z Julią Keller.
– Oczywiście, staramy się działać dyskretnie, lecz nie mogę obiecać, że pańska
żona o niczym się nie dowie. Wyjaśnienie tej sprawy jest dla mnie najważniejsze,
a moja rozmowa z pańską żoną jest konieczna. Musi mi na przykład powiedzieć,
o której godzinie wrócił pan tamtej nocy do domu.
Zając westchnął.
– Nie pomoże panu. Spała.
– I tak ją o to zapytam.
Reżyser zrobił tak zrozpaczoną minę, że Bergman nie mógł powstrzymać
współczucia. Ten mężczyzna w ogóle nie wydawał się mu sympatyczny, ale mimo
to nie chciał go niepotrzebnie krzywdzić.
– Proszę się nie bać. Potrafię zachować dyskrecję. Nie ma powodu, by
wyjawiać pańskiej małżonce, gdzie pan był. Na pewno wymyśli pan jakieś
wyjaśnienie.
Uśmiechnęli się do siebie jak spiskowcy, ale był to tylko króciutki przebłysk
porozumienia. Zniknął szybciej, niż Bergman zaczął się wstydzić za swoją
przesadną miękkość.
– Jeśli to wszystko, chciałbym wrócić do pracy – oświadczył Zając chłodno,
a Bergman skinął głową.
Kiedy otworzyli drzwi, prawie zderzyli się z młodą aktorką. Stała na korytarzu
z dwoma plastikowymi kubkami w rękach i nawet nie próbowała ukrywać, że
podsłuchiwała ich rozmowę.
Wbiła w reżysera wielkie oczy.
– Chciałam przynieść panu kawę, ale nie wiedziałam, czy mogę przeszkodzić.
Zając poczerwieniał. Purpura zalała mu szyję, twarz i skórę pod włosami. Na
czoło wystąpiła mu zygzakowata żyła.
– Nie wiedziałaś? Oczywiście, że nie możesz mi przeszkadzać. Kiedy mam
spotkanie, nikt nie może mi przeszkadzać, do cholery! Ile razy mam to powtarzać?
Ja tu naprawdę zwariuję. – Grubiańsko odepchnął ją ramieniem i zbiegł po
schodach. – Zwariuję!
Bergman posłał dziewczynie przepraszające spojrzenie. Co tak zdenerwowało
reżysera? Boi się szantażu? Inspektor wątpił, by ta młoda aktorka zamierzała
pobiec z najnowszymi wieściami do pani Zając.
Sebastian Zając odprowadził go aż przed dom, jakby chciał się upewnić, że
policjant nie zacznie rozmawiać z żadnym z jego kolegów. Wciąż padało, a po
pochyłym chodniku spływały strumyki bagnistej wody. Wzrok Bergmana spoczął
na czarnym audi, zaparkowanym między dwoma autami dostawczymi. Był to nowy
model z najwyższej półki, piękna limuzyna ze skórzanymi fotelami, stojąca na
dużych kołach ze stalowymi felgami. Mogła kosztować około dwóch milionów
koron – ocenił Bergman i dla porównania zerknął na swojego zniszczonego dżipa
na końcu ulicy.
– Ma pan ładne auto – spojrzał na Zająca. – Widzę, że na reżyserowaniu można
nieźle zarobić.
Zając po raz pierwszy uśmiechnął się luźno.
– Nie każdy może. Ja należę w swoim fachu do najlepszych i to znajduje
odbicie w honorariach. Czasem wolałbym być anonimowy, ale to – skinął głową na
wóz – rekompensuje mi niedogodności. Czy już niczego pan ode mnie nie
potrzebuje?
– Na razie nie.
– Dobrze. W takim razie do widzenia. Najbliższy wjazd na autostradę jest tam
na wzgórzu.
Bergman patrzył, jak reżyser szybkim krokiem wchodzi do domku
z malinowym tynkiem i nagle poczuł absolutną pewność, że Zając nie powiedział
mu o sobie wszystkiego. Całkiem możliwe, że ma więcej kochanek, nie tylko Julię
Keller. O ileż łatwiejsze byłyby śledztwa w sprawie morderstw, gdyby na liście
świadków nie figurowały tak często osoby prowadzące podwójne życie…
Z auta od razu zadzwonił do Julii, żeby sprawdzić, czy Zając rzeczywiście
odwiedził ją tamtej nocy.
Zamiast odpowiedzi westchnęła:
– Czyli już pan o nas wie. Świetnie. Jutro pod płotem pewnie będą tu koczować
paparazzi.
– Musiała się pani z tym liczyć, kiedy zaczynała pani romans ze znanym
reżyserem. Co działo się tamtej nocy? Czy pan Zając przyjechał do pani?
– Tak, koło północy.
– Dlaczego tak późno? – spytał Bergman, choć rozmawiał o tym z Zającem.
Chciał znać też wersję Julii.
– Zawsze przyjeżdża późno, zazwyczaj po drodze z planu albo po jakiejś
imprezie… Wyszedł koło pierwszej.
– Od jak dawna są państwo kochankami?
W słuchawce panowała cisza, jakby Julia nie mogła się zdecydować, co
odpowiedzieć.
– To nie pańska sprawa, inspektorze – odparła w końcu. – Przepraszam, ale nie
mam teraz czasu. Muszę kończyć. Proszę się nie gniewać.
I rozłączyła się.
Kiedy przestało padać, Klara Keller włożyła dres, skórzane tenisówki i wyszła
z domu. Zachmurzone niebo przedwcześnie pociemniało, a w mokrych maskach
aut odbijały się światła latarń ulicznych. Klara zatrzymała się na środku chodnika
i przez chwilę wyczekująco patrzyła na skrzyżowanie Krokusowej z nieco szerszą
ulicą, przy której znajdował się najbliższy przystanek. Autobus kilka sekund temu
z trudem wgramolił się na wzgórze. Jeśli Piotr by nim wrócił, za chwilę pojawiłby
się na rogu ulicy.
– Raz, dwa, trzy, cztery… – Klara odliczyła całą minutę, ale Piotr oczywiście
się nie pojawił, już nigdy się nie pojawi, a nawet jeśli, to tylko po to, żeby wziąć
swoją zapomnianą książkę lub podkoszulek.
Do oczu Klary znów napłynęły łzy, a ona pozwoliła im ściekać po policzkach.
Niech wszyscy widzą, jaka jest nieszczęśliwa. Powoli ruszyła w stronę lasku, który
w półmroku wyglądał jak czarny mur wybudowany na końcu ulicy. Zawsze, kiedy
Klara topiła się w rozpaczy, potrzebowała ruchu, a dzisiejszy dzień nie był pod tym
względem wyjątkiem. Uwielbiała sport. Zazwyczaj biegła do granicy wyczerpania.
Wytężała siły aż do chwili, gdy jej płuca zmieniały się w kłębek bólu, a z mózgu
stawała się olbrzymia, rozżarzona kula, w której nie było już miejsca na myśli. Dziś
znów zażyje swój skuteczny, a przy tym całkowicie nieszkodliwy narkotyk. Po
przepłakanym popołudniu czuła się słaba jak w gorączce, ale mimo to palce
w tenisówkach świerzbiły ją do biegu.
Na próbę przez chwilę biegła w miejscu, a potem przyśpieszyła kroku. Mijała
ogrody domów przy ulicy Krokusowej i zatrzymała się przy żywopłocie ostatniego
z nich. W dzieciństwie uciekała tu przed kłótniami rodziców. Pod niskimi
gałęziami tui miała swój bunkier, swoje jedyne schronienie. Teraz też przyłapała się
na tym, że najchętniej weszłaby w tę gęstwinę na czworakach i zwinęłaby się
w kłębek w tej zielonej jaskini. Ale poczucie bezsilności i zawodu prawdopodobnie
dogoniłoby ją nawet tam. Przed nim nie dało się uciec.
Klara nagle z całą mocą zrozumiała, że od dawna nie jest dzieckiem. Aż do dziś
miała wrażenie, że dorosłość to coś odległego, upragniony cel, do którego
wprawdzie się zbliża, ale z niezbyt zawrotną prędkością. Lecz dziś pojęła, że
dorosłość jest już tu i teraz. Nikt inny nie jest za nią odpowiedzialny i tylko od niej
zależy, jak ułoży sobie życie.
Może powinna odciąć się od przeszłości grubą kreską i zacząć od nowa.
W jakimś zupełnie innym miejscu. Sama.
Znów podbiegła w miejscu, zaciągnęła sznurówki tenisówek i żeby się trochę
rozgrzać, wymachiwała przy chodzie ramionami. Doszła do końca ulicy, gdzie
niczym olbrzymia czarna gardziel otwierało się przed nią wejście do lasku.
Wielokrotnie chadzała tu wieczorem sama, ale dziś po raz pierwszy ogarnął ją
strach. Czy naprawdę powinna wbiec w ten wilgotny, zimny gąszcz? Pragnienie
długiego, wyczerpującego biegu zeszło na drugi plan. Klara zatrzymała się
i z mieszanką ciekawości i przerażenia patrzyła w ciemność. Kilkadziesiąt metrów
stąd została zamordowana dziewczyna, a morderca wciąż był na wolności. Może
już wybiera kolejną ofiarę.
Kto będzie następny?
CZĘŚĆ II
DRUGIE MORDERSTWO
ROZDZIAŁ 19
W niedzielę rano o solniczkę na kuchennym blacie stała oparta wiadomość. Julia
już z daleka widziała, że zawiera ona tylko jedno słowo. Była jeszcze zaspana i bez
okularów, ale i tak nie miała wątpliwości, co chcą jej przekazać czarne, drukowane
litery. Żegnaj. Czyli Klara odeszła? Cóż innego mogłaby ta wiadomość oznaczać?
Obróciła ją, ale druga strona była pusta. Ostrożnie odłożyła więc kartkę na
miejsce, opuściła bezwładnie ramiona i zaczęła w duchu liczyć. Raz, dwa, trzy,
cztery… Czasem uspokajała się w ten sposób, gdy jej myśli zaczynały dziko
wirować w głowie. Nauczyła się tego od Ludwika. „Boże, ile innych zwyczajów
jeszcze od niego przejęłam? Dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście".
Wiedziała, że Piotr odszedł już wczoraj. Z przedpokoju zniknęły dwie jego
kurtki i trzy pary modnych tenisówek. A kiedy Klara zeszła wieczorem do kuchni,
miała w zmęczonych oczach wykrzykniki pełne wyrzutów. „Cierpię. I to twoja
wina, mamo!". „Tak, to moja wina".
Julia powoli weszła po schodach na poddasze i popchnęła uchylone drzwi
pokoju Klary. Nawet jej nie zaskoczyło, że łóżko jest starannie posłane, poszewki
ściągnięte, a szafa pusta. Obok łóżka niczym dwaj żołnierze stały kapcie Klary,
umieszczone dokładnie w środku rombowego wzoru na dywanie, stykające się
palcami i piętami. Klara dostała je od Julii w zeszłym roku na Gwiazdkę, a to, że je
tu zostawiła, miało prawdopodobnie stanowić buntowniczy sygnał: „Niczego od
ciebie nie chcę, mamo".
To zabolało Julię może nawet bardziej niż odejście córki. Odwróciła wzrok od
kapci i zaczęła chodzić po pokoju jak robot. Wywietrzyła, wzięła złożone poszewki
leżące w nogach łóżka i domknęła uchyloną szufladę szafki nocnej. Kiedy wracała
na parter, przyszło jej do głowy, że powinna być zadowolona – przecież czyż
jeszcze wczoraj nie opłakiwała swej utraconej prywatności? Teraz ma ją
z powrotem. Z lodówki nie będą już znikać przysmaki dla gości, wieczorem nie
będzie wyrywać jej z zamyślenia głośna muzyka, nikt nie będzie jej przeszkadzać
w nocnych spotkaniach z Sebastianem. Dlaczego więc ogarnęło ją dotkliwe
poczucie straty? Znów zaczęła liczyć w duchu do stu i poszła do kuchni, żeby
przygotować kotom śniadanie.
Pułapka leżała w tym samym miejscu co dwie poprzednie, tylko w odróżnieniu od
nich była całkiem nowa. Julia już z daleka widziała, jak w szarych, metalowych
drutach klatki odbija się poranne słońce.
– Nie wierzę! – Z oburzenia zaczęło jej walić serce. W skroniach huczało jej
tak głośno, że prawie przestała słyszeć szum drzew i krzewów, targanych silnym
wiatrem. Kiedy zbliżała się do pułapki, zaczęła słyszeć oprócz bicia serca jeszcze
jeden dźwięk – przerażone miauczenie.
Upuściła konserwę z karmą na trawę i podbiegła do pułapki. Kiedy zajrzała do
malutkiej prostokątnej klatki, poczuła w oczach łzy. Obok przynęty – dużego
kawałka wołowego żebra – kurczył się Pan Minister. Źrenice miał rozszerzone
z przerażenia i miauczał cichym, chrypliwym głosem, jakby na próżno wzywał
pomocy od kilku długich godzin i powoli zaczynało mu brakować sił.
Julia padła na kolana, ciesząc się, że potrafi już obsługiwać te klatki i że zaraz
wypuści wystraszone zwierzę na wolność. Wielkie szczęście, że znów przyszła do
ogrodu przed wschodem słońca i nie odkładała karmienia na przedpołudnie. Gdy
uświadomiła sobie, jak straszną noc musiał przeżyć Pan Minister, zaczęła głośno
płakać. Palce się jej trzęsły, a oczy miała zamglone od łez, ale po chwili udało się
jej zwolnić zapadkę i otworzyć drzwiczki klatki. Mówiła do kota łagodnie. Nie
ruszał się. Był tak odrętwiały ze strachu, że musiała namawiać go przez kilka
minut, by wyszedł na wolność. Kiedy wreszcie rozedrgany przytulił się do jej nóg,
wzięła go na ręce, lecz jego futro tak śmierdziało zepsutą przynętą, że szybko
odłożyła go z powrotem na trawę.
Tym razem Juraj Truskawka przesadził! Wściekle obróciła się do jego domu
i w nagłym przypływie złości pogroziła mu pięścią. Któż inny niż Juraj mógłby
łapać jej koty? Przypomniała sobie słowa Weroniki: Widziałam u pani w ogrodzie
mężczyznę. Wyglądał jak kucharz z restauracji Pod Koroną. Nie, nie wierzyła jej.
Brzmiało to zbyt absurdalnie. Weronika Truskawka na pewno opowiedziała jej
zmyśloną bajeczkę, żeby kryć ojca. Śmieszne! Jak mogła myśleć, że Julia uwierzy
w taką naciąganą bzdurę? Ale kiedy szła z klatką w stronę domu, wersja Weroniki
już nie wydawała się jej tak niewiarygodna. Czy powinna ją sprawdzić?
Wprawdzie kucharz Franciszek pomagał jej w domu z różnymi naprawami
i zachowywał się wobec niej przyjaźnie, ale to jeszcze nie wykluczało go z kręgu
podejrzanych. Poza tym młoda Truskawka wygląda dość wiarygodnie – na pewno
najwiarygodniej z całej tej udanej rodzinki. Julia postawiła pułapkę w piwnicy
obok dwóch poprzednich i z uśmiechem pomyślała, że jej kolekcja szybko się
rozrasta. Jak tak dalej pójdzie, będzie mogła otworzyć sklep z artykułami dla
myśliwych.
Restaurację Pod Koroną otwierano o jedenastej, a Julia wpadła do środka, kiedy
tylko klucz przekręcił się w przeszklonych drzwiach.
– Jest już kucharz?
Brzuchaty kelner dobrotliwie wskazał na uchylone drzwi do kuchni.
– Znowu coś się spieprzyło w domu? – Wziął z baru ścierkę i zaczął wycierać
stoły. – Ale teraz mi go nie zabieraj, kotku. Za chwilę obiad, ludzie będą walić
drzwiami i oknami.
Niecierpliwie machnęła ręką.
– Chcę tylko o coś zapytać.
Kelner położył ręce na biodrach.
– To proszę bardzo, proszę bardzo. Wszystko w porządku? – Przyjrzał się jej
badawczo. – Jest pani jakaś tego… Wkurzona, nie?
– Trochę się śpieszę. – Przeczesała palcami świeżo umyte włosy i odwróciła się
do kelnera plecami. „Właściwie nie kłamię" – pomyślała. „Przecież idę dziś na
aukcję". Ta dzisiejsza będzie wyjątkowo prestiżowa, wyjątkowo ważna. Julia
powinna przyjść tam punktualnie.
Kiedy zajrzała do kuchni, Franciszek akurat nachylał się nad kawałkiem
wędzonych żeberek i porcjował je olbrzymim nożem. Był chudy, miał wodniste
oczy, a pasemka cienkich, rudych włosów pełzały mu brzydko po błyszczącej
łysinie. Kiedy kroił żeberka, na ramionach porośniętych rzadkimi, rudymi
włoskami napinały mu się mięśnie. Julia zadrżała. Identyczne żebro ktoś podłożył
do klatki jako przynętę.
– Kogóż to ja widzę! – Podniósł na chwilkę wzrok i przywitał ją uśmiechem.
Julia zauważyła, że na białych kafelkach za jego plecami zasychają
ciemnoczerwone plamy, wyglądające jak krew. „Pewnie to jakiś sos albo keczup" –
pomyślała, ale i tak ją zmroziło. – Co się dzieje? Znów trzeba pani z czymś pomóc?
Pod wpływem niedawnych wydarzeń zrozumiała, że kilkukrotne wpuszczenie
tego człowieka do domu i traktowanie go jak przyjaciela było skrajną
lekkomyślnością. Przecież w ogóle go nie zna! Co o nim tak właściwie wie? Spod
wysoko zakasanych rękawów wystawał niezbyt udany tatuaż, jaki mężczyźni robią
sobie zazwyczaj w więzieniu i który po zakończeniu kary uniemożliwia im
wyparcie się kryminalnej przeszłości. Jak to możliwe, że ten tatuaż nie ostrzegł
Julii wcześniej? Natychmiast sobie odpowiedziała: po prostu potrzebowała taniego
rzemieślnika, a Franciszek zawsze chętnie jej we wszystkim pomagał. Kiedy
Ludwik się wyprowadził, w domu brakowało męskiej ręki. Kropka. Mimo to
przeraziła się, gdy przypomniała sobie, że kiedyś zostawiła Franciszkowi klucze,
żeby naprawił jej bojler, gdy była w pracy.
Odsunęła od siebie nieprzyjemne myśli i spróbowała się uśmiechnąć.
– Niczego nie potrzebuję. Tylko… Chciałam zapytać… – Zamilkła. Jak
sformułować to pytanie, żeby nie obrazić kucharza, jeśli jest niewinny? – Ciekawi
mnie, czy nie dał pan… Czy pan nie zastawił…
Wydawało się jej, czy on naprawdę niemal niezauważalnie przymrużył oczy,
jakby spodziewał się ataku? Przyglądała mu się uważnie. Czyżby Weronika
Truskawka mówiła prawdę? Ale po co temu mężczyźnie byłyby jej koty? Jej wzrok
mimowolnie przesunął się na ciemnoczerwone plamy na ścianie.
– Dobrze, panie Franciszku, grajmy w otwarte karty. Mam nadzieję, że się pan
nie obrazi, jeśli… Po prostu ktoś już trzy razy zastawił w moim ogrodzie pułapki
na zwierzęta. Dwa razy złapał się do nich kot. Jedna… sąsiadka twierdzi, że to
pańska sprawka. Widziała pana.
Drgnął, ale to jeszcze niczego nie dowodziło.
– O czym pani mówi? – spytał powoli.
– Pytam, czy zastawił pan w moim ogrodzie pułapki na zwierzęta. Mam
świadka, który pana widział – powtórzyła i przyłapała się na tym, że mówi
przesadnie wyraźnie, jakby rozmawiała z głuchym człowiekiem.
– Widział? – powtórzył z niedowierzaniem. Potem przeszył Julię wściekłym
spojrzeniem, a na twarzy z kilkudniowym, rudym zarostem pojawiły się czerwone
plamy. – Czy pani zwariowała? Jak pani śmie wpadać tu i bezczelnie mnie
oskarżać? Akurat pani, której pomogłem tyle razy! – Wściekły ruszył ku Julii,
wciąż ściskając w ręce olbrzymi nóż. – Dlaczego, u licha, miałbym zastawiać
w pani ogrodzie jakieś zasrane pułapki? Czy pani myśli, że jem koty? Aż tak źle ze
mną nie jest!
Julia cofnęła się o krok. Wiedziała, że okazuje w ten sposób słabość, ale nie
mogła nic na to poradzić.
– W takim razie proszę się nie gniewać. Po prostu myślałam… – Wiedziała, że
niezależnie od tego, co powie, przyjazne stosunki z tym mężczyzną zostały
bezpowrotnie zniszczone. Ogrzewanie będzie jej musiał naprawić ktoś inny.
– Źle pani myślała. Niech się pani wynosi, zanim własnoręcznie panią
wyprowadzę. I niech już pani do mnie nie przyłazi z tym, że cieknie jakiś
pieprzony kran, ty głupia babo!
– Dlaczego pan się tak wścieka? – nie odpuściła sobie Julia. – Prawie zaczynam
myśleć, że naprawdę ma pan z tym coś wspólnego.
Uderzył pięścią w stół.
– Powiem pani, dlaczego się wściekam. – Podszedł do niej tak blisko, że czuła
na twarzy jego oddech. – To jest porządna restauracja. Ludzie lubią tu przychodzić.
Jeśli zacznie pani rozpowiadać, że tutejszy kucharz łapie okoliczne koty, to co
pomyślą sobie nasi goście? Że zamiast królika mają na talerzu mięso z kota. I nie
przyjdą tu nigdy więcej. Tą swoją głupią bajeczką może nas pani zniszczyć,
rozumie to pani? Zniszczyć! A znalezienie tej roboty kosztowało mnie cholernie
dużo wysiłku, więc bardzo mi na niej zależy. Radzę pani trzymać język za zębami.
– Rozumiem. Bez potwierdzenia o niekaralności musi być ciężko o dobrą
pracę. – Nie wiedziała, skąd wzięła w sobie siłę na tak odważny kontratak. Był to
strzał w ciemno, ale najwyraźniej trafił do celu. Kucharz zmrużył oczy.
– Skąd pani o tym wie?
Wzruszyła ramionami.
– Nie pańska sprawa. Jeśli nie chce pan mieć kolejnych problemów z policją,
proszę trzymać się jak najdalej od mojego ogrodu i moich kotów.
– A pani niech się trzyma jak najdalej ode mnie!
Julia starała się zachować spokój. Powoli przesunęła się na bok, namacała za
plecami klamkę i wyszła na salę.
– Będę robić to, co uznam za stosowne – rzuciła ze złością, zanim zamknęła za
sobą drzwi. Potem z podniesioną głową wyszła na ulicę.
Policja przyjechała szybciej, niż Julia się spodziewała. Piętnaście minut po
wykręceniu numeru 112 przed jej domem zahamował radiowóz.
Otworzyła drzwi, zanim policjanci zdążyli zadzwonić.
– Proszę wejść – krzyknęła. – Furtkę wystarczy popchnąć. Jest otwarta.
Odsunęła się, żeby wpuścić ich do przedpokoju. Młody, chudy funkcjonariusz
przywitał się obojętnie i stanął w progu, więc Julia nie mogła zamknąć drzwi. Po
drugiej stronie ulicy, jak na złość, szła Joanna Truskawka z niedzielną gazetą pod
pachą i ciekawsko podniosła wzrok od radiowozu do pleców umundurowanego
stróża prawa. Zrobiła złośliwą minę, jakby w duchu już formułowała plotkę, którą
– jeszcze ciepłą – rozniesie zaraz po okolicy. Na przykład: Proszę sobie wyobrazić,
że u starej Kellerowej była dziś policja. W ogóle bym się nie zdziwiła, gdyby ta jej
córka brała narkotyki. Jest taka blada i wychudzona… Julia posłała sąsiadce
promienny uśmiech.
– To słuchamy – ponagliła Julię niecierpliwie policjantka, około
czterdziestoletnia rudowłosa kobieta z bardzo rozłożystymi pośladkami.
– Chodzi o to, że ostatnio dzieją się tu dziwne rzeczy – zaczęła bardzo ogólnie
Julia i od razu uświadomiła sobie, że brzmi to tak, jakby grała w podrzędnym
horrorze, w którym po ogrodzie głównej bohaterki biegają trupy.
Policjantka spojrzała na nią z ukosa.
– Czy dobrze wywnioskowałam z pani zgłoszenia, że wezwała nas pani
z powodu pułapek na szkodniki zastawianych przez kogoś w pani ogrodzie?
– Dokładnie. – Julia straciła pewność siebie. – Ktoś chciał mi ukraść kota.
Ściślej mówiąc, zdarzyło się to już po raz trzeci. Pierwszą pułapkę znalazłam
w zeszłą sobotę, tego poranka, gdy w lasku znalezioną tę martwą dziewczynę… –
Zamilkła. Policjantka świdrowała ją pustym wzrokiem, z którego nie dało się
wyczytać, ile wie o popełnionym morderstwie. Tak czy inaczej, uwaga o martwej
dziewczynie niezbyt ją zainteresowała. Julia wolała szybko kontynuować: – Drugą
pułapkę znalazłam we wtorek, a trzecią dziś rano.
Policjanci patrzyli na nią wyczekująco, jakby to najważniejsze miało dopiero
zostać powiedziane. Julia poczuła jeszcze większe zwątpienie. Co jeszcze mogłaby
dodać? Powoli zaczynała żałować, że wezwała patrol. Zresztą: czy zastawianie
pułapek na zwierzęta domowe jest karalne?
– Chcą je państwo obejrzeć? – zaproponowała. Usłyszała, jak przed domem
zatrzymuje się auto, ale ze swojego miejsca w przedpokoju go nie widziała. Do jej
uszu docierały tylko ciche pomruki silnika, którego kierowca nie wyłączył. Boże,
żeby to tylko nie był kolejny sąsiad! Potrafiła sobie wyobrazić, z jaką prędkością
rozniesie się po całej dzielnicy wieść, że Julię Keller w niedzielę przed południem
odwiedziła policja. Nie, nie powinna była dzwonić na 112. Czego się spodziewała?
Nawet gdyby złożyła oficjalne doniesienie o popełnieniu przestępstwa, nikt nie
będzie się zajmować taką bzdurą. Policja ma mnóstwo pracy z poważniejszymi
sprawami, na przykład z morderstwem tej dziewczyny ze sklepu zoologicznego.
– Możemy rzucić okiem. – Policjant wzruszył ramionami i wreszcie odstąpił od
drzwi. Julia szybko je za nim zatrzasnęła.
Przed przyjazdem patrolu wyniosła z piwnicy wszystkie trzy klatki: dwie stare,
zardzewiałe i jedną całkiem nową. Obejrzeli je obojętnym wzrokiem, a Julia
mogłaby przysiąc, że gruba policjantka odwróciła się na chwilę, żeby ziewnąć
z nudów.
– Chciałabym złożyć doniesienie o popełnieniu przestępstwa polegającego na
wtargnięciu na teren prywatny i próbie kradzieży – powiedziała zdecydowanym
tonem Julia. – Ktoś przechodził przez płot do mojego ogrodu i już trzy razy
próbował ukraść mi kota. Dlaczego miałabym na to pozwalać?
Oboje spojrzeli na nią pytająco.
– Czy podejrzewa pani kogoś konkretnego? – rzucił policjant, a głos
przeskoczył mu przy tym, jakby wydobywał się nie z trzydziestoletniego
mężczyzny, tylko z piętnastoletniego chłopca.
– Chyba tak – przyznała. – Podejrzewam sąsiada Juraja Truskawkę. Niedawno
groził, że dosypie moim kotom do karmy trutkę na szczury. Wprawdzie jego córka
twierdzi, że widziała w moim ogrodzie kucharza z restauracji Pod Koroną, ale
myślę, że po prostu kryje ojca. Rozmawiałam o tych klatkach z sąsiadem
i z kucharzem. Oczywiście żaden z nich się nie przyznał. – Rozłożyła bezradnie
ręce.
Pusty wzrok policjanta podpowiadał jej, że młody mężczyzna błądzi myślami
gdzieś indziej.
– A czy zginął pani jakiś kot? – spytał w końcu, kiedy z pełnego napięcia
spojrzenia Julii wydedukował, że oczekuje od niego dodatkowych pytań.
– Nie zginął, ale to przecież…
– A czy zginęło pani coś innego?
– Nie, nic.
– To czego tak właściwie pani od nas chce?
– Myślałam… – Julia skakała wzrokiem z policjantki na policjanta. – Czy
z tych klatek nie można by ściągnąć odcisków palców? – Przyszło jej do głowy.
Młodzieniec w mundurze uśmiechnął się życzliwie.
– Wie pani, gdyby coś pani zginęło, to może i byśmy… Ale skoro…
Policjantka znów ziewnęła, nie próbując już tego nawet ukrywać.
– Szczerze mówiąc, myślę, że zbytnio pani nie pomożemy. Proszę nie
obiecywać sobie zbyt wiele po złożeniu doniesienia. Może powinna się pani
zwrócić do urzędu miejskiego. Według mnie chodzi tu raczej o zakłócanie
porządku prawno-społecznego. Oni wezwą tych panów, o których pani mówiła.
Spiszą z nimi oświadczenie, pogrożą im mandatem i tak dalej. Czasem to zniechęca
kłopotliwych sąsiadów i przestają robić problemy.
Zrezygnowana Julia skinęła głową. Zrozumiała, że od policji nie doczeka się
pomocy. Sama musi wyśledzić i ukarać złodzieja kotów, jeśli będzie to w jej siłach.
– Ma pani rację. Napiszę skargę do urzędu miejskiego – oświadczyła, choć
wcale tego nie planowała. – Przepraszam, że przeszkodziłam państwu
w ważniejszych zadaniach. – Postarała się, żeby ostatnie zdanie zawierało nutkę
ironii, ale policjantce nawet nie drgnęła brew.
– Nie ma problemu. Miłego dnia.
Julia stała przy drzwiach. Patrzyła, jak policjanci wsiadają do służbowej fabii,
i z ulgą stwierdziła, że w pobliżu jej domu nie parkuje żadne inne auto. Może
przedtem tylko się jej zdawało, że słyszy hamujący wóz? Naprawdę nie marzyła
o tym, by rozniosło się, że w weekendy przyjeżdża tu na przesłuchania policja.
Cicho zamknęła drzwi, wzięła głęboki oddech i poszła do sypialni, by wybrać
ubranie na popołudniową aukcję.
Weronika stała przy oknie w pokoju gościnnym, a na gołych ramionach czuła
zimny dotyk świeżo umytych włosów. Miała dziś od rana obserwować furtkę Julii
Keller i zadzwonić do Dawida, jeśli zobaczy, że sąsiadka wychodzi, ale musiała
sama przed sobą przyznać, że nie wywiązuje się ze swojego zadania zbyt dobrze.
Wprawdzie nastawiła budzik na ósmą, ale do dziewiątej leniuchowała w łóżku,
a potem wytrzymała przy oknie tylko pięćdziesiąt minut. O dziesiątej była już
w kuchni, zrobiła sobie płatki kukurydziane z mlekiem i białą kawę, zjadła
śniadanie przed telewizorem, wzięła prysznic, a na stanowisko wróciła dopiero
przed jedenastą. Nad dzielnicą willową powoli rozrzedzała się przedpołudniowa
mgła, a szyby domu Julii Keller błyszczały w mlecznym świetle pierwszych
promieni słońca. Weronika spojrzała na róg ogrodu sąsiadki, ale nic się tam nie
działo. Jedyną akcją była poranna toaleta dużego, rudego kocura, odbywająca się
na dachu szopy.
Weronika westchnęła i oparła się łokciami o parapet. Miała nadzieję, że Julia
już wyszła niezauważona lub że dziś w ogóle nie ruszy się z domu. A jeśli
w kolejnej sekundzie stanie w progu, uczesana i wystrojona? Weronice wcale nie
podobała się myśl, że zamierza zdradzić swoją sąsiadkę.
Drzwi willi otworzyły się jak na rozkaz, a na niszczejące kamienne schodki
wyszła Julia. Włosy miała schowane pod chustą, a spod płaszcza wystawał jej
młodzieżowy dres z białymi pasami na bokach i znoszone tenisówki, co Weronikę
niezmiernie ucieszyło. W domowym stroju Julia na pewno nie idzie daleko. Nie
trzeba zgłaszać tego Dawidowi. Weronika podbiegła do drugiego okna, żeby
sprawdzić, dokąd jej sąsiadka się wybiera, i zobaczyła, jak wchodzi do restauracji
Pod Koroną. Poszła na wczesny obiad, czy zebrała się na odwagę i zamierza
porozmawiać z kucharzem o zastawionej pułapce na koty?
Weronice było to obojętne. Zrobiła piruet na pięcie i opadła na łóżko. Była
niespokojna jak przed sprawdzianem z matematyki. Boże, to będzie koszmarny
dzień. Po co ona mówiła Dawidowi o tej biżuterii? Gdyby trzymała język za
zębami, nie musiałaby się teraz pocić z nerwów. Pomyślała, że może powinna
odpuścić sobie swoje szpiegowskie zapędy i przestać obserwować dom Julii.
Wieczorem po prostu powie Dawidowi, że sąsiadka nigdzie nie wychodziła,
i wszystko znów będzie dobrze. Tyle że Dawid obiecał jej, że jeśli uda mu się
ukraść tę biżuterię, będą razem wspaniale żyć…
Nie była pewna, jak długo leży na łóżku i gapi się w sufit. Kiedy jednak
postanowiła wreszcie wstać i wrócić do okna, włosy miała już prawie suche. Przed
sąsiednim domem właśnie zaparkował radiowóz. Otyła policjantka rozejrzała się po
pustej ulicy, podrapała się pod spodniami po pupie, a kiedy myślała, że jej chudy
kolega nie patrzy, pogrzebała również w nosie. Gdy tylko policjant na nią spojrzał,
szybko wyciągnęła palec z dziurki i udawała, że poprawia włosy. Weronika
zaśmiała się głośno. Dziś z wdzięcznością przyjmowała wszystko, co choć na
chwilę wyrywało ją z nudy.
Lecz potem policjanci otworzyli furtkę Julii, a Weronika zamarła. Julia
wezwała policję. Przeczuwa, że coś się święci. Wie, że Weronika i Dawid chcą ją
okraść. Wie wszystko! Ale skąd mogłaby się dowiedzieć? Przecież włamanie
planowali w aucie i na pewno nikt ich nie słyszał! Weronika przycisnęła nos do
zimnej szyby. Serce waliło jej dziko, a policzki piekły. „Uspokój się. Julia nie wie,
że chcecie ją okraść. Nie może tego wiedzieć. Pomyśl – po co mogła wezwać
policję? Przed chwilą była w restauracji Pod Koroną. Prawdopodobnie rozmawiała
tam z kucharzem o pułapkach na koty i pokłócili się. Może jej groził, więc
zadzwoniła na 112".
Tak, na pewno tak właśnie było. Weronika wzięła głęboki oddech, żeby
rozluźnić boleśnie napięte mięśnie brzucha. Boże, kiedy jej życie tak bardzo się
skomplikowało? Jeszcze rok temu budowała w ogrodzie domki dla lalek z mchu
i liści, a jej największym grzechem było pośpieszne zjedzenie niezapłaconego
batonika między regałami sklepu samoobsługowego. A teraz zamierza okraść
jedyną kobietę, która traktowała ją naprawdę miło.
Policjanci wyszli z domu Julii, śmiali się z czegoś, a policjantka
porozumiewawczo trąciła kolegę w żebra. Obejrzeli się na zamknięte drzwi,
wsiedli do auta i ruszyli z piskiem opon. Słońce już przedarło się przez mgłę,
miękko przebijało się przez korony jabłoni, a w ukośnych promieniach błyszczały
gdzieniegdzie nitki babiego lata. Weronika oparła się wygodnie o parapet, a jej
wzrok przesuwał się po dachach okolicznych domów. Była zmęczona, a gdyby
przystawiła sobie do okna fotel, najprawdopodobniej szybko zmorzyłby ją sen.
Kątem oka zauważyła ruch. Znów Julia. „Boże, nie!". Zamykała za sobą drzwi,
włosy miała spięte w luźny kok, a w czarnych czółenkach na wysokim obcasie
wyglądała dużo bardziej elegancko niż zazwyczaj. Wychodzi. Prawdopodobnie
wróci dopiero za kilka godzin.
Weronika wsunęła rękę do kieszeni i dotknęła małego telefonu komórkowego,
ciepłego od leżenia w przylegających spodniach. Czy nadszedł czas, by zadzwonić
do Dawida?
Julia zniknęła z zasięgu wzroku, ale gdy Weronika uchyliła okno, wciąż
dobiegał ją stukot obcasów sąsiadki. Fajnie byłoby mieć taką matkę jak Julia.
Matkę, która jest spokojna, wyrozumiała i naprawdę słucha, kiedy coś się jej
opowiada. Matkę, która zadaje pytania typu Czy jesteś z nim szczęśliwa? zamiast
Dlaczego nie umyłaś po sobie szklanki?
Weronika niepewnie przejechała palcem po gładkich klawiszach telefonu.
Przypomniała sobie, jak poprzedniego wieczora Dawid ściągnął jej podkoszulek,
potem ściągnął też swój i przytulali się do siebie na wpół nadzy w żółtym świetle
latarni ulicznej. Miał gładką, gorącą skórę i pachniał mydłem, którym zawsze
starannie się mył przed przyjazdem. Już nie mogła się doczekać, aż znów wciągnie
ten zapach głęboko w płuca. To Dawid jest częścią jej życia, nie Julia.
Wcisnęła przycisk szybkiego wyboru numeru.
– Dawid? To ja. Właśnie wyszła. Wygląda na to, że nieprędko wróci. – Umilkła
i słuchała w napięciu. – Jasne, schodzę do rodziców. Nie opuszczę ich na krok.
Pośpiesz się. I uważaj na siebie.
Julia dziarskim krokiem szła wzdłuż ogrodów i z rozkoszą wdychała chłodne
powietrze, doprawione typowo jesiennym zapachem butwiejących liści i ziemi
przemoczonej nocnym deszczem. Przedpołudniowa mgła zniknęła bez śladu,
a o wilgotne plamy na chodniku opierały się promienie słoneczne, które
w miejscach osłoniętych od wiatru wciąż przyjemnie grzały. Julia spojrzała na
zegarek i w nagłym przypływie dobrego humoru postanowiła nie czekać na
autobus, tylko przejść się do kolejnego lub jeszcze następnego przystanku.
Zwolniła – ma przecież dużo czasu, aukcja antyków zaczyna się dopiero za półtorej
godziny – i błogo mrużyła oczy do słońca. Policjant Alesz Horak na razie do niej
nie dzwonił, z Bergmanem też nie rozmawiała od dłuższego czasu, więc lęk
wywołany morderstwem w lasku powoli zaczynał przemijać. Julię uspokoiły
również słowa Horaka: Nie chodzi o pani córkę. Nie, oczywiście, że nie chodzi
o nią. Cała ta teoria o przypadkowej zamianie ofiar była strasznie naciągana.
Julię ogarnęła lekkość, którą jednak szybko naruszyło nieznaczne ukłucie winy.
Zbyt szybko przestała męczyć ją tęsknota za Klarą. Właściwie zapomniała o niej
w chwili, gdy znalazła w ogrodzie trzecią pułapkę. Czy to nie dowodzi, jak kiepską
jest matką? Po krótkim namyśle stwierdziła, że być może kiedyś powinna była
bardziej poświęcać się dla dzieci, ale po pięćdziesiątce może sobie pozwolić na
egoizm. A tak w ogóle – co jest złego w egoizmie? Lu dzie powinni robić tylko to,
czego naprawdę pragną, i mówić tylko to, co naprawdę myślą. Przecież nikt inny
tego za nich nie zrobi.
W doskonałym humorze przeszła przez ulicę i skręciła na szerokie schody,
wzdłuż których rosły rzędy jarzębin. Nasycona czerwień kiści dojrzałych owoców
kontrastowała z błękitnym niebem, a korony drzew mieniły się dziesiątkami
odcieni zieleni, brązu i żółci. Na ich widok Julia poczuła, że czeka ją coś
pozytywnego. Tak, już wkrótce radykalnie zmieni swoje życie. Była tego pewna
równie mocno jak tego, że nazajutrz wzejdzie słońce.
W torebce zadźwięczał telefon. Numer był ukryty – mógł dzwonić ktokolwiek.
– No, słucham? – Trochę ją rozgniewało, że ktoś wyrwał ją z przyjemnych
rozmyślań.
– Jesteś jeszcze w domu?
– Cześć. Nie. Przecież to oczywiste, że nie jestem w domu. Mówiłam ci, że idę
na aukcję.
– A czy mogłabyś jeszcze zawrócić i wziąć ze sobą tę książkę, którą ci
pożyczyłam? Julio, proszę cię! Przyjdę po nią na licytację. Muszę zamieścić
w artykule kilka cytatów, mam czas do końca weekendu. A skoro już o tym mowa,
dowiedziałam się kilku istotnych rzeczy dotyczących tego wielkiego tematu, nad
którym pracujesz. Nie chcę rozmawiać o tym przez telefon. Pewnie rozumiesz
dlaczego.
Julia przytaknęła. Koleżance Lindzie nigdy nie potrafiła odmówić. Energiczna,
optymistyczna, ambitna Linda. Była w wieku Klary i posiadała wszystkie cechy,
których Julia na próżno szukała u córki. W pewnym sensie zastępowała jej Klarę.
– Dobrze. Wrócę po nią. Przyjdź do domu aukcyjnego, będę tam do wieczora.
Zawróciła i zaczęła wchodzić po schodach z powrotem na górę. Weźmie tę
książkę dla Lindy i pojedzie do centrum autobusem. Pomimo iż plany na najbliższą
przyszłość uległy zmianie, doskonały nastrój jej nie opuszczał, wręcz przeciwnie.
Kiedy otwierała drzwi swojej willi, czuła się niemal szczęśliwa.
W pracowni panował bałagan, ale książkę o secesyjnych klejnotach znalazła
szybko. Gdy wycierała z niej warstwę kurzu, usłyszała szmer w sąsiednim
pomieszczeniu, ale nie zaniepokoiło jej to – pewnie Pan Minister gania któregoś
kocura. Zdecydowanym krokiem weszła do pokoju i zatrzymała się. Kiedy kilka
minut temu przechodziła tędy w pośpiechu, nie widziała błotnistych plam na
parkiecie. Były to wyraźne ślady butów. Cudzych butów.
Zmroziło ją. W tej samej chwili z głębi domu znów dobiegł szmer… To nie był
odgłos kociej walki, tylko kroki człowieka.
Julia ze strachu wypuściła z ręki duży pęk kluczy, który uderzył ją w podbicie
prawej stopy. Jednocześnie zauważyła, że szuflady mebli są pootwierane, a szkło
witryny odsunięte. W domu ukrywa się złodziej i kto wie, co strzeli mu do głowy,
jeśli zorientuje się, że Julia wróciła. Powinna uciec stąd jak najszybciej!
Wybiegła do przedpokoju, ale zanim zdążyła dobiec do drzwi, z ciemnego kąta
pod schodami wyłoniła się postać. Julia się cofnęła. Na ucieczkę w przeciwnym
kierunku było już za późno. Krzyknęła tuż przed tym, jak coś twardego uderzyło ją
w głowę.
Jeszcze przez kilka sekund wiedziała, co się z nią dzieje, i czuła, że po
policzkach i szyi ścieka coś gęstego i ciepłego. Bolała ją potylica – był to ostry,
rwący, straszny i nieznośny ból. Przed oczami miała purpurową ciemność.
„Zatem tak to się stanie, taki będzie koniec" – przemknęło jej przez głowę tuż
przed utratą świadomości. „Nie zabije mnie żadna ciężka choroba ani wypadek
samochodowy, tylko prosty, szybki cios w głowę".
ROZDZIAŁ 20
– Ona nie żyje!
– Co? Co? Dawid, to naprawdę głupi żart.
– Mówię ci, jest sztywna! Leży między pokojem i korytarzem. Nie rusza się.
– Ściemniasz.
– Chryste Panie, przed chwilą ją widziałem. Julia-jest-martwa.
– Przecież wyszła z domu. Jak mogłaby…
Weronika spojrzała na matkę, która przyglądała się jej z ciekawością, mieszając
obiad. Dziewczyna miała nadzieję, że rodzice nie słyszeli słów Dawida.
– Czy coś się dzieje? – Joanna Truskawka wytarła ręce o fartuch
i zaniepokojona podeszła do córki.
– A co by się miało dziać? – Weronika wstała z fotela i wybiegła z kuchni. –
Poczekaj chwilę – syknęła do słuchawki. Nogi się pod nią uginały, a serce skakało
aż do gardła, ale instynkt samozachowawczy gnał ją jak najdalej od matki. Dopiero
kiedy wbiegła po schodach do swojego pokoju na poddaszu, znów odezwała się do
Dawida. – Jesteś tam?
– No jestem. – Głos mu się trząsł. Płakał. Nie wiedziała, że chłopcy pokroju
Dawida też płaczą. Trochę ją to rozczarowało.
– Skąd dzwonisz?
– Jak to skąd? Z jej domu. Jestem w pokoju, a ona tu obok… Ona tu obok… –
zaszlochał głośno. Było to coś między jękiem i wyciem, a Weronika mimowolnie
odsunęła słuchawkę od ucha. – Jest tu mnóstwo krwi. Nie znoszę krwi. Robi mi się
od niej niedobrze.
