Booksstrada

Niestety nikomu nie można powiedzieć, czym jest FluxBB – trzeba to zobaczyć na własne oczy.

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2025-01-16 19:38:49

opowiadacz
Użytkownik
Data rejestracji: 2025-01-16
Liczba postów: 2

JODI PICOULT - DZIEWIĘTNAŚCIE MINUT

DZIEWIĘTNAŚCIE MINUT
(Nineteen Minutes)
Tłumaczyła Katarzyna Kasterska

Wydanie polskie: 2011
Wydanie oryginalne: 2007
Tytuł oryginału
NINETEEN MINUTES
Copyright © 2007 by Jodi Picoult
All rights reserved
Projekt okładki
Ewa Wójcik
Ilustracja na okładce
© Elisa Lazo de Valdez/Corbis Redaktor prowadzący
Renata Smolińska
Redakcja
Wiesława Karaczewska
Redakcja techniczna
Elżbieta Urbańska
ISBN 978-83-7648-742-7
Plik wyprodukowany na podstawie: Dziewiętnaście minut, wyd. I, Warszawa 2011
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
www.woblink.com
Plik opracowany przez Woblink i eLib.pl















Dla   Emily   Bestler,   najlepszej   redaktorki   i   najlepszej promotorki, jaką można sobie wymarzyć. Dziękuję za Twoje bystre oko, za entuzjastyczne  słowa  zachęty,  a  przede  wszystkim  –  za przyjaźń.





CZĘŚĆ PIERWSZA

Jeżeli nie zejdziesz z drogi, którą kroczysz – dotrzesz tam, dokąd wiedzie.
PRZYSŁOWIE CHIŃSKIE
Mam nadzieję, że gdy zaczniesz to czytać, będę martwa. Nie można odczynić   dokonanego,   cofnąć   słów,   które   raz   zostały wypowiedziane.
Będziesz  o  mnie  myśleć  i  żałować,  że  nie  zdołałaś  mnie powstrzymać.
Będziesz  się  zastanawiać,  czy  jakaś  rozmowa  lub  gest  z twojej strony mogły odwrócić bieg wydarzeń.
Pewnie powinnam ci powiedzieć: Nie oskarżaj się, to nie twoja wina, ale przecież to byłoby kłamstwem. Obie wiemy, że nie sama wybrałam drogę, która mnie doprowadziła do tego miejsca.
Będziesz płakać na moim pogrzebie. Mówić, że tak się nie musiało stać.  Zachowywać  się,  jak  w  podobnych  okolicznościach przystało. Ale czy będziesz za mną tęsknić?
A co ważniejsze – czy ja będę tęsknić za tobą?
I czy któraś z nas chciałaby poznać odpowiedź na to pytanie?

6 marca 2007
W dziewiętnaście minut można skosić frontowy trawnik, ufarbować włosy, obejrzeć tercję meczu hokejowego. Dziewiętnaście minut wystarczy, żeby zaplombować ząb, upiec ciastka, poskładać pranie pięcioosobowej rodziny.
W dziewiętnaście minut Tytani z Tennessee wyprzedali bilety na
swoje mecze fazy play-off. Dziewiętnaście minut trwa odcinek przeciętnego sitcomu – minus reklamy – i tylko tyle zajmuje przejazd
od granicy stanu Vermont do miasteczka Sterling w stanie New Hampshire.
W ciągu dziewiętnastu minut można się doczekać dostawy zamówionej  pizzy.  Przeczytać  dziecku  bajkę  lub  wymienić  olej  w aucie.
Przejść dwa kilometry. Obrębić dół spódnicy.
W dziewiętnaście minut można wstrzymać świat lub ewakuować się
z niego na zawsze.
Dziewiętnaście minut – tyle wystarczy, żeby dopełnić zemsty.

Jak zwykle Alex Cormier była spóźniona. Na dojazd z domu w  Sterling     do     budynku     sądu     okręgowego     hrabstwa     Grafton potrzebowała trzydziestu  dwóch  minut,  i  to  pod  warunkiem,  że  w  szaleńczym pędzie przejeżdżała przez Orford.
Zbiegła na dół w samych pończochach, z eleganckimi butami w
jednym i dokumentami zabranymi z pracy na weekend w drugim ręku.
Gęste miedziane włosy skręciła w węzeł i upięła tuż nad karkiem, przeobrażając się w postać, jaką codziennie odgrywała poza domem. Trzydzieści cztery dni temu Alex awansowała w prawniczej hierarchii. Uważała, że skoro przez kilka ostatnich lat doskonale się sprawdzała na stanowisku sędzi sądu dystryktowego, kolejną nominację przypłaci mniejszym stresem. A tymczasem się okazało, że chociaż właśnie stuknęła jej czterdziestka, jest nadal najmłodszym sędzią wyższej instancji w całym stanie New Hampshire. Poza tym musiała na nowo udowadniać swoją bezstronność: zanim się zjawiła w nowej sali rozpraw, wszyscy już wiedzieli, że rozpoczynała karierę w biurze obrońców z urzędu, stąd prokuratorzy podejrzewali ją o tendencję do faworyzowania adwokatów. Kiedy przed kilku laty Alex
się ubiegała o stanowisko sędzi, chciała przede wszystkim stać na straży podstawowej zasady każdego cywilizowanego systemu prawnego:
człowiek jest niewinny, dopóki mu się nie dowiedzie winy. Nigdy nie przypuszczała, że gdy już zasiądzie za sędziowskim stołem, jej samej się odmówi owego legalistycznego kredytu zaufania.
Aromat świeżo parzonej kawy zwabił Alex do kuchni, gdzie jej
córka, Josie, siedziała zgarbiona nad parującym kubkiem i pilnie studiowała jakiś podręcznik. Wyglądała na przemęczoną: niebieskie oczy miała przekrwione, a ciemnokasztanowe włosy ściągnięte w skołtuniony ogon.
– Powiedz, że nie zarwałaś całej nocy – odezwała się Alex.
Josie nawet nie uniosła wzroku znad książki.
– Nie zarwałam całej nocy – powtórzyła mechanicznie.
Alex napełniła filiżankę kawą i wśliznęła się na krzesło naprzeciwko córki.
– Naprawdę?
– Nie chciałaś poznać prawdy – odparła Josie – tylko usłyszeć konkretny tekst.
– Nie powinnaś pić kawy. – Alex zmarszczyła brwi.
– A ty nie powinnaś palić papierosów.
Alex poczuła, jak płoną jej policzki.   
– Ja nie…
– Mamo – westchnęła Josie – nawet jeżeli otwierasz okno w łazience na całą szerokość, ręczniki i tak śmierdzą dymem. – Uniosła wyzywająco wzrok, jakby się spodziewała, że matka przypuści teraz atak na jej kolejne występki – poważniejsze niż picie kawy.
Sama Alex, poza okazjonalnym papierosem, nie dopuszczała się żadnych grzechów. Nie miała na to czasu. I chciałaby autorytatywnie stwierdzić, że jej córka jest również bez skazy, jednak zdawała sobie sprawę, że wówczas wpadłaby w tę samą pułapkę pochopnych wniosków, w jaką wpadali inni na widok ślicznej, popularnej, szóstkowej licealistki, która z racji matki sędzi zapewne była bardziej świadoma od swoich rówieśników, do czego może doprowadzić brak rozwagi.
Oto dziewczyna, której pisana świetlana przyszłość. Młoda kobieta,
na jaką Alex miała nadzieję ją wychować.
Swego czasu Josie była bardzo dumna, że jej matka jest sędzią. Entuzjastycznie oznajmiała to kasjerom w banku, pracownikom supermarketu, pakującym zakupy, personelowi pokładowemu w samolotach. Wypytywała Alex o rozprawy i wydawane werdykty. Wszystko się jednak zmieniło trzy lata temu, kiedy Josie rozpoczęła naukę w liceum: wówczas powoli, cegła po cegle, wyrósł pomiędzy nimi mur blokujący komunikację. Alex nie przypuszczała, że córka ukrywa przed nią coś więcej niż nastolatki w jej wieku, ale też obie się
znajdowały w szczególnej sytuacji: każdy inny rodzic mógł osądzać przyjaciół dzieci jedynie w sensie metaforycznym, tymczasem Alex mogła to robić z punktu widzenia prawa.
– Co masz dziś na wokandzie? – spytała córkę.
– Test z całego działu. A ty?
– Odczytanie zarzutów prokuratury – odparła Alex. Zmrużyła oczy, próbując rozszyfrować tekst podręcznika leżącego do góry nogami. – Chemia?

Katalizatory.
– Josie pomasowała
skronie.

Substancje
przyśpieszające reakcję, które podczas jej przebiegu same nie ulegają żadnym przemianom. Na przykład, jeżeli weźmiesz tlenek węgla i   



wodór, dorzucisz cynk i tlenek chromu… o co chodzi?
– Właśnie mi się przypomniało, czemu z chemii zawsze miałam
marną tróję. Jadłaś śniadanie?
– Wypiłam kawę.
– Kawa się nie liczy.
– Tobie wystarcza, kiedy się śpieszysz – wypomniała Josie.
Alex zważyła w myślach, czy w ostatecznym rozrachunku więcej
będzie ją kosztować powiększenie spóźnienia o kolejne pięć minut, czy następna krecha na kosmicznym certyfikacie dobrego rodzicielstwa. I czy przypadkiem siedemnastolatka nie powinna już samodzielnie zadbać o własne śniadanie?
Alex wyjęła z lodówki jaja, mleko i bekon.
– Swego czasu przewodniczyłam rozprawie o natychmiastowe przymusowe zamknięcie w zakładzie psychiatrycznym kobiety, której się zdawało, że jest drugim Emerilem. Jej mąż złożył wniosek o hospitalizację tuż po tym, jak wrzuciła pół kilo boczku do blendera, a potem zaczęła jego samego gonić po kuchni z nożem w ręku, wrzeszcząc: „Ciach!”.
Josie podniosła wzrok znad podręcznika.   



– Naprawdę?
– Wierz mi, czegoś takiego nie byłabym w stanie wymyślić. – Alex wbiła jajko na patelnię. – Kiedy spytałam, czemu akurat blender, obrzuciła mnie bacznym spojrzeniem, po czym oznajmiła, że musimy się różnić technikami gotowania.
Josie oparła się o blat szafki i obserwowała poczynania matki. Prace domowe nie należały do mocnych stron Alex. Nie miała pojęcia, jak przyrządzić pieczeń, za to się szczyciła, że zna na pamięć numer telefonu każdej pizzerii i chińskiej restauracji w Sterling, które prowadziły bezpłatne domowe dostawy.
– Och, spokojnie – rzuciła Alex oschle. – Myślę, że zdołam usmażyć jajka, nie obracając przy tym domu w dymiące zgliszcza.
Josie jednak wyjęła matce z ręki patelnię, po czym rozłożyła na niej plasterki bekonu – równo, obok siebie, na podobieństwo marynarzy leżących pokotem na kojach.
– Dlaczego się ubierasz w taki sposób? – zapytała.
Alex zerknęła na swoje buty, spódnicę, bluzkę – i zmarszczyła brwi.
– A co? Za bardzo w stylu Margaret Thatcher?
– Nie. To znaczy… czemu w ogóle zawracasz sobie głowę strojem? I tak nikt nie wie, co nosisz pod togą. Równie dobrze mogłabyś – bo ja   


wiem? – włożyć spodnie od piżamy. Albo ten sweter z dziurami na łokciach, który masz jeszcze od czasów college’u.
– Bez względu na to, czy ludzie to widzą, czy nie, oczekują, że będę
się ubierać… z sędziowską rozwagą.
Josie spuściła powieki i spochmurniała, jakby matka udzieliła
błędnej odpowiedzi. Alex zawiesiła wzrok na córce – ogryzione paznokcie, pieprzyk za uchem, zygzakowaty przedziałek – i nagle ujrzała małą dziewczynkę, rozpłaszczającą nos na szybie w domu opiekunki każdego dnia o zachodzie słońca: w porze, gdy Alex przychodziła ją odebrać.
– Co prawda, nigdy nie włożyłam spodni od piżamy do pracy, ale czasami się zamykam w gabinecie na klucz i ucinam sobie drzemkę
na
podłodze.
Josie rozciągnęła usta w powolnym, pełnym zdumienia uśmiechu, jakby wyznanie matki było motylem, który przez przypadek przysiadł na jej dłoni – wydarzeniem tak zdumiewającym, że nie można zdecydowanie na nie zareagować, bo natychmiast się je spłoszy. Ale ostatecznie nic nie trwa wiecznie: tego ranka trzeba było przejechać wiele mil, wysłuchać zarzutów przeciwko kilkudziesięciu oskarżonym i   


zinterpretować sporo równań chemicznych, więc zanim Josie zdążyła wyłożyć bekon na papierowy ręcznik, by go osączyć z nadmiaru tłuszczu – ta niezwykła chwila bezszelestnie uleciała.
– Wciąż nie rozumiem, czemu muszę jadać śniadania, skoro ty je
sobie odpuszczasz – mruknęła Josie.
– Bo trzeba osiągnąć określony wiek, żeby nabyć prawo do
rujnowania własnego zdrowia i życia. – Alex wskazała na jajka, które córka mieszała na patelni. – Obiecujesz, że to zjesz?
Josie spojrzała matce prosto w oczy.
– Obiecuję.
– W takim razie zmykam.
W drodze do drzwi Alex chwyciła stalowy termokubek, napełniony kawą. Zanim na dobre wycofała samochód z garażu, myślami była już przy pisemnym uzasadnieniu wyroku, jakie musiała wydać jeszcze tego
popołudnia, przy aktach oskarżenia, wciśniętych na jej dzisiejszą wokandę, i przy wnioskach procesowych stron; wszystko to niczym mroczne  cienie  spływało  na  jej  biurko  od  piątkowego  wieczoru. Jednym
słowem, Alex porwał w swój wir świat o lata świetlne odległy od jej domu, gdzie właśnie teraz Josie zsuwała usmażone jajka z patelni do   



śmietnika, nie wziąwszy przedtem do ust ani kęsa.
* * *
Niekiedy Josie odnosiła wrażenie, że jej życie jest jak pokój bez
drzwi i okien. Pokój wyjątkowo luksusowy oczywiście – połowa dzieciaków z jej szkoły, Sterling High, dałaby sobie rękę uciąć, byle do takiego wkroczyć – z którego jednak nie było ucieczki. Josie znalazła się
w potrzasku: albo mogła być osobą, jaką nie miała ochoty być, albo kimś, kogo nikt by nie chciał mieć w swojej orbicie.
Uniosła twarz ku strumieniom wody, tryskającym z prysznica –
wody  tak  gorącej,  że  pozostawiała  na  skórze  czerwone  pręgi, zapierała
dech, pokrywała szyby gęstą parą. Josie policzyła do dziesięciu i dopiero wtedy się wymknęła spod wodnego bicza, po czym mokra i naga stanęła przed lustrem. Twarz miała zaczerwienioną i lekko obrzmiałą; włosy klejące się do ramion przypominały grube sznury. Odwróciła się bokiem i zlustrowała swój płaski brzuch. Wiedziała, co widzi Matt, gdy na nią patrzy – co widzą Courtney, Maddie, Brady, Haley i Drew. Josie często marzyła, żeby zobaczyć to samo, co oni.
Bo ilekroć ona spoglądała w lustro, nie widziała tej efektownej powłoki,   



którą widzieli inni, lecz to, co się pod nią kryje.
Była w pełni świadoma, jak powinna wyglądać i jak się
zachowywać. Dlatego miała długie, proste włosy, nosiła ciuchy marki Abercombie   &   Fitch,   słuchała   kapel   w   rodzaju   Dashboard Confessional
czy  Death  Cab  for  Cutie.  Sprawiało  jej  przyjemność,  że  inne dziewczyny
patrzą na nią z ledwo skrywanym podziwem, gdy siedzi w kafeterii, poprawiając makijaż kosmetykami pożyczonymi od Courtney. Cieszyło ją, że nauczyciele zapamiętują jej imię już po pierwszych zajęciach. Pochlebiały Josie spojrzenia chłopaków, przesuwające się po jej ciele, gdy szła korytarzem wraz z Mattem obejmującym ją ramieniem.
A jednocześnie gdzieś w zakamarkach umysłu cały czas się kołatała myśl: co by było, gdyby im wszystkim wyjawiła swój sekret – gdyby przyznała, że w niektóre poranki tylko z największym trudem się 

zwleka  z  łóżka nierealnym

bytem,

tandetną

podróbką,

która



i



wygina



usta



w



sztucznym



uśmiechu;



że



jest   



się
śmieje
wyłącznie
z
„nieobciachowych” dowcipów, plotkuje na „topowe” tematy i ma takiego faceta, jakiego się od niej oczekuje; podróbką, która już nie pamięta, jak to jest być sobą… która w gruncie rzeczy nie chce pamiętać,
ponieważ wówczas cierpiałaby jeszcze bardziej.
Nie było przy niej nikogo, z kim mogłaby o tym porozmawiać. Bo
już samo zwątpienie w prawo do miejsca wśród uprzywilejowanej, podziwianej elity skończyłoby się wykluczeniem z tego grona. Naturalnie miała u boku Matta, ale Matt… cóż, jego też przywabiła jedynie maska i powlekający ją werniks. W bajkach, gdy czar pryska, książę nadal kocha dziewczynę, bez względu na wszystko – i dzięki temu ona się staje księżniczką. Ale w liceum sprawy mają się inaczej. Tym, co uczyniło księżniczkę z Josie, był fakt, że zainteresował się nią ktoś taki jak Matt. Chociaż, zgodnie z regułami pokręconej szkolnej logiki, równie prawdziwe było twierdzenie odwrotne – że Matt się zainteresował Josie, ponieważ była ona jedną z księżniczek Sterling   



High.
Rozmowa z matką też nie wchodziła w grę. „Po wyjściu z sali
rozpraw nie przestaje się być sędzią” – zwykła mawiać Alex. I dlatego poza domem nigdy nie piła więcej niż jeden kieliszek wina, nigdy też publicznie nie roniła łez ani nie podnosiła głosu. Była dumna z osiągnięć  córki  –  jej  świetnych  wyników  w  nauce,  doskonałej prezencji,
przynależności do śmietanki towarzyskiej szkoły. Rzecz w tym, że Josie
nie zdobywała tego wszystkiego dlatego, że jej na tym w jakikolwiek sposób zależało, ale ponieważ zdejmował ją strach na myśl, co się stanie,
gdy zejdzie poniżej poziomu perfekcji.
Owinęła się ręcznikiem i przeszła do swojego pokoju. Włożyła
dżinsy i dwa T-shirty z długimi rękawami, efektownie opinające ciało, po czym zerknęła na zegar: jeżeli nie chce się spóźnić, musi się pośpieszyć.
Zanim jednak wyszła z pokoju, usiadła na łóżku i zaczęła
obmacywać spód nocnej szafki w poszukiwaniu plastikowej torebki, przypiętej pinezką do drewnianej ramy. W środku znajdowały się tabletki nasenne, które lekarz przepisał Alex, a które Josie   



niepostrzeżenie podbierała po jednej sztuce, żeby przypadkiem nie wzbudzić podejrzeń matki. W ciągu sześciu miesięcy udało jej się zgromadzić zaledwie piętnaście pigułek, ale doszła do wniosku, że jeżeli popije je dwoma szklankami wódki, osiągnie zamierzony efekt. I nie chodzi o to, że opracowała już jakiś strategiczny plan – zdecydowała, że się zabije, powiedzmy, w następny wtorek lub gdy stopnieje  śnieg.  Te  tabletki  były  jej  wyjściem  awaryjnym:  gdyby prawda
w końcu wyszła na jaw, nikt nie chciałby mieć z nią nic wspólnego, więc
logiczne, że w takiej sytuacji ona również nie miałaby ochoty na dalsze
przebywanie we własnym towarzystwie.
Ponownie przypięła torebkę pod szafką i zbiegła na dół. Kiedy
weszła do kuchni, żeby spakować plecak, na otwartym podręczniku
do
chemii leżała czerwona róża o długiej, smukłej łodydze.
W rogu, oparty o lodówkę, stał Matt, który zapewne wszedł do
domu przez otwarte drzwi garażu. Jak zwykle na jego widok Josie zawirowały przed oczami obrazy wszystkich pór roku. Włosy Matta mieniły się kasztanowo-rdzawymi kolorami jesieni, oczy miały odcień chłodnego błękitu zimowego nieba, a uśmiech był tak promienny, jak   



przesycony słońcem, upalny dzień lata. Matt miał na sobie baseballówkę włożoną tyłem na przód i bluzę szkolnej drużyny hokejowej,     zarzuconą     na     termalną     koszulkę,     którą     Josie podprowadziła
mu kiedyś na cały miesiąc, schowała w szufladzie na bieliznę i wyciągała, ilekroć chciała poczuć zapach Matta.
– Wciąż jesteś na mnie wkurzona? – spytał.
Josie spojrzała na niego z wahaniem.
– To nie ja dostałam szału.
Matt się odepchnął od lodówki, po czym objął Josie w pasie.
– Przecież wiesz, że nie potrafię nad sobą zapanować.
W jego prawym policzku pojawił się rozkoszny dołek i Josie
poczuła, jak cała się rozpływa.
– Nie chodziło o to, że nie chciałam się z tobą zobaczyć –
powiedziała cicho. – Po prostu naprawdę musiałam się pouczyć.
Matt odsunął włosy z jej twarzy i zaczął ją całować. Prawdę mówiąc, właśnie dlatego Josie nie chciała, żeby przyszedł zeszłego wieczoru: kiedy był tuż obok, odnosiła wrażenie, że zatraca cielesność. Niekiedy, gdy czuła na sobie jego dłonie, wydawało jej się, że lada chwila się przemieni w obłok pary i rozwieje w powietrzu.   



Jego usta miały smak syropu klonowego i skruchy.
– To wszystko twoja wina – oznajmił. – Gdybym cię tak strasznie nie kochał, aż tak bardzo by mi nie odbijało.
Josie natychmiast zapomniała o zgromadzonych tabletkach i o tym,
że płakała pod prysznicem. Wszystko zostało wyparte przez jedną myśl:
jakże cudownie być uwielbianą. Jestem szczęściarą, powtarzała sobie
w
duchu, i słowa te przepływały jej przed oczami srebrzystą wstęgą. Szczęściarą, szczęściarą, szczęściarą.
Patrick Ducharme, jedyny oficer śledczy w siłach policyjnych
Sterling, usiadł na ławce w kącie szatni i przebierając się, słuchał, jak patrolowi  z  porannej  zmiany  dogryzają  żółtodziobowi  z  oponą tłuszczu
na brzuchu.
– Hej, Fisher – odezwał się Eddie Odenkirk – to które z was
właściwie będzie rodzić: ty czy twoja żona?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem i Patrick poczuł przypływ litości dla dzieciaka.
– Eddie, jest jeszcze cholernie wcześnie – zauważył. – Nie mógłbyś
się wstrzymać przynajmniej do czasu, aż wypijemy poranną kawę?   


– Mógłbym, kapitanie – przyznał Eddie ze śmiechem. – Ale wygląda
na to, że Fisher zżarł już wszystkie pączki i… a co to, u diabła?
Idąc za wzrokiem Eddiego, Patrick spojrzał na własne stopy.
Zazwyczaj nie korzystał z szatni dla mundurowych, ale tego ranka przybiegł w dresie na posterunek, żeby spalić nadmiar kalorii wchłoniętych podczas weekendu. Sobotę i niedzielę spędził w Maine wraz   z   istotą,   która   obecnie   władała   jego   sercem   –   swoją pięcioipółletnią
chrześniaczką,   Tarą   Frost.   Jej   matka,   Nina,   była   najstarszą przyjaciółką
Patricka i miłością jego życia, z której prawdopodobnie już nigdy się nie
wyleczy, i to bez względu na fakt, że sama Nina doskonale sobie radziła
bez jego towarzystwa. W te weekendowe dni z rozmysłem przegrał tysiące rund najnowszej gry planszowej dla przedszkolaków, niezliczone godziny nosił Tarę na barana, pozwolił sobie ufryzować włosy, a także – co się okazało kardynalnym błędem – pomalować paznokcie u nóg cukierkowo różowym lakierem, który zapomniał potraktować zmywaczem.
Ponownie zerknął na swoje stopy, po czym podwinął palce.
– Laski uważają, że to cholernie seksowne – burknął pod nosem,   



podczas gdy pozostałych siedmiu mężczyzn z trudem się powstrzymywało od wykpienia faceta, który formalnie był ich przełożonym. Patrick szybko włożył cienkie skarpety, skórzane mokasyny i wyszedł z krawatem w dłoni. W myślach rozpoczął odliczanie: raz, dwa, trzy… w tej samej chwili w szatni gruchnęła salwa
śmiechu, i jej echo ścigało Patricka wzdłuż całego korytarza.
Patrick zamknął drzwi swojego biura, po czym zerknął w niewielkie lusterko. Czarne włosy miał wciąż wilgotne po prysznicu, a twarz zdrowo zarumienioną od biegu. Podciągnął w górę węzeł krawata, poprawił jego położenie i usiadł za biurkiem.
Podczas weekendu napłynęły siedemdziesiąt dwa maile, a
zazwyczaj już pięćdziesiąt oznaczało, że przez cały tydzień nie będzie wracał do domu przed ósmą wieczorem. Patrick zaczął się przez nie przedzierać, raz po raz dopisując coś do piekielnej listy, zatytułowanej „Pilne” – listy, która nigdy nie ulegała skróceniu bez względu na to, jak
ciężko harował.
Dzisiaj musiał zawieźć próbkę narkotyków do laboratorium
stanowego – banalna rutyna, która jednak oznaczała czterogodzinną wyrwę w jego dniu. Do pomyślnego końca doszło natomiast   



postępowanie z oskarżenia o gwałt: sprawca został zidentyfikowany
na
podstawie  zdjęć  z  albumu  studentów  college’u,  i  jego  spisane zeznania
już czekały na przesłanie do biura prokuratora stanowego. Za to wciąż
wisiała nad Patrickiem sprawa telefonu komórkowego, zwiniętego z samochodu  przez  jakiegoś  bezdomnego.  Lada  chwila  miały  też nadejść
wyniki analiz DNA, identyfikujące sprawcę napadu na sklep jubilerski, czekało go poza tym przesłuchanie w sądzie wyższej instancji w związku z wnioskiem obrony o odrzucenie dowodów rzeczowych. A na jego biurku leżała już pierwsza skarga wniesiona tego dnia – kradzież kilku portfeli z kartami kredytowymi. Złodziej zdążył puścić te karty w obieg: pozostawił trop, którym teraz miał podążyć Patrick.
Jako detektyw w niewielkim mieście Patrick działał na wszystkich frontach.  Jeżeli  gliniarze  w  metropoliach  nie  rozwiązali  sprawy  w ciągu
dwudziestu czterech godzin, uznawali ją za nudnego, wlokącego się tasiemca i odkładali do zamrażarki, Patrick natomiast musiał się zajmować wszystkim, co spływało na jego biurko – nie mógł, niczym wisienek     z     tortu,     wybierać     tych     najbardziej     interesujących przypadków,   



chociaż trudno się podniecać fałszerstwem czeku na niewielką kwotę czy  też  drobną  kradzieżą  sklepową,  za  którą  sprawca  zostanie ukarany
dwustoma dolarami grzywny, natomiast podatnicy zapłacą pięć razy więcej, ponieważ postępowanie dowodowe zajmie Patrickowi tydzień. Ilekroć jednak dochodził do wniosku, że się rozmienia na drobne, stawała mu przed oczami jedna z ofiar przestępstw: zapłakana matka dzieciom, której ukradziono portfel; zdruzgotane starsze małżeństwo jubilerów, obrabowane z dorobku życia; wstrząśnięty profesor uniwersytetu, którego tożsamość przywłaszczył sobie jakiś oszust. Patrick miał świadomość, że jest jedyną nadzieją dla ludzi, którzy przychodzą do niego po pomoc. Jeżeli on się nie zaangażuje całym sercem, jeżeli nie da z siebie wszystkiego, ofiary już na zawsze pozostaną  ofiarami,  więc  zapewne  dlatego  od  czasu  gdy  podjął służbę
w Sterling, udało mu się rozwiązać każdą sprawę.
A mimo to…
Kiedy leżał samotnie w łóżku i pracowicie nicował własne życie, nie przychodziły mu na myśl sukcesy, lecz potencjalne porażki. Ilekroć obchodził wokół umyślnie zdewastowaną stodołę, ilekroć odnajdował
w lesie resztki skradzionego samochodu, rozszabrowanego na części,   



czy podawał chusteczkę rozszlochanej dziewczynie, zgwałconej na randce,  ogarniało  go  przygnębiające  uczucie,  że  jego  kariera zawodowa
układa się w pasmo wiecznych spóźnień. Był detektywem, ale nie otrzymał daru owej szczególnej intuicji, która mogłaby zapobiec przestępstwu. I stąd zawsze, bez wyjątku, miał do czynienia z nieszczęściem już dokonanym, z potrzaskanymi ludzkimi losami.
To był pierwszy ciepły dzień marca – dzień, w którym się zaczyna wierzyć,  że  śniegi  wkrótce  stopnieją,  a  czerwiec  już  się  czai  za rogiem.
Na parkingu dla uczniów Josie siedziała na masce saaba należącego
do
Matta i myślała o tym, że rok szkolny dawno przekroczył półmetek, że do lata jest całkiem blisko i że zaledwie za trzy miesiące stanie się oficjalnie maturzystką.
Stojący obok niej Matt oparł się o przednią szybę i wystawił twarz
do słońca.
– Olejmy szkołę – zaproponował. – Jest tak ładnie, że szkoda
siedzieć w tych murach.
– Jeżeli się urwiesz z zajęć, dzisiejszy mecz przesiedzisz na ławce.
Tego popołudnia rozpoczynała się faza play-off rozgrywek o   


mistrzostwo stanu w hokeju na lodzie, a Matt był prawoskrzydłowym napastnikiem pierwszego składu. Sterling zdobyło puchar w ubiegłym roku i wszyscy oczekiwali, że drużyna powtórzy ten wyczyn.
– Przyjdziesz na mecz. – To nie było ze strony Matta pytanie, lecz autorytatywne stwierdzenie.
– A zdobędziesz bramkę?
Matt uśmiechnął się szelmowsko i pociągnął Josie na siebie.
– Ja zawsze idealnie trafiam w punkt – rzucił chełpliwie, wcale nie mając na myśli hokeja, i Josie oblał gorący pot.
Niespodziewanie poczuła na plecach ciężkie uderzenia gradu. Oboje
z Mattem poderwali się raptownie i ujrzeli Brady’ego Pryce’a trzymającego za rękę Haley Weaver, królową piękności ostatniego zjazdu absolwentów1. Haleywyrzuciła w powietrze drugą garść miedziaków: wedle tradycji Sterling High obrzucanie drobnymi monetami miało zapewnić szczęście sportowcom w zawodach.
– Skop im dzisiaj tyłki, Royston! – wykrzyknął Brady.
Przez parking przechodził również nauczyciel matematyki, niosący podniszczoną, czarną skórzaną teczkę i termos z kawą.
– Hej, panie McCabe! – pozdrowił go Matt. – Jak wypadł mój
piątkowy test?   


– Na szczęście ma pan inne talenty, na których może pan w życiu polegać, panie Royston – odparł matematyk, sięgając do kieszeni. Mrugnął do Josie, po czym sypnął miedziakami, które spadły z nieba
na
jej ramiona niczym konfetti – niczym migotliwe gwiazdy uwolnione z galaktyk.
Jakże by inaczej, pomyślała Alex, wciskając z powrotem do torebki
całą jej zawartość. Okazało się, że zostawiła w domu elektroniczną kartę, którą mogła otwierać tylne drzwi sądu, przeznaczone jedynie dla
personelu. I chociaż milion razy naciskała dzwonek, najwyraźniej w pobliżu wejścia nie było nikogo, kto by mógł ją wpuścić.
– A niech to szlag! – mruknęła pod nosem, lawirując między
kałużami, żeby przypadkiem nie zniszczyć szpilek ze skóry aligatora.
1 W amerykańskich szkołach średnich i na uniwersytetach organizuje się doroczne zjazdy absolwentów – uroczystości trwające kilka dni, z obowiązkowym meczem w sporcie zespołowym (zazwyczaj futbolu amerykańskim), paradą i uroczystym balem. Na ten okres spośród uczniów/
studentów ostatnich klas/lat wybiera się królową, a czasami także króla
obchodów (przyp. tłum.).   



Do jednego z bonusów wchodzenia tylnymi drzwiami należała pewność, że się nie będzie skazanym na podobną ekwilibrystykę. Cóż, przy sprzyjającym układzie planet może się Alex uda przemknąć do gabinetu   na   skróty,   przez   pomieszczenia   administracyjne   –   i rozpocząć
sesję punktualnie.
Chociaż przed głównym wejściem stała kolejka co najmniej
dwudziestu osób, jeden z funkcjonariuszy z biura szeryfa zaprosił Alex skinieniem dłoni do środka. Ponieważ miała w ręku klucze, stalowy termos z kawą i Bóg wie co jeszcze w czeluściach torby, natychmiast zawył wykrywacz metalu. Przeszywający alarm zadziałał niczym sceniczny reflektor – oczy wszystkich zgromadzonych w holu skierowały się w jej stronę, każdy chciał bowiem zobaczyć, kto został przyłapany  na  przemycie  niedozwolonych  gadżetów.  Pochylając głowę,
Alex przyśpieszyła kroku i natychmiast się pośliznęła na błyszczących płytach posadzki. Gdy bezwładnie leciała w przód, podskoczył w jej stronę przysadzisty mężczyzna i uchronił ją przed upadkiem.
– Hej, laluniu – zagaił z lubieżnym uśmiechem – masz ekstrabuty. Alex bez słowa wyrwała się z jego objęć i szybko ruszyła w stronę części administracyjnej budynku. Podobna przygoda nie mogłaby się   



przydarzyć żadnemu z pozostałych sędziów, urzędujących w tym przybytku. Sędzia Wagner był miłym facetem, ale jego twarz przywodziła na myśl dynię pozostawioną po Halloween na pastwę gnicia i rozkładu. Sędzia Gerhardt natomiast – druga z kobiet w sędziowskiej palestrze – nosiła bluzki starsze od Alex. Kiedy Alex się tutaj zjawiła, uznała, iż fakt, że jest młodą, dość atrakcyjną kobietą, będzie   jej   zdecydowanym   atutem   –   walnie   się   przyczyni   do przełamania
stereotypu – ale w poranki takie jak dzisiejszy zaczynała wątpić w słuszność tej teorii.
We własnym gabinecie rzuciła torebkę byle gdzie, naciągnęła togę,
po  czym  następne  pięć  minut  przeznaczyła  na  picie  kawy  i studiowanie
wokandy. Każdy oskarżony miał własną kartotekę, a w przypadku recydywistów dokumenty z poprzednich rozpraw były złączone z aktualnymi aktami gumową opaską. Niekiedy w kartotekach znajdowały się samoprzylepne karteczki z uwagami innych sędziów. Alex otworzyła jedną z teczek i zobaczyła obrazek kreskowego ludzika za kratami – przesłanie sędzi Gerhardt, że wydany przez nią łagodny werdykt  był  ostatnią  szansą  daną  oskarżonemu  i  w  wypadku kolejnego   



złamania prawa należy go posłać do więzienia.
Alex nacisnęła na guzik brzęczyka informującego zastępcę szeryfa,
że jest gotowa rozpocząć pracę, po czym spokojnie czekała na wywoławczy anons: „Proszę wstać. Sesji przewodniczy sędzia Alexandra Cormier”. Wkraczając na salę rozpraw, Alex zawsze się czuła
tak, jakby wychodziła na broadwayowską scenę w dniu premiery. Każda gwiazda niby wie, że na widowni będzie sporo ludzi
wlepiających w nią oczy, a mimo to na moment zapiera jej dech w piersiach i wprost nie może uwierzyć, że oni wszyscy przyszli tutaj
tylko po to, aby ją zobaczyć.
Alex energicznie podeszła do sędziowskiego podwyższenia i
zasiadła za stołem. Tego dnia czekało na nią siedemdziesiąt oskarżeń wniesionych przez prokuraturę, więc sala była nabita po brzegi. Wywołano  pierwszego  delikwenta,  który  –  powłócząc  nogami  i uparcie
umykając na boki wzrokiem – przeszedł przez bramkę w barierce oddzielającej strony procesu od widowni.
– Panie O’Reilly – odezwała się Alex i oskarżony wreszcie spojrzał
jej w oczy. Natychmiast rozpoznała w nim mężczyznę z holu. Teraz, gdy dotarło do niego, z kim usiłował flirtować, był bardzo   



zdeprymowany.  –  Czy  to  pan  jest  dżentelmenem,  który  rycersko ruszył
mi na pomoc?
Mężczyzna nerwowo łykał ślinę.
– Tak jest, wysoki sądzie.
– Gdyby pan wiedział, że jestem sędzią, czy również by pan powiedział: „Hej, laluniu, masz ekstrabuty”?
Oskarżony spuścił głowę i wyraźnie było widać, jak polityczna poprawność walczy w nim o lepsze ze szczerością.
– Myślę, że tak, wysoki sądzie – wykrztusił po chwili. – Te buty są naprawdę super.
Cała widownia zamarła w oczekiwaniu na reakcję Alex, a
tymczasem ona uśmiechnęła się najradośniej, jak umiała.
– Cóż, panie O’Reilly – odparła. – Zgadzam się z panem w całej rozciągłości.
Lacy Houghton pochyliła się nad łóżkiem i zbliżyła twarz do twarzy łkającej pacjentki.
– Wszystko jest na najlepszej drodze, świetnie ci idzie – oświadczyła stanowczo.
Po szesnastu godzinach akcji porodowej wszyscy byli już bardzo   


zmęczeni – Lacy, rodząca oraz przyszły ojciec, który w godzinie zero nagle się poczuł zupełnie zbędny, ponieważ to nie jego, ale położną rodząca żona chciała mieć przede wszystkim u boku.
– Stań za Janine – poleciła mężczyźnie Lacy – i obejmij mocno jej plecy. Janine, spójrz na mnie. Jeszcze jedno porządne parcie…
Kobieta zacisnęła zęby i zaczęła przeć, zupełnie zatracając własne jestestwo w wysiłku sprowadzenia na świat odrębnej istoty. Lacy wymacała główkę dziecka, gładko przeprowadziła ją przez fałd skóry i wprawnie przerzuciła pępowinę na drugą stronę drobnej szyjki, nie tracąc przy tym ani na moment kontaktu wzrokowego z pacjentką.
– Za dwadzieścia sekund twoje maleństwo będzie najnowszym
bytem na tej planecie. Chciałabyś je wreszcie poznać?
Zamiast odpowiedzi – silne parcie, krzyk wyrażający siłę woli, a
chwilę później plask śluzu, i w rękach Lacy znalazło się śliskie, czerwonawe ciałko, które szybko wcisnęła matce w ramiona, żeby – gdy
dziecko wyda z siebie pierwszy krzyk – ktoś natychmiast mógł je ukoić.
Kobieta znowu zaczęła szlochać, ale w jakże inną melodię układa się płacz pozbawiony nuty cierpienia. Świeżo upieczeni rodzice pochylili   



się nad dzieckiem i Lacy odsunęła się o krok. Jako położna miała jeszcze
dużo pracy przy noworodku, ale przede wszystkim chciała popatrzeć uważnie na tę małą istotę. Gdy rodzice odkrywali podbródek identyczny jak u ciotki Marge czy nos jota w jotę jak u dziadunia, ona widziała spojrzenie pełne mądrości i niebiańskiego spokoju; cztery kilogramy emanujące nieskończonością możliwości. Każdy noworodek przywodził  jej  na  myśl  miniaturowego,  zatopionego  w  nirwanie Buddę.
Ta aura jednak szybko zanikała. Kiedy Lacy widziała te same dzieci tydzień później na badaniach kontrolnych, zdążyły się już przemienić
w
najzwyklejszych, choć nadal maleńkich ludzi. Po świętości nie zostawało ani śladu i Lacy często się zastanawiała, dokąd ta świętość ulatuje.
Podczas gdy Lacy sprowadzała na świat nowego obywatela Sterling,
po drugiej stronie miasta jej syn, Peter Houghton, otrząsał się ze snu. Bez pudła zadziałał jego osobisty budzik: ojciec, który bębnił w drzwi pokoju tuż przed wyjściem do pracy. Peter wiedział, że na dole będzie na niego czekała wystawiona na kuchenny stół miseczka i pudełko z płatkami śniadaniowymi, bo matka nigdy nie zapominała ich   



przygotować, nawet jeżeli wzywano ją do porodu w środku nocy. Obok
też kładła karteczkę z życzeniami miłego dnia w szkole, co samo w sobie brzmiało absurdalnie.
Peter odrzucił kołdrę i, jeszcze w piżamie, usiadł za biurkiem, żeby
się zalogować do Internetu.
Treść maila była dla niego rozmazaną plamą. Sięgnął więc po
okulary, które zawsze trzymał przy komputerze, wsunął je na nos, rzucił etui na klawiaturę i wówczas zobaczył słowa, których miał nadzieję nigdy więcej w życiu nie oglądać.
Szybko nacisnął naraz trzy klawisze: CONTROL ALT DELETE, ale i
tak wciąż widział przed oczami ten tekst – nawet gdy ekran wypełniła czerń, nawet gdy zacisnął powieki, i nawet wtedy, gdy spod powiek popłynęły łzy.
W miasteczku wielkości Sterling wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. W pewnym sensie było to kojące: jakby się miało nadzwyczajnie rozgałęzioną rodzinę, którą niekiedy się kocha, a niekiedy… cóż, serdecznie się jej nie cierpi. Ale zdarzało się również,
że
ta świadomość przytłaczała Josie – jak na przykład teraz, gdy stała w   



stołówkowej kolejce tuż za Natalie Zlenko, lesbą pierwszej wody, która
dawno temu, w drugiej klasie podstawówki, zaprosiła do siebie Josie,
a
potem namówiła, żeby się wysikały na frontowym trawniku, tak jak to robią  chłopcy.  „Co  też  cię  napadło!”  –  obruszyła  się  Alex,  kiedy przyszła
po córkę i zobaczyła ją z gołą pupą nad rabatą z żonkilami. Od tamtego
czasu minęło dziesięć lat, a mimo to, ilekroć Josie widziała Natalie – obciętą teraz na krótkiego jeża, z nieodłączną cyfrową lustrzanką zawieszoną na szyi – zawsze się zastanawiała, czy Zlenko na jej widok
też przypomina sobie o tamtym dniu.
Tuż za Josie stała Courtney Ignatio, bez dwóch zdań samica alfa Sterling High. Ze swoimi włosami w kolorze miodu, spływającymi na ramiona niczym jedwabny szal, i dżinsami sprowadzonymi od Freda Segala, stanowiła matrycę rozlicznych klonów. Na tacy Courtney znajdowała się butelka wody mineralnej i leżał jeden niewielki banan. Na tacy Josie stał tekturowy talerz z frytkami. To była druga przerwa
i,
zgodnie z przewidywaniami matki, Josie zdjął wilczy głód.
– Halo – Courtney podniosła głos, żeby jej słowa dotarły do Natalie i   



wszystkich

innych

stojących

w

kolejce

czy

ta vaginataria






















nka mogłaby nas przepuścić? 