– Dawid, czy ty ją zabiłeś?
– Nie! Boże, nie! Nie, nie, nie.
– Ściemniasz. Nakryła cię, a ty ją załatwiłeś. Przyznaj się.
– Nie! To nieprawda! Nie!
– To co się stało?
– Ja… Ja… Słuchaj, przede wszystkim muszę stąd jak najszybciej spieprzać. –
Dawid jakby trochę się uspokoił. – Przyjdź za dziesięć minut na koniec ulicy.
Weronika usiadła na skraju łóżka. „To nie może być prawda" – pomyślała. „To
tylko sen. Za chwilę się obudzę, wyjrzę przez okno, a Julia będzie karmić
w ogrodzie koty".
Opadła na łóżko i mocno zacisnęła powieki.
– Jeśli to sen, chcę się z niego obudzić. Teraz. Kiedy policzę do dziesięciu,
obudzę się. Raz, dwa, trzy…
– Weroniko!
Usiadła.
– Weroniko!
Często zdarzało się jej, że w przerażającym śnie prosiła o przebudzenie,
a w kolejnej sekundzie naprawdę otwierała oczy i widziała uspokajającą ciemność
w cichej sypialni. Lecz teraz nie miała tyle szczęścia. Podeszła do drzwi i wyjrzała
na korytarz. Matka właśnie wołała ją po raz trzeci, a w jej głosie pobrzmiewało już
wyraźne podrażnienie.
– Co chcesz? – odkrzyknęła Weronika.
– Zejdź na dół. Za dziesięć minut obiad.
– Dobra.
Weronika wróciła do swojego pokoju, zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie
plecami. Czyli to nie jest sen. Dawid naprawdę włamał się do domu Julii Keller
i zastał ją tam w przedpokoju w kałuży krwi. Zastał?
Włoski na przedramionach się jej zjeżyły. Podniosła z łóżka mały srebrny
telefon komórkowy, wsunęła go do kieszeni i na palcach zeszła na dół. Tyle że
zamiast pójść do jadalni, wymknęła się z domu i cicho zamknęła za sobą drzwi.
Dawid czekał na nią w aucie zaparkowanym na tradycyjnym miejscu na końcu
ulicy. Był blady, a jego wargi poruszały się, jakby szeptał coś do siebie bezgłośnie.
Weronika otworzyła drzwi, usiadła i spojrzała na niego wyczekująco.
– Robisz sobie ze mnie jaja, co? – Wciąż miała nadzieję, że jej chłopak zaraz
wyciągnie z głębokich kieszeni luźnych spodni starą biżuterię, mrugnie do niej
konspiracyjnie i łobuzersko się zaśmieje.
– Nie. – Dawid się nie ruszał i patrzył przez zaparowaną przednią szybę na
ulicę zalaną południowym słońcem. – Ona nie żyje. Ktoś ją załatwił.
– Załatwił? – Weronika powtórzyła z niedowierzaniem i na chwilę zamilkła,
jakby czekała, aż dotrze do niej prawdziwe znaczenie tego słowa. – Ale dlaczego?
– wyrzuciła z siebie po kilku sekundach. – Przecież była dobra. Wszyscy ją lubili. –
Kiedy tylko to powiedziała, zrozumiała, że to nie jest tak do końca prawda. Na
przykład ojciec Weroniki nie znosił Julii Keller. A matka wciąż z niej drwiła
i wywyższała się nad nią. – Kto mógłby chcieć to zrobić? – spytała przerażona.
– Kurwa, a skąd ja mam wiedzieć?
Dawid wybuchł takim gniewem, że Weronika skurczyła się na swoim
siedzeniu. Wsunął klucz do stacyjki i przekręcił go. Nie wcisnął jednak sprzęgła,
więc auto tylko podskoczyło do przodu i silnik zgasł.
– Kurwa! – syknął znów Dawid, jakby po przeżytym stresie jego zasób słów
ograniczył się do tego jednego przekleństwa. – Kurwa!
Weronika milczała, dopóki wóz nie ruszył.
– Dokąd mnie wieziesz? – spytała potem. – Powinnam wrócić do domu na
obiad.
– Nie pieprz mi teraz o obiedzie. Muszę stąd natychmiast zniknąć.
Pojednawczo wzruszyła ramionami.
– I tak nie jestem głodna. – Obróciła się do okna i patrzyła, jak za szybą mkną
z szaleńczą prędkością zielone, brązowe i czarne płoty ogrodów. Dawid dodał gazu.
– Zwolnij – poprosiła go odruchowo. – Bo jeszcze nas złapią gliny.
Posłusznie przełożył stopę na hamulec. Wóz podskakiwał po nierównych
płytach ślepej ulicy, na której końcu znajdował się parking dla pięciu aut i wejście
do lasku miejskiego. „Niedaleko stąd znaleźli tę dziewczynę" – pomyślała
Weronika, a włoski na szyi znów stanęły jej z przerażenia. Drugie morderstwo
w przeciągu tygodnia. Co stało się z jej życiem, że nagle zaczęła tak często stykać
się ze śmiercią?
Dawid zatrzymał się na pustym parkingu, wyłączył silnik i oparł się czołem
o kierownicę.
– Zabiłeś ją? – spytała ostrożnie Weronika.
– Przecież już ci mówiłem, że nie – odparł, ale nie spojrzał jej w oczy.
– Nie wierzę ci. – Weronika wyciągnęła z kieszeni wiatrówki srebrny pilniczek
i zaczęła nerwowo poprawiać paznokcie. Każda czynność była lepsza od
bezczynnego siedzenia i ulegania strachowi. – Myślę, że kiedy tam byłeś, ona
wróciła, nakryła cię, a ty walnąłeś ją czymś w głowę.
– Kogo obchodzi, co myślisz?! – Dawid podniósł głowę. – To wszystko twoja
wina! Gdybyś porządnie siedziała przy oknie i nie zajmowała się pierdołami, jak na
przykład teraz, nie miałbym żadnych problemów. Powiedziałaś, że wyszła z domu,
a ona tam była. – Wściekle uderzył w kierownicę. – Przestań, do cholery,
zajmować się tymi pazurami i słuchaj, co do ciebie mówię, bo ci przywalę!
Wciąż piłowała paznokcie. W domu przyzwyczaiła się do krzyku i pustych
pogróżek.
– Ale ja naprawdę widziałam, jak wychodzi. Potem pobiegłam na dół do
rodziców, tak jak mi kazałeś, żebym miała alibi, więc bądź tak dobry i przestań
mnie o coś obwiniać. – Weronice wydawało się absurdalne, że całkiem poważnie
rozmawia ze swoim chłopakiem o morderstwie i o alibi. „Chcę z powrotem swoje
stare życie" – pomyślała zrozpaczona. „Chcę się obudzić". Ale dobrze wiedziała, że
ten koszmar nieprędko się skończy.
– Racja. – Dawid najwyraźniej trochę się uspokoił. Sięgnął do kieszeni i coś
zachrzęściło mu w dłoniach. Do przegródki przy dźwigni zmiany biegów wysypał
garść błyszczącej biżuterii i spróbował się uśmiechnąć. – Już to miałem, kiedy ją
znalazłem. Chciałem się zwijać, ale nagle poczułem… poczułem… taki dziwny…
smród. To była… krew. – Na czoło wystąpiły mu krople potu. – Boże! Nigdy
wcześniej nie widziałem trupa!
„Ja jednego znalazłam niedawno w lesie" – chciała mu przypomnieć – „i nie
robiłam przy tym takich scen". Ale nie powiedziała ani słowa, bo wydało się jej to
zbyt okrutne.
– Ta krew tak dziwnie… słodko śmierdziała… – Dawid zaczął się krztusić,
namacał klamkę drzwi i pobiegł zwymiotować na skraju lasku. Weronika patrzyła
na niego z obrzydzeniem i pomyślała: „Jeszcze rano był niewinny i go kochałam.
Teraz być może ma na sumieniu morderstwo, a ja nic do niego nie czuję. Dziwne.
Wystarczy jedna sekunda i wszystko się zmienia". Nagle poczuła się stara
i zmęczona, jakby miała nie szesnaście, tylko sto sześćdziesiąt lat.
Dawid wrócił, wytarł usta chusteczką, a oczy błyszczały mu jak w gorączce.
– Co z tym zrobimy? – spytał i skinął głową na biżuterię.
– Jeśli to sprzedasz, policja cię wyśledzi i pójdziesz siedzieć. Wsadzą cię za
morderstwo na tle rabunkowym. Nie oglądasz kryminałów? Pozbądź się tego.
– Chcesz powiedzieć, że mam to wyrzucić? – Wytrzeszczył oczy, jakby dopiero
teraz zrozumiał, że cała jego wyprawa była zbyteczna. Podniósł bransoletkę po
babci Julii i zważył ją w dłoni. – Nie byłoby ci szkoda?
Spojrzała na niego chłodno.
– A życia Julii ci nie szkoda?
– Kurwa, ile razy mam ci mówić, że ja jej nie sprzątnąłem?
Weronika westchnęła.
– Spoko. Może po prostu upadła i uderzyła się w głowę.
– Może. – Dawid odłożył bransoletkę do pozostałych kosztowności i delikatnie
przesunął po nich opuszkami palców. – Wiesz, co było dziwne?
– Co?
– Kiedy tam wszedłem, w pokoju były pootwierane wszystkie szuflady, jakby
ktoś wcześniej je przeszukiwał. W pierwszej chwili mnie to nie zastanowiło.
Cieszyłem się, że nie muszę szukać klucza. Wyciągnąłem biżuterię z trzeciej
szuflady, wcisnąłem ją do kieszeni i chciałem szybko uciekać. Potem zobaczyłem
Julię a… a kiedy się nad nią pochyliłem, gdzieś w domu skrzypnął parkiet.
– Myślisz, że tam był ktoś jeszcze? Ten morderca? – Pomimo iż Weronika nie
wiedziała, czy powinna Dawidowi wierzyć, strach znów wgryzł się jej w potylicę
jak mały drapieżnik z ostrymi ząbkami.
– Możliwe.
– Co chcesz zrobić? Nie zgłosisz tego na policję, nie?
– Jasne, że nie! Nie jestem taki głupi, żeby kablować na samego siebie! Będę
milczał jak grób. Nigdy w życiu nie byłem w tamtym domu. Nigdy w życiu nie
byłem w tej dzielnicy. A ciebie w ogóle nie znam. Miałem rękawiczki, nie
zostawiłem nigdzie odcisków palców. Jeśli ty też będziesz trzymać język za
zębami, Weroniko, nikt nas nie wyśledzi. – Znów delikatnie przejechał opuszkami
palców po gładkich brzegach złotej bransoletki, a Weronika przypomniała sobie, co
czuła, gdy tymi palcami dotykał jej warg, piersi, brzucha… Ale to już przeszłość.
– Nic nikomu nie powiem – odparła cicho. – Nie bój się.
Skinął głową i głośno przełknął ślinę. A potem nagle spod mocno zaciśniętych
powiek spłynęła mu duża, lśniąca łza.
– Boże, Wera, co myśmy zrobili?
Wolała otworzyć drzwi i wysiąść z auta.
– Jedź do domu – powiedziała miękko. – Jedź do domu, a te kradzione rzeczy
wyrzuć gdzieś do rowu. – Zanim zatrzasnęła za sobą drzwi, dodała jeszcze: – I już
do mnie nie dzwoń. Zapomnij o mnie. Tak będzie bezpieczniej.
Dawid najchętniej wyskoczyłby z auta i zawołał ją z powrotem. Nie potrafił
sobie wyobrazić, że teraz tak po prostu włączy silnik, odjedzie i nigdy więcej jej
nie zobaczy. Przecież ona nie może zostawić go z tym samego! Wiedział jednak, że
jeśli chce się uratować, nie powinien już pokazywać się przy ulicy Krokusowej.
I musi trzymać się z dala od Weroniki, bo w przeciwnym razie ktoś mógłby
skojarzyć go z morderstwem jej sąsiadki.
Przejeżdżał opuszkami palców po ciężkiej, złotej bransoletce, ale łup
bynajmniej go nie uspokajał. Wręcz przeciwnie. Może rzeczywiście posłucha rady
Weroniki i wieczorem wyrzuci te rzeczy z mostu do rzeki. Sprzedanie ich byłoby
niepotrzebnym ryzykiem. Ale jeśli naprawdę się ich pozbędzie, straci szansę na
całkiem niezłe pieniądze. Skoro już wpakował się w takie kłopoty, może powinien
przynajmniej coś z tego mieć? Przekręcił kluczyk w stacyjce, a do głowy przyszła
mu dziwna myśl: Jeśli Weronika się obejrzy, wszystko dobrze się skończy.
Na rogu ulicy dziewczyna trochę zwolniła i wyciągnęła jedną rękę z kieszeni
wiatrówki, jakby zamierzała mu pomachać. Lecz potem zmieniła zdanie, wbiła
wzrok w chodnik, przyśpieszyła i zniknęła za gęstym żywopłotem.
W tej samej chwili Józef Bergman otwierał drzwi wejściowe jednej z sześciu klatek
schodowych olbrzymiego, dziesięciopiętrowego bloku na praskim Opatowie.
Marcelina Emer, którą Klara podejrzewała o wysyłanie SMS-ów z pogróżkami,
mieszkała w okolicach o bardzo kiepskiej reputacji. Anonimowość w połączeniu
z biedą stały się doskonałym gruntem do rozkwitu przestępczości. Miejscowi
policjanci nazywali ten wielki blok Domem Grozy, ponieważ niemal każdej nocy
przyjeżdżali tu na interwencję. Wykryli tam już dwa lokale, w których
produkowano perwitynę. Z klatek schodowych regularnie wywozili pijanych
bezdomnych, kilka razy wzywano ich też do pożaru piwnic. W jednej z sześciu
wind rok temu dokonano gwałtu, a sprawca do dziś nie został zatrzymany.
Bergman sądził, że z domu o tak strasznej renomie wyprowadzili się już
wszyscy porządni i choć odrobinę majętni mieszkańcy, ale najwyraźniej sporo ich
tu jeszcze zostało. Przy chodniku parkowały błyszczące auta klasy średniej. Przez
okno na parterze widać było część gustownie urządzonego pokoju. Na klatce
schodowej inspektor minął elegancką młodą mamę z pachnącym dzieckiem, a do
windy wsiadła razem z nim czterdziestolatka z menadżerską aktówką. Bergman
odetchnął, gdy zrozumiał, że rzeczywistość okazała się dużo mniej dramatyczna niż
wyobrażenia o bloku pełnym narkomanów i bezrobotnych ludzi z marginesu.
– Jak się tu mieszka? – spytał, spoglądając na wulgarne napisy namazane
w windzie flamastrem. Tylną ścianę najwyraźniej kiedyś zdobiło lustro, ale ktoś je
odkręcił. Pozostał tylko ciemny prostokąt i cztery otwory po śrubach.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Można się przyzwyczaić.
Wysiedli na tym samym piętrze. Korytarz bez okien tonął w ciemności,
a zamiast włącznika światła sterczał tylko kłąb drutów. Kobieta podeszła do
przeciwnej ściany i włączyła lampy. Nie miały kloszy, a ostre światło żarówek
kłuło w oczy.
– Tu nigdy nie przestanie się kraść – rzuciła i obejrzała się zdegustowana. –
Kogo pan szuka?
Bergman zrozumiał, że prawdopodobnie się go boi. Jak to jest – codziennie
wracać do domu z poczuciem zagrożenia?
– Marceliny Emer – odparł i posłał kobiecie uśmiech. – Może pani wie, do
których drzwi powinienem zadzwonić? – Nie miał najmniejszej ochoty na
błądzenie po labiryncie korytarzy.
Kobieta również się uśmiechnęła.
– Oczywiście.
Kiedy zostawiła inspektora przed poobijanymi drzwiami bez wizytówki, marzył
o tym, by zastać Marcelinę Emer w domu, wszystko szybko z nią omówić i już
nigdy tu nie wracać.
Stała przy oknie i patrzyła na sąsiedni blok, długie rzędy błyszczących okien
i malutkie balkony z bielizną powiewającą na suszarkach. Była dość ładna, ale nie
w ten niepokojący sposób jak Julia Keller. Bergman zwrócił uwagę przede
wszystkim na jej oczy, które potrafiły się śmiać, choć uśmiech nawet nie muskał
warg. Przyjęła go miło, zaproponowała mu herbatę, a teraz rozmawiali o Domu
Grozy.
– Zawsze wieczorem staję tu i patrzę na te wszystkie okna. – Palcem
wskazującym zastukała w szybę. – Kiedy mieszka się na osiedlu, można szybciej
niż gdzie indziej zrozumieć, że jest się tylko jednym z wielu. Mrówką w mrowisku.
Lubię to uczucie. Nauczyłam się tu… – zamilkła, szukając odpowiedniego słowa –
…pokory.
– Nie jestem do końca pewien, czy mnie podoba się wrażenie, że jestem tylko
molekułą wody w morzu. Ludzie lubią czuć się wyjątkowi, nie sądzi pani?
Wzruszyła ramionami.
– Ja nie. Kiedy jest mi smutno, to – wskazała brodą za okno – mi pomaga.
Zawsze myślę, że wiele osób tam, na zewnątrz, musi radzić sobie ze swoimi
osobistymi katastrofami, ale niezależnie od tego, czy im się to uda, czy nie, świat
będzie kręcić się dalej.
Bergman skinął głową. Dziwne, że siedzi tu już dziesięć minut,
a o prawdziwym powodzie jego wizyty nie padło jeszcze ani słowo. Marcelina
Emer najwyraźniej należy do osób potrafiących rozmawiać z całkowicie obcymi
ludźmi, jakby znała ich od zawsze. Inspektor się nie śpieszył, pozwolił jej mówić
i czekał, co zdradzą mu o niej ton jej głosu, słowa, gesty. Na razie wyciągnął jeden
wniosek: z tej kobiety emanuje spokój. W ogóle nie wydaje się „walnięta", jak
określiła ją Klara. Autorkę SMS-ów z pogróżkami wyobrażał sobie inaczej…
Zmienił temat.
– Nie bała się pani wpuścić mnie do mieszkania?
Uśmiechnęła się prostodusznie.
– Przecież pokazał mi pan odznakę.
– Racja. – Patrzył, jak wyłącza gaz pod czajnikiem i zalewa wrzątkiem dwie
torebki taniej, czarnej herbaty. Uświadomił sobie, że nie chce jej pić, ale przyjął
napój z cichym westchnieniem. – Chyba powinienem wreszcie wyjaśnić, co mnie
sprowadza.
Usiadła naprzeciw i wyczekująco wpatrywała się w niego fiołkowymi oczami.
– Czy zna pani Klarę Keller?
Nie poruszyła nawet brwią.
– Owszem. Pół roku temu rzucił mnie dla niej mój facet. To dziwne, że pan
o nią pyta. Akurat wczoraj Piotr, czyli ten mój były facet, do mnie dzwonił.
Twierdził, że się rozeszli. Chce do mnie wrócić.
Ciekawy zwrot akcji. Jeśli pamięć Bergmana nie myli, kilka dni temu Klara
Keller mówiła o Piotrze jak o swoim obecnym chłopaku. Inspektora zaskoczyło, że
Marcelina w ogóle nie zachowuje się triumfalnie. Przecież wyszło na jej, czyż nie?
– Co mu pani na to powiedziała? – spytał i wypił łyk herbaty. Smakowała jak
napar z siana i czuć w niej było wyraźną chemiczną nutę. Może to resztki płynu do
naczyń w niedokładnie umytej filiżance?
Dziewczyna się uśmiechnęła.
– Odmówiłam.
– Naprawdę? – Zatem Klara kłamała, kiedy nazwała Marcelinę psychopatką
gotową zrobić wszystko, byle tylko odzyskać Piotra? Tak czy inaczej: to, że
Marcelina jest autorką SMS-ów, stawało się coraz mniej prawdopodobne. Bergman
spojrzał jej w oczy. – Pani nie chciała, żeby wrócił? Słyszałem, że kiedyś bardzo
pani o to zabiegała.
Trochę poczerwieniała, ale wytrzymała jego spojrzenie.
– Pewnie rozmawiał pan z Klarą… Wie pan, bardzo kochałam Piotra. Chyba
bardziej niż na to zasługiwał. Zrobiłam kilka głupstw. – Zakryła twarz dłońmi i ze
śmiechem pokręciła głową. – Kiedyś wynajęłam wielką limuzynę i przyjechałam
nią po niego. Nie wiem, co mnie napadło. Piotr zawsze śnił o bogactwie. A ja
chciałam zrobić na nim wrażenie… Zachowałam się jak wariatka. – Znów spojrzała
na Bergmana. – Po kilku tygodniach mi przeszło. Pewnego ranka obudziłam się
i zrozumiałam, że moje życie bez Piotra jest przyjemniejsze, niż było z nim.
Bergman prawie znów napił się herbaty, ale kiedy filiżanka w jego dłoni
pokonała połowę drogi do ust, rozmyślił się i odłożył ją. Nie ma sensu dalej tracić
czasu. To fałszywy trop. Kropka. Mimo to postanowił zadać Marcelinie Emer
jeszcze jedno pytanie.
– Czy zna pani ten numer?
Sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął z niej kartkę z numerem telefonu,
z którego Klara otrzymała podejrzane wiadomości.
Marcelina bez wahania pokręciła głową.
– Ktoś z tego numeru grozi Klarze Keller – wyjaśnił.
Dziewczyna westchnęła w nagłym olśnieniu.
– A, to dlatego pan przyszedł. Ale ja nie mam z tym nic wspólnego. Klara
Keller jest mi obojętna – dodała niemal opryskliwie.
– Czy może mi pani, tylko dla porządku, powiedzieć, co robiła pani w zeszły
piątek między dwudziestą pierwszą a północą?
– Dlaczego pan pyta?
– Po prostu muszę coś sprawdzić.
– Dobrze. – Wstała, wyszła z pokoju, a po chwili wróciła z kalendarzem. –
Prowadzę tu niedaleko salon kosmetyczny. Robię też masaże… Od ósmej do
dziewiątej chyba miałam klientkę. Koleżankę. – Szybko przewracała strony. – Tak.
Mogę panu dać jej numer telefonu. Wymasowałam jej plecy, a potem piłyśmy
herbatę. Kiedy wyszła, wróciłam do mieszkania i poszłam spać.
Czyli nie ma alibi na czas po dwudziestej pierwszej. Teoretycznie Marcelina
Emer mogła pojechać na Babę, spotkać tam kobietę, która wyglądała tak samo jak
jej rywalka, i udusić ją w głębi lasku… Z pewnością miałaby wystarczająco dużo
siły – robi masaże, a Bergman zauważył, jak okazałe bicepsy zarysowują jej się
pod luźnym podkoszulkiem. Ale z kim zamordowana dziewczyna spędziła te kilka
godzin między wyjściem od Julii Keller a śmiercią? Najwyraźniej nie z Marceliną
Emer, ponieważ ona ma na ten czas alibi. I dlaczego Marcelina miałaby
zamordować swoją rywalkę dopiero teraz, pół roku po tym, jak rzucił ją chłopak?
Poza tym niezbyt się to zgadza z jej obecnym, chłodnym przyjęciem propozycji od
byłego partnera. Ale może jest po prostu sprytna i tylko udaje, że Piotr jej nie
interesuje, żeby wprowadzić Bergmana w błąd?
Zamyślony inspektor stukał aluminiową łyżeczką w spodeczek.
– Pytam o to – zaczął powoli – ponieważ w nocy z zeszłego piątku na sobotę
została na Babie zamordowana kobieta ude rzająco podobna do Klary Keller. Tuż
przedtem Klara dostała SMS-y, w których ktoś groził jej śmiercią. Obecnie
sprawdzamy, czy możliwe jest, że morderca chciał zabić Klarę, lecz się pomylił.
Nie ruszyła nawet brwią, ale w jej spojrzeniu pojawiła się twardość.
– Ja tego nie zrobiłam – powiedziała chłodno.
– Mam nadzieję. – Wstał. – Dziękuję za herbatę.
Kiedy Marcelina szła przed Bergmanem do ciemnego przedpokoju, obejrzała
się.
– Wie pan, dlaczego Piotr rozstał się z Klarą? Zmyśliła sobie, że ma bogatego
ojca, a Piotr przez pół roku to łykał. Dopiero jej matka wyjawiła mu prawdę.
Opowiedział mi to przez telefon. Był wściekły. Wyobraża pan sobie coś takiego? –
Ściągnęła z drzwi łańcuch, otworzyła je i stanęła z boku, żeby Bergman mógł
przejść. – Może Klara okłamała również pana? Czy nie mogła sama napisać do
siebie tych SMS-ów z innego numeru?
Oczywiście takie rozwiązanie też przyszło Bergmanowi do głowy. Kiedy jechał
na parter zniszczoną windą, postanowił, że nazajutrz znów odwiedzi Julię Keller.
Zapyta ją o całą tę sprawę z Klarą i jej wymysłami. Może ta dziewczyna nie jest
całkiem zdrowa psychicznie i nie rozpoznaje granicy między rzeczywistością
a fikcją?
Julia powinna udzielić mu kilku cennych informacji. Ale to nie był jedyny
powód, który ciągnął Bergmana na ulicę Krokusową. Mógł sobie sto razy
powtarzać, że ta kobieta jest zamieszana w morderstwo i że powinien zachować do
niej odpowiedni dystans, ale na nic się to nie zdawało.
Chciał się z nią zobaczyć. Porozmawiać z nią. Dlaczego nie poznali się
w innych okolicznościach?
ROZDZIAŁ 21
Dziwne, że Julia przez cały dzień nie odbiera telefonu. Bergman dzwonił na numer
komórkowy i domowy, ale bez skutku. Wyobraził sobie, jak dzwonek rozlega się
w pustym domu, a koty na fotelach i w pudełkach po butach podnoszą głowy
i mrugają w półmroku zaspanymi oczami. Może przy następnej rozmowie z Julią
powinien skierować rozmowę na swojego Diega. Czasem takie pozorne zbliżenie
ze świadkiem i zdradzenie mu kilku szczegółów z prywatnego życia pomaga –
rozmówca traci w takich sytuacjach czujność i staje się dużo bardziej otwarty.
W redakcji „Czeskiego atelier" inspektorowi powiedziano, że pani Keller miała
w zeszłym tygodniu wolne. Dziś na razie się nie pojawiła, ale podobno
w poniedziałek to nie jest nic niezwykłego, ponieważ redaktorzy mają
nienormowany czas pracy i obowiązkowo muszą pojawiać się tylko na naradach
odbywających się w środy o godzinie dziesiątej. „Królestwo za taką pracę" –
pomyślał Bergman, który tego dnia był na nogach od wpół do szóstej, a o siódmej
już siedział w biurze.
– Czyli nie wie pani, jakie plany ma na dziś Julia Keller? – rutynowo spytał
koleżankę Julii. Przedstawiła mu się jako Linda. Sądząc po głosie, miała około
trzydziestki. Najwyraźniej to, że rozmawia z wysokim funkcjonariuszem policji,
nie wyprowadziło jej z równowagi. Mówiła uprzejmie, ale chłodno – chyba mniej
więcej tak, jak rozmawia z kiepskim autorem próbującym wcisnąć jej swoje teksty.
– Nie zwierza się mi – odpowiedziała lakonicznie. – Też chciałabym się nią
skontaktować. Wczoraj po południu miałyśmy się spotkać na aukcji Ametystu, ale
Julia się tam nie pojawiła, chociaż w południe umawiałyśmy się przez telefon, że
odda mi tam książkę.
– Dzwoniła pani do niej?
– Tak, dużo razy. Od wczorajszego popołudnia nie odbiera.
Bergman zaczął stukać palcami w blat biurka. Czy powinien zacząć się
martwić? Czy w morderstwie na Babie Julia odgrywa dużo ważniejszą rolę, niż jej
dotychczas przypisywał? Czy morderca mógł zacząć się bać, że Julia zacznie
mówić? Postanowił ją uciszyć?
– Proszę mi jeszcze raz powiedzieć, gdzie i kiedy miała się pani spotkać z Julią
Keller.
– W hotelu Palace na aukcji Ametystu. Nie umówiłyśmy się na konkretną
godzinę. Julia powiedziała, żebym przyszła, kiedy mi pasuje, bo ona i tak będzie
tam aż do wieczora. Czekałam na nią trzy godziny, ale nie pojawiła się. Znajomi mi
potwierdzili, że nie widzieli jej tam również wcześniej.
Bergman przysunął sobie notes i wszystko zapisał. Miał nadzieję, że to
fałszywy alarm i że Julia siedzi w domu z kotem na kolanach i nie odbiera telefonu,
bo po prostu nie ma na to ochoty. A może dopadła ją grypa… Bergman patrzył, jak
długopis ślizga się po papierze, i nagle pomyślał, że już nigdy nie zamieni z Julią
ani słowa. Kończyny zdrętwiały mu ze słabości, w sposób bardzo nieadekwatny do
tego, że myślał o kobiecie, której prawie nie znał.
– Co było przedmiotem tej aukcji?
– Antyki i dzieła sztuki. Naprawdę ciekawe. – Na chwilę zamilkła. – Wie pan,
domy aukcyjne zazwyczaj zostawiają sobie największe perełki na jesienne
licytacje. Wtedy właściciele prześcigają się w pokazaniu jak największej bomby –
dodała, choć Bergman wcale o to nie pytał. Inspektor pomyślał, jakie to dziwne, że
tyle osób nie potrafi odpowiedzieć na konkretne pytanie, nie dodając jednocześnie
informacji, o które nikt nie prosi. To chyba dobrze, bo w przeciwnym razie policja
miałaby dużo więcej pracy.
– Czy myśli pani, że Julii mogło się coś stać?
– Stać? Nie, skąd taki pomysł?
Szybko się rozłączył. Najchętniej natychmiast pojechałby na Krokusową, ale
nie chciał ulegać panice i działać pod wpływem emocji. To nie było w jego stylu.
Najpierw zrobił sobie kawę rozpuszczalną i podszedł z filiżanką do okna. To
właśnie tu przychodziły mu do głowy najlepsze pomysły, ale dziś był tak
zmęczony, że potrafił tylko otępiale obserwować rój aut i pieszych. „Powinienem
wziąć urlop" – pomyślał. „Muszę odpocząć". Lecz teraz to nie wchodziło w grę.
Najpierw musi znaleźć mordercę z lasku miejskiego.
Otworzył okno i sypnął garść płatków owsianych na parapet, po którym od
dłuższej chwili paradowały cztery niecierpliwe gołębie. Karmienie tych pierzastych
stworów zapoczątkował pół roku wcześniej Danesz i oswoił je na tyle, że
wystarczyło, by ktoś tylko podszedł do okna, a z okolicznych dachów już zaczęły
zlatywać się ptaki. Rolnik ich nienawidziła – przecież przenoszą mnóstwo chorób,
brudzą odchodami parapet i w ogóle są obrzydliwe. Ostatnimi czasy Bergman kilka
razy przyłapał się na myśli, że lubi słuchać dobrodusznego gruchania gołębi.
„Starzeję się" – pomyślał, odkładając woreczek z płatkami na półkę. „Jeszcze kilka
lat temu czysty parapet był dla mnie dużo ważniejszy niż iluzja kontaktu
z przyrodą".
W kieszeni zawibrował mu telefon.
– Szefie, chyba mam numer rejestracyjny tego czerwonego volkswagena, który
w czasie morderstwa stał przy Krokusowej – oznajmiła Rolnik. Odwiedziła dziś po
raz kolejny rodziców Nory Mach. Znaleźli notesik z nazwiskami i numerami
telefonicznymi przyjaciół zamordowanej córki. – Po drodze podje chałam na
miejsce zbrodni. Zajęło mi to tylko chwilę – dodała od razu na obronę, jakby
Bergman mógł jej zarzucić, że marnuje czas. – Zostawiłam wóz przy Krokusowej
i poszłam do lasu. Kiedy wracałam, w ulicę wjechał czerwony volkswagen. Za
kierownicą siedział młody chłopak, najwyżej dwudziestoletni. Zatrzymał się, nie
wyłączył silnika i zza kierownicy gapił się na jeden z domów, numer dwadzieścia
trzy. Stał tam tak z minutę, a potem wcisnął gaz, przy lesie zawrócił i przemknął
obok mnie. – Na chwilę zamilkła. – Na tylnej szybie miał naklejkę diablicy
z trzema ogonami. Zapisałam numer rejestracyjny.
– Proszę mi go podyktować.
Zrobiła to.
– Myśli pan, że to się do czegoś przyda?
Patrzył, jak gołębie rytmicznie stukają dziobami w metalowy parapet.
– Nie wiem. Ta sprawa jest pełna ślepych ulic, ale i tak musimy je wszystkie
sprawdzić. Czy jest pani jeszcze na Krokusowej?
– Nie, już wracam do biura.
– Chyba się miniemy. Pojadę do Julii Keller. Niech Danesz w tym czasie
sprawdzi tego volkswagena, a pani niech obdzwoni wszystkich przyjaciół
zamordowanej, których znajdzie pani w tym notesie. Chociaż… – Nie dokończył
zdania. Najchętniej dodałby: „Chociaż według mnie na nic się to nie zda", ale nie
chciał odbierać Rolnik zapału. Niech jego podwładni pociągną za wszystkie
sznurki. Tymczasem on będzie się trzymać tropu prowadzącego na ulicę
Krokusową.
Od kiedy czas zmienił się z letniego na zimowy, ściemniało się nieznośnie
wcześnie. Gdy Bergman zaparkował o wpół do szóstej przed domem Julii Keller,
niebo nad dachami było już ciemnoniebieskie. „Na wsi jest to najpiękniejsza część
dnia" – pomyślał inspektor. Godzina między psem a wilkiem. W gospodarstwie
w Kozich Górach zazwyczaj delektował się każdym odcieniem zmroku, ale
w mieście w ogóle go to nie cieszyło.
Wcisnął dzwonek w zniszczonym, ceglastym słupku furtki, a z domu dobiegł
stłumiony brzęk. Drzwi pozostały zamknięte, a okna ciemne. Bergman wodził
wzrokiem po fasadzie willi, a gdy spostrzegł ruch firanki na pierwszym piętrze,
trochę przyśpieszyło mu tętno, ale to tylko kot wskoczył na parapet, usiadł na nim
i przyglądał się ulicy okrągłymi, żółtymi oczami.
Bergman zadzwonił jeszcze raz, choć przeczuwał, że robi to na próżno. Może
Julia śpi? Może wyjechała? Albo stoi bez ruchu w jednym z tych ciemnych
pomieszczeń, obserwuje go przez szparę między zasłonami i czeka, aż policjantowi
znudzi się gapienie w ciemność…
Ruszył z powrotem do auta, ale w połowie drogi jeszcze raz spojrzał za siebie.
Na parapecie na pierwszym piętrze siedziały już dwa koty i obserwowały go
poważnie. W tej chwili Bergman zrozumiał, że coś nie gra. Czy Julia nie mówiła
przypadkiem, że nigdy nie wpuszcza zwierząt na pierwsze piętro? „Mam tam
sypialnię i potrzebuję choć odrobiny prywatności" – jakoś tak to ujęła.
„Przeszkadzałoby mi, gdyby spały ze mną w łóżku".
Dwoma długimi krokami doskoczył do klamki i nawet go nie zaskoczyło, że
furtka nie jest zamknięta na klucz. Kobiety pokroju Julii ich nie zamykają, uważają
to za stratę czasu i przesadny pedantyzm. Nacisnął też klamkę drzwi wejściowych,
ale one nie ustąpiły. Ruszył do ogrodu po żwirowej ścieżce, która
w ciemnoniebieskim mroku wyglądała na jeszcze bardziej zapuszczoną niż
w świetle dnia. Na drewnianym stoliku, przy którym niedawno inspektor pił z Julią
kawę, stał porcelanowy wazonik z bukietem wątłych, jesiennych stokrotek. Krzesła
z metalowymi oparciami stały dokładnie w tej samej pozycji, w których Bergman
i Julia zostawili je kilka dni temu. Napadały na nie liście, więc inspektor strzepnął
je z bliższego krzesła i usiadł.
Z drugiej strony domu również wszystkie okna były ciemne i nic się za nimi nie
ruszało. Policjant wytężał wzrok w gęstnącym mroku i zastanawiał się, dlaczego
nie może pozbyć się wrażenia, że coś jest nie w porządku. No dobrze, koty
przedostały się do pokoju na pierwszym piętrze. Wyjaśnienie może być proste:
Julia wyjechała, zapomniawszy zamknąć drzwi. Ale dlaczego nie przyszła wczoraj
na spotkanie z koleżanką? Bergman przejechał palcami po blacie stołu, wilgotnym
od rosy, a za paznokciem utkwił mu kawałek odłupanego, białego lakieru. Może
jednak mógłby podejść od strony tarasu i zajrzeć do środka?
Wstał, podciągnął nogawki i niepewnie wszedł na zarośnięty trawnik. Jego
wzrok spoczął na pięciu lub sześciu miskach, ułożonych w rządku pod krzakiem
dzikiej róży. Były pełne wody deszczowej i nawianych liści brzozy, a jedna leżała
nawet do góry dnem. Ostatnio padało wczoraj, więc jest jasne, dziś kotów nikt nie
karmił. To nie pasowało do Julii. Bergman był pewien, że jeśli by wyjechała, na
pewno najpierw zapewniłaby swoim zwierzętom doskonałą opiekę. Pokiwał głową
i znów ruszył w stronę domu, tym razem dużo szybszym i bardziej zdecydowanym
krokiem.
Nawet w mroku widział, że nie jest pierwszym nieproszonym gościem, który
zakradał się tędy do domu Julii.
Okno tarasowe było wyłamane, a z jego ramy w kilku miejscach sterczały
trzaski.
Kiedy leżała tu teraz z rozbitą głową, nagle nie rozumiał, dlaczego za życia
wydawała mu się tak pociągająca. Śmierć zmieniła jej twarz, stłumiła całe piękno
i podkreśliła nieproporcjonalne, niemal brzydkie rysy. Mimo to na widok martwej
Julii ogarnęło Bergmana poczucie wielkiej straty – tym dziwniejsze, że patrzył na
całkiem obcą kobietę, a jedynym, co stracił, była szansa poznania jej bliżej.
Uklęknął i dotknął jej – była sztywna i zimna. Obejrzał z bliska straszną ranę na
skroni i kałużę zaschniętej krwi na parkiecie. „Uderzenie tępym przedmiotem" –
pomyślał. Ilomaż podobnymi morderstwami już się zajmował…
Wstał i rozejrzał się po pokoju. Splądrowane szuflady i szafy sugerowały
morderstwo na tle rabunkowym, ale Bergman wiedział, że motyw może być dużo
bardziej skomplikowany. Możliwe, że mordercy zależało przede wszystkim na
śmierci Julii, a pootwierane szuflady miały służyć tylko odwróceniu uwagi policji.
A może chciał ukraść coś konkretnego – czy to znalazł? Bergman wyciągnął
z kieszeni telefon komórkowy i poprosił Danesza, żeby przysłał na ulicę
Krokusową specjalistów. Potem szybko włączył światło. Dopóki jest sam, rozejrzy
się porządnie po domu.
Gdyby nie smród śmierci i nieruchome ciało na podłodze, pokój zalany
miękkim, żółtym światłem wyglądałby przytulnie. Noc i migające cienie gałęzi
zostały za oknami. W szybach krzywo odbijały się meble i reszta wyposażenia.
Światło odcięło Bergmana od zewnętrznego świata i stworzyło iluzję zamkniętego,
bezpiecznego gniazda.
Tyle tylko, że to gniazdo nie należało do niego i można by o nim powiedzieć
wszystko oprócz tego, że jest bezpieczne.
Inspektor potrząsnął głową, odganiając myśli, na które z pewnością nie było
teraz czasu. Kątem oka ujrzał blask, pochylił się i znalazł na podłodze szklany
odłamek, prawdopodobnie z rozbitego kieliszka. Obok leżał kolejny, a do mebli
kuchennych doturlała się większa część kieliszka na wino wraz z kawałkiem nóżki.
Na dnie została zaschnięta resztka czerwonego płynu. Bergman niczego nie dotykał
– zebranie dowodów, włożenie ich do plastikowych woreczków i odesłanie do
laboratorium zostawi technikom. Ruszył w głąb pokoju i powoli wodził wzrokiem
po ścianach i meblach. Wszystko wyglądało tak jak podczas jego pierwszej wizyty.
Czy może nie? Przyjrzał się ścianie na przeciw kompletu wypoczynkowego. Czy
poprzednio nie wisiał na niej obraz Josefa Jíry? Tak, na pewno, inspektor dokładnie
pamiętał motywy i barwy: ciemny karmin, czerń i biel. Teraz na miejscu tego
dużego płótna widniał nieco mniejszy olejny wizerunek Madonny z Dzieciątkiem,
zbyt podniosły i stary do tego wnętrza. Bergman podszedł do dzieła i zdjął je
z haka. Na poszarzałym tynku pozostał po nim jasny kwadrat tej samej wielkości.
Zatem na tej ścianie wisiała właśnie Madonna, a nie Jíra. Dlaczego Julia ściągnęła
ją przed pierwszą wizytą Bergmana?
Zamyślony odwiesił obraz na miejsce. Zrozumiał, że nie ma do czynienia
z tuzinkowym malowidłem z XIX wieku, pochodzącym z jakieś zapadłej kapliczki.
Ten obraz olejny namalowany na drewnianych deskach ma z pewnością olbrzymią
wartość. Jak Julia go zdobyła? To kolejne pytanie, na które nie znał odpowiedzi…
W tej sprawie było ich aż zanadto. I Bóg wie, czy wszystkie nie są ze sobą jakoś
powiązane.
Przeszukał cały parter na wypadek, gdyby w domu znajdowało się narzędzie
zbrodni, ale nie znalazł niczego. Dla formalności wszedł po schodach na pierwsze
piętro, gdzie przywitał go tłumiony szmer, ale spowodowały go tylko koty
uciekające przed intruzem pod meble i za ciężkie zasłony.
Bergman powoli wracał na parter, a niektóre schody jęczały pod jego stopami.
„Julia ma piękny dom" – pomyślał. „Miała piękny dom". Teraz odziedziczą go jej
dzieci: ta niesympatyczna Klara i jej brat Michał. A koty? Kto się nimi zaopiekuje?
Bergman wzruszył ramionami. To nie jego zmartwienie, zwierzętami musi zająć się
ktoś inny.
Wilgotny północno-wschodni wiatr uderzał w tylną ścianę domu, przenikał
przez szpary i stukał wyłamanym oknem. Bergman przykucnął w przeciągu
i przyjrzał się z bliska odciskom zabłoconego obuwia na parterze. Były to ślady
dużych, sportowych butów, bez wątpienia męskich. Inspektora zastanawiało,
dlaczego nie prowadzą do okna, przez które intruz dostał się do środka. Zaczynały
się w połowie pomieszczenia, jakby ten, kto je zostawił, spadł do domu Julii
z nieba.
Zbadanie otwartych szuflad w pokoju Bergman zostawił sobie na koniec.
Mogły zawierać wskazówki dotyczące motywu lub nawet sam motyw, ale prawdę
mówiąc, policjant niezbyt w to wierzył. Jeśli skrywały coś, przez co Julia musiała
umrzeć, morderca z pewnością to zabrał.
Pierwsza szuflada najwyraźniej służyła jako apteczka. Wypełniały ją pudełka,
buteleczki i tuby pełne, na wpół opróżnione lub puste, zazwyczaj przeterminowane.
Intruz niektóre wyrzucił na podłogę. Pomimo iż Bergman starał się stąpać bardzo
ostrożnie, pod podeszwami co chwilę pękały mu tabletki węgla leczniczego.
W tekturowym pudełku w drugiej szufladzie znajdowały się tylko zdjęcia – na
górze kolorowe, niedawne, pod nimi starsze, czarno-białe, a na dole pożółkłe
z czasu między wojnami i z II wojny światowej. Niektóre były drobne jak znaczki
pocztowe z białymi, ząbkowatymi brzegami. Na wielu z nich zostali z pewnością
uwiecznieni rodzice Julii i ona sama jako niemowlę, dziecko, dziewczyna.
Rozpoznał ją dopiero w młodej kobiecie z oczami pomalowanymi na czarno,
natapirowanymi włosami i okularami w stylu Jacqueline Kennedy. „Dziwne, że
całe jej życie, schowane w tekturowym pudełku, zmierzało do takiej śmierci" –
obejrzał się na nieruchome ciało. Do tak obrzydliwego końca.
Z zamka trzeciej szuflady zwisał klucz. Wewnątrz znajdował się niski stosik
przeźroczystych plastikowych teczek, możliwe, że wcześniej ładnie ułożony, ale
teraz rozrzucony, jakby ktoś gorączkowo w nim grzebał. Intruz wysypał ich
zawartość, więc z szuflady wystawała sterta pogniecionych kartek. Jedna z nich
była złożona we czworo, a na lewą stronę prześwitywała czarna ramka. Klepsydra.
Bergman ją rozłożył – dotyczyła Francuza, który zmarł dość młodo w miejscu
o poetyckiej nazwie Belle-Île. Zapewne jakiś przyjaciel Julii z młodości. Może
korespondowała z nim na uniwersytecie? Nic ciekawego. Z rosnącą niechęcią
przeglądał teczki z urywkami zapłaconych przekazów za gaz i prąd, książeczką
szczepień kotów i wyciągami z rachunku bankowego (Julia dostawała na konto
tylko regularną pensję z „Czeskiego atelier"). Z otępienia wyrwała go dopiero
nieprzeźroczysta teczka oznaczona białą, samoprzylepną naklejką z napisem
„Ubezpieczenie na życie". Uniósł brwi i otworzył ją. Rozwiedzione kobiety ze
średnimi zarobkami i dorosłymi dziećmi zazwyczaj nie wykupują takich polis, więc
dlaczego Julia postąpiła inaczej? Jeszcze bardziej zaskoczyła go wysokość
ubezpieczenia: milion koron. Skąd ta kobieta brała na to pieniądze? Jeszcze raz
sprawdził wyciągi z konta, ale żadne ubezpieczenie nie było z niego płacone.
Zatem Julia płaciła w gotówce. Czy miała jakieś inne dochody? Oszczędności?
Jedno jest pewne: na śmierci Julii bardzo skorzystają jej dzieci. Każde z nich
dostanie pół miliona, a do tego ten dom.
„Klara pilnie potrzebuje pieniędzy, przecież ma długi" – przemknęło
Bergmanowi przez głowę, ale szybko odgonił tę myśl. Nie może wyciągać
pochopnych wniosków i skupiać się na tym, co wydaje się najoczywistsze. Prawda
bywa zazwyczaj dużo bardziej skomplikowana, niespodziewana, dobrze ukryta…
Na dole, na dnie szuflady znalazł zwykły szkolny zeszyt. Jego strony zostały
zapisane pośpiesznym, szpiczastym pismem, pod którego niekobiecym naciskiem
aż zmarszczył się papier. Dziennik Julii? Bergman podszedł tyłem do fotela, usiadł
na miękkich poduszkach i otworzył pierwszą stronę. Wyspa Belle-Île, Bretania,
Francja – przeczytał, a żołądek skurczył się mu w niejasnym przeczuciu. Było
niemal pewne, że klepsydra tego Francuza łączy się jakoś z zapiskami. Zaczynało
się robić ciekawie. Bergman przysunął się do lampy.
Była to historia kobiety, która w latach siedemdziesiątych pojechała do Francji
i zakochała się tam w mężu koleżanki. Została spisana w trzeciej osobie. Julia
powiedziała, Julia zrobiła – nie ja powiedziałam, ja zrobiłam. Może to w ogóle nie
jest dziennik, tylko opowiadanie, które nie ma z rzeczywistością nic wspólnego.
Lecz jeśli wszystko zostałoby zmyślone, na górze stosiku nie leżałaby
klepsydra.
– Piwnica jest zamknięta – zawołała kapitan Rolnik z kamiennych schodów
prowadzących z przedpokoju w dół, w wilgotną ciemność. Włącznik na niedbale
otynkowanej ścianie nie działał, więc musiała świecić sobie latarką. – Klucza nie
znalazłam. Czy chce pan zajrzeć do środka? Jeśli tak, chyba będziemy musieli
wyważyć drzwi. – Obróciła się i skierowała stożek światła wprost w oczy
Bergmana. – Przepraszam.
– To je wyważcie – powiedział lakonicznie i pokazał jej plecy. „Ma dziś
wyjątkowo kiepski humor" – pomyślała Sylwia Rolnik. Mogłaby przysiąc, że kiedy
pół godziny temu nad ciałem pochylał się patolog, Bergmanowi zrobiło się
niedobrze. Był blady jak ściana, o ile takiego porównania można użyć w domu,
w którym nie malowano od przynajmniej dziesięciu lat, a ściany miały odcień
gołębich piór.
– Tak jest – odpowiedziała Rolnik bardziej do siebie niż do Bergmana i poszła
szukać kogoś, kto potrafiłby poradzić sobie z drzwiami zamiast niej.
Ciało zostało wyniesione na noszach do auta, a na podłodze pozostały po nim
tylko namalowane kredą kontury. Fotograf układał swój sprzęt w dużej torbie.
Z bocznej kieszeni wyciągnął bagietkę, rozerwał celofanowe opakowanie i ze
smakiem wgryzł się w pieczywo. Sylwii to zachowanie wydało się ohydne.
Pomimo iż pracowała w wydziale zabójstw od kilku lat i nic nie powinno robić na
niej wrażenia, po miejscu zbrodni zawsze poruszała się cicho i ostrożnie. Odrobina
szacunku była najmniejszym poświęceniem, jakie mogła ponieść wobec ofiar.
Technicy właśnie ściągali odciski palców z wyłamanego okna tarasowego,
a Danesz stał przy nich z rękami na biodrach jak dozorujący nauczyciel.
– Szef kazał mi wyważyć drzwi do piwnicy – oświadczyła mu Rolnik.
– Boże, a po co? Czego się tam spodziewa? Kolejnego trupa?
– Albo zabarykadowanego mordercy – dorzuciła.
Technicy zaśmiali się chórem.
– Szklarni z marihuaną – zaproponował jeden z nich.
– Uchodźcy z Albanii – przyszło do głowy drugiemu.
– Zrobisz to? – Sylwia wbiła w kolegę niezapominajkowe oczy i niewinnie
zamrugała długimi rzęsami. – Mam na myśli te drzwi. Naprawdę nie jestem jedną
z tych kobiet, które czują się dyskryminowane, kiedy facet naprawi im cieknący
kran. Doceniam, kiedy mężczyzna pomaga mi włożyć płaszcz i wykonuje za mnie
brudną robotę.
Adam skinął głową.
– Nie ma sprawy. Później.
Zrobiło się jej przykro, że nawet na nią nie spojrzał. Naprawdę nie miała już
pomysłów, jak przyciągnąć jego uwagę. Jeśli posiadała dobre informacje, to Adam
Danesz nie chodzi z żadną dziewczyną. I to od dawna. Zatem w czym problem?
Wolała wrócić do szefa.
Bergman grzebał w kanciastej torebce z czarnej, błyszczącej skóry, którą
znaleziono pod ciałem Julii. Wyciągnął na blat stołu elegancką szminkę
i błyszczący puder, obie rzeczy już na pierwszy rzut oka drogie i porządne. Potem
wyłowił opakowanie chusteczek higienicznych, telefon komórkowy i mały
skórzany portfel. Ostrożnie go otworzył, a między palcami zaszeleściły mu
banknoty.
– Dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt. – Spojrzał na Rolnik, ale nie patrzył na nią,
tylko raczej przez nią. – Zatem mamy drugą ofiarę, której morderca nie zabrał
pieniędzy.
– Splądrował szuflady – przypomniała mu ostrożnie Sylwia. To było
morderstwo na tle rabunkowym. Ta kobieta prawdopodobnie go przyłapała, więc
czymś ją uderzył. Częsty scenariusz.
Skupił na niej wzrok.
– Czy pani przy tym była, że jest pani taka pewna?
Naprawdę miał dziś bardzo kiepski humor.
Po chwili znów zanurzył dłoń w satynowych kieszeniach torebki, a rysy jego
twarzy rozluźniły się, jakby na chwilę ustąpił skurcz. Wyciągnął jeden duży klucz
na metalowym krążku.
– Proszę spróbować ten. – Podał klucz Sylwii. Wargi nawet mu nie drgnęły, ale
przelotnie uśmiechnął się do niej oczami.
Klucz gładko obrócił się w zamku, a Sylwia się odsunęła, żeby Bergman mógł
wejść jako pierwszy. Piwnica była stara i śmierdziała kurzem, jabłkami, stęchlizną
i czymś jeszcze, co Bergman dobrze znał, ale teraz nie potrafił tego nazwać. Obok
drzwi namacał włącznik, a pomieszczenie wypełniło żółte światło nieosłoniętej
kloszem żarówki. Bergman westchnął zrezygnowany. Nie było tu nic ciekawego,
tylko stare meble przykryte folią i kawałkami wydeptanego dywanu. Na
drewnianych półkach stały słoiki z morelami, ułożone w doskonałych formacjach
niczym żołnierze na apelu, z etykietami starannie umieszczonymi z przodu.
Bergman starł palcem z jednego słoika warstwę kurzu i pajęczyn, żeby przeczytać
datę. Ktoś zagotował te przetwory sześć lat temu i dziś zapewne wszystkie były już
zepsute.
W najciemniejszym kącie piwnicy zobaczył trzy klatki, ułożone na sobie od
największej do najmniejszej. Ta na górze wyglądała na nową, a jej cienkie,
metalowe pręty srebrzyły się w świetle żarówki. Bergman przejechał po nich
palcem wskazującym. Nie były ani trochę zakurzone. Zatem ta rzecz leży
w piwnicy od niedawna…
– Do czego, na Boga, jej takie klatki?
– Na szczury?
Obejrzał się zaskoczony. Nie uświadomił sobie, że myśli na głos. Rolnik
unosiła właśnie z obrzydzeniem róg starego dywanu, pod którym widniały jakieś
deski – pewnie stare półki lub drzwi szafy. Dlaczego ludzie składują tyle
przedmiotów, których prawdopodobnie już nigdy nie wykorzystają? Zniechęcony
Bergman cmoknął.
– Ma pani rację. Pewnie na szczury.
Szybko podszedł do drzwi, zgasił światło i jeszcze raz spojrzał za siebie. Czego
się spodziewał? Że zamknięta piwnica udzieli mu odpowiedzi na wszystkie
pytania? Powinien wrócić na ziemię i przestać wierzyć w nieomylność swojej
intuicji. Z grymasem zatrzasnął za sobą drzwi.
– Zanim skończycie, sprawdźcie, proszę, czy drzwiczki dla kotów są otwarte –
krzyknął do Rolnik. – Nie chciałbym, żeby pozdychały z głodu.
Kiedy około północy nareszcie dotarł do domu, włączył lampę do czytania
i otworzył zapiski Julii. Nawet się nie zdziwił, że opowieść natychmiast go
pochłonęła – przecież stworzyła ją kobieta, która żyła z pisania. Fragment napisany
jasnoniebieskim długopisem kończył się słowami A potem stało się coś strasznego.
Kolejną stronę pokrywał ciemniejszy atrament, a przede wszystkim inne pismo –
mniejsze, porządniejsze, już nie tak ostre. Najwyraźniej Julia zrobiła w pisaniu
przerwę, nabrała sił i wróciła do swej opowieści w całkiem innym, spokojniejszym
nastroju. Jakby uleciała z niej ta przepełniona złością energia, z którą na początku
niemal ryła w papierze, przerywając go w kilku miejscach.
Przez ramię Jacquesa ujrzała, jak dziewczynka wstaje od krzaka janowca
i z garściami pełnymi żółtych kwiatów podbiega do urwiska. „Powinnam ją
zawołać, zatrzymać" – przemknęło kobiecie przez głowę, ale nie zrobiła nic, nawet
się nie ruszyła, tylko czekała, aż przylgną do niej wargi Jacquesa. Ta chwila była
zbyt wyjątkowa, zbyt wyczekiwana, by Julia zepsuła ją z powodu głupiej dziecięcej
zabawy. Dominique na pewno będzie ostrożna, nie podejdzie do przepaści,
zatrzyma się, nie trzeba się o nią bać…
Julia zamknęła oczy.
Potem był już tylko krzyk, wołanie, płacz, poszukiwania, złość, wyrzuty
sumienia, obwinianie się i radiowóz na sygnale. O ziemię zaczęły rozbijać się
ciężkie krople deszczu, a promy naprawdę nie wypłynęły tego dnia w morze.
Ciało Dominique nurkowie wyłowili z wody trzy dni później.
Bergman do późna w nocy siedział przed kominkiem z kotem Diego na kolanach
i otwierał jedno piwo za drugim. Pierwszą butelkę wypił powoli, delektując się
doskonałym smakiem na języku. Drugą, trzecią i czwartą wlał w siebie tylko
z powodu alkoholu. Potem wyszedł w ciemność bez świateł miasta i z mnóstwem
gwiazd. Głęboko wciągnął ostre powietrze z nutą zapachów z chlewu. Po raz
pierwszy od wielu lat żałował, że żyje sam.
Chciałby mówić, mówić, mówić.
Aż do rana.
ROZDZIAŁ 22
Kiedy siedziała teraz w fotelu z aksamitną narzutą naprzeciw Ludwika, wydawało
się jej niemożliwe, że jeszcze przedwczoraj zastanawiała się nad rozwodem. Czy to
naprawdę ona popijała w piątek śliwowicę na imprezie ogrodowej u całkowicie
obcych ludzi? Nie rozumiała, skąd wzięła w sobie odwagę, by wyłączyć dźwięk
w telefonie i spokojnie bawić się przez cały wieczór ze świadomością, że w domu
Ludwik szaleje ze strachu i zazdrości. Kiedy na nocnej ulicy pożegnała się z Julią,
udała się prosto do rodziców. W nocnym autobusie z podłogą zalaną winem
wcisnęła się w kąt, obserwowała drzemiących bezdomnych i upajała się poczuciem
wolności, które dla kobiety w jej wieku powinno być czymś całkowicie
oczywistym. Co jakiś czas sprawdzała ekran telefonu, ale Ludwik już przestał
dzwonić. Ostatnie nieodebrane połączenie miała sprzed ponad godziny.
W autobusie było chłodno, a przeciąg z uchylonych okien ganiał po podłodze
zmięte opakowanie po herbatnikach. Zuzanna oparła się czołem o szybę i patrzyła
na krzaki, niszczejące płoty magazynów i brudne ściany peryferyjnych domków,
niemal przyklejonych do jezdni. Nocna linia krążyła po przedmieściach, których
Zuzanna nie widziała nigdy wcześniej, dzięki czemu wyprawa wydawała się jej
jeszcze bardziej ekscytująca. Teraz tylko od niej zależy, czy dojedzie do rodziców,
czy może wysiądzie już na najbliższym przystanku, wejdzie do pierwszego
napotkanego baru i zostanie tam aż do zamknięcia. Wspaniale! Czuła się podobnie
jak w wieku szesnastu lat, kiedy rodzice po raz pierwszy zostawili ją w domu samą,
a ona poszła na imprezę ze świadomością, że tej nocy w ogóle nie musi wracać,
jeśli nie będzie tego chcieć. Ostatecznie nie nocowała u przyjaciół ani nie zrobiła
niczego, co normalnie było zabronione. Wystarczyła jej tylko świadomość, że może
to zrobić.
Tym razem również nie wykorzystała swej wolności. Nie weszła do żadnego
baru. Nie wyruszyła na wyprawę do nieznanych zakątków miasta. Po prostu
wysiadła na odpowiednim przystanku i ruszyła w stronę bloku, w którym
mieszkają jej rodzice. Czuła się spokojna i po raz pierwszy od dawna niemal
szczęśliwa. Ale potem wcisnęła dzwonek, ojciec i matka przyszli jej otworzyć –
oboje już w piżamie, zaskoczeni – i nagle cały ten bunt wydał się jej dziecinny
i bezsensowny. Matka pościeliła jej w pokoju dziennym wersalkę śmierdzącą
detergentami, a kiedy Zuzanna obudziła się w środku nocy, czuła się jak w drogerii.
Leżała z otwartymi oczami i myślała o tym, czy naprawdę chce odejść od Ludwika.
Co zrobi ze swoim życiem, gdy zostanie sama? „Wolność jest fajna" – pomyślała
nad ranem – „ale nie zajdę od niej w ciążę". Po wytrzeźwieniu uznała, że łatwiej
będzie namówić Ludwika na ponowne ojcostwo niż znaleźć w wieku czterdziestu
lat innego mężczyznę do założenia rodziny. A dziecko zajmowało teraz w jej
hierarchii wartości pierwsze miejsce. Rozmyślała o tym przez całą sobotę
i niedzielę, ale wciąż dochodziła do tych samych wniosków. Nieznaczną rolę w jej
decyzji odegrał również fakt, że od piątkowego wieczoru Ludwik nie odezwał się
ani razu i nie próbował skontaktować się z teściami. To było do niego niepodobne.
Dlaczego jej nie szuka? Czy nie interesuje go, gdzie zniknęła? Czy żyje? Zuzanna
uświadomiła sobie, że trochę się o niego martwi.
W końcu wróciła.
Oczywiście najpierw zadzwoniła. Chciała, żeby ta pierwsza, najgwałtowniejsza
kłótnia odbyła się przez telefon. Tyle że Ludwik nie krzyczał. Jeszcze dużo bardziej
Zuzannę zaskoczyło to, że nie spytał, gdzie była.
– Dobrze się bawiłaś? – zagadnął tylko, jakby wiedział, co robiła w piątkowy
wieczór. Czyżby ją śledził? Natychmiast odrzuciła tę myśl, oczywiście, że nie,
przecież na pewno by go zauważyła. Ściskała w dłoni słuchawkę prehistorycznego
aparatu z okrągłym cyferblatem i po raz ostatni zastanawiała się, czy ma
powiedzieć „odchodzę", czy może raczej „za godzinę będę w domu".
– Przyjadę – oświadczyła w końcu. – Ojciec mnie podrzuci.
Chociaż stało się to wczoraj wieczorem, Zuzanna miała wrażenie, że od tej
chwili dzieli ją wieczność. Do mieszkania wchodziła ze świadomością, że powrót
może boleć, ale przecież ona już przywykła do ciosów. Lecz Ludwik jej nie
uderzył. Właściwie w ogóle jej nie dotknął, ani w dobrym, ani w złym znaczeniu.
Trzymał się z dala i obserwował ją z ukosa, jakby była niebezpiecznym
zwierzęciem, które wskutek jakiegoś niedopatrzenia wtargnęło mu do mieszkania.
– Zdradziłaś mnie?
– Nie – odparła spokojnie. – Nigdy cię nie zdradziłam.
Przez resztę dnia Ludwik gapił się w telewizor. A Zuzanna, choć wierzyła, że
o problemach lepiej rozmawiać niż znacząco milczeć, nie odważyła się poruszyć
żadnego drażliwego tematu.
Teraz siedziała w fotelu naprzeciwko Ludwika ze złączonymi kolanami
i łokciami przyciśniętymi do tułowia. Starała się wyglądać na jak najmniejszą,
skruszoną, łagodną. Z porcelanowych filiżanek pili herbatę, którą Zuzanna
zaparzyła w dużym dzbanku, i rozmawiali o pogodzie oraz programie
telewizyjnym, jakby w miniony weekend nie zaszło między nimi nic, co należałoby
jakoś wyjaśnić.
– Jutro mam czarny dzień – oświadczył nagle Ludwik i dolał sobie herbaty. –
Powinnaś na siebie uważać. – Uniósł ku niej wzrok. – No nie patrz tak na mnie. Po
prostu się o ciebie boję.
Po raz pierwszy w życiu wydał się jej śmieszny. Odwzajemniła jego spojrzenie,
a ku jej zaskoczeniu to on odwrócił wzrok jako pierwszy.
– Ty naprawdę wierzysz w te przepowiednie? – spytała i samą ją zaskoczyło, że
naprawdę zdobyła się na ten choćby słowny bunt. Wprawdzie próba rozstania
skończyła się fiaskiem, ale chyba i tak na coś się przydała. Dzięki niej Zuzanna
nabrała odwagi.
– Tak, wierzę. – Ludwik się zawahał. – Choć muszę przyznać, że ostatnio
rzadko się sprawdzają. Na przykład w zeszły piątek…
Zuzanna gwałtownie nabrała powietrza. Teraz! Musi wykorzystać okazję
i wyjaśnić mu, dlaczego w piątek odeszła i co skłoniło ją do powrotu.
– W ten piątek… Powiem ci, gdzie byłam.
– Nie będziemy o tym rozmawiać.
– Ale ja chcę. Muszę ci to powiedzieć! Chciałam cię zostawić, tak było! Nigdy
nie przyszło ci do głowy, że jestem z tobą nieszczęśliwa, że się z tobą męczę? Nie
interesuje cię, dlaczego wróciłam?
– Milcz!
Odkąd wróciła, zaskakiwał ją spokojem i rozwagą, ale teraz stało się jasne, że
tylko udawał. „Jeśli z nim zostanę, zawsze będę musiała się podporządkowywać" –
uświadomiła sobie Zuzanna. Ale to nie szkodzi. Nawet gdyby kontrolował ją przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę, nigdy całkowicie jej nie opanuje, bo nie ma
wglądu w jej myśli. Żona może siedzieć obok niego i myśleć, o czym się jej żywnie
spodoba, na przykład o procesie rozwodowym… To jest malutki odłamek
wolności, ale za to nietykalny. Uśmiechnęła się.
– Skoro nie chcesz wiedzieć, gdzie byłam i dlaczego odeszłam, to się nie
dowiesz – odparła cicho. – Ale powiem ci chociaż…
– Milcz!
– …dlaczego wróciłam. Chcę mieć z tobą…
– Mówię ci, milcz!
– …dzieci. Przynajmniej jedno dziecko. – Uparcie patrzyła mu w oczy. –
Dlatego wróciłam, Ludwiku. Powiedzmy, że to jest taki mój warunek.
Starał się zachować spokój, ale zaskoczyła go, nie potrafił tego ukryć.
Bezgłośnie poruszał wargami i skakał wzrokiem z miejsca na miejsce.
– Nic mi na to nie odpowiesz? – spytała. Po raz pierwszy spojrzała na niego
z dystansem i zobaczyła niepewnego, żałosnego, starzejącego się mężczyznę, który
bardziej potrzebuje jej niż ona jego. W trakcie dotychczasowych czterech lat
małżeństwa nigdy nie czuła nad nim takiej przewagi. Może Julia miała rację:
mężczyzna dojdzie w związku tak daleko, jak pozwoli mu na to kobieta. Szkoda, że
nie zrozumiała tego wcześniej.
– To przez tę szmatę Julię – oświadczył Ludwik. Czyżby czytał jej w myślach?
– Steruje tobą, żebyś mnie zniszczyła. Dopóki nie zaczęłaś się z nią spotykać,
zachowywałaś się jak porządna żona, okazywałaś mi szacunek i wdzięczność,
wiedziałaś, gdzie jest twoje miejsce. Co jeszcze ci nagadała?
Zuzanna przez chwilę zastanawiała się nad tymi słowami. Co może ujawnić,
a co powinna zachować dla siebie?
– To jest moja decyzja i traktuję ją poważnie. Jutro przestaję brać tabletki,
Ludwiku – powiedziała potem.
Telefon zadzwonił pół godziny później. Zuzanna i Ludwik siedzieli po
przeciwległych stronach pokoju, pochylali się nad książkami i udawali, że czytają,
nie obracając nawet stron.
– Keller – powiedział do słuchawki Ludwik swym najbardziej metalicznym
tonem. – Tak, były mąż Julii Keller. Zgadza się. Co? Nie żyje? Zamordowana? –
Nastąpiła długa przerwa. – Kiedy to się stało? – Kolejna pauza. – Oczywiście,
może pan z nią porozmawiać, tylko nie wiem, co mogłaby… Dobrze, proszę
przyjść, kiedy panu pasuje. Pracuję na trzy czwarte etatu i codziennie najpóźniej
o trzeciej jestem w domu. Tylko proszę najpierw zadzwonić.
Zuzanna wbiła w męża źrenice rozszerzone z przerażenia.
Ludwik powoli odłożył słuchawkę na widełki i zamyślony przez kilka sekund
jeździł po niej palcami.
– Ktoś zamordował Julię – powiedział cicho. – Właściwie nawet mnie to nie
dziwi. Nie rozumiem tylko, dlaczego policja chce rozmawiać ze mną.
Zanim Zuzanna zdążyła zareagować, szybko wyszedł z pokoju i zamknął się
w łazience.
Weronika przeszła przez płot do ogrodu Julii w tym samym miejscu, w którym
tydzień temu przechodziła z Dawidem. Nad ranem mocno padało, ziemia nasiąkła
wodą, a zaspy z liści pluskały pod nogami. Było wcześnie, przed chwilą się
rozwidniło, a koc z chmur przepuszczał tylko słabe, srebrzyste światło. Weronika
weszła na ścieżkę w wysokiej trawie. Po kilku krokach miała dżinsy przemoczone
aż do kolan, ale nie zatrzymała się. Nie ma wyjścia, inną drogą nie dotrze do celu.
W nocy nie mogła spać, więc planowała tę wyprawę. W ciemności, pod kołdrą
i w azylu własnego pokoju wszystko wydawało się jej niezmiernie łatwe, ale
rzeczywistość okazała się inna. Weronika najchętniej odwróciłaby się i uciekła. Jej
ciało zrobiło się dziwnie ciężkie, a kolana tak słabe, że każdy krok traktowała jak
sukces. Było to uczucie podobne do tego, jakie towarzyszyło jej w drodze do
dentysty, tylko dużo silniejsze, zwielokrotnione. Chyba jednak nie powinna była tu
przychodzić. Niepotrzebnie nadstawia karku. Ale skoro dotarła już tak daleko,
naprawdę byłaby tchórzem, gdyby nie zrealizowała planu do końca.
Decyzję podjęła wczoraj wieczorem, gdy zobaczyła, jak z domu Julii wynoszą
ciało przykryte czarną płachtą. Czyli Dawid nie kłamał. Julia Keller nie żyje.
Weronikę to zaszokowało, choć od dawna wiedziała, co się stało. Tyle że słyszeć to
coś zupełnie innego niż widzieć. Dopóki nie miała przed oczami dowodu, mogła
sobie wyobrażać, że Julia żyje, chodzi po domu, pieści się w swoim pokoju
z kotami. Teraz na dźwięk imienia sąsiadki Weronice stanęła przed oczami tylko
płachta z grubej, czarnej folii, powiewająca na wietrze.
Łzy jakoś się jej zacięły. Czuła je wewnątrz, szukały ujścia, ale go nie
znajdowały. Próbowała płakać na sucho, ale to nie było to samo, a ulga nie
nadchodziła. A potem przyszło jej do głowy coś, co mogłoby jej pomóc. Zrobi to,
bo musi, w pewnym sensie jest to jej obowiązek. Może dobrym uczynkiem odkupi
część swej winy, wymaże ją jak nieudane słowo wpisane do zeszytu.
Zatrzymała się przy mokrym od deszczu stole ogrodowym, pokrytym warstwą
butwiejących liści. Stąd było dobrze widać dom Julii, otoczony przerośniętymi
krzakami i drzewami niczym zamek Śpiącej Królewny. Czy powinna podejść
bliżej? Czy to nie jest zbyt ryzykowne? A jeśli jest tam ktoś z policji? Niepewnie
cofnęła się na ścieżkę w wysokiej trawie.
Kiedy jej wzrok padł na plastikowe miski dla kotów, pełne deszczu, rozrzucone
bezładnie pod krzakiem dzikiej róży, ogarnęła ją ulga. Nie musi wchodzić do
domu. Wypełni swą misję tu, w ogrodzie. Miała tylko nadzieję, że nikt nie zamknął
kotom tych zabawnych malutkich drzwiczek, przez które mogą wchodzić
i wychodzić z wilii. Plecak wpijał się jej już boleśnie w ramiona, więc zrzuciła go
na mokrą trawę i zaczęła wyciągać konserwy z karmą dla kotów. Kupiła ich dużo,
a gdy płaciła za nie swoimi pieniędzmi na szkolne obiady, opadła z niej część winy,
ciężka jak wiosenna lawina. Aż zahuczało, gdy zderzyła się z podłogą w markecie.
A Weronika znów mogła wziąć głęboki oddech.
Teraz kucnęła pod dziką różą, ustawiła pod nią konserwy i zakryła je kępą
wysokiej trawy. Tu będą bezpieczne. Wylała wodę z plastikowych misek, wyrzuciła
z nich liście i napełniła je zawartością trzech puszek. Na dziś to powinno
wystarczyć. Jutro znów tu przyjdzie.
Trochę ją dziwiło, że nie widzi żadnego kota. Czy zwabi je zapach jedzenia?
Zapięła plecak, zarzuciła go sobie na plecy, wstała i spróbowała przywołać
zwierzęta tak, jak co rano i co wieczór robiła to Julia:
– Kici kici!
W gąszczu nic się nie ruszyło, tylko przerzedzone liście jabłoni zaszeleściły na
wietrze.
Spróbowała głośniej.
– Kici kici!
Na żwirowej ścieżce rozległy się kroki! Weronikę ten dźwięk tak przeraził, że
głośno krzyknęła.
– Co pani tu robi? Halo! – Od domu Julii zbliżała się do niej krótko ostrzyżona
blondynka w czarnym płaszczu. Weronika najchętniej by uciekła, ale nogi
odmówiły jej posłuszeństwa.
– Ja tylko… Chciałam… To znaczy… Koty pani Keller chyba od niedzieli nic
nie jadły, więc…
Kobieta przyśpieszyła, jednocześnie sięgając do kieszeni płaszcza. Wyciągnęła
odznakę w skórzanym futerale.
– Policja kryminalna. Pójdzie pani ze mną.
Wstawanie było z roku na rok coraz cięższe. Już nie pamiętał, kiedy ostatnio
wyskoczył z łóżka wypoczęty i pełen energii. Często żartował, że rano musi
najpierw namówić swoje ciało do działania. Nie było w tym wiele przesady. Brał
długi, gorący prysznic (pod zimną wodą nie wytrzymałby dłużej niż dwie sekundy)
i wypijał trzy filiżanki kawy, żeby móc zacząć cieszyć się nowym dniem.
Dziś również nie było inaczej, tyle że lekki kac dodatkowo skomplikował cały
proces. Dopiero po obfitym śniadaniu Bergman pozbył się wrażenia, że zamiast
głowy ma pusty bęben. Pozmywał naczynia i starannie wytarł ściereczką kran, bo
nie znosił białawych plamek od zaschniętych kropel wody. Julii Keller takie drobne
niedoskonałości z pewnością nie denerwowały – przecież miała je w całym domu.
Była zupełnie inna niż Bergman, ale mimo to czuł, że jeśli by się o to postarali,
znaleźliby wiele płaszczyzn porozumienia.
Tylko czy to ważne? Julia nie żyje. A on dziś po południu weźmie udział w jej
sekcji zwłok.
Wyjechał dżipem ze stodoły, zamknął za sobą ciężkie wrota i przez chwilę stał
na błotnistym podwórzu z rękami w kieszeniach. Musi uwolnić się od uczuć, które
w niczym mu nie pomagają, a jedynie zaciemniają umysł. Gdyby tak można je było
wyłączyć jak radio! Z westchnieniem wspiął się do wysokiej kabiny. Kiedy
przekręcił kluczyk w stacyjce, w kieszeni zadzwonił mu telefon.
– Tak, Rolnik?
Kiedy powiedziała mu o Weronice, od razu stwierdził, że papiery w biurze
mogą poczekać. – Na razie niech jej pani nie przesłuchuje. Proszę dać jej jakąś
gazetę i poprosić kogoś, żeby zrobił jej herbatę. Już do was jadę.
Dziewczyna się bała, to było oczywiste. Siedziała na skraju wygodnego fotela Julii
z łokciami przyciśniętymi do tułowia i dłońmi wsuniętymi między kolana. Była
blada, a kiedy do pokoju wszedł Bergman, zwróciła ku niemu oczy z olbrzymimi
źrenicami. Wyglądała jak spłoszone zwierzę, a Bergman wiedział, że musi
zachować się odpowiednio do sytuacji.
– Dzień dobry, Weroniko. – Przyjaźnie podał jej rękę, dbając o odpowiedni
uścisk. Nie za słaby i nie za mocny. W ten sposób wzbudzi w dziewczynie poczucie
bezpieczeństwa. Nie chciał jej straszyć, to nie był jego styl. Zaufanie ludzi
przynosiło mu zazwyczaj dużo więcej korzyści niż ich lęk.
– Dzień dobry – pisnęła i zbladła jeszcze bardziej. Jej policzki miały teraz
zielonkawy odcień trujących grzybów, które latem rosną w lesie za gospodarstwem
Bergmana. – Jestem przemarznięta – dodała, jakby czuła, jak wygląda i chciała to
jakoś wyjaśnić.
– Nie będziemy tu dla ciebie rozpalać w piecu. – Zrobił pauzę. – Co robiłaś
w ogrodzie pani Keller?
– Chciałam nakarmić koty.
– Dlaczego?
– Na pewno są głodne…
Uniósł brwi.
– Dlaczego miałyby być głodne?
– No… – Jej oczy błądziły po ścianach, jakby szukały pomocy. Rolnik, która
weszła do pokoju z Bergmanem i została przy drzwiach, unikała kontaktu
wzrokowego.
– Weroniko, mów.
Chciało się jej płakać, ale opanowała się.
– Widziałam, jak wczoraj wynoszono stąd… zwłoki. – Tym razem spojrzała
Bergmanowi w twarz, jakby w ten sposób chciała mu pokazać, że nie kłamie. –
Znam to z filmów. Nosze, czarna płachta, auto pogrzebowe i tak dalej.
Pomyślałam, że pewnie Julia… Że coś się jej stało… – Spuściła głowę i oblizała
wargi. – Może zawał albo coś w tym stylu.
– Ale wczoraj był poniedziałek.
Zrobiła buntowniczą minę.
– No i?
– Kapitan Rolnik powiedziałaś w ogrodzie, że kotów nikt nie karmił od
niedzieli.
Źrenice miała już jak dwa wielkie talerze.
– Po-pomyliłam s-się.
– Nie kłam.
– Nie kłamię! Dlaczego miałabym kłamać? – Zaczęła panikować. – Nie
zrobiłam nic złego! Proszę mnie stąd wypuścić! Jestem głodna i muszę iść do
szkoły… Przez pana będę mieć nieusprawiedliwioną nieobecność i rodzice mnie
zabiją.
Bergman podszedł do niej tak blisko, że musiało to być dla niej nieprzyjemne.
– Wypuszczę cię dopiero, kiedy powiesz mi prawdę.
– Ale ja panu mówię prawdę! Chcę iść do szkoły! – Teraz nie potrafiła już
powstrzymać płaczu. – Chciałam tylko nakarmić te głupie koty… Po co ja się nimi
przejmowałam!
Bergman wymienił spojrzenie z Rolnik. Ta dziewczyna oczywiście mogła
mówić prawdę, ale dużo prawdopodobniejsze jest, że coś wie i boi się to wyjawić.
Czy w niedzielę widziała u Julii mordercę? Słyszała z domu sąsiadki kłótnię lub
odgłosy walki? Bergman spojrzał z góry na jej złocistą potylicę. W zeszłym
tygodniu popełniono na Babie dwa morderstwa, a Weronikę Truskawkę coś łączy
z każdym z nich. Dziwny zbieg okoliczności…
Przykucnął przy niej.
– Weroniko, twoją sąsiadkę ktoś zamordował – powiedział poważnym głosem.
– Jeśli wiesz coś, co pomoże nam znaleźć mordercę, nie powinnaś tego taić.
Zaczęła się trząść.
– Nic nie wiem. Naprawdę nic nie wiem!
Westchnął niecierpliwie.
– Ukrywanie dowodów to czyn karalny. Jesteś niepełnoletnia, ale to nie znaczy,
że możesz sobie z nas kpić.
– Po prostu się przejęzyczyłam. Pomyliłam niedzielę z poniedziałkiem. Wielkie
rzeczy. Zamknięcie mnie za to? – Butnie wysunęła brodę, a Bergman zauważył, że
na twarz powróciły jej kolory. Wyglądała, jakby właśnie coś wymyśliła; coś, co
może uratować jej skórę. – Możliwe, że mogłabym jakoś panu pomóc –
oświadczyła poważnym tonem i nagle była to znów ta stara Weronika, którą
Bergman pamiętał z przesłuchania na temat morderstwa w lasku.
Uniesieniem brwi zachęcił ją, by mówiła dalej.
– Wiem dwie rzeczy. – Nie odpuściła sobie krótkiej, dramatycznej pauzy,
podobnie jak jej matka, kiedy rozmawiała z Bergmanem przez telefon. – Pierwsza,
to że Julii ktoś podkładał w ogrodzie pułapki. Takie klatki z mięsem w środku.
Łapał koty, rozumie pan? Julia się wściekała i chciała odkryć, kto za tym stoi.
Najpierw podejrzewała mojego tatę, bo on nie znosi kotów, ale powiedziałam jej,
że to bzdura i że mój ojciec nie ma z tym nic wspólnego. Widziałam u niej
w ogrodzie kucharza z restauracji Pod Koroną, tego rudego, z tatuażami.
W niedzielę rano Julia chyba zrobiła mu awanturę. Widziałam, jak tam szła. Może
się pokłócili, potem wszedł do niej do domu i… sam pan wie. Mogło tak być? A ta
druga rzecz jest jeszcze dziwniejsza. W piątek na imprezie u sąsiadów ktoś wrzucił
Julii do kawy pinezkę. – Wytrzeszczyła oczy. – A ona prawie ją połknęła. To
mogłoby ją zabić, nie? Może ktoś chciał wysłać ją na tamten świat, nie udało mu
się za pierwszym razem, więc spróbował ponownie.
– Ciekawe. – Bergman mlasnął w zamyśleniu. – Gdzie była ta impreza?
– Naprzeciwko, u Hrubeszów.
– Czy ktoś oprócz ciebie to widział?
Pokręciła się niecierpliwie.
– No przecież wszyscy! Mój tata, mama, pani Hrubesz, pan Hrubesz, Klara i jej
chłopak, ta baba, co przyszła z Julią… Ale nic więcej naprawdę nie wiem. Czy
mogę już iść?
Przez próg zajrzał Adam Danesz.
– Szefie? Jest tu Michał Keller, syn ofiary. Przyleciał z Francji, mieszka tam.
Przez dwa dni nie mógł się dodzwonić do matki, więc przyjechał sprawdzić, czy
wszystko w porządku. Kiedy powiedzieliśmy mu, co się stało, trochę się nam tu…
załamał. Siedzi przed domem w swoim aucie.
Bergman westchnął.
– Jeszcze tego tu brakowało – westchnął, ale kiedy tylko to powiedział, ogarnął
go wstyd. Ten mężczyzna właśnie dowiedział się, że stracił matkę. Boże! Ma pełne
prawo do załamania. I dobrze, że się pojawił, przynajmniej powie im, czy z domu
nic nie zginęło. Klara Keller zapewne wiedziałaby więcej, ale od wczoraj nie
odbiera telefonu. Gdzie może być? Bergman obrócił się plecami do dziewczyny
siedzącej w fotelu.
– Rolnik, niech pani spisze z Weroniką zeznanie i wypuści ją do domu –
poprosił podwładną. – A ja porozmawiam z panem Kellerem.
Kiedy wychodził z domu Julii na wilgotną i burą aurę przedpołudnia, pomyślał,
że są dni, w których w ogóle nie lubi swojej pracy. Na przykład dzisiaj.
Ale znów będzie lepiej, to pewne.
ROZDZIAŁ 23
Zniknęła szkatułka, w której Julia trzymała złotą bransoletkę z końca osiemnastego
wieku, wycenianą na dwieście pięćdziesiąt tysięcy koron, oraz kilka innych
bransoletek, broszek, pierścieni i kolczyków o mniejszej wartości. Michał Keller
był pewien, że matka trzymała je w dolnej szufladzie mebli w pokoju na parterze.
Szufladę zamykała, a klucz chowała w witrynie. Teraz sterczał z zamka szuflady.
Zatem intruz znalazł go lub wiedział, gdzie się znajduje.
– Czyli jednak morderstwo na tle rabunkowym? – bąknął Bergman ledwo
słyszalnie. Dziwiło go, że zniknęła biżuteria, ale cenne obrazy i antyki pozostały na
swoim miejscu. To może znaczyć, że sprawcą jest ignorant niepotrafiący odróżnić
arcydzieł od bezwartościowych szpargałów. Albo że mordercą nie kierowała rządza
kradzieży, a szkatułkę zabrał tylko po to, by ukryć prawdziwy motyw i zmylić
policję.
Bergman przeszedł z Michałem Kellerem po całym domu, ale syn Julii nie
zauważył, by brakowało czegoś oprócz szkatułki. Nie miał jednak stuprocentowej
pewności, ponieważ od dawna nie mieszkał z matką, a ostatnimi czasy nawet jej
nie odwiedzał, bo ma alergię na koty. Teraz również trzymał przy nosie chusteczkę
i wyjaśnił inspektorowi, że na wszelki wypadek przed przyjazdem na Krokusową
zażył dwie tabletki antyalergiczne.
– Czy możemy tu porozmawiać? – spytał Bergman. – Wystarczyłoby mi pięć-
dziesięć minut. Czy może woli pan wyjść na zewnątrz?
Michał wyjrzał na ogród. Niebo opadało coraz niżej. Mżyło.
– Możemy zostać tutaj – oświadczył apatycznie. – Najwyżej będę miał atak. To
już bez znaczenia.
Bergman podszedł do dużego stołu w pokoju na parterze, ale nie udało mu się
odsunąć krzesła. Było przywiązane do nóg stołu.
– To z powodu kotów – wyjaśnił mu Michał obojętnym głosem. – Mama
zawsze… – A potem się rozpłakał. Po raz trzeci w ciągu ostatnich trzydziestu
minut. Bergman wiele razy widział płaczących mężczyzn, ale nigdy nie wiedział,
jak się w takiej sytuacji zachować. Odsunął się o krok, czekał, aż syn ofiary trochę
się uspokoi i przyglądał się jego profilowi. Michał Keller miał piaskowe włosy,
orzechowe oczy i powszednią, trudną do zapamiętania twarz. Nosił konserwatywne
krótkie włosy, a z wizytą do matki przyjechał w szarym garniturze z dobrego
materiału, prawdopodobnie szytym na miarę. „Taki trochę suchar" – pomyślał
Bergman. Mimo to Michał wzbudzał w nim więcej sympatii niż Klara. Był
rozluźniony i pewny siebie w ten uspokajający sposób typowy dla ludzi
zadowolonych z własnego życia. Inspektor przypomniał sobie kompulsywne
zachowanie jego siostry. Jak to możliwe, że z rodzeństwa o tak podobnym
wyposażeniu genetycznym często wyrastają całkowicie odmienne istoty?
Michał się uspokoił, wytarł chusteczką oczy i skinął głową w stronę kuchni.
– Możemy usiąść tam.
Nie czekał na odpowiedź i z uniesioną brodą przeszedł obok białych konturów,
które pozostały na podłodze po ciele Julii. Wezwanie go do oględzin miejsca
zbrodni pół godziny po tym, jak dowiedział się, że stracił matkę, było okrutne. „Ale
śledztwo i przesadna empatia zazwyczaj nie idą w parze" – pomyślał Bergman.
Ktoś musiał sprawdzić, czy w domu niczego nie brakuje.
Opadł naprzeciw Michała przy małym stole z podrapanym, drewnianym
blatem, przy którym zapewne Julia zazwyczaj jadała swoje posiłki. Wzrok
inspektora padł na okruchy chleba, które prawdopodobnie zostawiła tu gospodyni.
Możliwe, że tego ostatniego ranka siedziała na tym samym krześle, co on teraz…
Przeciągle westchnął.
– Zatem mieszka pan we Francji? Skąd taki pomysł?
Młodzieniec wzruszył ramionami.
– To długa historia. Kiedy skończyłem osiemnaście lat, chciałem wyjechać
gdziekolwiek, byle tylko nie musieć mieszkać z rodzicami. – Uśmiechnął się. –
W Paryżu zaczynałem jako model. Potrafi pan to sobie wyobrazić?
Bergman wbił w niego puste spojrzenie.
– Szczerze mówiąc, nie potrafię – odpowiedział zgodnie z prawdą. Ten chłopak
nie wydawał się mu ani trochę ładny lub ciekawy wizualnie.
– Byłem szczuplejszy, miałem długie włosy… Nie narzekałem na nadmiar
zleceń, więc dorabiałem jako taksówkarz. Zaoszczędziłem trochę pieniędzy,
złapałem fuchę w studiu graficznym, popodglądałem, o co w tym chodzi
i założyłem z kumplem własny biznes. Robimy ulotki, wizytówki, kalendarze
reklamowe i tego typu bzdury.
– Interes się kręci?
Zaczerwione oczy rozjaśniły się.
– Da się wyżyć. Jestem swoim panem, to mi wystarcza.
Bergman wyczuł, że jego towarzysz się rozluźnił, więc szybko zmienił temat.
– Skąd pańska matka wzięła tak cenną rzecz jak ta bransoletka?
Nie wydawało się, żeby to pytanie zaskoczyło Michała. Obojętnie wzruszył
ramionami.
– O ile mi wiadomo, dziedziczyło się ją w rodzinie z matki na córkę, podobnie
jak pozostałą biżuterię z tej szkatułki.
Bergman skinął głową.
– Skąd pan wie, że ta bransoletka miała tak wysoką wartość?
– Matka zamówiła kiedyś wycenę. Zaczęła pisać o tych aukcjach antyków
i nagle zrozumiała, że to może być droga rzecz. Wie pan, tak właściwie nigdy ze
mną o tym nie rozmawiała. Kiedyś przez przypadek usłyszałem, jak rozmawia
z jakąś koleżanką o majątku. Ciągle mówiła o tej bransoletce. Chyba nawet ją
sfotografowała. Może natrafi pan gdzieś na te zdjęcia.
Bergman zapisał w notesie kilka uwag.
– Czy pańska matka miała nieprzyjaciół?
– Wiem tylko o moim ojcu.
– O pańskim ojcu? Czy może mi pan to wyjaśnić?
Młodzieniec znów wzruszył ramionami.