Czerwona jak burak Natalie przywarła do szyby bufetu
sałatkowego, pozwalając Courtney i Josie przecisnąć się do kasy.
Tam zapłaciły za lunch i ruszyły przez salę.
Za każdym razem, gdy Josie przechodziła przez kafeterię, czuła się
jak przyrodnik obserwujący rozmaite gatunki zwierząt w ich
naturalnym środowisku. Oto komputerowe świry, pochylone nad podręcznikami, zaśmiewające się z dowcipów, których nikt normalny nawet nie próbowałby zrozumieć. Za nimi maniakalni artyści, palący
za
boiskiem szkolnym skręcane z koniczyny papierosy, pokrywający marginesy notatników komiksami Manga. Obok kontuaru z przyprawami rozsiadły się matoły wciągające hektolitry czarnej kawy,   



czekające na autobus, który dowoził ich trzy miasta dalej do szkoły zawodowej na zajęcia popołudniowe; dalej ćpuny nawalone już od dziewiątej rano. No i dziwolągi w rodzaju Natalie czy Angeli Phlug, które kolegowały się ze sobą tylko dlatego, że nikt inny nie chciał mieć z
nimi nic wspólnego.
A do tego wszystkiego, oczywiście, dochodził ekskluzywny
wianuszek przyjaciół Josie. Ich grupa zajmowała aż dwa stoliki – nie dlatego, że była szczególnie liczna, ale ponieważ każde z nich potrzebowało przestrzeni do odpowiedniej ekspozycji własnej rozbuchanej osobowości. Emma, Maddie, Haley, John, Brady, Trey, Drew i Courtney. Kiedy Josie zaczęła się obracać w ich towarzystwie, nieustannie myliła imiona tych ludzi. Byli po prostu nierozróżnialni. Wszyscy wyglądali mniej więcej tak samo: faceci nosili kasztanowe bluzy drużyny hokejowej, a nad czołem, spod paska włożonej tył na przód baseballówki, wystrzeliwały im płomienie blond kosmyków; dziewczyny natomiast, na skutek pilnych zabiegów, były idealnymi kalkami Courtney. Josie szybko się wtopiła w ich towarzystwo, ponieważ ona też tak wyglądała. Niesforne włosy starannie rozprostowywała, aż się stawały gładką jak szkło zasłoną i nosiła   



ośmiocentymetrowe szpilki, mimo że na ulicach wciąż zalegał śnieg. Ale
dzięki temu, że zewnętrznie upodobniła się do tego grona, łatwiej jej było   ignorować   wewnętrzne   rozterki,   związane   z   kryzysem tożsamości.
– Hej – rzuciła Maddie, gdy Courtney usiadła na sąsiednim krześle.
– Hej.
– Słyszałaś już o Fionie Kierland?
W oczach Courtney od razu się pojawił żywy błysk: żaden, nawet najcudowniejszy, związek chemiczny nie był równie doskonałym katalizatorem towarzyskiej interakcji jak plotka.
– Mówisz o tej, która ma cycki różnej wielkości?
– Nie, tamta to Fiona z drugiej klasy, a ja mówię o Fionie z
pierwszej.
– Tej, która z powodu alergii zawsze nosi przy sobie pudełko z chusteczkami? – wtrąciła Josie, wślizgując się na swoje miejsce.
– Niekoniecznie z powodu alergii – wtrąciła Haley. – Zgadnijcie, kto wylądował na odwyku za wciąganie koki.
– Nie zalewaj!
– A to nie koniec skandalu – dodała Emma. – Jej dealerem był przewodniczący szkolnego Kółka Biblijnego.   



– Ale numer! – wykrzyknęła Courtney.
– No właśnie.
– Hej. – Matt usiadł na krześle obok Josie. – Czemu się tak
grzebałaś?
Odwróciła się w jego stronę. Reszta chłopaków siedzących po tej stronie stołu ugniatała bibułki od słomek w kulki-plujki i rozprawiała o snowboardzie.
– Jak myślicie, do kiedy będzie otwarty half-pipe w Sunapee? –
spytał John, posyłając plujkę w stronę chłopaka, który spał przy sąsiednim stoliku.
Ten chłopak chodził wraz z Josie na zajęcia fakultatywne z języka migowego. I podobnie jak ona był w przedmaturalnej klasie. Jego głowa
i  rozrzucone  na  boki  ręce,  przypominające  chude,  blade  odnóża pająka,
spoczywały bezwładnie na blacie, a z szeroko otwartych ust wydobywało się głośne chrapanie.
– Nie trafiłeś, cieniasie – oznajmił Drew. – Jak zamkną Sunapee, to
się przeniesiemy do Killington. Tam śnieg leży do sierpnia czy coś koło tego. – Jego plujka wylądowała we włosach śpiącego chłopaka.
Derek. Ten chłopak miał na imię Derek.   



Matt zerknął na frytki Josie.
– Chyba nie zamierzasz tego jeść?
– Umieram z głodu.
Chwycił w dwa palce jej skórę w pasie: gest będący oceną grubości nieistniejącej  tkanki  tłuszczowej  i  wyrazem  dezaprobaty  zarazem. Josie
spojrzała na swoje frytki. Jeszcze kilka sekund temu były złociste i wydzielały niebiański aromat. Teraz widziała jedynie odrażający
tłuszcz, znaczący ohydnymi plamami tekturę talerza.
Matt chwycił kilka z nich, a resztę oddał Johnowi i Drew, który w
końcu trafił papierową kulką w rozdziawione usta śpiącego chłopaka. Charcząc i plując, Derek gwałtownie się zbudził.
– Super! – Drew przybił piątkę z Johnem.
Derek wypluł rozmiękłą bibułkę na serwetkę, z obrzydzeniem
wytarł usta, a potem ukradkiem rozejrzał się po sali, żeby sprawdzić, kto jeszcze był świadkiem jego upokorzenia. Josie niespodziewanie przypomniała sobie pewien znak języka migowego – języka, który w całości wyrzuciła z pamięci tuż po zaliczeniu końcowego egzaminu. Zaciśnięta pięść prawej ręki, zataczająca małe kółka wokół serca, to „przepraszam”.   



Matt się nachylił i pocałował ją w szyję.
– Idziemy stąd – zarządził. Pociągnął Josie w górę, a do reszty rzucił przez ramię: – To na razie.
Sala gimnastyczna była zlokalizowana na piętrze, ponad miejscem, które  w  założeniu  miało  być  basenem,  ale  z  braku  środków finansowych
zostało w końcu podzielone na trzy klasy, nieustannie rezonujące tupotem rozbieganych stóp i stukotem piłek odbijanych o parkiet. Michael Beach i jego najlepszy przyjaciel, Justin Friedman, obaj pierwszoklasiści, siedzieli tuż za linią boiska do koszykówki, podczas gdy ich nauczyciel WF po raz setny się rozwodził nad techniką dryblingu. Kompletna strata czasu, ponieważ obecne tu dzieciaki albo należały do tej grupy, co Noah James – niekwestionowany ekspert wszelkich gier zespołowych, albo Michael i Justin, którzy, co prawda, biegle
się
porozumiewali
w
językach
elfów,   



za
to home run definiowali jedynie jako cwał do domu natychmiast po zajęciach, żeby uniknąć powieszenia za gacie na hakach w szatni. Teraz
siedzieli po turecku, wystawiając na boki chude, gruzłowate kolana, i ponuro  kontemplowali  pisk  trampek  trenera  miotającego  się  od jednego
końca boiska do drugiego.
– Zakład o dziesięć dolców, że zostanę wybrany do drużyny jako ostatni – mruknął Justin.
– Dałbym wiele, żeby to się już skończyło – jęknął Michael. – Może będziemy mieli szczęście i ogłoszą próbny alarm przeciwpożarowy.
– Albo nastąpi trzęsienie ziemi – rozmarzył się Justin z błogim uśmiechem.
– Albo tsunami.
– Plaga szarańczy!
– Atak terrorystyczny!
Trampki się zatrzymały tuż przed ich nosem. Trener Spears
skrzyżował ramiona i spiorunował obu wzrokiem.
– Czy raczycie mi powiedzieć, co was tak śmieszy w koszykówce? Michael zerknął na Justina, po czym przeniósł wzrok na nauczyciela.   



– Zupełnie nic – odparł z kamienną twarzą.
* * *
Lacy Houghton wzięła prysznic, a potem zaparzyła sobie kubek
zielonej herbaty i ogarnięta błogim spokojem zaczęła wędrować po domu. Kiedy dzieci jeszcze były małe, a ona przytłoczona nadmiarem obowiązków, Lewis często pytał, jak mógłby uprzyjemnić jej życie. Biorąc pod uwagę jego zawód, taka indagacja zakrawała na ironię. Lewis był bowiem profesorem w Sterling College, gdzie wykładał ekonomię szczęścia. Owszem, taka gałąź nauki naprawdę istniała, i owszem, mąż Lacy należał do najwyższej klasy ekspertów w tej dziedzinie. Prowadził rozliczne seminaria, pisał uczone artykuły i udzielał wywiadów dla CNN na temat przełożenia szczęścia i subiektywnego poczucia dobrostanu na wymierne wartości finansowe

a mimo to nie miał bladego pojęcia, w jaki sposób mógłby wnieść trochę
radości do życia Lacy. Może miałaby ochotę na obiad w dobrej restauracji? Na profesjonalny pedikiur? Na drzemkę? Kiedy mu wyznała, do czego tęskni najbardziej, nie potrafił tego pojąć. A ona
po
prostu chciała pobyć zupełnie sama we własnym domu, uwolniona od   


męczącego przeświadczenia, że czekają na nią pilne obowiązki. Otworzyła drzwi pokoju Petera, odstawiła kubek na komodę i
zabrała się do ścielenia łóżka. „To nie ma najmniejszego sensu – oznajmił Peter, kiedy mu suszyła głowę, żeby wreszcie sam się zajął porządkowaniem pościeli. – Przecież za kilka godzin znowu będzie identycznie skłębiona”.
Lacy rzadko wchodziła do pokoju syna pod jego nieobecność. I
może  dlatego  natychmiast  ogarnęło  ją  wrażenie,  że  brakuje  tu jakiegoś
integralnego składnika przestrzeni. Z początku uznała, że to dziwne uczucie pustki jest wywołane nieobecnością Petera, ale po chwili uświadomiła  sobie,  że  komputer  –  nieustannie  wydający  niskie szumy,
rozbłyskujący zieloną poświatą monitora – teraz jest wyłączony. Wygładziła prześcieradło i podwinęła jego brzegi pod materac, starannie ułożyła na wierzchu kołdrę, przetrzepała poduszki. Wychodząc,  zatrzymała  się  w  progu  i  z  uśmiechem  powiodła wzrokiem
po pokoju: prezentował się bez zarzutu.
Zoe Patterson od dłuższej chwili roztrząsała w duchu, jak by to było, gdyby się całowała z chłopakiem noszącym aparat korekcyjny na   



zębach.  Co  prawda,  nie  podejrzewała,  że  coś  podobnego  jej  się przytrafi
w najbliższym czasie, ale chciała być przygotowana na podobną ewentualność, żeby w razie czego sytuacja kompletnie jej nie zaskoczyła.  W  zasadzie  ciekawiło  ją,  jak  by  to  było,  gdyby  się całowała z
jakimkolwiek facetem – niekoniecznie stojącym przed takimi samymi wyzwaniami ortodontycznymi, jakie jej przypadły w udziale. No i, pomijając wszystko inne, cóż lepszego można robić na głupiej lekcji matematyki, niż puszczać wodze fantazji?
Pan McCabe, któremu się zdawało, że jest Chrisem Rockiem
algebry,  odstawiał  swój  codzienny  numer  komediowy,  sypiąc  na prawo
i lewo matematycznymi kalamburami. Zoe wbiła wzrok we wskazówki zegara. Niecierpliwie odliczała minuty, a równo o 9:50 poderwała się
z
miejsca i wręczyła panu McCabe zwolnienie.
– A, ortodonta – przeczytał na głos nauczyciel. – Panno Patterson, proszę uważać, żeby nie zadrutował pani ust na amen.
Zoe zarzuciła ciężki plecak na ramię i wyszła z klasy. Miała się
spotkać z mamą przed szkołą o dziesiątej, a ponieważ zaparkowanie samochodu o tej porze graniczyło z cudem, umówiły się, że mama   


zgarnie ją w przelocie. Podczas zajęć hol był pusty i każdy, nawet najlżejszy odgłos niósł się po nim głuchym echem – niczym w przepastnym brzuchu wieloryba. Zoe weszła do sekretariatu, gdzie się wpisała na stosowną listę, a potem z takim pośpiechem wypadła za drzwi szkoły, że niemal stratowała jakiegoś dzieciaka.
Na dworze zrobiło się na tyle ciepło, że można było rozpiąć kurtkę, pomyśleć o lecie, o obozie treningowym żeńskiej drużyny piłki nożnej
i
o tym, jak się zmieni życie Zoe, kiedy wreszcie przestanie nosić swój podniebienny ekspander. Jeżeli teraz całowałaby się z chłopakiem, który
nie  nosi  aparatu,  i  zbyt  zachłannie  wpiła  w  niego  ustami,  czy poraniłaby
mu dziąsła? Jakiś cichy głos podpowiadał Zoe, że gdyby pokaleczyła faceta do krwi, to najprawdopodobniej już więcej nie miałby ochoty się
z nią spotkać. A co by było, jeżeli on także nosiłby aparat, jak ten blondyn,  który  się  przeniósł  z  Chicago  i  siedzi  przed  nią  na angielskim?
(Co nie znaczy, że on jej się podobał, nic z tych rzeczy, chociaż kiedy się
pewnego dnia odwrócił, żeby jej podać poprawioną pracę domową, przytrzymał kartki w palcach odrobinę za długo…). Czy by się   


zaklinowali jak uszkodzone tryby maszynerii? Czy, żeby je rozczepić, trzeba by ich przewieźć na oddział ratunkowy szpitala? Aż strach myśleć o takim upokorzeniu.
Zoe przejechała
językiem
po
metalowych
sztachetach,
przytwierdzonych do zębów. Może tymczasowo przyjmą ją do klasztoru.
Westchnęła głęboko i wyjrzała na ulicę w nadziei, że w wijącym się sznurze przejeżdżających samochodów wypatrzy zielonego explorera matki. I właśnie w tym momencie powietrzem wstrząsnął wybuch. Patrick,
rozparty na
fotelu
nieoznakowanego
samochodu
policyjnego, stał na światłach przed zjazdem na autostradę. Obok, na   



siedzeniu pasażera, leżała papierowa torba na dowody, a w niej fiolka
z
kokainą. Dealer, którego zwinęli na terenie liceum, przyznał od razu,
że
to koks, a mimo to Patrick musiał tracić pół dnia na wyprawę do laboratorium   stanowego,   by   ktoś   ubrany   w   biały   kitel   mógł potwierdzić
to, o czym on już doskonale wiedział. Pokręcił gałką policyjnego radia
i
usłyszał, jak dyspozytor wysyła jednostkę straży pożarnej do liceum, gdzie nastąpił jakiś wybuch. Najprawdopodobniej eksplozja bojlera. Szkoła była już na tyle stara, że infrastruktura powoli się sypała. Patrick
próbował sobie uprzytomnić, gdzie w Sterling High jest usytuowana kotłownia. Miał nadzieję, że wszystkim dopisze szczęście i nikt nie zostanie poszkodowany w wypadku.
„Oddano strzały…”
Światła się zmieniły na zielone, ale Patrick nie ruszył z miejsca.
Użycie broni palnej w Sterling było tak rzadkie, że całą uwagę skupił
na
policyjnym radiu, czekając na dalsze wyjaśnienia.
„Strzały w liceum… strzały w Sterling High…”
Głos dyspozytora nabrał przyśpieszenia, w jego ton się wkradło   



napięcie. Patrick gwałtownie zawrócił, włączył czerwono-niebieskie policyjne światła i skierował się w stronę szkoły. W radiu przez elektrostatyczne     trzaski     przebijały     głosy     innych     policjantów, podających
swoją aktualną pozycję w mieście. Dyżurny oficer próbował koordynować ich działania, wzywał także posiłki z Hanover i Lebanon. Słowa się plątały, zagłuszały i blokowały nawzajem, tak że w końcu nikt
niczego nie był w stanie zrozumieć.
„Kod tysiąc – zarządził dyspozytor. – Kod tysiąc”.
W całej swojej karierze detektywa Patrick usłyszał wywołanie tego kodu jedynie dwukrotnie. Raz, jeszcze w Maine, kiedy ścigany za niepłacenie alimentów, zdesperowany ojciec wziął policjanta na zakładnika. Po raz drugi już w Sterling, podczas domniemanego napadu na bank, który się szczęśliwie okazał fałszywym alarmem. Kod
1000 oznaczał, że każdy ma natychmiast zwolnić radio do wyłącznej dyspozycji koordynatora akcji. Że nie jest to codzienna, policyjna rutyna, ale sprawa życia i śmierci.
Chaos. Uczniowie wybiegający na oślep ze szkoły, tratujący rannych kolegów. Chłopak w oknie na piętrze, trzymający dużą kartkę z   


własnoręcznie wypisanym apelem: POMOCY! Łkające, tulące się do siebie dziewczęta. Narastający chaos. Krew znacząca rozbielonym karminem
topniejący
śnieg.
Rodzice
napływający
powolnym 

strumieniem, imiona



a



już



chwilę



później



oceaniczną



falą,



wykrzykujący 

dzieci,   których wszystkim



nie



mogli



odnaleźć.



Totalny



chaos.



Podtykane 

pod  nos karetek,



obiektywy



telewizyjnych



kamer,



niedostateczna



liczba 
niedostateczna liczba policjantów i kompletny brak planu działania w sytuacji, gdy dotąd dobrze znany świat zaczyna się rozpadać w proch. Patrick wjechał kołami na chodnik i chwycił kamizelkę kuloodporną
z tylnego siedzenia. Adrenalina pulsowała mu w żyłach, wyostrzając zmysły. Odnalazł komendanta O’Rourke, który utknął pośrodku tego pandemonium z megafonem w ręku.
– Nie mamy żadnego rozpoznania sytuacji – poinformował Patricka.   



– Chłopcy z oddziału specjalnego już tu jadą.
Patrick miał gdzieś oddział specjalny. Zanim SWAT dotrze na
miejsce, może paść setka kolejnych strzałów, mogą zginąć jakieś dzieciaki. Stanowczym ruchem wyszarpnął pistolet z kabury.
– Wchodzę do środka – oznajmił.
– Wykluczone. To wbrew procedurom.
– W podobnym wypadku żadne pieprzone procedury nie mają zastosowania – odpalił Patrick. – Jak będzie po wszystkim, możesz mnie
wylać.
Kiedy biegł po schodach w stronę wejścia, zorientował się, że jeszcze dwóch patrolowych zignorowało rozkaz komendanta i ruszyło za nim
w strefę zagrożenia. Patrick każdego z nich posłał wzdłuż innego korytarza, a sam zaczął forsować szerokie dwuskrzydłowe drzwi, przepychając  się  przez  masy  uczniów,  którzy  za  wszelką  cenę usiłowali
się wydostać na zewnątrz. Alarmy przeciwpożarowe wyły tak głośno, że trudno było wychwycić odgłosy wystrzałów. Patrick złapał za połę kurtki jednego z przebiegających obok chłopaków.
– Kto to jest? – krzykiem przedarł się przez ryk alarmu. – Kto
strzela?   


Dzieciak jął bezradnie potrząsać głową, wyrwał się Patrickowi, po
czym jak obłąkany pocwałował korytarzem, pchnął drzwi i zniknął w szerokiej smudze słonecznego światła.
Pędzący uczniowie rozstępowali się przed Patrickiem, a potem
znów łączyli w jeden nurt – jakby Patrick był kamieniem, który utkwił pośrodku  rzeki.  Kłęby  dymu  gryzły  go  w  oczy.  Usłyszał  kolejne staccato
wystrzałów i ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał się od pobiegnięcia na oślep w stronę, z której dochodziły złowrogie odgłosy.
– Ilu jest napastników? – wykrzyknął do mijającej go dziewczyny.
– Nie wiem… nie wiem…
Jej biegnący obok kolega odwrócił się i spojrzał uważnie na Patricka, rozdarty pomiędzy chęcią podzielenia się wiedzą a potrzebą jak najszybszego opuszczenia budynku.
– Jeden z uczniów… strzela do każdego…
To wszystko, czego Patrickowi było trzeba. Ruszył pod prąd napierającej ludzkiej fali niczym łosoś płynący w górę strumienia. Podłoga była usiana arkuszami prac domowych dzieciaków, podeszwy butów ślizgały się na łuskach pocisków. Płyty sufitowe przypominały rzeszoto,  a  leżące  tu  i  ówdzie  nienaturalnie  powykręcane  ciała pokrywał   



szarawy, gipsowy pył. Patrick nie zwracał uwagi na te widoki; wbrew odruchom  wpojonym  na  niezliczonych  szkoleniach  biegiem  mijał drzwi,
za  którymi  mógł  się  czaić  napastnik,  i  sale,  które  powinien przeszukać.
Gnał przed siebie z wyciągniętą bronią, a krew pulsowała mu gwałtownie w każdym skrawku skóry. Jakiś czas później wróciły do niego obrazy, których w owej chwili świadomie nie rejestrował: oderwane pokrywy ciasnych szybów wentylacyjnych, gdzie próbowali wpełznąć uczniowie; bezpańskie buty, z których dzieciaki dosłownie wyskoczyły z przerażenia; upiorna antycypacja sceny przestępstwa – zarysy ludzkich sylwetek przed pracownią biologiczną, gdzie podczas zajęć   uczniowie   odrysowywali   na   papierze   pakowym   kontury własnych
ciał.
Patrick przebiegał przez korytarze tworzące w jego wyobraźni zamknięty, kolisty labirynt. „Gdzie?” – wykrzykiwał, ilekroć się natknął na uciekających uczniów, bo tylko oni mogli mu dostarczyć jakichkolwiek wskazówek nawigacyjnych. Mijał ściany zbryzgane
krwią, dzieciaki leżące bezwładnie na podłodze, ale nie oglądał się za siebie.  Popędził  w  górę  głównymi  schodami,  a  w  chwili,  gdy  się znalazł   


na podeście, uchyliły się jedne z drzwi. Patrick odwrócił się automatycznie, odruchowo wycelował w tamtą stronę broń i ujrzał młodą nauczycielkę, opadającą na kolana z uniesionymi do góry rękami. Za bladym owalem jej twarzy wykwitało dwanaście innych, z których strach wymazał wszelkie indywidualne cechy. Patricka dobiegł odór uryny.
Opuścił pistolet i wskazał na schody.
– Ruszajcie – zarządził, po czym pobiegł dalej, nie sprawdzając, czy
się zastosowali do jego polecenia.
Skręcił za załom ściany, pośliznął się na kałuży krwi i w tym samym momencie usłyszał kolejny wystrzał – tym razem tak głośny, że aż zadźwięczał mu w uszach. Rzucił się przez dwuskrzydłowe drzwi, prowadzące do sali gimnastycznej, gdzie ujrzał kolejne ciała, leżące
na
podłodze, oraz przewrócony wózek, z którego piłki do koszykówki wyturlały się pod sąsiednią ścianę – ale ani śladu strzelca. Ponieważ
w
piątkowe wieczory, w ramach nadgodzin, pilnował porządku podczas szkolnych rozgrywek koszykarskich, wiedział, że dotarł do najodleglejszego  krańca  Sterling  High.  A  to  oznaczało,  że  albo napastnik   



czai  się  w  pobliżu,  albo  zdołał  przemknąć  niepostrzeżenie  obok Patricka
i teraz mógł zajść go od tyłu.
Z wyciągniętą przed siebie bronią Patrick szybko się odwrócił w
stronę  wejścia,  by  wykluczyć  podobną  ewentualność,  i  wówczas znowu
usłyszał wystrzał. Podbiegł do kolejnych drzwi, które w pierwszej
chwili umknęły jego uwadze. Prowadziły do szatni o podłodze i ścianach wyłożonych białymi kaflami. Patrick spojrzał pod nogi, zobaczył wachlarzowaty rozbryzg krwi i wysunął pistolet poza załom ściany.
W jednym rogu szatni leżały dwa nieruchome ciała. W drugim, bliższym Patricka, kucał drobny chłopiec przytulony do szafek. Miał na nosie okulary w cienkich drucianych oprawkach, teraz żałośnie przekrzywione. Konwulsyjnie drżał na całym ciele.
– Nic ci się nie stało? – wyszeptał Patrick, żeby zbyt donośnym
głosem nie zdradzić strzelcowi własnej pozycji.
Chłopak nie zareagował,
tylko
wpatrywał
się   



w
niego
nieprzytomnym wzrokiem.
– Gdzie on jest? – spytał bezgłośnie Patrick.
W odpowiedzi chłopak wyciągnął spod uda pistolet i przystawił
sobie do skroni.
Patricka oblała fala gorąca.
– Ani, kurwa, drgnij! – wykrzyknął i wycelował. – Rzuć broń albo
będę strzelał!
Poczuł, jak na czoło występuje mu zimny pot, jak już spływa
wąskimi strużkami po plecach. Poprawił uchwyt na rękojeści, zdecydowany przeszyć gówniarza kulami, jeżeli będzie do tego zmuszony. Zaczął z wolna przesuwać palcem po spuście, a wówczas dzieciak otworzył dłoń i rozczapierzył palce na podobieństwo ramion rozgwiazdy. Pistolet upadł na podłogę i pojechał naprzód po gładkich kaflach.
Patrick natychmiast się rzucił w stronę chłopaka. Jeden z funkcjonariuszy – z którego obecności Patrick do tej pory zupełnie nie zdawał sobie sprawy – zabezpieczył broń rzuconą przez napastnika. Patrick przewrócił dzieciaka na brzuch, wbił kolano w jego kręgosłup i   



wprawnie skuł mu ręce.
– Gdzie inni? Czy ktoś z tobą współdziałał?
– Nie. Byłem sam – wydusił chłopak.
Patrickowi świat zawirował przed oczami, a puls galopował mu w rytmie wojennych werbli, mimo to dotarła do niego treść meldunku składanego przez mundurowego przez radio: „Sterling, zatrzymaliśmy sprawcę. Nic nie wskazuje na obecność innych napastników”.
Równie niespodziewanie, jak wszystko się zaczęło – dobiegło końca.
O ile w ogóle w przypadku podobnego zdarzenia można mówić o końcu. Patrick nie wiedział, czy na terenie szkoły nie ma żadnych innych ładunków wybuchowych poza tymi, które już eksplodowały; ile tak naprawdę jest ofiar; jak wielu rannych może przyjąć Centrum Medyczne Dartmouth-Hitchcock i Szpital Fundacji Alice Peck; nie miał pojęcia, jak się zabrać do zabezpieczenia dowodów na tak rozległym obszarze.  Napastnik  został  ujęty,  jednak  jakim  kosztem?  Patrick zaczął
drżeć na całym ciele, bo dotarło do niego, że znowu się spóźnił, a cenę
za to zapłaciło wielu uczniów, rodziców i obywateli Sterling.
Postąpił naprzód kilka kroków i opadł na kolana, ponieważ najzwyczajniej w świecie nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Udawał   



jednak, że uczynił to celowo – że chciał się uważniej przyjrzeć dwóm ciałom, leżącym w kącie. Podświadomie zarejestrował, że sprawca jest
wyprowadzany z szatni, że za chwilę się znajdzie w czekającym radiowozie. Ale się nie odwrócił, całą swoją uwagę skupiając na pierwszej z ofiar.
Chłopak ubrany w bluzę hokejową miał ranę postrzałową w czole i leżał w kałuży krwi. Patrick sięgnął po baseballówkę z wyhaftowanym logo drużyny hokeja; wystrzał zdmuchnął czapkę z głowy zabitego i posłał pół metra dalej. Patrick obrócił ją kilka razy w dłoniach, kreśląc daszkiem niezgrabne kółka w powietrzu.
Druga ofiara, dziewczyna, leżała odwrócona twarzą do dołu, a spod
jej skroni wypływała strużka krwi. Była boso i miała paznokcie u nóg pomalowane  na  taki  sam  cukierkowo  różowy  kolor,  jakim  Tara ozdobiła
jego stopy. Na ów widok Patrick poczuł skurcz serca. Ta dziewczyna, podobnie jak jego chrześniaczka, jak jej brat i miliony innych dzieciaków, wstała dziś rano i pojechała do szkoły zupełnie nieświadoma, że czeka tam na nią śmiertelne zagrożenie. Wierzyła,
że
dorośli – że nauczyciele będą ją chronić. Dla podniesienia poziomu   


bezpieczeństwa po 11 września wszyscy pracownicy placówek edukacyjnych nosili identyfikatory, a drzwi szkół zamykano podczas trwania zajęć, bo przecież wrogiem mógł być tylko ktoś obcy, jakiś intruz z zewnątrz, a nie dzieciak, który siedział w sąsiedniej ławce. Niespodziewanie dziewczyna się poruszyła.
– Pomocy…
Patrick klęknął u jej boku.
– Jestem przy tobie. – Dotknął jej nieznacznie, próbował oszacować rozmiar obrażeń. – Wszystko będzie dobrze. – Odwrócił ją na tyle, by zobaczyć, że krew płynęła z rany spowodowanej upadkiem, a nie postrzałem w głowę, jak pierwotnie założył. Nieustannie coś do niej mówił, jego słowa nie zawsze się układały w logiczny ciąg, ale przede wszystkim chciał, by miała świadomość, że nie jest już osamotniona.

Jak ci na imię, kochanie?
– Josie… – Dziewczyna zaczęła się szamotać, próbowała usiąść i Patrick się ustawił w strategicznej pozycji, tak by zasłonić sobą ciało zabitego chłopaka. Dziewczyna i bez tego była w szoku, nie chciał dodatkowo pogarszać jej stanu. Ona tymczasem przytknęła rękę do czoła, a gdy poczuła lepką krew, wpadła w panikę. – Co… co się stało?   



Powinien poczekać, aż ją zbadają ratownicy medyczni. Powinien
przez radio wezwać pomoc. Ale słowo „powinien” nie miało już teraz zastosowania. Patrick chwycił więc Josie na ręce, po czym wyniósł ją
z
szatni,  gdzie  niemal  straciła  życie,  pośpiesznie  zbiegł  z  nią  po schodach i
wyskoczył na zewnątrz przez frontowe drzwi, jakby w ten sposób mógł
ocalić ich oboje.
Siedemnaście lat wcześniej
Naprzeciwko Lacy siedziało czternaście osób – wziąwszy pod
uwagę  fakt,  że  każda  z  siedmiu  kobiet,  które  się  zjawiły  na  jej zajęciach,
była w ciąży. Niektóre z nich przyszły uzbrojone w zeszyty i ołówki i przez ostatnie półtorej godziny skrzętnie zapisywały wysokość zalecanych dawek kwasu foliowego, nazwy i przyczyny powstawania wad rozwojowych, składniki diet dla przyszłych matek. Podczas omawiania przebiegu prawidłowego porodu dwie z nich pozieleniały
na twarzy i musiały gnać do łazienki, nękane porannymi mdłościami, które – co naturalne – rozciągały się na cały dzień; nazywanie ich „porannymi” było równoznaczne z określaniem wszystkich czterech
pór roku mianem kanikuły.   



Lacy była zmęczona. Dopiero niecały tydzień temu wróciła do pracy
po
własnym
urlopie
macierzyńskim

i

uważała
za
wielką
niesprawiedliwość losu fakt, że jeżeli w ciągu nocy nie musi się zajmować własnym niemowlęciem, to traci sen na sprowadzanie na świat cudzych dzieci. Piersi ją bolały, przypominając natarczywie, że powinna   lada   moment   ściągnąć   pokarm,   który   zostawi   jutro opiekunce
dla Petera.
Jednak zbyt kochała swoją pracę, aby na dobre z niej zrezygnować.
W liceum miała tak wysokie oceny, że bez trudu się dostała na studia medyczne. Zamierzała zostać ginekologiem aż do dnia, w którym sobie
uświadomiła,   że   nie   potrafi   siedzieć   u   boku   rodzącej   i   z profesjonalnym   



dystansem podchodzić do jej cierpienia. Doktorzy wznosili mury
między sobą a pacjentami, pielęgniarki te mury burzyły. Postanowiła więc zostać dyplomowaną położną, co dawało jej możliwość koncentrowania się w dużej mierze na przeżyciach emocjonalnych przyszłych  matek,  a  nie  jedynie  na  fizjologicznych  symptomach. Pewnie
niektórzy lekarze ze szpitala uważali ją za stukniętą, ale ona szczerze wierzyła, że jeżeli pytało się pacjentkę: „Jak się pani czuje?”, nie należało
się skupiać na bólach i dolegliwościach, ale objawach świadczących o prawidłowym przebiegu procesów fizjologicznych.
Zza plastikowego modelu stadiów płodu wyciągnęła najnowszy bestseller wśród poradników dla kobiet w ciąży.
– Ile z was widziało tę książkę?
Siedem rąk uniosło się w górę.
– Okay. Nie kupujcie jej. Nie czytajcie. Jeżeli już się znalazła w
waszym domu, wyrzućcie ją na śmietnik. Ten poradnik wpoi w was przekonanie, że będziecie krwawić, cierpieć rozliczne bóle, padniecie trupem lub ofiarą tysiąca różnych przypadłości, które się nigdy nie zdarzają w przebiegu prawidłowej ciąży. A wierzcie mi, procent ciąż prawidłowych jest wielokrotnie wyższy, niż chcieliby wam wmówić   


autorzy tej książki. – Lacy zerknęła w głąb sali, gdzie jedna z kobiet gwałtownie się złapała za bok. Ostry skurcz?
Kobieta była ubrana w czarną garsonkę, a włosy miała gładko ściągnięte na wysokości karku. Ponownie przycisnęła dłoń do talii, ale tym razem wyjęła spod żakietu niewielki pager.
– Ja… przepraszam – powiedziała, podnosząc się z krzesła. – Ale muszę już iść.
– Czy to, czymkolwiek jest, nie mogłoby poczekać jeszcze kilka
minut? – spytała Lacy. – Właśnie miałyśmy się wybrać na zwiedzanie oddziału porodowego.
Kobieta wręczyła jej formularze rozdane na początku zajęć z prośbą
o wypełnienie.
– Mam sprawę zdecydowanie bardziej niecierpiącą zwłoki –
oznajmiła i pośpiesznie wyszła.
– Cóż, to chyba dobry moment, żeby zrobić przerwę na siusiu – zdecydowała Lacy.
Podczas gdy sześć pozostałych kobiet gęsiego wymaszerowało z
sali, ona zerknęła na arkusze trzymane w ręku. „Alexandra Cormier”, przeczytała, po czym pomyślała: Tę muszę mieć na oku.
Poprzednim razem Alex broniła Loomisa Bronchettiego w sprawie o   


włamanie do trzech domów, skąd wyniósł cały sprzęt elektroniczny, który potem próbował opchnąć na ulicach Enfield. I chociaż był dostatecznie sprytny, by obmyślić i wcielić w czyn śmiały plan kradzieży, nie wpadł już na to, że w miasteczku tak małym jak Enfield trefny towar natychmiast wzbudzi poważne podejrzenia.
Okazało się, że ubiegłej nocy Loomis postanowił rozszerzyć swoje kryminalne dossier i w tym celu wraz z kumplami zasadził się na dealera, który nie dostarczył im zadowalającej ilości marihuany. Kiedy już byli na niezłym haju, związali faceta w kij jak prosię i wrzucili do bagażnika samochodu, a Loomis na dokładkę trzasnął gościa kijem baseballowym, rozłupując mu czaszkę i przyprawiając go o konwulsje. Gdy delikwent zaczął się dusić własną krwią, Loomis łaskawie przewrócił go na bok, żeby umożliwić mu oddychanie.
– Nie mogę uwierzyć, że oskarżają mnie o napaść – oznajmił zza
krat celi. – Przecież uratowałem temu facetowi życie.
– Cóż – odezwała się Alex. – Zapewne moglibyśmy użyć tego argumentu dla potrzeb obrony, gdyby nie fakt, że właśnie ty spowodowałeś uraz, który ściągnął na niego śmiertelne zagrożenie.
– Musi pani zawrzeć ugodę z prokuratorem na wyrok poniżej roku odsiadki. Nie chcę iść do pierdla stanowego w Concord…   



– Ciesz się, że nie zostałeś oskarżony o próbę zabójstwa.
Loomis spiorunował ją wzrokiem.
– Zrobiłem gliniarzom przysługę, usuwając takiego śmiecia z ulic. Dokładnie to samo można by powiedzieć o Bronchettim, gdyby wlepiono mu karę kilku lat pozbawienia wolności i wysłano go do więzienia stanowego. Ale jej zadanie nie polegało na osądzaniu Loomisa. Miała ciężko pracować na rzecz klienta, bez względu na to,
co
o nim myślała; chować się za maską beznamiętnego profesjonalizmu, nigdy nie ukazując własnej twarzy; nie dopuścić, by jej odczucia i emocje kolidowały z działaniami na rzecz uniewinnienia Loomisa Bronchettiego.
– Zobaczę, co się da zrobić – obiecała.
Lacy dobrze wiedziała, że każde niemowlę jest inne – każde to maleńka istota z własnymi upodobaniami i dziwactwami, pragnieniami
i fobiami. Ale niekiedy miała nadzieję, że drugie podejście do macierzyństwa przyniesie w efekcie latorośl podobną do jej pierworodnego – Joeya, złotego chłopca, na którego widok ludzie się oglądali na ulicy lub wręcz przystawali przy wózku i rozpływali się w zachwytach. Peter był dzieckiem równie ślicznym, ale o wiele bardziej   



wymagającym. Często płakał, cierpiąc na kolkę, i wówczas jedynym sposobem uspokojenia malucha było zapakowanie go do fotelika samochodowego, który następnie należało postawić na wibrującej suszarce do bielizny. W jednym momencie Peter ssał pierś matki, a już
w następnym gwałtownie się prężył i odwracał od niej główkę. Dochodziła druga w nocy i Lacy próbowała ponownie uśpić synka.
W odróżnieniu od Joeya, który zapadał w sen tak gwałtownie, jakby stawiał krok w przepaść, Peter zapierał się przed snem rękami i nogami.
Lacy poklepywała go po plecach, masowała wąską przestrzeń między łopatkami, a on i tak wciąż zawodził, wstrząsany przy tym czkawką. Prawdę powiedziawszy, ona też była już bliska płaczu. Przez ostatnie dwie godziny oglądała puszczaną w kółko reklamę japońskich noży, liczyła paski na obiciu poręczy sofy, aż zaczęły jej się rozmywać przed oczami. Była tak wyczerpana, że bolał ją każdy skrawek ciała.
– O co chodzi, mój okruszku? – westchnęła. – Czym mogłabym cię uszczęśliwić?
Według Lewisa, szczęście to pojęcie względne. Większość ludzi wybuchała śmiechem, gdy Lacy wyjaśniała, że jej mąż zajmuje się zawodowo finansową wyceną psychicznego dobrostanu, ale przecież   


praca wszystkich ekonomistów w gruncie rzeczy polega na przypisywaniu wartości pieniężnej rozmaitym aspektom ludzkiego życia. Koledzy Lewisa ze Sterling College pisali uczone rozprawy na temat materialnego wymiaru poziomu wykształcenia, dostępności do powszechnej opieki zdrowotnej czy satysfakcji z wykonywanego zawodu. Dyscyplina jej męża była nie mniej ważna, tyle że dość nieortodoksyjna. Ale też dzięki niej Lewis był popularnym gościem w stacji Ogólnonarodowego Radia Publicznego, w programie Larry’ego Kinga czy na seminariach korporacyjnych, co dobitnie świadczyło, że dyskusja na temat finansów znacznie zyskuje na atrakcyjności, gdy
na
dolary przelicza się serdeczny śmiech bądź też chichot wywołany idiotycznym dowcipem o blondynkach. Na przykład w kategoriach 

poczucia  szczęścia podwyżka



regularny



seks



miał



taką



samą



wartość



jak 

rocznej
wzrost



pensji



o



pięćdziesiąt



tysięcy



dolarów.



Jednakże



podobny 
płacy nie wzbudziłby równie wielkiej radości beneficjenta, gdyby
dostali ją wszyscy inni pracownicy. Na podobnej zasadzie to, co uszczęśliwiało nas kiedyś, nie musiało czynić szczęśliwymi obecnie. Pięć lat temu Lacy oddałaby wszystko za bukiet róż, przyniesiony przez   


męża;
teraz
popadłaby
w
ekstazę,
gdyby
jej
zafundował
dziesięciominutową drzemkę.
Poza dokonaniami z dziedziny statystyki Lewis przejdzie do historii ekonomii jako twórca matematycznej formuły na szczęście – R/O – Realia  dzielone  przez  Oczekiwania.  Zgodnie  z  owym  ilorazem szczęście
można zwielokrotnić na dwa sposoby: poprzez poprawę aktualnego bytu lub obniżenie oczekiwań. Pewnego razu, podczas przyjęcia u znajomych, Lacy zapytała męża, co by było, gdyby ktoś niczego nie oczekiwał od życia. Przecież nie istnieje dzielenie przez zero. Czy więc nigdy się nie zazna szczęścia, jeżeli ze stoickim spokojem będzie się przyjmowało wszystko, co niesie los? W drodze powrotnej do domu Lewis oskarżył ją o wystawianie jego pracy na pośmiewisko.   



Lacy nie próbowała się zastanawiać, czy jej rodzina jest naprawdę szczęśliwa. Można by pomyśleć, że facet, który opracował matematyczny model szczęścia, wie, jak wcielić go w życie, ale teoretycy rzadko bywają dobrymi praktykami. Nie bez dania racji stara
ludowa mądrość głosi: „Szewc bez butów chodzi”. Mimo to, gdy Lewis siedział  długo  na  uczelni,  bo  gonił  go  kolejny  termin  oddania publikacji
do druku, a Lacy była tak wykończona, że mogłaby zasnąć na stojąco
w
szpitalnej windzie, próbowała przekonać samą siebie, że przechodzą jedynie określony etap w życiu – szkołę przetrwania dla dwójki pracujących ludzi z maleńkimi dziećmi, po której nastąpi faza zadowolenia i doświadczania wszelkich pozytywnych wartości, jakie się
składają na parametry szczęścia, opracowywane przez Lewisa za pomocą  mądrych  programów  komputerowych.  Ostatecznie  Lacy miała
kochającego
męża,
dwóch
zdrowych   



synów

i

wyjątkowo
satysfakcjonującą pracę. Czyż to samo z definicji nie czyniło jej szczęśliwą?
Nagle zdała sobie sprawę, że – o cudzie nad cudami – Peter zasnął, przyciskając aksamitny policzek do jej nagiego ramienia. Na palcach weszła po schodach na piętro i położyła synka w kołysce, a potem spojrzała na łóżeczko, w którym leżał Joey oświetlony poświatą księżyca. Zastanawiała się, czy Peter wyrośnie na chłopczyka podobnego do Joeya. I czy naprawdę można aż dwukrotnie w życiu doświadczyć tak szczęśliwego zrządzenia losu?
Alex Cormier była młodsza, niż się Lacy zdawało. Miała zaledwie dwadzieścia  cztery  lata,  ale  emanowała  tak  niezwykłą  pewnością siebie,
że robiła wrażenie starszej o dziesięć lat.
– No więc – zagadnęła Lacy – jak się zakończyła ta niecierpiąca
zwłoki sprawa?
Alex spojrzała pytająco na położną, ale po chwili przypomniała
sobie, o co chodzi: zwiedzanie oddziału porodowego, z którego się   



urwała w zeszłym tygodniu.
– Prokurator poszedł na ugodę.
– A więc jesteś prawniczką? – Lacy zerknęła na nią znad notatek.
– Adwokatem w biurze obrońców z urzędu. – Alex uniosła
wojowniczo
głowę,
jakby
oczekiwała
ze
strony
położnej
deprecjonującego   komentarza   na   temat   relacji   łączącej   ją   z wyrzutkami
społeczeństwa.
– To musi być bardzo wymagająca praca – nieoczekiwanie
oświadczyła Lacy. – Czy współpracownicy wiedzą, że jesteś w ciąży? Alex pokręciła głową.
– To nie ma żadnego znaczenia – odparła sucho. – Nie pójdę na
urlop macierzyński.
– Niewykluczone, że zmienisz zdanie, kiedy…   



– Nie chcę tego dziecka.
Lacy rozsiadła się wygodniej na krześle.
– Rozumiem. – Nie do niej należało osądzanie kobiet, które podejmowały decyzję o rezygnacji z macierzyństwa. – Możemy więc porozmawiać o różnych dostępnych opcjach – zaproponowała.
Alex była w jedenastym tygodniu ciąży, mogła więc jeszcze bez najmniejszych przeszkód dokonać aborcji.
– Umówiłam się na zabieg – wyznała Alex, jakby czytała w myślach Lacy.  –  Ale  się  nie  stawiłam  w  wyznaczonym  terminie.  I  to dwukrotnie.
Lacy doskonale wiedziała, że można popierać prawo do wolnego wyboru, a jednocześnie nie móc lub nie chcieć się poddać aborcji – ostatecznie na tym właśnie polegał ów wolny wybór.
– Cóż, w takim razie mogę ci udzielić informacji na temat agencji adopcyjnych, o ile sama do tej pory z żadną się nie skontaktowałaś. – Sięgnęła do szuflady i wyciągnęła z niej kilka broszur agencji powiązanych z różnymi organizacjami religijnymi czy też z
kancelariami prawniczymi, wyspecjalizowanymi w prywatnych adopcjach.
Alex je przyjęła i rozsunęła w palcach niczym wachlarz lub talię   



kart.
– Teraz jednak skupmy się na tobie i twoim samopoczuciu – dodała Lacy.
– Czuję się świetnie – odparła Alex gładko. – Nie mam nudności, nie odczuwam zmęczenia. – Zerknęła na zegarek. – Za to grozi mi spóźnienie na ważne spotkanie.
Lacy od razu spostrzegła, że Alex jest silną kobietą, przywykłą do całkowitego panowania nad wszystkimi aspektami swojego życia.
– Warto nieco zwolnić obroty, gdy się jest w ciąży. Twój organizm tego potrzebuje.
– Umiem o siebie zadbać.
– Ale może powinnaś pozwolić, żeby od czasu do czasu ktoś inny zrobił to za ciebie?
Przez twarz Alex przebiegł cień irytacji.
– Nie potrzebuję sesji terapeutycznej. Naprawdę. Doceniam troskę, jaką mi okazujesz, ale…
– Czy twój partner popiera decyzję o rezygnacji z dziecka?
Alex na ułamek chwili odwróciła głowę, ale szybko nad sobą zapanowała.
– Nie mam partnera – oznajmiła chłodno.   


Alex zaszła w ciążę, gdy pozwoliła, żeby jej ciało wzięło górę nad rozumem. Wszystko, jak to zazwyczaj bywa, zaczęło się całkiem niewinnie:
Logan
Rourke,
profesor
prowadzący
seminarium
adwokackie, wezwał Alex do swojego gabinetu, żeby ją pochwalić za wysokie kompetencje procesowe. Oświadczył, że żaden przysięgły nie będzie w stanie oderwać od niej wzroku – i że to samo on może powiedzieć   o   sobie.   Alex   uważała   wówczas,   że   Logan   jest Clarence’em
Darrowem, F. Lee Baileyem i Panem Bogiem w jednej osobie. Prestiż i władza są niezwykle atrakcyjne – a z Logana uczyniły mężczyznę, o jakim Alex marzyła przez całe życie.
Wierzyła mu bez zastrzeżeń, gdy mówił, że w ciągu dziesięciu lat swojej akademickiej kariery nie spotkał studentki równie błyskotliwej jak ona. Wierzyła, kiedy utrzymywał, że jego małżeństwo istnieje jedynie na papierze. I uwierzyła mu, gdy pewnej nocy odwiózł ją z   



kampusu do domu, ujął jej twarz w dłonie i powiedział, że tylko dla niej
codziennie rano wstaje z łóżka.
Prawo to dziedzina, która bazuje na faktach i namacalnych
dowodach, nie na emocjach. Alex popełniła kardynalny błąd w chwili, gdy o tym zapomniała i związała się z Loganem. Zanim się obejrzała, zaczęła odkładać na bok własne plany i całymi dniami wyczekiwała na telefon od niego; czasami telefon dzwonił, a czasami nie. Udawała, że nie dostrzega jego flirtów ze studentkami pierwszego roku, które patrzyły na niego z takim samym uwielbieniem, z jakim swego czasu patrzyła Alex. A kiedy zaszła w ciążę, wmówiła sobie, że pisane jej szczęśliwe, wspólne życie z tym wspaniałym mężczyzną.
Logan kategorycznie zażądał aborcji. Umówiła się więc na zabieg,
ale zapomniała zaznaczyć jego termin w kalendarzu. Umówiła się ponownie,  ale  poniewczasie  się  zorientowała,  że  data  zabiegu koliduje z
datą jej końcowego egzaminu. Po tym wszystkim raz jeszcze poszła
na
rozmowę z Loganem.
– To znak z nieba – argumentowała.
– Niewykluczone – odpowiedział. – Ale jego przesłanie jest inne, niż   


ci się wydaje. Zachowaj, proszę, rozsądek. Samotna matka nigdy nie zrobi kariery jako adwokat procesowy. Będzie musiała wybierać: albo praca zawodowa, albo dziecko.
Mówiąc to, miał tak naprawdę na myśli, że Alex będzie musiała wybierać pomiędzy dzieckiem a nim, Loganem.
Kobieta
wyglądała
znajomo,
była
jednak
pozbawiona
przynależnego jej kontekstu – jak sprzedawczyni z pobliskiego supermarketu,  którą  się  niespodziewanie  spotyka  w  kolejce  do okienka
bankowego, lub listonosz siedzący w kinie po przeciwnej stronie przejścia. Alex przyglądała się tej kobiecie jeszcze przez moment i nagle
zdała sobie sprawę, że elementem zdecydowanie zaburzającym kontekst jest niemowlę. Ruszyła przez hol w stronę stanowiska skarbowego,  przy  którym  stanęła  Lacy  Houghton,  by  zapłacić mandat.   



– Potrzebujesz prawnika? – zagaiła Alex.
Lacy podniosła na nią wzrok, balansując jednocześnie nosidełkiem zawieszonym
w
zgięciu
łokcia.
Potrzebowała
chwili,
żeby
zidentyfikować  tę  twarz,  nie  widziała  bowiem  Alex  od  czasu  jej ostatniej
wizyty, od której minął już dobry miesiąc.
– O, witam! – Uśmiechnęła się szeroko, gdy wreszcie się
zorientowała, kogo ma przed sobą.
– Co cię sprowadza w moje rejony?
– Muszę wpłacić kaucję za mojego eks… – Lacy poczekała, aż oczy Alex rozszerzą się ze zdumienia, po czym wybuchnęła śmiechem. – Żartuję. Przyszłam zapłacić mandat.
Alex nagle przyłapała się na tym, że nie może oderwać oczu od
synka Lacy. Miał na sobie niebieską, wiązaną pod brodą czapeczkę, i   



jego okrągłe policzki wylewały się ponad skraj miękkiej wełny. Coś kapało  mu  z  nosa,  a  kiedy  zauważył  na  sobie  wzrok  Alex, poczęstował
ją przepastnym, bezzębnym uśmiechem.
– Miałabyś ochotę na filiżankę kawy? – spytała Lacy.
Wetknęła kwit mandatowy wraz z banknotem dziesięciodolarowym
w rozwartą paszczę okienka, a potem podsunęła nieco wyżej nosidło
na
ręku, wyszła z sądu i ruszyła w stronę kafeterii po przeciwnej stronie ulicy. Po drodze przystanęła jeszcze na moment, żeby dać drugą dziesięciodolarówkę żebrakowi siedzącemu nieopodal sądu i Alex mimowolnie przewróciła oczami – nie dalej jak wczoraj, kiedy wychodziła z pracy, widziała tego samego faceta, znikającego w drzwiach pobliskiego baru.
Kiedy już usiadły przy stoliku, Lacy wprawnie ściągnęła z synka
kilka zbędnych warstw ubrania, a potem posadziła go sobie na kolanach.  Nie  przerywając  rozmowy,  zarzuciła  kocyk  na  ramię  i zaczęła
karmić Petera.
– Czy to trudne? – wyrwało się Alex.
– Karmienie piersią?   



– Nie tylko karmienie. Także cała reszta.
– Z czasem nabiera się wprawy. – Lacy uniosła synka nieco wyżej na ręku, a on kopnął ją obutą nóżką, jakby już teraz była mu potrzebna prywatna   przestrzeń.   –   Ale   w   porównaniu   z   twoją   pracą macierzyństwo
to zapewne bułka z masłem.
Alex natychmiast przypomniała sobie, jakim śmiechem wybuchnął Logan Rourke na wieść, że postanowiła się zatrudnić w biurze obrońców z urzędu. „Nie wytrwasz tam dłużej niż tydzień. Jesteś za miękka”.
Niekiedy Alex zadawała sobie pytanie, czy stała się tak dobrym adwokatem dzięki zdobytej wiedzy, czy raczej dlatego, że postanowiła za  wszelką  cenę  udowodnić  Loganowi,  jak  bardzo  się  mylił.  W każdym
razie na użytek pracy przeobrażała się w osobę, która walczyła o równe
prawa dla każdego oskarżonego, a jednocześnie nigdy nie pozwalała sobie na skracanie dystansu wobec osób z jej zawodowego życia.
Raz w życiu popełniła podobną pomyłkę – z Loganem – i nie zamierzała jej powtarzać.
– Czy już się skontaktowałaś z jakąś agencją adopcyjną? – spytała   



Lacy.
Alex nawet nie zabrała do domu otrzymanych broszur; zostawiła je
na  kontuarze  w  recepcji,  gdzie  być  może  leżały  zapomniane  do dzisiaj.
– Zadzwoniłam w kilka miejsc – skłamała gładko.
Kontakt z agencjami wpisała na swoją listę priorytetów, tyle że
zawsze wypadało jej coś bardziej naglącego.
– Czy mogę ci zadać osobiste pytanie? – odezwała się Lacy i Alex
bez przekonania pokiwała głową; szczerze mówiąc, nie znosiła osobistych pytań. – Dlaczego się zdecydowałaś oddać dziecko?
Alex zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę to ona podjęła taką decyzję, czy raczej ktoś inny zadecydował za nią.
– To nie jest odpowiednia pora na macierzyństwo.
Lacy parsknęła śmiechem.
– Nie jestem pewna, czy na macierzyństwo kiedykolwiek
przychodzi odpowiednia pora. Nie da się ukryć, że dzieci wywracają człowiekowi życie do góry nogami.
Alex spojrzała jej prosto w oczy.
– Nie mam ochoty na żadne rewolucje.
Lacy przez chwilę koncentrowała uwagę na synku.   



– W gruncie rzeczy nasze zawody nie różnią się tak bardzo od siebie
– oznajmiła nieoczekiwanie.
– Procent recydywy jest zapewne zbliżony – zauważyła Alex.
– Nie o to mi chodzi. Obie mamy do czynienia z ludźmi w najtrudniejszych momentach ich życia. To właśnie lubię w swoim zawodzie. Prawdziwą siłę człowieka poznaje się po sposobie, w jaki się
zmaga z cierpieniem. – Zerknęła spod oka na Alex. – Czyż to nie zdumiewające,  że  w  swojej  najgłębszej  istocie  wszyscy  jesteśmy bardzo
do siebie podobni?
Alex pomyślała o oskarżonych, którzy się przewinęli przez jej zawodowe życie. Wszyscy się zlewali w jej pamięci w jedno. Pytanie tylko, czy z tego powodu, że – jak twierdziła Lacy – mieli tak wiele ze sobą wspólnego, czy może raczej dlatego, że Alex stała się z czasem mistrzynią w ignorowaniu indywidualnych cech swoich klientów?
Lacy posadziła sobie teraz synka na kolanach. Peter zaczął uderzać rączkami po blacie stolika, wydając z siebie dźwięki podobne do gruchania gołębia. Nagle Lacy poderwała się z miejsca i pchnęła dziecko
w stronę Alex, której nie pozostało nic innego, jak tylko je pochwycić,   



jeżeli nie chciała, żeby wylądowało na podłodze.
– Popilnuj, proszę, przez chwilę Petera. Muszę natychmiast biec do łazienki.
Alex ogarnęła panika. „Czekaj! – wrzasnęła w myślach. – Nie mam pojęcia, co robić!”. Tymczasem dziecko wierzgało nogami niczym postać z kreskówki, która właśnie sfrunęła z wysokiego klifu.
Alex niezdarnie posadziła sobie niemowlaka na kolanie. Był cięższy,
niż przypuszczała, a jego skóra przypominała w dotyku wilgotny aksamit.
– Peterze – odezwała się oficjalnym tonem. – Mam na imię Alex. Niemowlę sięgnęło po filiżankę z gorącą kawą i Alex nerwowo
rzuciła się do przodu, żeby ją usunąć z zasięgu maleńkich rąk. W tej samej chwili twarz Petera wykrzywił taki grymas, jakby go napojono piołunem, i dziecko wybuchnęło płaczem.
Jego wycie było ogłuszające, naładowane setkami decybeli, rozpaczliwe.
– Uspokój się – błagała Alex, podczas gdy oczy wszystkich obecnych
w kafeterii zwróciły się w jej stronę. Zerwała się z krzesła i zaczęła poklepywać  Petera  po  plecach,  tak  jak  to  wcześniej  robiła  Lacy. Modliła   



się przy tym w duchu, żeby dzieciak się nagle zadławił, żeby gwałtownie zapadł na nieżyt migdałków lub po prostu się ulitował nad
jej kompletnym brakiem doświadczenia. Niespodziewanie Alex, która zawsze   umiała   błysnąć   ciętą   ripostą   i   nawet   z   najgorszego prawniczego
koszmaru gładko wychodziła obronną ręką, poczuła się kompletnie zagubiona.
Ponownie usiadła i chwyciła Petera pod pachy. Teraz jego twarz
była koloru dojrzałego pomidora, na którego tle puch włosów odbijał bielą platyny.
– Posłuchaj – postanowiła się odwołać do zdrowego rozsądku
chłopca – zapewne nie mnie chciałbyś mieć teraz u boku, ale na razie jesteśmy na siebie skazani.
Jeszcze jedno głośne czknięcie i dziecko zaczęło się uspokajać. Intensywnie skupiło wzrok na Alex, jakby próbowało odnaleźć jej obraz
w pamięci.
Z uczuciem wielkiej ulgi Alex ułożyła sobie Petera na ręku i
odważyła się nawet wygodniej usiąść. Zerknęła na małą główkę, na pulsujące ciemiączko.   


Kiedy przestała kurczowo przytrzymywać dziecko, ono też się rozluźniło. Czyżby to było aż tak banalnie proste?
Alex powiodła palcem po czubku głowy Petera. Wiedziała, że
dziecko się rodzi z niezrośniętymi kośćmi czaszki. Dzięki temu łatwiej przechodzi przez kanał rodny. Czaszka zasklepia się na dobre dopiero po kilkunastu miesiącach. Wszyscy przychodzimy na świat jako bezbronne istoty i dopiero z upływem czasu obrastamy w pancerz ochronny.
– Wybacz. – Lacy szybkim krokiem podeszła do stołu. – Dzięki, że
się nim zajęłaś.
Alex bez słowa pchnęła dziecko w jej stronę – tak gwałtownie, jakby ją parzyło.
Pacjentkę przywieziono do szpitala po trzydziestu godzinach domowego porodu. Ponieważ była entuzjastką medycyny naturalnej, nie wykonywała żadnych badań w okresie ciąży – nie poddała się choćby ultrasonografii, nie wspominając już o analizie płynu owodniowego; na szczęście dzieci i bez tego wiedziały, co robić, by zmusić przyszłe matki do wydania ich na świat, gdy nadejdzie na to odpowiednia pora. Lacy, niczym uzdrowicielka-cudotwórczyni, położyła dłonie na rozedrganym brzuchu rodzącej. Trzy kilogramy,   



pomyślała. Główka tu, pupa tam.
W drzwiach pojawiła się twarz lekarza.
– Jak leci?
– Zawiadom neonatologię, że mamy poród w trzydziestym piątym tygodniu  –  odparła  Lacy.  –  I  że  na  razie  wszystko  przebiega absolutnie
prawidłowo.
Kiedy doktor się wycofał, usiadła pomiędzy nogami pacjentki.
– Wiem, masz wrażenie, że to się ciągnie już całą wieczność, ale
jeżeli  zechcesz  współdziałać  ze  mną  przez  następną  godzinę, zobaczysz
wreszcie swoje maleństwo.
Lacy poleciła mężowi stanąć za plecami żony, a w chwili gdy mu tłumaczyła, co robić, kiedy nadejdzie skurcz, zawibrował pager przytwierdzony do paska jej uniformu w kolorze morskim.
– Przepraszam na moment. – Zostawiła rodzącą pod opieką pielęgniarki, a sama przeszła do dyżurki sióstr i chwyciła za telefon.
– Co się dzieje? – spytała, usłyszawszy w słuchawce głos swojej sekretarki.
– Jedna z twoich pacjentek uparcie utrzymuje, że się musi z tobą zobaczyć.   


– Jestem w tej chwili trochę zajęta – oświadczyła Lacy dobitnym tonem.
– Powiedziała, że zaczeka. Będzie czekać tak długo, jak to konieczne.
– Co to za pacjentka?
– Alex Cormier.
Normalnie w podobnej sytuacji Lacy poleciłaby sekretarce, żeby skierowała ciężarną do innej położnej, ale w Alex było coś nieuchwytnego,     intrygującego     i     jednocześnie     wzbudzającego niepokój.
– Dobrze, niech zaczeka – zdecydowała Lacy. – Ale uprzedź ją, że to może potrwać nawet kilka godzin.
Odłożyła słuchawkę i pośpiesznie wróciła do salki porodowej, po
czym sprawdziła u rodzącej stopień rozwarcia.
– No proszę, a więc wszystko, czego ci było potrzeba, to kilka minut mojej nieobecności – zażartowała. – Mamy rozwarcie na dziesięć centymetrów. Kiedy przyjdzie następny skurcz… przyj na całego.
Kilka minut później na świat przyszła półtorakilogramowa
dziewczynka. Podczas gdy rodzice rozpływali się nad dzieckiem, Lacy wymownie spojrzała na pielęgniarkę, dając jej do zrozumienia, że sprawy przybierają bardzo dramatyczny obrót.   


– Jest nieprawdopodobnie maleńka – zdziwił się świeżo upieczony ojciec. – Czy… czy wszystko w porządku? – dodał niepewnie.
Lacy się zawahała, bo tak naprawdę nie wiedziała, co odpowiedzieć. Czyżby włókniak? Bez wątpienia w macicy tej kobiety było coś więcej niż półtorakilogramowe dziecko. A to oznaczało, że teraz w każdej chwili jej pacjentka może dostać krwotoku.
Raz jeszcze położyła ręce na wydatnym brzuchu, ucisnęła macicę – i zamarła.
– Czy ktoś już wam mówił, że będziecie mieli bliźnięta?
Ojciec noworodka poszarzał na twarzy.
– Tam jest dwoje dzieci?
Lacy uśmiechnęła się radośnie. Z bliźniętami poradzi sobie bez problemu.  Bliźnięta  to  dodatkowy  los  na  loterii,  a  nie  jakiś przerażający
medyczny kataklizm.
– Cóż, teraz już tylko jedno – odparła.
Mężczyzna przykucnął przy żonie i najwyraźniej zachwycony
pocałował ją w czoło.
– Słyszałaś, Terri? Bliźniaki.
Kobieta ani na moment nie oderwała wzroku od swojej nowo   



narodzonej córeczki.
– To miło – odparła z chłodnym spokojem. – Ale tego drugiego już z siebie nie wypchnę.
Lacy roześmiała się radośnie.
– Myślę, że zdołam cię nakłonić do zmiany zdania.
Czterdzieści minut później opuściła salkę porodową, w której pozostawiła uszczęśliwionych rodziców dwóch dziewczynek, i weszła
do łazienki dla personelu. Tam opłukała twarz zimną wodą i włożyła czysty uniform. Potem wjechała na piętro, gdzie się mieściły gabinety położnych, i powiodła wzrokiem po grupie kobiet, które siedziały z rękami splecionymi na brzuchach wszelkich możliwych wielkości i kształtów, przywodzących na myśl fazy księżyca. Jedna z nich poderwała się w górę, jakby widok Lacy podziałał na nią niczym magnes.  Miała  zaczerwienione  oczy  i  niepewnie  się  trzymała  na nogach.
– Alex… – Lacy w tym samym momencie przypomniała sobie, że w kolejce przed Alex Cormier czeka na nią jeszcze inna pacjentka. – No dobra, chodź za mną.
Wprowadziła Alex do pustego pokoju zabiegowego, wskazała
krzesło, sama usiadła naprzeciwko i wówczas spostrzegła, że kobieta   



włożyła  sweter  tył  na  przód.  Był  to  bladoniebieski  pulower  z wycięciem
w łódkę, więc ten fakt nie rzucałby się wcale w oczy, gdyby spod dekoltu nie wychylała się metka. Z pewnością wiele osób mogłoby w pośpiechu lub zdenerwowaniu popełnić podobną pomyłkę, ale… to wyjątkowo niepodobne do kobiety pokroju Alex Cormier.
– Zaczęłam krwawić – oznajmiła Alex rzeczowo. – Niewiele. Hm…
ale jednak.
Dostosowując się do tonu pacjentki, Lacy zaproponowała równie opanowanym głosem:
– Może więc sprawdzimy, co się dzieje?
Poprowadziła Alex na drugą stronę korytarza, do pomieszczenia z ultrasonografem, gdzie tak długo czarowała technika, aż w końcu się zgodził wpuścić ją poza kolejnością. Ułożyła Alex na łóżku, posmarowała jej brzuch żelem i zaczęła jeździć po nim głowicą skanującą. Szesnastotygodniowy płód już przypominał niemowlę – miniaturowe, lecz uderzająco doskonałe.
– Widzisz? – Lacy najechała kursorem na maleńki, czarno-biały pulsujący punkt. – To serce.
Alex szybko odwróciła głowę, ale Lacy i tak zdążyła dostrzec   



spływającą po policzku łzę.
– Z dzieckiem wszystko w porządku – zapewniła. – A plamienie w
ciąży jest zjawiskiem zupełnie naturalnym. Nie wywołałaś go jakimś swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem; nie możesz też nic zrobić, aby je powstrzymać.
– Myślałam, że to poronienie.
– Alex, twoje dziecko ma się doskonale – sama przed chwilą mogłaś się  o  tym  przekonać.  A  to  oznacza,  że  prawdopodobieństwo poronienia
wynosi mniej niż jeden procent. Czy może inaczej: szanse donoszenia ciąży w przypadku prawidłowo rozwijającego się płodu wynoszą
ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
Alex skinęła głową i otarła łzy rękawem.
– Doskonale.
– To oczywiście nie moja sprawa – podjęła Lacy z wahaniem – ale
jak  na  kogoś,  kto  nie  chce  dziecka,  wyjątkowo  się  przejmujesz stanem
jego zdrowia.
– Ja nie potrafię… nie mogę…
Lacy spojrzała na monitor ultrasonografu, na którym widniał zatrzymany w czasie obraz maleńkiej córeczki Alex.   



– Przemyśl to jeszcze – zasugerowała.
– Ja już mam jedną rodzinę. I nie potrzebuję kolejnej – oznajmił
Logan Rourke później tego samego dnia, gdy usłyszał od Alex, że jednak zamierza urodzić dziecko.
Wieczorem, po powrocie do domu, Alex odprawiła swoiste
egzorcyzmy. Roznieciła ogień pod grillem i spaliła na popiół każdą pisemną pracę z okresu studiów, którą oceniał Logan Rourke. Nie mogła  spalić  zdjęć,  na  których  byliby  we  dwoje  czy  żadnych miłosnych
liścików ze słodkimi wyznaniami, a to z tego prostego powodu, że ich nie miała – to wprost zdumiewające, jak bardzo Logan był ostrożny w czasie trwania ich romansu, i jak łatwo dzięki temu przyszło jej wymazać go ze swojego życia.
A więc dziecko będzie należało tylko do niej. Alex wbiła wzrok w dogasające palenisko i zaczęła się zastanawiać, jak dużo przestrzeni zajmie płód w jej wnętrzu. W wyobraźni widziała rozsuwające się na boki organy, rozciągającą się skórę i serce kurczące się do wielkości wyszlifowanego  przez  fale  otoczaka,  ustępujące  miejsca  nowemu życiu.
Wolała nie zadawać sobie pytania, czy zdecydowała się na urodzenie tego dziecka, by stanowiło namacalny dowód na to, że jej związek z   



Loganem  Rourke  nie  był  jedynie  urojeniem,  czy  dlatego,  żeby pognębić
Logana  tak  bardzo,  jak  on  pognębił  ją.  Wolała  tego  nie  robić, ponieważ
jak każdy dobry adwokat wiedziała, że nigdy nie należy zadawać pytań, na które z góry nie zna się odpowiedzi.
Pięć tygodni później Lacy była już nie tylko położną sprawującą
pieczę nad prawidłowym przebiegiem ciąży Alex, ale stała się także
jej
powierniczką, najlepszą przyjaciółką, głosem zdrowego rozsądku. I chociaż z zasady się nie spoufalała z pacjentkami, dla Alex zrobiła wyjątek.  Tłumaczyła  sobie,  że  złamała  swoją  żelazną  regułę, ponieważ
ta kobieta – która ostatecznie postanowiła zatrzymać dziecko – potrzebowała wsparcia, a nie miała wokół siebie nikogo, kto mógłby
jej
owo wsparcie zapewnić.
I między innymi dlatego zgodziła się spędzić pewien sobotni
wieczór na mieście z Alex i jej koleżankami z pracy. Okazało się jednak,
że  w  tym  składzie  nawet  babska  impreza,  bez  choćby  jednego dziecka w
zasięgu wzroku, traciła swój urok: już przejście podwójnego leczenia   


kanałowego byłoby przyjemniejszym przeżyciem niż kolacja w towarzystwie grupy prawniczek. Po krótkiej chwili stało się oczywiste, że każda z nich tokuje tylko po to, by się napawać brzmieniem własnego głosu. Dlatego Lacy szybko się wyłączyła; pozwoliła, żeby słowa łagodnie ją opływały, jakby była kamieniem w rwącym strumieniu, i tylko raz po raz dolewała sobie coli z dużego dzbanka. Siedziały w jakiejś włoskiej knajpie, w której serwowano
beznadziejny sos pomidorowy, a szef kuchni płonął nadzwyczajną miłością do czosnku. Grzebiąc widelcem w talerzu, Lacy zaczęła się zastanawiać leniwie, czy we Włoszech są również amerykańskie restauracje.
Alex tymczasem zażarcie dyskutowała na temat jakiejś sprawy,
która została skierowana do rozpatrzenia przez ławę przysięgłych: Singh kontra Jutla, postępowanie odszkodowawcze za złamanie przepisów kodeksu pracy. Zażywna rumiana kobieta, siedząca po prawej stronie Lacy, zdecydowanie pokręciła głową.
– To wysyłanie fatalnego komunikatu do społeczeństwa – orzekła. – Jeżeli się przyznaje odszkodowania za nielegalną pracę, sankcjonuje się
tym samym pozaprawne działania.   


– Sita – wtrąciła Alex ze śmiechem – muszę ci przypomnieć, że jesteś jedynym prokuratorem w tym gronie, nie masz więc najmniejszych szans na przekonanie którejkolwiek z nas do swoich racji.
– Wszystkie cierpimy na skrzywienie zawodowe. Potrzebna nam
opinia niezależnego obserwatora. – Sita uśmiechnęła się do Lacy. – A
co
ty sądzisz o inwazji obcych na nasz kraj?
Lacy doszła do wniosku, że może jednak powinna była baczniej
śledzić tok rozmowy, bo najwyraźniej, podczas gdy ona błądziła myślami w obłokach, na wokandę weszły o wiele ciekawsze tematy.
– Cóż, nie jestem ekspertem w tej kwestii, ale niedawno skończyłam książkę o Strefie 51. Wprost nie do wiary, do czego się posuwał rząd, żeby ukryć jej istnienie. W książce opisano również przypadki okaleczeń u bydła – i rzeczywiście trudno nie uznać za podejrzany fakt,
że nagle w południowym zakątku Nevady znajduje się krowę, której usunięto nerki, nie uszkadzając przy tym powłok skórnych i nie powodując najmniejszej utraty krwi. Osobiście swego czasu podejrzewałam, że moja kotka została porwana przez kosmitów. Zaginęła dokładnie na cztery tygodnie – co do minuty – a kiedy wróciła,   


miała na futerku wypalone regularne trójkąty, coś jak tamte kręgi w zbożu… – powiedziała Lacy. I dorzuciła z wahaniem: – Tyle że w tym wypadku nie chodziło o zboże…
Każda z siedzących przy stole prawniczek wpatrywała się w nią okrągłymi jak spodki oczami. W końcu obcięta na pazia blondynka wycedziła przez ściągnięte wargi:
– Używając terminu „obcy”, miałyśmy na myśli nielegalnych imigrantów.
Lacy zaczerwieniła się gwałtownie.
– A! No tak. Oczywiście.
– Jeżeli chcecie znać moją opinię – Alex zgrabnie ściągnęła na siebie uwagę pozostałych kobiet – Lacy powinna zastąpić Lucy Chao na stanowisku szefowej Departamentu Pracy. Z pewnością przebiłaby ją kompetencjami…
Rozległy się głośne śmiechy, Lacy natomiast zdała sobie sprawę, że Alex ma rzadką zdolność wtapiania się w każde środowisko. Dzisiaj jej naturalnym żywiołem zdawała się ta restauracja, ale zapewne identyczne wrażenie można by odnieść, obserwując ją podczas rozprawy w sądzie, w trakcie rodzinnego obiadu przy kuchennym stole   


w domu Lacy czy na herbatce u królowej angielskiej. Alex była kameleonem.
Nagle uderzyła Lacy myśl, że nie ma pojęcia, jakiego koloru jest w rzeczywistości skóra kameleona – zanim zmieni barwę na ochronną.
W przypadku każdej ciąży nadchodziło takie badanie, gdy w Lacy
się budził duch wiejskiej znachorki: kładła ręce na brzuchu pacjentki i
z
układu wzniesień oraz dolin pod palcami bezbłędnie się orientowała, jakie jest ułożenie płodu. W tych momentach zawsze przychodził jej
na
myśl halloweenowy „gabinet potworności”, do którego zabrała Joeya

wsuwało się rękę za zasłonę i wtykało palce do talerza zimnego spaghetti, mającego uchodzić za wypatroszone ludzkie wnętrzności, lub
dotykało galaretki, która udawała mózg. To, co Lacy robiła w swoim gabinecie, nie opierało się na ścisłej wiedzy medycznej, ale prostej ludowej mądrości, która głosiła, że płód ma tylko dwie zdecydowanie twarde części ciała: głowę i pupę. Kiedy się kołysało nieznacznie główką, chwiała się niczym kwiat na łodydze kręgosłupa. Natomiast kołysanie pupą wprawiało w ruch całe ciałko płodu.
Lacy powiodła rękami po wypukłym brzuchu Alex, po czym   



pomogła jej wstać z leżanki.
– Dobra wiadomość: dziecko się rozwija doskonale. Zła: jest ułożone w odwrotnej pozycji, pośladkami do przodu.
Alex zamarła.
– Grozi mi cesarka?
– Do porodu pozostało jeszcze osiem tygodni. Mamy więc sporo czasu na podjęcie działań, które mogą skłonić dziecko do zmiany pozycji.
– Jakich działań?
– Skieruję cię do specjalistki od akupunktury i akupresury. Ona
będzie w specjalny sposób uciskać twoje małe palce u stóp łodyżką bylicy. To nie boli, ale poczujesz nieprzyjemny przypływ ciepła. Kiedy opanujesz sposób uciskania palców i zaczniesz to robić regularnie w domu, istnieją duże szanse, że po dwóch tygodniach dziecko się odwróci w dobrą stronę.
– Chcesz powiedzieć, że jak będę się dźgała jakąś łodygą, płód zmieni swoje ułożenie?
– To może nie wystarczyć. Dlatego chciałabym, żebyś dodatkowo zastosowała sztuczkę z deską do prasowania. Oprzyj ją o siedzenie   



kanapy, aby utworzyła pochylnię, a potem kładź się na niej głową w dół
trzy razy dziennie na piętnaście minut.
– Jezu, Lacy, jesteś pewna, że na dodatek nie powinnam nosić przy sobie jakichś kryształów?
– Wierz mi, te metody są o wiele przyjemniejsze niż odwracanie dziecka przez lekarza w trakcie porodu… lub rekonwalescencja po cesarskim cięciu.
Alex złożyła ręce na wydatnym brzuchu.
– Nie wierzę w gusła – oświadczyła.
Lacy wzruszyła ramionami.
– W takim razie masz szczęście, że to nie ty jesteś ułożona
pośladkami do przodu.
Adwokaci zdecydowanie nie powinni wozić swoich klientów do
sądu, ale w wypadku Nadyi Saranoff Alex postanowiła zrobić wyjątek. Mąż Nadyi najpierw ją bił, a potem porzucił dla innej kobiety. Nie chciał
łożyć na dwóch synków, mimo że nieźle zarabiał, podczas gdy Nadya za pracę w barze kanapkowym dostawała zaledwie pięć dwadzieścia pięć za godzinę. Założyła mężowi sprawę o alimenty, ale młyny wymiaru sprawiedliwości mielą z nieznośną powolnością, więc   


pewnego dnia Nadya poszła do pobliskiego Wal-Martu, skąd ukradła parę majtek dla siebie i białą koszulę dla swojego pięciolatka, który w nadchodzącym tygodniu rozpoczynał naukę w przedszkolu, a zdążył powyrastać ze wszystkich swoich ubrań.
Nadya przyznała się do winy. Ponieważ nie miała pieniędzy na grzywnę, zasądzono jej trzydzieści dni więzienia z odroczeniem wykonania  wyroku,  co  –  jak  właśnie  wyjaśniała  Nadyi  Alex  – oznaczało,
że w ciągu najbliższego roku pozostanie na wolności.
– Jeżeli pójdziesz do więzienia – mówiła, gdy stały w sądzie pod drzwiami damskiej toalety – to będzie dla twoich chłopców ciężki wstrząs.  Wiem,  że  się  znalazłaś  w  rozpaczliwym  położeniu,  ale przecież
zawsze istnieją inne opcje niż kradzież. Kościół… Armia Zbawienia. Nadya ocierała z oczu łzy.
– Nie miałam jak się dostać do kościoła czy Armii Zbawienia.
Zostałam bez samochodu.
No oczywiście. Przecież właśnie dlatego Alex osobiście przywiozła
ją dzisiaj do sądu.
Kiedy Nadya zniknęła w toalecie, Alex próbowała zdusić w sobie   



współczucie   dla   tej   kobiety.   Jej   zadanie   ograniczało   się   do wywalczenia
dla   klientki   jak   najniższego   wyroku,   z   czego   się   wywiązała koncertowo,
biorąc pod uwagę fakt, że było to już drugie oskarżenie o kradzież sklepową. Po raz pierwszy Nadya ukradła z apteki opakowanie paracetamolu dla dzieci.
Alex pomyślała o własnej córeczce, z której powodu codziennie
leżała głową w dół na desce do prasowania i zadawała sobie tortury, kłując się w palce stóp maleńkimi ostrymi łodygami. Czy przyjście na świat w odwrotnej pozycji jest równoznaczne z gorszym startem w życie?
Kiedy po dziesięciu minutach Nadya wciąż siedziała w toalecie,
Alex zaczęła się dobijać do drzwi.
– Halo? – Jej klientka stała oparta o umywalkę i niepohamowanie łkała. – Nadya?! Co się stało?
Kobieta spuściła nisko głowę. Najwyraźniej przeżywała katusze.
– Właśnie dostałam okres – wyznała z zażenowaniem. – A nie stać mnie na tampon.
Alex pogrzebała w torebce i wyciągnęła ćwierćdolarówkę, którą wrzuciła do wiszącego na ścianie automatu. Gdy z maszyny wytoczył   



się kartonowy rulon, coś w niej pękło: zrozumiała, że ta sprawa jeszcze
nie została doprowadzona do pożądanego finału.
– Spotkamy się przed wyjściem – zarządziła. – Idę po samochód. Zawiozła Nadyę do Wal-Martu – tego samego, który był miejscem
jej przestępstwa – po czym wrzuciła do wózka trzy gigantyczne opakowania tampaksów.
– Czego jeszcze potrzebujesz?
– Majtek – wyszeptała Nadya. – To moja ostatnia para.
Alex ruszyła między półki i zaczęła napełniać wózek T-shirtami, skarpetkami, majtkami i spodniami dla Nadyi; dżinsami, kurtkami, czapkami i rękawiczkami dla jej chłopców; pudełkami paluszków rybnych, krakersów i rodzynek, puszkami zup i sosów, paczkami makaronu  i  czekoladowych  ciastek.  Robiła  to,  co  w  owej  chwili uważała
za niezbędne, chociaż przed takim postępowaniem przestrzegano wszystkich obrońców z urzędu; Alex zachowała racjonalność myślenia
i
wiedziała, że nigdy więcej się nie posunie do podobnego kroku. Na razie jednak wydała osiemset dolarów w tym samym sklepie, który wniósł oskarżenie przeciwko Nadyi, ponieważ prościej było pieniędzmi   


naprawić niegodziwość losu, niż godzić się z faktem, że jej dziecko przyjdzie na świat, którego ona sama czasami nie była w stanie zaakceptować.
Przynoszące ulgę katharsis dobiegło końca, w chwili gdy Alex
podała kasjerce swoją kartę kredytową, a w uszach zadźwięczały jej słowa Logana.
„Masz zbyt miękkie serce” – powiedział pewnego razu.
Cóż, kto jak kto, ale on powinien wiedzieć to najlepiej.
Ostatecznie pierwszy to serce złamał.
W porządku, pomyślała Alex ze stoicką rezygnacją. A więc tak
wygląda agonia.
Kiedy stała w kuchni, nadszedł kolejny skurcz i przeciął ją na pół – niczym seria z karabinu maszynowego.
Dwa tygodnie temu, w trzydziestym siódmym tygodniu ciąży, Alex rozmawiała z Lacy na temat znieczulenia. Powiedziała wówczas, że z niego   zrezygnuje,   ponieważ   chce   urodzić   dziecko   całkowicie naturalnie,
a ból z pewnością będzie do zniesienia.
Okazało się, że nie był.
Alex powróciła myślami do szkoły rodzenia. Lacy zmusiła ją do   


chodzenia na te zajęcia, a potem ćwiczyła z nią w parze, ponieważ z całej grupy tylko ona jedna nie miała u boku przyszłego ojca dziecka. 

Podczas
trakcie



tych



zajęć



oglądali



również



filmy



pokazujące



kobiety



porodu  – wydające



o



gumowatych



twarzach,



szczerzące



zaciśnięte



zęby, 
z siebie jakieś prehistoryczne, nieludzkie odgłosy. Alex patrzyła na te sceny z niesmakiem i dystansem. Serwują nam skrajne przypadki, zdecydowała w duchu. Ludzie mają różną tolerancję na ból.
Następny skurcz zaatakował błyskawicznie jak kobra – owinął się wokół kręgosłupa i zatopił kły w jej brzuchu. Alex opadła na kolana.
Na zajęciach dowiedziała się również, że pierwszy etap porodu
może trwać nawet kilkanaście godzin.
Jeżeli do tej pory nie umrze śmiercią naturalną, to bez wątpienia
palnie sobie w łeb.
Jako stażystka Lacy przez wiele miesięcy nie ruszała się do porodu
bez małej linijki, którą mierzyła stopień rozwarcia u pacjentek. Teraz,
po
latach pracy, wystarczył jeden rzut oka i już wiedziała, że średnica kubka z kawą wynosi dziewięć centymetrów, natomiast pomarańczy leżącej przy telefonie – równo osiem.   



Wysunęła dłoń spomiędzy nóg Alex i energicznym ruchem
ściągnęła z ręki lateksową rękawiczkę.
– Dwa centymetry – oznajmiła, a wówczas Alex wybuchnęła
płaczem.
– Tylko dwa? Dłużej tego nie zniosę – wysapała Alex, wyginając kręgosłup w nadziei uśmierzenia bólu. Próbowała ukryć cierpienie za maską profesjonalistki, prezentowaną na co dzień w sali sądowej, okazało się jednak, że w pośpiechu zapomniała zabrać swoją maskę z domu.
– Wiem, że się czujesz zawiedziona – odparła Lacy. – Ale jest też
dobra wiadomość: idzie ci doskonale. A jeżeli wszystko przebiega idealnie przy dwucentymetrowym rozwarciu, równie gładko się
potoczy przy rozwarciu ośmiocentymetrowym. Spróbujmy się więc rozprawić z każdym skurczem po kolei, okay?
Dla wszystkich kobiet poród to ciężkie przeżycie, ale szczególnie
trudne dla tych, które mają wobec siebie wysokie oczekiwania, drobiazgowo planują i w pełni kontrolują własne życie, ponieważ akcja
porodowa
nigdy   



nie

przebiega

zgodnie

z

wcześniejszymi

wyobrażeniami. należy

















Żeby

















przez

















cały

















proces

















przejść

















jak

















najłagodniej, 
pozwolić, by ciało się wyzwoliło spod władzy rozumu. Dla kogoś takiego jak Alex – przyzwyczajonego do panowania nad sobą i otoczeniem  –  to  wyjątkowo  traumatyczna  sytuacja.  Pełen  sukces trzeba
okupić odrzuceniem wszelkich barier i hamulców – całkowitym przeobrażeniem.
Lacy pomogła Alex podnieść się z łóżka i zaprowadziła ją do
jacuzzi. Przyciemniła światło, włączyła łagodną muzykę, po czym rozpięła kobiecie szlafrok. Na tym etapie wstyd stał się już dla Alex pojęciem wyłącznie abstrakcyjnym – teraz byłaby gotowa się rozebrać przed  całą  populacją  męskiego  więzienia  stanowego,  jeżeli  tylko dzięki
temu ustąpiłyby skurcze.
– Wskakuj – zarządziła Lacy.   


Alex oparła się na niej całym ciężarem, po czym powoli usiadła w jacuzzi. Ciepła woda potrafiła zdziałać cuda – niekiedy już samo zanurzenie w niej stóp znacznie obniżało galopujące tętno rodzącej.
– Lacy – wysapała Alex – musisz mi coś obiecać…
– Co takiego?
– Że jej nie powiesz. Mojej córce.
Lacy chwyciła Alex za rękę.
– Czego mam jej nie mówić?
Alex zamknęła oczy i przycisnęła policzek do brzegu wanny.
– Nigdy nie powiesz mojej córce, że z początku jej nie chciałam.
Zanim Lacy zdążyła cokolwiek odrzec, nadszedł kolejny skurcz.
– Oddychaj głęboko – poleciła.
Wyrzuć   ból   wraz   z   powietrzem   wypychanym   z   płuc, wdmuchnij go
w dłonie, wyobraź go sobie jako smugę czerwonego dymu. Unieś się na
czworaki. Zatop w sobie. A potem powtarzaj w duchu, że jesteś na
plaży. Kładziesz się na piasku i rozkoszujesz ciepłem słońca. Oszukuj zmysły, aż uwierzysz w ułudę.
Kiedy człowiek cierpi, ucieka w głąb siebie. Lacy widziała to tysiące   


razy. Układ nerwowy zalewają endorfiny – substancje naturalnie wytwarzane przez organizm, działające podobnie do opiatów – i przenoszą człowieka w inne rejony, gdzie nie może go już dopaść ból.
Pewnego   razu   jedna   z   pacjentek,   maltretowana   przez   męża, odpłynęła
tak daleko, że Lacy się bała, czy zdoła do niej dotrzeć i nakłonić ją do parcia. Skończyło się na tym, że śpiewała kobiecie kołysanki po hiszpańsku.
Przez minione trzy godziny Alex znowu w pełni nad sobą panowała dzięki     anestezjologowi,     który     podał     jej     znieczulenie zewnątrzoponowe.
Najpierw  trochę  pospała,  potem  grała  w  kierki  z  Lacy.  Ale  teraz dziecko
przesuwało się coraz niżej i akcja porodowa weszła w kolejną fazę.
– Czemu znowu zaczyna mnie boleć? – W głosie Alex pobrzmiewała panika.
– Tak właśnie działa ten rodzaj znieczulenia. Gdybyśmy całkowicie wyłączyli układ nerwowy, nie byłabyś w stanie przeć.
– Nie mogę urodzić tego dziecka! – wykrzyknęła Alex. – Nie jestem
na to gotowa.
– Rozumiem. To dobry moment, żeby o tym podyskutować.   


– Co mi w ogóle strzeliło do głowy?! Logan miał rację; zupełnie postradałam zmysły. Ja nie jestem stworzona do roli matki, ale do roli prawnika. Nie mam faceta, nie mam psa… do diabła, nawet każdą roślinę doniczkową udało mi się uśmiercić. I na dodatek wciąż nie wiem, jak prawidłowo założyć pieluchę.
– Postaci z kreskówek zawsze z przodu – odparła spokojnie Lacy, a potem chwyciła rękę Alex i wsunęła między jej własne nogi, gdzie się pojawił czubek główki dziecka.
Alex szybko cofnęła dłoń.
– Czy to…?
– Owszem.
– Już wychodzi?
– Nie ma odwrotu.
Nadszedł kolejny skurcz.
– Och, Alex, widzę jej brewki… – Lacy pomagała dziecku przejść
przez kanał rodny. – Wiem, że bardzo cię piecze… a oto i jej bródka… jakie śliczne maleństwo… – Otarła twarz dziecka, odessała śluz z jego ust. Przerzuciła pępowinę na drugą stronę, a potem spojrzała na przyjaciółkę. – Alex, zróbmy to razem.
Poprowadziła rękę Alex, tak by jej dłoń objęła główkę maleństwa.   



– Zostań w tej pozycji, ja jej pomogę wypchnąć ramionka…
Kiedy dziecko się wysunęło wprost w ręce matki, Lacy odstąpiła pół kroku w tył. Szlochając ze szczęścia, Alex położyła maleńkie ciałko na swojej  piersi.  Lacy,  jak  zwykle,  przyglądała  się  z  uwagą  temu nowemu
życiu, a potem pomasowała delikatnie plecy noworodka. Wówczas maleństwo otworzyło swoje niebieskie, zamglone oczy i po raz pierwszy spojrzało na matkę.
– Jest cała twoja – rzekła cicho Lacy.
Nikt nie chce powiedzieć tego wprost, ale zło zawsze będzie powracać.   Może   to   kwestia   niekończącej   się   reakcji łańcuchowej: w
zamierzchłej przeszłości ktoś dopuścił się strasznego czynu, zmuszając
tym innego człowieka do postępku jeszcze okropniejszego, i tak to się
już potoczyło – jak w tej zabawie, gdy się szepcze komuś zdanie do
ucha,  ten  ktoś  powtarza  je  następnej  osobie,  ta  jeszcze następnej, i w
rezultacie ostatnia osoba słyszy już coś zupełnie innego, niż zostało
powiedziane na samym początku.   