– Nie sądzę, żeby jej nienawidził, ale nie wyraża się o niej najlepiej. Wie pan,
ojciec to choleryk i trochę wariat. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że
podejrzewam go… Boże, to straszne… o morderstwo. Proszę mi pokazać
rozwiedzione małżeństwo utrzymujące ze sobą wzorowe kontakty. Według mnie to
normalne, że przy każdej okazji skaczą sobie do gardeł. Nie doszukiwałbym się
w tym żadnej patologii.
„W rzeczy samej" – pomyślał Bergman, ale oczywiście nie powiedział tego
głośno.
– Czy pan wie, że pańska matka wykupiła ubezpieczenie na życie, na podstawie
którego panu i pańskiej siostrze przypadnie do podziału milion koron?
Michał zbladł.
– No… Tak… Wiem. Klara wspomniała mi o tym kilka dni temu. Grzebała
w szufladach matki i natrafiła na umowę. Ale jeśli myśli pan, że ja… W żadnym…
– Zamilkł. – A na tych pieniądzach w ogóle mi nie zależy. Już mówiłem, że sam
potrafię zarobić na wszystko, czego potrzebuję.
Zamyślony Bergman skinął głową.
– Kiedy przyjechał pan do kraju?
– W niedzielę rano, ale zameldowałem się w hotelu, bo tu nie mógłbym spać
z powodu alergii. Dzwoniłem do mamy i… – Nagle twarz Michała zrobiła się
niemal przeźroczysta. – Pan mnie podejrzewa? Chyba nie myśli pan poważnie!
Nigdy bym jej nie skrzywdził!
– Nic takiego nie sugerowałem – odparł chłodno Bergman. – Co pan robił
w niedzielę około południa?
– Grałem w golfa z kolegą. Potwierdzi to. Chryste Panie! Jak pan może
podejrzewać mnie! Przecież widział pan moją reakcję, kiedy powiedzieliście mi, co
się stało.
– Zdziwiłby się pan, na jak doskonałe występy aktorskie stać niektórych
morderców – odparł Bergman.
Michał Keller nabrał powietrza.
– Ale ja…
– Nie powiedziałem, że pana podejrzewam, ale muszę sprawdzić alibi
wszystkich, którzy mają motyw. A pan jako spadkobierca go ma. Nie może pan
zaprzeczyć.
Mężczyzna przycisnął chustkę do ust, próbując zaczerpnąć powietrza jak karp
wyciągnięty z wody.
– Proszę lepiej już iść, bo zaraz zacznie mi się pan tu dusić – powiedział
Bergman. – Jeśli będę chciał z panem porozmawiać, zadzwonię do pana. Na kiedy
ma pan wykupiony bilet powrotny?
– Na piątek wieczór. Zostawiłem w Paryżu rodzinę, mam tam firmę, która nie
obejdzie się beze mnie zbyt długo. Z tym że teraz… – Bezradnie rozłożył ręce. –
Teraz wygląda na to, że w piątek do domu nie polecę, prawda?
Fotografie bransoletki zostały znalezione w zniszczonej kopercie. Leżały
w biblioteczce w poprzek na grzbietach kolekcjonerskiego wydania serii
encyklopedii. Sylwia Rolnik przyznała, że znalazła je tam już rano podczas
przeszukiwania osobistych rzeczy Julii, ale nie sądziła wówczas, że mogą być dla
śledztwa istotne. Uznała je za ilustracje do jednego z artykułów, nad którymi
pracowała Julia. Bergman natychmiast wysłał podwładną ze zdjęciami do biura,
żeby je zeskanowała i rozesłała e-mailem do wszystkich handlarzy i sprzedawców
antyków. Jeden z nich zadzwonił o godzinie szesnastej, akurat kiedy Bergman
wrócił w fatalnym nastroju z sekcji zwłok. Według patologa zgon nastąpił
w niedzielę tuż po południu, czyli chwilę po rozmowie Julii z koleżanką. Przyczyną
śmierci było uderzenie tępym przedmiotem, który przebił czaszkę. W żołądku Julii
znaleziono resztki gotowanego jajka, grzanki i czerwonego wina. „Dziwne
śniadanie" – pomyślał Bergman, odwiesił płaszcz na wieszak i przeczesał dłonią
mokre od deszczu włosy.
Założył ręce na piersi i czekał, aż Rolnik dokończy rozmowę. Z jej słów
zrozumiał, co się stało. Znalazły się kosztowności Julii. Czyżby wreszcie mogli
ruszyć z miejsca?
– Mają bransoletkę w komisie na Żiżkowie – oświadczyła triumfalnie Rolnik,
kiedy tylko odłożyła słuchawkę. – Wykupili ją dziś rano od faceta, który twierdził,
że w śmietniku przy lesie w Krczu znalazł reklamówkę z biżuterią. Niezła
bajeczka, prawda? Mają jego nazwisko i numer dowodu osobistego.
Zsunęła się z biurka Bergmana, na którym siedziała w czasie rozmowy
telefonicznej, i ściągnęła swój płaszcz z wieszaka. – Jadę tam. A co najlepsze… –
Odwróciła się w progu i przesunęła wzrok z Bergmana na Danesza. – Wiecie, ile
dali mu za wszystkie te rzeczy? Pięć tysięcy.
Zamknęła za sobą drzwi, ale po chwili otworzyła je gwałtownie.
– Szefie, i jeszcze coś. Obeszłam całą ulicę, a efekt jest taki sam jak
poprzednio. Wszyscy siedzieli w swoich domach, nikt niczego nie widział, nikt nic
nie wie. Z jednym wyjątkiem: w czasie morderstwa znów pojawił się przy
Krokusowej ten czerwony volkswagen. Tym razem młody kierowca jechał tak
szybko, że jeden emeryt podszedł do okna, by sprawdzić, kto urządza sobie pod
jego oknem wyścigi. Ciekawe, nie?
I zatrzasnęły się za nią drzwi.
Bergman w ogóle nie został dopuszczony do słowa. Usiadł za biurkiem,
podparł brodę dłońmi i zastanawiał się, czy Sylwia Rolnik nie zaczyna się tu trochę
za bardzo szarogęsić. Ostatnimi czasy była wręcz przesadnie przebojowa
i zadziorna, szczególnie jeśli w pobliżu pojawił się Adam Danesz. Bergmanowi po
raz pierwszy przyszło do głowy, że jej dziwne zachowanie może wynikać z czegoś
całkowicie innego niż rywalizacja. Czy Sylwia próbuje zaimponować Daneszowi?
Inspektor nie myślał o tym dłużej niż kilka sekund. Rozważania na temat życia
prywatnego innych ludzi uważał za karygodne marnowanie czasu i energii.
– Te kosztowności znalazły się podejrzanie szybko – rzucił do Danesza. –
Facet, który je sprzedał, raczej nie jest mordercą. Może naprawdę wygrzebał je ze
śmietnika. Ale przy odrobinie szczęścia znajdziemy na nich odciski palców osoby,
której szukamy.
– Dlaczego pan myśli, że to nie morderca je sprzedał?
– Musiałby być niespełna rozumu, żeby zdradzić się w tak głupi sposób. Ale
oczywiście taką możliwość też musimy brać pod uwagę. Spodziewałbym się, że
raczej spróbuje pozbyć się tych rzeczy na czarnym rynku. Może się wystraszył i po
prostu je wyrzucił.
Danesz znów karmił gołębie. Odszedł od okna i z błogą miną obserwował, jak
jego pierzaści ulubieńcy stukają dziobami w parapet.
– Tego czerwonego volkswagena już sprawdziłem – powiedział, nie patrząc
nawet na Bergmana. – Należy do jakiejś kobiety z Krcza. Już z nią rozmawiałem.
Podobno auto często pożycza od niej syn i jeździ sobie nim po Pradze.
Bergman uniósł brwi.
– Jeździ sobie?
– Dokładnie. Był akurat w domu, rozmawiałem z nim. Twierdzi, że jest fanem
motoryzacji i że jeździ po mieście bez celu, dla zabawy. „Wypalam benzynę", tak
to ujął. Ulicy Krokusowej nie zna, a jeśli tam był, to niecelowo. Powiedziałem mu,
że widziano go tam przynajmniej trzy razy, a on odparł, że nie musi przecież
pamiętać nazw wszystkich ulic, po których jeździ. – Danesz wzruszył ramionami. –
Chyba powinniśmy trochę go prześwietlić, prawda, szefie?
– Pan powinien. – Bergman wziął tak głęboki oddech, że zabolały go płuca.
Zmęczenie znów leżało mu na ramionach jak ciężki, wygrzany koc. Najchętniej
wsiadłby do dżipa i pojechał w Kozie Góry, lecz na leniuchowanie przy kominku
będzie musiał jeszcze poczekać.
– Chodźmy na piwo, Danesz. Muszę z kimś pogadać. – Gdy zauważył, że jego
podwładny się waha, dodał poważnie: – Powiem panu, co myślę o tych dwóch
morderstwach na Babie.
Z lokalu U Króla Jerzego owionął ich już w progu smród dymu papierosowego
i piwnej piany. Duży, metalowy wiatrak pod sufitem leniwie kroił gęste powietrze,
a na wpół zaciągnięte żaluzje wpuszczały do środka tylko wąskie smugi dziennego
światła. Stoły stałych klientów w pobliżu baru były zajęte. Bergman minął je
obojętnie i ruszył do ciemnego kąta za filarem, gdzie zazwyczaj siadywał na
narożnej ławie. Lubił knajpę U Króla Jerzego i wszystkie podobne do niej speluny,
które nie udają niczego, czym nie są. Knajpy z drewnianymi stołami bez obrusów,
okopconymi ścianami, rozchybotanymi krzesłami i podłogą ze skrzypiących desek.
W lokalu nie grała żadna muzyka, a jedynym dźwiękowym tłem były głośne debaty
stałych bywalców. Już to samo w sobie stanowiło dla Bergmana powód do radości.
Nie przepadał za rykami dziennikarzy radiowych i dudniącą muzyką, które
w ostatnim czasie rozlegały się w większości praskich restauracji.
Kelner znał już Bergmana i Danesza, więc bez pytania przyniósł im dwa
zroszone kufle.
Bergman opróżnił swój jednym haustem.
Danesz się zaśmiał.
– Widzę, że otworzył pan dziś śluzę!
– Niech pan nie gada, tylko pije. – Bergman uniesionym palcem przywołał
kelnera i podał mu pusty kufel. – Jeszcze jedno. – Piwo przyjemnie schłodziło mu
przełyk i rozgrzało wnętrzności. Krew zaczęła krążyć w żyłach nieco żwawiej
i radośniej, a to było dokładnie to, czego inspektor potrzebował. Z wyrzutami
sumienia pomyślał, że ten sam efekt przyniósłby mu szybki spacer lub pół godziny
uprawiania jakiegoś sportu, ale na widok puszystej, białej piany odgonił od siebie
te pomysły.
– No, proszę mówić – ponaglił go zniecierpliwiony Danesz. – Według mnie nie
mamy na razie niczego. W dzisiejszej „Błyskawicy" pisali, że na Babie grasuje
maniak, a policja jest bezradna. Podobno poinformowało ich o tym anonimowe
źródło z policji kryminalnej.
– Pan czyta „Błyskawicę"? – Bergman bawił się tekturową podstawką
z powyginanymi rogami. – Pan nie wie, jak te bulwarowe gryzipióry zmyślają?
Niedawno opublikowali rozmowę ze mną, choć nie zadali mi ani jednego pytania,
a kiedy zadzwoniłem tam i powiedziałem, że żadnego wywiadu nie udzielałem,
wyśmiali mnie. Powiedzieli, że nigdzie tam nie jest napisane, że wywiad jest
autoryzowany, więc to nie musiały być dokładnie moje słowa i nie mam podstaw
do skargi. W sądzie bym przegrał. Kropka.
– A naprawdę by pan przegrał?
Bergman wzruszył ramionami.
– Trudno powiedzieć. Nie sprawdzałem. Czasem łatwiej jest problemy
ignorować, niż rozwiązywać. – Długim haustem skończył drugie piwo. – A skoro
już o tym mowa, wcale nie jesteśmy bezradni. Mamy skradzione kosztowności.
Zdejmiemy z nich odciski palców, sprawdzimy je i zobaczymy. Na pewno jest to
krok do przodu.
– Ale ma pan jeszcze inny pomysł – odparł Danesz.
– Dokładnie. Niech pan myśli razem ze mną. W lasku miejskim na Babie
została zamordowana młoda kobieta. Tydzień później taki sam los spotkał jednego
z ważnych świadków. Nie chce mi się wierzyć, że to przypadek. Oba morderstwa
są ze sobą powiązane, tego jestem pewien. Tylko w jaki sposób? Jeśli Julia Keller
nas nie okłamała, te dwie kobiety się nie znały. – Zamilkł. – Ciekawi mnie pańska
opinia, Adamie. Kogo pan podejrzewa?
– Faceta w czarnym audi, tego reżysera – odpowiedział Danesz po chwili
wahania. – W czasie pierwszego morderstwa przebywał na Babie, a druga ofiara
była jego kochanką.
– Ma pan rację. Na wieczór, gdy popełniono pierwsze morderstwo, ma alibi, ale
dziurawe. Jeden dość znany kolekcjoner sztuki potwierdził mi, że Sebastian Zając
spędził u niego wieczór i rozstali się dopiero wpół do jedenastej. Potem reżyser
pojechał na ulicę Krokusową. Sąsiadka widziała, jak wchodzi do domu Julii. Zanim
poszedł do Julii, teoretycznie zdążyłby zabić Norę Mach, ale czy przychodzi panu
do głowy jakiś powód, dla którego mógłby to zrobić?
– Nie – przyznał Danesz.
– Mnie też nie. – Bergman poprosił kelnera gestem o trzecie piwo. – Ale i tak
się mu przyjrzymy. Jednak mnie przyszła do głowy jeszcze jedna teoria.
– Mnie też. Pierwsze morderstwo popełnił przypadkowy sprawca,
prawdopodobnie sadysta. Pamięta pan mordercę spartakiadowego z lat
osiemdziesiątych? A Julię Keller sprzątnęła jej córka, bo chciała dostać spadek.
Gdzie ona się tak w ogóle podziewa? Dlaczego nie odbiera telefonów? Myślę, że
się ukrywa, bo ma coś na sumieniu.
Bergman się uśmiechnął.
– Wszystko możliwe. Ale teraz niech mnie pan posłucha. Znalazłem jeden
łącznik między oboma morderstwami. Nie posiadam żadnego dowodu na to, że
stało się to, co myślę. Opieram się jedynie na prostej dedukcji. – Popukał się
palcem w czoło. – Nora Mach była uderzająco podobna do córki Julii Keller. Duży
biust, podobna fryzura. Wyszła z domu Julii. Morderca mógł w ciemności uznać, że
to Klara Keller, prawda?
– Bez wątpienia. Tylko nie wiem, kto…
– Niech pan poczeka. Julia Keller była w siedemdziesiątym piątym we Francji
z wizytą u koleżanki. Trochę romansowała tam z jej mężem, pojechali razem na
wycieczkę i zamiast pilnować na skalistym brzegu dziecka, zajmowali się sobą.
– Dziecko spadło i się utopiło – dokończył Danesz.
– Dokładnie tak. Widzę, że słuchał pan uważnie. – Bergman znów się
uśmiechnął. – Ten Francuz, Jacques Lapin, ojciec tego dziecka, zmarł jakieś dwa
tygodnie temu. Mamy jego klepsydrę. Wciąż nic nie przychodzi panu do głowy?
– Skoro umarł, to nie mógł zabić Nory ani Julii – odparł ponuro Adam Danesz.
– To prawda, nie mógł. – Inspektor zrobił pauzę. – Ale jego żona, czy raczej
wdowa po nim, mogła. Miała motyw.
Danesz wbił w niego martwe spojrzenie.
– Poważnie?
– Poważnie.
– Ma pan na myśli to dziecko, które zginęło? Czy to nie jest trochę… ehm…
głupie, szefie? Przecież utopiło się trzydzieści jeden lat temu. Gdyby ta
przyjaciółka chciała się zemścić, zrobiłaby to od razu. I w ogóle…
– Niech pan pomyśli, Adamie. Kamila Lapin, przynajmniej podejrzewam, że
właśnie tak nazywa się ta kobieta, mogła przez całe trzydzieści jeden lat nie
wiedzieć, jak doszło do tego wypadku. Nie miała pojęcia, że jej mąż próbował
uwieść Julię i że podczas wycieczki bardziej zajmowali się sobą niż dzieckiem. Już
pan rozumie? On mógł dopiero przed śmiercią wyjawić, co się stało. Wyspowiadać
się ze swoich grzechów.
– A ona przyjechała do Czech, żeby zabić dziecko Julii, czy raczej kobietę,
którą uznała za dziecko Julii. A potem też Julię? Naprawdę pan w to wierzy?
– Nie twierdzę, że w to wierzę. Po prostu taka możliwość przyszła mi do głowy.
My, mężczyźni, nie potrafimy sobie wyobrazić, jak cierpi kobieta, która straciła
czteroletnią córkę. – Bergman odsunął od siebie kufel z kilkoma centymetrami
złotawego płynu. Kiedy tylko wypowiedział ten pomysł na głos, zaczął poważnie
wątpić w jego prawdopodobieństwo. – Nie będę już pić. Muszę wytrzeźwieć,
zanim pojadę wieczorem do domu… Jak mówiłem, Adamie, nie mam dowodów.
Przyznaję, że ta teoria jest dość szalona. Ale skoro już pojawiła się w mojej głowie,
nie pozostaje nic innego, jak tylko ją sprawdzić. – Pochylił się i poklepał Danesza
po ramieniu. – Zostawię to panu. Proszę sprawdzić, czy Kamila Lapin przypadkiem
nie przyleciała do Pragi między pogrzebem swojego męża a pierwszym
morderstwem. Oczywiście mogła przyjechać autem, ale tego sprawdzić nie
możemy… Zatem jeśli nie pojawi się na listach pasażerów, proszę sprawdzić, czy
opuściła wyspę Belle-Île w Bretanii, podam panu dokładny adres.
– Ja myślę, że tę dziewczynę w lasku załatwił facet. Uduszenie kogoś to nie
żarty. Do tego potrzeba siły.
Bergman pokręcił głową.
– Istnieje wiele silnych kobiet. Uświadomiłem to sobie, kiedy odwiedziłem
dziewczynę, którą Klara Keller podejrzewa o wysyłanie SMS-ów z pogróżkami.
Jest masażystką. Ma takie bicepsy – dodał inspektor i zakreślił dłonią duży łuk nad
własnym ramieniem. – Podczas rozmowy z nią pojąłem, że o morderstwo w lasku
nie możemy a priori podejrzewać tylko mężczyzn.
Danesz miał sceptyczną minę.
– Jak pan uważa. Spróbuję znaleźć Kamilę Lapin, ale najpierw pojadę
przesłuchać tego chłopaka od czerwonego volkswagena.
– Proszę samemu ustalić kolejność. Najważniejsze, żeby oba zadania zostały
wypełnione jutro. – Bergman wstał, włożył płaszcz, a idąc w stronę baru, odwrócił
się jeszcze do podwładnego. – Czyja kolej na płacenie? Moja? Nie wydaje się
panu, że płacę dziwnie często?
Półmrok gęstniał, a kąty pokoju już pochłaniała ciemność, ale Weronika nie
włączyła światła. Siedziała w fotelu z kolanami przyciągniętymi do piersi i patrzyła
na przeciwległą ścianę. Od śmierci Julii nie potrafiła skupić się na czytaniu gazet
ani na nauce. Kiedy włączała muzykę, miała wrażenie, że czaszka rozpada się jej
na dziesiątki kawałków jak szklany przycisk do papieru, który ostatnio w ataku
furii stłukła matka. Męczyło ją, że wie o morderstwie sąsiadki więcej, niż mogłaby
komukolwiek powiedzieć. Gdyby tak mogła porozmawiać z Dawidem! Ale jeśli
spróbowałaby się z nim skontaktować, ściągnęłaby na niego niebezpieczeństwo.
Jest zamieszana już w dwa morderstwa, więc policja może ją śledzić albo
podsłuchiwać jej telefon… Weronika wiedziała z seriali, że obie możliwości są
prawdopodobne.
A potem to usłyszała. Huk pękniętej rury wydechowej, który rozpoznałaby
wśród setek innych. On? Ryzykuje spotkanie z policją, żeby zatrzymać się przed jej
domem i popatrzeć w jej okno? Cieszyło ją to, ale jednocześnie pod żebrami dał
o sobie znać strach.
Wstała z fotela, powoli podeszła do zaciągniętej koronkowej firanki, bardzo
uważając, by jej nie dotknąć. Wiedziała, że Dawid nie wysiądzie i nie zadzwoni do
drzwi, podobnie jak ona nie zejdzie na dół i nie pomacha do niego. Już raz tak
przyjechał – tuż przed tym, jak w domu Julii zaczęło roić się od policjantów.
Zatrzymał się na środku ulicy, zostawił włączony silnik i patrzyli z Weroniką na
siebie, on z łokciami opartymi o kierownicę, ona sama w pokoju, schowana za
firanką, dobre pół metra od okna. „Ale tak nie możemy żyć wiecznie" – pomyślała
Weronika. To nie jest prawdziwy związek, prawdziwa miłość. Niech lepiej Dawid
tu nie przyjeżdża, skoro i tak nie możemy być razem.
Tym razem również zatrzymał się przed furtką willi, wyłączył światła, ale silnik
zostawił włączony. W ciemności Weronika nie widziała wnętrza kabiny, mogła
tylko podejrzewać, że kierowca pochylił się nad kierownicą i patrzy w jej stronę.
Chciałaby zadać mu tyle pytań i zwierzyć się z tylu spraw… Na przykład
wygarnęłaby mu, że wciąż tak trochę podejrzewa go o zabicie Julii. I czy
przypadkiem nie załatwił też tej dziewczyny w lasku? Przecież był tamtej nocy
przy Krokusowej, a Weronika nie mogła do niego wyjść… Tak, to wszystko by mu
powiedziała. Chciałaby zobaczyć jego minę, przede wszystkim oczy, z których
potrafiłaby wyczytać prawdę. Wszystko byłoby lepsze niż strach, żal i podejrzenia,
z którymi od kilku dni była sama.
„To serio beznadziejna sytuacja" – pomyślała i odsunęła się od firanki. „Jeśli
porozmawiam z Dawidem, zaszkodzę mu. A dopóki milczę, robię krzywdę
sobie…" Najchętniej wybiegłaby na ulicę i wykrzyczała tam wszystkie
wątpliwości, ale krzywdzenie siebie wydawało się jej dużo łatwiejsze, ponieważ
odbywało się po kryjomu i nie towarzyszyły temu żadne kłótnie. Stała więc bez
ruchu i czekała, aż Dawid odjedzie.
Wreszcie okrągłe przednie reflektory volkswagena rozkroiły ciemność, wóz
gwałtownie ruszył i pomknął z hukiem ku głównej ulicy.
ROZDZIAŁ 24
Pomimo iż paliła w domku od trzech dni, ze wszystkich kątów ciągnął wilgotny
chłód. O świcie Klara obudziła się z zimna i już nie usnęła. Teraz leżała pod
kocem, skulona w pozycji embrionalnej, patrzyła, jak słońce głaszcze zaparowane
szyby starych okien i było jej… dobrze. Po raz pierwszy od kilku lat czuła
stosunkowy spokój i pogodzenie ze sobą i z otaczającym ją światem. A przecież
kiedy w niedzielę uciekła tu od matki, dusiła się z wściekłości, przerażenia
i beznadziei. Wydawała się sobie nieporadna i niepotrzebna. Teraz wszystko się
zmieniło. Czy ten cud został wywołany przez samotny pobyt w domku leśnym?
Jeśli tak, lekarze powinni przepisywać taką terapię zamiast leków
antydepresyjnych.
Minęło wpół do dziesiątej. Powinna rozpalić w piecu i zrobić coś do jedzenia.
Zsunęła z siebie koc, na flanelową koszulę narzuciła futrzaną kamizelkę, włożyła
do pieca zmiętą gazetę, drzazgi z sosnowego drewna, a na końcu kilka grubszych
polan. Po raz pierwszy w życiu była tu sama. Przedtem paleniem w piecu zawsze
zajmowali się mężczyźni: ojciec, brat, Piotr. Lecz teraz wszystkie czynności
wydawały się jej całkiem oczywiste. Bez problemów porąbała drewno, ogień
zapłonął przy pierwszej próbie, a z pieca w ogóle się nie dymiło.
„Jestem samodzielna" – pomyślała triumfalnie Klara. „Nie potrzebuję nikogo.
A już na pewno nie Piotra, jego w ogóle mi nie brakuje". Tęskniła za nim dokładnie
dwa dni. Potem uświadomiła sobie, że bez niego jest dużo spokojniejsza,
zrównoważona. Dlaczego nie widziała tego wcześniej?
Umyła sobie twarz zimną wodą, zrobiła mocną herbatę i posmarowała kromkę
chleba masłem. Żyje tu skromnie, więc pieniądze, które przywiozła, powinny
wystarczyć jej na tydzień, może nawet na dziesięć dni. A potem? Pewnie wróci do
matki i zacznie szukać pracy. Dziś w nocy przyszedł jej do głowy pomysł, który
ukazał przyszłość w pozytywnych barwach. Spróbuje rozkręcić swój biznes.
Wynajmie instruktorów sportowych i otworzy w jakiejś szkole podstawowej kursy
gier drużynowych dla dzieci. Nie będzie potrzebować prawie żadnego kapitału
początkowego, a ponadto lubi sport, więc dlaczego miałaby nie spróbować się
z niego utrzymywać? Jeśli kursy będą opłacalne, szybko spłaci długi. Mogłaby też
zrobić maturę i złożyć dokumenty na akademię wychowania fizycznego…
Posmarowała jeszcze jedną kromkę, przysunęła krzesło do pieca i żuła
zadowolona. Sosnowe drewno cicho strzelało, a stęchlizna starego domu mieszała
się ze słodko-gorzkim zapachem żywicy. Wahadło sfatygowanego zegara przy
drzwiach odmierzało czas jakby wolniej niż sekundnik nowoczesnych zegarków.
Klara zamknęła oczy. Tik… tak. I nagle uświadomiła sobie, że właśnie tego
potrzebowała, żeby pogodzić się ze sobą. Nie zakupów o północy na stacjach
benzynowych i drogich biletów do luksusowych lóż w multikinie. Przy Piotrze
skupiła się tylko na pieniądzach i uwierzyła, że bez nich nie może być szczęśliwa.
Właściwie matka bardzo jej pomogła, gdy wyrzuciła Piotra z domu.
Klara dołożyła do pieca, a żar z otwartych drzwiczek oblizał jej twarz. Plan
dotyczący pracy i studiów podobał się jej coraz bardziej. Zaczęła nawet z radością
myśleć o powrocie do Pragi. W pierwszej kolejności pogodzi się z matką. Potem
uzgodni z bankami harmonogram spłat, żeby przestały bombardować ją pismami
i upomnieniami. Wszystko znów będzie dobrze.
Nerwy wywołane morderstwem w lasku miejskim również dawno ją opuściły.
Klara przestała dostawać SMS-y z pogróżkami i nagle wydało się jej absurdalne, że
pozwoliła się tak głupio zastraszyć. Ktoś zamordował kobietę, która była podobna
do niej. I co z tego? To na pewno był tylko przypadek. Chociaż inspektor Bergman
najwyraźniej ma na ten temat inne zdanie, bo od poniedziałku kilka razy dzwonił
do niej na komórkę, ale Klara nie odbierała. Dostała od niego nawet SMS-a
z prośbą o pilny kontakt. Nie zareagowała. Uciekła tu przed całym światem, więc
dlaczego miałaby pozwolić wciągnąć się z powrotem za pośrednictwem tego
przeklętego małego urządzonka.
Znów zaczęło dzwonić, jakby potrafiło czytać jej w myślach i chciało ją
zdenerwować. Brzęcząca melodia brzmiała w cichym pomieszczeniu odpustowo
i ordynarnie. Klara się skrzywiła. Właściwie dlaczego wybrała sobie taki ohydny
dzwonek?
Niechętnie wstała od stołu i podeszła do telefonu. Oczywiście, znów Bergman.
Czego od niej chce, na Boga? Zrozumiała, że dopóki z nim nie porozmawia, nie da
jej spokoju.
– Keller.
– No wreszcie! Gdzie się pani podziewa?
„A co panu do tego?" – odburknęłaby najchętniej, ale ograniczyła się do
podrażnionego westchnienia.
– Wyjechałam do domku letniskowego.
– Sama?
– Tak.
– Kiedy?
– W niedzielę rano.
– O której godzinie?
„Po co ten cholerny policjant chce to wiedzieć?"
– Wcześnie. Autobusem o siódmej trzydzieści.
– Czy ktoś może to potwierdzić?
„Co to ma znaczyć?" – Klara zaczynała się denerwować.
– Nie wiem… Może mógłby mnie pamiętać kierowca. Jechałam do Liberca,
a potem z Liberca do Cvikova. Resztę trasy pokonałam autostopem.
– Dlaczego nie odbierała pani telefonu? – spytał chłodno. Postanowiła, że tym
razem będzie szczera.
– Nie miałam ochoty. Musiałam pobyć sama.
– Dlaczego?
Pomyślała, że Bergman wypytuje ją jak trzyletnie dziecko: dlaczego, dlaczego,
dlaczego. „Nic ci do tego" – odpowiedziała w myślach.
– Czułam się fatalnie. Oszczędzę panu pracy i od razu wyjaśnię dlaczego –
dodała kąśliwie. – W sobotę zostawił mnie chłopak. Musiałam trochę dojść do
siebie.
Ku jej zaskoczeniu inspektor się nie obraził. Kiedy się odezwał, jego głos był
trochę miększy niż na początku rozmowy.
– Obawiam się, że będzie pani musiała jak najszybciej wrócić do Pragi.
– A ja się obawiam, że to niemożliwe. Chcę tu zostać jeszcze przynajmniej
tydzień. Proszę posłuchać, inspektorze, przecież ja nie jestem o nic podejrzana. Nie
może mnie pan zmusić, żebym siedziała w domu na tyłku i przez cały czas była do
pańskiej dyspozycji.
Odkaszlnął.
– Radziłbym pani usiąść. Mam dla pani złą wiadomość.
Przeraził ją grobowy głos, jakim to powiedział. Mimowolnie cofnęła się,
dotknęła krawędzią ręki gorącego pieca i syknęła z bólu.
– Co się stało? – spytał od razu. – Czy wszystko w porządku?
– Tylko oparzyłam się o piec. Jaką złą wiadomość pan dla mnie ma? –
W pierwszej chwili pomyślała, że na pewno chodzi o Piotra. Miał wypadek
w aucie, które mu kupiła i którym bez najmniejszego wahania odjechał, gdy ją
rzucił. Przyciągnęła drewniane krzesło z malowanym oparciem i przycupnęła na
jego skraju.
– Czy mojemu chłopakowi coś się stało? To znaczy: byłemu chłopakowi.
– Chodzi o pani matkę. Znalazłem ją w poniedziałek w domu bez oznak życia.
Została zamordowana.
– Zamordowana?
– Bardzo mi przykro. – Zamilkł, jakby spodziewał się, że Klara jakoś zareaguje,
ale ona również milczała. – Teraz z pewnością pani rozumie, że musi pani pilnie
wrócić do domu. Jeśli by tak pani nie uczyniła, musielibyśmy wydać nakaz
doprowadzenia pani na przesłuchanie.
– Na przesłuchanie?
Nagle była zdolna jedynie powtarzać ostatnie słowa wypowiedzi inspektora.
Pomimo iż za jej plecami stał rozgrzany piec, zrobiło się jej strasznie zimno.
W rękach i palcach u nóg poczuła mrowienie, a w piersiach paliło ją, jakby cała
krew spłynęła jej do serca. „Może naprawdę tam spłynęła" – pomyślała, a zaraz
potem zdziwiła się, jakie bzdury zaprzątają jej myśli w tej strasznej sytuacji.
– Czy pani tam jeszcze jest? Słyszy mnie pani? Mamy już podejrzanego –
oświadczył jej Bergman. – Czy pani przyjedzie?
– Nie – odparła, nie zastanawiając się nad tym, co mówi.
– Pani Klaro, rozumiem, że to dla pani…
Odsunęła telefon od ucha i rozłączyła się. Gdyby tak jednym przyciskiem
mogła odciąć się od rzeczywistości i wyłączyć ją jak ten telefon! Siedziała
w bezruchu i suchymi oczami wodziła po ścianach pokoju, pobielonych wapnem.
Wydawało się jej, że straciła panowanie nad swoim ciałem i że już nigdy nie będzie
mogła ruszyć się z miejsca.
Trwało prawie godzinę, zanim wreszcie się rozpłakała.
„Mamy podejrzanego" – powiedział Bergman Klarze przez telefon i to nie był blef.
Naprawdę go mieli. Odciski palców na antycznych kosztownościach Julii należały
do dziewiętnastoletniego Dawida Minksa, który – jak na swój wiek – miał dość
bogatą kartotekę policyjną. Półtora roku temu siedział krótko w areszcie z powodu
podejrzenia o udział w przestępczości zorganizowanej. Utrzymywał wtedy
kontakty z kilkoma starszymi mężczyznami, którzy „zatrudniali" złodziei
mieszkaniowych, odbierali od nich łup i sprzedawali go. Dawid Minks trafił do
aresztu, ale nie udało się udowodnić, że naprawdę dokonał czynów karalnych.
Zamiast wyciągnąć wnioski z pobytu za kratkami, kilka tygodni później ukradł
sprzed sklepu rower górski, ale nie zrobił tego zbyt dobrze i został złapany
następnego dnia. Wyszedł z tego z warunkowym i od tego czasu niczego nie
przeskrobał.
Tyle że teraz okazało się, że Dawid Minks i młodzieniec jeżdżący po Pradze
w czerwonym volkswagenie z trójogonową diablicą na tylnej szybie to jedna i ta
sama osoba.
– W takim razie mogę sobie odpuścić sprawdzanie tej Francuzki – oświadczył
z zadowoleniem Danesz, kiedy przeczytał wyniki daktyloskopii. – Ten chłopak był
na Krokusowej w czasie popełnienia obu morderstw. Według mnie wszystko jasne,
szefie.
– Nie byłbym tego taki pewien.
Bergman stał w swoim ulubionym miejscu przy oknie, obserwując auta
i przechodniów. W przestrzeni między domami widział nawet fragment linii
kolejowej. Tam lubił patrzeć najbardziej, szczególnie o świcie i o zmroku, kiedy
pociągi zmieniały się w rzędy jasnych okien. W dzieciństwie kolej kojarzyła mu się
z ucieczką i trochę tak pozostało do dzisiaj. Lecz lata pracy w wydziale
kryminalnym odcisnęły na inspektorze piętno, więc gdy teraz patrzył na jadący
skład, zastanawiał się, ilu w nim siedzi niezłapanych przestępców? Ilu morderców
i ich przyszłych ofiar?
Wiedział, że dopóki nie ma dowodów, nie może skupić się na jednym
podejrzanym i przykleić mu w duchu naklejki „winny". Jeśli jego czujność by
osłabła, mógłby przeoczyć ślady prowadzące do prawdziwego sprawcy. Wizja
pozostawienia mordercy na wolności i posłania za kratki niewinnego człowieka
przerażała Bergmana nawet w snach.
– Ten chłopak nie miał żadnego motywu do zabicia Nory Mach – stwierdził
ponuro, wsunął ręce do kieszeni i odwrócił się od okna. – Ani w miejscu
popełnienia pierwszego, ani drugiego morderstwa nie znaleźliśmy jego odcisków
palców. Oczywiście mógł mieć rękawiczki, nie jest przecież żółtodziobem. Ale co
z pinezką, którą ktoś wrzucił Julii Keller do kawy? Można by ją zakwalifikować
jako próbę dokonania jedynie uszczerbku na zdrowiu, ale o ile mi wiadomo,
Dawida tam wtedy nie było. I jeszcze jedno: na miejscu zbrodni zostały znalezione
ślady obuwia sportowego o numerze czterdzieści dwa. W kartotece wyczytałem, że
Dawid nosi czterdzieści cztery. Te ślady mógł tam zostawić ktoś inny, nie
morderca, może na przykład gość, ale… – Na kilka sekund umilkł i zamyślił się. –
Po przesłuchaniu tego chłopaka będziemy mądrzejsi. Adamie, proszę, wezwij go
do nas. Tę dziewczynę, Weronikę Truskawkę, też.
– A ją dlaczego?
– Kiedy Rolnik widziała tego volkswagena przy ulicy Krokusowej, stał przed
domem numer dwadzieścia trzy, a tam mieszka ta dziewczyna. Podejrzewam, że
ona wie więcej, niż nam powiedziała.
Danesz spojrzał na zegarek.
– Kiedy chce pan z nimi porozmawiać? Ta dziewczyna pewnie jest teraz
w szkole.
– Niech pan spróbuje ściągnąć ich tu dziś po południu. – Bergman znów obrócił
się do okna, zdążył jeszcze zobaczyć długi pociąg pośpieszny jadący z centrum,
i dodał: – A ta Francuzka i jej ewentualne wyjazdy wciąż mnie interesują. Proszę
pamiętać, że jeszcze niczego nikomu nie udowodniliśmy. Po obiedzie chcę mieć na
biurku informację, czego udało się panu dowiedzieć.
Skromne wyposażenie małego pokoju przesłuchań nie wywołało u Dawida Minska
lęku, towarzyszącego w tym pomieszczeniu większości ludzi. Rozsiadł się
wygodnie na krześle przykręconym do podłogi, przełożył gumę do żucia z jednej
strony ust na drugą i spojrzał Bergmanowi prosto w oczy, jakby chciał dać mu do
zrozumienia, że się go nie boi. „Nie jest tu po raz pierwszy" – przypomniał sobie
Bergman. „Już wie, co go czeka". Zanim zawołał Dawida Minksa do środka, kazał
mu chwilę posiedzieć w poczekalni, wyposażonej tylko w wieszak, kilka krzeseł
i stolik konferencyjny. Bergman mógł obserwować czekające osoby przez lustro
weneckie i tym razem skorzystał z tej możliwości. Niektórzy ludzie przed
przesłuchaniem krążą od ściany do ściany, inni obgryzają paznokcie, potupują
niecierpliwie lub powtarzają sobie na głos to, co chcą powiedzieć policjantom, ale
Dawid Minks siedział bez ruchu, przyglądał się nielicznym meblom i nie okazywał
najmniejszych oznak strachu. Czasopisma ułożone na stoliku pozostały nietknięte,
ale to nie było nic dziwnego. Ludziom przed przesłuchaniem rzadko chce się
czytać.
– Chyba pan wie, dlaczego pana tu wezwałem – zaczął Bergman, kiedy tylko
sprawdził tożsamość młodzieńca i załatwił wszystkie pozostałe formalności.
– Nie mam pojęcia. – Guma wędrowała z jednej strony na drugą. –
Przejechałem gdzieś na czerwonym świetle?
Bergman pokręcił głową.
– Ciekawi mnie, gdzie pan był w niedzielę około południa.
– Pewnie jeździłem autem po Pradze. Ale pytał mnie już o to przez telefon
pański kolega. Dlaczego muszę to mówić jeszcze panu?
– Czy jeździł pan po ulicy Krokusowej na Babie?
Chłopak nieznacznie poczerwieniał.
– Może tak, a może nie. Nie znam takiej ulicy. Jeśli tam byłem, to nawet o tym
nie wiem. O co panu chodzi? Niczego nie zrobiłem.
Bergman położył przed nim zdjęcie bransoletki Julii.
– Czy widział pan kiedyś ten przedmiot?
Dawid przestał żuć gumę.
– N-nie. Nie widziałem.
– Jak mi pan wyjaśni, że znalazły się na nim pańskie odciski palców?
Twarz Dawida zmieniła kolor jak skóra kameleona. Teraz była gipsowo biała.
– A… Już sobie przypominam… Znalazłem na ulicy reklamówkę z jakąś
biżuterią. Przejrzałem ją, ale nic mi się nie spodobało, więc wyrzuciłem ją do
śmieci.
– W Krczu? – spytał Bergman. Już wiedział, że mężczyzna, który znalazł
kosztowności w śmietniku w Krczu i sprzedał je, to praski bezdomny o ksywce
Transformator. Na czas morderstwa Julii miał niepodważalne alibi: siedział w barze
Nadzieja nad zupą. Z pięciu tysięcy koron, które dostał za biżuterię, niewiele mu
zostało, bo zaprosił kolegów na popijawę na dworzec główny, a to, czego nie
wydał, rozdał w stanie upojenia alkoholowego.
– Tak, w Krczu. – Chłopak zaczął się kręcić na niewygodnym krześle. Było
mocno przykręcone do podłogi, żeby przesłuchiwany nie mógł zaatakować nim
przesłuchującego. – I co z tego?
Bergman wzruszył ramionami i spojrzał Dawidowi w oczy.
– Te przedmioty należały do kobiety, która mieszkała przy ulicy Krokusowej,
numer dwadzieścia pięć. Ta kobieta, Julia Keller, została w niedzielę po południu
zamordowana. Mamy świadka, który widział w tym czasie w pobliżu miejsca
zbrodni pańskie auto. Dlatego podejrzewam, że nie znalazł pan tych kosztowności
w Krczu, tylko porzucił je pan tam po morderstwie. Nie było to zbyt mądre,
ponieważ wkrótce wyciągnął je stamtąd bezdomny i zaniósł je do komisu. – Zrobił
pauzę, wstał i nachylił się do chłopaka nad stołem. – Nie wygląda to dla pana zbyt
dobrze, panie Minks. Nie wolałby pan jednak powiedzieć mi prawdy na temat tego,
co robił pan w niedzielę?
Chłopak zaczął oddychać przez usta jak zganiany pies.
– Przecież już powiedziałem – wydusił z siebie.
– Od Weroniki Truskawki mam inne informacje – burknął Bergman. Był to
strzał na ślepo, bo Weronika Truskawka wprawdzie siedziała z Daneszem w jego
biurze, ale na razie nie pisnęła ani słowa. Twierdziła, że nie spotyka się z Dawidem
Minksem i że o morderstwie sąsiadki nie wie nic ponadto, co już zeznała. Ale
wyglądała na śmiertelnie przerażoną. Dlatego Bergman zdecydował się na prosty
trik: jeśli chłopak nie zna Weroniki, zrobi zdziwioną minę lub zapyta: od kogo? Ale
jeśli ją zna…
– Co za krowa! – wybuchnął Dawid Minks. – Co za głupia krowa! –
Natychmiast umilkł i rzucił Bergmanowi przerażone spojrzenie, lecz było już za
późno.
– Weronika właśnie rozmawia z moim kolegą w sąsiednim pokoju –
kontynuował Bergman, starając się ukryć triumfalny uśmiech. – Jeśli mi pan nie
wierzy, mogę tam pana zaprowadzić. Proszę się dobrze zastanowić, czy wciąż chce
mnie pan okłamywać.
Nastąpiła długa cisza, a Bergman postanowił, że jej nie przerwie. Miał dużo
czasu i czuł, że milczenie skruszy Dawida bardziej niż naleganie lub zastraszanie.
– Dobrze. Powiem panu, jak to jest. Weronika to moja dziewczyna. To znaczy:
była dziewczyna. Odwiedzałem ją przy Krokusowej. W niedzielę też tam byłem,
pokłóciliśmy się i zerwałem z nią. Potem pojechałem do domu. Pewnie jest na
mnie wkurzona i chce się zemścić. Jestem serio ciekaw, jakich bzdur panu
naopowiadała.
Bergman nie wierzył w ani jedno słowo. Kiedy Dawid mówił, patrzył mu
w oczy i ani na sekundę nie odwrócił wzroku, ale niektórzy łgarze, ci bardziej
doświadczeni, robią to właśnie w tych chwilach, kiedy wyrzucają z siebie
największe kłamstwa.
– Czyli twierdzi pan, że w niedzielę po południu w ogóle nie wszedł pan do
domu Julii Keller?
– Nigdy w życiu nie widziałem tego babska.
– Skąd pan wie, że chodzi o „babsko", a nie o młodą dziewczynę?
Tym razem Dawid spuścił wzrok.
– Pewnie Wera mi o niej opowiadała. – Zrobił przerwę. – Próbuje pan mnie
przyłapać, ale nie uda się to panu, bo ja niczego nie zrobiłem.
Bergman skinął głową.
– Czy wciąż pan twierdzi, że na ulicę Krokusową jeździł pan tylko
w odwiedziny do swojej dziewczyny Weroniki Truskawki?
– Dokładnie tak.
– Jeśli więc to wszystko jest takie niewinne, to czy może mi pan wyjaśnić,
dlaczego na początku upierał się pan, że w ogóle nie zna pan tej ulicy?
Jeśli ktoś chce kłamać, musi być dobrym aktorem, a o Dawidzie Minksie tego
powiedzieć nie można. Najwyraźniej nie przyszła mu do głowy żadna sensowna
odpowiedź, więc spróbował zyskać trochę czasu, udając atak kaszlu.
– Jest pan chory?
– Nie… To znaczy… Ja…
Bergman był całkowicie przekonany, że ten chłopak przez cały czas opowiada
bujdy.
– Zapytam raz jeszcze. Dlaczego nie przyznał pan od razu, że zna pan ulicę
Krokusową i że jeździł pan tam do dziewczyny?
– Nie wiem – odpowiedział Dawid. – Chyba mnie pan przestraszył. Czy pan
byłby spokojny, gdyby nagle zadzwoniła do pana policja i zostałby pan wezwany
na przesłuchanie? – Zorientował się, z kim rozmawia. – No, pan pewnie tak, skoro
jest pan gliną.
Bergman nie zareagował na obraźliwą uwagę. Sam czułby się przed sobą
śmieszny, gdyby dał się sprowokować tak prymitywnym atakiem. Wolał bardziej
wyrafinowane sposoby walki.
– Proszę chwilę poczekać – odparł chłodno i wstał. – Pójdę sprawdzić, czego
dowiedział się mój kolega od pańskiej dziewczyny. Oczywiście mam na myśli
pańską byłą dziewczynę.
I wyszedł.
Z Weroniką Truskawką byli Danesz i Rolnik, ale pytania zadawał tylko Adam,
a Sylwia słuchała. Obawiali się, że gdyby niepełnoletnia dziewczyna została
w pomieszczeniu sam na sam z mężczyzną, mogłaby się wystraszyć i nie
powiedzieć niczego. Lecz nawet obecność kobiety nie rozwiązała Weronice języka.
Dziewczyna odpowiadała jednosylabowo i niechętnie. Nie, nie wie, kim jest Dawid
Minks. Nie, w niedzielę nie zauważyła niczego podejrzanego. I w ogóle nie jest
zdenerwowana – czym miałaby się denerwować? Danesz próbował przyłapać ją na
kłamstwie, zadając skomplikowane pytania, a Sylwia wysyłała jej uśmiechy
dodające otuchy, ale żadna taktyka nie przyniosła efektu. Pół godziny później
Adam stwierdził, że marnuje czas i energię, więc z westchnieniem zamienił się
z Sylwią miejscami.
– Spróbuj ty – szepnął jej. – Ale ja myślę, że ta dziewczyna naprawdę nic nie
wie. Wypuściłbym ją do domu.
Sylwia usiadła naprzeciwko Weroniki, ściskającej w dłoniach szklankę, z której
nie wypiła ani kropli, i obserwującej pyłek kurzu pływający po powierzchni wody.
– Nalać ci nowej wody? – spytała miękkim głosem Rolnik.
Dziewczyna pokręciła głową.
– Spróbuj jeszcze raz opowiedzieć mi, co robiłaś w niedzielę – poprosiła
Sylwia.
– No więc wstałam, wzięłam prysznic – zaczęła dziewczyna znudzonym
głosem – umyłam włosy i czekałam w swoim pokoju, aż mama zrobi obiad… –
Spojrzała Sylwii w oczy. – Dlaczego muszę w kółko to powtarzać?
Zanim Sylwia zdążyła odpowiedzieć, do pomieszczenia zajrzał Bergman.
Przywołał Rolnik do drzwi i coś jej szepnął.
– Rozumiem.
Kiedy wyszedł, powoli wróciła do dziewczyny, która przez cały ten czas nie
spuszczała jej z oka.
– Koniec żartów, Weroniko. Twój chłopak, Dawid Minks, wszystko nam
wyśpiewał – oświadczyła powoli. – Nie sądzisz, że już czas zacząć mówić prawdę?
W bursztynowych oczach błysnął strach, na ułamek sekundy przeszedł
w prawdziwe przerażenie, ale natychmiast rozpłynął się w chłodnym spokoju.
Weronika widziała zbyt wiele seriali, by nabrać się na ten wyświechtany trik.
– Kto? – spytała i wyczarowała na swej pięknej twarzyczce zdziwioną minę. –
To musi być jakaś pomyłka. Już wam mówiłam, że nie znam żadnego Dawida.
Rolnik wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze przez zaciśnięte
zęby.
– Dobrze. W takim razie nie będziemy cię już męczyć.
Obróciła się do Danesza.
– Adamie, odwieziesz Weronikę do domu?
Uzgodnili, że kiedy Danesz będzie wyprowadzać z gabinetu Weronikę, zadzwoni
do Bergmana. Minutę później Bergman wyjdzie z Dawidem z pokoju przesłuchań.
Wszyscy czworo spotkają się na schodach.
Józef Bergman w milczeniu patrzył, jak chłopak po przeciwnej stronie stołu
niestrudzenie ugniata szczękami gumę do żucia. Był chudy, miał płaską klatkę
piersiową, a na ramionach ani śladu bicepsów. Wąski nos z drobnymi,
kasztanowymi piegami i wystające kości policzkowe równie dobrze mogłyby
należeć do dziewczyny. Na prawym, kościstym nadgarstku nosił skórzaną
bransoletkę, a teraz bawił się nią nerwowo.
Bergman wyobraził sobie, jak te ręce podnoszą przycisk do papieru lub jakąś
statuetkę i zadają Julii cios w potylicę. Mogło się to zdarzyć. Inspektor położył obie
dłonie na blat stołu i wstał.
– Wypuszczę pana teraz do domu, panie Minks, ale proszę liczyć się z tym, że
niedługo znów pana wezwiemy – oświadczył. – Proszę do tego czasu nie
wyjeżdżać z miasta. Jesteśmy umówieni?
Dawid skinął głową i bez słowa przekroczył próg.
Dopadną go prędzej czy później, tego Dawid był pewien. Kiedy szedł przez
poczekalnię przed pokojem przesłuchań, uginały się pod nim kolana, jakby zamiast
stawów miał dwie grudki żelu. Boże, dlaczego ta Wera nie mogła trzymać jęzora za
zębami? Co wygadała? Chyba nie wszystko, bo Bergman od razu oskarżyłby go
o włamanie, a może nawet o morderstwo. Pewnie przyznała, że Dawid do niej
jeździ i że się znają. Z czasem policjanci wyciągną z niej resztę. A czego innego się
spodziewał? Przecież Weronika to jeszcze dziecko, głupia nastolatka, rozwydrzona
gówniara, która pragnie być w centrum uwagi. A na nim w ogóle jej nie zależy.
Dawid zerwał swoją brązową, skórzaną kurtkę z wieszaka w poczekalni.
Rozedrganą ręką długo nie mógł znaleźć prawego rękawa, a zanim się ubrał, ujrzał
na twarzy Bergmana lekko prześmiewczy grymas.
– Mogę już iść?
Inspektor spojrzał na zegarek.
– Proszę jeszcze sekundkę poczekać. Wrócę po coś i odprowadzę pana do
wyjścia.
Dawid został w poczekalni sam i poczuł się jak zwierzę w klatce. Jakoś tak
czują się na pewno wszystkie te tygrysy i lwy w zoo. Nie po raz pierwszy był
przesłuchiwany, ale znajomość sytuacji w ogóle go nie uspokajała. Próbował
udawać obojętność, ale trudno ocenić, na ile mu to wychodziło.
Kiedy policja przyszła po niego po raz pierwszy, miał zaledwie osiemnaście lat.
Brał udział w sprzedawaniu kradzionych rzeczy, ale zrobił to tylko kilka razy
i właściwie nie należał nawet do szajki, którą później całą zamknęli. Jeden z tych
łobuzów, jego daleki kuzyn, znał złodziei mieszkaniowych, którzy dla niego
„pracowali", a Dawid roznosił skradzione rzeczy po lombardach lub sprzedawał je
przez ogłoszenia. Ale zanim policja zadzwoniła do jego drzwi, zdążył zgarnąć
tylko trzydzieści trzy tysiące koron. To był prawdziwy pech.
Wtedy pilnie potrzebował pieniędzy. Budził się i zasypiał, rozmyślając, jak je
zdobyć. Wydawał je na Monikę, która była o dziesięć lat starsza od niego, głupia
i żądająca ciągłych wydatków. Twierdziła, że biedni faceci nie są seksowni,
a Dawid w to wierzył, zresztą uwierzyłby w cokolwiek, bo miała cudownie miękkie
ciało, piersi jak dwa olbrzymie miechy przetkane niebieskimi żyłkami i szerokie
uda, które wspaniale pocierały o siebie przy każdym kroku. Zarabiać Dawid
zbytnio nie potrafił, więc kradł. Z początku po to, żeby móc zaprosić Monikę na
kolację, a potem dla samej adrenaliny płynącej z zakazanego czynu – dla ciśnienia
krwi w nozdrzach i przyśpieszonego oddechu, kiedy uciekał po ulicy z radiem
samochodowym pod kurtką. Ukradł mnóstwo rzeczy, sprzedał je w lombardach
i nikt go przy tym nie złapał. Ale raz był nieostrożny i wpadł przy kradzieży tego
cholernego roweru górskiego. Dostał zawiasy… Potem zwinął ojczymowi
z aktówki woreczek z utargiem z restauracji i to go zniszczyło. Wszystkie
pieniądze wydał z Moniką w tydzień. Kupił jej mnóstwo ubrań, perfum, biżuterii,
poszli na wyścigi konne, na drogą kolację i przepuścili tysiące w kasynie niczym
bohaterowie jakiegoś amerykańskiego filmu z lat sześćdziesiątych.
Ojczym myślał, że woreczek się zgubił. Musiał oddać pieniądze i wyrzucili go
z pracy, bo jego obowiązkiem było wpłacanie utargu od razu do banku, a nie
noszenie go do domu w aktówce. Potem matka znalazła przy praniu zaginiony
papierowy woreczek w tylnej kieszeni dżinsów Dawida i prawie zemdlała…
Stało się to trzy miesiące temu, a skradziony utarg wynosił sto dwadzieścia
tysięcy koron. Ojczym zgodził się na milczenie, jeśli dostanie pieniądze
z powrotem co do grosza. Dawid zaczął oddawać mu prawie całą wypłatę,
a Monika oczywiście go rzuciła…
Dlatego postanowił okraść Julię. Chciał oddać dług, a potem zacząć żyć lepiej.
– Chodźmy. – Bergman wziął go za łokieć i zrobił to zaskakująco delikatnie,
niemal ze współczuciem, lecz od razu dodał uszczypliwie: – Dlaczego pan się tak
krzywi? Jakiś problem?
– Zamyśliłem się.
Detektyw wyprowadził go na długi korytarz z podłogą pokrytą zielonkawym
linoleum, w którym odbijało się zimne światło jarzeniówek. Piętro wyżej rozlegały
się głosy i kroki – ktoś schodził po schodach.
Po chwili Dawid ujrzał Weronikę, szła u boku młodego mężczyzny w cywilu
i akurat odpowiadała mu na zadane szeptem pytanie.
– Nie. Naprawdę nie ma potrzeby. Pojadę autobusem.
Była blada, miała podkrążone oczy, ale mówiła zdecydowanym, spokojnym
głosem. Kiedy zobaczyła Dawida i Bergmana, na jej twarzy nie drgnął ani jeden
mięsień.
– Do widzenia – rzuciła inspektorowi bez uśmiechu, a na Dawida spojrzała
obojętnie, jakby interesował ją tyle co plakat na pomalowanej emalią ścianie
korytarza.
– Do widzenia – odparł Bergman niezadowolony.
Wtedy Dawid zrozumiał, że ta dziewczyna jest silniejsza i doroślejsza niż on.
W tej krótkiej chwili wyczytał z jej oczu, że nie wyjawiła im niczego, absolutnie
niczego, natomiast on dał się głupio nabrać i zaszkodził sam sobie. Kiedy przyznał,
że zna Weronikę, dał im broń: teraz wiedzą, że na początku kłamał. Będą go
dręczyć, jego i Weronikę, nie dadzą im spokoju, dopóki nie wyciągną z nich
prawdy. Dawidowi chciało się płakać.
– Miłego dnia, panie Minks – pożegnał się z nim złośliwie inspektor i otworzył
zakratowane drzwi. – Wkrótce się do pana odezwiemy.
Dawid wyszedł na ulicę i rozejrzał się. Czerwona wiatrówka Weroniki właśnie
skręcała w lewo, za róg. Ruszył więc w przeciwnym kierunku na wypadek, gdyby
go śledzili, i wściekle kopał przed sobą puszkę po piwie.
Najchętniej wsiadłby do auta i zaszyłby się gdzieś, gdzie go nie znajdą, ale
wiedział, że tego nie zrobi. Przecież nie zostawi Weroniki z tymi problemami
samej.
Muszą się jak najszybciej spotkać i wymyślić, co powiedzą glinom.
ROZDZIAŁ 25
– I tak myślę, że mordercą jest Minks – oświadczył Adam Danesz, wyjeżdżając
tyłem z wąskiego miejsca parkingowego w garażu podziemnym. – Niech pan
zobaczy: twierdzi, że chodził z Weroniką Truskawką i że jeździł do niej na
Krokusową. Ta dziewczyna ma stanowić jego alibi. Tyle że ona upiera się, że
w ogóle go nie zna. Wierzę jej. Widział ją pan? Kiedy spotkali się na korytarzu,
nawet nie mrugnęła.
Bergman patrzył, jak po zakurzonej przedniej szybie ślizgają się zielonkawe
światła jarzeniówek sufitowych. Przez tę posępną surowość betonowych katakumb
zazwyczaj ogarniał go smutek i nie mógł się doczekać wyjechania na światło dnia.
Dlaczego architekci garażów podziemnych nigdy nie zadają sobie trudu, by nadać
im choć odrobiny uroku?
– Obserwowałem bardziej jego – odpowiedział. – Zbladł, jakby zobaczył
ducha. Ale ma pan rację, jej to spotkanie nie poruszyło… Wierzyłem, że
konfrontacja z Minksem wyprowadzi ją z równowagi i wreszcie powie nam coś
ciekawego, ale myliłem się. – Umilkł. – To ciekawa dziewczyna.
– W bieliźnie byłaby ciekawsza. – Danesz się zaśmiał i skręcił w stronę
wyjazdu z garażu tak gwałtownie, że zapiszczały opony.
– Boże, przecież ona ma szesnaście lat.
– Żartowałem.
Bergman mlasnął z dezaprobatą.
– Wie pan, co myślę ja, panie Adamie? Ci dwoje dobrze się znają, może nawet
ze sobą chodzą, ale wcześniej uzgodnili, że nie będą się do tego przyznawać.
Weronika się tego trzyma, ale Dawid nie jest tak dobrym kłamcą jak ona. Wygadał
się, a potem już musiał wyznać, że coś go łączy z Weroniką. Może naprawdę był
u niej w niedzielę. Ale stało się jeszcze coś, co oboje przed nami tają. Coś, przez co
postanowili udawać, że nigdy w życiu się nie widzieli.
– Przecież to oczywiste. Załatwili Julię Keller.
– Nie jestem tego taki pewien.
Wreszcie wyjechali na ulicę zalaną ostrym, jesiennym słońcem. Lodowaty wiatr
miotał poskręcanymi, suchymi liśćmi, a ludzie przedzierali się przez zawieruchę
z kołnierzami podciągniętymi pod brodę i dziko powiewającymi połami płaszczy.
Bergman pochylił się do okna, żeby promienie słońca trochę rozgrzały go przez
szybę.
– Mnie wydaje się to jasne – upierał się Danesz. – Ten chłopak to złodziej
i morderca. Włamał się do Julii Keller, ona przyłapała go na tym, że grzebie jej
w szufladach, więc oberwała po głowie przyciskiem do papieru.
– Nie wiemy, czy to był przycisk do papieru. Narzędzie zbrodni zapadło się pod
ziemię – przypomniał Bergman. – Poza tym nie mamy żadnego dowodu na to, że
Dawid Minks naprawdę był w domu Julii Keller. Twierdzi, że kosztowności znalazł
w reklamówce na ulicy, przejrzał je i wyrzucił do śmieci. Wprawdzie my w to nie
wierzymy, ale cóż z tego. Jak dowieść, że ukradł je z willi? W domu nie znaleziono
jego odcisków palców, co oczywiście może znaczyć tylko tyle, że miał rękawice…
Gdybyśmy znaleźli świadka, który widział, jak wyłamuje okno tarasowe, sytuacja
wyglądałaby inaczej.
Danesz wzruszył ramionami.
– Ale przecież był na Krokusowej w czasie popełnienia morderstwa. A ta
dziewczyna, ta Weronika, nie potwierdziła, że przyjechał do niej. Nie ma alibi, na
bransoletce są jego odciski… Czy to nie wystarczy? Powinniśmy go aresztować.
Naprawdę nie rozumiem, dlaczego go pan wypuścił.
– Bez pośpiechu. Wkrótce wezwiemy go na kolejne przesłuchanie –
odpowiedział rozkojarzony Bergman, którego uwagę przykuły smugi na szybie.
Otworzył czarną aktówkę, wyciągnął z niej papierową chusteczkę i zaczął od
wewnątrz wycierać zabrudzone okno.
– Na Boga, czy pan czasami myje to auto? Przecież wie pan, jak nie znoszę
brudu.
Adam zamiast odpowiedzi przewrócił oczami.
– Wie pan, co jest dziwne? – Bergman zaczął kolejną chustką czyścić
przegródkę na okulary. Było w niej kilka paragonów ze stacji benzynowej, stara
guma do żucia i lepki ślad po kawie. – Niektórzy ludzie potrafią tak dbać o auto, że
nawet po dziesięciu latach wygląda jak nowe. A inni – spojrzał na kolegę – w pół
roku zrobią z niego chlew.
Adam włączył się do ruchu.
– Mnie bałagan nie przeszkadza. Moja mama mawia: porządek jest dla
głupców, inteligent poradzi sobie z chaosem. – Zaśmiał się, ale po chwili
zrozumiał, jak Bergman mógł zinterpretować jego słowa. Oderwał wzrok od jezdni
i spojrzał przepraszająco na przełożonego. – Oczywiście nie chciałem przez to
powiedzieć, że pan… że myślę… – Na szyi i na policzkach zaczęła mu się
rozlewać purpura. – Po prostu przypomniało mi się, co mówi mama. Nie miałem na
myśli nic złego. Naprawdę.
– I tylko to pana ratuje – odpowiedział surowym tonem Bergman, ale kiedy ich
spojrzenia się spotkały, w oczach inspektora iskrzyło się rozbawienie.
Ulica Krokusowa wygląda spokojnie jak zawsze. Puszyste poduchy bluszczu na
drewnianym płocie Hrubeszów targał wiatr. Bergman podszedł do furtki, wsunął
rękę w gąszcz ciemnozielonych pędów i namacał dzwonek.
Drzwi otworzyły się niemal natychmiast, a do furtki zbiegła po schodach około
czterdziestopięcioletnia kobieta w fartuchu. Orzechowe włosy miała upięte w luźny
kok, który z daleka wyglądał niedbale, ale przy spojrzeniu z bliska można było
w nim dostrzec warstwę lakieru oraz wiele spinek wsuniętych w wyrafinowany
sposób. Gospodynię zdobił również delikatny makijaż, a na obojczykach
spoczywał gustowny naszyjnik. Kobieta trochę przypominała Bergmanowi
bohaterki płytkich filmów amerykańskich, które gotują, sprzątają, budzą się
i zasypiają umalowane i z nienaganną fryzurą. Inspektor dotychczas sądził, że takie
osoby nie istnieją poza studiami filmowymi.
Kobieta się uśmiechnęła, a krzywe przednie zęby trochę zbliżyły jej doskonały
wygląd do człowieka.
– W czym mogę pomóc?
Bergman pokazał odznakę.
– Józef Bergman, policja kryminalna. Czy mam przyjemność z panią Ladą
Hrubesz? Czy możemy zadać pani kilka pytań?
Wytarła dłonie w biodra w typowym geście gospodyni, której ktoś przeszkodził
w pracy.
– Oczywiście – powiedziała cicho i otworzyła furtkę. – Ale niech panowie
wejdą do środka. Nie chciałabym robić tu przedstawienia dla sąsiadów. –
Rozejrzała się ostrożnie po pustej ulicy. – Mogę poczęstować panów strudlem, za
chwilę będzie gotowy – dodała, jakby zakładała, że jeśli nie zaproponuje im żadnej
przynęty, nie będą chcieli wejść i zaczną przesłuchiwać ją na chodniku. –
Właściwie spodziewam się gości, teścia i teściowej, ale mam jeszcze godzinę.
Chętnie panom pomogę.
– Gites – powiedział Danesz.
– To byłoby z pani strony bardzo miłe – dodał z rezerwą Bergman.
Z zewnątrz willa Hrubeszów niemal nie różniła się od willi Julii, ale wnętrze
było całkowicie inne. Bergmana zafascynowały duże wolne przestrzenie i proste,
nowoczesne meble w naturalnych barwach. Panowała tam przemyślana
oszczędność, jaką znał raczej z czasopism niż z prawdziwych domów. Nic nie
zostało pozostawione przypadkowi, wszystkie krawędzie ze sobą współgrały.
Zadbano o każdy szczegół. Efekt był trochę chłodny, a Bergmanowi przyszło do
głowy, że Hrubeszowie podczas urządzania domu przywiązywali większą uwagę
do wyglądu niż wygody. Lecz kiedy opadł na białe, skórzane meble
wypoczynkowe, musiał przyznać, że są dużo wygodniejsze, niż sądził.
– Napiją się panowie czegoś? Kawy? Herbaty?
Gdyby Bergman przyjął podczas każdej wizyty filiżankę kawy, pod koniec dnia
pracy groziłoby mu zatrucie kofeiną. Lecz dziś zdążył wypić tylko swoje dwie
poranne filiżanki, więc skinął głową.
– Poproszę kawę. Dużo mleka i bez cukru.
– A dla mnie dużo mleka i dużo cukru – złożył zamówienie Danesz
i niecierpliwie pokręcił się na skraju skórzanego fotela. – Muszę się szybko
postawić na nogi.
Lada Hrubesz poruszała się po domu powoli, jakby miała do dyspozycji cały
czas świata. Obróciła się i poszła do kuchni. Pod fartuchem miała dziwne ubranie,
wyglądało jak satynowe kimono. Podkreślało jej sylwetkę, zaokrągloną
w pożądanych miejscach. „Bezrobotna pani domu" – ocenił ją w duchu Bergman.
„Wypoczęta, trochę znudzona, a mimo to zadowolona. Zamknęła się w swoim
małym, bezpiecznym świecie, z którego nie chce, a może nawet nie potrafi
wyściubić nosa. A może się mylę?".
– Ta kanapa kosztowała minimalnie sto tysięcy – szepnął Danesz. – Niech mi
pan powie, skąd ludzie biorą na to pieniądze? Sprzedają narkotyki? Nagrywają
porno? Bo ja uczciwą pracą zarobię w najlepszym razie na meble z IKEA.
Lada wróciła powłóczystym krokiem do salonu. Niosła ceramiczną tacę
z trzema filiżankami, dzbankiem i cukiernicą. Wszystkie naczynia były
jednokolorowe, a filiżanki kanciaste. Każda z nich wyglądała trochę inaczej.
Bergman zorientował się, że malutkie uszko jego filiżanki ma tak dziwny kształt,
że nie da rady utrzymać go w palcach. Ale kawa smakowała doskonale, dawno nie
pił tak wyśmienitej. Przyłapał się na tym, że pierwszym łykiem delektuje się
z zamkniętymi oczami.
– Panowie przyszli w sprawie Julii – zaczęła Lada i oparła się w fotelu. –
Proszę mi powiedzieć, co się stało. Cała ulica mówi tylko o tym, że została
wyniesiona pod czarną płachtą i od tego czasu jej dom jest pełen gli… policjantów.
Potem była tu jakaś pańska koleżanka, obeszła chyba całą ulicę. Pytała, czy
w niedzielę widzieliśmy kogoś u Julii w ogrodzie lub w domu, ale nie chciała mi
powiedzieć, co się stało. – Zrobiła pauzę i posłała Bergmanowi ponaglające
spojrzenie. – Muszą panowie wiedzieć, że byłyśmy z Julią najlepszymi
przyjaciółkami. Co się jej przydarzyło?
Inspektora zaskoczyło, że te dwie kobiety były sobie tak bliskie, skoro ich
domy i styl życia tak bardzo się od siebie różniły. Co mogło je łączyć? Odłożył
filiżankę.
– Została zamordowana. Wszystko wskazuje na to, że stało się to w niedzielę
tuż po południu. Więcej nie mogę powiedzieć z uwagi na dobro śledztwa.
Kobieta przejechała dłońmi po twarzy, a Bergman dopiero teraz zauważył, że
makijażem zamaskowała wyraźnie podkrążone oczy. Na swój wiek miała bardzo
mało zmarszczek, lecz mimo to wyglądała na zmęczoną.
– Tak myślałam. Boże! Już wiecie, kto to zrobił?
– Niestety nie.
– Biedna Julia. To była cudowna kobieta. Nigdy bym nie pomyślała…
Do oczu napłynęły jej łzy, a Bergman taktownie milczał.
– Ale ja panom nie pomogę – powiedziała po chwili. – Niczego nie widziałam.
W niedzielę robiłam duże porządki. Z domu wyszłam dopiero po południu.
Bergman odłożył filiżankę.
– Chodzi mi o imprezę, która odbyła się u państwa… – zajrzał do notatnika –
w zeszły piątek.
W oczach kobiety błysnął lęk. Czy to pytanie się jej nie spodobało?
Westchnęła.
– O imprezę? A co ona ma wspólnego z…
– Dowiedziałem się, że ktoś wrzucił Julii Keller do kawy pinezkę. Wie pani
o tym?
Ledwo zauważalnie skinęła głową.
– Czy może mi pani opisać, jak to się stało?
Lada Hrubesz milczała. Potem poderwała się z krzesła tak gwałtownie, że
przestraszony Bergman prawie wylał kawę.
– Strudel… Przepraszam… Muszę go wyciągnąć z piekarnika.
I zniknęła.
Danesz uniósł brwi.
– Nie sądzi pan, że jest przy nas jakaś zdenerwowana?
– A kto nie jest?
W milczeniu czekali na powrót Lady.
Zajęło to jej prawie dziesięć minut, ale zrekompensowała im czekanie dwoma
kawałkami puszystego ciasta, jeszcze parującego. Na każdy talerzyk dodała
odrobinę bitej śmietany.
– Proszę, panowie. Smacznego.
– Dziękujemy. – Bergmanowi ciekła ślinka, ale postanowił jeszcze wstrzymać
się z jedzeniem. – A więc?
Podniosła ku niemu karmelowe oczy.
– To była moja wina – wyznała spokojnie.
– Pani? Czy sugeruje pani, że to pani wrzuciła Julii do kawy pinezkę?
– Tak.
– Boże, dlaczego? Przed chwilą pani twierdziła, że były panie najlepszymi
przyjaciółkami.
Pochyliła się i objęła ramionami kolana.
– Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Ta pinezka nie miała przestraszyć Julii,
tylko tę kobietę, która z nią przyszła. Tę Zuzannę. Pomyliłam filiżanki i… –
Zaczęła nieznacznie kołysać się w przód i w tył. – Boże, jak ja się za to wstydzę!
Byłam pijana i nieszczęśliwa, ale to nie jest żadne usprawiedliwienie. – Spojrzała
na Bergmana. – Chyba powinnam wyjaśnić od początku, co stało się tego wieczora.
– Rzeczywiście, tak będzie najlepiej.
Skinęła.
– Zacznę bardzo ogólnie. Wie pan, nie mamy z Wacławem dzieci. Długo to
odkładaliśmy, a potem okazało się, że ja i tak nie mogę zajść w ciążę. Prawdę
mówiąc, jakoś bardzo nas to nie dotknęło, nigdy nie czułam fizycznej potrzeby
macierzyństwa i przywykliśmy do wygodnego życia… – Zamilkła, a Bergman
pomyślał, że naprawdę zaczęła bardzo ogólnie. Może przeszłaby już do rzeczy? –
Mówię panu o tym tylko po to, żeby zrozumiał pan, że jestem z Wacławem bardzo
związana, chyba bardziej, niż zazwyczaj żony bywają związane z mężami. Krótko
mówiąc, nie mam nikogo innego – kontynuowała nieco przepraszającym tonem. –
Jesteśmy ciągle razem. Wszystko robimy razem. Od ślubu tylko dwie noce
spędziliśmy osobno.
Bergman nie potrafił wyobrazić sobie osoby, z którą chciałby robić wszystko
razem. Właściwie cieszyło go, że taki ktoś nie istnieje. Życie w tak zżytej parze
porównał w duchu do egzystencji zwierzęcia w klatce, a żadna z korzyści
płynących z takiego związku nie wynagrodziłaby mu codziennej klaustrofobii.
Dziwne, że to, co go przeraża, Lada Hrubesz uznaje za sukces. Pomimo iż oboje
lubią porządek i na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że mają dużo
wspólnego, każde z nich wybrało całkowicie odmienny styl życia.
Na chwilę przestał słuchać, ale najwyraźniej nie stracił nic ważnego.
– …więc postanowiłam zająć się domem – mówiła właśnie. – Studio
łazienkowe Wacława zapewnia nam godziwe życie. Sprawiłam sobie koty, Wacław
twierdzi, że tylko po to, bym mogła zaspokoić instynkt macierzyński, ale ja
sądzę…
Bergman pochylił się niecierpliwie.
– Wszystko rozumiem, ale czy nie wolałaby mi pani opowiedzieć, jak to było
z pinezką?
Utkwiła w nim rozkojarzony wzrok, jakby wyrwał ją z transu.
– Wacław flirtował z tą kobietą – oświadczyła zgorszona. – Siedział obok niej,
dotykał jej, szeptali do siebie… Nigdy wcześniej niczego takiego nie robił… To
znaczy, o ile mi wiadomo. – Ostatnim słowom towarzyszył gorzki śmiech. –
Słyszałam, jak rozmawiają o dzieciach. I zrozumiałam – uniosła ku Bergmanowi
oczy pociemniałe od smutku – że Wacław ich pragnie, ale nie chciał mnie
krzywdzić, więc nigdy mi o tym nie powiedział.
Bergman sięgnął po talerzyk ze strudlem i nabrał na łyżeczkę kruchy kęs. Nie,
naprawdę nie może współczuć każdemu, kto wtajemniczy go w swoją rozpacz. Nie
chciał być nieuprzejmy, ale nasilało się w nim poczucie bezcelowości. „Sprawa
z pinezką wyjaśniona" – pomyślał. Kolejny trop, który donikąd go nie
zaprowadził…
Lada kontynuowała:
– Upiłam się. Kiedy nalewałam wodę w kuchni, zobaczyłam na podłodze
pinezkę. Bóg wie, skąd się tam wzięła. Pomyślałam, że dyskretnie wrzucę ją do
kawy tej babie, tej wypindrzonej latawicy. I tak też zrobiłam. Chciałam ją
wystraszyć, zepsuć jej wieczór, odciągnąć ją od Wacława albo nie wiem… Tyle że
ta filiżanka należała do Julii.
– Kim była ta „wypindrzona latawica"?
– Drugą żoną byłego męża Julii. Nazywa się Zuzanna Keller. Zaskoczyło mnie,
że Julia się z nią przyjaźni. To dość nietypowa sytuacja, nie sądzą panowie?
Bergman odłożył talerzyk, myśląc, jak szybko się pożegnać, nie urażając
gospodyni.
– Czy pani wie, że pani czyn mógłby zostać zakwalifikowany jako
spowodowanie zagrożenia życia? – zapytał.
– Tak. – Na jej policzkach pojawiły się karminowe plamy.
– Powinna się pani cieszyć, że Julia tej pinezki nie połknęła. – Pozwolił zdaniu
wybrzmieć złowrogo, a gdy Lada nie odpowiedziała, uśmiechnął się do niej
pocieszająco. – Ma pani szczęście, że nikomu się nic nie stało. Zapomnę o tym, co
mi pani powiedziała, dobrze?
Odwzajemniła jego uśmiech, a on uświadomił sobie, że jej krzywe przednie
zęby wręcz dodają jej uroku.
– Dziękuję – odparła.
Wstali i podeszli do drzwi, Bergman pierwszy, za nim Danesz, a Lada Hrubesz
na końcu. Na korytarzu z podłogą wyłożoną dużymi kaflami Lada wyprzedziła ich
i zastąpiła im drogę.
– Czy mogę jeszcze o coś panów spytać?
– Oczywiście – odpowiedział Danesz.
– W ogrodzie Julii zostały koty. Czy ktoś je karmi?
– To drapieżniki, prawda? Podejrzewam, że coś sobie upolują.
– W mieście to nie wystarczy. Czy mogę co jakiś czas podrzucić im coś do
jedzenia? Chodzi o to… Tego domu pewnie pilnuje ktoś od was, prawda. Czy
byłoby problemem, gdybym…
Bergman jej przerwał.
– Coś pani zdradzę, pani Hrubesz. Do ogrodu Julii codziennie wchodzi przez
płot ta mała blondynka z sąsiedniego domu i karmi koty konserwami. Nie powinna
tego robić, ale trudno… – Uśmiechnął się. – Jeśli chce pani do niej dołączyć,
proszę bardzo. Nikt nie będzie sprawiać pani problemów. Ale byłoby lepiej, gdyby
tej pomocy żywieniowej udzielała pani z ulicy, przez dziurę w płocie.
Chciał ją rozbawić, ale pozostała poważna.
– Dziękuję. Wie pan, pomyślałam, że mogłabym te koty adoptować.
Wprawdzie jest ich dwanaście, ale… Są to w pewnym sensie sieroty, prawda? A ja
mam straszne poczucie winy z powodu tej pinezki.
– Weźmie je pani do siebie?
Wtedy się uśmiechnęła.
– Raczej postaram się je przekonać, żeby się do mnie wprowadziły. Z kotami
inaczej się nie da, inspektorze. Robią tylko to, co chcą. Właśnie dlatego tak je
lubię.
W tym całkowicie się z nią zgadzał.
Truskawowie posiadali największą willę przy ulicy Krokusowej. Na zboczu za
furtką znajdowało się kilka schodków prowadzących do starannie zagrabionej
ścieżki ze śnieżnobiałego żwirku. Ogród z oczkami wodnymi i sztucznymi
pofałdowaniami terenu trochę przypominał Bergmanowi pole golfowe. Na
pięciocentymetrowy trawnik opadała z kilku dysz jedwabista wodna mgiełka.
Joanna Truskawka prowadziła ich w stronę domu z miną pełną ekscytacji
i zaskoczenia, jakby nie potrafiła się zdecydować, czy ta wizyta ją ucieszyła, czy
przestraszyła. Pachniała potem i dymem papierosowym, co próbowała ukryć dużą
ilością perfum. Kiedy odezwała się do Bergmana z bliska, owionął go smród
słodkiego alkoholu.
– Niech panowie nawet na mnie nie patrzą. Gdybym wiedziała, że będę mieć
tak ważnych gości, wystroiłabym się na galowo – szczebiotała właśnie. Pośliniła
dwa palce i wyrównała nimi brwi, wydepilowane w cienkie kreski. – Trzeba było
zadzwonić i powiedzieć, o czym chcą panowie ze mną rozmawiać.
Przygotowałabym sobie odpowiedzi na piśmie. Może mi panowie nie uwierzą, ale
wypowiedzi pisemne są mi dużo bliższe niż ustne. Właściwie obecnie pracuję jako
niezależny copywriter. Zakładam, że panowie wiedzą, z czym taka praca się wiąże.
– Ponieważ jednak nie zareagowali w żaden sposób, dodała poważnym głosem: –
Wymyślam na przykład slogany reklamowe. To ciężka praca i tylko dla wybranych.
Trzeba mieć wyczucie językowe i poetyckie korzenie.
Za jej plecami Bergman i Danesz wymienili znaczące spojrzenia. Danesz
zasugerował gestem, że ich rozmówczyni jest pijana. Bergman skinął na
potwierdzenie.
– Chcą panowie usiąść w ogrodzie zimowym? – Joanna Truskawka zatrzymała
się przy ścianie domu, spojrzała na swoje odbicie w szybie i poczochrała
natapirowaną grzywkę. – Mogę zaproponować kawę, herbatę, lemoniadę. A może
raczej kieliszek czegoś mocniejszego? Jeśli panowie pozwolą, ja wezmę sobie
kropelkę wermutu. Mieni mi się w oczach i trochę kręci mi się w głowie… Mam
niskie ciśnienie i przed południem bywam słaba jak mucha. Kiedy powiedziałam
o tym lekarce, doradziła mi: „Niech pani walnie sobie co rano kielicha. To postawi
panią na nogi". I miała rację, to naprawdę działa. – Weszła przed nimi do zalanego
słońcem ogrodu zimowego i wskazała na foteliki ratanowe. – Proszę się rozgościć.
Chcą panowie poczekać na Weronikę i ją przesłuchać? Powiem panom, że ta
dziewczyna ostatnio w ogóle mi się nie podoba. Od kiedy znalazła tego… trupa –
z obrzydzeniem skrzywiła wargi – zachowuje się zupełnie inaczej. Jest taka cicha,
blada i ciągle chowa się w swoim pokoju. Pomyślałam nawet, że…
– Pani Truskawko. – Bergman delikatnie położył dłoń na jej przedramieniu
i tonem głosu dał do zrozumienia, że ucieszyłoby go, gdyby zamilkła. Wzdrygnęła
się i spojrzała nań, jakby zrobił coś niewybaczalnego. – Muszę zadać pani kilka
pytań i śpieszę się, więc może moglibyśmy przejść od razu do rzeczy.
– Proszę bardzo. Jak pan sobie życzy. – Założyła ręce na piersiach. – Tylko jeśli
pan pozwoli, najpierw naleję sobie tego…
– Czy pani mąż zastawiał pułapki na koty pani Keller?
Jej twarz stwardniała.
– No wie pan! Proszę sobie uświadomić, że mój mąż jest wykształconym
człowiekiem, przedsiębiorcą, kolekcjonerem antyków, krótko mówiąc, jest
mężczyzną na poziomie. Obawiam się, że nawet nie potrafiłby zastawić takiej
pułapki.
– Rozumiem. Jak opisałaby pani swoją znajomość z sąsiadką?
– No… – Odwróciła wzrok. – Nie byłyśmy przyjaciółkami. Powiedzmy, że
nasze stosunki określiłabym jako… chłodne.
– Co robiła pani w niedzielę około południa?
Przejechała grzbietem ręki po czole w teatralnym geście, który, jak pomyślał
Bergman, zapożyczyła z filmów dokumentalnych, w których kobiety opowiadały
o swoim życiu. – Ach, Boże, ależ pan mi daje wycisk, inspektorze. Jeszcze proszę
powiedzieć, że podejrzewa mnie pan o morderstwo. Mnie, świadka, który chciał
panu pomóc! W niedzielę koło południa oczywiście byłam w domu i gotowałam
obiad. Weronika kilka razy schodziła na dół i widziała mnie w kuchni, na pewno to
potwierdzi.
– Czy w tym czasie odwiedzał państwa jej chłopak?
Zasępiła się.
– Jej chłopak? Jaki chłopak? To chyba nieporozumienie. Weronika z nikim nie
chodzi. Przecież wiedziałabym, gdyby miała… – Przeskoczyła wzrokiem z jednego
na drugiego. – Czy ona wam powiedziała, że ma chłopaka?
Bergman i Danesz wymienili się spojrzeniami.
– Nie – odparł Bergman. – Nic takiego nam nie powiedziała. Po prostu coś
sprawdzam. Jeszcze jedno pytanie: gdzie spędził niedzielne południe pani mąż?
Zakładam, że teraz nie ma go w domu i nie mogę spytać go osobiście?
– Dobrze pan zakłada. Ale w niedzielne południe tu był. Bazgrał pędzelkami te
swoje antyczne rupiecie, na które wyrzuca absurdalne kwoty, zamiast… – Na
chwilę wypadła z roli „kobiety na poziomie", a kiedy to sobie uświadomiła,
ściszyła głos. – Chciałam powiedzieć, że zajmował się swoją kolekcją antyków. –
Wstała. – Naprawdę nie napiją się panowie kieliszeczka?
Odmówili i ruszyli do wyjścia. Joanna Truskawka nawet nie odprowadziła ich
do furtki, tylko krzyknęła, żeby ją za sobą zatrzasnęli. Kiedy wsiedli do auta,
Bergman się otrząsnął.
– Brr! Nie chciałbym być w skórze faceta, który co wieczór zasypia przy tej
babie.
Danesz włączył silnik i uśmiechnął się.
– Ale córkę ma ładną. Jakby w ogóle nie miała jej genów, ta Weronika. Nie
sądzi pan?
Nie spał od chwili, kiedy Bergman zadzwonił i powiedział mu, że Julia nie żyje. Po
czterdziestu ośmiu godzinach bez odpoczynku jego kończyny zrobiły się ciężkie,
a oczy kłuły, jakby pod powiekami miał piasek. „Przyjdę z panem porozmawiać" –
powiedział inspektor Bergman, więc dlaczego jeszcze się nie pojawił? Wczoraj
wezwali Ludwika na komisariat, żeby zdjąć mu odciski palców. Poszedł, ale nikt
go tam o nic nie pytał, od razu wypuścili go do domu. To było gorsze, niż gdyby
zabrali go na przesłuchanie krzyżowe. Ludwik trząsł się wewnętrznie, myśli
szaleńczo wirowały mu w głowie i nie uspokajało go nawet powolne liczenie do
stu.
Policja na pewno wie od dawna, że w był w niedzielę przy ulicy Krokusowej.
Mógł go tam zobaczyć któryś z sąsiadów – przecież nie próbował się ukrywać
i paradował po chodniku w tę i z powrotem minimalnie przez pół godziny. Gdyby
umiał cofnąć czas do niedzielnego południa, z pewnością nie udałby się na Babę.
Tyle że wtedy oczywiście nie podejrzewał, w jakie kłopoty wpakuje się przez tę
wyprawę. Samotność w cichym mieszkaniu go denerwowała, a Zuzanna wciąż nie
wracała i nawet nie zadzwoniła. Chciał porozmawiać z Julią, wypytać ją o plany
swojej żony, a przy okazji trochę zwyzywać, ale ostatecznie nie znalazł w sobie na
to odwagi, więc błąkał się po ulicach bez celu. Tylko kto w to uwierzy? Nikt nie
potwierdzi tego alibi. Motyw ma oczywisty – przecież prawdopodobnie już połowa
Krokusowej wie, że Julia zbuntowała Zuzannę przeciw niemu. A policja bez
wątpienia znalazła w domu Julii jego świeże odciski palców. Dużo odcisków.
Jakżeby inaczej, skoro był tam dwa dni przed morderstwem i dotykał wielu rzeczy!
Kiedy Ludwik zastanawiał się nad swoimi perspektywami, ogarniało go coraz
bardziej lodowate przerażenie.
Była piąta, więc tak jak codziennie zrobił sobie kawę i popijał ją powoli przy
niskim stoliku w pokoju. Zuzanna przyniosła robótki ręczne, usiadła na wersalce
i ze wzrokiem wlepionym w telewizor cicho brzękała drutami. „Przestała brać
tabletki" – przypomniał sobie Ludwik, ale ku jego własnemu zaskoczeniu ta myśl
nie pogłębiła rozpaczy. Wręcz przeciwnie. Może jeśli jego żona będzie w ciąży, sąd
spojrzy na niego łaskawszym okiem? To jedyna nadzieja, by całe to utrapienie nie
skończyło się oskarżeniem Ludwika o morderstwo i wyrokiem skazującym.
Podniósł filiżankę do warg. Kawa była smaczna, ale podświadomość
podszeptywała mu złośliwie: „jeśli wylejesz tę kawę, wszystko dobrze się ułoży".
Posłusznie wstał, podszedł do zlewu i obrócił filiżankę do góry dnem.
– Co robisz? – spytała Zuzanna z uniesionymi brwiami.
– Mleko było skiśnięte – skłamał, ale cienki głosik w jego wnętrzu wciąż nie
dawał mu spokoju. „To nie wystarczy" – droczył się z nim. „Konieczna będzie
jeszcze jakaś ofiara". Ludwik gorliwie rozglądał się po pokoju, aż jego wzrok
spoczął na pilocie od telewizora.
„Jeśli rzucisz go na ziemię i rozdepczesz, nie aresztują cię" – obiecał mu
chochlik siedzący w głowie, który coraz częściej zdobywał nad nim władzę
absolutną. A Ludwik powoli podszedł do stołu, podniósł szary, plastikowy
przedmiot, zważył go w dłoniach…
Ktoś zadzwonił do drzwi.
– Idź otworzyć – rozkazała mu Zuzanna chłodno. Ostatnio była właśnie taka:
surowa i z dystansem. Do domu zamiast niej wróciła obca kobieta, z którą Ludwik
nie potrafił sobie poradzić. Przerażała go. – I daj tu tego pilota, chcę przełączyć –
warknęła.
Posłuchał jej.
Nie wykonał zadania, które sam sobie wyznaczył, więc w ogóle go nie
zaskoczyło, że gdy otworzył drzwi, przed oczami błysnęła mu odznaka inspektora
policji kryminalnej. „Dziś jest zielony dzień" – przemknęło Ludwikowi przez
głowę, zanim się przywitał. Jest zielony dzień, więc nie powinno stać się nic złego.
Tylko czy można w to wierzyć?
Na widok Ludwika Kellera Bergman stwierdził, że ten mężczyzna pasuje do Julii
jeszcze mniej niż Sebastian Zając. „Może wybierała tylko nieodpowiednich
partnerów" – pomyślał, kiedy przypomniał sobie Francuza, o którym pisała
w swoim zeszycie. Ludwik Keller był siwiejącym człowieczkiem ze świdrującymi
oczami, zjeżonymi brwiami i „wklęsłą" brodą. Pomimo iż na nogach miał
drewniaki z wysoką podeszwą, jego ciemię z początkami łysiny dosięgało zaledwie
do ramion jego młodej, jasnowłosej żony. W kraciastej koszuli, brązowym swetrze
na guziki i luźnych płóciennych spodniach wyglądał jak Woody Allen, któremu
zmęczenie lub zła konstelacja gwiazd odebrała wszelką charyzmę.