Ale niewykluczone też, że zło powraca, ponieważ tylko dzięki temu
jesteśmy w stanie pamiętać, czym jest dobro.
Kilka godzin później
Pewnego razu, gdy siedzieli w barze, przyjaciółka Patricka, Nina, zapytała, co uważa za najokropniejszą rzecz, jaką widział w życiu. Odpowiedział szczerze, że skutki wydarzenia, które miało miejsce, kiedy jeszcze pracował w Maine: pewien facet postanowił popełnić samobójstwo i w tym celu przymocował się drutem do torów. W rezultacie koła rozpędzonego pociągu dosłownie przecięły go na pół. Wszędzie było mnóstwo krwi oraz porozrywanych na strzępy części ciała, i nawet najbardziej zahartowani policjanci, którzy przybyli na miejsce zdarzenia, nie mogli się powstrzymać od torsji. Kiedy Patrick odszedł na bok, żeby odzyskać równowagę, natknął się na oderwaną głowę tego człowieka, z ustami wciąż rozwartymi w niemym krzyku. Teraz te zmasakrowane zwłoki nie były już najgorszą rzeczą, jaką widział w życiu. Uczniowie jeszcze się wylewali z budynku szkoły, gdy do środka wkroczyli ratownicy medyczni, żeby się zająć rannymi. Podczas masowego exodusu mnóstwo dzieciaków odniosło drobne obrażenia – głównie zadrapania i stłuczenia. Wiele z nich było w stanie   


histerii, niemal wszyscy – w szoku. Ale Patrick zarządził, żeby przede wszystkim skoncentrować się na pomocy rannym w strzelaninie, których ciała, leżące na drodze od kafeterii do sali gimnastycznej, wyznaczały krwawy szlak, jakim się przemieszczał napastnik.
Alarmy przeciwpożarowe nadal wyły, a woda lecąca ze
spryskiwaczy zamieniła główny hol w niewielką rzekę. Nie zważając
na
strumienie tryskające spod sufitu, dwóch ratowników przyklękło nad dziewczyną postrzeloną w prawy bark.
– Połóżmy ją na nosze.
Patricka przeszedł lodowaty dreszcz, gdy sobie uprzytomnił, że zna
tę ranną. Pracowała w wypożyczalni filmów w centrum miasta. W ubiegły weekend, kiedy brał „Brudnego Harry’ego”, przypomniała mu, że ma zaległość na kwotę trzy dolary czterdzieści centów. Widywał tę dziewczynę w każdy piątkowy wieczór, a jednak nigdy nie zapytał, jak jej na imię. Dlaczego, u diabła, tego nie zrobił?
Dziewczyna pojękiwała cicho, a tymczasem sanitariusz wyjął wodoodporny flamaster i wypisał na jej czole cyfrę 9.
– Nie jesteśmy w stanie oficjalnie zweryfikować tożsamości
wszystkich rannych – wyjaśnił Patrickowi. – Dlatego ich numerujemy.   



Podczas gdy uczennicę przenoszono na sztywne nosze, Patrick
sięgnął ponad nią po jarzeniowożółty, plastikowy koc termalny, jaki każdy policjant ma w swoim radiowozie. Porwał go na niewielkie kwadraty, raz jeszcze zerknął na czoło dziewczyny i oznaczył jeden z kawałków cyfrą 9.
– Zostawcie to w miejscu, w którym ją znaleźliście – polecił ratownikom.  –  W  ten  sposób,  gdy  już  zidentyfikujemy  ofiary, będziemy
znali pozycję każdej z nich podczas strzelaniny.
Zza rogu wychylił głowę kolejny sanitariusz.
– W Hitchcock twierdzą, że nie mają już więcej wolnych łóżek.
Przed szkołą leżą dzieciaki przygotowane do transportu, ale karetki nie
mają ich dokąd wieźć.
– A co ze szpitalem Alice Peck?
– Tam też już komplet.
– W takim razie dzwońcie do Concord i poinformujcie, żeby się szykowali na przyjęcie kilku autobusów rannych – zarządził Patrick. Kątem oka dostrzegł, jak ratownik, którego dobrze znał – stary wyga,
za
trzy miesiące przechodzący na emeryturę – przykuca i zaczyna   



szlochać. Patrick złapał za rękaw przechodzącego obok policjanta.
– Jarvis, mam dla ciebie zadanie specjalne…
– Przed chwilą już mnie pan przydzielił do pracy w sali
gimnastycznej, kapitanie.
Ze wszystkich funkcjonariuszy – zarówno miejscowych, jak i przysłanych  do  pomocy  z  oddziałów  policji  stanowej  –  Patrick utworzył
grupy, z których każda była odpowiedzialna za opanowanie sytuacji w określonym sektorze budynku.
– Zapomnij o sali gimnastycznej. – Podał Jarvisowi pozostałe
kawałki koca oraz czarny flamaster. – Skontaktuj się ze wszystkimi ratownikami na całym terenie szkoły. W miejscu, z którego zabierają oznakowanego numerem rannego, połóż jeden z tych kawałków i wypisz na nim taki sam numer.
Nagle ktoś krzyknął głośno:
– Jakaś dziewczyna się wykrwawia w damskiej toalecie!
– Biorę to na siebie – oznajmił jeden z ratowników. Porwał z podłogi torbę medyczną i pobiegł we wskazanym kierunku. Upewnij się, że o niczym ważnym nie zapomniałeś, napominał się Patrick w duchu. Musisz wszystko ogarnąć za jednym zamachem – drugiej szansy już nie   



dostaniesz. Wydawało mu się, że zamiast głowy ma szklaną kulę: zbyt
ciężką i zbyt kruchą zarazem, żeby unieść bezmiar docierających do niego bodźców. Nie mógł być we wszystkich miejscach naraz; nie był
w
stanie mówić i myśleć dostatecznie szybko, żeby wysyłać ludzi tam, gdzie ich najbardziej potrzebowano. Nie miał pieprzonego pojęcia, jak się zabrać do kryminologicznej analizy zdarzenia tak monstrualnych rozmiarów, mimo to musiał udawać, że doskonale wie, co robi, ponieważ wszyscy oczekiwali od niego sprawnego dowodzenia. Podwójne drzwi kafeterii zamknęły się za jego plecami. Ranni z tego pomieszczenia zostali już wstępnie zdiagnozowani i zabrani do ambulansów; teraz leżały tu jedynie zwłoki śmiertelnych ofiar. W miejscach,   gdzie   pociski   trafiły   w   ściany,   ziały   wyrwy.   Z potrzaskanego
automatu z napojami wypływały strumyki sprite’a, coli oraz wody mineralnej i łączyły się w szeroką strugę na linoleum podłogi. Jeden z techników fotografował dowody: porzucone plecaki, portmonetki, podręczniki. Kadrował każdy przedmiot w zbliżeniu, a potem oznaczał go żółtym, policyjnym markerem i zdejmował z dalszej odległości, dokumentując jego położenie w relacji do reszty pomieszczenia. Inny   


śledczy analizował układ rozprysków krwi. Dwóch następnych wbijało wzrok w róg sufitu.
– Kapitanie – odezwał się jeden z nich – zdaje się, że mamy zapis wideo.
– Gdzie nagrywarka?
Policjant wzruszył ramionami.
– W biurze dyrektora? – zasugerował.
– Znajdźcie ją – rozkazał Patrick.
Ruszył głównym przejściem między stolikami. Sceneria jak z filmu science fiction: dzieciaki coś jadły, żartowały w najlepsze lub wymieniały plotki z przyjaciółmi, gdy nagle się zjawili kosmici i w mgnieniu oka porwali wszystkie ludzkie istoty, nie tykając jednak artefaktów. Ciekawe, jak antropolog scharakteryzowałby uczniów Sterling High na podstawie tego, co po nich pozostało: nadgryzione kanapki  z  białego,  intensywnie  wzbogacanego  mikroelementami chleba;
tubka wiśniowego błyszczyku do ust, na której wciąż widniał wyraźny odcisk palca; skoroszyty wypełnione opisami cywilizacji Azteków, z komentarzami  na  marginesach,  odnoszącymi  się  do  cywilizacji własnej:
„Kocham Zacha S.!!!”, „Pan Keifer to nazista!!!”.   



Patrick zawadził kolanem o jeden ze stolików, po którym się
potoczyły oderwane z kiści winogrona. Jedno z nich się odbiło od ręki chłopaka leżącego na zeszycie o liniowanych kartkach, powoli nasiąkających  krwią.  Palce  chłopca  kurczowo  się  zaciskały  na okularach.
Czy je czyścił, gdy Peter Houghton wpadł tu w ataku morderczego szału? Czy może je zdjął, bo nie chciał oglądać tego, co się rozgrywa
na
sali?
Patrick dał duży krok ponad ciałami dwóch dziewcząt, które leżały rozciągnięte na podłodze niczym swoje lustrzane odbicia. Miały wciąż szeroko rozwarte oczy, a skąpe minispódniczki podjechały im wysoko nad   uda.   Wszedł   za   kontuar,   po   czym   przesunął   uważnym spojrzeniem
po  pojemnikach  pełnych  siniejącej  marchewki  z  groszkiem,  po garnku, z
którego wyciekał gulasz z kurczaka, po saszetkach z solą i pieprzem, zaściełających posadzkę niczym konfetti. Spojrzał na błyszczące, metaliczne hełmy jogurtów – o smaku truskawkowym, owoców leśnych, limety i brzoskwini – które jakimś cudem pozostały nietknięte
i

wciąż stały dumnie przy kasie w czterech równiutkich szeregach, na   



podobieństwo miniaturowej, niezwyciężonej armii. Obok – jedna taca, zdradzająca lata intensywnego użycia, a na niej talerzyk z galaretką i papierowa serwetka, czekające w osamotnieniu na resztę posiłku. Nagle dobiegł Patricka odgłos bezsprzecznie świadczący o czyjejś obecności. Czy mógł się aż tak pomylić? Czy to możliwe, że jednak było
dwóch napastników? Że ten drugi zdołał się ukryć przed wzrokiem tak wielu funkcjonariuszy? Czyżby jego ludzie szukali ocalałych… a jednocześnie sami byli wystawieni na śmiertelne niebezpieczeństwo? Wyciągnął broń i ruszył ku trzewiom kuchni: minął regał z gargantuicznymi puszkami sosu pomidorowego, zielonej fasolki i taniego sera; przeszedł obok olbrzymich rolek z folią plastikową i aluminiową, aż dotarł do niewielkiej chłodni, gdzie przechowywano mięso oraz inne nietrwałe produkty. Kopniakiem otworzył drzwi i
zimne powietrze owiało mu nogi.
– Ani drgnij! – wrzasnął i niewiele brakowało, a wybuchnąłby śmiechem.
Obsługująca kafeterię Latynoska w średnim wieku, z włosami wciśniętymi pod siatkę przywodzącą na myśl pajęczynę, wysunęła się nieznacznie zza regału, na którym leżały torby z przygotowaną   


mieszanką zielonych sałat. Trzęsąc się jak osika, uniosła ręce do góry.
– No me tire – zaszlochała.
Patrick schował pistolet, zdjął marynarkę i otulił nią ramiona
kobiety.
– Już po wszystkim – uspokajał, chociaż doskonale wiedział, że to wierutne kłamstwo. Dla niego, dla Petera Houghtona, dla całego Sterling… to był dopiero początek.
– Czy ja dobrze zrozumiałam, pani Calloway? – odezwała się Alex. – Stworzyła pani śmiertelne zagrożenie na drodze oraz spowodowała poważne uszkodzenie ciała innego uczestnika ruchu, ponieważ ratowała pani akwariową rybkę?
Oskarżona, pięćdziesięcioletnia kobieta w tandetnym spodniumie i z równie tandetną trwałą na głowie, energicznie pokiwała głową.
– Tak właśnie było, wysoki sądzie.
Alex oparła się łokciami o stół.
– Tej historii muszę wysłuchać.
Kobieta spojrzała niepewnie na swojego adwokata.
– Pani Calloway wracała z małego zoo, gdzie zakupiła srebrną
arowanę – rozpoczął prawnik.
– To tropikalna ryba, kosztuje aż pięćdziesiąt pięć dolarów, pani   



sędzio – wtrąciła oskarżona.
– Plastikowa torebka, w której było transportowane zwierzę, spadła
z  siedzenia  i  pękła.  Pani  Calloway  rzuciła  się  rybie  na  ratunek  i właśnie
wówczas doszło do… do tego niefortunnego incydentu.
– Przez niefortunny incydent rozumie pan… – Alex zerknęła na
wniosek prokuratury – …potrącenie pieszego.
– Tak jest, wysoki sądzie.
Alex zwróciła się w stronę oskarżonej.
– A jak się miewa ryba?
Pani Calloway rozpromieniła się w uśmiechu.
– Doskonale – wyznała. – Dałam jej na imię Kraksa.
Kątem oka Alex dostrzegła funkcjonariusza sądowego wchodzącego
na salę i szepczącego coś do ucha sekretarzowi, który skinął głową, szybko coś zapisał na kawałku papieru i przez innego funkcjonariusza przekazał Alex.
„Strzelanina w Sterling High” – przeczytała i skamieniała.
Josie!
– Ogłaszam odroczenie rozprawy – szepnęła, po czym wybiegła z
sali.   



John Eberhard zacisnął zęby i całą uwagę skoncentrował na przemieszczeniu się o kilkanaście kolejnych centymetrów do przodu. Krew zalewała mu oczy, więc praktycznie nic nie widział, a do tego lewą stronę ciała miał całkiem bezwładną. Nic też nie słyszał – w uszach
nieustannie dudnił mu huk wystrzału. Mimo to zdołał się przeczołgać
z
górnego holu, gdzie został postrzelony przez Petera Houghtona, do składziku z materiałami na zajęcia ze sztuki.
Powróciło do niego wspomnienie treningów, podczas których trener kazał im wielokrotnie pokonywać całą długość lodowiska – od jednej linii bramkowej do drugiej – coraz szybciej i szybciej, aż wszyscy tracili
dech. Przypomniał sobie pewne szczególne uczucie: gdy już się człowiekowi zdawało, że nie wyciśnie z siebie absolutnie nic więcej, nagle odnajdował w sobie jeszcze jakieś rezerwy siły.
Pokrzepiony tym wspomnieniem, John zaparł się łokciami o
podłogę i pokonał następne pół metra.
W końcu dotarł do metalowego regału, gdzie składowano glinę i
farby, koraliki rozmaitych kształtów oraz zwoje drutu. Spróbował się podciągnąć do pozycji stojącej, ale wówczas przeszył mu głowę   


straszliwy ból i… John zapadł w ciemność. Kilka minut – godzin? – później odzyskał świadomość. Nie wiedział, czy może już bezpiecznie wyjrzeć ze swojej kryjówki. Leżał na plecach, a twarz mu owiewały zimne podmuchy. Wiatr! Wiatr, który się wdzierał przez nieszczelną framugę okna.
Okno!
Niespodziewanie stanęła Johnowi przed oczami Courtney Ignatio. Siedziała naprzeciwko niego w kafeterii, gdy nagle szklana ściana za
jej
plecami eksplodowała milionem odłamków, a na środku piersi
Courtney wykwitł dziwny kwiat – jaskrawoczerwony jak maki. W tej samej chwili setki rozproszonych krzyków ułożyło się w jedną, ogłuszającą nutę. Niczym susły z nor nauczyciele zaczęli wysuwać głowy zza drzwi klas. Rany, ale mieli miny, kiedy usłyszeli kolejne strzały.
John zaczął się podciągać na półkach, powoli, jedną ręką, walcząc z mrocznym demonem, ściągającym go w omdlenie. Kiedy wreszcie się znalazł w pozycji pionowej, drżał na całym ciele. Obraz tak bardzo rozmywał mu się przed oczami, że gdy chwycił puszkę z farbą, by cisnąć nią w szybę, musiał się długo zastanawiać, które z okien w jego   



polu widzenia jest tym prawdziwym.
Szyba trzasnęła i kawałki szkła poleciały na podłogę. John oparł się
o parapet i wyjrzał na zewnątrz. Karetki i wozy strażackie. Reporterzy
i

rodzice,   napierający   na   policyjną   taśmę.   Zapłakani   uczniowie, pozbijani
w małe grupki. Okaleczone ciała rozłożone równo na śniegu na podobieństwo podkładów kolejowych. Ratownicy wynoszący z
budynku kolejnych rannych.
John Eberhard chciał wykrzyknąć: „Pomocy!” – ale nie był w stanie wydać z siebie głosu. Nie był w stanie wyartykułować żadnego słowa, nawet własnego imienia.
Nagle ktoś wykrzyknął:
– Tam na piętrze jest jakiś chłopak!
Szlochając bezgłośnie, John zamierzał pomachać, ale ręka odmówiła mu posłuszeństwa.
Ludzie zaczęli wskazywać na niego palcami.
– Nie ruszaj się z miejsca! – polecił jeden ze strażaków i John chciał mu odpowiedzieć skinieniem głowy. Ale jego ciało już do niego nie należało,  i  zanim  zdał  sobie  sprawę  z  tego,  co  się  dzieje,  ten nieznaczny   



ruch głową spowodował przesunięcie środka ciężkości i chłopak runął
z
piętra na goły beton.
Diana Leven odeszła z biura prokuratora okręgowego w Bostonie, ponieważ chciała podjąć pracę w bardziej przyjaznym i spokojnym 

środowisku,
krokiem



za



jakie



uznała



Sterling.



Teraz



weszła



stanowczym 

do   sali   gimnastycznej postrzelonego



i



zatrzymała



się



przy



ciele



chłopca 
w szyję, leżącym dokładnie na linii rzutów osobistych. Kryminolodzy fotografowali miejsce przestępstwa, a podeszwy ich butów wydawały charakterystyczny wizg, gdy się przemieszczali po lakierowanym parkiecie i zbierali łuski po pociskach do plastikowych torebek.
Grupą dochodzeniową dowodził Patrick Ducharme.
Diana powiodła wzrokiem po sali pełnej nieprawdopodobnej ilości materiału dowodowego: ubrań, krwi, łusek, porzuconych plecaków, pogubionych trampek – i pomyślała, że nie tylko ona staje przed monstrualnym wyzwaniem.
– Co zdołaliście do tej pory ustalić?
– Praktycznie mamy pewność, że był tylko jeden sprawca. Już został zatrzymany – odparł Patrick. – Nie wiemy jednak, czy ktoś mu nie   


pomagał w zorganizowaniu tej masakry. Tak czy owak, budynek jest pod naszą pełną kontrolą.
– Ile ofiar śmiertelnych?
– Potwierdzonych dziesięć.
Diana skinęła głową.
– Liczba rannych?
– Jeszcze nie wiemy. Musieliśmy ściągnąć karetki ze wszystkich północnych okręgów New Hampshire.
– W czym mogę pomóc?
Patrick zwrócił się w jej stronę.
– Daj przedstawienie dla prasy, a potem pozbądź się jakoś tych kamer.
Diana już ruszyła w stronę drzwi, gdy Patrick chwycił ją za ramię.
– Chcesz, żebym z nim porozmawiał?
– Ze sprawcą?
Patrick przytaknął.
– To może być jedyna szansa na przesłuchanie, zanim zażąda adwokata, więc jeżeli tylko możesz się stąd urwać, jedź do aresztu. Diana opuściła salę i szybko zeszła po schodach, uważając jednak,
by nie przeszkadzać w pracy policjantom i ratownikom. Ledwo wyszła   


na zewnątrz, opadła ją chmara dziennikarzy i zarzuciła pytaniami bolesnymi jak ukłucia os. „Ilu zabitych?” „Nazwiska śmiertelnych ofiar?” „Kim jest sprawca?”
„Dlaczego?”
Diana wzięła głęboki oddech i odgarnęła ciemne włosy z twarzy.
Tego aspektu swojej pracy nie znosiła najbardziej – konieczności przemawiania do kamer. W ciągu dnia zacznie się tu zjeżdżać coraz więcej ekip telewizyjnych, ale teraz na miejscu byli jedynie reporterzy lokalnych stacji, zafiliowanych z CBS, ABC i FOX. To dawało Dianie przewagę władzy na własnym terytorium, którą powinna wykorzystać do maksimum.
– Dzień dobry, nazywam się Diana Leven i pracuję w biurze
stanowego prokuratora generalnego. W obecnej chwili nie możemy ujawnić wszystkich informacji ze względu na dobro toczącego się śledztwa, obiecuję jednak, że podamy szczegóły w możliwie najszybszym terminie. Mogę natomiast potwierdzić, że na terenie Sterling High doszło do strzelaniny. Do tej pory nie ustaliliśmy jednoznacznie tożsamości sprawcy bądź sprawców. Policja zatrzymała jedną  osobę,  ale  na  razie  nikomu  nie  postawiono  formalnych zarzutów.   



Jedna z reporterek przepchnęła się na czoło dziennikarskiej watahy.
– Ilu uczniów straciło życie?
– Jeszcze nie dysponujemy takimi danymi.
– Ile osób zostało rannych?
– Jeszcze nie dysponujemy takimi danymi – powtórzyła Diana. –
Gdy tylko nadejdą, media zostaną poinformowane.
– Kiedy zatrzymana osoba usłyszy zarzuty? – wykrzyknął kolejny z dziennikarzy.
– Co może pani powiedzieć tym rodzicom, którzy jeszcze nic nie
wiedzą o losie swoich dzieci?
Diana zacisnęła usta, wiedząc, że nie ominie jej publiczna chłosta.
– Dziękuję państwu, to wszystko – rzuciła stanowczo, chociaż doskonale  zdawała  sobie  sprawę,  że  dla  nikogo  nie  jest  to zadowalająca
odpowiedź.
W okolicach Sterling High kłębiły się takie tłumy, że Lacy musiała zaparkować sześć przecznic od szkoły. Ledwie wysiadła z samochodu, puściła się biegiem przed siebie, przyciskając do piersi koce, które zabrała w odpowiedzi na apel lokalnego radia: były potrzebne dla ofiar
znajdujących się w stanie szoku.   


W głowie huczała jej tylko jedna myśl: Już straciłam pierworodnego syna. Nie mogę stracić następnego.
Kiedy ostatni raz widziała Petera, doszło między nimi do sprzeczki.
To było zeszłego wieczoru, zanim została wezwana do porodu. „Przecież jeszcze wczoraj cię prosiłam, żebyś wyrzucił śmieci! – wykrzyknęła. – Czy ty mnie w ogóle nie słuchasz?”
Peter zerknął na nią znad monitora komputerowego. „Czego znowu ode mnie chcesz?!”
A jeżeli to była ich ostatnia rozmowa w życiu?
Ani studia na wydziale pielęgniarstwa, ani lata pracy w szpitalu nie przygotowały  jej  na  widok,  jaki  ujrzała,  gdy  wybiegła  zza  rogu. Dlatego
przyswajała sobie scenerię partiami, kawałek po kawałku. Masa potłuczonego szkła, wozy bojowe straży pożarnej, gęsty dym. Krew, płacz i jęki, ryk syren.
Lacy rzuciła koce obok karetki, po czym zanurzyła się w ocean
chaosu, by wraz z innymi rodzicami wyskakiwać od czasu do czasu nad
powierzchnię w nadziei, że ujrzy swoje zagubione dziecko, dryfujące bezpiecznie do brzegu, zanim nadejdzie złowieszcza fala pływu.
Na błotnistym placu przed szkołą miotało się wiele dzieciaków.   



Żadne  z  nich  nie  miało  na  sobie  wierzchniego  okrycia.  Jakaś szczęśliwa
matka odnalazła córkę i Lacy zaczęła się gorączkowo rozglądać za Peterem, uświadamiając sobie przy tym boleśnie, że nie ma pojęcia,
co
dzisiaj na siebie włożył.
Wokół niej wirowały strzępy rozmów.
– …nie widziałem go…
– …pan McCabe został zastrzelony…
– …jeszcze jej nie znalazłem…
– …myślałam, że już nigdy…
– …zgubiłam komórkę, kiedy…
– …Peter Houghton był…
Lacy odwróciła się gwałtownie i skupiła wzrok na dziewczynie wypowiadającej imię jej dziecka – tej samej, którą przed chwilą odnalazła matka.
– Przepraszam, chodzi o mojego syna… próbuję go odszukać. Słyszałam, jak przed chwilą o nim wspominałaś… Peter Houghton. Dziewczyna spojrzała na nią szeroko rozwartymi oczami i
instynktownie przywarła do matki.
– To właśnie on do nas strzelał.   



W tej samej chwili Lacy doświadczyła niezwykłego rozciągnięcia
czasu, w którym każdy ruch uległ groteskowemu zniekształceniu: zwolniło pulsowanie świateł ambulansu, chaotyczne rozbieganie uczniów, wibrowanie w powietrzu okrągłych zgłosek, które się wytoczyły z ust zagadniętej przez nią dziewczyny.
Może po prostu zawiódł ją słuch.
Raz jeszcze spojrzała na dziewczynę i natychmiast tego pożałowała. Nastolatka szlochała, a jej matka wpatrywała się w Lacy z przerażeniem, po czym gwałtownie się odwróciła i osłoniła córkę własnym   ciałem,   jakby   miała   przed   sobą   bazyliszka,   którego spojrzenie
może obrócić człowieka w kamień.
To musi być jakaś straszna pomyłka. Boże, spraw, żeby to była pomyłka,   modliła   się   w   duchu   Lacy,   wodząc   wzrokiem   po pobojowisku.
A jednocześnie czuła, jak w gardle wraz z ciężkim szlochem więźnie
jej
imię syna.
Sztywna, odrętwiała, podeszła do najbliższego policjanta.
– Szukam swojego dziecka – powiedziała.
– Nie pani jedna, niestety. Zapewniam, że robimy wszystko, co w   



naszej mocy…
Lacy zaczerpnęła głęboki oddech świadoma, że od tej chwili już nic
w jej życiu nie będzie takie jak przedtem.
– Mój syn się nazywa Peter Houghton.
Alex zahaczyła wysokim obcasem o pęknięcie w płycie chodnika i upadła na kolano. Zbierając się niezdarnie z ziemi, chwyciła za rękaw jakąś inną rozgorączkowaną matkę, biegnącą w stronę szkoły.
– Nazwiska ofiar… gdzie je znajdę?
– Wywiesili listę na lodowisku hokejowym.
Alex pędem minęła ulicę, zamkniętą teraz dla ruchu, służącą personelowi
medycznemu
za
centrum
przesiewowe,
gdzie
klasyfikowano obrażenia uczniów, których następnie ładowano do odpowiednich karetek.
Kiedy wysokie szpilki zaczęły ją spowalniać – ostatecznie były   



przeznaczone do poruszania się po gładkich posadzkach sądu, a nie
do
krosu po zabłoconych ulicach – Alex ściągnęła je z nóg i w samych pończochach pomknęła po mokrym trotuarze.
Lodowisko hokejowe, wspólne dla dwóch drużyn – licealnej oraz miejscowego college’u – było oddalone o pięć minut drogi od szkoły. Alex pokonała ten dystans w dwie minuty, po czym stanęła w tłumie rodziców kłębiących się przed dwiema odręcznie wypisanymi, przyklejonymi do drzwi listami z nazwiskami uczniów zabranych do szpitali. Nie zaznaczono przy tym, jak ciężkich doznali obrażeń…
Alex przeczytała pierwsze trzy nazwiska.
Whitaker Obermeyer, Kaitlyn Harvey, Matthew Royston.
Matt?!
– Nie… – jęknęła stojąca obok niej kobieta. Była niska, bardzo szczupła, o ciemnych, rozbieganych jak u ptaka oczach i cienkich rudych włosach. – Nie! – powtórzyła i tym razem zalała się łzami.
Alex wpatrywała się w tę kobietę, niezdolna zaofiarować słów
pociechy z zabobonnego lęku, że tragedia może być zaraźliwa jak dżuma. Niespodziewanie ktoś pchnął ją w lewą stronę i nagle Alex znalazła się przed drugą listą, gdzie umieszczono nazwiska dzieci   



zabranych do Centrum Medycznego Darthmouth-Hitchcock.
Emma Alexis, Min Horuka, Brady Pryce, Josephine Cormier…
Nogi odmówiły Alex posłuszeństwa i gdyby nie napór ciał z obu
stron, z pewnością by się osunęła na ziemię.
– Przepraszam – wymamrotała, ustępując miejsca kolejnej zdesperowanej  matce,  po  czym  zaczęła  się  z  trudem  przepychać przez
gęstniejący tłum. – Przepraszam – powtórzyła, ale jej słowa nie były już
teraz grzecznościową formułką, lecz błaganiem o rozgrzeszenie.
Ledwo Patrick wszedł na posterunek, zatrzymał go sierżant
dyżurny.
– Kapitanie… to ona – powiedział, strzelając oczami w stronę
kobiety, która w spiętej, zdeterminowanej pozie stała po przeciwnej stronie holu.
Patrick zwrócił się we wskazanym kierunku. Matka Petera
Houghtona była bardzo drobna, a w jej rysach próżno by się doszukiwać cech wspólnych z synem. Miała na sobie szpitalny, zabiegowy uniform i chodaki na grubych podeszwach. Ciemne włosy skręciła na czubku głowy ołówkiem. A więc prawdopodobnie jest lekarzem. Patrickowi nie umknęła ironia całej sytuacji – „Po pierwsze,   



nie szkodzić”.
Ta kobieta nie wyglądała na osobę, która wydała na świat potwora. Ledwo Patrick to pomyślał, uświadomił sobie, że poczynania syna zapewne zaszokowały ją tak samo jak resztę społeczności.
– Pani Houghton?
– Chcę się zobaczyć z synem.
– Przykro mi, ale to niemożliwe – odparł Patrick. – Został
zatrzymany w areszcie.
– Potrzebuje prawnika.
– Pani syn skończył siedemnaście lat, więc z punktu widzenia prawa odpowiada za swoje czyny jak dorosły. A to oznacza, że sam musi wyrazić wolę skorzystania z przysługującego mu prawa do adwokata.
– Ale on zapewne o tym nie wie… – powiedziała Lacy Houghton łamiącym się głosem. – Nie ma pojęcia, co powinien zrobić…
Patrick doskonale zdawał sobie sprawę, że na swój sposób ta kobieta również padła ofiarą własnego dziecka. W swoim życiu przesłuchiwał dostateczną liczbę rodziców młodocianych przestępców, by wiedzieć, że nie wolno zrywać z nimi komunikacji – nie wolno palić wszystkich mostów.
– Pani Houghton, usilnie próbujemy zrozumieć, co się właściwie   



dzisiaj wydarzyło. I, prawdę powiedziawszy, mam nadzieję, że zechce pani ze mną porozmawiać nieco później – że pomoże mi pojąć, jakie motywy mogły kierować Peterem. – Zawahał się, po czym dodał: – Jest
mi doprawdy bardzo przykro.
Wyjął z kieszeni klucze, wszedł do wewnętrznego sanktuarium komisariatu i pobiegł schodami na górę, do izby zatrzymań, za którą się
znajdowały cele aresztu.
Peter Houghton siedział na posadzce i zwrócony plecami do krat
kiwał się jak w chorobie sierocej.
– Peterze – odezwał się Patrick. – Wszystko w porządku?
Chłopak odwrócił się powoli i wbił niewidzący wzrok w Patricka.
– Poznajesz mnie?
Potakująco skinął głową.
– Miałbyś ochotę na kawę?
Chwila wahania, a po niej kolejne skinienie głową.
Patrick wezwał dyżurnego, kazał otworzyć celę, po czym
zaprowadził Petera do niewielkiej kuchenki. Wcześniej już zarządził, żeby ustawiono tam kamerę, na wypadek gdyby zatrzymany zgodził się   



zeznawać. Wskazał dzieciakowi krzesło przystawione do stołu o blacie poznaczonym  niezliczonymi  rysami,  po  czym  napełnił  dwa  kubki kawą.
Nie spytał Petera, jaką pija – z własnej inicjatywy dodał mleka i cukru,
po czym postawił kubek przed chłopakiem.
Sam usiadł naprzeciwko. Wcześniej nie przyjrzał się uważniej temu dzieciakowi – pomyśleć, co z człowiekiem robi adrenalina – za to teraz
pilnie skupił na nim wzrok. Peter Houghton był szczupły, miał bladą, piegowatą  twarz  i  okulary  w  drucianej  oprawie.  Jeden  z  jego przednich
zębów był lekko skrzywiony, a jabłko Adama zdawało się wielkie jak pięść. Zaciskał na kubku dłonie o gruzłowatych, pokrytych spierzchniętą skórą kłykciach. Płakał bezgłośnie i to samo by wystarczyło, żeby poczuć dla niego współczucie… gdyby nie miał na sobie T-shirta splamionego krwią innych uczniów.
– Czy nic ci nie dolega, Peterze? – spytał raz jeszcze Patrick. – Nie jesteś głodny?
Chłopak pokręcił przecząco głową.
– Mógłbym ci podać coś jeszcze?
Peter oparł głowę o stół.   



– Chcę do mamy – wyszeptał.
Patrick skierował wzrok na przedziałek w jego włosach. Gdy ten chłopak  czesał  się  tego  ranka  przed  lustrem,  czy  myślał  sobie: „Dzisiaj
właśnie nadszedł dzień, w którym zabiję dziesięcioro moich kolegów”?
– Ja natomiast chciałbym z tobą porozmawiać o porannych wydarzeniach. Co ty na to?
Peter nie odpowiedział.
– Jeżeli mi wyjaśnisz całą sytuację – rzekł z naciskiem Patrick – może uda mi się wytłumaczyć innym twój punkt widzenia.
Peter uniósł twarz teraz już na dobre zalaną łzami i Patrick
zrozumiał,  że  do  niczego  dzisiaj  nie  dojdą.  Westchnął  głęboko  i odsunął
się od stołu.
– No dobrze – zdecydował. – A więc chodźmy.
Poszli z powrotem do celi, gdzie chłopak położył się na podłodze i zwrócił twarzą w stronę betonowej ściany. Patrick przykucnął u jego boku i podjął jeszcze jedną próbę nawiązania rozmowy.
– Pozwól mi pomóc sobie – powiedział, ale Peter tylko potrząsnął głową; z oczu nieustannie płynęły mu łzy.
Dopiero kiedy Patrick wyszedł z celi i przekręcił klucz w zamku,   



Peter odezwał się po raz drugi:
– To oni wszystko rozpętali.
Doktor Guenther Frankenstein pracował na stanowisku stanowego lekarza sądowego od sześciu lat – dokładnie tak długo, jak dzierżył tytuł
Mistera Uniwersum w latach siedemdziesiątych, zanim zamienił hantle na  skalpel,  czy  też,  jak  sam  to  ujmował,  zanim  przeszedł  od rozbudowy
ciała do rozbierania ciał na czynniki pierwsze. Mięśnie miał nadal imponujące i tak wyraźnie się rysujące pod marynarką, że ich widok z mety
powstrzymywał
wszelkich
facecjonistów
od
produkcji
makabrycznych żartów, nawiązujących do jego nazwiska. Patrick lubił Guenthera – no bo jak tu nie podziwiać faceta, który jest w stanie podnieść ciężar trzykrotnie przekraczający wagę jego ciała, a jednocześnie potrafi bezbłędnie ocenić, ile gramów waży ludzka wątroba, którą ma przed oczami?   



Od czasu do czasu Patrick i Guenther wyskakiwali razem na piwo i
po określonej dawce alkoholu dawny kulturysta opowiadał dykteryjki
o
kobietach, które niemal się biły, żeby przed zawodami namaścić mu ciało oliwą, czy też bawił Patricka zabawnymi anegdotami o Arnoldzie
z czasów, zanim został politykiem. Teraz jednak ani Guenther, ani Patrick nie byli w nastroju do żartów czy jakichkolwiek wspomnień o przeszłości. Przytłoczyła ich teraźniejszość wymuszająca cichą wędrówkę po korytarzach Sterling High w celu formalnego potwierdzenia liczby śmiertelnych ofiar.
Patrick spotkał się z Guentherem już na miejscu zdarzeń, tuż po nieudanej próbie przesłuchania Petera Houghtona. Diana Leven tylko wzruszyła ramionami, kiedy usłyszała, że Peter nie wyraził ochoty na rozmowę.
– Mamy setki naocznych świadków, utrzymujących, że zabił
dziesięć osób – oznajmiła. – Postawcie mu zarzuty.
Tymczasem Guenther przykucnął przy zwłokach ofiary numer
sześć. Została zastrzelona w damskiej toalecie i leżała twarzą do podłogi
przy umywalkach. Patrick zerknął pytająco na dyrektora, Arthura McAllistera, który zgodził się im towarzyszyć w celu ustalenia   



tożsamości zabitych.
– Kaitlyn Harvey – oznajmił McAllister głuchym głosem. – Dziecko specjalnej troski… przemiła dziewczyna.
Guenther i Patrick wymienili znaczące spojrzenia. Dyrektor nie ograniczał się do identyfikacji ciał – wygłaszał również kilka ciepłych słów pod adresem każdej z ofiar. Patrick podejrzewał, że McAllister po prostu nie jest w stanie się powstrzymać – w odróżnieniu od niego i Guenthera nie miał na co dzień do czynienia z ludzkimi tragediami. Patrick pracowicie odtwarzał trasę wędrówki Petera. Z głównego
holu  wiodła  do  kafeterii  (ofiary  numer  1  i  2:  Courtney  Ignatio  i Maddie
Shaw), następnie do stolika obok wyjścia na schody główne (ofiara numer 3: Whit Obermeyer), do męskiej toalety (ofiara numer 4: Topher
McPhee), potem kolejnym korytarzem (ofiara numer 5: Grace Murtaugh)  do  damskiej  toalety  (ofiara  numer  6:  Kaitlyn  Harvey). Teraz
Patrick poprowadził wszystkich schodami w górę i skręcił w lewo, ku drzwiom  najbliższej  klasy,  skąd  smuga  krwi  ciągnęła  się  aż  pod tablicę,
gdzie leżał jedyny zabity w strzelaninie dorosły… przy którym klęczał młody chłopak, przyciskający dłoń do rany postrzałowej w brzuchu   



mężczyzny.
– Ben? – odezwał się McAllister. – Co tu jeszcze robisz?
Patrick odwrócił się gwałtownie w stronę chłopaka.
– To ty nie jesteś jednym z ratowników?!
– Ja… ja nie…
– Powiedziałeś, że przeszedłeś przeszkolenie medyczne!
– Ben należy do skautów – wyjaśnił dyrektor.
– Ja… ja nie mogłem zostawić pana McCabe’a. Zastosowałem… zastosowałem ucisk. I… i zadziałało, widzicie? Krwawienie ustało! Guenther delikatnie oderwał dłoń chłopaka od ciała nauczyciela.
– To dlatego, że nastąpił zgon, synu.
Twarz Bena wykrzywił grymas rozpaczy.
– Ale ja… ja…
– Zrobiłeś wszystko, co w ludzkiej mocy – zapewnił go Guenther. Patrick spojrzał znacząco na dyrektora.
– Może wyprowadzi pan Bena na zewnątrz… Chyba powinien z nim porozmawiać jeden z lekarzy…
Szok, powiedział bezgłośnie ponad ramieniem chłopaka.
Kiedy McAllister wyprowadzał ucznia z sali, Ben chwycił go za rękaw, pozostawiając na tkaninie krwawy odcisk dłoni.   



– Jezu – szepnął Patrick, przeciągając ręką po twarzy.
– Chodź, im szybciej to skończymy, tym lepiej – zdecydował
Guenther.
Przeszli do sali gimnastycznej. Tam lekarz formalnie stwierdził zgon dwóch kolejnych chłopców, białego i czarnoskórego, aż w końcu się znaleźli w szatni – tej samej, w której Patrick dopadł wreszcie Petera Houghtona. Podczas gdy Guenther badał ciało chłopaka ubranego w hokejową bluzę, Patrick wszedł do przyległego pomieszczenia z prysznicami i wyjrzał przez okno. Reporterzy wciąż tkwili na swoich miejscach, ale większość rannych została rozwieziona po szpitalach. Przed szkołą, zamiast siedmiu, stała już tylko jedna karetka.
Zaczęło natomiast padać – i to rzęsiście. A więc nazajutrz rano po
krwi na pobliskiej ulicy nie pozostanie ani śladu: jakby dzisiejszego dnia
nigdy nie było.
– To doprawdy intrygujące – odezwał się Guenther.
Patrick zamknął okno, odcinając się od ściany deszczu.
– Dlaczego? Czy ten dzieciak jest bardziej martwy od pozostałych?
– W pewnym sensie tak. Jest jedyną ofiarą, która oberwała dwa razy. W brzuch i w głowę. – Guenther spojrzał na Patricka. – Ile sztuk broni   



znaleźliście przy napastniku?
– Jedną trzymał w ręku, następna leżała obok na podłodze, dwie kolejne miał w plecaku.
– Nie ma to jak dobry plan awaryjny.
– Fakt – mruknął Patrick. – Czy jesteś w stanie stwierdzić, która kula została wystrzelona pierwsza?
– Nie. Ale logika wskazuje, że najpierw dostał w brzuch… ponieważ postrzał w głowę był śmiertelny. – Guenther przyklęknął obok ciała. – Może tego dzieciaka nienawidził w jakiś szczególny sposób. Niespodziewanie otworzyły się drzwi szatni i stanął w nich
patrolowy, przemoknięty do nitki przez niespodziewaną ulewę.
– Kapitanie? Właśnie znaleźliśmy kolejną bombę rurową w samochodzie Petera Houghtona.
Kiedy Josie była młodsza, Alex nieustannie prześladował pewien
senny koszmar: znajdowała się w samolocie gwałtownie pikującym w dół; wyraźnie czuła przeciążenie grawitacyjne, ostro wciskające ją w fotel; widziała torebki, marynarki i podręczne bagaże, wypadające z górnych schowków na podłogę. I w owej chwili ogarniała ją tylko jedna
myśl: Muszę natychmiast odnaleźć swoją komórkę. Chciała koniecznie   



zostawić dla Josie wiadomość w skrzynce głosowej – cyfrowy dowód
na
to, że matka ją kochała i była przy niej myślami do ostatniej sekundy życia. Dowód, który Josie mogłaby mieć nieustannie przy sobie i zachować po wsze czasy. W końcu Alex udawało się wyszarpnąć telefon z torebki i go aktywować – ale wówczas było już za późno. Kiedy samolot się roztrzaskiwał o ziemię, aparat wciąż jeszcze poszukiwał zasięgu.
Budziła się drżąca, zlana potem, i długo nie mogła dojść do siebie, nawet gdy rozsądek całkowicie odrzucał logikę snu: Alex przecież bardzo   rzadko   podróżowała   bez   Josie,   nie   miała   też   pracy wymagającej
latania  samolotami.  Żeby  ochłonąć,  szła  do  łazienki,  spryskiwała twarz
zimną wodą, ale i tak prześladowało ją natrętne przeświadczenie, że przegrała z czasem – że się spóźniła.
Teraz, kiedy siedziała w ciemnym, spowitym ciszą szpitalnym
pokoju, gdzie jej córka spała po środkach uspokajających, zaaplikowanych przez lekarza w izbie przyjęć, gnębiło ją to samo przekonanie.
Oto co Alex zdołała do tej pory ustalić: Josie zemdlała podczas   


strzelaniny; upadając, rozbiła sobie czoło, przystrojone obecnie gazą ułożoną w kształt motyla, i doznała lekkiego wstrząsu mózgu. Lekarze postanowili zostawić ją na noc w szpitalu, aby się upewnić, że jej zdrowiu i życiu nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
Alex nagle zdała sobie sprawę, że definicja bezpieczeństwa zyskała tego dnia zupełnie nowe znaczenie.
Natomiast za sprawą stacji telewizyjnych, wałkujących w kółko wydarzenia w Sterling, poznała także nazwiska zabitych. Jednym z nich
był Matthew Royston.
Matt.
A co, jeżeli Josie stała u jego boku, kiedy zginął?
Od chwili gdy Alex dotarła do szpitala, jej córka była nieprzytomna. Wydawała się niezwykle krucha i bezbronna pod spranym szpitalnym prześcieradłem. Leżała całkiem nieruchomo, tylko od czasu do czasu
jej
prawa ręka zaciskała się kurczowo i Alex machinalnie chwyciła za tę rękę. „Obudź się – błagała córkę w duchu. – Daj mi dowód na to, że nic
ci się nie stało”.
Alex opadły natrętne pytania. Jak potoczyłyby się wydarzenia,   


gdyby dzisiaj rano nie zaspała? Gdyby miała czas usiąść z Josie przy kuchennym stole i porozmawiać o tym, o czym – w jej wyobrażeniach

rozmawiają matki z córkami, a na co nigdy jakoś nie mogła znaleźć czasu? Co by było, gdyby, zbiegłszy rano ze schodów, uważniej się przyjrzała Josie i kazała jej iść do łóżka, wyspać się i wypocząć?
A gdyby pod wpływem impulsu zabrała ją na wycieczkę do Punta Cana, do San Diego, na Fidżi – w jedno z tych miejsc, po których z rozmarzeniem surfowała w Internecie, obiecując sobie w duchu, że uda
się  tam  w  rzeczywistym  świecie,  czego  jednak  nigdy  dotąd  nie zrobiła?
Gdyby matczyny szósty zmysł skłonił ją do zatrzymania córki w
domu pod byle pretekstem?
Naturalnie, setki innych rodziców z niewiedzy i w jak najlepiej
pojętym interesie dziecka popełniło dzisiaj te same błędy, które popełniła Alex. Ale nie było to dla niej żadną pociechą. Obce dzieci jej nie obchodziły. Liczyła się tylko Josie. I żadne z innych rodziców z pewnością nie miało tak wiele do stracenia jak ona.
Kiedy się to wszystko skończy, ruszymy na wyprawę do lasów deszczowych, przysięgała sobie w duchu Alex. Pojedziemy obejrzeć   


piramidy lub udamy się na plażę o piasku tak białym jak wypalone na słońcu kości. Będziemy jeść winogrona prosto z krzewów winorośli, pływać w oceanie z wielkimi żółwiami, wędrować bez końca wąskimi, brukowanymi uliczkami. Będziemy się śmiać, rozmawiać, wymieniać zwierzenia. Zrobimy to wszystko tylko we dwie.
Razem.
A jednocześnie cichy głos podpowiadał, że realizacja tych
wspaniałych planów będzie musiała ulec odroczeniu. Bo najpierw odbędzie się proces. A ta sprawa z pewnością trafi na wokandę Alex.
I znajdzie się tam już niedługo, ponieważ każdy będzie dążył do jak najszybszego osądzenia sprawcy. Przez najbliższe osiem miesięcy to Alex  sprawowała  władzę  sędziowską  nad  hrabstwem  Grafton.  Jej córka,
Josie, była, co prawda, na miejscu przestępstwa, ale nie padła ofiarą napastnika. Gdyby odniosła rany postrzałowe, Alex automatycznie zostałaby   wyłączona   z   postępowania   ze   względu   na   konflikt interesów.
Ale w zaistniałej sytuacji żadne aspekty prawne nie eliminowały jej z przewodniczenia sesji. Musiała jedynie zapanować nad emocjami – pamiętać, że nie znalazła się na sali rozpraw jako matka uczennicy szkoły średniej, ale jako przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości. To   


będzie pierwsza wielka rozprawa w sądzie wyższej instancji, która zapewne ustali jej pozycję i nada ton całej dalszej karierze jako sędzi. W tej chwili jednak nie to było dla niej priorytetem.
Nagle Josie się poruszyła i Alex z ulgą spostrzegła, że córka powoli
się wynurza z mroków nieświadomości.
– Gdzie ja jestem?
Alex powoli przeczesała parę razy włosy córki palcami.
– W szpitalu.
– Dlaczego?
Ręka Alex znieruchomiała.
– Czy pamiętasz coś z wydarzeń dzisiejszego dnia?
– Matt przyszedł po mnie przed szkołą – odparła Josie, po czym gwałtownie usiadła. – Czy mieliśmy wypadek samochodowy?
Alex nie wiedziała, co odpowiedzieć. Może Josie, dla własnego
dobra, nie powinna na razie poznać prawdy? Może jej umysł wyparł wspomnienia, by się bronić przed straszną traumą, wywołaną Bóg wie jak makabrycznymi scenami, których była świadkiem?
– Nic ci nie jest, kochanie – zapewniła Alex. – Nie doznałaś żadnych obrażeń.
Na twarzy Josie pojawił się wyraz ulgi.   



– A co z Mattem? – spytała po chwili, spoglądając na matkę.
Lewis miał załatwić adwokata. Lacy kurczowo uczepiła się tej myśli, gdy skulona siedziała na łóżku i kiwając się machinalnie w przód i w tył, czekała na powrót męża do domu.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił Lewis, natomiast Lacy nie mogła pojąć, jakim cudem przeszła mu przez gardło tak zwodnicza obietnica. – To bez wątpienia jedna wielka pomyłka – zawyrokował. Ale on nie był tego dnia pod szkołą. Nie widział twarzy tych wszystkich uczniów – dzieciaków, które już nigdy więcej nie będą beztroskimi nastolatkami.
Lacy bardzo chciała uwierzyć Lewisowi – nabrać przekonania, że to, 

co   dziś   zostało jednocześnie

z

zakamarków

jej

pamięci

wypełzało

pewne

wspomnienie:



zdruzgotane,



uda



się



jeszcze



odbudować.



A   



wspomnienie     Lewisa     budzącego     Petera     o     czwartej     rano, zabierającego
chłopca na wyprawę myśliwską. To Lewis nauczył ich syna obchodzić się z bronią, bo nie przyszło mu do głowy, że pewnego dnia Peter może
zapolować na bardzo nietypową zwierzynę. W oczach Lacy myślistwo było     sportem     i     jednocześnie     wymuszonym     przez     ewolucję atawizmem,
więc nauczyła się przyrządzać doskonałą potrawkę oraz teriyaki z dziczyzny i ze smakiem jadła wszelkie rodzaje mięs, jakie się zjawiały na stole za sprawą hobby Lewisa. Teraz jednak zaczęła za dzisiejsze wydarzenia obwiniać męża i jego pasję, ponieważ nie mogła znieść myśli, że to ona gdzieś po drodze popełniła straszliwy błąd.
Jak można co tydzień zmieniać dziecku pościel, codziennie
szykować mu śniadanie, regularnie wozić je do ortodonty, a jednocześnie nic o nim nie wiedzieć? Ilekroć Peter zbywał jej pytania monosylabami, uznawała, że to typowe zachowanie dla chłopców w jego wieku – doświadczenie, przez które przechodzą wszystkie matki nastolatków. Teraz przeczesywała pamięć w poszukiwaniu groźnych sygnałów: jakiejś rozmowy, której podtekst jej umknął, jakiegoś drobnego incydentu, który nieopatrznie zlekceważyła, ale wszystko,   



czego się doszukała, to codzienna, banalna rutyna.
Tysiące zwyczajnych epizodów, których część matek ze Sterling już nigdy nie przeżyje wraz ze swoimi dziećmi.
Do oczu Lacy napłynęły łzy, natychmiast jednak otarła je wierzchem dłoni. Nie zawracaj sobie głowy innymi, skarciła się w duchu. Teraz musisz się martwić tylko o siebie.
Czy Peter w tej chwili myślał podobnie?
Po raz kolejny tego dnia weszła do pogrążonego w mroku pokoju
syna. Zobaczyła starannie zasłane łóżko – dzieło jej własnych rąk – ale
tym razem dostrzegła także plakat zespołu muzycznego o nazwie Death
Wish i zaczęła się zastanawiać, jakim trzeba być chłopcem, żeby powiesić na ścianie coś podobnego. Otworzyła szafę i ujrzała rząd pustych butelek, zwoje taśmy izolacyjnej, podarte kawałki szmat oraz jeszcze kilka innych budzących grozę przedmiotów, na które nigdy wcześniej nie zwróciła uwagi.
Nagle się zatrzymała w pół gestu. Przecież sama może się uporać z tym problemem. Pobiegła na dół do kuchni i z dużej rolki oderwała trzy
czarne, studwudziestopięciolitrowe worki na śmieci. Pędem wróciła do   


pokoju syna i dopadła do szafy. Kłęby sznurowadeł, torebki z cukrem, opakowania azotanu potasowego sprzedawanego jako nawóz oraz – wielki Boże, czy to doprawdy rury?! – powędrowały do pierwszego worka. Nie miała pojęcia, co dokładnie z tym wszystkim zrobi, wiedziała jedynie, że jak najszybciej musi się pozbyć tych rzeczy z domu.
Kiedy w holu rozległ się dźwięk dzwonka, Lacy odetchnęła z ulgą, przekonana, że to Lewis wreszcie wraca do domu. Gdyby pomyślała logicznie, zapewne dotarłoby do niej, że Lewis po prostu otworzyłby sobie drzwi własnym kluczem. Ale była tak roztrzęsiona, że po prostu porzuciła worek na środku pokoju, zeszła na dół i… ujrzała w progu policjanta z cienką niebieską teczką na dokumenty w ręku.
– Pani Houghton? – zapytał.
Czego mogą jeszcze od niej chcieć? Przecież już mają jej syna.
– Oto nakaz przeszukania.
Wręczył jej stosowne papiery, po czym wepchnął się do środka, a za nim pięciu innych funkcjonariuszy.
– Jackson i Walhorne, idźcie do pokoju chłopca. Rodriguez – do piwnicy. Tewes i Gilchrist, zacznijcie od parteru. I żeby żaden z was nie   



zapomniał
o
automatycznych
sekretarkach
czy
sprzęcie
komputerowym… – Przeniósł wzrok na Lacy, która zastygła w miejscu jak skamieniała. – Pani Houghton, musi pani opuścić dom.
Odprowadził odrętwiałą kobietę do jej własnego holu wejściowego. Gdy maszerowała za nim posłusznie, myślała tylko o jednym: Jak zareagują  policjanci,  kiedy  w  pokoju  Petera  znajdą  zapakowany worek
na śmieci? Czy oskarżą Petera o próbę ukrycia dowodów? A może jej postawią zarzuty?
Poczuła na policzkach powiew zimnego powietrza, płynący od otwartych drzwi.
– Na jak długo?
Policjant wzruszył ramionami.
– Dopóki nie skończymy – odparł i pozostawił ją samotną na
chłodzie.   



Jordan McAfee był adwokatem od niemal dwudziestu lat i szczerze wierzył, że widział lub słyszał w życiu już wszystko – aż do tej chwili, gdy wraz z żoną, Seleną, stanął przed telewizorem i ujrzał relację CNN
ze strzelaniny w Sterling High.
– Zupełnie jak w Columbine – zauważyła Selena. – I to na naszym własnym podwórku.
– Tyle że w odróżnieniu od Columbine na naszym własnym
podwórku pozostał przy życiu ktoś, kogo można o to wszystko oskarżyć  –  mruknął  Jordan.  Zerknął  na  niemowlę,  które  żona trzymała
w ramionach – niebieskooką, jasnoczekoladową mieszankę jego patrycjuszowskich, anglosaskich genów oraz hebanowej skóry Seleny
i

jej  długich,  wysmukłych  kończyn  –  po  czym  chwycił  za  pilota  i wyłączył
dźwięk, jakby się bał, że synek podświadomie zarejestruje płynące z odbiornika opisy makabry.
Jordan znał miejscowe liceum. Znajdowało się przy tej samej ulicy
co zakład fryzjerski, w którym się strzygł, i zaledwie dwie przecznice
od
budynku   banku,   gdzie   wynajmował   pomieszczenia   na   swoją kancelarię.   


Zdarzyło mu się również reprezentować przed sądem kilku uczniów Sterling High, zgarniętych za marihuanę znalezioną w ich schowkach samochodowych lub za picie alkoholu w barach campusu uniwersyteckiego. Selena, która była nie tylko jego żoną, ale i prywatnym detektywem, wpadała niekiedy do liceum, żeby pogadać z dzieciakami na temat prowadzonych przez niego spraw.
Mieszkali tutaj od niedawna. Syn Jordana, Thomas – jedyna dobra rzecz, jaka wyniknęła z jego pierwszego, katastrofalnego małżeństwa

zdał maturę w Salem Falls i rozpoczął studia na Yale, co kosztowało Jordana czterdzieści tysięcy rocznie. Wszystko, co otrzymał w zamian
za
łożenie tej ciężkiej forsy, to oświadczenie Thomasa, że po dwóch latach
nauki właśnie zawęził wybór przyszłej kariery do trzech profesji: artysty performance, historyka sztuki lub zawodowego klauna.
Jeszcze przed maturą syna Jordan poprosił Selenę o rękę, a kiedy zaszła  w  ciążę,  przeprowadzili  się  do  Sterling,  ponieważ  tutejsze szkoły
szczyciły się bardzo dobrą renomą.
Cóż za ironia losu.
Ciszę, która nagle zapanowała w pokoju, przerwał dzwonek   



telefonu. Jordan – który nie miał ochoty oglądać relacji ze strzelaniny,
a
jednocześnie nie mógł oderwać od ekranu wzroku – nie zareagował w żaden sposób, więc Selena wcisnęła mu dziecko w ramiona i sama odebrała telefon.
– O, cześć – rzuciła po chwili. – Jak leci?
Jordan spojrzał na żonę pytającym wzrokiem.
Thomas, poruszyła bezgłośnie ustami, po czym powiedziała:
– Tak, czekaj, jest obok mnie.
Jordan przejął od żony słuchawkę.
– Co, do diabła, się u was dzieje? – zapytał na dzień dobry. – Na MSNBC.com nie pokazują nic poza Sterling High.
– Wiem tyle samo co ty – odparł Jordan. – Istne pandemonium.
– Znam kilkoro dzieciaków z tej szkoły. Przyjeżdżali do nas na
zawody lekkoatletyczne. To wszystko jest… to po prostu nierealne.
Z oddali wciąż dobiegało Jordana wycie karetek.
– Jak najbardziej realne, niestety. – W tej samej chwili w słuchawce rozległo się ciche piknięcie: znak, że na linii czeka inny rozmówca. – Poczekaj chwilę, muszę sprawdzić, kto to taki.
– Czy pan McAfee?   



– Tak…
– Ja… hm… o ile mi wiadomo, jest pan adwokatem. Otrzymałem numer pańskiego telefonu od Stuarta McBride’a ze Sterling College… Na ekranie telewizora pojawiła się lista zabitych, a obok ich zdjęcia z albumu szkolnego.
– Przepraszam – odezwał się Jordan – ale mam rozmowę na drugiej linii. Jeżeli zechciałby pan podać swoje nazwisko i numer telefonu, to wkrótce oddzwonię.
– Chciałem zapytać, czy nie zgodziłby się pan reprezentować
mojego syna – odparł na to mężczyzna. – Chodzi o chłopca, który… ucznia liceum, który… – Głos mu zadrżał, by po chwili całkiem się załamać. – Podobno to mój syn dopuścił się tych czynów.
Jordanowi stanął przed oczami proces, w którym kiedyś bronił nastolatka. Jak i w tym wypadku, Chris Harte został przyłapany z dymiącym pistoletem w dłoni.
– Czy pan… czy zechciałby pan się podjąć jego obrony?
Jordan natychmiast zapomniał o czekającym Thomasie. Zapomniał o sprawie Chrisa Harte’a i o tym, jak niewiele brakowało, by przez ową sprawę jego własne życie rozleciało się na kawałki. Zawiesił wzrok na Selenie i trzymanym przez nią w ramionach maleńkim Samie, który   



teraz  za  wszelką  cenę  usiłował  chwycić  w  rękę  kolczyk  matki. Chłopak,
który tego ranka wszedł do Sterling High i dokonał masakry, był również czyimś synem. I bez względu na odczucia społeczności, która jeszcze  długo  się  nie  pozbiera  po  tym  ciosie,  oraz  szaleństwo medialne,
które   już   przekroczyło   poziom   dopuszczalnego   wysycenia   – zasługiwał
na uczciwy proces.
– Owszem – odparł. – Zechciałbym.
Po tym, jak saperzy w końcu rozbroili bombę z samochodu Petera Houghtona, jak zebrano sto szesnaście łusek, rozrzuconych po całym terenie szkoły, a specjaliści od rekonstrukcji miejsc przestępstwa rozpoczęli pomiary potrzebne do sporządzenia wyskalowanych diagramów, ukazujących położenie dowodów rzeczowych oraz ciał ofiar; po tym, gdy technicy wykonali setki zdjęć, z których utworzą opatrzoną rozlicznymi indeksami dokumentację fotograficzną, Patrick zwołał  całą  ekipę  dochodzeniową  do  szkolnej  auli,  pogrążonej  w gęstym
mroku.
– W toku tego śledztwa będziemy musieli przeanalizować przytłaczającą masę danych – oznajmił zebranym pod mównicą   


współpracownikom. – Pojawią się również naciski ze wszystkich stron, żeby postępowanie zakończyć szybko, a jednocześnie przeprowadzić
je
jak najstaranniej, wedle wszelkich podręcznikowych reguł. W związku
z
tym spotkamy się tutaj za dwadzieścia cztery godziny, żebyśmy się mogli zorientować, z czym dokładnie mamy do czynienia.
Ludzie ruszyli w stronę wyjścia. Po następnym spotkaniu Patrick
będzie już dysponował fotoalbumami oraz listami zgromadzonych dowodów z zaznaczeniem, które z nich przekazano do analizy laboratoryjnej. Po upływie doby przysypie go lawina, spod której trudno się będzie wydostać.
Podczas gdy część ekipy rozeszła się po różnych zakątkach
budynku, by na nowo podjąć pracę, która zajmie im całą noc i cały następny  dzień,  Patrick  wyszedł  na  zewnątrz  i  ruszył  w  stronę swojego
samochodu. Szczęśliwie przestało już padać. Pierwotnie zamierzał wrócić   na   posterunek   i   obejrzeć   dowody   zabrane   z   domu Houghtonów.
Chętnie też porozmawiałby z rodzicami Petera, jeżeli tylko wyraziliby gotowość do rozmowy. Ale po chwili złapał się na tym, że jedzie ulicą prowadzącą do Centrum Medycznego. Zostawił wóz na parkingu, po   


czym wszedł na izbę przyjęć i błysnął odznaką przed oczami dyżurnej pielęgniarki.
– Zdaję sobie sprawę, że przywieźli wam dzisiaj masę dzieciaków.
Ale jedną z pierwszych była dziewczyna imieniem Josie. Chciałbym ją odnaleźć.
Palce pielęgniarki zatańczyły na klawiaturze komputera.
– Josie… a jak dalej?
– Rzecz w tym, że nie wiem – przyznał Patrick.
Na monitorze wyświetlił się gąszcz informacji, ale już po chwili
dyżurna triumfalnie postukała palcem w ekran.
– Cormier. Czwarte piętro. Pokój czterysta dwadzieścia dwa.
Patrick podziękował i wsiadł do windy. Cormier. Nazwisko
brzmiało znajomo, mimo to nie umiał go powiązać z żadną twarzą. Ale
ostatecznie było dość często spotykane: być może widział je w jakiejś gazecie lub usłyszał w telewizorze.
Kiedy się znalazł na czwartym piętrze, przemknął obok stanowiska pielęgniarek i ruszył wzdłuż korytarza. Drzwi pokoju Josie były lekko uchylone. Dziewczyna, spowita w cień, siedziała na łóżku i mówiła coś
do stojącej obok postaci.   


Patrick zapukał cicho i wszedł do środka. Josie zawiesiła na nim zdumione spojrzenie i wówczas czuwająca przy niej kobieta odwróciła twarz.
A! Cormier. Jak „sędzia Cormier”. Patrick zeznawał przed nią kilka
razy, zanim awansowała do sądu wyższej instancji; była też ostatnią osobą, do której w razie potrzeby zwracał się o nakaz aresztowania – ostatecznie rozpoczynała karierę w biurze obrońców z urzędu, więc jeżeli nawet teraz była najsprawiedliwszą wśród sprawiedliwych, to nie
należało zapominać, że swego czasu grała w przeciwnej drużynie.
– Pani sędzio – odezwał się na powitanie. – Nie wiedziałem, że Josie jest pani córką. – Podszedł bliżej do łóżka. – Jak się czujesz, skarbie? Josie wciąż patrzyła na niego ze zdumieniem.
– Czy my się znamy?
– To ja cię wyniosłem z… – zaczął, ale w tej samej chwili sędzia Cormier chwyciła go za ramię i szybko odciągnęła w kąt pokoju, poza zasięg słuchu Josie.
– Ona nic nie pamięta – wyszeptała. – Z jakiegoś bliżej
nieokreślonego powodu uważa, że chodzi o wypadek samochodowy…
a ja… ja nie mogłam się zdobyć na wyznanie jej prawdy.   


Patrick świetnie to rozumiał. Nikt nie chce być osobą, która obraca wniwecz świat kogoś, kogo bardzo kocha.
– Czy chce pani, żebym ja to zrobił?
Po chwili wahania sędzia kiwnęła głową i Patrick podszedł do Josie.
– No więc, jak się czujesz?
– Boli mnie głowa. Lekarze twierdzą, że mam lekkie wstrząśnienie mózgu, i chcą mnie tu zatrzymać na noc. – Podniosła na niego wzrok.

Chyba powinnam podziękować panu za uratowanie życia. – Przez jej twarz przebiegł cień. – A może pan wie, co się dzieje z Mattem? Tym chłopakiem, który jechał razem ze mną?
Patrick przysiadł na skraju łóżka.
– Josie – odezwał się miękkim głosem. – Nie uległaś wypadkowi samochodowemu. W twojej szkole doszło do pewnego incydentu – jeden z uczniów przyszedł z bronią i strzelał do kolegów.
Josie tylko potrząsała przecząco głową; nie przyjmowała
dochodzących do niej słów.
– Matt padł jego ofiarą.
W oczach dziewczyny pojawiły się łzy.
– Ale wyjdzie z tego?   



Patrick spuścił wzrok na miękkie fałdy kraciastego koca.
– Przykro mi.
– Nie – jęknęła Josie. – Nie! Pan kłamie! – Rzuciła się na Patricka z pięściami, bijąc go na oślep po piersi i twarzy.
Sędzia podbiegła do córki, próbowała ją powstrzymać, ale
dziewczyna nie dała się okiełznać: krzyczała, płakała, drapała, co w końcu zwróciło uwagę dyżurujących na oddziale pielęgniarek. Dwie z nich wpadły do pokoju, wyprosiły z niego Patricka i sędzię Cormier, po czym podały szalejącej dziewczynie środki uspokajające.
Na korytarzu Patrick oparł się o ścianę i zacisnął powieki. Jezu
Chryste! Czy przez coś podobnego będzie musiał przechodzić podczas rozmowy z każdym ze świadków? Już miał się zwrócić do sędzi i przeprosić za to, że zdenerwował jej córkę, ale w tej samej chwili ona napadła na niego niemal równie gwałtownie jak Josie.
– Co, u diabła, strzeliło panu do głowy?! Jak pan mógł jej powiedzieć
o Matcie?!
– Przecież sama mnie pani o to prosiła – zjeżył się Patrick.
– Prosiłam, żeby pan jej powiedział o wydarzeniach w szkole – sprecyzowała. – A nie, że jej chłopak stracił życie!
– Dobrze pani wie, że Josie musiałaby się o tym dowiedzieć   



wcześniej czy…
– …później – weszła mu w słowo. – Dużo, dużo później.
W drzwiach pokoju pojawiły się pielęgniarki.
– Już zasnęła – oznajmiła jedna z nich. – Będziemy do niej zaglądać. Patrick i Alex milczeli do czasu, aż siostry znalazły się poza
zasięgiem ich głosu.
– Proszę posłuchać – podjął Patrick sucho. – Dzisiaj widziałem
dzieciaki z ranami postrzałowymi głowy, dzieciaki, które już nigdy w życiu  nie  staną  na  własnych  nogach,  dzieciaki,  które  zginęły, ponieważ
się znalazły w nieodpowiednim czasie w niewłaściwym miejscu. Pani córka… jest w stanie szoku… należy jednak do grupy tych, którzy mieli
wielkie szczęście.
Jego słowa otrzeźwiły Alex jak siarczysty policzek. W jednej chwili opuściła   ją   furia.   Jej   szare   oczy   pociemniały   od   obrazów przerażających
scenariuszy, które szczęśliwie się nie rozegrały, i wywołane tą świadomością uczucie ulgi złagodziło linię jej ust. A potem nagle, zupełnie  nieoczekiwanie,  twarz  sędzi  przekształciła  się  w  gładką maskę
obojętności.   


– Przepraszam – powiedziała. – Zazwyczaj się tak nie zachowuję. To był po prostu… to był wyjątkowo wyczerpujący dzień.
Patrick pilnie się wpatrywał w tę kobietę, nie zdołał jednak dostrzec
w jej rysach ani śladu emocji, nad którymi jeszcze chwilę temu nie była
w stanie zapanować. Nieprzenikalna. Oto jaka się stała.
– Zdaję sobie sprawę, że pan próbował jedynie jak najlepiej
wywiązać się ze swoich obowiązków.
– Chciałbym, oczywiście, porozmawiać z Josie… ale nie dlatego się tutaj zjawiłem. Przyszedłem, ponieważ ona była pierwsza… cóż, po prostu musiałem się przekonać, że nic jej już nie grozi.
Obdarzył sędzię Cormier nieznacznym uśmiechem z rodzaju tych,
które potrafią złamać serce każdej kobiecie.
– Proszę na nią uważać – rzucił, po czym się odwrócił i ruszył przed siebie korytarzem, czując wzrok sędzi na plecach tak wyraźnie, jakby był dotykiem dłoni.
Dwanaście lat wcześniej
W dniu, w którym miał rozpocząć naukę w przedszkolu, Peter Houghton obudził się o 4:32 rano, po czym poczłapał do pokoju rodziców i zaczął się dopytywać, czy aby na pewno nie nadszedł już   



czas odjazdu szkolnego autobusu.
Odkąd Peter sięgał pamięcią, przyglądał się swojemu bratu,
Joeyemu, jak wsiada do tego autobusu, który miał w sobie coś z magicznego pojazdu: promienie słońca tańczyły na jego żółtym, tępo ściętym nosie; osadzone na długich zawiasach drzwi rozwierały się niczym paszcza smoka, a ilekroć autobus się zatrzymywał lub ruszał z miejsca,  wydawał  z  siebie  świszczące,  dramatyczne  westchnienie. Peter
miał samochodzik matchboksa, wyglądający zupełnie tak samo jak cudowny wehikuł, którym Joey jeździł dwa razy dziennie – i którym Peter teraz także zacznie podróżować.
Rodzice kazali mu wracać do łóżka i pospać spokojnie do rana, ale Peter nie był w stanie zmrużyć oka. Włożył więc na siebie odświętne ubranie, które mama mu kupiła specjalnie na pierwszy dzień w przedszkolu, po czym położył się na łóżku i niespokojnie odliczał upływające godziny. Pierwszy się zjawił w kuchni na śniadaniu, na które  mama  usmażyła  naleśniki  z  kawałkami  czekolady  –  jego ulubione.
Pocałowała go w policzek i zrobiła mu zdjęcie, gdy siedział przy kuchennym stole, a potem jeszcze jedno, jak już miał na sobie kurtkę
i   



całkiem pusty plecak, przypominający skorupę żółwia.
– Nie mogę uwierzyć, że moje maleństwo wyfruwa z domu – powiedziała.
Joey, który w tym roku rozpoczynał naukę w drugiej klasie,
powiedział Peterowi, żeby się przestał zachowywać jak głupek.
– Przecież to tylko przedszkole – prychnął. – Żadne wielkie halo.
Mama pomogła Peterowi zapiąć guziki kurtki.
– Dla ciebie to też było kiedyś wielkie halo – przypomniała.
A potem powiedziała Peterowi, że przygotowała dla niego niespodziankę.  Poszła  do  kuchni,  a  kiedy  wróciła,  miała  w  ręku pudełko
na lunch z Supermanem na wieczku. Superman wyciągał przed siebie ramię, jakby chciał się przebić przez metal pudełka, a cała jego postać
była trochę wypukła, niczym litery w książkach dla niewidomych. Peter
bardzo się ucieszył z prezentu – pomyślał, że nawet jeżeli z jakiegoś powodu nie będzie nic wokół widział, zdoła wyczuć swoje pudełko palcami. Wziął je z rąk mamy i mocno ją uściskał. Usłyszał, jak w środku głucho turla się owoc, jak szeleści woskowany papier śniadaniowy, i wyobraził sobie, że we wnętrzu jego pudełka tkwią   



jakieś tajemne organy.
Wreszcie wyszli z domu, stanęli na końcu ulicy i wówczas, tak jak w marzeniach Petera, na szczycie wzniesienia ukazał się żółty autobus.
– Jeszcze jedno! – wykrzyknęła mama i pstryknęła Peterowi kolejne zdjęcie na tle autobusu stającego z dychawicznym jękiem. – Joey, opiekuj się bratem – przykazała i ucałowała Petera w czoło. – Mój duży
chłopiec – westchnęła i zacisnęła usta tak samo mocno jak wtedy, gdy
chciało jej się płakać.
Tymczasem Peter poczuł, że nagle żołądek zamienia mu się w bryłę lodu. A co się stanie, jeżeli w przedszkolu nie będzie tak super, jak sobie
wyobrażał? Jeżeli pani będzie przypominała z wyglądu tę czarownicę
z
programu telewizyjnego, która czasami prześladowała go w snach?
Co
będzie, jak zapomni, w którą stronę są odwrócone kreseczki w literze
E i
wszyscy się zaczną z niego nabijać?
Pełen obaw i wahań wspiął się po schodach autobusu. Kierowca
miał na sobie wojskową kurtkę i brakowało mu dwóch przednich zębów.   


– Z tyłu są wolne miejsca – oznajmił, i Peter ruszył przed siebie, szukając wzrokiem Joeya.
Brat siedział obok jakiegoś chłopca, którego on nigdy przedtem nie widział. Chłopiec spojrzał spod oka na Petera, ale nie odezwał się ani słowem.
– Peter!
Odwrócił się i zobaczył Josie poklepującą sąsiednie siedzenie.
Ciemne włosy miała zebrane w kitki i była ubrana w spódniczkę, mimo
że nie cierpiała spódnic.
– Trzymałam to miejsce dla ciebie – oznajmiła.
Peter od razu poczuł się dużo lepiej. A więc wreszcie jechał
szkolnym autobusem! A na dodatek siedział u boku swojej najlepszej
na
całym świecie przyjaciółki.
– Masz superpudełko na lunch – pochwaliła Josie.
Podniósł je wyżej, żeby pokazać, jak Superman się porusza, gdy
lekko pokręcić pudełkiem, i wówczas, poprzez przejście, w stronę Petera wyciągnęła się jakaś ręka. Chłopak o ramionach długich jak u małpy, w baseballówce włożonej tyłem do przodu, wyszarpnął mu pudełko z dłoni.   



– Co, frajerze, chcesz zobaczyć, jak twój Superman fruwa?
Zanim Peter się zorientował w zamiarach starszego chłopaka, ten otworzył  okno  i  wyrzucił  pudełko  na  ulicę.  Peter  poderwał  się  z miejsca,
żeby poszukać tylnych, ewakuacyjnych drzwi, i wówczas ujrzał, jak pudełko uderza o asfalt. Wypadło z niego jabłko, przetoczyło się na drugą stronę żółtej przerywanej linii i zniknęło pod kołami nadjeżdżającego samochodu.
– Siadaj na tyłku! – wrzasnął kierowca.
Peter skulił się na swoim miejscu. Twarz miał lodowatą, za to uszy płonęły mu żywym ogniem. Słyszał tego starszego chłopaka i jego kolegów zarykujących się ze śmiechu – a ich śmiech był tak głośny,
że
aż dudnił mu w głowie. I wówczas poczuł, jak Josie bierze go za rękę.
– Mam kanapki z masłem orzechowym – szepnęła. – Podzielę się z tobą.
Alex siedziała w salce konferencyjnej więzienia naprzeciwko
swojego najnowszego klienta, Linusa Frooma. Tego samego ranka, o czwartej  rano,  Linus  ubrał  się  na  czarno,  naciągnął  na  twarz kominiarkę,
po czym – terroryzując bronią personel – okradł całodobową stację   


benzynową w Irwing. Policjanci wezwani na miejsce zdarzenia znaleźli na podłodze telefon komórkowy, który się rozdzwonił, zanim jeszcze detektyw sporządzający raport z przebiegu wypadków zdążył wstać
od
biurka.
– Hej, koleś – odezwał się dzwoniący – to moja komóra. Znalazłeś
ją?
Detektyw przytaknął, po czym zapytał, gdzie telefon został
zgubiony.
– Na stacji benzynowej w Irwing, chłopie. Byłem tam jakieś pół godziny temu.
Policjant zaproponował spotkanie u zbiegu dróg stanowych numer
10 i 25A.
Linus, naturalnie, stawił się w wyznaczonym miejscu i w rezultacie wylądował za kratkami.
Alex spojrzała na swojego klienta. Jej córka właśnie w tej chwili popijała  ciasteczka  sokiem  owocowym,  słuchała  bajki  albo  miała zajęcia
z zaawansowanego kolorowania obrazków bądź też innego równie frapującego przedszkolnego przedmiotu, a tymczasem ona tkwiła w ciasnej salce konferencyjnej więzienia stanowego, naprzeciwko   



kryminalisty,  który  był  tak  durny,  że  nawet  się  nie  nadawał  na bandytę.
– Tutaj napisano – zerknęła na policyjny raport – że doszło do
obrazy słownej funkcjonariusza, gdy detektyw Chisholm przedstawiał
ci twoje prawa.
Linus spojrzał Alex w oczy. Był tak naprawdę dzieciakiem –
skończył zaledwie dziewiętnaście lat, miał trądzik i brwi zrośnięte w grubą krechę.
– Bo mnie wziął za zasranego debila.
– A co, mianowicie, ci powiedział?
– Zapytał, czy umiem czytać.
Wszyscy policjanci zadawali to pytanie; takie były wymogi,
ponieważ podejrzany podpisywał formularz, na którym wydrukowano przysługujące mu prawa.
– A ty ponoć odpowiedziałeś: „Masz mnie za jakiegoś przygłupa, pojebie?”.
Linus wzruszył ramionami.
– A co niby miałem odpowiedzieć?
Alex mocno ścisnęła palcami nasadę nosa. Jej praca w biurze obrońców z urzędu układała się w jedno wyczerpujące pasmo   



podobnych  epizodów.  Traciła  mnóstwo  czasu  i  energii  na  obronę kogoś,
kto – za tydzień, za miesiąc czy najdalej za rok – ponownie wyląduje
na
tym  samym  miejscu,  za  tym  samym  stołem  o  pokiereszowanym blacie.
Cóż jednak innego mogłaby robić ze swoim wykształceniem? Ostatecznie sama się zdecydowała wejść do tego świata.
Zabrzęczał jej pager. Zerknęła na numer, który się ukazał na wyświetlaczu, po czym przeniosła wzrok na klienta.
– Linus, będziesz musiał pójść na ugodę z prokuratorem.
Zostawiła chłopaka w rękach strażnika, a sama wśliznęła się do
biura i poprosiła o możliwość skorzystania z telefonu.
– Dzięki Bogu – powiedziała, gdy jej rozmówca podniósł słuchawkę.
– Gdyby nie ty, wyskoczyłabym przez okno z pierwszego piętra więzienia.
– Najwyraźniej zapomniałaś, że mają tam kraty – odparł Whit
Hobart ze śmiechem. – Zresztą zawsze twierdziłem, że zainstalowano
je
nie po to, żeby zatrzymać w środku osadzonych, lecz nie dopuścić do ucieczki obrońców z urzędu, gdy uświadomią sobie, jak beznadziejnie się przedstawia czekająca ich sprawa.   


Whit przyjmował Alex do pracy, przez lata był jej przełożonym, ale dziewięć miesięcy temu przeszedł na emeryturę. Sam w sobie był chodzącą legendą, a dla Alex stał się takim ojcem, jakiego nigdy nie miała – w odróżnieniu od rodzonego, zawsze ją chwalił, nigdy nie krytykował. Wiele by dała, żeby w tej chwili Whit był w pobliżu, a nie
w
jakimś nadmorskim miasteczku, raju dla zapalonych golfistów. Wówczas zabrałby ją na lunch i uraczył rozlicznymi dykteryjkami, dobitnie dowodzącymi, że każdy obrońca z urzędu ma niekiedy do czynienia z klientami takimi jak Linus. Po czym pozostawiłby ją z rachunkiem do zapłacenia i bateriami doładowanymi na tyle, że z nową
energią ruszyłaby do boju.
– Co robisz o tej porze na nogach? – spytała. – Zachciało ci się porannej herbatki?
– Nie. Ten cholerny ogrodnik zrobił mi pobudkę dmuchawą do zeschłych liści. Jak wiele mnie omija?
– Nic. Tyle że biuro już nie jest takie samo bez ciebie. Brakuje w
nim… pozytywnych wibracji.
– Wibracji?! Mam nadzieję, Al, że się nie przyłączyłaś do któregoś z tych ruchów New Age i nie zaczęłaś wróżyć z kryształów?   



Alex uśmiechnęła się szeroko.
– W żadnym razie…
– To dobrze. Bo dzwonię w bardzo określonym celu. Znalazłem dla ciebie pracę.
– Ja już mam pracę, zapomniałeś? I tyle obowiązków, że starczyłoby na dwie posady.
– Słuchaj, trzy sądy dystryktowe w twojej okolicy poszukują
sędziów. Widziałem ogłoszenia w „Biuletynie Prawnym”. Uważam, że powinnaś zgłosić swoją kandydaturę, Alex.
– Na stanowisko sędziego? – Wybuchnęła śmiechem. – Whit, co ostatnio zacząłeś palić?
– Byłabyś dobra w tym fachu, Al. Potrafisz szybko podejmować
trafne decyzje. Jesteś opanowana i zrównoważona. Nie pozwalasz, żeby
emocje wpływały na twoją pracę. Jako obrońca poznałaś wagę ugody stron. Poza tym od zawsze byłaś świetnym prawnikiem procesowym. No i… – dorzucił po chwili wahania – …nieczęsto się zdarza, żeby gubernatorem     New     Hampshire,     rozdzielającym     nominacje sędziowskie,
była kobieta, w dodatku demokratka.
– Jestem wzruszona twoją wiarą w moje kompetencje, ale w żadnym   



razie nie nadaję się na sędzię.
Doskonale zdawała sobie z tego sprawę – ostatecznie jej ojciec był sędzią wyższej instancji. Alex pamiętała, jak się kręciła w jego obrotowym fotelu, liczyła spinacze w pojemniku i wyrzynała paznokciem misterną kratkę na powierzchni nieskazitelnej podkładki, leżącej na biurku. Jak podnosiła słuchawkę i przemawiała w rytm jednostajnego sygnału. Jak kreowała nową rzeczywistość. A potem nieuchronnie pojawiał się ojciec i ganił ją za przesunięcie idealnie prosto
odłożonego ołówka, jakichś akt czy – nie daj Boże – marnowanie jego ojcowskiego czasu.
Pager u jej paska znowu zaczął brzęczeć.
– Przepraszam cię, ale muszę lecieć do sądu. Może w przyszłym tygodniu spotkamy się na lunchu?
– Czas pracy sędziów jest normowany – dorzucił Whit. – O której
Josie wraca ze szkoły do domu?
– Posłuchaj…
– Przemyśl to dobrze – powiedział, po czym się rozłączył.
– Peter – mama Petera westchnęła głęboko – jak mogłeś ZNOWU je zgubić?   


Obeszła dookoła ojca, który właśnie nalewał sobie kawę, i
zanurkowała w ciemnych odmętach spiżarki, skąd wyłowiła brązową papierową torebkę śniadaniową.
Peter nienawidził tych toreb. Nigdy nie udawało się w nich zmieścić całego banana, a kanapka ZAWSZE się rozgniatała. Nic jednak nie mógł
na to poradzić.
– Co takiego zgubił? – zainteresował się ojciec.
– Pudełko na lunch. Już trzeci raz w tym miesiącu. – Matka zaczęła pakować brązową torebkę: kartonik z sokiem i owoc powędrowały na spód, kanapka na wierzch. Mama zerknęła na Petera, który zamiast jeść
śniadanie, przeprowadzał za pomocą noża wiwisekcję papierowej serwetki. Do tej pory zdołał w niej wykroić litery H i T. – Jeżeli będziesz
się tak grzebał, autobus odjedzie bez ciebie.
– Musisz się wreszcie nauczyć odpowiedzialności – dodał
złowieszczo ojciec.
Peterowi jego słowa wydały się gęstą smugą dymu, która na
moment zawisła nad kuchnią, po czym niespodziewanie rozwiała się bez śladu.   



– Zlituj się, Lewis, on ma dopiero pięć lat.
– Nie przypominam sobie, żeby Joey w pierwszym miesiącu przedszkola trzykrotnie zgubił pudełko na lunch.
Peter niekiedy się przyglądał, jak ojciec i Joey grają przed domem w nogę. Ich stopy pracowały niczym oszalałe tłoki – w przód, w tył, w przód – jakby wykonywali skomplikowany taniec wokół piłki. Ale ilekroć  sam  się  do  nich  przyłączał,  gubił  się  w  gąszczu  własnej frustracji.
Ostatnim razem przez pomyłkę sam sobie strzelił bramkę.
Idąc do drzwi, zerknął przez ramię na rodziców.
– Nie jestem Joeyem – oznajmił. I chociaż nikt nie odezwał się słowem, wyraźnie zadźwięczała mu w uszach odpowiedź: „To akurat wiemy”.
– Mecenas Cormier? – Przed biurkiem Alex stał jeden z jej
uprzednich klientów, uśmiechnięty od ucha do ucha.
Potrzebowała chwili, żeby wywołać z pamięci jego nazwisko. Teddy McDougal lub McDonald – w każdym razie coś w tym rodzaju. Oskarżony o przemoc domową. Oboje z żoną nieźle popili, a potem skoczyli sobie do oczu. Alex doprowadziła do jego uniewinnienia.
– Przywiozłem coś dla pani – oznajmił.   



– Mam nadzieję, że nie kupił pan dla mnie żadnego prezentu.
Nie była to ze strony Alex rytualna kokieteria. Ten człowiek
pochodził z Północnej Krainy i był tak biedny, że zamiast podłogi miał w domu autentyczne klepisko, a żywił się jedynie tym, co upolował. Alex nie pochwalała myślistwa, ale rozumiała, że dla niektórych ludzi

takich jak Teddy – nie jest to rozrywka, lecz konieczność życiowa. I dlatego też wyrok skazujący w jego wypadku miałby wyjątkowo katastrofalne konsekwencje: Teddy straciłby swoje sztucery.
– Nie kupiłem tego prezentu. Daję słowo. – Teddy uśmiechnął się jeszcze radośniej. – Mam go w swoim wozie. Chodźmy na dwór.
– Nie może pan przynieść go do biura?
– Nie. To absolutnie niemożliwe.
No, cudnie, pomyślała Alex. Co też on może mieć takiego w swoim pikapie, czego nie może zabrać pod pachę?
Kiedy wraz z Teddym zeszli na parking, zobaczyła na skrzyni jego furgonetki cielsko wielkiego, ubitego niedźwiedzia.
– Do pani zamrażarki.
– Teddy, to ogromna góra jedzenia. Wystarczyłoby ci na całą zimę.
– Cholerna racja. Jednak w pierwszej kolejności pomyślałem o pani.   