„Boże, co w nim widzi ta atrakcyjna czterdziestolatka?"
Zuzanna podeszła do błyszczącego blatu kuchennego i włączyła czajnik
elektryczny.
– Napiją się panowie kawy? Niestety skisło nam mleko, więc…
– Dziękuję, już dziś piliśmy.
Wzruszyła ramionami i zaczęła wycierać ściereczką niewidzialne kropelki
wody z blatu. Bergman zauważył, że mieszkanie jest tak doskonale czyste, jakby
nikt w nim nie mieszkał. Oprócz pilota od telewizora i odłożonej robótki ręcznej
nigdzie nie leżał żaden przedmiot zdradzający cokolwiek o upodobaniach
lokatorów.
– Napiłbym się trochę wody – powiedział Adam Danesz, a kiedy Zuzanna
schyliła się do lodówki po butelkę, długo przyglądał się jej pośladkom.
Na szczęście Ludwik tego nie zauważył. Siedział na skraju krzesła, miął ręce,
a na wysokie czoło wystąpiły mu krople potu.
– Nie zajmiemy dużo czasu – zaczął Bergman, zastanawiając się, dlaczego ten
mężczyzna tak strasznie się denerwuje. – Proszę mi powiedzieć, kiedy ostatnio
widział pan swoją byłą żonę.
Ludwik Keller przetarł oczy. Wyglądał na zmęczonego.
– Jeśli miałbym być całkiem dokładny, to… nie wiem.
– Nie wie pan?
Mężczyzna spojrzał na żonę, która układała herbatniki na półmisku deserowym,
potem przesunął wzrok na Bergmana i uśmiechnął się panicznie. Bergman
zrozumiał.
– Pani Keller? Czy mógłbym porozmawiać z pani mężem na osobności?
Wzdrygnęła się.
– Oczywiście. – Położyła przed nimi półmisek i wyprostowana wyszła
z kuchni.
Ludwik natychmiast trochę się rozluźnił.
– Dziękuję. Nie chcę, żeby wiedziała, że byłem u Julii. Wie pan, przechodzimy
teraz mały… kryzys. – Wstał, otworzył barek i wyciągnął butelkę koniaku. –
Napiją się panowie? Nie? A nie będzie panom przeszkadzać, jeśli sam się posilę?
Nalał sobie i podniósł kieliszek do ust niezgrabnym ruchem człowieka, który
nie pije regularnie.
Bergman wiercił się zniecierpliwiony.
– Nie chcę być nieuprzejmy, ale nie mam dla pana całego dnia, panie Keller.
Czy może mi pan łaskawie powiedzieć, kiedy po raz ostatni widział pan swoją
pierwszą żonę? W jej domu jest mnóstwo pańskich odcisków palców, a przecież
rozwód wzięliście cztery lata temu. Nie sądzi pan, że to trochę dziwne?
– Wyjaśnię to panu. – Ludwik wrócił do stołu i wypił kolejny łyk koniaku. –
Byłem u Julii w piątek w nocy. Musiałem omówić z nią coś ważnego. Wie pan, ona
ostatnio spotykała się z moją żoną i byłem na nią wściekły, bo… – Zamilkł. –
Właściwie nie, bzdura, źle się wyraziłem. Nie byłem na Julię wściekły,
bynajmniej… W żadnym razie. Po prostu bałem się, żeby nie nastawiła Zuzanny
przeciwko mnie. Ale tak się nie stało, nie, bynajmniej tak się nie stało, proszę mi
wierzyć. Trochę pokłóciłem się z Julią tamtej nocy, ale pożegnaliśmy się
w zgodzie. Naprawdę, w zgodzie… Przysięgam.
Wyrzucał z siebie słowa tak prędko, że trudno było go zrozumieć. Bergman
w zamyśleniu zmarszczył czoło. Doświadczenie wyczuliło go na najmniejsze
przejawy strachu, ale przerażenie Ludwika było tak oczywiste, że nie umknęłoby
nawet całkowitemu laikowi. Czy to możliwe, że ten pionek odgrywa w tej partii
szachów dużo większą rolę, niż na początku przypisywał mu inspektor?
– A potem? – zawiesił głos Bergman i pozwolił mężczyźnie samemu
zinterpretować to pytanie.
– Potem? Chodzi panu o niedzielę? No… W niedzielę znów pojechałem na
Babę. Zuzanna ode mnie uciekła, byłem zły jak pies, nie mogłem wytrzymać
w domu. Chciałem spytać Julię, co Zuzanna jej o mnie mówiła, ale kiedy już
stałem przed jej domem, dotarło do mnie, że strasznie bym się w ten sposób przed
nią poniżył. – Spojrzał inspektorowi prosto w oczy. – Nie wszedłem do środka.
Przysięgam. Nie wszedłem ani na krok. Pospacerowałem po lesie, żeby trochę się
uspokoić, a potem wróciłem do mieszkania.
Kiedy obaj policjanci milczeli, Ludwik zamrugał małymi, świńskimi oczkami.
– Panowie mi nie wierzą? Boże mój! Jaki ja jestem głupi. Wiecznie się pilnuję,
żeby nic mi się nie stało, no i proszę! Ostatecznie i tak na nic się to nie zdaje, bo
napatoczę się w czasie morderstwa byłej żony. Boże mój!
Adam Danesz przestał robić notatki i patrzył na Ludwika z niezbyt inteligentnie
rozwartymi ustami. Bergman też był zaskoczony, ale nie dał tego po sobie poznać.
Policjanci nie mieli pojęcia, że Ludwik Keller znajdował się w czasie morderstwa
na Babie. A on w dwie minuty wyjawił im, że nie ma alibi i posiada bardzo dobry
motyw.
– Czyli pan był na ulicy Krokusowej w niedzielę w południe? – wolał się
upewnić Bergman.
Teraz zaskoczony zamrugał Ludwik Keller.
– A czy pan o tym nie wiedział?
– Nie wiedziałem, dopóki przed chwilą mnie pan o tym nie poinformował.
Przyszedłem tu tylko w sprawie tych odcisków. Wydało mi się dziwne, że było ich
tam tak dużo.
– Co? Naprawdę? Zatem… – Ludwik skakał wzrokiem z Bergmana na
Danesza. Potem chwycił kieliszek i jednym haustem wypił resztę koniaku. – Jestem
idiotą – szepnął załamany.
– Doceniamy to, że wszystko nam pan szczerze wyznał – oświadczył inspektor.
– Nie każdy ma tyle odwagi.
Ludwik Keller zmarszczył twarz, jakby lada chwila miał się rozpłakać.
– Ale ja jej nie zabiłem! Nie zrobiłem tego! Byłem tam, to prawda, ale nie
w domu, tylko na ulicy. Proszę mi wierzyć. Przecież ja bym nie skrzywdził nawet
muchy!
– Nawet muchy? Ludwiku, nie bądź śmieszny.
Wszyscy trzej spojrzeli w stronę drzwi. Zuzanna wróciła tak cicho, że żaden
z nich jej nie usłyszał. Opierała się o futrynę, a jej twarz wyglądała jak wyciosana
z granitu.
– To ty ją załatwiłeś, Ludwiku, prawda? Zabiłeś ją, bo chciała mi pomóc. Boże,
jak ja cię nienawidzę! Proszę, powiedz panom policjantom, że jesteś agresywnym
durniem, że nad sobą nie panujesz i że jakieś głupie głosy z góry podpowiadają ci,
co masz robić. Powiedz im to!
Obróciła się na pięcie i trzasnęła za sobą drzwiami tak mocno, aż zabrzęczała
w nich szyba.
ROZDZIAŁ 26
Ten dom będzie dla niej zbyt duży. Nie da rady o niego zadbać i będzie się bała tu
mieszkać. Wierzyła, że w miejscach, w których stało się coś złego, gromadzi się
negatywna energia, a ludzie o większej wrażliwości wyczuwają ją nawet po długim
czasie. Czasem w lesie lub w obcym budynku jej klatkę piersiową bez powodu
przygniatał lęk. Podobno właśnie w ten sposób przejawia się ciężar dawnej
gwałtownej śmierci, a Klara zdecydowanie nie chciałaby przeżywać tego we
własnym domu.
Ciekawe, w którym pomieszczeniu zmarła matka? Jak straciła życie? Klara
chętnie zadałaby inspektorowi wiele pytań, ale mimo to nie odbierała telefonów.
Dopóki nie wykręci numeru Bergmana, może sobie wmawiać, że to wszystko tylko
się jej śniło, że matka siedzi w swoim fotelu przy oknie tarasowym i czyta kotom
bajki…
Wracała z żelazną konewką ze studni, ostrożnie stawiała nogi na ścieżce
i patrzyła, jak wilgotna trawa biczuje jej czarne kalosze. Wiatr zamiótł niebo, ale
słońce było już słabe, a w cieniu utrzymywały się wysepki szronu. Klara
przerzuciła ciężką konewkę do drugiej ręki i przyśpieszyła. Ku jej zaskoczeniu,
fizyczny wysiłek jej nie wyczerpywał, wręcz przeciwnie, ładował ją radosną
energią. „Jeszcze dziś" – postanowiła. „Podaruję sobie jeszcze jeden dzień. Potem
zadzwonię do Bergmana i przyjmę rzeczywistość bez względu na to, jak bardzo
będzie bolesna".
Między gołymi gałęziami starych jabłoni pojawił się domek z cienką smugą
dymu wijącą się z komina. Drewniany budynek w wąskiej dolinie pierwotnie był
młynem, ale nic już tego nie przypominało. Po II wojnie światowej odbyła się tu
dzika deportacja niemieckich mieszkańców, a nowych właścicieli nie połączyły
z tym miejscem osobiste więzi. Pewnej szczególnie srogiej zimy skończyły się im
zapasy drewna, więc palili w piecu po kolei poszczególne „niepotrzebne" części
domu: niedziałające koło młyńskie, pomieszczenie gospodarcze i dużą część tylnej
werandy. Kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych domek kupili rodzice Klary, był
w żałosnym stanie.
Klara znała dom tylko w obecnym kształcie: z nową werandą, zamurowaną
piwnicą (matka się jej bała) i wyschniętą młynówką. Kiedyś jeździła tu z matką,
ojcem i bratem, później tylko z matką, a na końcu z Piotrem. Dziwne, jak szybko ci
ludzie zniknęli z jej życia… Z ojcem straciła więź, brat mieszka za granicą, Piotr ją
opuścił, a matka nie żyje. Została sama, ale – ku własnemu zaskoczeniu – nie czuje
się słabsza. Przeciwnie. Czy nie jest tak, że największą opoką dla każdego
człowieka jest on sam?
Otworzyła drzwi, a wilgotną kamienną podłogę zalało słońce. Klara
przekroczyła szeroki próg, w którym ludzkie podeszwy przez dwieście lat
wydeptały wgłębienie, a z ciemnego korytarza owiał ją smród pleśniejącego tynku
i butwiejących belek. Na zewnątrz rozszumiały się korony drzew, a końska uprząż
wisząca na ścianie zadźwięczała w przeciągu. „Dobrze mi tu" – pomyślała Klara. –
„A jeśli bym tu została? Co by się stało, gdybym spróbowała tu mieszkać,
pracować, zapuścić korzenie? Nie mam nikogo, kto czekałby na mnie w domu, ani
niczego, czego nie mogłabym opuścić". Nagle zamiast rozpaczy czy bezradności
zalała ją niespodziewana fala euforii, bardzo nieodpowiednia z uwagi na niedawną
śmierć matki. Nie mam niczego, więc mogę wszystko.
Jeszcze nigdy nie czuła się tak silna.
W izbie powitało ją huczenie rozgrzanego pieca, więc od razu postawiła na
niego garnek z grochówką w proszku. „Obiad za piętnaście koron" – uświadomiła
sobie zdziwiona. Nagle wydało się jej niewiarygodne, że jeszcze dwa tygodnie
temu jadła z Piotrem w kawiarni przy Moście Karola wędzonego łososia
z hiszpańskimi oliwkami, sałatkę z kaparami i piła świeży sok pomarańczowy. Czy
to naprawdę ona odmawiała picia zwykłej wody mineralnej i kupowała tę drogą,
francuską, którą pewien typ ludzi traktuje jako symbol własnego sukcesu?
Pokręciła głową. Nie, czarowi życia na kredyt nie ulegnie nigdy więcej – nie może,
nie pozwoli na to. Lecz po chwili zadzwonił jej telefon, jakby próbował przywołać
ją do starego świata.
Zdjęła garnek z płyty i poczłapała do dźwięczącego urządzenia – bardziej żeby
sprawdzić, kto dzwoni, niż żeby odbierać. Bergman? Piotr?
Kiedy wzięła telefon do ręki, prawie upuściła go ze strachu. Z ekranu mrugał
do niej numer, z którego dostawała SMS-y z pogróżkami.
Odebrała bez zastanowienia, jakby nie miała żadnego innego wyjścia. Może
wreszcie dowie się, kto za tym wszystkim stoi.
– Klara Keller.
W słuchawce odezwał się czyjś oddech.
– Z kim rozmawiam? – spytała Klara, a choć starała się mówić spokojnie, głos
zdradził ją i zadrżał strachliwie. – Do cholery, skoro już dzwonisz, to może dowiem
się, czego chcesz?
Klik. Nieznajomy się rozłączył.
Zupa grochowa stygła na rogu płyty, a stary dom wypełniły nagle złe,
podstępne duchy.
Sebastian Zając płakał. W pomieszczeniu z wysokim, stiukowym sufitem rozlegał
się szloch dorosłego mężczyzny, jękliwy i niegodny. Bergmanowi wydawał się
raczej odpychający niż wzruszający. Jakoś nie potrafił znaleźć w sobie
współczucia, choć najwyraźniej ten mężczyzna był nieszczęśliwy i głęboko
wstrząśnięty. Inspektor nie rozumiał, dlaczego Zając nie może opanować emocji,
pożegnać się, a potem popłakać sobie w osamotnieniu. Dlaczego musi mieć
świadka swoich cierpień? Może to ma coś wspólnego z jego zawodem. Artyści
bywają teatralni i są przyzwyczajeni do dzielenia się emocjami – na tym polega ich
praca. A może Zając rzeczywiście szczerze kochał Julię? Mimo to Bergman
naprawdę byłyby wdzięczny, gdyby oszczędzono mu takich wystąpień.
– Julia jest… była dla mnie wszystkim – wybełkotał Zając, jakby czytał
w myślach rozmówcy, i głośno się wysmarkał. – Myślałem, że dzięki niej przestanę
pić. A skończyło się to w taki sposób.
Bergman zaczął cofać się po rozległym holu luksusowego mieszkania Zająca
w stronę dwuskrzydłowych drzwi wejściowych. Cieszył się, że zapytał reżysera
o alibi na niedzielne południe, zanim wyjaśnił mu, dlaczego ta informacja jest mu
potrzebna. Alibi było niepodważalne: Zając znów spędzał czas w towarzystwie
swojego znajomego – kolekcjonera antyków. Wypili razem po kieliszku, a potem
poszli na aukcję, na którą wybierała się również Julia.
– Dziwiłem się, że nie przyszła i że nie odbiera telefonu, ale nie chciałem
pojawiać się u niej niezapowiedziany. Julia nie znosi… nie znosiła wrażenia, że
mężczyzna ją kontroluje. Zawsze mówiła: nie węsz jak wyżeł. Kochała wolność…
Boże! A ja myślałem, że ta kobieta mnie uratuje! Moja muza, moja zbawczyni…
Kiedy Bergman cofał się do drzwi, stuknął w coś nogą. Była to około
osiemdziesięciocentymetrowa rzeźba z twardego drewna, bez wątpienia bardzo
stara i cenna. Tylko tego by jeszcze brakowało, żeby tu coś zniszczył i musiał to
rekompensować.
– Przepraszam. Panie Zając, ja już naprawdę muszę iść.
– Myślałem, że dzięki niej skończę z piciem! Wybierałem się na leczenie. Teraz
już nie dam rady. Whisky to moje narzędzie pracy, jeśli pan wie, o czym mówię.
Nie potrafię pracować nad scenariuszem w trzeźwości, myśli zawsze mi się wtedy
tak jakoś… rozbiegają. Ale po kilku kieliszkach zaczyna się cwał. Gdzie tam cwał!
Galop! Julii to picie przeszkadzało, a ja… – Znów się rozpłakał. Bergman
podejrzewał, że jego rozmówca jest pod wpływem alkoholu. – Proszę się nie
gniewać, inspektorze. Dorosły facet powinien panować nad emocjami… Ale kiedy
tylko pomyślę, że Julia… Moja Julia… Piękne imię, prawda? Uwielbiam Szekspira
i wydało mi się symboliczne, że zakochałem się w kobiecie, która ma na imię
Julia…
Bergman postawił oczy w słup. Artyści! Nie rozumiał ich, wydawali mu się
strasznie dziecinni, oderwani, bezużyteczni. Co to za praca: pisanie scenariuszy do
seriali i rozkazywanie z rozkładanego krzesełka grupce aktorów? Komu to pomoże
i komu to jest potrzebne? Czasem żartował, że gdyby na świecie byli tylko
nawiedzeni intelektualiści, ludzkość umarłaby z głodu.
– Rzeczywiście, to bardzo ciekawe, panie Zając – powiedział nieobecnym
głosem. – Niestety muszę się już z panem pożegnać.
Dopiero kiedy zbiegał po marmurowych schodach okazałej kamienicy na
Vinohradach, niechętnie przyznał przed sobą, dlaczego ten mężczyzna tak działa
mu na nerwy. Wszystko wskazuje na to, że Sebastian Zając naprawdę kochał Julię.
Gdyby nie została zamordowana, Bergman prędzej czy później zacząłby uważać go
za rywala.
Godzinę później Józef Bergman stał oparty o maskę dżipa na parkingu za stacją
benzynową pośród pól i popijał z plastikowego kubeczka napój, smakujący raczej
jak wywar ze szmaty do podłogi niż jak kawa. Inspektor nie pozwolił jednak, by to
zepsuło mu nastrój. Przejrzyste chłodne niebo przyjemnie pobudziło krew w jego
żyłach, a wizja dwugodzinnej jazdy na wieś napełniła go radosnym
podekscytowaniem. Być może wizyta u Klary Keller nie jest niezbędna, ale co
oprócz czasu straci, gdy tam pojedzie? Musiał zmienić otoczenie i popuścić wodze
swym myślom. Nie potrafił pozbyć się uczucia, że podczas śledztwa w sprawie
dwóch morderstw na Babie zaniedbał coś istotnego, przegapił drogowskaz,
wyruszył w złym kierunku. Było to podobne odczucie, jak gdyby szedł po
oznaczonej trasie i nagle ogarnęłoby go podejrzenie, że minął jeden zakręt i że jeśli
nie wróci na poprzednie skrzyżowanie, zgubi się w lesie. Tylko kiedy i gdzie minął
ten zakręt?
Wzruszył ramionami, trafił zgniecionym kubeczkiem do kosza na śmieci
i wsiadł do auta. Może powinien jeszcze raz zastanowić się nad tym, co łączyło
Norę Mach i Julię Keller… Dzwonek telefonu wyrwał go z rozważań w tak
nieodpowiedniej chwili, że Bergman z wściekłości uderzył pięścią w kierownicę.
Czy życie nie było łatwiejsze, zanim te przeklęte pudełka z anteną zrobiły z ludzi
zwierzynę łowną? Lecz nie mógł odrzucić połączenia – podczas śledztwa
dotyczącego dwóch zabójstw to po prostu nie wchodziło w grę.
– Czego chcesz, Danesz? Jestem poza Pragą. Jadę w Góry Łużyckie do Klary
Keller. Jej ojciec powiedział mi, gdzie ją znajdę.
– Wiem, szefie, ale to pana zaciekawi. Jest pan gotów? Sprawdziliśmy tę
Francuzkę.
Bergman skupił uwagę.
– I?
– Kamila Lapin wyjechała z Francji dzień po pogrzebie męża, czyli około
tydzień przed pierwszym morderstwem na Babie. – Adam na chwilę zamilkł, jakby
chciał sprawić, że jego kolejne zdania zabrzmią wystarczająco triumfalnie. –
Przyjechała do Czech. Niby do rodziców, ale…
– Kiedy dokładnie przyleciała?
– Przyjechała autem, więc możemy tylko zgadywać, ile zajęła jej podróż. Ale te
tysiąc siedemset kilometrów z Bretanii można spokojnie przejechać w jeden dzień.
Bergmanowi zjeżyły się włoski na karku jak hazardziście, który zamierza
postawić całą wypłatę na jednego konia. Dokładnie wtedy Klara zaczęła dostawać
SMS-y z pogróżkami.
– Czy znalazł ją pan w Czechach?
– Tak, jest u rodziców w Teplicach. Tyle że z Teplic można bez problemu
w godzinę dojechać do Pragi i… – Nie dokończył zdania, ale Bergman łatwo
domyślił się słowa „mordować".
– Dziękuję – odpowiedział krótko. Właściwie w ogóle go to nie zaskoczyło.
Był niemal pewien, że te dwa morderstwa mają wspólny mianownik i raczej nie
jest to Dawid Minks. Może i ten cherlawiec kradnie jak sroka, ale rola mordercy do
niego nie pasuje. Z Norą Mach prawdopodobnie nie miał nic wspólnego, nie znał
jej. A gdyby spotkał ją na Babie przypadkiem i udusił z zamiarem kradzieży,
dlaczego miałby zostawić wszystkie pieniądze w torebce? Czy ktoś mu
przeszkodził? Hm. Hipoteza o przemyślanej zemście za śmierć dziecka wydała się
Bergmanowi dużo bardziej wiarygodna…
– Szefie, jest pan tam? Mam jeszcze jedną wiadomość – kontynuował Danesz
niemal przepraszającym tonem. – Już chciałem do pana dzwonić, że z tą Francuzką
trafił pan w dziesiątkę, ale akurat pojawiła się tu Lada Hrubesz, ta wypindrzona
paniusia, która poczęstowała nas strudlem. Przyniosła drewnianą szkatułkę.
Znalazła ją w krzakach, kiedy karmiła osierocone koty. Twierdzi, że należała do
Julii Keller. Są na niej odciski palców. Należą do…
– Dawida Minksa – dokończył Bergman posępnie, zapominając o wizji kobiety,
która jedzie przez pół Europy, żeby po trzydziestu latach zemścić się za śmierć
dziecka i zdradę. „To byłoby możliwe, ale chyba tylko w filmie" – pomyślał.
Rzeczywistość zazwyczaj bywa dużo bardziej przyziemna.
– Dobrze. Niech pan go aresztuje. Może jeśli go przyciśniemy, przyzna się też
do tego pierwszego morderstwa, chociaż bardzo w to wątpię. Ja zabiorę Klarę
Keller z jej kryjówki i wrócę do Pragi najszybciej, jak to będzie możliwe.
Za bardzo by ryzykował, gdyby po tym wszystkim przyjechał pod jej dom, więc
czekał na nią przed szkołą. Przyjechał tuż przed południem, zaparkował w długim
szeregu aut, trochę opuścił oparcie i przez brudną przednią szybę patrzył na portal
liceum. Ciężkie drzwi otwierały się co chwilę i wypuszczały na chodnik grupki
uczniów, ale Weroniki między nimi nie było. Dawid sprawdził na desce
rozdzielczej, która godzina. Jego ukochana powinna zaraz się pojawić. A jeśli nie?
Ścisnęło mu się gardło, a on uświadomił sobie, że nie wytrzyma do kolejnego dnia.
Jeśli nie zastanie Weroniki tutaj, znajdzie ją gdzie indziej i zmusi do rozmowy. Za
wszelką cenę.
Rzucił spojrzenie na drzwi szkoły akurat w chwili, gdy się w nich pojawiła.
Miała na sobie prążkowane podkolanówki i krótką sukienkę w kratkę, której Dawid
nie znał. W jej czystych, jasnych włosach odbijało się słońce. Trzymała za łokieć
chudą brunetkę, właśnie szepnęła jej coś do ucha i obie się zaśmiały. „Wygląda na
szczęśliwą" – pomyślał Dawid i zagotował się ze złości. – „Śmieje się, jak gdyby
nigdy nic". Potem przypomniał sobie, jak dzielnie zachowała się na komisariacie
i ciśnienie trochę mu opadło.
Weronika pożegnała się na chodniku z koleżanką. Brunetka ruszyła na
przystanek autobusowy. Dawid przesiadł się na fotel pasażera i uchylił drzwi. Za
kilka sekund Weronika przejdzie tuż obok niego. Musi działać szybko. Nie chciał
jej wystraszyć, ale jak inaczej niż siłą nakłonić ją do rozmowy? Był pewien, że
gdyby ujrzała go z daleka, uciekłaby. Nie odbierała telefonu, nie reagowała na
SMS-y, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że wprawdzie nie wydała go policji,
ale ich związek uważa za zakończony.
Dawid czuł inaczej.
Obejrzała się przez ramię i pomachała koleżance. Od auta Dawida dzieliły ją
dwa kroki. Teraz! Gwałtownie otworzył drzwi, wychylił się, złapał Weronikę za
przedramię i wciągnął ją sobie na kolana. Stało się to tak szybko, że nawet nie
zdążyła krzyknąć. Bursztynowe oczy zamarły ze strachu.
– Dawid, co wariujesz? – sapnęła. – Przestraszyłeś mnie.
Wciąż trzymał ją mocno.
– Muszę z tobą porozmawiać.
– Przecież uzgodniliśmy, że nie będziemy się spotykać. – Ostatnie słowo
przeciągnęła z wyrzutem.
– Mam to gdzieś. Teraz wszystko jest inaczej.
– Dlaczego? Myślisz, że cię wtedy wsypałam? Jeśli tak ci mówią, to kłamią.
Nie wyciągnęli ze mnie niczego. I puść mnie, to boli!
Posłusznie zabrał rękę, choć ryzykował, że dziewczyna mu ucieknie. Ale ku
jego zaskoczeniu Weronika została w aucie, a nawet wciągnęła długie nogi
w podkolanówkach do ciasnej kabiny i zamknęła drzwi. Powiedziała cicho:
– Przez kilka dni myślałam, że już nie chcę cię znać.
– A potem?
– Potem zaczęłam tęsknić. – Obróciła ku niemu twarz, która wciąż nosiła
znamiona dziecięcej pucołowatości. Miała poważną minę. – Zawsze przyjeżdżałeś
wieczorem pod okno… To było miłe. Obserwowałam cię, ale tak, żebyś o tym nie
wiedział.
Nie potrafił wymyślić sensownej odpowiedzi. Tak jakby przestała mu działać
część mózgu, w której tworzą się słowa. Czy to uczucie, które boleśnie wypełniało
mu klatkę piersiową, to wzruszenie? Dawid nie wiedział.
– Przejedziemy się?
Skinęła głową, więc wygrzebał się spod niej i usiadł za kierownicą. Kiedy
przekręcał kluczyk, trzęsły mu się ręce. Nie zapomniała o nim! „Ale to jeszcze nic
nie znaczy" – pomyślał. Co zrobi Weronika, gdy dowie się, że ona pozostała silna
i milczała, a on się złamał i prawie wszystko wyśpiewał policjantom? Chciał jej
o tym powiedzieć dopiero, gdy ruszą, żeby nie mogła wysiąść.
Tak jak zawsze włączyła radio.
– Czyli wszystkiego się wyparłaś? – zaczął ostrożnie.
– Pewka. Niczego ze mnie nie wyciągną.
– Wiesz, a ja jestem takim debilem, że się wygadałem… – wyznał, patrząc
wciąż na jezdnię. Do diabła, akurat ma czerwone światło. Będzie musiał się
zatrzymać właśnie teraz, kiedy zasugerował jej, że jest mięczakiem! A jeśli
Weronika się wkurzy i ucieknie?
– Co im powiedziałeś? – spytała.
– No… Twierdzili, że mnie zakablowałaś. A ja to łyknąłem. Przyznałem, że cię
znam i że ze sobą chodziliśmy. To był podstęp, ale zorientowałem się dopiero po
fakcie.
– Ale ty jesteś durny.
Tylko tyle? Spojrzał na nią. Z obojętną miną nakręcała na palec pasemko
jasnych włosów.
– Nic więcej na to nie powiesz?
– A co jeszcze chciałbyś usłyszeć? Jesteś durny, kropka. Jeśli teraz zrzucą
wszystko na ciebie, całe to morderstwo, będzie to wyłącznie twoja wina. Ja
próbowałam cię uratować i trzymałam język za zębami.
Milczeli, a Dawid automatycznie jechał najkrótszą drogą poza miasto, przez
brzydkie peryferie ku polom i lasom. „Gdyby myślała, że jestem mordercą, już by
się broniła, chciałaby uciec, byłaby zdenerwowana" – myślał z zadowoleniem. Przy
pierwszej okazji zjechał z szosy na nierówną leśną dróżkę i zatrzymał auto.
– Dawid?
Spojrzał na nią nieprzytomnie. Mogliby wyjąć koc z bagażnika i położyć się na
trawie albo opuścić oparcia i kochać się w aucie. Te jej nogi w podkolanówkach…
Nie wytrzyma już tego czekania ani sekundy.
– Co jest?
– Zrobiłeś to?
Mocno ścisnął kierownicę.
– Myślałem, że mi wierzysz.
– Nie wiem, czy mogę ci wierzyć. Pamiętasz, jak zamordowali tę dziewczynę
w lesie? Tej nocy byłeś u mnie, a ja nie mogłam wyjść. Skąd mam wiedzieć, że nie
zaczaiłeś się na nią i jej nie sprzątnąłeś? Potem włamałeś się do Julii, a następnego
dnia wynieśli ją pod płachtą. – Na chwilę zamilkła. – Dlaczego miałabym wierzyć,
że to tylko zbieg okoliczności. Przecież w ogóle cię nie znam.
„Ale jedziesz ze mną do lasu" – dodał Dawid w duchu. „Jeśli naprawdę mnie
podejrzewasz, to dlaczego tu ze mną siedzisz?"
– Już ci mówiłem, że nie zabiłem Julii. Nigdy nikogo nie zabiłem.
Głośno przełknęła ślinę.
– Spójrz na mnie i powiedz to jeszcze raz.
Zrobił to. Bursztynowe oczy wpiły się mu w twarz.
– No dobra – oświadczyła Weronika uroczyście. – Wierzę ci.
I choć Dawid wiedział, że teraz powinien wszystko wyjaśnić lub przynajmniej
podziękować za zaufanie, nie zrobił tego. Objął Weronikę i pociągnął za dźwignię
opuszczającą oparcie.
Dwie godziny później wysadził Weronikę niedaleko ulicy Krokusowej i mknął
przez miasto do domu jeszcze szybciej i ryzykowniej niż zazwyczaj. Dawno nie był
w tak świetnym nastroju. Uzgodnili, że oboje będą się upierać przy jego wersji:
znają się, chodzili ze sobą, ale już się rozeszli. Tej niedzieli, gdy zginęła Julia,
Dawid był u Weroniki. Zagwizdał pod jej oknem, ona przyszła mu otworzyć i po
kryjomu zaprowadziła go do swojego pokoju. Weronika wyjaśni, że podczas
przesłuchania kłamała, bo nie chciała, żeby rodzice dowiedzieli się o Dawidzie.
Wściekliby się, gdyby wiedzieli, że przemyciła na poddasze chłopaka. Brzmiało to
dość wiarygodnie.
Dawid z olbrzymią prędkością wpadł na rondo i bez kierunkowskazu zjechał
z niego w ulicę, przy której mieszkał. W lusterku wstecznym zobaczył, jak
kierowca w aucie jadącym za nim wymownie stuka się w czoło. Dawid
odpowiedział mu wyprostowanym środkowym palcem. Niech wszyscy się
wypchają, on ma dziś szczęśliwy dzień!
Znalazł ostatnie wolne miejsce na wiecznie przepełnionym parkingu
osiedlowym i zatrzymał się tak gwałtownie, że zapiszczały opony. Kiedy wysiadał
z auta, gwizdał z zadowolenia. Nagle wszystko wyglądało dużo lepiej: Weronika
się na niego nie złości, wierzy mu i da mu alibi. Co policja mogłaby mu
udowodnić? Trochę męczyło go tylko wspomnienie drewnianej szkatułki, którą
wtedy podczas ucieczki z willi gdzieś wyrzucił. Nie był pewien, gdzie dokładnie to
zrobił. W ogrodzie? Przeszkadzała, była duża, a on chciał schować łup do kieszeni.
Otworzył ją, wyjął zawartość i wyrzucił w krzaki… Tyle że nie miał wtedy rękawic.
Ściągnął je zaraz po wyjściu z domu. Z przerażenia zrobiło mu się niedobrze.
Cholera, dlaczego nie zaniósł tej szkatułki do auta? Teraz może się tylko modlić,
żeby gliny jej nie wywęszyły. Bo jeśli wpadnie w ich łapska, znajdą na niej jego
odciski, a wtedy nie będzie mógł twierdzić, że to nie on ukradł kosztowności.
Do diabła! Dobry humor zniknął bezpowrotnie. Dawid zbliżał się po schodach
do drzwi mieszkania, a kolana miał słabe, jakby od tygodnia nie jadł i nie spał.
Kiedy przekręcał klucz w drzwiach, obawiał się, że w pokoju zastanie matkę
z dwoma umundurowanymi policjantami, którzy przyszli go aresztować.
Na szczęście mieszkanie było puste.
ROZDZIAŁ 27
Starannie zamknęła drzwi domku i ruszyła ścieżką do wioski. W kieszeni futrzanej
kamizelki ciążył jej telefon i wywoływał strach, jakby niosła bombę zegarową.
Kiedy znów zadzwoni? I kto będzie po drugiej stronie? Morderca matki? Morderca
tej kobiety, którą znaleźli uduszoną w lasku na Babie? Czego od niej chce?
Odezwie się jeszcze? Czekanie na kolejny dzwonek wyczerpywało ją. W końcu
wyłączyła dźwięk w telefonie i trochę się uspokoiła.
Ścieżka zanurzyła się w lesie i wiodła przez wąską dolinę wzdłuż podnóży
granitowych skał. Klara przyśpieszyła. Samotność nie przynosiła jej już ukojenia,
wręcz przeciwnie. A jeśli ten ktoś wie, gdzie ją znaleźć? Jeśli ją teraz obserwuje?
„Bzdura" – szybko zganiła się za takie myśli. „Gdyby wiedział, gdzie jesteś, nie
musiałby do ciebie dzwonić".
Skrót do wioski nie należał do zbyt uczęszczanych i gdzieniegdzie zarosły go
koniczyny. Długie pędy jeżyn smagały nogi Klary, a podmokła ziemia pluskała pod
podeszwami. Dlaczego poszła tędy, a nie po jezdni? Przyśpieszyła jeszcze bardziej,
teraz już prawie biegła. Długo nie trenowała, więc szybko zaczęło ją kłuć w boku
i piec w płucach, ale nie zwalniała. Trochę wysiłku jej nie zaszkodzi. Właściwie nie
znała lepszego leku na strach i smutek.
Zwolniła dopiero między płotami pierwszych ogrodów, a do czerwono-białego
kościoła stojącego na pagórku w centrum Marzenic doszła już spacerowym
krokiem. Miała wrażenie, że tak wypada: do kościoła należy wchodzić dostojnie,
a nie wedrzeć się tam jak powódź.
Postała kilka minut przed obrazem Maryi Panny. Dlaczego przychodzi po
pocieszenie właśnie do niej? Może dlatego, że do niej jako do kobiety czuje
większe zaufanie?
Gdy wyszła ze świątyni, przerażenie dziwną rozmową telefoniczną wydało się
jej absurdalne. Co tak właściwie ją przestraszyło? Ktoś sobie z niej żartuje i tyle.
Prawdopodobnie Marcelina, była dziewczyna Piotra. Któżby inny?
Wyciągnęła telefon z kieszeni, żeby zobaczyć, czy ten człowiek znów próbował
się do niej dodzwonić. Możliwe! Nieodebrane połączenie – widniał napis na
ekranie. Ale kiedy Klara z mocno walącym sercem wcisnęła klawisz, pojawił się
numer inspektora Bergmana.
Schowała się przed wiatrem przy murze cmentarnym i oddzwoniła. Powie mu,
że osoba wysyłająca jej SMS-y z pogróżkami znów się odezwała i dla odmiany
dyszała do słuchawki.
– Gdzie pani jest, do cholery? – szczeknął Bergman zamiast przywitania.
– Proszę?
– Stoję przed pani domkiem, ale jest zamknięty.
– Jak mnie pan znalazł? Przecież mówiłam panu, że…
– Nie było to aż takie trudne. Spytałem pani ojca, gdzie znajduje się ten dom –
odparł niecierpliwie. – Panno Keller, zabawa w chowanego skończona. Zakładam,
że jest pani niedaleko, bo z komina jeszcze się dymi.
Przeklęła w duchu.
– Chciałam być sama – rzekła cicho. – Zabili mi matkę, pamięta pan?
– Tak, pamiętam. I właśnie dlatego potrzebuję pani w Pradze. Gdzie mogę po
panią podjechać?
Mówił tak bezkompromisowym tonem, że nie odważyła się sprzeciwić.
– W wiosce. Przy kościele.
– Proszę się stamtąd nie ruszać. Będę za dziesięć minut.
Nie chciała posłusznie dreptać w miejscu, więc weszła na cmentarz. Jej matka
lubiła chadzać po takich miejscach, a Klara zapragnęła ją naśladować. Zaskoczyło
ją, że nie ogarnął jej smutek, wręcz przeciwnie – wypełniło ją nieznane dotychczas
uczucie pogodzenia się z przyszłością. Oglądała stare nagrobki i czytała wyblakłe
napisy. Uspokajała ją świadomość, że ci ludzie – tacy sami ludzie jak ona – mają
już życie za sobą. Urodzili się, kochali, cierpieli, radowali, a potem umarli. Ich
imiona na nagrobkach stanowiły dla Klary dowód, że przez śmierć da się przejść.
Inni sobie z tym poradzili, więc poradzi sobie również ona.
Było w tym coś niezmiernie kojącego.
– Ładne miejsce. – Bergman zostawił silnik włączony, wysiadł z dżipa
i przyglądał się kościołowi. Był to gustownie odnowiony, pseudobarokowy,
jednonawowy budynek z wieżą w kształcie prostopadłościanu i balkonem nad
portalem. Na wschodniej ścianie do kościoła przylegał ambit z kaplicą. Bergman
przypomniał sobie, że ostatnio czytał gdzieś o kościele w Marzenicach. Trzydzieści
lat temu był zdewastowany i skazany na zburzenie, ale ostatecznie udało się go
wyremontować.
– Tam w środku są jakieś bardzo stare nagrobki, prawda?
Klara skinęła głową.
– Z początku siedemnastego wieku. Dlaczego pan po mnie przyjechał?
Poradziłabym sobie sama.
Odwrócił się od kościoła.
– Proszę na to spojrzeć z dobrej strony. Zaoszczędzi pani na bilecie.
– A jeśli nie chcę oszczędzać? Zabierze mnie pan siłą? Proszę posłuchać, nie
chcę wracać do domu, w którym…
– Tam pani wrócić nawet nie może. Przynajmniej nie przed zakończeniem
śledztwa. Czy ma pani gdzie się zatrzymać do tego czasu?
– W hotelu – odparła ponuro. – Ale nie stać mnie na to.
Obszedł auto, otworzył drzwi pasażera i pokazał, żeby wsiadła. Foliowe
zabezpieczenie sufitu zaszeleściło na wietrze, a Klara uśmiechnęła się rozbawiona.
Trochę się schyliła, żeby zajrzeć do środka, ale wciąż stała przed wozem. Bergman
westchnął.
– Panno Keller, proszę nie robić problemów. Prowadzę śledztwo w sprawie
morderstwa pani matki i potrzebuję pani pomocy w kilku kwestiach. Czy pani
w ogóle wie, że pani brat jest w Pradze? Może mógłby pani pomóc z tym hotelem.
Prychnęła niechętnie.
– To już wolałabym zostać tutaj.
– Czy dobrze zrozumiałem, że brat przyjechał do kraju po dość długim czasie?
Nie chce się z nim pani zobaczyć?
– Nie bardzo.
Uniósł brwi. Dlaczego wśród osób spokrewnionych tak często panuje napięta
atmosfera? Ludzie nienawidzą swoich rodziców i rodzeństwa za rzeczy, które
przyjaciołom i znajomym odpuściliby bez mrugnięcia okiem. Czy sądzą, że jednym
z obowiązków członków rodziny jest wzajemne komplikowanie sobie życia?
– A ze spadku się pani nie cieszy? – rzucił z udawaną obojętnością, lecz tak
naprawdę bardzo go ciekawiło, co odpowie Klara. – Prawdopodobnie przypadnie
pani, ponieważ ze słów pani brata wynika, że nie zamierza powracać na stałe do
Czech. Ponadto wcale nie oczekuje, że sprzeda pani willę, żeby przekazać mu
połowę jej ceny. Formalnie oboje będziecie właścicielami, ale może z niej pani
korzystać samodzielnie. To bardzo wspaniałomyślne z jego strony.
– Raczej wyrachowane. Dobrze wie, że z czasem wartość domu będzie rosła.
Gdy będzie potrzebować pieniędzy, na pewno się po nie zgłosi. Co do tego nie
mam wątpliwości.
Bergman oparł się o bok auta i założył ręce na klatce piersiowej.
– Wiedziała pani, że matka ma wysokie ubezpieczenie na życie. – To było
raczej stwierdzenie niż pytanie.
– Kto panu o tym powiedział?
– Pani brat. Podobno znalazła pani umowę podczas szperania w szufladach.
Czego pani w nich szukała?
„Nie pańska sprawa" – chciała odparować, ale uświadomiła sobie, że
późniejsze wrogie nastawienie inspektora nie przyniosłoby jej żadnych korzyści.
– Właściwie to nie ja ją znalazłam, tylko mój były chłopak – odpowiedziała
pojednawczo. – Przetrząsnął matce szuflady i pod jakimiś wycinkami z gazet
natrafił na tę umowę. Powiedział mi o niej. – Wzruszyła ramionami. – Cieszył się,
że kiedyś będę bogata, że odziedziczę pół domu, pieniądze z ubezpieczenia…
Zaczął nawet mówić o ślubie.
To przypomniało mu jej sytuację finansową sprzed śmierci matki.
– Właściwie dlaczego tak strasznie się pani zadłużyła?
– No… Dużo kupowałam. Ubrania, elektronikę, prezenty…
– Hm. Najwyraźniej nikt pani nie powiedział, że pożyczki brane na życie to
samobójstwo ekonomiczne.
Zrobiła urażoną minę.
– Przecież wszyscy je biorą! Niech pan poczyta w gazetach, ile osób żyje na
kredyt. To zupełnie normalne. Dlaczego wszystkim przechodzi to płazem, a mnie
wszyscy się czepiają?
– Nigdy nie przyszło pani do głowy, że w ten sposób traci pani wolność?
Najwyraźniej nie – odpowiedział sam sobie. – To śmieszne, jak łatwo można
manipulować ludźmi. Wystarczy rozdać im plastikowe karty i wmówić, jak wiele
zyskują dzięki temu, że mogą z nich korzystać. A oni pędzą szczęśliwi na zakupy
i nic innego ich nie interesuje… – Zignorował jej zasępioną minę. – Czy płacenie
odsetek pani nie przeszkadza? Przecież co miesiąc musi pani oddać bankowi część
zarobionych pieniędzy.
Wydawało się, że Klara się nad tym zastanawia. W końcu odparła:
– Przecież to po prostu podatek za to, że mogłam kupić rzeczy, na które nie
było mnie stać, prawda?
Teraz to on wzruszył ramionami. Ta debata nagle zaczęła go nużyć.
– Wie pani co? – Schylił się do auta, wyłączył silnik i wyjął kluczyki ze
stacyjki. – Skoro już wlokłem się tu taki kawał, to chociaż zajrzę do tego kościoła.
Sporo o nim słyszałem. – Przeszedł obok niej, a pod podeszwami przyjemnie
zaskrzypiał mu żwir. Na progu się odwrócił. – Może pani poczekać w aucie.
Skoczymy jeszcze do pani domku po rzeczy, zrobi mi pani kawę i pojedziemy do
Pragi. Śpieszę się, bo moi współpracownicy zatrzymali mężczyznę podejrzanego
o morderstwo pani matki.
– Kto to?
– Pewien młodzieniec. Nie zna go pani. – Jego powiązanie z Weroniką
Truskawką wolał przemilczeć. – Myślimy, że włamał się w celach rabunkowych.
Pani matka go przyłapała. A on czymś ją uderzył.
Przy ostatnich słowach inspektora oddech Klary zrobił się płytki i kobieta
trochę się zachwiała. Chyba był wobec niej zbyt okrutny, ale nic nie mógł poradzić
na to, że wzbudzała w nim raczej złość niż współczucie. Za kogo ona się uważa, do
cholery? Zaszywa się na tej wsi zabitej dechami, nie odbiera telefonu i nie
współpracuje z detektywami prowadzącymi śledztwo w sprawie morderstwa matki.
Zachowuje się jak krnąbrny dzieciak, a nie jak trzydziestolatka.