– Bardzo ci dziękuję. Ale ja… hm… ja nie jadam mięsa. Grzechem byłoby je zmarnować. – Dotknęła jego ramienia. – Dlatego bardzo się ucieszę, jeżeli zatrzymasz wszystko dla siebie.
Teddy zerknął w niebo, zmrużył oczy przed słońcem.
– Wobec tego niech tak będzie – zgodził się. Skinął Alex głową, wskoczył za kierownicę pikapa i wyjechał z parkingu, podczas gdy ustrzelony niedźwiedź obijał się głucho o obrzeża skrzyni.
– Alex! – W drzwiach budynku stała jej sekretarka. – Właśnie dzwoniono z przedszkola twojej córki. Josie została wysłana na dywanik do dyrektorki.
Josie miała problemy w przedszkolu?!
– Za co? – z niedowierzaniem spytała Alex.
– Podobno stłukła na kwaśne jabłko jakiegoś chłopca.
Alex bez zastanowienia skierowała się w stronę własnego
samochodu.
– Powiedz im, że już jadę.
W drodze do domu Alex raz po raz spoglądała na odbicie córki w lusterku wstecznym. Tego ranka Josie wyszła do przedszkola ubrana
w
spodnie khaki i biały kardigan, teraz poznaczony smugami brudu. We   



włosach, których kosmyki powymykały się spod ściągającej je gumki, miała  kawałki  drobnych  gałązek.  W  swetrze,  na  łokciu,  widniała solidna
dziura; z rozciętej wargi wciąż jeszcze się sączyła krew. Mimo to – co zdumiewające – Josie była w o niebo lepszym stanie niż chłopiec, z którym się pobiła.
– Idziemy – zarządziła Alex i poprowadziła córkę na piętro, do
łazienki. Tam zdjęła z niej koszulę, obmyła zadrapania, posmarowała
je
antyseptyczną   maścią   i   zakleiła   plastrem.   A   potem   usiadła naprzeciwko
Josie na macie łazienkowej – włochatej jak skóra Ciasteczkowego Potwora.
– Pogadamy o tej sprawie?
Dolna warga Josie zaczęła drżeć, z oczu popłynęły łzy.
– Poszło o Petera. Drew cały czas go wyzywa i bije, więc chciałam, żeby dzisiaj było odwrotnie.
– Czy na placu zabaw nie ma żadnych nauczycieli?
– Są praktykantki.
– W takim razie powinnaś im zgłosić, że ktoś dokucza Peterowi.
Bijąc Drew, zniżyłaś się do jego poziomu: zachowałaś się równie   



brzydko jak on.
– Poszliśmy z Peterem do praktykantek – oświadczyła Josie. – Powiedziały Drew i innym dzieciakom, żeby zostawiły Petera w spokoju, ale nikt ich nie posłuchał.
– Wobec tego postanowiłaś wziąć sprawy we własne ręce?
– Tak. I zrobiłam to dla Petera.
– Pomyśl jednak, do czego by doszło, gdybyś zawsze postępowała według swojego widzimisię? Na przykład uznała, że czyjaś kurtka bardziej ci się podoba niż twoja własna, i po prostu ją sobie wzięła?
– To byłaby kradzież – odparła rezolutnie Josie.
– No właśnie. Dlatego wszystkich nas obowiązują określone normy zachowania. I nie wolno ich łamać, nawet jeśli robią to inni. Jeżeli większość   osób   by   się   do   tego   posunęła,   świat   stałby   się przerażającym
miejscem. Miejscem, gdzie bezkarnie wolno kraść cudze ubrania i bić inne dzieci na placach zabaw. Dlatego zamiast robić to, co najskuteczniejsze, często musimy się ograniczyć do tego, co najsłuszniejsze.
– A czym się różni jedno od drugiego?
– Najskuteczniejsze jest takie postępowanie, jakie, według nas,   


najszybciej przyniesie pożądane efekty. Najsłuszniejsze natomiast jest takie podejście do sprawy, które nie wynika jedynie z naszych zachcianek – ale w którym bierzemy pod uwagę także inne ważne elementy: kogo dotyczy spór, jakie wydarzenia doprowadziły do zaistniałych okoliczności i co w danej sytuacji nakazują reguły. – Alex zerknęła uważnie na córkę. – Dlaczego Peter sam nie pobił Drew?
– Bo się bał, że wpadnie w jeszcze większe tarapaty.
– Nic dodać, nic ująć, wysoki sądzie.
Na rzęsach Josie wciąż połyskiwały łzy.
– Jesteś na mnie zła?
– Jestem przede wszystkim zła na praktykantki z twojego
przedszkola – odparła Alex po chwili wahania. – Jestem na nie zła dlatego,  że  nie  zareagowały,  gdy  ktoś  dokuczał  Peterowi.  I  nie podoba
mi się, że rozkwasiłaś swojemu koledze nos. Ale jestem dumna, że chciałaś bronić przyjaciela. – Pocałowała córkę w czoło. – A teraz biegnij
i wciągnij na siebie coś, w czym nie ma dziur, moja Wonder Woman. Josie poczłapała do swojego pokoju, Alex jednak nie ruszyła się z miejsca,
ponieważ   



uderzyła

nagła
myśl: wymierzanie
sprawiedliwości wymaga czujności i zaangażowania – tego, czego zabrakło tym praktykantkom w przedszkolu. Można być stanowczym, nie będąc jednocześnie autorytarnym; należy dogłębnie poznać określone prawem normy, a przed wydaniem werdyktu starannie rozważyć wszelkie dowody i racje obu stron.
Alex niespodziewanie uświadomiła sobie, że bycie dobrym sędzią niewiele się różni od bycia dobrą matką.
Powoli się podniosła z włochatego dywanika, zeszła na dół i
sięgnęła po telefon. Whit odebrał po trzecim dzwonku.
– Okay – rzuciła w słuchawkę. – Powiedz mi, co muszę zrobić. Krzesełko było zbyt małe dla Lacy, jej kolana w żadnym razie nie chciały się zmieścić pod ławką, a kolory na ścianach raziły oczy swoją jaskrawością. W dodatku siedząca naprzeciwko niej wychowawczyni Petera wydawała się absurdalnie młoda – Lacy zaczęła się nawet zastanawiać, czy ta kobieta może wypić lampkę wina, nie łamiąc przy   



tym prawa.
– Pani Houghton – podjęła nauczycielka – wiem, że takie
wyjaśnienie nie będzie dla pani satysfakcjonujące, ale fakt pozostaje faktem:  niektóre  dzieci  momentalnie  stają  się  obiektem  szykan. Koledzy
wyczuwają ich słabości i bezwzględnie je wykorzystują.
– A jakie są słabości Petera?
Nauczycielka się uśmiechnęła.
– Ja naturalnie nie nazwałabym ich słabościami. Peter jest wrażliwy i delikatny. A co za tym idzie, zamiast się bawić z innymi chłopcami w policyjne pościgi, woli siedzieć w kącie z Josie i kolorować książeczki. Inne dzieci szybko to zauważają.
Lacy przypomniała sobie pewne wydarzenie z czasów, gdy była niewiele  starsza  od  Petera  i  sama  zaczynała  naukę  w  szkole. Wówczas
obserwowali w klasie kurczaki hodowane w inkubatorze. Wykluło się ich  sześć,  ale  jeden  miał  kaleką,  powykręcaną  nóżkę.  Z  trudem udawało
mu się docisnąć do tacy z pożywieniem i korytka z wodą, był bardziej cherlawy i mniej przebojowy od reszty rodzeństwa. No i pewnego dnia,   



na oczach zdjętej przerażeniem klasy, został zadziobany na śmierć przez
pozostałe kurczaki.
– W żadnym razie nie zamierzamy tolerować ekscesów tych
chłopców – zapewniła wychowawczyni. – Ilekroć bywamy świadkami niestosownych zachowań, delikwent jest natychmiast odsyłany do gabinetu pani dyrektor, co się wiąże z wezwaniem rodziców… – Nauczycielka otworzyła usta, jakby chciała jeszcze coś dodać, ale szybko się zreflektowała.
– Tak? – podjęła skwapliwie Lacy.
Młoda kobieta spuściła wzrok.
– Rzecz w tym, że nasza reakcja często wywołuje skutek odwrotny
do zamierzonego. Chłopcy postrzegają Petera jako przyczynę swoich kłopotów, a to napędza spiralę przemocy.
Policzki zaczęły palić Lacy żywym ogniem.
– A co pani osobiście zamierza zrobić, żeby tę spiralę w końcu przerwać?
Spodziewała się, że usłyszy od nauczycielki o karnym krzesełku czy innych tego typu sankcjach dyscyplinarnych, które zostaną bezzwłocznie wcielone w życie, jeżeli nękanie Petera się powtórzy.   



Tymczasem młoda nauczycielka powiedziała:
– Chcę pokazać Peterowi, jak skutecznie się bronić. Uświadomić mu, że jeżeli ktoś wypchnie go z kolejki po lunch lub znowu zacznie mu dokuczać, powinien zareagować w podobny sposób, a nie biernie akceptować wszystko, co go spotyka.
Lacy oniemiała.
– Ależ… Wprost nie wierzę własnym uszom. Więc jeżeli zostanie popchnięty, ma w ramach odwetu popchnąć kolegę, który się tego dopuścił? Gdy ktoś zrzuci jego lunch z tacy na podłogę, powinien odpowiedzieć równie karygodnym zachowaniem?
– Oczywiście, że nie…
– Chce mi pani powiedzieć, że Peter dopiero wtedy poczuje się bezpiecznie w przedszkolu, kiedy zacznie odpłacać pięknym za nadobne?
– Chcę jedynie pani uświadomić realia przedszkolnego świata – sprecyzowała nauczycielka. – Proszę posłuchać. Mogłabym wygłosić kilka okrągłych, miłych dla ucha zdań. Oznajmić, że Peter jest wspaniałym dzieckiem – co, oczywiście, jest prawdą. Że szkoła ma uczyć dzieci tolerancji, dlatego będzie srogo karać chłopców, którzy   



uprzykrzają  Peterowi  życie.  I  że  to  załatwi  problem.  Ale  smutna prawda
przedstawia się inaczej: jeżeli Peter chce, żeby nękanie się skończyło, również sam musi się o to postarać.
Lacy wbiła wzrok we własne dłonie. Wydawały się gigantyczne na blacie maleńkiej ławki.
– Dziękuję pani. Za szczerość – powiedziała i podniosła się z
krzesełka; bardzo ostrożnie, ponieważ tak właśnie należy się poruszać po świecie, do którego już się nie należy.
W milczeniu wyszła z klasy na korytarz, gdzie czekał na nią Peter. Siedział na niskiej drewnianej ławeczce, ustawionej pod szafkami uczniów. Do niej jako matki należało w miarę bezbolesne przeprowadzenie syna przez dzieciństwo. Ale czy doprawdy zdoła prostować przed nim wszystkie życiowe ścieżki? I czy nie to właśnie chciała jej uświadomić ta młoda nauczycielka?
Przykucnęła przed Peterem i ujęła jego ręce w swoje dłonie.
– Wiesz, że cię kocham, prawda?
Peter kiwnął głową.
– I że chcę dla ciebie tylko tego, co najlepsze?
– Taaak…   



– Dowiedziałam się o pudełkach na lunch. I o problemach z Drew. Wiem, dlaczego Josie go uderzyła. Słyszałam wyzwiska, jakimi on cię obrzuca. – Lacy z trudem powstrzymywała łzy. – Ale kiedy następnym razem  ktokolwiek  cię  zaatakuje,  chcę,  żebyś  sam  się  skutecznie obronił.
Przeciwstawisz się przemocy, Peter, albo… albo ja… będę zmuszona cię
ukarać.
Życiem nie rządzą reguły fair play. Lacy kilkakrotnie pomijano w awansach, mimo że wyjątkowo ciężko pracowała. Miała do czynienia
z
pacjentkami, które bardzo dbały o siebie, a jednak rodziły martwe dzieci, oraz z wycierającymi się po melinach narkomankami, które wydawały na świat zdrowe noworodki. Widziała na własne oczy czternastoletnią dziewczynkę, umierającą na raka jajników – zanim na dobre mogła posmakować życia. Niesprawiedliwości losu nie da się wyeliminować;  trzeba  się  jej  pokornie  poddać  i  mieć  po  prostu nadzieję,
że kiedyś nadejdą lepsze czasy. Gdy owa niesprawiedliwość dotykała własnego dziecka, stawało się to wyjątkowo bolesne. Więc fakt, że musiała zerwać sprzed oczu Petera zasłonę niewinności, przyprawiał   



Lacy  o  niemal  fizyczne  cierpienie.  Ale  nadszedł  czas,  by  syn zrozumiał,
że bez względu na to, jak bardzo matka go kocha i jak bardzo pragnie uczynić jego świat idealnym – nie ma takiej mocy sprawczej. Przełykając łzy, spojrzała na Petera, zastanawiając się, jaka kara mogłaby  go  zmusić  do  zmiany  zachowania,  chociaż  jednocześnie pękało
jej serce, że sama posuwa się do tak drastycznych środków.
– Jeżeli jeszcze raz pozwolisz zrobić z siebie ofiarę… przez miesiąc
nie będziesz mógł się bawić z Josie po zajęciach w przedszkolu. Wygłosiwszy owo ultimatum, odruchowo zacisnęła powieki. Nie w
taki sposób chciała wychowywać swoje dziecko, ale okazało się, że jej dotychczasowe przykazania – bądź miły, bądź grzeczny, traktuj innych tak,  jak  sam  chciałbyś  być  traktowany  –  prowadziły  Petera  na manowce.
Jeżeli jakąś groźbą mogłaby sprawić, że w Peterze obudzi się lew, na którego ryk Drew i cała reszta tych paskudnych dzieciaków czmychnie z podkulonymi ogonami – Lacy ją przywoła.
Odgarnęła synkowi włosy z twarzy, na której rysował się wyraz zwątpienia oraz niepewności. I trudno się temu dziwić. Ostatecznie nigdy wcześniej nie usłyszał od matki podobnego zalecenia.   


– Drew jest małym nicponiem, z którego na pewno nie będzie nic dobrego. A tymczasem ty wyrośniesz na wspaniałego człowieka. – Uśmiechnęła się do syna najpłomienniej, jak umiała. – Pewnego dnia, synku, cały świat pozna twoje imię.
Na placu zabaw znajdowały się tylko dwie huśtawki i czasami, jeżeli
się chciało na nich pobujać, trzeba było poczekać na swoją kolejkę. Wtedy Peter odprawiał w duchu tajemne rytuały, mające sprawić, że nie
przypadnie mu w udziale ta huśtawka, na której jakiś piątoklasista przelatywał nad poprzeczką, wokół której tak się zaplątał łańcuch, że teraz krzesełko wisiało bardzo wysoko nad ziemią i trudno się było na nie wdrapać. Peter zawsze się bał, że spadnie na ziemię, próbując wejść
na ową huśtawkę lub – co jeszcze bardziej obciachowe – że w ogóle nie
zdoła dosięgnąć siedzenia.
Jeżeli stał w kolejce razem z Josie, ona zawsze wybierała tę wysoko wiszącą huśtawkę. Twierdziła, że ją lubi, ale Peter szybko odkrył prawdę: Josie po prostu udawała, że nie ma pojęcia, jak bardzo on nie
znosi tego wysokiego krzesełka.
Tego dnia, na długiej przerwie, siedzieli na huśtawkach, ale wcale   



się na nich nie bujali. Kręcili się po prostu wokół własnej osi – splatając
łańcuchy w grube węzły – a potem odrywali nogi od ziemi i wirowali jak  szaleni.  Peter  od  czasu  do  czasu  zadzierał  do  góry  głowę, wpatrywał
się w niebo i wyobrażał sobie, że fruwa.
Kiedy się w końcu zatrzymali, ich huśtawki się zaklinowały, a nogi pomieszały ze sobą. Josie wybuchnęła śmiechem, zahaczyła kostkami
o
kostki Petera i wówczas stali się jednym ogniwem ludzkiego łańcucha. Peter zerknął nieśmiało na przyjaciółkę.
– Chciałbym, żeby ludzie mnie lubili – wyznał.
Josie w pewnym siebie geście uniosła brodę.
– Ależ ludzie cię lubią.
Peter odsunął nogi, rozrywając ogniwo.
– Miałem na myśli jakichś ludzi poza tobą.
Wypełnienie formularzy aplikacyjnych na stanowisko sędzi zajęło
Alex całe dwa dni i w czasie gdy oddawała się tej czynności, zdarzyło się coś nieoczekiwanego: zdała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy bardzo  chciałaby  zostać  sędzią.  Wbrew  temu,  co  powiedziała Whitowi,
wbrew własnym wcześniejszym zastrzeżeniom, nagle doszła do   


wniosku, że podejmuje właściwą decyzję, podyktowaną słusznymi racjami.
Kiedy po jakimś czasie otrzymała wezwanie na przesłuchanie przed Sądową Komisją Selekcyjną, dano jej jasno do zrozumienia, że nie wszyscy aplikanci dostąpili tego zaszczytu, i że w związku z tym jest poważną pretendentką do objęcia wymarzonego stanowiska.
Zadanie tej komisji polegało na sporządzeniu dla gubernatora wyselekcjonowanej     listy     kilku     najbardziej     kompetentnych kandydatów.
Przesłuchania odbywały się w starej rezydencji gubernatorskiej – Bridges House – w East Concord. Wezwanych przed oblicze komisji wpuszczano i wypuszczano innymi drzwiami, w założeniu po to, żeby żaden aplikujący nie wiedział, kto poza nim ubiega się o posadę. Komisja liczyła dwunastu członków: prawników, policjantów, założycieli   organizacji   działających   na   rzecz   ofiar   przestępstw. Wszyscy
oni tak intensywnie wpatrywali się w Alex, że policzki zaczęły ją palić żywym ogniem. Jej samopoczucia nie poprawiał fakt, że w środku nocy
poprzedzającej to przesłuchanie Josie obudziła się przerażona jakimś koszmarnym snem o boa dusicielu, po czym kategorycznie odmówiła   


powrotu do łóżka. Alex nie miała pojęcia, kto poza nią ubiegał się o stanowisko sędziego, ale założyłaby się o każde pieniądze, że nie były
to
samotne matki, które o trzeciej rano musiały wtykać kij we wszystkie otwory   wentylacyjne,   by   udowodnić   swojemu   dziecku,   że   w mrocznych
kanałach nie czają się żadne węże.
– Taki charakter pracy bardzo by mi odpowiadał. – Alex starannie dobierała słowa, odpowiadając na zadane pytania. Dobrze wiedziała, jakich wypowiedzi się od niej oczekuje. Ale sztuczka polegała na tym, by standardowym, politycznie poprawnym formułkom nadać pewne cechy indywidualności, i w ten sposób podkreślić swoją nietuzinkową osobowość. – Konieczność podejmowania szybkich decyzji działa na mnie stymulująco. Przywiązuję dużą wagę do zasad dopuszczalności dowodów i ich ciężaru gatunkowego. Sama miewam niekiedy do czynienia z sędziami, którzy są merytorycznie nieprzygotowani do rozprawy; wiem, jakie to frustrujące, więc nigdy sobie na to nie pozwolę. – Urwała i rozejrzała się po twarzach siedzących przed nią kobiet i mężczyzn, rozważając przy tym, czy powinna za wszelką cenę przyjąć punkt widzenia ludzi, którzy zazwyczaj starali się o stanowisko sędziego – a więc wywodzących się z uświęconych szeregów   


prokuratury – czy może jednak nieznacznie zaakcentować fakt, że jej pierwotnym środowiskiem było biuro obrońców z urzędu.
A, co tam. Raz kozie śmierć.
– Chciałabym zostać sędzią i dlatego, że przemawia do mnie idea
sali rozpraw jako miejsca równych szans dla każdego obywatela. Poszkodowany bądź oskarżony, który się tam znajdzie, winien mieć gwarancję, że przez krótką chwilę jego sprawa będzie najważniejsza dla
wszystkich osób znajdujących się w owej sali. Że system działa na jego
korzyść. Że bez względu na to, kim jest i skąd się wywodzi, wyrok zostanie podyktowany jedynie przepisami prawa, a nie jakimiś względami natury socjoekonomicznej.
Jedna z członkiń komisji zerknęła w swoje notatki.
– Jakimi cechami, pani zdaniem, powinien się odznaczać dobry
sędzia?
Alex poczuła strużkę zimnego potu, spływającą pomiędzy
łopatkami.
– Powinien być cierpliwy, ale stanowczy. W pełni panować nad sytuacją, nie popadając przy tym w arogancję. Starannie zapoznawać się   



z  dowodami  i  ściśle  kierować  regułami  obowiązującymi  na  sali sądowej
i… choć to zapewne zabrzmi dość dziwnie, uważam, że dobry sędzia powinien być mistrzem tangramu.
Starsza kobieta, reprezentująca organizację działającą na rzecz ofiar przestępstw, zamrugała gwałtownie.
– Słucham?
– Tangramu. Chińskiej łamigłówki. Moja pięcioletnia córka ją ma. Zabawa polega na układaniu rozmaitych figur – na przykład łódki, pociągu czy ptaka – z siedmiu elementów: kwadratu, równoległoboku
i
pięciu trójkątów różnej wielkości. Nie jest to trudne dla osób z rozwiniętą wyobraźnią przestrzenną – wystarczy tylko się uwolnić od schematycznego myślenia. W mojej opinii, sędzia powinien się wykazywać podobnymi umiejętnościami. Ma bowiem do dyspozycji kilka, często wykluczających się nawzajem, racji, takich jak: sytuacja ofiary,     argumenty     oskarżonego,     raporty     policji,     oczekiwania społeczne,
precedensy – i odpowiednio się nimi posługując, musi rozwiązać określony problem zgodnie z obowiązującymi regułami.
W pełnej konsternacji ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Alex   



odwróciła głowę i kątem oka pochwyciła sylwetkę następnego kandydata, podchodzącego do głównego wejścia. W pierwszej chwili pomyślała, że coś jej się przywidziało, ale przecież nie sposób zapomnieć linii siwiejących, lekko kręconych włosów, w które kiedyś
się wsuwało palce, czy wyrzucić z pamięci topografię kości policzkowych i szczęki, studiowaną zapamiętale własnymi ustami. Logan Rourke – profesor, do którego uczęszczała na seminarium adwokackie,  jej  dawny  kochanek,  ojciec  jej  córki  –  wkroczył  do gmachu
rezydencji i zamknął za sobą drzwi.
A więc on także się ubiegał o stanowisko sędziego.
Alex wstrzymała oddech, teraz jeszcze bardziej zdeterminowana, by zdobyć tę posadę, niż zaledwie chwilę temu.
– Pani Cormier? – odezwała się z naciskiem starsza kobieta i Alex
zdała sobie wówczas sprawę, że coś jej umknęło.
– Tak? Słucham?
– Pytałam, jakie są pani osiągnięcia w tangramie?
Alex śmiało spojrzała jej w oczy, po czym pozwoliła sobie na szeroki uśmiech.
– Muszę nieskromnie przyznać, że jestem niekwestionowanym   



mistrzem stanu New Hampshire.
Z początku cyfry po prostu się zdawały tylko nieco tłuściejsze niż zwykle, ale po jakimś czasie zaczęły się rozmywać i Peter musiał mrużyć oczy, żeby nabrać pewności, czy chodzi o trójkę, czy ósemkę. Pani  wysłała  go  do  higienistki,  od  której  zalatywało  zapachem zużytych
torebek  po  herbacie  i  przepoconych  nóg,  a  ona  kazała  mu odczytywać
litery wydrukowane na dużej planszy.
Okulary, które otrzymał, były lekkie niczym piórko i miały specjalne szkła, które nie porysowałyby się nawet wtedy, gdyby wylądowały w piaskownicy. Oprawki wykonano z drutu, zbyt cienkiego w jego opinii, żeby przez dłuższy czas utrzymać wypukłe szklane krążki, za którymi jego oczy wyglądały podobnie jak oczy sowy: były wielkie, świetliste i na dodatek bardzo niebieskie.
Kiedy Peter wsunął na nos swoje okulary, ogarnęło go
najprawdziwsze zdumienie. Nagle niewyraźna plama, majacząca na horyzoncie, nabrała ostrych konturów farmy z silosem i rozległymi polami, na których pasły się krowy. Litery na czerwonym znaku drogowym ułożyły się w wyraz STOP. Okazało się też, że mama ma w kącikach oczu małe nieznaczne kreseczki – takie same jak w stawach   



jego palców.
Superbohaterowie dysponowali magicznymi akcesoriami – Batman cudownym pasem, Superman peleryną – a on, Peter, miał swoje okulary, dzięki którym widział wszystko, co uprzednio zdawało się niewidzialne. Był nimi tak oczarowany i zachwycony, że pierwszego dnia nie chciał ich zdjąć nawet do snu.
Niestety, kiedy następnego ranka się znalazł w przedszkolu, odkrył,
że idealny wzrok idzie w parze z idealnym słuchem. Zewsząd dochodziły go szepty: „okularnik” albo „ślepy nietoperz”. Jego okulary nie były już cudownym wyróżnikiem, ale kolejnym stygmatem, czyniącym z niego wyrzutka i odmieńca.
Jednak nawet nie to okazało się najgorsze.
Kiedy świat się wyostrzył, Peter zdał sobie sprawę, w jaki sposób patrzą na niego inni – jakby był puentą marnego dowcipu.
Tak więc, pomimo swojego nadzwyczajnego wzroku, cały czas
chodził ze spuszczonymi oczami, żeby nie widzieć tego, co go otacza.
– Jesteśmy wywrotowymi matkami – szepnęła Alex do ucha Lacy,
gdy podczas dni otwartych szkoły siedziały przy maleńkich stolikach,
a
ich kolana sterczały nad blatami niczym tylne odnóża pasikonika.   



Alex wzięła w rękę klocki do nauki matematyki – drewniane
kolorowe słupki różnej długości, z namalowanymi cyframi dwa, trzy, cztery, pięć – i ułożyła z nich nieprzyzwoite słowo.
– Tak można się zabawiać tylko dopóty, dopóki się nie zostanie
sędzią – napomniała ją Lacy i jednym ruchem dłoni zburzyła wyraz.
– Boisz się, że wystawię na twoje nazwisko zakaz wstępu do przedszkola? – zaśmiała się Alex. – A co do tej sędziowskiej posady, mam mniej więcej takie same szanse ją zdobyć, jak strzelić szóstkę w lotto.
– Pożyjemy, zobaczymy – odparła filozoficznie Lacy.
W tej samej chwili pochyliła się nad nimi nauczycielka i wręczyła każdej po arkuszu papieru.
– Proszę wszystkich rodziców, żeby napisali na kartce jedno słowo, które najtrafniej charakteryzuje ich dziecko. Później skomponujemy z tych kartek kolaż stanowiący wyraz rodzicielskiej miłości.
Alex posłała Lacy kpiące spojrzenie.
– Czyli kolaż miłosny?
– Przestań być taka antyprzedszkolna.
– Wcale nie jestem. Prawdę powiedziawszy, uważam, że właśnie w przedszkolu człowiek poznaje wszystkie najważniejsze zasady prawa.   



Sama  rozumiesz,  „nie  bij  innych  dzieci”,  „nie  ruszaj  tego,  co  nie twoje”,
„nie zabijaj”, „nie gwałć”.
– O tak, szczególnie dobrze pamiętam zajęcia dotyczące dwóch ostatnich zakazów. Odbyły się tuż po przerwie na mleko – rzuciła Lacy.
– Och, przecież wiesz, o co mi chodzi. Przestrzeganie zasad umowy społecznej.
– A co się stanie, gdy już zasiądziesz za sędziowskim stołem i
będziesz   musiała   się   zastosować   do   prawa,   z   którym   się fundamentalnie
nie zgadzasz?
– Po pierwsze, moje zasiadanie za owym stołem to nadzwyczaj
śmiałe założenie. Po drugie – zastosowałabym się do litery owego prawa. Czułabym się okropnie, niemniej tak właśnie bym postąpiła – odparła  Alex.  –  I  powiem  ci  jedno,  Lacy:  w  żadnym  razie  nie chciałabyś
stawać przed sędzią kierującym się własnymi racjami moralnymi, możesz mi wierzyć.
Lacy zdążyła już gustownie wystrzępić brzeg swojego arkusza.
– Jeżeli odłożysz na bok własne przekonania, to kiedy będziesz
sobą?   



Alex uśmiechnęła się szelmowsko i z drewnianych słupków ułożyła kolejny wulgaryzm.
– Podczas dni otwartych w przedszkolu, jak sądzę.
Nagle stanęła przed nią Josie zarumieniona z podniecenia.
– Mamusiu! – Pociągnęła Alex za rękę, podczas gdy Peter próbował
się wdrapać na kolana Lacy. – Już jesteśmy gotowi.
Do tej pory Josie siedziała razem z Peterem w kącie zabawkowym, gdzie wspólnie przygotowywali niespodziankę dla mam. Lacy i Alex posłusznie wstały z miejsc i dały się prowadzić pomiędzy półkami z książeczkami, stosikami mat gimnastycznych, a potem wzdłuż laboratoryjnego stołu, gdzie w ramach eksperymentu biologicznego spokojnie gniła sobie dynia. Jej zapadnięty miąższ i poznaczona brodawkami łupina przywodziły Alex na myśl twarz pewnego znajomego prokuratora.
– To nasz dom – wyjaśniła z dumą Josie, po czym odsunęła duży klocek,   służący   za   drzwi   wejściowe.   –   Peter   i   ja   jesteśmy małżeństwem.
Lacy szturchnęła Alex w bok.
– Zawsze marzyłam o dobrych stosunkach z przyszłą teściówką
mojego syna.   


Peter stanął przy drewnianej kuchence i mieszał wyimaginowane potrawy w plastikowych garnkach. Tymczasem Josie włożyła za duży fartuch laboratoryjny.
– Muszę lecieć do pracy – oznajmiła. – Wrócę na kolację.
– Okay – odparł Peter. – Przygotuję klopsiki.
– Gdzie pracujesz? – spytała córkę Alex.
– Jestem sędzią. Przez cały dzień wysyłam ludzi do więzienia, a
potem wracam i zjadam spaghetti. – Obeszła powoli zarysy domu dokoła, po czym ponownie weszła przez umowne drzwi.
– Siadaj – zarządził Peter. – I natychmiast wytłumacz, dlaczego
znowu się spóźniłaś?!
Lacy zacisnęła powieki.
– Czy to rzeczywiście mój portret, czy tylko odbicie w krzywym zwierciadle?
Wraz z Alex przyglądały się, jak Josie i Peter odstawiają talerze, a potem przechodzą do innej części swojego domu z klocków – mniejszego prostokąta wewnątrz większego kwadratu – i kładą się na podłodze.
– To jest łóżko – wyjaśniła Josie.
Zza pleców Alex i Lacy dobiegł głos nauczycielki.   



– Wciąż się bawią razem w dom. Czyż to nie urocze?
Peter przewrócił się na bok, a Josie przytuliła się do jego pleców i objęła go ramieniem. Alex natomiast zaczęła się zastanawiać, jakim cudem  jej  córka  potrafiła  stworzyć  w  wyobraźni  obraz  wspólnie śpiącej
pary, skoro jej matka nawet nie umawiała się na randki.
Lacy oparła się o ściankę z klocków i napisała na swojej kartce jedno słowo: WRAŻLIWY. To określenie rzeczywiście dobrze opisywało
Petera – był wrażliwy wręcz do bólu. Dlatego potrzebował obrony kogoś takiego jak Josie – osłaniającej go teraz niczym muszla.
Alex sięgnęła po ołówek i wygładziła swoją kartkę. Przez jej głowę przebiegały rozliczne przymiotniki, z których każdy trafnie charakteryzował jej córkę: dynamiczna, lojalna, błyskotliwa, śliczna – ale jej ręka nakreśliła zupełnie inny wyraz.
MOJA.
Gdy tym razem pudełko na lunch uderzyło o asfalt, rozpłaszczyło
się   wzdłuż   zawiasów,   a   samochód   podążający   za   szkolnym autobusem
rozgniótł na miazgę kanapkę z tuńczykiem oraz paczkę chipsów. Kierowca autobusu, jak zwykle, niczego nie zauważył. Piątoklasiści byli   



już tak wyspecjalizowani w tej zabawie, że okno otwierało się i zamykało, zanim jeszcze Peter zdołał wydać z siebie głos. Podczas gdy
starsi  chłopcy  przybijali  piątkę,  do  oczu  Petera  napłynęły  łzy.  W głowie
zadźwięczały mu słowa matki – właśnie w takich okolicznościach kazała mu się postawić! – ale ona nie zdawała sobie sprawy, że w ten sposób tylko pogorszyłby sytuację.
– Och, Peter! – westchnęła Josie, gdy usiadł u jej boku.
On tymczasem wbił wzrok w swoje rękawice z jednym palcem.
– W piątek nie będę mógł przyjść do ciebie po szkole – wybąkał.
– Dlaczego?
– Bo mama powiedziała, że jeżeli jeszcze raz zginie mi pudełko na lunch, za karę przez miesiąc nie będę się mógł z tobą bawić.
– To nie fair – oburzyła się Josie.
Peter wzruszył ramionami.
– A co jest fair?
Nikt nie był bardziej zdumiony od Alex, gdy spośród trójki rekomendowanych kandydatów to właśnie ona została wybrana na stanowisko sędzi sądu dystryktowego. Chociaż w zasadzie to było   



logiczne, że Jeanne Shaheen – kobieta pełniąca funkcję gubernatora
z
ramienia Partii Demokratycznej – zdecyduje się powierzyć godność sędziowską młodej kobiecie o poglądach zgodnych z linią jej partii, Alex, wciąż jeszcze oszołomiona tą wieścią, szła na rozmowę z panią
gubernator.
Jeanne Shaheen okazała się młodsza i ładniejsza, niż sobie wyobrażała. Dokładnie to samo ludzie będą myśleć na mój widok, kiedy
już  oficjalnie  obejmę  nowe  stanowisko,  skonstatowała  w  duchu. Usiadła
na wskazanym miejscu i wsunęła dłonie pod uda, żeby ukryć, jak silnie
drżą.
– Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć, zanim oficjalnie ogłoszę swój wybór? – zapytała bez zbędnych wstępów pani gubernator.
– Chodzi o to, czy chowam jakieś trupy w szafie?
Shaheen skinęła głową. W istocie jej pytanie sprowadzało się do
jednej kwestii: czy nominowana przez nią osoba nie rzuci cienia na urząd gubernatorski. Alex to rozumiała i szanowała tę kobietę za szczerość.
– A więc zakładam, że podczas przesłuchania przed Radą   


Wykonawczą nikt nie przedstawi uzasadnionego wniosku o unieważnienie nominacji? – upewniała się Shaheen.
– To zależy. Czy zamierza pani urlopować część pensjonariuszy więzienia stanowego?
Gubernator parsknęła śmiechem.
– Rozumiem, że tam właśnie się znajdują niezadowoleni z pani
klienci.
– Miejsce ich pobytu jest głównym powodem tego niezadowolenia. Jeanne Shaheen podniosła się z fotela i uścisnęła dłoń Alex.
– Jestem pewna, że nasza współpraca ułoży się jak najlepiej.
Maine i New Hampshire to jedyne stany w kraju, gdzie wciąż funkcjonuje  Rada  Wykonawcza  –  ciało  teoretycznie  sprawujące nadzór
nad   urzędem   gubernatora.   Pociągało   to   za   sobą   określone konsekwencje
i dla Alex: przez miesiąc dzielący jej nominację od przesłuchania przed
Radą musiała na wszelkie możliwe sposoby obłaskawiać pięciu konserwatystów z Partii Republikańskiej, którzy i tak w końcu mieli ją przeciągnąć przez wyżymaczkę.
W związku z tym dzwoniła do nich co tydzień z pytaniem, czy   



życzą sobie jakichś dodatkowych informacji. A jednocześnie poszukiwała osób, które by zaświadczyły przed Radą, że jest osobą szacowną  i  kompetentną.  Po  latach  pracy  w  biurze  obrońców  z urzędu
mogłoby się to wydawać prostym zadaniem, ale faceci z Rady nie życzyli sobie opinii prawników. Chcieli usłyszeć zdanie członków społeczności, w której żyła Alex – poczynając od nauczycielki z przedszkola, a kończąc na szeryfie stanowym, który na szczęście ją lubił,
pomimo jej aliansu z ciemną stroną mocy. Procedura wynajdywania świadków kryła w sobie dodatkowy kruczek: prosząc tych wszystkich ludzi o przysługę, Alex jednocześnie musiała dać im jasno do zrozumienia, że gdy już zostanie sędzią, nie będzie mogła się odwzajemnić żadnymi przysługami.
Wreszcie, po dniach ciężkiej pracy, przyszedł czas na przesłuchanie. Alex zasiadła w sali Rady Wykonawczej, gdzie musiała odpowiadać na pytania wszelkiego rodzaju, na przykład: „Jaką książkę czytała pani ostatnio?” lub „Na której ze stron ciąży obowiązek przeprowadzenia postępowania dowodowego w sprawie o maltretowanie?”. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, zainteresowanie Rady koncentrowało się na teoretycznych, akademickich zagadnieniach. Aż w końcu jeden z jej   



członków zapytał:
– Pani Cormier, kto ma prawo osądzać innych?
– Cóż, to zależy od tego, czy mówimy o osądzie z moralnego, czy z legalistycznego punktu widzenia. W kategoriach moralnych nikt nie może osądzać drugiego człowieka. Natomiast gdy w grę wchodzi prawo, nie jest to kwestia przywileju, ale obowiązku.
– Podążając dalej tym tropem, jakie jest pani stanowisko w kwestii posiadania broni palnej?
Alex się zawahała. Nie należała do miłośników broni. Nie pozwalała Josie oglądać jakichkolwiek programów telewizyjnych, zawierających sceny przemocy. Dobrze też wiedziała, co może się zdarzyć, gdy dostęp
do pistoletu ma zaburzony nastolatek, rozwścieczony mąż czy maltretowana żona – zbyt często broniła takich klientów, żeby nie zdawać sobie sprawy z katalitycznego działania broni.
Mimo to…
Mieszkała w New Hampshire, konserwatywnym stanie, i siedziała
przed grupą republikańskich radykałów, przerażonych, że nowo nominowana  sędzia  może  się  okazać  lewicującą  kontestatorką tradycji.   



A przecież jej władza będzie się rozciągała nad społecznością, dla której
myślistwo to często warunek przetrwania.
Alex wypiła niewielki łyk wody.
– Kierując się zasadą legalizmu konstytucyjnego, popieram prawo
do posiadania broni.
– Można dostać obłędu – orzekła Alex, siedząc na stołku w kuchni Lacy. – Każdy sklep internetowy, sprzedający togi sędziowskie, zatrudnia modelki, które wyglądają jak żywcem wyjęte z futbolowej linii obrony – tyle że mają piersi. Najwyraźniej w powszechnym mniemaniu wszystkie kobiety, sprawujące w tym kraju urząd sędzi, są klonami Bei Arthur. – Wychyliła się mocno do przodu i krzyknęła w stronę schodów: – Josie! Liczę do dziesięciu i wychodzimy!
– A czy przynajmniej wybór jest szeroki?
– Och, powalający. Kolor dowolny, byle czarny. Jeżeli chodzi o
rodzaj tkaniny, to w grę wchodzi mieszanka bawełny z poliestrem bądź
czysty poliester. Podobnie ma się sprawa z krojem: rękawy szerokie i luźno puszczone lub szerokie i zebrane w mankiet. Tak czy owak, wszystkie te togi są po prostu ohydne. A moje wymagania wcale nie
są   



wygórowane: chcę tylko czegoś, co choć odrobinę podkreśla talię.
– Zgaduję, że projektowaniem sędziowskich tóg nie zajmuje się Vera Wang.
– Najwyraźniej. – Alex wstała z taboretu i wyszła z kuchni. – Josie! Natychmiast się zbieraj!
Lacy odłożyła ścierkę, którą wycierała jeden z garnków, i podążyła
za Alex do holu.
– Peter! Mama Josie chce już wychodzić! – Żadne z dzieci nie dało znaku   życia,   więc   Lacy   ruszyła   w   górę   po   schodach.   – Prawdopodobnie
się pochowali.
Obie z Alex weszły do pokoju Petera. Lacy zajrzała do szafy, potem
pod łóżko. Następnie sprawdziły łazienkę, pokój Joeya i główną sypialnię. A gdy w końcu ponownie zbiegły na dół, usłyszały głosy dochodzące z piwnicy.
– Ale ciężkie. – To były słowa Josie.
– Trzeba zrobić tak. – Instruktaż Petera.
Alex zeszła po drewnianych kręconych schodach. Piwnica była stuletnia,  zamiast  podłogi  miała  klepisko,  a  u  jej  stropu  wisiały okazałe
pajęczyny, przywodzące na myśl bożonarodzeniowe girlandy. Alex   


skierowała się w stronę, z której dochodziły głosy, i za stertą kartonowych pudeł, obok półki z domowymi przetworami, zobaczyła Josie stojącą ze sztucerem w rękach.
– Wielkie nieba! – jęknęła.
W tej samej chwili córka odwróciła się w jej stronę, automatycznie kierując na nią wylot lufy.
Lacy wyrwała dziewczynce broń.
– Skąd to wzięłaś? – spytała ostrym tonem i dopiero wówczas dzieci zdały sobie sprawę, że zrobiły coś naprawdę złego.
– Peter mi dał – odparła spłoszona Josie. – Miał klucz.
– Klucz?! – wrzasnęła Alex. – Do czego?
– Do sejfu – mruknęła Lacy. – Musiał podglądać Lewisa, gdy
ostatnio wybierał się na polowanie.
– Mam rozumieć, że moja córka od niepamiętnych czasów bawi się
w domu, w którym się poniewiera broń?
– Nie poniewiera się – zaoponowała Lacy. – Jest zamknięta w sejfie.
– Który bez trudu otwiera twój pięciolatek!
– Ale Lewis trzyma naboje…
– Gdzie? No, gdzie je trzyma? A może powinnam zapytać o to Petera?   



Lacy odwróciła się w stronę syna.
– Przecież wiesz, że nie wolno się zbliżać do broni. Co cię nagle napadło?
– Josie chciała zobaczyć strzelbę. Poprosiła, żebym jej pokazał. Dziewczynka spojrzała na matkę z przerażeniem.
– Wcale nie prosiłam.
Alex stężała.
– A więc teraz twój syn przerzuca winę na moją córkę…
– Albo twoja córka kłamie – odparowała Lacy.
Mierzyły się groźnie wzrokiem – dwie przyjaciółki, poróżnione
sporem o stopień przewiny dzieci. Alex wciąż nie była w stanie nad sobą     zapanować.     Wyobraźnia     podsuwała     jej     przed     oczy najstraszniejsze
obrazy. Do czego mogłoby dojść, gdyby wpadły do tej piwnicy pięć minut później? Co by było, gdyby Josie została ranna lub zginęła? A jednocześnie osaczało ją natrętnie wspomnienie odpowiedzi, których udzieliła przed Radą Wykonawczą kilka tygodni temu.
„Kto ma prawo osądzać innych?”
„Nikt” – oświadczyła wówczas.
A tymczasem to właśnie teraz robiła.   



„Popieram prawo do posiadania broni” – oświadczyła także.
Czy obecne zachowanie czyniło z niej hipokrytkę? Czy oznaczało jedynie, że jest dobrą matką?
Lacy przyklękła przed synem i ten gest matczynej troskliwości
sprawił,  że  w  Alex  coś  pękło.  Nagle  doszła  do  wniosku,  że opiekuńczość
Josie względem Petera tylko ściąga dziewczynkę w dół przedszkolnej hierarchii.  Może  więc  będzie  dla  niej  lepiej,  jeżeli  poszuka  sobie innych
przyjaciół. Przyjaciół, przez których nie będzie lądowała na dywaniku
u
dyrektorki i którzy nie będą jej wciskać w ręce broni.
Alex przyciągnęła córkę do siebie.
– Myślę, że najlepiej będzie, jak wyjdziemy.
– Owszem – przyznała Lacy chłodnym tonem. – Tak rzeczywiście będzie najlepiej.
W Josie wstąpił zły duch w chwili, gdy się przemieściły do działu z mrożoną żywnością.
– Nie znoszę zielonego groszku! – zawyła.
– Nie musisz go jeść – odparła Alex, otwierając przeszklone drzwi chłodni. Poczuła na policzku liźnięcie lodowatego powietrza i sięgnęła   



po gigantyczną torbę mrożonych jarzyn.
– Chcę markizy czekoladowe.
– Nie ma mowy. Już wzięłyśmy herbatniki w kształcie zwierzątek.
Josie zachowywała się wojowniczo przez cały tydzień – od czasu przykrego  incydentu  w  domu  Lacy.  Alex  nie  mogła  zapobiec kontaktom
córki z Peterem w ciągu dnia, w przedszkolu, jednak nie życzyła sobie,
żeby Josie kontynuowała tę przyjaźń, stąd kategorycznie się sprzeciwiała zapraszaniu Petera do domu.
Wpakowała do wózka zgrzewkę polskiej wody mineralnej oraz
butelkę wina. Po namyśle dołożyła kolejną.
– Co chcesz dzisiaj na kolację? Kurczaka czy hamburgery?
– Chcę tofurki2. Alex wybuchnęła śmiechem.
2 Tofurkey – zbitka słów tofu i turkey (ang. indyk); „fałszywy” indyk, serwowany  m.in.  w  Święto  Dziękczynienia  jako  wegetariańska alternatywa
tradycyjnego dania. W postaci gotowej sprzedawany często w formie pasztecików (przyp. tłum.).
– Gdzie usłyszałaś tę nazwę?
– Lacy dawała je nam na lunch. Wyglądem przypominają hot dogi,   



ale są zdrowsze.
Zza lady z mięsem wywołano numerek Alex.
– Poproszę ćwierć kilo piersi z kurczaka.
– Dlaczego zawsze kupujemy tylko to, co ty chcesz, a nie to, o co ja proszę? – spytała oskarżycielskim tonem Josie.
– Wierz mi, ani w połowie nie jesteś tak ciemiężonym dzieckiem, jak
ci się wydaje.
– Chcę jabłko.
Alex westchnęła głęboko.
– Czy do końca pobytu w tym sklepie mogłabyś się powstrzymać od wypowiadania słowa „chcę”?
Siedząca na wózku z zakupami Josie niespodziewanie mocno
kopnęła nogą i trafiła Alex prosto w brzuch.
– Nienawidzę cię! – wrzasnęła. – Jesteś najgorszą mamą na świecie! Alex poczuła się nieswojo pod obstrzałem obcych spojrzeń: starszej kobiety, wybierającej melona, i pracownicy sklepu z rękami pełnymi świeżych brokułów. Czemu dzieci zawsze dostają napadu histerii w miejscu publicznym, gdzie każda reakcja rodzicielska musi się znaleźć na cenzurowanym?
– Josie! – Alex, zaciskając zęby, przywołała na usta sztuczny   



uśmiech. – Natychmiast się opanuj.
– Czemu nie jesteś taka jak mama Petera?! O wiele bardziej
wolałabym mieszkać z nimi niż z tobą!
Alex chwyciła córkę za ramiona – na tyle mocno, że dziecko wybuchnęło płaczem.
– Posłuchaj, moja panno… – zaczęła nabrzmiałym od irytacji głosem
i w tej samej chwili dobiegł ją szmer szeptów oraz jedno słowo: „sędzia”.
W miejscowej gazecie niedawno ukazała się notatka informująca o
jej nominacji, opatrzona zdjęciem portretowym. Już w dziale z pieczywem Alex podchwytywała spojrzenia świadczące o tym, że została rozpoznana, ale dopiero teraz zrozumiała, jakie to pociąga za sobą konsekwencje. Patrząc na jej potyczkę z Josie, ludzie oczekiwali
od
Alex, że zareaguje… z sędziowską roztropnością.
Natychmiast więc zwolniła uchwyt.
– Zdaję sobie sprawę, że jesteś zmęczona – powiedziała na tyle donośnym głosem, żeby dotarł do najodleglejszych zakątków sklepu.

Wiem, że chciałabyś się już znaleźć w domu. Nie wolno ci jednak zapominać, że jesteś w miejscu publicznym, a to cię zobowiązuje do   



stosownego zachowania.
Josie rozwarła buzię ze zdumienia i z niedowierzaniem wsłuchiwała
się w Głos Najwyższego Rozsądku. Zastanawiała się jednocześnie, co
to
stojące przed nią UFO zrobiło z jej mamą, która po prostu by na nią wrzasnęła i kazała natychmiast się zamknąć.
Tymczasem Alex pojęła nagle, że sędzią nie przestaje się być po opuszczeniu  sali  rozpraw.  Jest  się  nim  także  w  restauracji,  na przyjęciu
czy pośrodku sklepu spożywczego, gdy ma się najszczerszą ochotę udusić własne dziecko. Przyjmując togę – oznakę swojego majestatu

Alex nie zdawała sobie sprawy, że nigdy i nigdzie nie będzie już mogła
jej zdjąć.
I tu się pojawiał poważny problem. Jeżeli zacznie się koncentrować
na tym, co myślą o niej inni, czy nie zapomni, kim jest naprawdę? Czy do jej twarzy nie przylgnie na stałe maska… pod którą w końcu będzie
się kryła jedynie pustka?
Alex pchnęła wózek w stronę kas. Jej córka z małego półdiablęcia znów się przemieniła w układną, małą dziewczynkę, jedynie od czasu   



do czasu wstrząsaną cichą czkawką.
– No proszę – odezwała się Alex, bardziej po to, by uspokoić samą siebie niż Josie. – Czyż tak nie jest dużo lepiej?
Pierwszy dzień za sędziowskim stołem Alex spędziła w Keene w hrabstwie Cheshire. Nikt oprócz jej osobistego asystenta nie miał pojęcia, że debiutuje w tej roli. Adwokaci i prokuratorzy naturalnie wiedzieli, że po raz pierwszy będzie przewodniczyć sesjom w tym sądzie,  nie  znali  jednak  przebiegu  jej  kariery.  Mimo  to  była przerażona.
Rano przebierała się trzy razy, chociaż i tak nikt nie miał zobaczyć, co nosi pod togą. A potem, przed samym wyjazdem, dwukrotnie dostała torsji.
Bez trudu natomiast trafiła do sędziowskich gabinetów – ostatecznie była w tym gmachu na setce rozpraw, tyle że wówczas znajdowała się
po drugiej stronie podwyższenia. Z owych czasów pamiętała również swojego obecnego asystenta: chudego mężczyznę imieniem Ishmael, który zawsze odnosił się do niej z nieskrywaną niechęcią.
Za to dzisiaj niemal padł jej do stóp obutych w kosztowne szpilki.
– Serdecznie witamy, pani sędzio. Oto wokanda. Pozwolę sobie
teraz zaprowadzić panią do gabinetu, a gdy już będzie pani gotowa   



rozpocząć sesję, przyślę funkcjonariusza sądowego. Czy jest jeszcze coś,
co mógłbym dla pani zrobić?
– Nie, dziękuję.
Zostawił ją w gabinecie, w którym panował okrutny chłód. Alex podkręciła termostat, po czym wyjęła z teczki togę. Do gabinetu przylegała bezpośrednio prywatna łazienka i Alex weszła tam, by sprawdzić w lustrze swój wygląd. Prezentowała się całkiem nieźle. Majestatycznie.
Choć w tym stroju miała w sobie także coś z chórzystki gospel.
Usiadła za biurkiem i natychmiast przypomniał jej się ojciec. Tylko popatrz na mnie, tato, pomyślała, mimo że on już teraz znajdował się
w
miejscu, do którego nie mogły dotrzeć żadne apele. Alex byłaby w stanie wyrecytować dziesiątki spraw, w których ojciec wydawał werdykty – opowiadał jej o nich po powrocie do domu, przy kolacji – nie umiała natomiast przywołać z pamięci ani jednej chwili, w której zachowałby się jak najzwyczajniejszy tato, a nie sędzia.
Alex przerzuciła akta osób, które dzisiaj w jej obecności miały wysłuchać prokuratorskich zarzutów, po czym zerknęła na zegarek. Do   



rozpoczęcia sesji pozostało aż czterdzieści pięć minut, za co mogła winić
tylko siebie – to przez swoje cholerne zdenerwowanie zjawiła się tutaj tak wcześnie.
Wstała z fotela i przeciągnęła się kilkakrotnie. Gabinet był tak duży,
że mogłaby w nim wykręcić kilka gwiazd. Choć, naturalnie, w żadnym razie by tego nie zrobiła, ponieważ podobna płochość nie przystoi sędzi.
Niepewnie, z wahaniem, otworzyła drzwi, za którymi natychmiast zmaterializował się Ishmael.
– Czym mogę służyć, pani sędzio?
– Chętnie napiłabym się kawy.
Patrząc na nadgorliwą reakcję Ishmaela, Alex doszła do wniosku, że gdyby go poprosiła o kupienie prezentu urodzinowego dla Josie, miałaby  na  biurku  pięknie  opakowany  podarek  jeszcze  przed wybiciem
południa.
Na razie jednak ruszyła za swoim asystentem do pokoju socjalnego
– wspólnego dla wszystkich prawników – i podeszła do ekspresu z kawą, od którego natychmiast odskoczył jeden z młodych prokuratorów.   


– Bardzo proszę, pani sędzio – odezwał się ugrzecznionym tonem, ustępując jej miejsca w kolejce.
Alex sięgnęła po papierowy kubek. Musi pamiętać, żeby przywieźć
z domu fajansowy i trzymać pod ręką w gabinecie. Ale zaraz sobie przypomniała, że przecież jej stanowisko wiąże się z rotacyjnością –
w
zależności od dnia tygodnia będzie przewodniczyła sesjom nie tylko w Keene, ale również w Laconii, Concord, Nashua, Rochester, Milford, Jaffrey, Peterborough, Grafton i Coos, musiałaby się więc zaopatrzyć
w
pokaźną zastawę.
Nacisnęła na dźwignię dozownika, ale w rezultacie usłyszała
jedynie cienki świst – ekspres był pusty. Bez namysłu wyciągnęła więc
filtr, by zaparzyć nową porcję.
– Proszę się nie fatygować, pani sędzio! – Do Alex podskoczył
gorliwy prokurator z zaambarasowaną miną, po czym sam zaczął przygotowywać świeży napar.
Alex, zdumiona tą sceną, zastanawiała się jednocześnie, czy ktoś jeszcze kiedykolwiek zwróci się do niej po imieniu, czy też może powinna je oficjalnie zmienić na „Pani Sędzia”. A także – czy znalazłby   



się osobnik na tyle odważny, by zwrócić jej, na przykład, uwagę, że ma
kawałek papieru toaletowego na obcasie lub szpinak między zębami. Czuła się dziwnie ze świadomością, że chociaż jest pod nieustannym obstrzałem ludzkich spojrzeń, nikt się nie ośmieli wytknąć jej niedoskonałości. Usłużny młodzieniec podszedł z kubkiem pełnym świeżo zaparzonej kawy.
– Nie wiedziałem, co dodać, pani sędzio – wyznał nieśmiało, podstawiając Alex pod nos cukierniczkę i dzbanek z mlekiem.
– Dziękuję, nic – odparła, ale sięgając po kubek, zawadziła o rant szerokim rękawem togi i kawa chlusnęła na podłogę.
Nie ma co, wspaniale się zaczyna.
– O rety. Najmocniej przepraszam, pani sędzio!
„Czemu mnie przepraszasz, durniu, skoro to moja wina?” – skarciła
go w duchu Alex. Jakaś młoda dziewczyna rzuciła się na rozlaną kawę
z
serwetkami w ręku, Alex natomiast ściągnęła togę, żeby zrobić z nią porządek, i w tej samej chwili przemknęła jej przez głowę szaleńcza myśl: Może nie powinna poprzestać na todze, ale rozebrać się do bielizny  i  w  takim  stanie  przedefilować  korytarzami  sądu  niczym cesarz   



z  baśni  Andersena.  „Czyż  moje  szaty  nie  są  zachwycające?”  – pytałaby
od czasu do czasu, a chór uniżonych pochlebców odpowiadałby: „Doprawdy przepiękne, pani sędzio”.
Opłukała rękaw pod kranem, starannie wyżęła go z wody i z togą przerzuconą przez rękę skierowała się w stronę gabinetu. Jednakże perspektywa spędzenia w nim samotnych trzydziestu minut wydała
jej
się nagle tak przygnębiająca, że postanowiła się wybrać na wędrówkę po korytarzach gmachu. Obchodziła wszystkie nieznane jej zakamarki
i

po   jakimś   czasie   znalazła   się   w   suterenie   przy   drzwiach wychodzących
na rampę przeładunkową.
Przy rampie siedziała kobieta w zielonym kombinezonie
pracownika porządkowego i paliła papierosa. Powietrze przesycał zapach zimy, a szron na asfalcie połyskiwał, jakby obsypany małymi odłamkami szkła. Alex objęła się mocno ramionami – niewykluczone,
że
tu, na zewnątrz, było nawet zimniej niż w jej gabinecie – i skinęła głową
nieznajomej.
– Cześć – rzuciła.   


– Cześć. – Z ust kobiety wypłynęła smuga dymu. – Nigdy wcześniej
cię tu nie widziałam. Jak masz na imię?
– Alex.
– A ja Liz. Jestem jednoosobowym departamentem konserwacji zieleni. – Uśmiechnęła się przyjaźnie. – A ty w jakim dziale pracujesz? Alex zaczęła przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu tic-taców – nie dlatego, że miała jakąś szczególną ochotę na miętówkę, ale ponieważ bardzo chciała odwlec moment, w którym nieodwołalnie się urwie tak przyjemnie rozpoczęta rozmowa.
– Ja… hm… jestem sędzią.
Liz natychmiast odsunęła się o kilka kroków, a na jej twarzy pojawił
się wyraz zakłopotania.
– Wiesz, nie przyznałam się do tego wcześniej, bo tak miło mnie zagadnęłaś. Nikt tutaj sobie na to nie pozwala, więc… czuję się nieco osamotniona. Jak sądzisz… – Alex w napięciu zawiesiła głos – …czy mogłabyś zapomnieć, że jestem sędzią?
Liz przydepnęła peta ciężkim butem.
– To zależy.
Alex skinęła głową. Przez cały czas obracała w dłoniach małe plastikowe pudełeczko, w którym grzechotały cukierki.   



– Chcesz tic-taca?
Po chwili wahania Liz wyciągnęła dłoń.
– Pewnie, że chcę, Alex – powiedziała ze szczerym uśmiechem.
Peter od kilku dni snuł się po domu jak duch. Był uziemiony, co w
jakiś tajemniczy sposób wiązało się z faktem, że Josie już nie przychodziła do niego po przedszkolu, chociaż do niedawna spędzali razem trzy lub cztery popołudnia w tygodniu. Joey też nie chciał się z nim bawić; jeżeli nie był na treningu drużyny piłki nożnej, grał na komputerze w taką grę, w której trzeba było naprawdę bardzo szybko przejeżdżać przez tor wyścigowy, poskręcany jak precel – a to oznaczało, że Peter nie miał co ze sobą począć.
Pewnego dnia, po kolacji, usłyszał jakieś odgłosy, dochodzące z piwnicy. Nie schodził tam od czasu, gdy mama przyłapała go razem z Josie na zabawie strzelbą, teraz jednak światło lampy wiszącej nad roboczym stołem przyciągnęło go jak ćmę do płomienia. Przy stole,
na
taborecie, siedział ojciec i trzymał w ręku tę samą strzelbę, która wpędziła Petera w tak poważne tarapaty.
– Czy nie powinieneś się już szykować do snu? – zapytał ojciec.
– Nie jestem zmęczony. – Peter wpatrywał się w ręce ojca, sunące po   



lufie smukłej niczym łabędzia szyja.
– Piękny sztucer, prawda? Remington 721, 30-06. – Ojciec spojrzał na Petera. – Chciałbyś mi pomóc w jego czyszczeniu?
Peter mimowolnie zerknął w górę, w stronę kuchni, gdzie mama zmywała naczynia po kolacji.
– Uważam, synku, że skoro tak bardzo fascynuje cię broń, musisz się nauczyć   podchodzić   do   niej   z   należytym   respektem.   Lepiej zapobiegać,
niż leczyć, prawda? Nawet mama musiałaby się zgodzić z tym argumentem. – Położył strzelbę na kolanach. – Broń palna jest śmiertelnie niebezpieczna, ale przede wszystkim dlatego, że ludzie nie wiedzą, jak się z nią obchodzić. Kiedy natomiast poznają jej funkcjonowanie, broń się okazuje zwykłym narzędziem, podobnym w istocie do młotka czy śrubokrętu. Czy pojmujesz, co do ciebie mówię? Peter nie pojmował, ale nie zamierzał się do tego przyznać. Wprost
nie mógł uwierzyć, że niedługo tata go nauczy, jak się obchodzić z najprawdziwszą strzelbą! Żadne z tych idiotycznych dzieciaków w jego grupie – z tych najgorszych palantów – nie mogłoby się czymś takim pochwalić.
– Po pierwsze, musimy odwieść zamek, o tak, i sprawdzić, czy w   



komorze nie ma żadnych nabojów. Zajrzyj tutaj. Widzisz coś?
Peter pokręcił głową.
– Spójrz jeszcze raz. Sprawdzania nigdy za wiele. Jeżeli teraz naciśniemy ten mały guziczek tuż przed spustem, będziemy mogli całkowicie usunąć zamek.
Ojciec wziął ze stołu metalową butelkę z jakimś płynem – na
naklejce widniał napis Hoppes No 9 – i zwilżył nim miękką szmatkę.
– Nie ma nic wspanialszego od polowania, Peter. Od wyprawy do
lasu wczesnym świtem, gdy reszta świata jeszcze śpi… od widoku jelenia unoszącego powoli łeb, spoglądającego ci prosto w oczy… – Ojciec  zaczął  czyścić  zamek.  Chociaż  trzymał  szmatkę  daleko  od Petera,
od silnego zapachu i tak zakręciło mu się w głowie. – Może ty to zrobisz? – zaproponował niespodziewanie tata. – Trzymaj.
Peterowi aż szczęka opadła z wrażenia. Miał naprawdę wziąć w ręce strzelbę, po tym co się wydarzyło, gdy był tutaj wraz z Josie? Może wolno  mu  to  zrobić,  ponieważ  tata  go  teraz  pilnuje,  a  może  to pułapka i
zostanie ukarany tylko za to, że miał ochotę ponownie potrzymać broń?
Niepewnie sięgnął po sztucer, zdumiony, podobnie jak poprzednio, jego   



znacznym ciężarem. W komputerowej grze Joeya, zwanej Big Buck Hunter, wszystkie postaci wymachiwały strzelbami, jakby były lekkie niczym piórko.
Okazało się, że to nie pułapka. Ojciec rzeczywiście chciał, żeby Peter mu pomógł. Teraz sięgnął po kolejną puszkę – smar do broni – i nalał troszkę na drugą szmatkę.
– Naoliwimy zamek i kapniemy kroplę na iglicę… Chcesz wiedzieć, synku, jak działa sztucer? Podejdź tu do mnie. Wewnątrz zamka, czego
nie widzimy, znajduje się potężna sprężyna. Kiedy naciskasz na spust, sprężyna ulega zwolnieniu, uderza w iglicę i przesuwa ją odrobinę… – Dla ilustracji ojciec rozsunął kciuk i palec wskazujący o parę
milimetrów. – Iglica nakłuwa nabój… i aktywuje spłonkę, która zapala materiał wybuchowy, umieszczony w naboju. Widziałeś naboje, prawda? Zauważyłeś, że na końcu są mocno wydłużone? To właśnie
w
tej cienkiej części mieści się właściwy pocisk, a kiedy proch ulega zapaleniu, wytwarza za pociskiem ciśnienie, które wypycha go do przodu.
Ojciec wziął zamek z ręki Petera, naoliwił i odłożył na bok.
– A teraz zajrzyj w głąb lufy. Co widzisz?   



– Coś, co przypomina makaron, który mama czasami gotuje na
obiad.
– Rzeczywiście. Jak on się nazywa? Rotini? Lufa jest wewnątrz nagwintowana. Niczym śruba. Kiedy nabój przez nią przelatuje, gwint wprawia go w szybki ruch wirowy. I nabój się zachowuje podobnie jak
piłka futbolowa, kiedy w czasie rzutu ją podkręcisz.
Peter próbował tak parę razy zrobić, gdy przed domem grał z tatą i Joeyem, ale piłka była za duża dla małej dłoni chłopca i zazwyczaj lądowała tuż u jego stóp.
– Jeżeli pocisk wylatuje z lufy, wirując jednocześnie wokół własnej
osi, leci prościutko i nie zbacza z toru. – Ojciec sięgnął po długi wycior,
który miał pętelkę na końcu. Wsunął w tę pętelkę szmatkę, po czym umoczył ją w ostro pachnącym płynie. – Proch pozostawia w środku lufy smolisty osad, i ten osad właśnie musimy usunąć.
Ojciec energicznie wsuwał do lufy i wysuwał z niej wycior –
wyglądało to tak, jakby ubijał masło. Zmienił szmatkę, potem jeszcze raz i jeszcze, aż ostatnia wyszła z lufy zupełnie czysta, bez ciemnych smug.
– Kiedy byłem w twoim wieku, Peterze, mój tata też mi pokazał, jak   



czyścić broń. – Ojciec wrzucił zużyte szmatki do kosza. – Pewnego dnia,
już całkiem niedługo, zabiorę cię na polowanie.
Peter wprost nie posiadał się z oszołomienia i dumy. On, który nie umiał porządnie rzucić piłki do kosza ani dryblować w czasie gry w nogę, a nawet niespecjalnie dobrze pływał – on miał teraz iść na polowanie z ojcem! Najbardziej w tym pomyśle podobało mu się to,
że
nie będzie razem z nimi Joeya. Zaczął się zastanawiać, jak długo przyjdzie mu czekać na tę przygodę i jak się poczuje, gdy będą z tatą robili coś sami, tylko we dwóch.
– Hm – mruknął ojciec. – A teraz jeszcze raz obejrzyj wnętrze lufy. Peter przytknął jej wylot do oka.
– Chryste, Peter! – Ojciec wyjął mu sztucer z dłoni. – Nigdy nie
wolno ci w ten sposób chwytać broni! Nawet jeżeli nie ma w niej zamka,
czyli teoretycznie jest bezpieczna. Pamiętaj, nigdy nie kieruj wylotu lufy
na coś, czego nie chcesz zastrzelić.
Peter zmrużył oko i zajrzał w lufę od prawidłowej strony. Była oślepiająco błyszcząca, srebrzysta, wprost doskonała.
Ojciec przejechał naoliwioną szmatką lufę od zewnątrz.   



– A teraz pociągnij za spust – polecił.
Peter spojrzał na ojca pełnym niedowierzania wzrokiem. Nawet on wiedział, że tego w żadnym razie nie wolno mu robić.
– Broń jest teraz bezpieczna – zapewnił tata. – Trzeba nacisnąć na spust, żeby prawidłowo złożyć sztucer z powrotem.
Peter z wahaniem zahaczył palec o półksiężycowaty kawałek metalu
i nacisnął. Wówczas zwolniła się mała zapadka i zamek gładko wszedł na swoje miejsce.
A potem tata zaniósł sztucer z powrotem do sejfu.
– Ludzie, którzy nie lubią widoku broni, zazwyczaj nic o niej nie wiedzą. Ale jak się ją już pozna, niebezpieczeństwo znika.
Wykład taty sprawił, że nagle aura tajemniczości, która otaczała
broń i popchnęła Petera do podwędzenia klucza od sejfu z ojcowskiej szuflady  na  bieliznę,  a  także  pokazania  sztucera  Josie,  zniknęła. Teraz,
kiedy  widział  sztucer  rozebrany  na  części,  a  potem  złożony  z powrotem,
pojął, czym naprawdę jest broń palna: zbiorem kawałków metalu, sumą
różnych części.
Broń sama w sobie nic nie znaczyła – tak naprawdę liczył się tylko   



trzymający ją w rękach człowiek.
Nie  ma  większego  znaczenia,  czy  wierzysz,  czy  też  nie wierzysz w
przeznaczenie   –   istotne,   kogo   będziesz   winić,   gdy   się wydarzy jakieś
nieszczęście. Czy uznasz, że gdybyś się bardziej starał, pilniej nad sobą
pracował, nic złego by cię nie spotkało? Czy może zwalisz wszystko na
okoliczności? Znam ludzi, którzy na wieść o śmierci innych będą
mówić, że to wola boża. I takich, którzy zaczną mówić o pechu. No i z
pewnością pojawi się mój niekwestionowany faworyt pośród tych
wyjaśnień:     znaleźli     się     w     niewłaściwym     miejscu     w nieodpowiednim   





czasie.
Chociaż, z drugiej strony, czy właśnie tego nie można by powiedzieć
o mnie?
Dzień później
Na Boże Narodzenie, szóste w swoim życiu, Peter dostał akwariową rybkę. Był to bojownik japoński o strzępiastym, cienkim jak bibułka ogonie, sunącym za rybą na podobieństwo trenu u sukni gwiazdy filmowej. Peter nazwał swojego bojownika Wolverine, po czym godzinami się wpatrywał w jego cekinowe oczy i łuski srebrzyste niczym poświata księżyca. Ale już kilka dni później zaczął rozmyślać nad tym, jak sam by się czuł, gdyby jego cały świat się ograniczał do jednego szklanego naczynia. Kiedy ryba unosiła się nad pokręconym wąsem plastikowej rośliny, zastanawiał się, czy Wolverine za każdym razem odkrywa w tym kawałku plastiku coś nowego i intrygującego, czy po prostu odlicza kolejne odbębnione opłynięcie go wkoło.
Peter nabrał nawyku wstawania w środku nocy, żeby sprawdzić,
czy jego ryba kiedykolwiek zasypia, ale bez względu na to, o której się
obudził,  ona  zawsze  była  w  ruchu.  Peter  próbował  też  sobie wyobrazić,   


co widzi jego ryba, gdy on na nią patrzy: zapewne wielkie oko, pojawiające się niczym wschodzące słońce po drugiej stronie grubego szkła. Peter słyszał, jak pastor Ron mówił w kościele, że Bóg ogarnia swoim spojrzeniem cały świat, i zaczął się zastanawiać, czy dla swojej ryby nie jest przypadkiem bogiem.
Teraz, gdy siedział w celi więzienia hrabstwa Grafton, usiłował
sobie przypomnieć, co się stało z jego rybą. Zapewne zdechła. Prawdopodobnie on sam doprowadził ją do śmierci tym ciągłym wlepianiem w nią wzroku.
Zerknął na kamerę umieszczoną w górnym rogu celi, mrugającą z beznamiętną regularnością. Oni – kimkolwiek byli ci „oni” – cały czas go obserwowali, ponieważ nie chcieli dopuścić, żeby sam się zabił, zanim zostanie publicznie ukrzyżowany. Z tego też powodu w jego celi
nie było normalnej pryczy, poduszki czy choćby karimaty – jedynie twarda decha oraz ta idiotyczna kamera.
Chociaż, z drugiej strony, może i lepiej, że tak go potraktowali. O ile
się zdołał zorientować, był sam na tym małym oddziale pojedynczych cel.   Kiedy   samochód   szeryfa   zatrzymał   się   przed   więzieniem hrabstwa,
ogarnęło go autentyczne przerażenie. Ostatecznie Peter oglądał   


telewizję, wiedział więc, co się wyrabia w takich miejscach. Podczas całej procedury przyjmowania na oddział nie odezwał się ani słowem

nie dlatego, że był takim twardzielem, ale ponieważ się bał, że skoro już
otworzy usta, zaniesie się strasznym łkaniem, którego już nigdy nie zdoła powstrzymać.
Dobiegł go metaliczny poświst, przywodzący na myśl ścierające się szpady, a po nim odgłos kroków. Peter nie ruszył się z miejsca – przygarbiony, obejmował mocno podciągnięte kolana. Nie chciał sprawiać  wrażenia  gorliwego,  nie  chciał  też  wzbudzać  litości. Wtapianie
się w tło – tę sztukę opanował do perfekcji. Ostatecznie doskonalił się
w
niej przez ostatnie dwanaście lat.
Strażnik zatrzymał się przed jego celą.
– Masz widzenie – oznajmił i otworzył drzwi.
Peter podniósł się powoli, spojrzał w oko kamery, po czym ruszył za strażnikiem szarym, odrapanym korytarzem.
Czy trudno byłoby się wyrwać z więzienia? Może, jak w grach komputerowych, zdołałby powalić cudownym ciosem kung-fu tego   



strażnika,  a  potem  jeszcze  kilku  następnych,  wybiec  za  drzwi  i wciągnąć
w płuca haust świeżego powietrza, którego zapach powoli już się ulatniał z jego pamięci?
A co, jeżeli będzie musiał zostać tu na zawsze?
Ledwo ta myśl przemknęła mu przez głowę, przypomniał sobie, co
się stało z jego rybką. Przejęty hasłami obrońców praw zwierząt, w odruchu humanitaryzmu wyjął ją z małego, pękatego akwarium i spuścił z wodą w ubikacji. Wyobraził sobie, że rura kanalizacyjna wiedzie do wielkiego oceanu, w którym Wolverine odnajdzie drogę do Japonii i swoich pobratymców, innych bojowników. Ale kiedy się zwierzył ze swojego czynu Joeyowi, brat opowiedział mu o ściekach i jasno wykazał, że zamiast podarować swojej rybce wolność, Peter skazał
ją na śmierć.
Strażnik zatrzymał się przy drzwiach, na których widniał napis
SALA KONFERENCYJNA. Peter nie sądził, żeby z wizytą mógł przyjść ktoś poza rodzicami, a akurat z nimi nie miał ochoty się teraz widzieć. Natychmiast zasypią go pytaniami, na które nie znał odpowiedzi. Pytaniami w rodzaju: „Jak syn, którego wieczorem otulało się kołdrą,   



następnego ranka wstawał jako całkiem inny, obcy stwór?”. Może więc
o wiele lepiej byłoby, gdyby wrócił do celi i towarzystwa kamery, która,
co prawda, nieustannie się na niego gapiła, ale przynajmniej nie formułowała żadnych ocen?
– Wchodź – polecił strażnik i otworzył przed Peterem drzwi.
Peter wziął głęboki oddech, zastanawiając się przy tym, co czuła
jego ryba, kiedy – zamiast w błękitnych falach oceanu – wylądowała
w
morzu gówna.
Jordan wszedł do budynku więzienia hrabstwa Grafton i zatrzymał
się na wartowni. Przed wizytą u Petera Houghtona musiał złożyć podpis na odpowiednim formularzu oraz dostać identyfikator z
napisem GOŚĆ od strażnika urzędującego po drugiej stronie pleksiglasowej szyby. Jordan podpisał się na czekającym na niego arkuszu i wsunął podkładkę z klipsem w wąski otwór u dołu plastikowego przepierzenia, ale po drugiej stronie nie było nikogo, kto by ją przyjął. Dwaj strażnicy stali odwróceni do Jordana plecami, skupieni   na   maleńkim   czarno-białym   telewizorze,   który   –   jak wszystkie   



inne odbiorniki telewizyjne na całej planecie – był nastawiony na kanał
relacjonujący wydarzenia w Sterling High.
– Przepraszam – odezwał się Jordan, ale żaden z mężczyzn nie zareagował.
„Kiedy doszło do strzelaniny” – rozległ się głos reportera – „Ed
McCabe wyjrzał zza drzwi gabinetu matematycznego, gdzie prowadził zajęcia z dziewiątą klasą, i własnym ciałem osłonił swoich uczniów przed kulami napastnika”.
Na ekranie pojawiła się twarz szlochającej kobiety oraz białe drukowane litery, głoszące: JOAN MCCABE, SIOSTRA OFIARY.
„Bardzo się troszczył o te dzieciaki – oznajmiła przez łzy. – Troszczył się
o nie przez siedem lat pracy w Sterling i chronił je do ostatnich chwil swojego życia”.
Jordan zniecierpliwiony przestąpił z nogi na nogę.
– Halo!
– Moment, kolego – burknął jeden ze strażników i nonszalancko machnął w powietrzu dłonią.
Na ekranie znowu się pojawił ziarnisty wizerunek reportera. Wiatr unosił mu włosy na podobieństwo wydymanego bryzą żagla, a zza   


ramienia wyłaniała się monotonna w swej jednolitości, ceglana ściana szkoły.
„Koledzy
zapamiętają
Eda
McCabe’a
jako
świetnego,
zaangażowanego nauczyciela, który chętnie poświęcał swój prywatny czas na pomoc uczniom, oraz jako wielkiego miłośnika wędrówek krajoznawczych,
z
entuzjazmem
opowiadającego
w
pokoju
nauczycielskim  o  swoim  największym  marzeniu:  przejściu  pieszo przez
Alaskę. Marzeniu – dorzucił grobowym tonem reporter – które już nigdy się nie spełni”.   


Jordan chwycił za podkładkę, po czym z całej siły pchnął ją przez szczelinę w pleksiglasie, tak że z głośnym trzaskiem spadła na posadzkę. Obaj strażnicy natychmiast się odwrócili.
– Przyszedłem na spotkanie z klientem – oznajmił.
Lewis Houghton był profesorem w Sterling College od
dziewiętnastu lat i przez ten cały czas ani razu się nie zdarzyło, żeby nie
wygłosił swojego cotygodniowego wykładu dla studentów. Aż do dzisiejszego dnia. Kiedy Lacy do niego zadzwoniła, opuścił kampus w takim  pośpiechu,  że  nawet  zapomniał  wywiesić  na  drzwiach  auli kartkę
odwołującą zajęcia. Przed oczami stanął mu obraz studentów czekających, aż się pojawi za katedrą i wygłosi zdania, które oni skrzętnie zanotują, jakby to, co miał im do powiedzenia, było wciąż nieskazitelne moralnie.
Jakie słowo, jaka uwaga, jaki komunał, który kiedyś wypowiedział, pchnął Petera do tego czynu?
Jakie słowo, jaka uwaga, jaki komunał, którego swego czasu nie wypowiedział, mógłby go od tego powstrzymać?
Siedział wraz z Lacy we własnym ogródku, czekając, aż policja
opuści ich dom. Jeden funkcjonariusz właśnie stamtąd wyszedł, ale   



zapewne  tylko  po  to,  by  rozszerzyć  zakres  nakazu  przeszukania. Lewis i
Lacy stali przez jakiś czas na podjeździe i przyglądali się policjantom wynoszącym worki lub kartony z przedmiotami, których rekwizycji Lewis się spodziewał – jak sprzęt komputerowy i książki z pokoju Petera  –  oraz  takimi,  których  widok  go  zaskoczył  –  jak  rakieta tenisowa
czy duże kuchenne pudełko zapałek sztormowych.
– I co my teraz zrobimy? – zapytała Lacy.
Lewis tylko pokręcił głową. Na potrzeby jednego ze swoich
artykułów, dotyczących wymiernej wartości szczęścia, przeprowadzał wywiady ze starszymi ludźmi, z których wielu miewało myśli samobójcze. „Już nic nas w tym życiu nie czeka” – powtarzali, i wówczas  Lewis  nie  był  w  stanie  pojąć  tego  kompletnego  braku nadziei.
W owym czasie nie umiał sobie wyobrazić, jak to możliwe, by świat tak
bardzo obrzydł człowiekowi, że nie dostrzegał w nim żadnych jasnych stron.
– Teraz już nic nie możemy zrobić – odparł. I naprawdę tak uważał.
W zamyśleniu przeniósł wzrok na policjanta wsuwającego do radiowozu stos starych komiksów Petera.   



Kiedy tego dnia wrócił do domu, zobaczył żonę spacerującą
nerwowo po podjeździe. Lacy, ledwie go ujrzała, natychmiast rzuciła mu się w ramiona.
– Dlaczego? – zaniosła się płaczem. – Dlaczego?!
To pytanie w istocie kryło w sobie tysiące innych pytań, ale Lewis
nie umiał odpowiedzieć na żadne z nich. Przylgnął do żony, jakby była zbawienną kłodą drewna, dryfującą na powodziowej fali, i wówczas zauważył oczy sąsiada szpiegujące zza firanki.
To właśnie wtedy przeszli do ogrodu i usiedli na huśtawce okolonej gąszczem  nagich  gałęzi  oraz  łachami  topniejącego  śniegu.  Lewis zastygł
w idealnym bezruchu; palce i wargi miał zdrętwiałe z zimna i szoku.
– Czy sądzisz, że to nasza wina? – wyszeptała Lacy.
Szczerze zdumiała Lewisa swoją odwagą: ośmieliła się powiedzieć
na głos to, o czym on nawet bał się pomyśleć. Ale też o czym innym mogliby mówić? Strzelanina stała się faktem dokonanym; ich syn był
w
nią zamieszany. A z faktami nie ma sensu polemizować, można je najwyżej poddać relatywizacji.
Lewis zwiesił głowę.
– Nie wiem.   


Nawet nie umiał sobie wyobrazić, według jakiego klucza miałby wartościować ich rodzicielskie kompetencje. Czy doszło do tego dramatu, ponieważ Lacy zbyt często nosiła Petera na rękach, kiedy
był
malutki? A może dlatego, że ilekroć stawiający pierwsze kroki Peter się
przewracał,  Lewis  wybuchał  śmiechem  w  nadziei,  że  dziecko  nie będzie
płakać, gdy zobaczy, że nie ma żadnego powodu do płaczu? Czy powinni staranniej nadzorować wszystko, co Peter czytał, co oglądał, czego słuchał… czy też przytłaczanie go rodzicielską kontrolą doprowadziłoby do takiego samego rezultatu? Nie sposób również wykluczyć, że istota problemu tkwiła w kombinacji osobowości Lewisa
i

Lacy.  Jeżeli  miarą  osiągnięć  pary  małżeńskiej  miałyby  być  dzieci, trzeba
uznać, że oni zawiedli na całej linii.
I to dwukrotnie.
Lacy koncentrowała wzrok na skomplikowanym kamiennym
wzorze pod stopami. Lewis doskonale pamiętał, jak budował to patio

własnoręcznie zniwelował teren, a potem układał kostkę. Peter chciał mu pomagać, ale Lewis się nie zgodził. Kamienne elementy były zbyt   



ciężkie. „Mógłbyś sobie zrobić krzywdę” – powiedział wówczas.
Gdyby nie rozciągał nad synem parasola ochronnego i pozwolił,
żeby Peter poznał, czym jest fizyczny ból, to może nie przyszłoby mu
do
głowy zadawać go innym?
– Jak miała na imię matka Hitlera? – zapytała nagle Lacy.
Lewis spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Co takiego?
– Czy była potworem?
Otoczył żonę ramieniem.
– Nie pognębiaj się w taki sposób – mruknął.
Lacy wtuliła twarz w jego ramię.
– Dlaczego? Przecież inni będą się nad tym zastanawiać.
Od czasu do czasu Lewis wmawiał sobie, że wszyscy wokół się mylą
– że to nie jego syn popełnił te straszne czyny. W pewnym sensie miał
oczywiście rację: chociaż na Petera wskazywały setki świadków, chłopiec, którego widzieli, nie był tym samym chłopcem, z którym Lewis   rozmawiał   zaledwie   poprzedniego   wieczoru   tuż   przed rozejściem
się do łóżek.   



Krótka wymiana zdań dotyczyła samochodu Petera. „Wiesz, że
przed  końcem  miesiąca  musisz  zrobić  przegląd?”  –  przypomniał Lewis.
„uhm – odparł Peter. – Już się umówiłem z mechanikiem”.
Czy wtedy także kłamał?
– Ten adwokat…
– Obiecał, że do nas zadzwoni – wtrącił pośpiesznie Lewis.
– Powiedziałeś mu, że Peter jest uczulony na skorupiaki? Jeżeli mu
je podadzą…
– Powiedziałem – zapewnił Lewis, chociaż wcale tego nie zrobił.
Stanął mu przed oczami obraz Petera siedzącego w celi więzienia, obok
którego   przejeżdżali   każdego   lata   w   drodze   do   lunaparku. Przypomniał
sobie, jak Peter zadzwonił do domu w drugim dniu wakacyjnego obozu
z błaganiem, żeby go stamtąd zabrać. Chcąc nie chcąc, wciąż wracał myślami do swojego syna – bo to wciąż był jego syn, nawet jeżeli naprawdę zrobił coś tak niewyobrażalnego, że ilekroć Lewis zamykał oczy, pod powiekami stawały mu najstraszliwsze obrazy, a w piersi ściskało tak mocno, że nie był w stanie zaczerpnąć dostatecznej ilości powietrza.   



– Lewis? – Lacy spojrzała na niego z niepokojem. – Nic ci nie
dolega?
Pokręcił głową z uśmiechem, chociaż rzeczywistość nieustannie go dławiła.
– Panie Houghton?
Oboje podnieśli wzrok i ujrzeli przed sobą policjanta.
– Czy mógłbym prosić pana na moment?
Lacy także chciała się poderwać z ławki, ale Lewis ją powstrzymał.
Nie wiedział, dokąd chce go zabrać ten funkcjonariusz i co zamierza mu
pokazać. Nie chciał narażać żony na dodatkowy wstrząs, o ile nie było to konieczne.
Wszedł za policjantem do własnego domu i stanął jak wryty na
widok detektywów w białych rękawiczkach, przeczesujących kuchnię, grzebiących w jego szafach. A kiedy policjant poprowadził go do piwnicznych drzwi, Lewis zaczął się pocić. Dobrze wiedział, co go czeka, chociaż z rozmysłem wyrzucał ten problem z głowy od chwili, gdy Lacy po raz pierwszy do niego zadzwoniła.
W piwnicy stał jeszcze jeden detektyw i jego plecy przesłaniały Lewisowi część wnętrza. Na dole panowała temperatura o kilka stopni   



niższa niż na zewnątrz, mimo to Lewisa zalała fala gorąca. Szybko otarł
czoło rękawem.
– Czy znajdująca się tu broń należy do pana?
– Owszem – odparł z trudem Lewis. – Jestem myśliwym.
– Proszę nam powiedzieć, panie Houghton, czy wszystkie sztuki są
na  swoim  miejscu?  –  Policjant  odsunął  się  na  bok,  odsłaniając oszkloną
szafkę.
Pod Lewisem ugięły się nogi. Trzy z pięciu karabinków stały w
środku gabloty, niczym niechciane panny, podpierające ściany na zabawie tanecznej.
Dwóch brakowało.
Aż do pory Lewis nie chciał wierzyć w te potworne opowieści na
temat Petera. Aż do tej chwili uważał, że najwyżej doszło do jakiegoś katastrofalnego w skutkach wypadku.
Teraz natomiast zaczął obwiniać samego siebie.
Odwrócił się w stronę policjanta z beznamiętnym, niezdradzającym żadnych uczuć wyrazem twarzy. Z wyrazem twarzy, jak nagle sobie uświadomił, który przejął od własnego syna.
– Nie – odpowiedział. – Nie wszystkie.   



Jedna z podstawowych zasad zawodu adwokata głosiła: Zachowuj
się tak, jakbyś wszystko wiedział, mimo że tak naprawdę o niczym nie masz pojęcia. Obrońca stawał oko w oko z nieznanym sobie klientem, który mógł zostać uniewinniony lub nie mieć na to cienia szansy. Dowcip polegał na tym, żeby być zdystansowanym i jednocześnie władczym. Należało od pierwszej chwili określić zasady relacji: Ja tu rządzę, a ty mówisz mi jedynie to, co muszę wiedzieć.
Jordan setki razy się znajdował w podobnej sytuacji – czekał w tej samej salce tego samego więzienia na przybycie swojego kolejnego klienta – więc szczerze wierzył, że widział już absolutnie wszystko. A tymczasem  –  o,  dziwo  –  Peterowi  Houghtonowi  udało  się  go zaskoczyć.
Biorąc  pod  uwagę  rozmiary  masakry  i  przerażenie  ludzi,  których Jordan
widział na ekranie telewizora… cóż, ten chudy, piegowaty dzieciak w okularach wydawał się absolutnie niezdolny do podobnego czynu.
Taka była pierwsza myśl Jordana. A zaraz po niej pojawiła się następna: Jego wygląd zadziała na moją korzyść.
– Peterze, nazywam się Jordan McAfee i jestem adwokatem.
Zostałem wybrany przez twoich rodziców do reprezentowania cię
przed sądem.   



Czekał na jakąś reakcję, ale na próżno.
– Siadaj.
Chłopak się nie ruszył.
– W takim razie sobie postój – dorzucił Jordan. Przybrał
profesjonalną  maskę  obojętności  i  spojrzał  na  Petera.  –  Jutro odbędzie
się rozprawa wstępna. Sędzia nie wyrazi zgody na kaucję. Będziemy mieli okazję omówić zarzuty prokuratury rano, zanim się udamy do sądu. – Dał Peterowi chwilę na przyswojenie sobie tych informacji. – Od
tej pory nie będziesz już musiał przechodzić przez to sam. Teraz ja będę
u twojego boku.
Czy Jordanowi się zdawało, czy po jego słowach w oczach Petera rzeczywiście pojawił się żywszy błysk? Tak czy owak, nawet jeżeli ów błysk tam był, natychmiast zniknął. Peter ponownie wbijał wzrok w ziemię z beznamiętnym wyrazem twarzy.
– No dobrze. – Jordan powoli podniósł się z krzesła. – Jakieś
pytania?
Zgodnie z przewidywaniami, nie było żadnych. Do diabła, przy
takim zaangażowaniu Petera w ich rozmowę Jordan mógł równie   


dobrze przeprowadzić pogawędkę z którąś z najbardziej pechowych ofiar strzelaniny.
Niewykluczone, że w istocie rozmawiasz z ofiarą, zadźwięczał Jordanowi w głowie jakiś cichy głos, który cholernie podejrzanie przypominał brzmienie głosu jego żony.
– W porządku. A więc do zobaczenia jutro. – Zastukał w drzwi, żeby wezwać strażnika, który miał zaprowadzić Petera z powrotem do celi,
i

wówczas niespodziewanie chłopak się odezwał.
– Ilu dorwałem?
Jordan zatrzymał się z ręką na klamce, ale nie odwrócił głowy w
stronę swojego klienta.
– Do zobaczenia jutro – powtórzył jedynie.
Doktor Ervin Peabody mieszkał po drugiej stronie rzeki, w Norwich,
w stanie Vermont, natomiast pracował na pół etatu w Sterling, w miejscowym college’u, na wydziale psychologii. Sześć lat temu, wraz
z
piątką współautorów, opublikował artykuł na temat przemocy w szkołach – czysto akademickie rozważania, o których już niemal zapomniał. A tymczasem właśnie do niego zadzwoniono z lokalnej,
zafiliowanej z NBC stacji z Burlington, skąd nadawano poranny blok   


programowy. Ervin oglądał go niekiedy nad miską płatków śniadaniowych
dla
czystej
przyjemności
wykpiwania
niekompetentnych dziennikarzy, raz po raz się kompromitujących z powodu swojej ignorancji.
„Szukamy
kogoś,
kto
mógłby
omówić
strzelaninę
z
psychologicznego punktu widzenia” – oznajmił producent. A Ervin odpowiedział: „A więc lepiej nie mogliście trafić”.
– Sygnały ostrzegawcze? – powtórzył pytanie prezentera. – Cóż,
takie nastolatki z reguły się alienują od ludzi. To typy samotnicze. Jeżeli   



już   nawiązują   z   kimś   rozmowę,   często   wspominają   o   chęci wyrządzenia
krzywdy sobie lub innym. Nie potrafią się odnaleźć w środowisku szkolnym, trudno ich zdyscyplinować. Nie mają w swoim otoczeniu nikogo, dla kogo – przynajmniej w ich mniemaniu – byliby ważni i wartościowi.
Ervin zdawał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy ta stacja nie
zwróciła  się  do  niego  po  fachową  opinię,  ale  po  wsparcie.  Całe Sterling,
a wraz z nim cały świat, chciało usłyszeć zapewnienie, że dzieciaki w rodzaju Petera Houghtona można bez trudu rozpoznać w tłumie; że potencjalna zdolność do przemiany młodego człowieka w mordercę rzuca się w oczy niczym znamię.
– A więc istnieje coś takiego jak profil szkolnego zabójcy? – naciskał prezenter.
Ervin Peabody spojrzał wprost w obiektyw kamery. Doskonale
wiedział, że wygłaszane przy takich okazjach komunały w rodzaju: te dzieci  ubierają  się  na  czarno,  są  wyobcowane,  słuchają  dziwnej muzyki,
sprawiają wrażenie gniewnych i zbuntowanych – odnoszą się do większości nastolatków płci męskiej na pewnym etapie ich życia.   