Wszedł do kościoła i głęboko wciągnął typowy zapach kadzidła, starego
drewna i stęchlizny. Coś mu przypomniał, ale było to tylko ulotne wrażenie, które
zniknęło, zanim Bergman zaczął się nad nim zastanawiać. Krążył wzrokiem po
gołych, pobielonych ścianach, drewnianych ławkach i prostym ołtarzu. Przez
wysokie okna wpadały do wewnątrz promienie słoneczne, a w ich ukośnych
pasmach pobłyskiwały drobinki kurzu. Gdy Bergman zbliżał się do prezbiterium,
nagle ogarnęło go dziwne przeczucie, że wpadł na trop czegoś ważnego… Ale
czego? Odchylił głowę ku sklepieniu.
I nagle zrozumiał, jak to wszystko mogło przebiegać. Kawałki układanki trafiły
na swoje miejsca. Nareszcie! Wcisnął dłonie do kieszeni, obrócił się na pięcie
i zdecydowanym krokiem opuścił kościół.
– Proszę wsiadać – nakazał Klarze, a kiedy wciąż stała z twarzą zwróconą ku
słońcu, krzyknął: – Kobieto, na Boga, niech pani się wreszcie ruszy! Nie mam na
panią całego dnia!
O zmroku Weronika wyszła z domu, a w budce na rogu Krokusowej wykręciła
numer Dawida. Nie odważyła się zadzwonić z telefonu komórkowego, wydawało
się jej to zbyt ryzykowne. Policja może ją podsłuchiwać. Ale jeśli zadzwoni
z budki i nie przedstawi się, nikt jej nie udowodni, że z nim rozmawiała.
W słuchawce rozbrzmiewał sygnał, ale Dawid nie odbierał. Spróbowała jeszcze
raz. Bez skutku.
Gdzie się podziewa, do diabła? Weronika wiedziała, przy której ulicy mieszka
Dawid, więc wzięła z półki sfatygowaną książkę telefoniczną i próbowała znaleźć
numer stacjonarny. Słuchawkę podniosła starsza kobieta, prawdopodobnie pani
Minks. Miała niewyraźny głos, nosowy, jakby cierpiała na zapalenie zatok lub
płakała.
– Z tej strony Weronika – przedstawiła się, choć wiedziała, że matka Dawida
prawdopodobnie nie wie nawet o jej istnieniu. – Chciałabym porozmawiać
z Dawidem. Czy jest w domu?
– Nie i raczej nieprędko będzie.
– Jak to?! – Weronikę przeszły dreszcze. Coś się stało. Czy miał wypadek,
kiedy wczoraj po południu wracał od niej do domu? – Dlaczego Dawid nie odbiera
telefonu? Kiedy wróci?
– O to trzeba zapytać policję, panienko. Zabrali go godzinę temu. To przez
ciebie wpakował się w te tarapaty, co? A ja wierzyłam, że ten głupek wreszcie
nabrał trochę rozumu!
– Policję? Przecież on jest niewinny! – krzyknęła Klara, ale z drugiej strony
rozległ się tylko brzęk odkładanej słuchawki.
Policja. Czyli aresztowali go. A skoro uznali go za głównego podejrzanego, na
pewno znajdą jakiś sposób, żeby mu to udowodnić i postawić przed sądem.
Weronika nie wierzyła, że policjantom chodzi o sprawiedliwość. Jak to powiedział
Dawid? Interesują ich tylko premie za dopadnięcie sprawcy. Bez skrupułów wsadzą
za kratki niewinnego, byle tylko sprzątnąć sprawę z biurka i włożyć do akt jako
wyjaśnioną. Tym razem zapłaci za to Dawid. Po wczorajszym dniu Weronika była
pewna, że jej chłopak nikogo nie zamordował, choć bez wątpienia okradł – i raczej
nie zrobił tego po raz pierwszy.
Było dopiero tuż po szóstej, ale na ulicach roztaczała się wilgotna i lepka mgła.
Weronika wyszła z budki telefonicznej i zatrzymała się w kręgu światła latarni.
Dokładnie tak samo stała tu z Dawidem dwa tygodnie temu, a jej największym
problemem było to, czy powinna odstawić tabletki antykoncepcyjne, żeby zajść
w ciążę na złość rodzicom. Razem z Dawidem stwierdzili zgodnie, że ich życie jest
zbyt nudne i że przydałoby się urozmaicenie… Jakiekolwiek.
I urozmaicili je sobie morderstwem.
„Ale przecież Dawid tego nie zrobił" – skarciła się w duchu. Poszedł do Julii po
biżuterię i zastał ją tam martwą. Skądś dochodziły kroki. Kroki mordercy. Weronika
wierzyła, że gdyby Dawid kłamał, poznałaby to.
Powoli wracała pustą ulicą do domu i zatrzymała się z ręką na klamce furtki.
Kiedy wychodziła, rodzice się kłócili, a teraz przez uchylone okno w kuchni
dobiegały urywki ich słów. O czym rozmawiają? Weronika wytężała słuch, a na jej
twarzy pojawiał się grymas podrażnienia za każdym razem, gdy podekscytowane
głosy zagłuszał jakiś inny dźwięk: szczekanie psa z naprzeciwka lub huk silników
samolotu schodzącego do lądowania.
– Boże, dlaczego akurat ja muszę żyć z taką krową? Moja matka, niech jej
ziemia lekką będzie, miała rację, kiedy mówiła, że tak długo wybierałem, aż nic
ciekawego nie zostało.
Weronika postawiła oczy w słup. Ojciec na pewno stał przy oknie, bo słyszała
teraz każde słowo. Jeśli dobrze zrozumiała, dziś kłócili się dlatego, że matka
znalazła w garażu obrazy i antyki, które ojciec kupił na weekendowych licytacjach.
Wściekała się, bo podobno te rzeczy kosztowały więcej niż dwutygodniowy urlop
na Wyspach Kanaryjskich. Weronika tym razem przyznawała jej w duchu rację. Po
co są im jacyś święci na wyblakłym obrazie z krzywą ramą? Gdyby to zależało od
niej, dużo bardziej wolałaby ozdobić cały dom dużymi czarno-białymi zdjęciami
w nowoczesnych metalowych ramkach.
W oknie pojawiła się sylwetka ojca.
– Weroniko! Co ty robisz na dworze?
W jego głosie słychać było nutę groźby, zresztą jak zawsze, gdy rozmawiał
z córką.
– Poszłam się przejść – odpowiedziała.
– Ile razy mam ci powtarzać, że po zmroku nie możesz wychodzić, jeśli nie
powiesz nam, dokąd idziesz? Dlaczego ani mnie, ani matki nie poprosiłaś
o pozwolenie?
– Bo się kłócicie.
Matka krzyknęła coś z głębi kuchni, ale Weronika jej nie zrozumiała.
– Natychmiast wracaj do domu! – rozkazał ojciec i obrócił się do kuchni. – A ty
się ucisz, do cholery! Czy ktoś z tobą rozmawia? Nie, więc zamknij dziób i zajmij
się sobą.
Trzasnął oknem, jakby dopiero teraz zrozumiał, że odgłosy kłótni rozlegają się
w całej ulicy.
Weronika oparła się plecami o furtkę, powoli oddychała ustami i patrzyła, jak
obłoczki pary kłębią się w świetle latarni. Gdyby mieszkała z Dawidem, na pewno
nigdy by się nie kłócili. Całymi dniami nie wychodziliby z łóżka, a nawet jeśli – to
byliby tak zmęczeni miłością, że na żadne awantury nie mieliby siły.
Im dłużej myślała o Dawidzie, tym większy czuła smutek i pustkę. Dopiero
zrozumiała, jak bardzo jest dla niej ważny, a już go traci. Oni go zamkną. A może
nie?
Wtedy wpadł jej do głowy pomysł: pomoże mu. Bo któż inny mógłby mu
pomóc? Nie powinno to być aż tak trudne, widziała przecież mnóstwo seriali
kryminalnych i wie, jak przebiega śledztwo. Jeśli Weronika znajdzie prawdziwego
mordercę, policja będzie musiała wypuścić Dawida! Tętno przyśpieszyło jej
z podekscytowania. Owszem, będzie to ryzykowne, a w najgorszym wypadku
może nawet ryzykować życiem. No i co? Wyobraziła sobie swój pogrzeb: księdza
podkreślającego, że zginęła podczas odważnego poszukiwania niebezpiecznego
przestępcy, i matkę płaczącą głośno w pierwszej ławce. Szkoda, że ona sama nie
mogłaby tego zobaczyć i porządnie nacieszyć się tym widokiem.
Ruszyła do restauracji Pod Koroną, której neon rozświetlał ciemność na rogu
ulicy. Wydawało się jej oczywiste, że śledztwo powinno rozpocząć się właśnie
tutaj. Przecież kucharz Franciszek zastawiał pułapki na koty, a Julia rozmawiała
z nim o tym w dniu swej śmierci. Prawdopodobnie pogroziła mu, że jeśli przyniesie
do jej ogrodu jeszcze jedną klatkę, cała Baba dowie się, że Pod Koroną serwują
koty zamiast kurczaków. Brr! A jak zareagował Franciszek? Czy przypadkiem nie
zaczął się bać straty pracy? Weronikę z ekscytacji zaczęły swędzieć koniuszki
palców. Co powinna zrobić? Wejść do lokalu, kazać zawołać Franciszka
i powiedzieć mu, o co go podejrzewa? Czy może najpierw zadzwonić do
Bergmana? Ciekawiło ją, czy inspektor w ogóle rozmawiał z kucharzem o tych
pułapkach.
Zatrzymała się przed restauracją i zajrzała do środka. Lokal był prawie pusty,
zresztą jak w każdy dzień powszedni. Do Korony ludzie chodzili przede wszystkim
na obiady, a w weekendy spotykało się tu na piwie kilku stałych bywalców, ale
ogólnie interes zbytnio się nie kręcił. „Może naprawdę gotują koty, żeby
zaoszczędzić?". Weronice zrobiło się trochę niedobrze.
Właściwie nie do końca wiedziała, o co chce zapytać kucharza, ale nie było
czasu na myślenie, bo już weszła do restauracji i stała przy barze.
– Co podać?
Nie miała przy sobie pieniędzy, więc nic.
– Muszę porozmawiać z kucharzem.
– Z którym?
– Powoli ogarniał ją strach. Co jej strzeliło do głowy, żeby tu przychodzić? Jak
mogła pomyśleć, że rozwiąże sprawę, z którą nie radzi sobie wydział kryminalny?
– No… Z tym lepiej zbudowanym… Rudym… Brodatym… – Opuściła wzrok
na metalowy bar, na którym zasychała resztka spienionego piwa.
– Franciszka?
– Chyba tak.
Kiedy barman wyszedł do kuchni, Weronika zaczęła cofać się do wyjścia, ale
drzwi otworzyły się gwałtownie i pojawił się w nich kucharz w brudnym, białym
fartuchu. „Ratuję Dawida" – przypomniała sobie Weronika. „Robię to dla niego".
– To ty kazałaś mnie zawołać? – Franciszek miał przenikliwy wzrok, którego
nie dało się długo wytrzymać. Weronika pomyślała, że nie lubi ludzi z takimi
oczami. – Mała Truskawka, prawda?
Skinęła głową.
– Czy mogę porozmawiać z panem na osobności?
– W jakiej sprawie? – odparł, ale ruszył do odległego kąta lokalu. – Przysłał cię
tata?
Nie rozumiała, dlaczego miałby ją tu przysłać tata. Nie skomentowała tego
jednak i szła za kucharzem. Sąsiednie stoły były wolne, a nad nimi wisiał głośnik,
z którego płynęła głośna muzyka, więc raczej nikt nie usłyszy, o czym rozmawiają.
– Wiem, że zastawiał pan pułapki na koty Julii – oświadczyła i cieszyła się, że
tym razem udało się jej przemówić zdecydowanym głosem. – Widziałam pana
w jej ogrodzie. I nie tylko ja. Był ze mną mój chłopak.
Zmrużył oczy.
– Czego ode mnie chcesz?
To dodało jej odwagi. Skoro nie protestował, to tak jakby się przyznał. Czy
może nie?
– Dlaczego pan to robił? Podaje pan tu gościom kotlety z kotów? Czy pański
szef o tym wie?
Uśmiechnął się arogancko.
– Jesteś trochę zbyt pewna siebie, gówniaro. Przyszłaś mnie tu szantażować czy
co?
– Możliwe – szepnęła. Właściwie nie wiedziała, w jakim celu go wypytuje.
Powinna mu raczej powiedzieć prosto w oczy, że na pewno zabił Julię, bo nie
chciał, żeby te jego przekręty z kocim mięsem wyszły na jaw.
Kucharz roześmiał się głośno.
– Nie no, bomba! Że akurat ty z tym do mnie wyskoczysz, to serio się nie
spodziewałem. – Pochylił się ku niej tak blisko, że widziała, jak z szerokich porów
na policzku wyrastają mu rude włoski. – A teraz posłuchaj, dziewczynko. Wiesz,
dlaczego zastawiałem pułapki w ogrodzie tej baby? Bo twój ojciec mi za to płacił.
Tak, dokładnie tak, nie przesłyszałaś się. Płacił, i to dużo. Nie chwalił się tym
w domu, co? Kiedyś przyszedł do restauracji i narzekał, że ciągle przyłażą mu na
ogród koty, że ma fobię i że chciałby się ich pozbyć. A ja zaproponowałem, że je
wyłapię. Jestem myśliwym. Znam się na tym. – Ostatnie zdanie wypowiedział
z dumą, ale w następnej chwili jego twarz skrzywiła się z wściekłości. – A wiesz,
jak to się skończyło? Ta krowa Keller ukradła mi trzy klatki na szkodniki. Masz
pojęcie, ile takie coś kosztuje?
Weronika patrzyła na niego z niedowierzaniem. Tata? Potem przypomniała
sobie, że tak właściwie nie przyszła tu szukać złodzieja kotów, tylko mordercy
Julii.
– Ale ja myślę, że pan zabił panią Keller – oświadczyła, nie potrafiąc opanować
drżenia głosu. – W zeszłą niedzielę przed południem widziałam, jak wchodzi do
restauracji. A potem… Potem widziałam, jak pan idzie do jej ogrodu. Następnego
dnia została znaleziona martwa.
Nie było prawdą, że przyłapała Franciszka w niedzielę u Julii w ogrodzie, ale
z seriali kryminalnych wiedziała, że śledczy musi podczas przesłuchania czasem
blefować. Przecież podobną sztuczkę zastosował Bergman z nią i z Dawidem.
Tym razem Franciszek pochylił się jeszcze bliżej. Z fascynacją patrzyła na
malutkie żółte kropki w jego zielonych oczach.
– Byłem w niedzielę w ogrodzie tej baby. I co z tego? Widziałem, jak wychodzi
gdzieś wystrojona, więc pomyślałem, że sprawdzę, czy nie zostawiła moich klatek
gdzieś w ogrodzie. – Zamilkł, ale nie przestawał świdrować jej wzrokiem. – Ale do
domu nie wlazłem, nie jestem aż taki głupi. Widziałem za to, że wchodzi tam ktoś
inny.
Weronikę zmroziło. Oczywiście widział Dawida. Po co się w to mieszała!
Zaczęła śledztwo, żeby pomóc Dawidowi, a zamiast tego dodatkowo go pogrąży.
Bo jeśli ten facet zgłosi się na policję jako świadek, nic nie uchroni już Dawida
przed więzieniem.
– Powiedział pan o tym policji? – spytała.
Zaśmiał się głośno i bez ostrzeżenia położył dłonie na jej ramionach. Pochylał
się nad nią groźnie, a ona nagle poczuła się jak więzień. Nie, naprawdę nie
powinna była tu przychodzić.
– Byli tu, ale nie pisnąłem im ani słówka, bo nie chcę mieć z nimi nic
wspólnego. Już raz siedziałem i to mi wystarczy. Zaraz zaczęliby węszyć, a ja
musiałbym wyjaśniać, co robiłem w ogrodzie Julii. Może wiem, kto ją zabił,
a może nie. Co mnie to interesuje? Jeśli pały są kumate, to się domyślą. Ale jeśli
pójdziesz podsuwać im pod nos te swoje teorie, że to ja sprzątnąłem tę wariatkę…
– zamilkł i ścisnął ramiona Weroniki tak, że ją to zabolało – …to pewnie zmienię
zdanie i powiem im, kogo widziałem. I od razu się ze wszystkiego oczyszczę.
Jarzysz?
Skinęła głową.
– Więc żaden szantaż nie wchodzi w grę, królewno. Nic z tych rzeczy. Jeśli
potrzebujesz pieniędzy na nowe szmaty, to idź do tatusia. A teraz spieprzaj.
Puścił ją, a Weronika musiała wziąć dwa głębokie oddechy, żeby się uspokoić.
Wiedziała, że musi jak najszybciej zniknąć z restauracji, ale nogi jakoś jej nie
słuchały.
– Kogo pan tam widział? – spytała wyschniętymi ustami. Ciekawiło ją, jak
kucharz opisze Dawida. Może mają na tyle dużo szczęścia, że nie zapamiętał go
zbyt dobrze… – Kto wszedł do Julii? – nalegała.
Kucharz jej odpowiedział.
Szczegółowo opisał, kto w niedzielne południe wszedł do domu Julii. I nie był
to Dawid.
ROZDZIAŁ 28
Szosa wiła się przez dolinę i zanurzała się czasem w obłoki mgły, w których
Bergman musiał zwalniać niemal do prędkości pieszego. Było już późno,
a inspektora irytowała każda sekunda poświęcona na coś innego niż praca.
W domku letniskowym wciąż ponaglał Klarę, ale ruszała się jak lunatyczka,
a zanim wyruszyli, zaczął zapadać zmrok. Bergman kilka razy miał na końcu
języka zdanie, że pojedzie sam, a po nią przyśle któregoś z kolegów, lecz
ostatecznie stwierdził, że to tylko opóźniłoby przebieg śledztwa. Chciał, żeby Klara
powiedziała mu, czy z domu jej matki zniknęło coś oprócz biżuterii. Tylko ona
mogła mu w tym pomóc.
Teraz drzemała na siedzeniu pasażera lub przynajmniej udawała to bardzo
przekonująco. Przejechali przez nasyp kolejowy, a w ciemności pod nimi pojawiła
się prostokątna powierzchnia migających światełek.
– Cmentarz – mruknęła Klara raczej do siebie niż Bergmana. – Były Zaduszki.
„Czyli nie śpi" – pomyślał i poczuł wdzięczność, że nie musi z nią rozmawiać.
Nie lubił ludzi, którzy mówią tylko po to, by wypełnić ciszę. Wydawało się, że
przynajmniej ta jedna rzecz łączy go z Klarą.
Gdzieś między Nowym Borem a Czeską Lipą powiedziała mu, że ktoś dzwonił
dziś do niej z numeru, z którego przyszły SMS-y z pogróżkami.
Nie zwolnił, ale wyciągnął telefon z kieszeni na piersi.
– Proszę podyktować mi ten numer.
– Po co?
– Sprawdzimy, czy jest włączony.
Abonent oczywiście był nieosiągalny.
– Korzysta z tego numeru tylko po to, by panią dręczyć – oświadczył Bergman.
– Pewnie wie, że włączony telefon łatwo namierzyć. Nasi ludzie monitorują ten
numer od chwili, gdy zgłosiła pani te dwa SMS-y. Jest to niezarejestrowana karta
prepaid i przez cały czas była niedostępna. Czy jest pani pewna, że ktoś z niej dziś
do pani dzwonił?
Usta Klary skrzywiły się z wściekłości.
– Sugeruje pan, że zmyślam? Mogę pokazać panu listę połączeń.
– Nie trzeba. Proszę posłuchać, jeśli ten człowiek jeszcze kiedyś zadzwoni,
proszę zmusić go do rozmowy. Może pozna go pani po głosie.
Mruknęła coś do siebie.
– Widzę, że nie rozmawiał pan z tą dziewczyną, którą podejrzewam, prawda? –
obwiniła go głośniej.
– Z Marceliną Emer? Oczywiście, że rozmawiałem. Ale raczej to nie ona za
tym stoi.
Klara patrzyła przez okno na zaorane pola posrebrzone światłem księżyca.
Uchyliła szybę, a kabinę wypełniło chłodne powietrze przesycone zapachem
wilgotnej gliny.
– Czy powinnam się bać? – spytała po chwili dużo łagodniejszym tonem.
Pokręcił głową.
– Myślę, że nie. Ale jeśli będzie pani chcieć, możemy przydzielić pani na jakiś
czas ochronę.
– Hm. – Wcisnęła przycisk w drzwiach, a szyba z cichym szmerem podniosła
się. Akurat kiedy Bergman miał nadzieję, że rozmowa zmęczyła Klarę i w aucie
znów zapanuje milczenie, zapytała:
– Czyli już aresztowaliście człowieka podejrzanego o zabicie mamy?
– Tak.
– A co z tym pierwszym morderstwem? Tej dziewczyny podobnej do mnie? To
też jego sprawka?
– To się okaże.
Zdenerwowało ją to, jak ją zbył.
– Wie pan, co myślę? Że nie macie pojęcia, kto zabił moją mamę.
Aresztowaliście pierwszego lepszego, który podszedł wam pod rękę, żeby móc
zamknąć dochodzenie. Ale ja chcę wiedzieć, kto to naprawdę zrobił. Czy pan
poważnie wierzy w to, że zabił ją złodziej? Nie wydaje się panu dziwne, że na
Babie popełniono dwa morderstwa w tak krótkim czasie? Na pewno są jakoś
powiązane. Na pańskim miejscu…
– Nie potrzebuję rad. Wiem, co mam robić.
Wytrzymała w ciszy dziesięć sekund, a potem oświadczyła agresywnym tonem:
– Chciałabym zobaczyć całe to śledztwo. Wie pan, co zrobili policjanci, kiedy
koleżance skradziono auto? Spisali protokół, a po trzech miesiącach napisali jej, że
zamykają sprawę bez wykrycia sprawcy. Nie zdziałali nic. – Przez chwilę patrzyła
w dal. – Założę się, że nawet pan nie wie, że mama miała kochanka.
– Wiem. Nazywa się Sebastian Zając.
– Ten reżyser? Jak się pan o nim dowiedział?
– Dość łatwo. – „Teraz udaje spryciarę, ale gdzie była, kiedy chciałem
przesłuchać ją tuż po morderstwie" – pomyślał podrażniony.
– Myślałam, że mama to ukrywa. Mnie nigdy o nim nie mówiła, ale raz w nocy
widziałam, jak przyszedł do niej jakiś facet. Myśleli, że śpię, ale wszystko
słyszałam. Od razu się domyśliłam, że są kochankami. – Mlasnęła zamyślona. –
Czyli to był Sebastian Zając? Widzę, że matka mierzyła wysoko… Gdybym
widziała jego twarz, na pewno bym go poznała. Przesłuchał go pan?
– Tak.
– Ma alibi?
– Tak.
– A mój ojciec? Nie przyszło panu do głowy, że to on mógł zabić matkę?
Nienawidził jej. A ona tuż przed śmiercią knuła coś z jego drugą żoną… Ona też
nas odwiedziła, kiedy byłam w domu. Podsłuchiwałam na schodach, jak rozmawia
z matką. Zuzanna chciała się rozwieść, a mama ją w tym utwierdzała. Czy to nie
jest motyw idealny? – Spojrzała na inspektora. – Ja po prostu nie wierzę w tę teorię
ze złodziejem, to wszystko. Jest zbyt prosta.
Zamiast odpowiedzieć, Bergman tylko wzruszył ramionami, wjechał na
autostradę i przycisnął pedał gazu do podłogi. Przecież nie będzie tej kobiecie
opowiadać, że nagle całą sprawę widzi w zupełnie nowym świetle. Śledztwo to nie
jej sprawa, a on nie ma czasu na czcze gadanie. Musi myśleć, poukładać wszystko
w głowie, jakby porządkował dokumenty do odpowiednich przegródek.
Wsunął do odtwarzacza płytę z jazzem, żeby dać do zrozumienia, że nie ma
najmniejszej ochoty na dyskusję.
Klara zrozumiała.
– Jedziemy do domu pani matki – wycedził, gdy minęli tablicę informującą, że
wita ich Miasto Stołeczne Praga.
– Teraz, wieczorem? Myślałam, że poproszę pana o podrzucenie do hotelu,
w którym mieszka Michał.
– Potem tam panią zawiozę.
Westchnęła z niezadowoleniem, ale nie protestowała.
Dwadzieścia minut później Bergman zjechał z głównej drogi w ulicę
jednokierunkową, wznoszącą się stromo ku wysoko położonej dzielnicy domków
jednorodzinnych. Między koronami wysokich drzew w ogrodach i murami domów
otwierał się widok na setki jasnych okien w dolinie, odległą sygnalizację świetlną,
neony i ruchliwe ulice, przypominające w ciemności strużki ciekłego złota.
Inspektor wyłączył muzykę i cicho westchnął. Najchętniej pojechałby
najkrótszą drogą do domu, zaparkował dżipa w stodole i ułożył się na wersalce
obok Diega, ale wiedział, że to marzenie należy dziś do kategorii nierealnych. Na
sen prawdopodobnie w ogóle nie będzie czasu.
Przy ulicy Krokusowej nie świeciły się lampy, a dom Julii Keller wyglądał
w ciemności przerażająco. Reflektory dżipa oblizały rozpadający się płot i listki
bluszczu, powiewające na wietrze. W krzakach błysnęły zielone, zwierzęce oczy.
Zastygnięte obserwowały Bergmana.
Zaparkował przy chodniku i wyłączył światła oraz silnik. Klara siedziała obok,
patrząc przed siebie.
– Nie chce się mi tam iść – poskarżyła się. – Nie, proszę nic nie mówić. Wiem,
że muszę.
– Rzeczywiście, musi pani – potwierdził. Wysiadł i niecierpliwie zabrzęczał
kluczykami. Pomimo iż po długim siedzeniu w aucie zdrętwiały mu plecy i przez
cały dzień nie jadł żadnego porządnego posiłku, adrenalina utrzymywała jego
skupienie na najwyższym poziomie. Za kilka minut dowie się, czy jego przeczucia
się potwierdzą…
Kiedy otwierali dom, tętno inspektora przyśpieszyło. W uszach mu huczało,
w skroniach pobolewało, a kołnierzyk koszuli nieprzyjemnie wpijał się w szyję.
Ostatnimi czasy zdarzało się mu to coraz częściej. „Może powinienem zmierzyć
sobie ciśnienie" – pomyślał, a zaraz potem zdziwił się, o jak trywialnych rzeczach
myśli w tak ważnej chwili.
Wszedł do pokoju, a pod podeszwami zaskrzypiał mu wypaczony parkiet.
Niewietrzone wnętrze pachniało kurzem. Bergman włączył lampę i rozejrzał się po
pomieszczeniu, które zaczynało mu się już wydawać bardzo znajome. Nawet
z zamkniętymi oczami potrafił przypomnieć sobie dużo rzeczy: kremowo-brązowy
zestaw wypoczynkowy z wysiedzianymi poduchami, fascynującą mieszankę
kiczowatych suwenirów i pierwszorzędnych eksponatów w witrynie oraz wazę,
którą zaprojektował Émile Gallé. Podczas pierwszej wizyty inspektora okraszał ją
duży bukiet pięknych dalii. Teraz sterczały z niej tylko bliżej niezidentyfikowane
brązowoszare badyle.
Prawie zapomniał, że nie jest w domu sam. Klara przypomniała o swojej
obecności przyduszonym dźwiękiem, który równie dobrze mógł być śmiechem
i jęknięciem. Kiedy Bergman się do niej obrócił, trzymała dłoń na gardle, a klatka
piersiowa pulsowała jej szybko pod jasnoniebieską, bawełnianą bluzą.
– Gdzie…?
– Naprawdę chce pani to wiedzieć?
Skinęła głową.
Brodą wskazał miejsce, gdzie drewniana podłoga pokoju graniczyła z kaflami
korytarza.
– Leżała na progu. Morderca zaatakował ją, gdy wychodziła z pokoju.
Klara nic nie powiedziała, tylko zamknęła oczy. Potem z głębi domu dobiegł
dźwięk, który ją wystraszył.
– Co to było?
Bergman wzruszył ramionami.
– Koty. Zostały tu. Co mieliśmy z nimi zrobić? Mogą wchodzić przez swoje
drzwiczki, a sąsiadki noszą im do ogrodu jedzenie. – Ostatnie zdanie wypowiedział
z odrobiną wyrzutu, ponieważ według niego osieroconymi zwierzętami powinna
zająć się Klara. – Dziwne, że nawet ich tu nie czuć.
Wbiła w niego puste spojrzenie, jakby w ogóle go nie słyszała. Lecz było to
tylko złudzenie, bo odparła:
– Zawsze załatwiały się na dworze.
– Teraz należą do pani. Co pani z nimi zrobi?
– Ja… – Zakryła twarz dłońmi. – Nie wiem. Chyba nie potrafiłabym tu
mieszkać. Ale z drugiej strony… Dokąd mogłabym pójść? Spróbowała odsunąć od
stołu krzesło i przeklęła cicho, gdy się to nie udało.
– Może pani usiąść tam. Krzesła są przywiązane – pouczył ją automatycznie
Bergman.
Spojrzeli na siebie i oboje się uśmiechnęli. Był to tak krótki moment
porozumienia, że sekundę później Bergman nie był pewien, czy nie rozegrał się
tylko w jego wyobraźni.
Klara usiadła na skraju fotela, przycisnęła do siebie kolana i pochyliła się
trochę na bok jak dobrze wychowane dziecko podczas wizyty u obcych ludzi.
– Dziwne, że mamy już tu nie ma – powiedziała cicho.
Bergman nie potrafił dłużej czekać. Dopiero teraz uświadomił sobie, że
z nerwów napina mięsień czworoboczny i rozbolały go ramiona i kark.
– Czy mogę panią na chwilę zostawić? Muszę coś sprawdzić.
– Pan wychodzi?
– Nie. Tylko rozejrzę się po domu.
Skinęła głową, wzięła ze stołu gazetę i zaczęła ją przeglądać, nawet nie patrząc
na przewracane kartki.
Bergman zbiegł po schodach do piwnicy. Z uchylonych drzwi owionęło go
zimne powietrze nasycone smrodem wilgotnego betonu, starego drewna
i pleśniejącego tynku. Wziął głęboki oddech. I – tak! – wyczuł ślad zapachu,
którego szukał.
Przekroczył próg, przejechał palcami po szorstkiej ścianie, namacał plastikowy
włącznik i przekręcił go. Goła żarówka pod sufitem zalała pomieszczenie słabym
światłem.
Potem już pewnym krokiem podszedł do miejsca, gdzie stary dywan
przykrywał szereg różnej wielkości płyt opartych o ścianę. Kiedy przy oględzinach
miejsca zbrodni sprawdzał razem z Sylwią Rolnik piwnicę po raz pierwszy, nawet
się tym rzeczom nie przyjrzał, bo uznał je za stare półki lub kawałki płyty
wiórowej. Teraz zrzucił dywan, a ciasną piwnicę natychmiast wypełniły chmury
wirującego kurzu. Bergman kaszlał cicho w dłoń, a drugą ręką wysunął jedną
z płyt. Była ciężka i owinięta kilkoma warstwami jedwabnego papieru. Rozerwał
róg opakowania. W świetle żarówki płyta zalśniła złoto. Palce trochę mu drżały.
Rwał dalej. Nawet go nie zaskoczyło, gdy ujrzał owalną twarzy Madonny
z Jezuskiem na rękach.
Zatem nie mylił się.
Wszystkie kolejne „półki" okazały się starymi, drogocennymi ikonami. Łącznie
było ich siedem, a niektóre zamiast papieru pokrywała tylko gruba warstwa kurzu.
Wszystkie te dzieła musiały mieć wielką wartość i prawdopodobnie widniały na
liście zagubionego dziedzictwa kulturowego. Kiedy nieco później Bergman
wchodził po schodach z powrotem na korytarz, radosne podekscytowanie mieszało
się w nim ze świadomością tego, że zawiódł. Dwa plus dwa powinien był zliczyć
dużo wcześniej. Dlaczego nie odkrył tych przedmiotów przy pierwszej okazji?
Klara Keller siedziała z czasopismem na kolanach, a policzki miała mokre od łez.
Bergman postanowił udawać, że tego nie widzi.
– Kiedy pytałem o ubezpieczenie matki, mówiła pani o jakichś wycinkach,
wśród których pani chłopak znalazł umowę – zaczął rzeczowo. – Czy pani też je
widziała?
– Oczywiście.
– Może mi je pani pokazać?
Odłożyła gazetę na sąsiedni fotel, podeszła do mebli i bez wahania otworzyła
dolną szufladę.
– Tu… – powiedziała, ale zaraz się poprawiła. – To znaczy… Tu były wtedy.
Teraz ich nie ma.
Bergman był pewien, że podczas oględzin miejsca zbrodni żadne wycinki nie
zostały zabezpieczone jako materiał dowodowy.
– Czy przychodzi pani do głowy jakieś inne miejsce, gdzie pani matka mogła je
schować?
Wzruszyła ramionami.
– No… Może tu? – Otworzyła pierwszą i drugą szufladę. – Albo tu? – Podeszła
do przeciwległej ściany, przy której stało małe biurko z jedną podłużną szufladką
pod blatem. Wewnątrz znajdowały się jednak tylko artykuły biurowe, a Bergman
już to wiedział. – Albo… – Rozejrzała się bezradnie.
– W porządku. – Inspektor machnął ręką. – Proszę nie szukać. Czy pamięta
pani, czego dotyczyły?
Usiadła z powrotem w fotelu.
– Jakichś bzdur, o których mama pisała artykuł. Sztuki, wie pan – dodała
lekceważąco. – Mnie to zbyt nie kręci.
Skinął głową.
– Proszę pomyśleć. Niech pani spróbuje sobie przypomnieć, jak te wycinki
wyglądały. Czy były w jakiejś teczce? Jaki ta teczka miała kolor?
– Była z przeźroczystego plastiku. Biała.
– Jak to wyglądało, gdy widziała je pani po raz pierwszy. Leżały na wierzchu,
a umowa pod nimi? Odsunęła je pani na bok, żeby wyciągnąć teczkę z umową?
Zasępiła się.
– Tak, jakoś tak.
– A teraz proszę sobie wyobrazić, że robi to pani ponownie. Pani Klaro, proszę,
niech się pani skupi. Nie przypomina sobie pani tytułu któregoś z wycinków?
Jakiegoś słowa?
Chwilę milczała.
– Ochrona dziedzictwa kulturowego – powiedziała powoli. – Albo coś w tym
stylu.
Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze między zębami. Wszystko
zaczynało do siebie pasować. Bogu dzięki.
– Dobrze – powiedział lakonicznie. – Dziękuję za pomoc. Teraz zawiozę panią
do hotelu.
Pod neonowym napisem Hotel Esplanade podał plecak Klary portierowi, wcisnął
mu do ręki pięćdziesiąt koron napiwku, a potem na najbliższej stacji benzynowej
kupił sobie tanią kawę z automatu. Następnie zadzwonił do Danesza.
– Jak się miewa pan Minks? – spytał zamiast przywitania.
– Siedzi w areszcie. Zwinęliśmy go z Sylwią z domu. Oczywiście wszystkiemu
zaprzecza. Teraz dla odmiany twierdzi, że poszedł do Julii tylko po te
kosztowności, zastał ją tam leżącą na ziemi i uciekł. Oczywiście z łupem. – Danesz
się zaśmiał. – Podobno nawet słyszał jakieś kroki, jakby ktoś się tam chował. Nie
wierzę w ani jedno jego słowo.
Bergman pozostawił to bez komentarza.
– Panie Adamie, czy ma pan gdzieś pod ręką dokumentację Nory Mach?
Dobrze. Proszę zobaczyć, co zostało znalezione na jej biurku. Chodziło o jakieś
artykuły branżowe. Proszę sprawdzić, czego dotyczyły.
– Oczywiście, szefie.
Danesz odłożył słuchawkę i było słychać, jak chodzi po gabinecie. Potem jego
kroki się zbliżyły.
– Szefie? Te wycinki dotyczyły antyków. Nic ciekawego. Przecież ona chciała
studiować te sprawy, przygotowywała się do egzaminów. Dlaczego to pana
interesuje?
– Wyjaśnię to panu, jak przyjadę. Proszę poczekać na mnie w biurze. Zdziwi się
pan.
Pozostawało już tylko sprawdzić jedno alibi. Krótki telefon w odpowiednie
miejsce potwierdził przeczucia Bergmana. Świadek jest niewiarygodny,
a poświadczone przez niego alibi ma prawdopodobnie tyle wspólnego z prawdą co
bajka o Czerwonym Kapturku.
Dlaczego nie wpadł na to wcześniej?
Kiedy zapinał w aucie pas bezpieczeństwa, w kieszeni koszuli rozległy się dwa
krótkie dźwięki. SMS. Co znowu? Z westchnięciem wyjął telefon i przeczytał:
PANIE BERGMAN, DAWID NIKOGO NIE ZABIŁ. ZACZĘŁAM SWOJE
ŚLEDZTWO I MORDERCĄ JEST KTOŚ INNY!!! WERONIKA TRUSKAWKA.
Bergman natychmiast wykręcił jej numer, ale połączył się z pocztą głosową.
Zadzwonił więc do domu, ale tam zastał tylko Joannę Truskawkę. Powiedziała mu,
że Weronika wyszła z domu cztery godziny temu, nie pytając rodziców
o pozwolenie. Kiedy widzieli ją po raz ostatni, opierała się o furtkę. Potem
zniknęła.
ROZDZIAŁ 29
Zegar na desce rozdzielczej wskazywał dwudziestą trzecią czterdzieści. Zaczęło
siąpić, ulice błyszczały, a wycieraczki rozmazywały na przedniej szybie służbowej
limuzyny mieszankę kurzu i deszczu, której nie było czym usunąć, bo Danesz znów
zapomniał dolać płynu do spryskiwaczy.
– Gaz do dechy – rozkazał ponuro Bergman. – Dlaczego pan jedzie tak powoli?
– Tu jest czterdziestka.
– Do diabła z przepisami. Śpieszymy się.
Kiedy inspektor przesiadł się przed komisariatem do ciemnoniebieskiego forda
Adama, wyjaśnił podwładnemu w kilku zdaniach, co odkrył i kogo podejrzewa.
Teraz mknęli po mokrym bruku pokrytym śliską warstwą miejskiego brudu.
– Dlaczego? – spytał Adam, na kilka sekund puścił pedał gazu, ale zaraz potem
nacisnął go gwałtownie i przemknął przez skrzyżowanie na czerwonym świetle. –
Nie ucieknie.
– Nie byłbym tego taki pewien. Jeśli Weronika dotarła aż do niego… – Zamilkł.
– Wątpię, żeby odkryła prawdę, ale musimy brać pod uwagę najgorsze. Bynajmniej
nie marzę o trzeciej ofierze.
– Czy pan myśli, że mógłby ją…
– A może tak skupi się pan na kierowaniu?
Przez chwilę panowała cisza. Potem znów odezwał się Adam.
– Pan od początku przeczuwał, że te morderstwa są ze sobą powiązane,
prawda?
– Tak. Tylko nie wiedziałem w jaki sposób. Zmyliło mnie podobieństwo Nory
Mach do córki Julii Keller. Myślałem, że obie zbrodnie łączy to, że pierwszą ofiarą
miała być Klara. Dopiero dziś zrozumiałem, że klucz znajduje się gdzie indziej.
– A te SMS-y z pogróżkami, które dostawała Klara?
– Nie wiem. Zaczynam skłaniać się ku opinii, że Klara ma wybujałą fantazję.
Widziałem te SMS-y, ale właściwie nie zdziwiłbym się, gdyby wysłała je sama
z karty SIM, którą kupiła wyłącznie w tym celu. Albo namówiła do tego jakąś
koleżankę.
– Po co miałaby to robić?
– Może na początku chciała urządzić teatr swojemu chłopakowi? Och, jaka ja
jestem biedna, żałuj mnie, bój się o mnie… Zna to pan. Histeryczna kobieta nie ma
hamulców. Potem doszło do morderstwa w lasku, a Klara uświadomiła sobie, że
może wokół siebie wywołać spore zamieszanie… To się jej spodobało, więc
pokazała mi te SMS-y. Możliwe, że jestem wobec niej niesprawiedliwy, ale nawet
jeśli te wiadomości były prawdziwe, nie wysłał ich nasz morderca. Klara Keller
w ogóle go nie interesowała.
Adam skręcił w wąską ulicę wznoszącą się na stromym zboczu.
– Kiedy zaczął mi pan opowiadać, jak to według pana przebiegało, wie pan, co
najpierw przyszło mi do głowy? Że mordercą jest Juraj Truskawka, a Weronika
uciekła z domu, bo jakoś się domyśliła, że jej ojciec ma krew na rękach.
Bergman pokręcił głową.
– To nie był Truskawka. Mam nadzieję, że Weronika nie odkryła prawdziwego
sprawcy. Bo jeśli tak…
Adam Danesz zahamował przed niedawno wyremontowaną secesyjną
kamienicą, a zanim zdążył wyłączyć silnik, Bergman już wyskoczył na deszcz.
– Mam nadzieję, że nie przybyliśmy za późno – wycedził przez zęby.
Lecz w domu zastali tylko żonę Sebastiana Zająca. Była to szczupła brunetka
z wydepilowanymi brwiami, gładko napiętą skórą na twarzy i pomarszczoną szyją,
zdradzającą prawdziwy wiek i liczbę przebytych operacji plastycznych. Otworzyła
im w szlafroku, a jej zaspane oczy mrugały przy kontakcie ze światłem z korytarza.
Bergman pokazał jej odznakę. Spytał:
– Czy możemy pomówić z panem Zającem?
– Męża nie ma w domu.
– A czy wie pani, gdzie moglibyśmy go teraz znaleźć?
Kobieta wzięła głęboki oddech. Mówiła powoli i niewyraźnie, jakby wciąż na
wpół przez sen.
– Wieczorem ktoś do niego dzwonił. Słyszałam, jak Seba umawia się na
spotkanie. Potem powiedział, że wyjeżdża i że wróci późno. Podobno coś pilnego
w pracy. Pewnie znów jakiś problem z tym filmem, nad którym zaczyna pracować.
Ma mnóstwo roboty, serial, a teraz jeszcze film… Powinien bardziej się
oszczędzać…
– Z kim rozmawiał pani mąż?
Ziewnęła.
– Nie wiem. Byłam w łazience, kiedy zadzwonił telefon. Stacjonarny. Seba
odebrał, a potem przyszedł powiedzieć mi, że wyjeżdża.
– Myśli pani, że to naprawdę było z pracy?
– Oczywiście – odparła oburzonym tonem. Kobieta, która wierzy mężowi na
słowo, bo tak jest wygodniej niż wątpić w jego wyjaśnienia.
– Przepraszam, że panią obudziliśmy. Do widzenia.
Spojrzała na Bergmana badawczo i zasępiła się, jakby dopiero teraz dotarło do
niej, z kim rozmawia.
– A czego pan chce od Seby? Czy coś się stało? Mogę panu jakoś pomóc? –
Nagle była całkowicie obudzona. Światło na korytarzu zgasło, a Bergman żałował,
że nie widzi już twarzy pani Zając.
– Musimy z nim porozmawiać. A pani może nam pomóc, jeśli wie pani, gdzie
zastaniemy teraz pani męża.
Nie wiedziała, więc policjanci pożegnali się i zaczęli schodzić po
marmurowych schodach zanurzonych w mroku. Pani Zając została na progu
i wpatrywała się w nich, jakby ich plecy mogły jej wyjaśnić, co ich tu sprowadziło.
Dopiero kiedy zeszli piętro niżej, odkaszlnęła i stukając głośno kapciami, podeszła
do włącznika i zapaliła im światło na pożegnanie.
W aucie Adam położył ręce na kierownicę, ale nie włączył silnika.
– Może to nie była Weronika? Mógł do niego zadzwonić ktokolwiek. –
Wyciągnął z kieszeni telefon i wykręcił numer Sebastiana Zająca. – Nie odbiera.
Ale to przecież jeszcze nie musi nic znaczyć. Może naprawdę ma jakieś spotkanie
służbowe.
Bergman patrzył, jak po przedniej szybie spływają krople deszczu. „Oby Adam
miał rację" – pomyślał. „Że też wydałem rano nakaz aresztowania Dawida Minksa!
Gdybym tego nie zrobił, Weronika siedziałaby teraz bezpieczna w domu,
a Sebastiana Zająca zastalibyśmy pewnie w łóżku obok żony".
– Wciąż mi pan nie powiedział, skąd wniosek, że to Zając jest mordercą –
odezwał się Adam.
– Zrozumiałem to w Marzenicach, gdzie Klara Keller była w domku
letniskowym. Na marginesie, to cudowna sudecka wioska, niech pan tam kiedyś
pojedzie. Rozmawiałem z Klarą przed kościołem, a ona wspomniała o wycinkach
w szufladzie Julii. Byłem pewien, że podczas oględzin nie znaleźliśmy żadnych
wycinków. Nora Mach też miała w domu wycinki, prawda? Dziwny zbieg
okoliczności. Pomyślałem, że muszę się dowiedzieć, czego dotyczyły… A potem
wszedłem do kościoła i poczułem zapach starego, zatęchłego drewna. Podobną woń
zapamiętałem z piwnicy Julii. Przypomniałem sobie, że widziałem tam też jakieś
drewniane płyty, którym nie przyjrzeliśmy się dokładniej, bo nie wydały się nam
wtedy istotne… I wówczas pomyślałem, że może znam motyw. To był tylko
pomysł, ale warty sprawdzenia. Pojechałem obejrzeć te płyty i właściwie wcale
mnie nie zaskoczyło, że były to stare, cenne obrazy sakralne. A Klara Keller
przypomniała sobie, że wycinki matki dotyczyły walki z nielegalnym handlem
antykami.
– Jasne. Potem sprawdził pan tego faceta, który dał alibi Zającowi. I okazało
się, że jest podejrzany o handel przedmiotami kradzionymi z kościołów. Uznał go
pan więc za niewiarygodnego świadka. A ja potwierdziłem panu, że wycinki
u Nory Mach również dotyczyły skradzionych antyków. Myśli pan, że Nora
szantażowała Zająca? Skąd mogli się znać?
Bergman wzruszył ramionami. Przypomniał sobie, jak podczas pierwszego
spotkania uznał Zająca za podstarzałego playboya i jak pomyślał, że Julia
prawdopodobnie nie jest jego jedyną kochanką.
– Myślę, że Sebastian Zając zna wiele kobiet. To ten typ mężczyzny.
– A co z Julią? Przecież nie zabił jej tylko dlatego, że wiedziała o jego… jak to
powiedzieć… karierze handlowej. Mówił panu przecież, że chodził z nią od lat,
prawda? Prawdopodobnie od początku wiedziała, w jaki sposób dorabia sobie jej
kochanek.
– Dokładny motyw zna tylko Zając. Ale nagle wszystkie poszlaki wskazują na
niego. Alibi na czas obu morderstw poświadczył mu człowiek zamieszany
w handel kradzionymi antykami. I obie ofiary miały przy sobie wycinki
o nielegalnym handlu antykami.
– Ale to w sądzie nie wystarczy. Nie mamy żadnego dowodu.
Bergman posłał podwładnemu długie spojrzenie.
– Mam jeszcze asa w rękawie. Pomyślałem, że tym niezidentyfikowanym
tępym przedmiotem, którym została zabita Julia, może być jedna nieduża rzeźba,
którą widziałem dziś rano w domu Zająca. Niechcący ją kopnąłem, gdy
wychodziłem. Wydaje mi się, że wcześniej stała u Julii w korytarzu… Przy
odrobinie szczęścia moglibyśmy na niej znaleźć ślady biologiczne. – Potarł dłońmi
zmęczone oczy. – Wie pan, ten człowiek uwielbia sztukę. Nie wyrzuciłby drogiej
rzeźby tylko dlatego, że kogoś nią zamordował, więc wziął ją sobie do domu.
– Czy to nie jest trochę…
– Nieprawdopodobne. Nie w przypadku Zająca. Jeszcze kilka godzin temu
wierzyłem, że dopadnę go bez żadnych komplikacji… Ale teraz we wszystko
wmieszała się ta głupia dziewucha. Nie wiem, jak mogła wyśledzić Zająca, ale jeśli
naprawdę wyciągnęła go na jakieś spotkanie i zaczęła rozmawiać z nim
o morderstwach, napędziła mu strachu. Teraz może chodzić o jej życie.
– Pan od początku wiedział, że mordercą nie jest ten Minks, prawda?
– Przeczuwałem to. Ale nie wiedziałem. – Bergmanowi zaświtało w głowie, że
powinien był kierować się intuicją, pomimo iż przeczyła faktom. Lecz na głos
powiedział tylko: – Niech pan już odpali tę maszynę. Chyba wiem, gdzie
znajdziemy Zająca.
W dolinie z budowami domków rodzinnych nie świeciły jeszcze latarnie, więc gdy
patrzyło się na nią z góry, przypominała rozwartą, czarną gardziel. Autostrada
z lśniącymi bilbordami wiła się na horyzoncie niczym wstążka fosforyzujących
koralików.
Danesz włączył światła drogowe i wprawnie omijał dziury w asfalcie, nawet
przed nimi nie zwalniając. Czasem podjeżdżał zbyt blisko pobocza, a drzwi auta
ocierały się o gałązki krzaków lub czubki wysokiej, żółtej trawy.
– Tu jest jak na wsi. – Adam wskazał na błyszczące oczy jakiegoś zwierzęcia
schowanego w gęstwinie.
– Tak się panu wydaje, bo jest ciemno – odparł Bergman. – Za dnia jest to
najohydniejszy typ przedmieścia, jaki mógłby pan sobie wyobrazić. Z tego zbocza
roztacza się widok na hale produkcyjne, magazyny i budowy. Kiedy byłem tu
ostatnio, zastanawiałem się, kto mógłby sobie kupić dom w takim miejscu.
Inspektor uświadomił sobie, że mówi po to, by opanować nerwy. Ludzie tak
robią, ale on? Czy nie powinien dawno uodpornić się na takie uczucia?
Danesz trochę zwolnił, bo na jezdni zaczęły pojawiać się olbrzymie grudy
gliny. Reflektory wycięły z ciemności skrzyżowanie bez kierunkowskazów.
– Którędy teraz?
– W prawo.
Wjechali między niezamieszkałe domki. Niektóre były już dokończone, inne
miały w oknach folię zamiast szyb, jeszcze innym brakowało dachu lub tynku. Na
jednej działce budowa dopiero się rozpoczynała, a między kopcami gliny stała
koparka z podniesioną łyżką. Minęli kontener stróża nocnego. Za zakratowanym
oknem widzieli słabe światło, ale nie wyjrzał przez nie nikt, by zerknąć na
przejeżdżające auto.
– Teraz w lewo.
Danesz posłuchał, a reflektory auta ukazały elegancką, czarną limuzynę. Stała
dokładnie w tym samym miejscu, co podczas pierwszej wizyty Bergmana.
– Niech pan wezwie posiłki – rozkazał natychmiast inspektor.
– A jeśli ten facet naprawdę ma tam jakieś spotkanie robocze.
– Nie sądzę.
– Może w ogóle go tu nie ma? W środku jest ciemno.
To było niepokojące. Spóźnili się? Czy Zając już wyszedł z willi, żeby na
budowie lub gdzieś na przedmiejskim pustkowiu, rozrytym kołami ciężarówek,
ukryć… No tak, zwłoki. Bergman uświadomił sobie, że w związku z Weroniką
Truskawką nie chce o tym słowie nawet myśleć. Ale powinien spojrzeć prawdzie
w oczy: ta dziewczyna jest w niebezpieczeństwie, a on ponosi za to część
odpowiedzialności. Gdyby wytropił mordercę po tym, jak zabił swą pierwszą
ofiarę, nie musiałaby zginąć druga. A gdyby odkrył prawdę tuż po drugim
morderstwie, nie musiałaby się teraz zbliżać kolejna tragedia.
Wszedł po schodach do drzwi wilii, którą widzowie telewizji widują dwa razy
w tygodniu na ekranach jako dom głównej bohaterki serialu Miasteczko satelickie.
Nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte.
Odwrócił się do Danesza.
– Niech pan poczeka na zewnątrz na wypadek, gdyby próbował uciec przez
okno.
Wkroczył do przedpokoju. Z poprzedniej wizyty pamiętał mgliście, jak
urządzona jest willa: po prawej stronie schody na pierwsze piętro, na wprost
łazienka, po lewej hol, a za nim salon. Namacał na ścianie włącznik, nacisnął go,
a hol zalało światło. Czyli bezpieczniki są włączone. Dlaczego przed domem stoi
auto Zająca, skoro w środku nikogo nie ma?
Zawahał się, dokąd pójść w pierwszej kolejności. W końcu wybrał salon.
Pomieszczenie było luksusowo wyposażone. Bergman poznał ekstrawagancki
zestaw wypoczynkowy z czerwonej skóry, który widział w telewizji, gdy raz siostra
zmusiła go do oglądania serialu. Zajrzał do spiżarni, wszedł do łazienki, sprawdził
sypialnię. Pusto. Ale od okna ciągnął przeciąg, a powiewająca firanka zdradziła, że
jest otwarte. Czyli Zając uciekł? Wziął Weronikę ze sobą? Czy może tej
dziewczyny w ogóle tu nie było?
A potem na pierwszym piętrze rozległ się hałas, jakby przewróciło się tam
krzesło.
Bergman biegł co trzy schody, w prawej dłoni ściskał broń, a lewą
automatycznie zaciskał w pięść. „Boże, spraw, żeby Weronika żyła, tu lub gdzie
indziej".
Na piętrze również było ciemno, więc musiał najpierw włączyć światło.
A potem zobaczył ją przez otwarte drzwi pokoju: siedziała na ziemi z ustami
zaklejonymi taśmą i ze związanymi rękami i nogami. Obok leżało plastikowe
krzesło. Najwyraźniej Weronika przewróciła je, by przywołać pomoc.
Uklęknął przy niej, najpierw uwolnił usta, potem nogi, a na końcu ręce. Kiedy
wreszcie mogła mówić, powiedziała:
– Zwiał od razu, gdy usłyszał, że pan nadjeżdża.
– Na piechotę daleko stąd nie ucieknie.
Bergman podszedł do okna, przez chwilę mocował się z klamką, a potem
wychylił się na zewnątrz. Ze zbocza zjeżdżały właśnie dwa radiowozy
z włączonymi syrenami.
– Adamie!
– Tak, szefie?
– Kiedy tylko przyjadą posiłki, przeczeszcie okolicę. Zając nam umknął.
– Jasne, szefie.
Bergman stał nad Weroniką i walczył z chęcią potrząśnięcia nią porządnie.
Boże, dlaczego tak ryzykowała? Zamiast tego przykucnął obok niej i zapytał:
– Jak go wytropiłaś?
Bursztynowe oczy otoczone rozmazanym tuszem błysnęły triumfalnie.
– Trochę przycisnęłam kucharza z restauracji. To ten facet, co zastawiał
w ogrodzie Julii pułapki na koty. Powiedział mi, że w niedzielę koło południa
widział, jak do domu Julii wchodzi ten reżyser, co kręci Miasteczko satelickie,
i o którym co chwilę piszą w „Błyskawicy". Od razu go poznał.
– Ale moja podwładna przesłuchiwała tego kucharza i nic jej o tym nie
wspomniał.
Weronika wzruszyła ramionami.
– No tak, bo on nie chciał zeznawać. Mówił, że jeśli policjanci są coś warci, to
sami dojdą do prawdy. Twierdził, że się was, to znaczy wydziału kryminalnego,
boi. Już raz siedział i nie chce się znów w coś wmieszać.
Zaczęła pocierać dłońmi kostki, obolałe od sznurka.
– A co zrobiłaś potem?
– No, pomyślałam, że najszybciej będzie rozpocząć śledztwo na własną rękę.
Zakradłam się do domu. Rodzice kłócili się w kuchni i nie słyszeli mnie. Wzięłam
kalendarz z biurka matki. Ma dużo kontaktów z czasu, gdy jeszcze pracowała. Zna
producentów, filmowców i tak dalej. Była menadżerką. Zadzwoniłam do jednego
z tych producentów i powiedziałam, że potrzebuję dla matki numer telefonu
reżysera Zająca. Podał mi go. To była łatwizna.
Łatwizna…
– Dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie?
– Pan by mi nie uwierzył. I proszę nie mówić, że byłoby inaczej. Chciał pan
wsadzić Dawida. Myślałby pan, że zmyślam, bo chcę go uratować. A poza tym… –
podniosła ku niemu skruszone oczy – myślałam, że to będzie ekscytujące:
wyśledzić mordercę jak prywatny detektyw i przyjść do pana z dowodem.
– Aha. – Bergman zachował kamienną twarz. – A potem?
– Znów wymknęłam się z domu. Dryndnęłam z budki do Zająca
i powiedziałam mu, że widziałam, jak wchodził wtedy do Julii i że chcę pieniędzy
za milczenie. Umówiłam się z nim na placu Wacława, tam jest zawsze mnóstwo
ludzi i myślałam, że w takim tłumie nie odważy się czegoś mi zrobić. W kieszeni
miałam dyktafon matki. Chciałam nagrać naszą rozmowę. Gdyby przyznał, że jest
mordercą, dałabym panu to nagranie.
Inspektor mimowolnie uśmiechnął się nad jej naiwnością.
– Ale?
– Ale on chwycił mnie za rękę i zaciągnął do auta. Niech pan to sobie
wyobrazi! Krzyczałam i broniłam się, wokół chodzili ludzie, ale nikt mi nie
pomógł. Odwracali wzrok! A on wepchnął mnie do środka i zamknął drzwi
zamkiem centralnym. Przywiózł mnie tu, związał, a potem usiadł przy stole i tak
tylko siedział i się gapił, jakby nie wiedział, co ma robić.
– Mógł cię zabić.
– Zorientowałam się. – Wreszcie przestała udawać odwagę i zaczęła płakać.
Łzy kapały jej na dekolt pstrokatego podkoszulka. – Zorientowałam się, do
cholery!
– Skrzywdził cię? Boli cię coś?
– Ręce. Nogi. Głowa. Trochę się z nim pobiłam, gdy ciągnął mnie do środka.
Ale to nic takiego…
– Boże, co ci strzeliło do głowy? Trzeba było poczytać w łóżku książkę!
– To mnie nie bawi. Po co miałabym czytać o obcych ludziach? Wolę sama coś
przeżyć. – Wstała i podeszła do Bergmana. – Czy wypuści pan teraz Dawida?
Wiedział, że ryzykowała przede wszystkim dlatego, żeby uratować tego
chłopaka, ale nie mógł odpowiedzieć twierdząco. Położył jej dłonie na ramionach.
– Nie, Weroniko, nie wypuścimy go. Ale jeśli cię to uspokoi, wyroki za
włamania są dużo niższe niż za morderstwa.
Przywieźli go pół godziny później. Drogą kurtkę z delikatnej skóry miał zabłoconą,
a z włosów sterczały mu źdźbła suchej trawy, bo policjanci powalili go na ziemię,
by skuć mu kajdankami ręce wygięte za plecy. Siedział na tylnym siedzeniu
radiowozu, a na twarzy odbijało mu się migoczące niebieskie światło policyjnego
koguta. Nagle ze szlachetnego rozrodczego ogiera zmienił się w dzikie zwierzę,
zaszczute i zamknięte w klatce.
Bergman otworzył drzwi wozu. Jeszcze zanim zdążył coś powiedzieć, Zając
oświadczył:
– Chcę się przyznać.
– Nikt nie będzie w tym panu przeszkadzać.
– Nie potrafię dalej żyć ze świadomością, że pewnego dnia i tak mnie pan
dopadnie. Mogę wszystkiemu zaprzeczać, ale to będzie tylko gra na czas i kolejne
tygodnie i miesiące strachu przed więzieniem. – Na chwilę zamilkł. – Ostatnio
czytałem gdzieś, że czekanie na katastrofę często bywa gorsze niż sama katastrofa.
Mogę to potwierdzić. Właściwie gdy mnie znaleźliście, poczułem ulgę.
Bergman obszedł radiowóz i usiadł obok Zająca na tylnym siedzeniu.
Daneszowi skinięciem głowy dał do zrozumienia, żeby poczekał na zewnątrz.
Kiedy tylko zatrzasnął za sobą drzwi, spytał:
– Czy pan naprawdę zamordował te kobiety tylko dlatego, że wiedziały
o pańskich nielegalnych interesach?
Zając bez ruchu patrzył przed siebie.
– Zdradziły mnie – odparł cicho. – Wie pan, byłem wściekły. Strasznie
wściekły.
– Gdyby każdy mordował, kiedy się wścieknie, ludzie powybijaliby się
nawzajem.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu w wyziębionej kabinie radiowozu, a na
zimnych oknach skraplał się ich oddech. Bergman przyciągnął płaszcz do ciała
i postanowił czekać, aż mężczyzna u jego boku zacznie mówić sam z siebie.
Wreszcie Zając wziął głęboki oddech i powiedział:
– Handluję kradzionymi przedmiotami sakralnymi. Od lat. Mamy sieć klientów,
którzy wykupują od nas te rzeczy do prywatnych kolekcji, oraz ludzi, którzy
dostarczają nam towar. Zdziwi się pan, ale są wśród nich nawet duchowni. Mają
łatwy dostęp. Na legalnym rynku antyków nie ma zbytniego popytu na przedmioty
o wartości kulturalnej, ponieważ nie można ich wywozić z kraju. Ale my potrafimy
zdobyć fałszywe oświadczenia, że nie chodzi o dobra kultury, i dzięki temu obrazy
i rzeźby można wywieźć za granicę. Po prostu robimy kopię danej rzeczy,
uzyskujemy do niej zaświadczenie, że nie posiada żadnej wartości, a klient wywozi
oryginał…
– A pańskim wspólnikiem jest Ivan Frycz, który dał panu alibi – uzupełnił
Bergman. – Wie pan, że wydział kryminalny już ma go na oku? Takimi
przestępstwami zajmuje się Jednostka Ochrony Dziedzictwa Kulturowego. Kiedy
zacząłem pana podejrzewać, od razu sprawdziłem u ich kierownika, pułkownika
Alesza Horaka, czy nazwisko pańskie lub Frycza nie znajduje się na ich liście osób
podejrzanych. O panu nie wiedzieli nic, ale Frycza obserwują od dłuższego czasu.
Myślę, że to by wystarczyło, żeby uznać go za niewiarygodnego świadka
i podważyć pańskie alibi. Ale nie musimy tego robić, skoro chce się pan przyznać.
– Ponieważ Zając nie odpowiedział, Bergman go zachęcił: – Proszę mówić dalej.
– Nora Mach zadzwoniła do mnie dwa miesiące temu. Twierdziła, że chce
kupić barokowe rzeźby sakralne dla znajomego kolekcjonera z Niemiec. Kontakt
do mnie dostała od jednego z moich klientów, więc nie miałem powodu, by jej nie
wierzyć. To, że czeski pośrednik kupuje antyki dla zagranicznego klienta, jest
normalną praktyką. Spotkaliśmy się, pokazałem jej kilka rzeczy. Ostatecznie
zrezygnowała z zakupu. Twierdziła, że ten jej znajomy już nie jest zainteresowany.
Ale między nami zdążyło…
– Zaiskrzyć?
– Niech pan to nazywa, jak chce. Wie pan, ja uważam, że przyroda stworzyła
mężczyzn tak, by pragnęli wielu kobiet, nie tylko tej jednej, którą mają w domu.
Kobiety takie nie są, przynajmniej tak mi się wydaje, ale mężczyźni…
– Więc zaczął się pan spotykać z Norą Mach?
Wzruszył ramionami.
– Była piękna, młoda, inteligentna, uwielbiała sztukę. A przy okazji wyglądała
jak młodsza kopia mojej ukochanej Julii. Spokojnie mogłaby być jej córką.
Opowiadała mi o restaurowaniu, a ja jej o swoich… ehm… interesach. Od
początku wiedziała o mnie wszystko, więc byłem wobec niej całkiem szczery.
Później okazało się, że to był błąd.
Bergman nie potrafił opanować wściekłości. Myślał o Julii. Pogodziła się z rolą
kochanki żonatego mężczyzny, ale z pewnością nie podejrzewała, że dzieli się tą
rolą z inną kobietą. Przemówił głosem brzmiącym, jakby nie należał do niego:
– A Julia Keller?
– Julia? To było coś zupełnie innego. Julia była moją opoką, matczynym
uściskiem, najlepszą przyjaciółką. Zawsze, gdy z kimś się pokłóciłem, ktoś mnie
rozczarował, przychodziłem do niej, by lizać swe rany… Oczywiście nie miała
pojęcia o Norze. A ja czasem jechałem do niej prosto od Nory, a świadomość, że te
dwie kobiety mnie kochają i że w swoim wieku potrafię utrzymać przy sobie dwie
kochanki, robiła mi dobrze. Przed żoną udało mi się je ukryć. Od lat strzegę
prywatności przed gazetami plotkarskimi, więc potrafię sobie radzić. Wystarczy
tajny numer telefonu i kolega, który osłania w razie potrzeby… – Zaśmiał się, lecz
brzmiało to, jakby śmiał się z siebie, a nie z prawdziwego rozbawienia. – Tyle że
potem zrobiłem coś głupiego. Poleciłem Julii sklep internetowy, w którym
dorabiała sobie Nora… Taki chłopięcy psikus. Po prostu pomyślałem, że
doprowadzę do spotkania tych dwóch kobiet. Wiedziałem, że jeśli Julia zamówi
towar, Nora go jej przywiezie. Była jedyną przedstawicielką handlową na całą
Pragę.
– Dlaczego pan to zrobił?
– Uwielbiam sterować ludźmi. To część mojej pracy. A poza tym nie cierpię
nudy. Pan nie lubi ryzyka?
Bergman nie odpowiedział.
– Chyba chciałem zobaczyć te dwie kobiety razem. Cieszyć się świadomością,
że ze sobą rozmawiają, ale żadna z nich nie wie, że ta druga również jest moją
kochanką. Podobna sytuacja pasowałaby do scenariusza Miasteczka satelickiego,
nie sądzi pan? Spróbowałem, czy mi się to uda. Perwersyjne, prawda?
Bergman znów pozostawił jego słowa bez komentarza.
– Wiedziałem, że Julia coś zamówiła. Spytałem więc od niechcenia Norę,
dokąd jedzie tego dnia z towarem. Kiedy wspomniała o ulicy Krokusowej,
zaproponowałem, że spotkam się tam z nią, przejdziemy się po lasku miejskim,
a potem gdzieś w okolicy zjemy kolację… Podałem jakieś trywialne wyjaśnienie,
chyba takie, że na Babie jest pięknie. Zaparkowałem na końcu ulicy.
Ryzykowałem, że kiedy Julia otworzy drzwi, zobaczy moje auto, ale właśnie to
mnie kręciło. Lecz ona nawet się nie rozejrzała. Potem przybiegła Nora, usiadła
obok mnie i była bardzo podekscytowana… Powiedziała coś w stylu: „Wyobraź
sobie, że ta pani, u której teraz byłam, jest redaktorką «Czeskiego atelier»". A ja na
to: „Poważnie? I co z tego?". A Nora odpowiedziała, że od dawna chce pisać dla tej
gazety. I że ma plan. Jeśli nie dostanie się na studia, spróbuje swoich sił jako
dziennikarka. Nigdy wcześniej mi o tym nie wspominała. Poszliśmy do lasku,
a ona zachowywała się jakoś dziwnie. Milczała, jakby o czymś myślała.
Spacerowaliśmy długo, był ładny wieczór… aż w końcu Nora powiedziała mi
nagle, że okłamała mnie przy naszym pierwszym spotkaniu. Zadzwoniła do mnie
wtedy tylko po to, żeby wyciągnąć ode mnie informacje na temat handlu
kradzionymi przedmiotami sakralnymi. Chciała napisać o tym artykuł
i zaproponować go „Czeskiemu atelier".
– I to pana rozwścieczyło.
– W furii powiedziałem jej, że Julia Keller to moja kochanka i że ich spotkanie
zaaranżowałem dla żartu, żeby zobaczyć je razem. Zapytałem: „Nie zauważyłaś,
jak bardzo jesteś podobna do Julii? Wyglądasz identycznie jak jej córka".
Chciałem, żeby te słowa ją zraniły. Ale ona się roześmiała!
– Co panu powiedziała?
– Że jej to nie przeszkadza, bo i tak sypia ze mną tylko po to, żeby nazbierać
jak najwięcej informacji do swojego artykułu. Kiedy się kłóciliśmy, zeszliśmy ze
ścieżki. Brodziliśmy przez liście i paprocie. Potem nagle Nora zaczęła się śmiać
i powiedziała coś w stylu: „Myślałam, że faceci w twoim wieku są pogodzeni
z tym, że młode dziewczyny nie rżną się z nimi bezinteresownie". Tego było dla
mnie za wiele. Chwyciłem ją za szyję i ścisnąłem… Broniła się, a to rozwścieczyło
mnie jeszcze bardziej… Potem ugięły się pod nią kolana. Przestała się ruszać. Stało
się to bardzo szybko. W ogóle nie miałem czasu pomyśleć. – Spojrzał Bergmanowi
w oczy, jakby wierzył, że ujrzy w nich zrozumienie. – Pan z pewnością też czuje
czasem pokusę, by zrobić coś złego, ale jednocześnie wie pan, że na pewno się
opanuje. No… a ja się nie opanowałem. Po fakcie pogratulowałem sobie, że
miałem na dłoniach rękawice, bo był chłodny dzień. Naprawdę miałem je na rękach
tylko z powodu chłodu. To nie było zaplanowane morderstwo.
– Dlaczego Nora miała przy sobie tyle pieniędzy?
– Dzień wcześniej zadzwoniła do mnie i powiedziała, że jej znajomy chce
kupić jedną… rzeźbę. Miała przynieść dwadzieścia tysięcy, a ja towar. Miałem tę
rzecz w aucie. Ale nie zdążyliśmy dobić targu. – Odkaszlnął. – Wątpię, żeby
naprawdę chciała ode mnie coś kupić. To była tylko część jej ohydnej gry. Nie
zdziwiłbym się, gdyby z krzaków wyskoczył jakiś jej znajomy i zrobił mi zdjęcie,
jak sprzedaję tę figurkę. Dzięki temu Nora miałaby świetny reportaż, a ja policję na
karku. – Pokiwał głową, jakby przekonywał sam siebie, że postąpił słusznie. –
Musiałem się jej pozbyć. Nie miałem innego wyjścia.
– Ale dlaczego Julia? Odniosłem wrażenie, że ją pan kochał. Czy może oprócz
scenariuszy i reżyserowania telenowel bierze pan też fuchy aktorskie?
– Julia…
– Dlaczego ją pan zabił?
– Kiedy udusiłem Norę, chodziłem po lesie w tę i z powrotem. Pamiętam to jak
przez mgłę. Wiem tylko, że modliłem się, żeby to był tylko zły sen. Długo
siedziałem w aucie, a kiedy trochę się opamiętałem, zadzwoniłem do drzwi Julii.
To była całkowicie automatyczna reakcja, jak zawsze, kiedy potrzebowałem
pocieszenia, uspokojenia. Oczywiście nie powiedziałem jej, co zrobiłem. Ale chyba
jakoś to wyczuła, bo od tamtej nocy zaczęła dziwnie się zachowywać. Nie chciała,
żebym ją odwiedzał. Twierdziła, że nie możemy się już tak często spotykać, bo
mieszka u niej córka. Nagle zrobiła się taka… oziębła. A ja zrozumiałem, że tak
właściwie nie wiem, co Nora zdążyła powiedzieć jej tego wieczoru, gdy
przekazywała jej w progu zakupy. Może próbowała wykorzystać sytuację
i pochwaliła się, że też chce pisać dla „Czeskiego atelier" i że pracuje nad
artykułem o handlu kradzionymi przedmiotami sakralnymi? A może Julia wyjrzała
za Norą na ulicę, zobaczyła, że wsiada do mojego auta, i domyśliła się, co nas
łączy? Jeśli tak było, mogłaby łatwo skojarzyć mnie z morderstwem.
– Zasugerowała coś takiego?
– Nie, ale kiedy odwiedziłem ją kilka dni później, schowała coś do szuflady. Na
wierzchu leżała teczka z wycinkami, a ja zauważyłem, że dotyczą tego, czym się
zajmuję. Wtedy wpadłem w paranoję. We wszystkim widziałem dowody na to, że
Julia zamierza mnie wydać. Myślałem, że przejmie temat reportażu, nad którym
pracowała Nora. Dla Julii byłoby to bardzo łatwe, wiedziała o mnie wszystko.
Miała mnie w garści. A na sobotniej aukcji galerii Sen moje złe przeczucia się
potwierdziły. Rozmawiała tam z policjantem w cywilu! Widziałem, jak czekał na
nią w przerwie na płacenie i pokazywał jej odznakę. Podszedłem bliżej i słyszałem,
jak umawiają się na spotkanie. Wtedy...
Bergman mu przerwał:
– Źle to pan zinterpretował. To nie Julia skontaktowała się z tym policjantem.
To on chciał rozmawiać z nią.
– Skąd może pan to wiedzieć?
– Był to mężczyzna, o którym mówiłem przed chwilą, pułkownik Alesz Horak
z Jednostki Ochrony Dziedzictwa Kulturowego. Gdy zadzwoniłem dziś do niego
i powiedziałem, że prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa Julii Keller, znał to
nazwisko. Powiedział mi, że w sobotę zagadnął Julię na aukcji Snu, bo nawiązuje
kontakty z dziennikarzami piszącymi o handlu dziełami sztuki i antykami. Chciał ją
tylko poprosić, żeby dała mu znać, jeśli dowie się o czymś nielegalnym. Nie
zamierzał omawiać żadnej konkretnej sprawy. Ale Julia nie miała czasu, więc nie
zdążył jej powiedzieć, o co mu chodzi.
– To jeszcze nie znaczy, że nie wydałaby mnie podczas ich późniejszego
spotkania – odparł ponuro Zając.
Bergman wzruszył ramionami.
– Co było dalej?
– Jak to co? Obleciał mnie strach.
– I w niedzielę pojechał pan do Julii, by na wszelki wypadek ją uciszyć?
– Nie! Nie, nie, nie. W ogóle nie chciałem… – Reżyser wydał z siebie
przerywane westchnienie. – Powiem panu, jak to było. Wiedziałem, że Julia
wybiera się na aukcję Ametystu. Zaparkowałem więc na końcu Krokusowej
i czekałem, aż wyjdzie z domu. Ale nagle przyjechał radiowóz, wysiadło z niego
dwoje policjantów i poszli do jej domu! Co by pan pomyślał na moim miejscu?
Przyjąłem to jako kolejny z wielu dowodów, że Julia knuje coś przeciwko mnie.
– Wezwała patrol z powodu pułapek na koty, które ktoś zastawiał w jej
ogródku.
– Naprawdę? – Zając zmarszczył czoło. – Wątpię, żeby z powodu jakichś
pułapek…
– I co pan zrobił?
– Siedziałem w aucie. Policjanci odjechali. Poczekałem, aż się wystroi i pójdzie
na aukcję. A potem po prostu podszedłem do drzwi jej domu, otworzyłem je
i wszedłem do środka. Wie pan, kiedyś dała mi klucze jako wyraz… zaufania czy
czegoś takiego. Nigdy wcześniej z nich nie skorzystałem.
– Dlaczego zakradł się pan tam po kryjomu? Chciał pan poczekać na nią
w środku i wtedy z nią skończyć?
– Ile razy mam panu powtarzać, że wcale nie chciałem jej zabić?
– To dlaczego się pan tam włamał? Chciał pan coś zabrać?
– Julia przez cały czas wiedziała, czym handluję. Podarowałem jej kilka
przepięknych obrazów tablicowych i rzeźb w drewnie, było to moje podziękowanie
za milczenie. Dawałem jej też pieniądze, za które opłacała ubezpieczenie na życie
lub coś w tym stylu. Ale chciałem stamtąd zabrać te obrazy i rzeźby, bo mogłyby
posłużyć jako dowód. Bałem się, że już pokazała je policjantom… Po prostu
musiałem je szybko gdzieś ukryć.
– Mógł pan po prostu poprosić, żeby je panu oddała.
– Nie chciałem się z nią o nie wykłócać. Pomyślałem, że najpierw te rzeczy
zabiorę, a potem wyjaśnię jej, dlaczego to zrobiłem.
– Ale ostatecznie wyjechał pan bez nich.
Zając westchnął.
– Wiedziałem, że obrazy są w piwnicy. Julia je tam schowała, a na ścianę
powiesiła tylko jedną Madonnę, o której wiedziała, że została nabyta legalnie. Tyle
że piwnica była zamknięta. Szukałem klucza, pootwierałem wszystkie szuflady,
przeszukałem cały parter, ale na próżno. Zrzuciłem przy tym ze stołu kieliszek,
stanąłem na szkło i skaleczyłem się. Na parkiecie mogła zostać moja krew.
Wytarłem ją tylko skarpetką…
– Pan tam chodził boso? – Bergman z niedowierzaniem wyobraził sobie
mężczyznę, który włamuje się do domu swojej kochanki, by ją okraść,
a w przedpokoju kulturalnie ściąga buty.
– No… Tak. Ściągnąłem buty od razu po wejściu. Zrobiłem to odruchowo.
Zabawne, prawda? Miałem zabłocone podeszwy, bo ciągle chodzę po tym błocie. –
Wskazał brodą na rozmokły teren wokół wilii. – Kiedy się skaleczyłem, sięgnąłem
po buty, ale jeszcze przez chwilę chodziłem z nimi w ręce i wahałem się, czy je
włożyć. Wie pan, mam obsesję na punkcie czystości.
Jakież proste wyjaśnienie rozbitego kieliszka i błotnistych śladów daleko od
drzwi… Bergman odhaczył w duchu kolejną rozwiązaną zagadkę. Reżyser
kontynuował:
– Kiedy zastanawiałem się, czym wyłamać te drzwi do piwnicy, zadzwonił
telefon i włączyła się automatyczna sekretarka. Usłyszałem głos tego policjanta,
z którym Julia rozmawiała na sobotniej aukcji… Wie pan, tego Alesza… Hanaka?
– Horaka.
– Jasne, Horaka. Przestawił się nazwiskiem i tą swoją funkcją, o której przed
chwilą rozmawialiśmy. Kierownik Jednostki Ochrony…
– …Dziedzictwa Kulturowego.
– Dokładnie. Powiedział, że proponuje spotkanie w czwartek w południe.
Wtedy wiedziałem już na pewno, że Julia zamierza mnie wydać. Co za dziwka,
myślałem. Przecież w przeciwnym razie nie umawiałaby się z tym facetem,
prawda? – Wziął głęboki oddech, a gdy wypuszczał powietrze z płuc, zmieniało się
w srebrzystą parę. – Skasowałem tę wiadomość. Chciało mi się płakać. Ufałem jej,
kochałem ją, a tymczasem ona… – Teraz też wyglądało na to, że zaraz się
rozpłacze.
– Proszę mówić dalej.
– Gdyby Julia nie wróciła tak szybko do domu, wciąż by żyła. Lecz wtedy nie
miałem czasu, by ochłonąć. Z wściekłości zrobiło mi się niedobrze. Chciało mi się
wymiotować. A ona nagle pojawiła się w środku, szła na tych swoich obcasikach
do pokoju… stuk-puk, stuk-puk, wystrojona, pewna siebie… Potem zauważyła
pootwierane szuflady, przestraszyła się, wybiegła do przedpokoju, a ja… ja…
Teraz naprawdę płakał. Bergman odwrócił się od niego w przypływie
obrzydzenia. Okno było zaparowane, więc przetarł je palcami, żeby zobaczyć, co
dzieje się na zewnątrz. W ciemności poruszał się mały, rozżarzony punkcik: o płot
opierał się Danesz i palił.
– Resztę już pan zna – dokończył Zając.
– Nie znam. Proszę opowiedzieć mi dokładnie, co się stało.
– No... W tamtej chwili nienawidziłem Julii. Miłość i nienawiść dzieli cienka
granica… Już wcześniej, kiedy klucz zazgrzytał w zamku, wziąłem do ręki coś do
obrony. A kiedy Julia się zbliżyła, uniosłem tę rzecz i uderzyłem nią Julię w głowę.
Z całej siły. – Po kilku sekundach dodał: – Wie pan, inspektorze, jedno morderstwo
miałem już na koncie. To jest jak z niedźwiedziami w Kanadzie. Jeśli raz zaatakuje
człowieka, myśliwi go zabijają, bo w przeciwnym razie niemal na pewno
zaatakowałby ponownie.
Bergman pomyślał, że to bardzo trafne porównanie.
– Wie pan, co jest dziwne? – kontynuował Zając. – Kiedy Julia tak tam leżała,
w ogóle nie było mi jej żal. Dopiero potem. Zostawiłem ją i próbowałem dostać się
do piwnicy, ale drzwi nie ustępowały. Nie jestem zbyt silny. Nie dałem rady ich
wyważyć. W końcu pobiegłem na pierwsze piętro. Chciałem znaleźć chociaż laptop
Julii. Mógł w nim być artykuł o handlu kradzionymi przedmiotami sakralnymi, a ja
nie chciałem, by trafił w ręce policji. Ale ten cholerny komputer jakby zapadł się
pod ziemię. A potem z dołu dobiegło trzaskanie drewna, uderzenia, kroki… Ktoś
tam chodził, a po chwili krzyknął, chyba zobaczył Julię i zaczął uciekać… Przez
chwilę stałem nieruchomo i nasłuchiwałem, ale panowała cisza. Mimo to
postanowiłem stamtąd zniknąć. – Zrobił pauzę. – Potem już tam nie wróciłem.
Czekałem tylko, aż odkryje pan te obrazy tablicowe w piwnicy, znajdzie pan na
nich moje odciski, powiąże pan ze sobą fakty i przyjdzie pan po mnie.
– Laptop Julii Keller leżał w jej łóżku. Pod poduszką. Nie wie dział pan, że
zawsze go tam odkłada? A skoro już o tym mowa, na jego dyskach nie znaleźliśmy
żadnego artykułu o pańskiej… ehm… działalności.
– Naprawdę? – Zając był szczerze zaskoczony. – No widzi pan, a ja byłem
prawie pewien, że…
– Czym ją pan zabił?
Zając odpowiedział bez wahania:
– Barokową rzeźbą świętego Jana Nepomucena. Ją również dostała ode mnie.
Stała w przedpokoju w kącie, w absolutnie nieodpowiednim miejscu dla tak cennej
rzeczy. Oczywiście potem ją zabrałem, bo prawie się nie uszkodziła i ma olbrzymią
wartość.
Ostatnie zdanie powiedział tonem tak rzeczowym, że Bergmana przeszły ciarki.
Odparł:
– I to był pański największy błąd. Widziałem tę rzeźbę w pańskim mieszkaniu.
I pamiętałem, że wcześniej stała u Julii. Dzięki temu wszystko się połączyło:
uderzenie tępym narzędziem, którego nie znaleźliśmy na miejscu zbrodni, i figurka,
która zmieniła właściciela. Najpierw uznałem ten pomysł za dość naciągany, bo nie
sądziłem, iż jest pan takim cynikiem, by ozdabiać sobie pokój narzędziem zbrodni.
Ale nie doceniłem pana.
– Ta rzecz ma olbrzymią wartość – powtórzył Zając, jakby to było
wystarczające wyjaśnienie. – Gdyby, oczywiście tylko hipotetycznie, została
wystawiona na aukcji, cena wywoławcza wynosiłaby przynajmniej ćwierć miliona.
– A jak to było z Weroniką? Tym porwaniem właściwie potwierdził pan swoją
winę. Dlaczego pan to zrobił?
– To był impuls. Powiedziała, że wie, co zrobiłem, że jestem mordercą i że chce
pieniędzy za swoje milczenie. Głupia dziewucha! A kiedy już miałem ją w aucie,
nie mogłem się wycofać.
– Chciał pan ją zabić?
– Z początku tak. Ale potem zrozumiałem, że nie dam rady. – Wytarł
zaparowane okno po swojej stronie, tak jak przedtem zrobił to Bergman. Trochę się
pochylił, żeby spojrzeć na willę i papierosa jarzącego się w ciemności. –
Siedziałem na górze przy stole i myślałem. Ona leżała związana na podłodze obok
mnie. I wie pan, do jakiego doszedłem wniosku? Że oba morderstwa popełniłem
z namiętności. Z miłości i z nienawiści. Ale wobec tej młodej dziewczyny nie
czułem nic, więc nie potrafiłem jej skrzywdzić. Dziwna logika, prawda?
Zamiast odpowiedzi Bergman otworzył drzwi i wpuścił do zaduchu kabiny
zimne, wilgotne powietrze. Wszystko, co było ważne, zostało już powiedziane,
a on uświadomił sobie, że nie chce siedzieć obok Zająca ani sekundy dłużej.
Otworzył usta, by zawołać Danesza, gdy nagle w ciemności obróciła się ku niemu
blada twarz Zająca. Reżyser patrzył mu w oczy, jakby oczekiwał rozgrzeszenia.
Bergman nie chciał i nie mógł mu go dać. Wręcz przeciwnie: walczył z pokusą
sprawienia temu mężczyźnie bólu. I w końcu tej pokusie uległ.
– Julia pana nie wydała i wcale nie zamierzała tego robić – powiedział cicho. –
Nie miał się pan za co mścić. Umarła niepotrzebnie.
ROZDZIAŁ 30
Dziwnie było stać przy kuchence, na której kiedyś gotowała matka, i mieszać zupę
jarzynową jej łyżką. Wolną ręką Klara przyciągnęła sweter i zadrżała,
prawdopodobnie dlatego, że nikt nie palił w piecu od kilku tygodni, a zimne ściany
emanowały chłodem. Mieszkała w willi matki sama już cztery dni i nie było tak
źle, jak wyobrażała sobie na początku. Tak naprawdę bała się tylko podczas
pierwszej nocy.
O łydkę otarł się jej gruby, rudy kocur, który przed chwilą wślizgnął się przez
drzwiczki dla kotów i prowokacyjnie drapał drzwi lodówki, dopóki Klara nie dała
mu kawałka szynki. Nie mogła sobie przypomnieć, jak nazywała go mama.
Rudzielec? Będzie musiała spytać Lady Hrubesz, która teraz zajmuje się kotami.
Klara pochyliła się i zanurzyła palce w jedwabistym futerku. Właściwie byłoby
całkiem fajnie, gdyby te zwierzęta mieszkały tu z nią. Nie czułaby się taka
samotna. Mogłaby zajmować się nimi razem z Ladą. Zajrzy do niej po południu
i porozmawia z nią o tym.
Kiedy nalewała zupę do starego, porcelanowego talerza, nagle uświadomiła
sobie, że dokładnie wie, dlaczego jej matka żyła tak, jak żyła. To chwila poznania
poraziła ją niczym piorun.
Szkoda, że nie nadeszła kilka miesięcy wcześniej.
Kamila Lapin miała przed sobą tysiąc sześćset kilometrów długiej drogi powrotnej
do Bretanii, ale mimo to nie potrafiła oprzeć się pokusie, zjechała w Pradze
z obwodnicy i kazała wdrapać się swojemu astmatycznemu renaultowi na Babę.
Ulicę Krokusową oglądała na mapie tyle razy, że znalazła ją bez problemu.
Dom numer dwadzieścia pięć był zaniedbany, ale większy i piękniejszy, niż
wyobrażała sobie Kamila. Zatem to tu mieszka Julia. Co by się stało, gdyby Kamila
nacisnęła teraz dzwonek przy furtce?
Zostawiła włączony silnik, pochyliła się z rękami na kierownicy i patrzyła na
witraże w drzwiach secesyjnej willi. Oczywiście, że nie wysiądzie i nie pokaże się
Julii. Co by zyskała? Możliwość wykrzyczenia byłej koleżance w twarz swego
żalu, powiedzenia: wiem o wszystkim? „Nie trzeba" – pomyślała. Ból po stracie
dziecka, choć świeżo rozbudzony, był po trzydziestu jeden latach zaledwie słabym
echem dawnej rozpaczy.
Kiedy miesiąc temu wiozła Jacquesa z zawałem do szpitala, powiedział jej, jak
zginęła Dominique. Całował się na skałach z Julią. Nie uważał na córkę. Gdy kilka
tygodni później pojechali do Czech, by odwiedzić rodziców Kamili, potajemnie
spotkał się z Julią. Dokończyli to, co zaczęli na skałach. Dziewięć miesięcy później
Julii urodziło się dziecko.
Drugie odkrycie bolało Kamilę mniej niż pierwsze, lecz mimo to przez jakiś
czas myślała, że nienawidzi Klary Keller. Chciała usłyszeć jej głos, więc próbowała
wyśledzić ją przez Internet. Znalazła jej biuro podróży. Zadzwoniła tam, ale mieli
akurat przerwę obiadową. Kiedy sprytnie przedstawiła się jako urzędniczka
z zakładu ubezpieczeń, sympatyczny młodzieniec podyktował jej numer
komórkowy Klary. Potem Kamila kupiła tani telefon i kartę SIM. Zaczęła wysyłać
Klarze te straszne SMS-y. Sama nie wiedziała, co ją napadło… Prawdopodobnie
miała nadzieję, że Julia się o tym dowie i zacznie się bać. Tak. Dokładnie o to
chodziło. Chciała się zemścić, zasiać lęk i sprawić ból. Przecież miała do tego
prawo, czyż nie?
Kilka dni temu wreszcie zebrała się na odwagę i zadzwoniła do Klary. Nie
odezwała się, tylko oddychała do słuchawki, celowo sapała bardzo głośno. Niech
Klara się boi. Moja dziewczynka już nie może się bać, nie może się bać od długich
trzydziestu jeden lat…
Na śmiertelnym łożu Jacques wyjawił jej, że Julia nie jest pewna, czy Klarę
poczęła z nim, czy z przyszłym mężem. Ludwika poznała zaledwie tydzień po tym,
jak kochała się z Jacquesem. W akcie urodzenia jest wpisany Ludwik. A Jacques
nigdy tej dziewczynki nie widział.
Ona mogłaby ją teraz zobaczyć. Porozmawiałaby z Julią. Sprawdziłaby, czy
Klara jest podobna do Jacquesa. Było to kuszące. Wystarczyłoby wysiąść z auta,
zadzwonić i pozwolić zaprosić się dalej… Czego się nie dowie, gdy tego nie zrobi?
Otworzyła drzwi auta i zawahała się z jedną nogą na chodniku.
W sumie czy nie lepiej będzie nie dowiedzieć się niczego?
Koniec
Spis treści:
Karta tytułowa
PROLOG
CZĘŚĆ I. PIERWSZE MORDERSTWO
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
CZĘŚĆ II. DRUGIE MORDERSTWO
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Karta redakcyjna
Copyright © Michaela Klevisová, 2007
Offline