Wiedział też, że jeżeli jakaś głęboko zaburzona osoba postanowi wyrządzić innym krzywdę, zapewne dopnie swego bez względu na okoliczności. Ale miał również świadomość, że w tej chwili wszystkie oczy  z  Connecticut  Valley  –  może  nawet  z  całego  północnego wschodu –
są skierowane właśnie na niego. A on się ubiegał o etat profesorski w Sterling College, więc szybko doszedł do wniosku, że odrobina dodatkowego prestiżu – etykietka „eksperta” – z pewnością mu nie zaszkodzi.
– Można by się zgodzić z takim stwierdzeniem – odparł autorytatywnym tonem.
To Lewis zawsze oporządzał gospodarstwo Houghtonów, zanim
cały dom pogrążył się we śnie. Zaczynał od kuchni, gdzie ładował i puszczał w ruch zmywarkę. Następnie ryglował frontowe drzwi i gasił światła. W końcu szedł na górę. Lacy już zazwyczaj siedziała w łóżku
i

czytała książkę – o ile nie asystowała przy jakimś porodzie – a Lewis
po
drodze  do  sypialni  zahaczał  o  pokój  syna,  po  czym  nakazywał Peterowi,
żeby wyłączył komputer i kładł się spać.
Dzisiaj stanął na progu pokoju Petera i spojrzał na bałagan, jaki   


pozostał po policyjnym przeszukaniu. Pomyślał, że powinien poustawiać książki z powrotem na półkach i powkładać do szuflad biurka jego zawartość, walającą się teraz na podłodze. Ale po chwili jedynie cicho zamknął drzwi.
Lacy nie było w sypialni ani w łazience. Lewis wytężył słuch i
wówczas  z  pokoju  znajdującego  się  dokładnie  pod  jego  stopami dobiegł
go szmer głosów: jakby ktoś ukradkiem prowadził rozmowę.
Cofnął się i zszedł po schodach. Z kim to Lacy mogła konwersować
w samym środku nocy?
W ciemnym gabinecie ekran telewizora świecił zielonkawą, upiorną poświatą. Lewis nie pamiętał, że w tym pomieszczeniu w ogóle stoi telewizor – tak rzadko był używany. Zobaczył logo CNN, a u dołu znajomy, szybko się przesuwający pasek informacyjny. Uderzyła go nagła  myśl:  aż  do  jedenastego  września  ów  pasek  nie  istniał  – pojawił
się dopiero wtedy, gdy ludzi ogarnęło tak straszne przerażenie, że chcieli natychmiast wiedzieć, co się dzieje w zamieszkiwanym przez nich świecie.
Lacy klęczała przed odbiornikiem, wpatrzona w twarz prezentera.
„Nie wiemy jeszcze dokładnie, skąd mężczyzna, który strzelał, miał   



broń, ani jaki to był rodzaj broni…”.
– Lacy… – odezwał się Lewis przez ściśnięte gardło. – Lacy, chodź spać.
Ale ona ani drgnęła – żadnym, choćby najdrobniejszym gestem nie dała do zrozumienia, że usłyszała słowa męża. Lewis ruszył w stronę telewizora, po drodze gładząc żonę po ramieniu.
„Wstępne raporty balistyczne mówią o dwóch pistoletach” –
wyjawił poufnym tonem prezenter, tuż zanim jego twarz zniknęła z ekranu.
Lacy się odwróciła w stronę Lewisa. Jej oczy przywodziły mu na
myśl niebo oglądane z okna samolotu: bezkresna szarość, która była wszędzie i nigdzie zarazem.
– Wciąż mówią o nim „mężczyzna” – szepnęła. – A przecież to tylko chłopiec.
– Lacy – powtórzył cierpliwie Lewis, a ona wówczas się podniosła i wsunęła w jego ramiona, jakby właśnie usłyszała zaproszenie do tańca.
Jeżeli w szpitalu pilnie się nadstawi ucha, w końcu zawsze się pozna prawdę.  Kiedy  udajesz,  że  śpisz,  pielęgniarki  szepczą  jedna  do drugiej;
policjanci się wymieniają poufnymi informacjami, gdy przemierzają   


korytarze; lekarze wchodzą do twojego pokoju, wciąż jeszcze pochłonięci omawianiem przypadku poprzedniego pacjenta.
Josie więc bez trudu ułożyła sobie w głowie listę rannych. Skategoryzowała też łączące ją z nimi relacje: gdzie ich widziała po raz
ostatni; kiedy skrzyżowały się ich ścieżki; w jakim położeniu w stosunku do niej się znajdowali, gdy zostali postrzeleni.
Wśród rannych był Drew Girard – to on dopadł do Josie i Matta, by
im powiedzieć, że Peter Houghton rozstrzeliwuje szkołę. Była Emma,
w
kafeterii siedząca o trzy krzesła od Josie. I Trey MacKenzie, futbolista, który organizował odlotowe imprezy w swoim domu. I John Eberhard, niedługo przed strzelaniną jedzący frytki Josie. I Min Horuka, który przyjechał w ramach wymiany uczniowskiej z Tokio, a w ubiegłym
roku spił się za boiskiem, po czym nasikał przez otwarte okno do samochodu dyrektora. I Natalie Zlenko, która stała przed Josie w kolejce
do stołówkowego bufetu. Trener Spears i pani Ritolli, dwójka byłych nauczycieli Josie. A także maturzyści Brady Pryce i Haley Weaver – złota para Sterling High.
Byli też inni, znani Josie jedynie ze słyszenia: Michael Beach, Steve   


Babourias, Natalie Phlug, Austin Prokiov, Alyssa Carr, Jared Weiner, Richard Hicks, Jada Knight, Zoe Patterson – całkiem obcy jej ludzie, z którymi teraz połączyła ją nierozerwalna więź.
Trudniej natomiast było poznać nazwiska zabitych. O nich szeptano nawet jeszcze ciszej, jakby ich stan mógł być zaraźliwy dla reszty nieszczęsnych dusz, wypełniających przestrzeń szpitalnych łóżek. Do Josie dotarły jednak pewne pogłoski: podobno zginął pan McCabe, a także Topher McPhee – szkolny dealer jointów. Żeby zgromadzić okruchy wiadomości, Josie próbowała oglądać telewizję, bo wszystkie stacje dwadzieścia cztery godziny na dobę nadawały raporty o strzelaninie, ale wówczas zazwyczaj zjawiała się matka i wyłączała odbiornik. Ze swoich zakazanych kontaktów z mediami Josie zdołała się
dowiedzieć tylko jednego: było dziesięć ofiar śmiertelnych.
A wśród nich Matt.
Ilekroć Josie o nim myślała, coś dziwnego się działo z jej ciałem. Nie mogła oddychać, a wszystkie słowa więzły jej w gardle.
Dzięki środkom uspokajającym świat dokoła zdawał się odrealniony
– jakby Josie dryfowała na dziwnym gąbczastym obłoku – ale gdy tylko
przypominała sobie o Matcie, powracała rzeczywistość, a z nią   



nieznośny ból istnienia.
Już nigdy w życiu nie pocałuje Matta.
Już nigdy nie usłyszy jego śmiechu.
Nigdy nie poczuje jego dłoni na swoim ciele; nie przeczyta notki, wrzuconej przez niego przez szczelinę w szafce szkolnej; nigdy już nie będzie rozpinać mu koszuli i nie poczuje bicia jego serca nad swoją dłonią.
Zdawała sobie sprawę, że wielu rzeczy nie pamięta; ta strzelanina
nie tylko podzieliła jej życie na PRZED i PO, ale również ograbiła ją z pewnych umiejętności: jak przetrwać godzinę bez płaczu; jak nie czuć obezwładniającej słabości na widok czerwonego koloru; jak z małych fragmentów wspomnień skonstruować szkielet prawdy. Biorąc jednak pod uwagę rozmiary tragedii, przypominanie sobie tego wszystkiego byłoby wręcz nieprzyzwoite.
Josie rozmyślała o Matcie i bezwładnie osuwała się w świat
makabry. Nieustannie dźwięczała jej w głowie fraza z Romea i Julii,
od
której  cierpła  jej  skóra  już  wtedy,  gdy  omawiali  tę  sztukę  na zajęciach:
„Pośród robaków, kładących cię do snu”3. Tak powiedział Romeo w grobowcu Kapuletów na widok pozornie martwej Julii. Z prochu   



powstałeś, w proch się obrócisz. Ale przed tym obróceniem się w proch
jest jeszcze całe mnóstwo różnych stadiów, o których nikt nie chce mówić,  i  kiedy  w  nocy  pielęgniarki  zniknęły  z  pokoju  Josie,  ona zaczęła
się zastanawiać, ile trzeba czasu, żeby skóra zaczęła odpadać od czaszki;
co się dzieje z galaretowatą tkanką oczu; i czy Matt już przestał wyglądać jak Matt. Obudziła się potem z przeszywającym krzykiem, ściągając  tym  do  pokoju  pół  tuzina  lekarzy  i  pielęgniarek,  które musiały
siłą zatrzymywać ją w łóżku.
Jeżeli się oddaje komuś serce i ten ktoś umiera, czy zabiera
ofiarowane serce ze sobą? Czy potem do końca życia chodzi się z wielką
dziurą w środku, której już nic nigdy nie zdoła zapełnić?
Drzwi do pokoju Josie otworzyły się cicho i do środka weszła matka.
– Jesteś gotowa? – zapytała ze sztucznym uśmiechem, tak szerokim, że przecinał jej twarz na pół niczym równik.
Była zaledwie siódma rano, a Josie już zdążyli wypisać ze szpitala.
3 Przełożył Maciej Słomczyński
Skinęła głową w stronę matki. Prawdę mówiąc, w tej chwili dość   



szczerze jej nienawidziła. Matka odgrywała rolę zatroskanej i przejętej

tak bardzo się wysilała, jakby trzeba było strzelaniny, aby sobie uświadomiła, że między nią a Josie nie ma już żadnej więzi. Cóż, trochę
się spóźniła. W kółko powtarzała, że gdyby Josie chciała się wygadać, ona wszystkiego wysłucha – co zakrawało na kpinę. Gdyby Josie miała
ochotę na rozmowę, a zdecydowanie NIE MIAŁA, matka byłaby ostatnią osobą, której z czegokolwiek by się zwierzyła. Przede wszystkim dlatego, że i tak niczego by nie pojęła, zresztą nikt by nie pojął – z wyjątkiem innych dzieciaków, leżących teraz w rozmaitych salach tego szpitala. Nie chodziło przecież o jakieś przypadkowe zabójstwo w ciemnym zaułku, choć naturalnie to też byłoby straszne. Rzecz w tym, że wydarzyło się coś absolutnie najgorszego w miejscu,
do
którego Josie będzie musiała wrócić, czy jej się to podoba, czy nie. Miała na sobie inne ubranie niż to, w którym ją tu przywieziono.
Tamto zniknęło. Pewnie była na nim krew Matta. Jeżeli tak, to dobrze, że wylądowało na śmietniku. Bez względu na to, ile razy byłoby prane
i

traktowane wybielaczem, Josie wciąż miałaby przed oczami te plamy.   


Głowa nadal ją bolała w miejscu, którym uderzyła o posadzkę, gdy zemdlała. Rozcięcie było dość spore – niewiele brakowało, a trzeba
by
założyć  szwy.  Do  szycia  jednak  nie  doszło,  a  mimo  to  lekarze zatrzymali
ją na noc w szpitalu. (Właściwie po co? Bali się, że dostanie zawału? Wylewu krwi do mózgu? Czy że się targnie na własne życie?). Ledwo Josie się podniosła, matka doskoczyła do jej boku i podtrzymała ją ramieniem.  Josie  przypomniała  sobie  natychmiast,  jak  razem  z Mattem
spacerowali w lecie ulicami i wsuwali sobie nawzajem ręce do tylnych kieszeni dżinsów.
– Och, kochanie – westchnęła matka.
Dopiero wówczas Josie zdała sobie sprawę, że znowu się rozpłakała. Teraz zdarzało się to tak często, że już nie zauważała, kiedy łzy zaczynają, a kiedy przestają płynąć. Matka podała jej chusteczkę.
– W domu od razu poczujesz się lepiej. Obiecuję.
A to dopiero odkrycie. Josie już po prostu nie mogła poczuć się
gorzej.
Zdobyła się jednak na grymas, który od biedy mógł uchodzić za uśmiech, ponieważ wiedziała, że matka oczekuje od niej uśmiechu. A   


potem pokonała piętnaście kroków, dzielących ją od drzwi szpitalnego pokoju.
– Uważaj na siebie, skarbie – powiedziała jedna z pielęgniarek, gdy dziewczynka mijała ich stanowisko.
Inna z nich, najbardziej przez Josie lubiana, ta, która karmiła ją kulkami lodów, uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Już nigdy więcej tu nie wracaj, słyszysz? – rzuciła na pożegnanie. Josie powoli ruszyła w stronę windy, która z każdym krokiem
zdawała się coraz bardziej oddalać. Kiedy wraz z matką przechodziły obok innych sal chorych, dojrzała znajome nazwisko na wywieszce: HALEY WEAVER.
Haley przez ostatnie dwa lata była królową zjazdu absolwentów.
Ona i jej chłopak, Brady, uchodzili za Angelinę Jolie i Brada Pitta Sterling High. Swego czasu Josie szczerze wierzyła, że z Mattem przejmą od nich tę pałeczkę, gdy w przyszłym roku Haley i Brady rozpoczną studia. Nawet niepoprawne marzycielki, które wzdychały
do
uwodzicielskiego uśmiechu Brady’ego i jego idealnie wyrzeźbionego ciała, musiały przyznać, że życie potoczyło się jak w baśni, gdy zaczął chodzić z Haley – najpiękniejszą dziewczyną w szkole. Ze swoją   


kurtyną jasnoblond włosów i przejrzystymi, błękitnymi oczami, przywodziła Josie na myśl cudowną wróżkę – seraficzną, boską istotę, która spłynęła na ziemię, żeby spełniać ludzkie marzenia.
Na temat tej pary krążyło mnóstwo legend: że Brady rezygnował z futbolowych stypendiów, oferowanych przez te college, gdzie nie było kierunku sztuk pięknych, na którym chciała studiować Haley; że Haley wytatuowała sobie imię ukochanego w jakimś intymnym miejscu; że przed pierwszą randką on wymościł płatkami róż siedzenie pasażera
w
swojej hondzie. Josie, obracająca się w tym samym towarzystwie co cudowna para, dobrze wiedziała, że to bzdety. Sama Haley twierdziła, że, po pierwsze, chodziło o zmywalny tatuaż, a, po drugie, nie były to żadne płatki róż, lecz bukiet bzu, który Brady podprowadził z ogrodu sąsiada.
– Josie? – rozległ się szept z wnętrza pokoju. – Czy to ty?
Poczuła na ramieniu rękę matki, próbującą ją powstrzymać. Ale wówczas rodzice Haley, którzy do tej pory zasłaniali łóżko, odsunęli się
na bok.
Prawą stronę twarzy Haley pokrywały bandaże; prawa połowa jej głowy została wygolona na łyso. Haley miała złamany nos, a odkryte   


oko było krwistoczerwonej barwy. Alex aż się zatchnęła na ten widok. Josie weszła do środka i zmusiła się do uśmiechu.
– Josie, on je pozabijał – szepnęła Haley. – Zabił Courtney i Maddie. Potem wycelował we mnie, a wówczas Brady osłonił mnie własnym ciałem. – Po jej policzku spłynęła łza. – Słyszałaś, jak ludzie mówią,
że
by to zrobili dla ukochanej osoby…?
Josie zaczęła drżeć na całym ciele. Chciała zadać Haley setki pytań,
ale zęby szczękały jej tak gwałtownie, że nie mogła wypowiedzieć ani słowa. Haley złapała ją za rękę i Josie mimochodem się wzdrygnęła. Chciała się stąd wyrwać. Chciała udawać przed samą sobą, że nigdy nie
widziała Haley w takim stanie.
– Jeżeli cię o coś zapytam, będziesz ze mną szczera?
Josie skinęła głową.
– Moja twarz… moja uroda… jest kompletnie zrujnowana, prawda? Jose spojrzała wprost w nabiegłe krwią oko.
– Nie. Wyglądasz jak zwykle.
Obie wiedziały, że skłamała.
Josie pożegnała się z Haley i jej rodzicami, chwyciła matkę za rękę i popędziła jak najszybciej w stronę windy, chociaż każdy krok   



wywoływał nieznośny ból gdzieś za oczami. Niespodziewanie przypomniała sobie zajęcia z biologii, na których omawiali funkcjonowanie mózgu. Oglądali wówczas film przedstawiający przypadek mężczyzny, który – po uszkodzeniu któregoś z płatów mózgowych   przez   stalowy   pręt   –   zaczął   mówić   płynnie   po portugalsku,
chociaż nigdy wcześniej się nie uczył portugalskiego. Może Josie doświadczy teraz czegoś podobnego – może od tej pory z jej ust zaczną
się wydobywać jedynie kłamstwa; może to będzie jej nowy język. Kiedy następnego ranka Patrick powrócił do Sterling High,
korytarze szkoły – za sprawą śledczych z biura kryminalistycznego – pokrywała zawiła pajęcza sieć. Na podstawie planu z zaznaczonym położeniem ofiar rozpinano sznurki, które biegły od miejsc, gdzie Peter
Houghton przystawał, by oddać strzały lub przeładować broń, i ciągnęły się wzdłuż całej jego trasy. Linie w niektórych miejscach zachodziły na siebie nawzajem, układając się w namacalny diagram paniki i chaosu.
Patrick przez chwilę się przyglądał technikom przecinającym
sznurkami hol, szafki i drzwi pomieszczeń. Próbował sobie wyobrazić,   


jakie to uczucie, gdy masa ludzka podrywa się do biegu na odgłos wystrzałów i napiera na ciebie niczym fala przypływu, a ty i tak wiesz, że nie jesteś w stanie biec szybciej od lecącego pocisku. Wówczas dociera do ciebie, że się znalazłeś w matni – wpadłeś w pajęczą sieć. Patrick wszedł w labirynt sznurków, uważając, by nie zniweczyć
pracy techników. Posłuży mu ona do dowodowego potwierdzenia zeznań świadków. Wszystkich – tysiąca dwudziestu sześciu osób. Poranne wiadomości trzech lokalnych stacji telewizyjnych były
niemal w całości poświęcone postawieniu zarzutów Peterowi Houghtonowi. Alex, z kubkiem kawy w ręku, stała przed telewizorem
w swojej sypialni i wpatrywała się w budynek sądu dystryktowego, jej poprzednie miejsce pracy, obecnie stanowiące tło dla twarzy skwapliwych reporterów.
Szczęśliwie Josie spała w swoim pokoju ciężkim, pozbawionym
snów snem, sprowadzonym przez środki uspokajające. Szczerze powiedziawszy, Alex bardzo potrzebowała tej chwili samotności. Któż mógłby przewidzieć, że kobieta, która z takim mistrzostwem panuje nad sobą w miejscach publicznych, będzie skrajnie wyczerpana utrzymaniem emocji na wodzy w obecności własnej córki?
Alex miała ogromną ochotę upić się do nieprzytomności. Chciała   



schować  twarz  w  dłoniach  i  szlochać  ze  szczęścia,  że  jej  córka znajduje
się  zaledwie  dwa  pomieszczenia  dalej.  Później,  gdy  Josie  już  się obudzi,
zjedzą razem śniadanie. Ilu rodziców w tym mieście uświadomi sobie tego ranka, że to dla nich nieosiągalne marzenie?
Zgasiła telewizor. Nie chciała, żeby media w jakikolwiek sposób wpływały na jej bezstronność i obiektywizm.
Wiedziała, że będzie musiała stawić czoło oponentom – bo z
pewnością pojawią się głosy utrzymujące, że skoro jej córka była uczennicą Sterling High, Alex powinna zostać odsunięta od przewodniczenia sesji. Gdyby Josie została postrzelona, sama by natychmiast  zrezygnowała.  Gdyby  Josie  nadal  się  przyjaźniła  z Peterem
Houghtonem, wręcz poprosiłaby o zastępstwo. Ale w zaistniałych okolicznościach obiektywizm Alex nie uległ większemu zmąceniu niż obiektywizm jakiegokolwiek innego sędziego, mieszkającego w tym stanie bądź znającego któreś z dzieci, uczęszczających do tej szkoły, czy
będącego rodzicem nastolatka. Sędziowie w Północnej Krainie muszą się liczyć z nieuniknionym: wcześniej czy później ktoś, kogo dobrze znają, wyląduje na ich sali rozpraw. Kiedy Alex pracowała w sądzie   



dystryktowym, musiała orzekać w sprawie swojego listonosza, u którego w samochodzie znaleziono marihuanę, a także swojego mechanika, oskarżonego przez żonę o zakłócenie miru domowego. Tak
długo, jak sprawa nie dotyczyła Alex osobiście, zgodnie z literą prawa mogła – ba, musiała! – wydać werdykt. W wypadku osób, które się znało, należało po prostu całkowicie się zdystansować – być ogniwem wymiaru sprawiedliwości i niczym poza tym. W opinii Alex strzelanina w Sterling podlegała takim samym regułom, tyle że konsekwencje przestępstwa wymagały wyjątkowej staranności procesowej. Prawdę powiedziawszy, Alex uważała, że w wypadku sprawy tak monstrualnie nagłośnionej przez media jedynie sędzia wywodzący się z adwokatury
– jak to było w jej przypadku – potrafi naprawdę bezstronnym okiem spojrzeć na sprawcę. I im więcej o tym rozmyślała, tym bardziej się utwierdzała w przekonaniu, że w tym postępowaniu tylko ona może być gwarantką obiektywizmu, a to z kolei czyniłoby żądanie jej ustąpienia wręcz groteskowym.
Pociągnęła kolejny łyk kawy, a potem na palcach ruszyła w stronę pokoju córki. Okazało się, że drzwi stoją otworem, a w środku nie ma żywej duszy.   



– Josie?! – Alex ogarnęła fala paniki. – Josie? Wszystko w porządku?
– Jestem na dole!
Na dźwięk tego głosu Alex poczuła, jak obręcz ściskająca jej żołądek zaczyna  puszczać.  Zeszła  po  schodach  na  parter  i  ujrzała  córkę siedzącą
przy kuchennym stole.
Josie była starannie ubrana – miała na sobie spódniczkę i czarny sweter. Jej włosy wciąż połyskiwały wilgocią po prysznicu, a gazę na czole częściowo zakrywała misternie ułożona grzywka. Josie spojrzała uważnie na matkę.
– Czy wyglądam odpowiednio? – spytała.
– Odpowiednio do czego? – Alex zbaraniała. To chyba niemożliwe,
żeby jej córka się wybierała do szkoły? Lekarze uprzedzili, że Josie być
może już nigdy nie przypomni sobie strzelaniny… czyżby jednak wymazała z pamięci fakt, że w ogóle do niej doszło?!
– Do sądu. Dzisiaj odczytanie zarzutów prokuratury.
– Kochanie, nie ma mowy, żebyś się dziś znalazła choćby w pobliżu
sali rozpraw.
– Ale ja muszę.
– Wykluczone – odparła Alex bez ogródek.   



Josie wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozsypać psychicznie.
– Ale dlaczego?
Alex otworzyła usta, ale nie była w stanie udzielić żadnej rzeczowej odpowiedzi. W tej chwili nie działała zgodnie z logiką, ale kierowała się
intuicją; po prostu nie chciała, żeby Josie na nowo przeżywała ten koszmar.
– Bo ja tak mówię – wypaliła w końcu.
– To żaden argument – zaprotestowała Josie.
– Ponieważ wiem, co zrobiliby reporterzy, gdyby cię dzisiaj
zobaczyli w sądzie. I wiem także, że nie wydarzy się tam nic nadzwyczajnego. A przede wszystkim nie chcę cię teraz spuszczać z oka.
– Więc jedź ze mną.
Alex pokręciła głową.
– Nie mogę – odparła łagodnie. – Będę przewodniczyła rozprawie głównej.
Josie pobladła i Alex zdała sobie nagle sprawę, że aż do tej pory jej córka nie uwzględniała podobnej możliwości. Proces, to oczywiste, jeszcze powiększy dzielący je mur. Jako sędzia Alex nie będzie mogła   



prowadzić z córką rozmów dotyczących postępowania; podczas gdy Josie rozpocznie walkę o uwolnienie się od tej tragedii, ona będzie coraz
bardziej się w nią zagłębiać. Jakże mogła tyle rozważań poświęcić wszelkim aspektom czekającej ją rozprawy, a jednocześnie ani przez moment  się  nie  zastanowić,  jak  ta  cała  sytuacja  wpłynie  na  jej własne
dziecko? Josie teraz kompletnie nie obchodziło, czy jej matka jest bezstronnym, sprawiedliwym sędzią. Ona chciała – potrzebowała! – matczynej troski i uwagi; problem w tym, że – w odróżnieniu od zawiłości prawnych – Alex nie radziła sobie najlepiej z macierzyńskimi obowiązkami.
Ni stąd, ni zowąd przyszła jej na myśl Lacy Houghton – matka,
która w tej chwili się znajdowała w zupełnie innym kręgu piekła. Lacy chwyciłaby Josie za rękę i usiadła obok, a w jej wykonaniu ten gest byłby naturalnym odruchem współczucia, a nie wykoncypowaną rozumowo reakcją. Alex musiała sięgnąć pamięcią lata wstecz, by odnaleźć prawdziwą więź z córką – przypomnieć sobie, jaki impuls, który działał wtedy, byłby skuteczny także teraz i zdołał połączyć je
na
nowo.   


– Może pójdziesz się przebrać, a potem się zabierzemy do smażenia naleśników? Swego czasu bardzo to lubiłaś.
– Uhm, kiedy miałam pięć lat…
– A więc upieczmy ciastka z groszkami czekoladowymi…
Josie zamrugała gwałtownie.
– Jesteś na cracku?
Nawet dla samej Alex te propozycje brzmiały absurdalnie, ale rozpaczliwie pragnęła pokazać Josie, że może i chce się o nią zatroszczyć – że jej praca nie jest ważniejsza od córki. Podniosła się z krzesła  i  zaczęła  otwierać  wszystkie  szafki,  aż  w  końcu  znalazła zestaw
do scrabble.
– A co powiesz na to? – Uniosła w górę pudełko. – Założę się, że nie zdołasz mnie pokonać.
Josie także wstała.
– Wygrywasz walkowerem – oznajmiła drewnianym głosem i
odeszła.
Uczeń, z którym przeprowadzała wywiad stacja z Nashua,
zafiliowana z CBS, pamiętał Petera Houghtona z lekcji angielskiego w dziewiątej klasie.   


– Mieliśmy napisać opowiadanie, z narracją w pierwszej osobie, a bohatera mogliśmy sobie wybrać sami – wyjaśniał chłopak. – Peter wybrał Johna Hinckleya4. Z tego, co napisał, można by wnioskować,
że
Hinckley przemawia do nas z piekła, ale na końcu się okazuje, że to niebo. Nasza nauczycielka lekko spanikowała. Zaniosła opowiadanie Petera do dyrektora i w ogóle… – Chłopak zawiesił głos i zaczął
szorować kciukiem po szwie dżinsów. – Peter im powiedział, że
to licentia poetica i subiektywny narrator, co wcześniej omawialiśmy
na
zajęciach. – Zerknął prosto w oko kamery. – Zdaje się, że w końcu dostał
za to opowiadanie szóstkę.
Czekając w samochodzie na zmianę świateł, Patrick zapadł w
drzemkę. Śniło mu się, że biegnie korytarzami szkoły, słyszy strzały, ale
4 John Hinckley podjął próbę zamachu na Ronalda Reagana, by tym czynem zwrócić na siebie uwagę Jodi Foster (przyp. tłum.)
ilekroć skręca za załom ściany, zawisa w powietrzu, bo podłoga nagle umyka mu spod stóp.
Na odgłos klaksonu natychmiast się obudził.
Pomachał przepraszająco w stronę mijającego go samochodu, po   


czym
skierował
się
w
stronę
stanowego
laboratorium
kryminalistycznego, gdzie wszyscy – podobnie jak on – pracowali przez
całą dobę, koncentrując się zwłaszcza na badaniach balistycznych. Ulubioną specjalistką Patricka, i jednocześnie osobą obdarzaną
przez niego największym zaufaniem, była Selma Abernathy, babka czworga     wnucząt,     która     wiedziała     więcej     o     najnowszych technologiach
niż wszyscy maniacy high-tech razem wzięci. Kiedy Patrick wszedł do laboratorium, obrzuciła go taksującym spojrzeniem, po czym stwierdziła oskarżycielskim tonem:
– Uciąłeś sobie drzemkę.
Patrick stanowczo pokręcił głową.
– Słowo skauta, że nie.
– Wyglądasz zbyt dobrze jak na kogoś, kto pracował bez   



wytchnienia przez całą dobę.
– Selmo, wiem, że się we mnie durzysz, ale najwyższy czas skończyć
z tym niedorzecznym uczuciem. – Patrick uśmiechnął się szeroko. Selma wepchnęła okulary głębiej na nos.
– Skarbie, mam dość rozumu, żeby nie tracić głowy dla kogoś, kto nagminnie uprzykrza mi życie. Chcesz poznać wyniki?
Patrick podążył za Selmą do stołu, na którym leżały cztery sztuki
broni: dwa pistolety, glocki 17 – oznaczone jako broń A i B, oraz dwie strzelby,  oznaczone  jako  C  i  D.  Patrick  natychmiast  rozpoznał  te glocki:
gdy wszedł do szatni gimnastycznej, pierwszy z nich Peter Houghton trzymał w dłoni, drugi natomiast leżał nieopodal, na podłodze.
– Najpierw się zajęłam daktyloskopią – poinformowała Selma, przedstawiając raport Patrickowi. – Z broni A zdjęłam odciski identyczne z odciskami podejrzanego. Broń C i D były czyste. Natomiast na pistolecie B odcisk jest tak niewyraźny, że nie można go poddać analizie porównawczej.
Selma skinęła głową w stronę dwóch potężnych cystern z wodą,
które wykorzystywano do testów balistycznych. Wystrzeliwuje się pocisk do wody, a potem bada mikroskopijne rowkowania,   


pozostawione na naboju po przejściu przez lufę. Dzięki temu można stwierdzić, z której broni oddano konkretne strzały.
Na podstawie wyników tego testu Patrick zdoła jeszcze dokładniej odtworzyć posunięcia Petera Houghtona.
– Strzelano niemal bez wyjątku z broni A. Broń C i D, znaleziona w plecaku zabranym z miejsca zdarzenia, w ogóle nie była używana, co należy uznać za szczęście w nieszczęściu, ponieważ bez wątpienia poczyniłaby o wiele większe spustoszenia. Wszystkie pociski wyjęte z ciał ofiar zostały wystrzelone z broni A.
Patrick zaczął się zastanawiać, jak Peter Houghton zdołał
zgromadzić taki arsenał, i niemal natychmiast uprzytomnił sobie, że w Sterling nietrudno znaleźć ludzi, którzy polowali bądź ćwiczyli celność oka, strzelając z broni krótkiej do tarczy na terenach dawnego wysypiska śmieci.
– Na podstawie pozostałości prochu jestem w stanie stwierdzić, że z broni B również oddano strzał. Jednakże nie odnaleziono pocisku potwierdzającego ten fakt.
– Technicy nadal badają…
– Pozwól, że skończę – przerwała mu Selma. – Broń B jest
intrygująca również pod innym względem: zacięła się po pierwszym   


wystrzale, ponieważ do komory zostały wprowadzone dwa pociski jednocześnie.
Patrick skrzyżował ramiona.
– Ale nie ma na niej żadnych odcisków palców? – upewnił się raz jeszcze.
– Częściowy, niewyraźny odcisk na spuście… prawdopodobnie
uległ zatarciu, gdy podejrzany upuszczał broń, ale nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością.
Patrick skinął głową, po czym wskazał na pistolet A.
– Wypuścił go z ręki, kiedy do niego wycelowałem, a więc najprawdopodobniej to z tej broni oddał ostatni strzał.
Za pomocą pęsety Selma podniosła jeden z pocisków.
– Najprawdopodobniej masz rację. Oto co wyciągnięto z mózgu Matthew Roystona. Rowkowania wskazują, że wystrzelono go z broni
A.
Matthew Royston – chłopak z szatni gimnastycznej, znaleziony obok Josie Cormier.
Jedyna ofiara, do której oddano dwa strzały.
– A co z pociskiem z brzucha tego dzieciaka? – zapytał Patrick.
Selma pokręciła głową.   


– Przeszedł na wylot. Mógł zostać wystrzelony zarówno z broni A, jak i B, ale nie będziemy tego wiedzieć, dopóki go nie odnajdziecie. Patrick spojrzał na pistolety.
– Przez cały czas używał jedynie broni A. Nie mogę pojąć, dlaczego nagle miałby zmienić pistolet.
Selma podniosła na niego wzrok. Po raz pierwszy zauważył
głębokie cienie pod jej oczami; oto widoczne oznaki ceny, jaką ta niemłoda kobieta płaciła za ciężką, całonocną pracę.
– Ja natomiast nie mogę pojąć, dlaczego w ogóle chwycił za broń – powiedziała.
Meredith Vieira patrzyła ponuro w obiektyw kamery, ze starannie wystudiowanym, grobowym wyrazem twarzy, idealnie oddającym nastrój ogólnonarodowej tragedii.
– Dociera do nas coraz więcej informacji na temat strzelaniny w Sterling High – oznajmiła. – Najnowsze doniesienia w tej sprawie przekaże nam Ann Curry. Ann?
Prezenterka wiadomości skinęła głową.
– Do chwili obecnej śledczy ustalili, że na teren szkoły sprawca wniósł cztery sztuki broni, chociaż strzelał tylko z dwóch. Poza tym odkryto dowody świadczące, że Peter Houghton – podejrzany o   



dokonanie  masakry  –  był  zagorzałym  fanem  hardcore’owej  grupy Death
Wish: często się logował na jej stronach, a także ściągał z Internetu teksty jej utworów. Biorąc pod uwagę przesłanie owych tekstów oraz zaistniałe tragiczne fakty, należy się poważnie zastanowić, czy nasze dzieci powinny mieć jakikolwiek kontakt z tego typu twórczością. Czarny śnieg pada
Skamieniały trup gada
Skurwiele ryczą ze śmiechu
Wszystkich ich rozwalę w dniu Sądu Ostatecznego.
– Utwór Death Wish, zatytułowany „Dzień Sądu Ostatecznego” to przerażająca przepowiednia tego, co się wydarzyło wczoraj rano w Sterling, New Hampshire – oznajmiła Curry. – Raven Napalm, wokalista   Death   Wish,   wczoraj   wieczorem   zwołał   konferencję prasową.
Na ekranie ukazał się mężczyzna z czarnym irokezem na głowie, złotymi cieniami na powiekach i pięcioma kolczykami, przebijającymi dolną wargę. Przed nim wyrastał las mikrofonów.
– Żyjemy w kraju, w którym amerykańskie dzieciaki umierają, ponieważ wysyłamy je na drugi koniec świata, żeby walczyły o ropę.   



Ale   kiedy   jakiś   smętny,   sfrustrowany   chłopak,   który   przestał dostrzegać
piękno życia, dostaje szału i rozpętuje strzelaninę w szkole, wszyscy zaczynają obwiniać muzykę heavymetalową. Tymczasem problem leży nie   w   rockowych   tekstach,   ale   w   postępującym   zepsuciu społeczeństwa.
Ekran ponownie wypełniła twarz Ann Curry.
– Gdy tylko dotrą do nas nowe informacje, dotyczące masakry w Sterling High, natychmiast je państwu przekażemy. Teraz natomiast przechodzimy do wiadomości ogólnokrajowych. W minioną środę Senat  odrzucił  ustawę  o  ograniczeniu  dostępu  do  broni  palnej, senator
Roman Nelson z Dakoty Południowej utrzymuje jednak, że to jeszcze nie koniec batalii. Senatorze?
Peter był przekonany, że przez całą noc nie zmrużył oka, nie
usłyszał jednak kroków strażnika, który podszedł do jego celi. Ocknął się dopiero na odgłos szczęku metalowych drzwi.
– Masz. – Strażnik rzucił coś w stronę Petera. – Włóż to na siebie. Peter wiedział, że dziś idzie do sądu; powiedział mu o tym Jordan McAfee.  Uznał  więc,  że  to  garnitur  czy  coś  w  tym  rodzaju. Ostatecznie
ludzie zawsze się zjawiali w sądach w garniturze, nawet jeżeli   


przywożono ich prosto z więzienia. Dzięki temu wyglądali sympatyczniej. Peter nieraz widział to w telewizji.
Okazało się jednak, że strażnik nie przyniósł mu garnituru, ale kuloodporną kamizelkę z kevlaru.
Jordan zszedł do cel aresztanckich, znajdujących się pod salami rozpraw,     i     ujrzał     swojego     klienta     leżącego     na     podłodze, zasłaniającego
oczy  ramieniem.  Peter  miał  na  sobie  kamizelkę  kuloodporną  – widomy
dowód na to, że każdy, kto dzisiejszego ranka tłoczył się w sądzie, miał
szczerą ochotę go wykończyć.
– Dzień dobry – powiedział Jordan i Peter natychmiast usiadł.
– Albo i niedobry – mruknął.
Jordan zignorował tę uwagę i przysunął się bliżej krat.
– Oto nasz plan – zagaił. – Prokuratura postawiła ci dziesięć
zarzutów zabójstwa pierwszego stopnia i dziewiętnaście zarzutów usiłowania popełnienia zabójstwa pierwszego stopnia. Zamierzam zgłosić wniosek o przyjęcie aktu prokuratury bez publicznego odczytania – we dwóch przedyskutujemy wszystkie jego punkty w stosowniejszym  czasie.  Teraz  jedynie  pójdziemy  na  górę,  a  ja oświadczę,   



że się nie przyznajesz do zarzucanych ci czynów. Ty przez ten cały czas
masz trzymać język za zębami. Jeżeli będziesz miał jakieś pytania, zadaj
mi je szeptem. Cokolwiek by się działo, przez najbliższą godzinę masz być kompletnym niemową. Czy to jasne?
Peter spojrzał mu prosto w oczy.
– Jak słońce – odparł ponuro.
Jordan tymczasem przeniósł wzrok na ręce swojego klienta.
Trzęsły się niczym w febrze.
Fragment listy przedmiotów skonfiskowanych z pokoju Petera Houghtona:
Laptop marki Dell.
Dwie gry komputerowe na CD: Doom 3, Grand Theft Auto: Vice
City.
Trzy plakaty reklamowe wytwórców broni palnej.
Rury metalowe różnej średnicy i długości.
Książki: „Buszujący w zbożu” Salingera; „O wojnie” Clausewitza; komiksy Franka Millera i Neila Gaimana.
Film na DVD: „Zabawy z bronią”.
Album szkolny Sterling High z fotografiami niektórych uczniów,   



obwiedzionymi czarnym flamastrem. Jedna z zaznaczonych twarzy wykreślona, a pod spodem napis: POZOSTAWIĆ PRZY ŻYCIU. Osoba na wzmiankowanym zdjęciu zidentyfikowana jako Josie Cormier. Dziewczyna mówiła tak cicho, że potężny, obły mikrofon,
zawieszony nad jej głową, ledwo wyłapywał jakiekolwiek dźwięki.
– Klasa pani Edgar sąsiaduje z klasą pana McCabe’a, więc często słyszymy, jak u nich szurają krzesła albo jak ktoś głośno podaje odpowiedź. Ale tym razem usłyszeliśmy rozpaczliwe krzyki. Pani
Edgar zabarykadowała drzwi swoim biurkiem, a nam kazała biec na koniec klasy i usiąść na podłodze, pod oknami. Wystrzały
przypominały odgłos pękającego popcornu. A potem… – Dziewczyna urwała i otarła łzy. – A potem była już tylko cisza.
Diana Leven nie przypuszczała, że sprawca będzie wyglądał tak
młodo. Peter Houghton miał skute ręce i nogi, był ubrany w pomarańczowy, więzienny kombinezon i kuloodporną kamizelkę, ale
ze
swoimi świeżymi policzkami wciąż wyglądał na chłopca, który na
dobre nie wszedł w wiek dojrzewania, i Diana założyłaby się o każde pieniądze, że jeszcze nawet nie zaczął się golić. Niepokoiły ją również okulary  na  jego  nosie.  Obrona  z  pewnością  będzie  do  upadłego zgrywać   


tę kartę – utrzymywać, że krótkowzroczność uniemożliwiała celność strzałów.
Kamery czterech stacji telewizyjnych – ABC, CBS, NBC i CNN –
które sędzia dopuścił do prowadzenia bezpośredniej transmisji, zamruczały niczym chór rewelersów, gdy tylko oskarżony pojawił się
na sali. Ponieważ poza tym panowała taka cisza, że można było usłyszeć szmer własnych wątpliwości, Peter natychmiast spojrzał w ich
stronę. Diana pomyślała, że jego oczy nie różnią się zbytnio od obiektywów tych kamer – były równie ciemne, niewidzące, puste za szkłami soczewek.
Jordan McAfee – adwokat, którego Diana osobiście nie lubiła, jednak uznawała, acz niechętnie, za cholernie dobrego obrońcę – nachylił się
w
stronę swojego klienta, gdy tylko Peter zasiadł za stołem. I w tej samej
chwili funkcjonariusz sądowy zakrzyknął:
– Proszę wstać! Rozprawie przewodniczy sędzia Charles Albert.
Sędzia Albert wkroczył na salę w szeleście fałdzistej togi.
– Proszę siadać – zarządził, po czym przeniósł wzrok na
podejrzanego. – Peterze Houghton…   



Jordan McAfee podniósł się z krzesła.
– Wysoki sądzie, rezygnujemy z odczytania listy zarzutów. Mój
klient nie przyznaje się do popełnienia żadnego z czynów wyszczególnionych przez prokuraturę. Prosimy również, by kolejna rozprawa wstępna odbyła się za dwa tygodnie.
To oświadczenie nie zdziwiło Diany – ostatecznie czemu Jordan
miałby chcieć, żeby cały świat usłyszał, jak jego klientowi przedstawia się dziesięć zarzutów popełnienia morderstwa z premedytacją?
Sędzia zwrócił się w jej stronę.
– Pani Leven, nasz kodeks stanowi, że oskarżony o popełnienie zabójstwa pierwszego stopnia – w tym wypadku wielokrotnego – nie ma prawa do ubiegania się o kaucję. Rozumiem, że możemy pominąć omawianie tego punktu.
Diana z trudem stłumiła uśmiech. Sędzia Albert, niech mu Bóg błogosławi,   zdołał   jednak   przemycić   treść   najpoważniejszych zarzutów.
– Tak jest, wysoki sądzie.
Cała procedura zajęła mniej niż pięć minut, co oznaczało, że publika nie będzie usatysfakcjonowana. Wszyscy łaknęli krwi, zionęli żądzą zemsty. Peter Houghton, prowadzony do bocznego wyjścia przez   


funkcjonariuszy biura szeryfa, niezdarnie drepczący ze skutymi
nogami, obejrzał się na swojego adwokata z niewypowiedzianym pytaniem w oczach. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Diana chwyciła teczkę i przeszła do holu pełnego kamer telewizyjnych rozlicznych stacji.
Stanęła naprzeciwko wyciągających się ku niej mikrofonów.
– Peter Houghton został właśnie oskarżony przez prokuraturę o dokonanie dziesięciu zabójstw pierwszego stopnia i usiłowanie popełnienia dziewiętnastu zabójstw pierwszego stopnia. Postawiono mu także dodatkowe zarzuty, między innymi nielegalnego posiadania broni palnej i materiałów wybuchowych. Odpowiedzialność zawodowa nie pozwala nam na omawianie materiału dowodowego na obecnym etapie postępowania, możemy jednak zapewnić, że prokuratura prowadzi energiczne działania, a detektywi pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, starannie zabezpieczając wszelkie ślady, tak aby sprawca tej niewyobrażalnej tragedii poniósł zasłużoną karę. – Wzięła głębszy oddech i zamierzała kontynuować, ale nagle zdała sobie sprawę, że reporterzy opuszczają jej naprędce zorganizowaną konferencję
prasową,   



aby
wysłuchać
Jordana
McAfee’ego
przemawiającego po przeciwnej stronie holu.
Jordan, poważny i skupiony, stał z rękami w kieszeniach spodni. Spojrzał Dianie prosto w oczy, po czym powiedział:
– Łączę się w smutku ze społecznością, która została tak tragicznie doświadczona;   zamierzam   jednak   jak   najlepiej   reprezentować interesy
mojego klienta. Peter Houghton jest siedemnastoletnim, bardzo przerażonym chłopcem. Proszę więc, byście państwo uszanowali prywatność jego rodziny i pamiętali, że ostateczne rozstrzygnięcia w
tej
sprawie należą do sądu. – Jordan efektownie zawiesił głos, jak na doświadczonego showmana przystało, po czym powiódł wzrokiem po tłumie reporterów. – I proszę, byście pamiętali, że wydarzenia nie zawsze w rzeczywistości wyglądają tak, jak nam się na pierwszy rzut oka wydaje.
Diana uśmiechnęła się ironicznie. Za sprawą tego końcowego fajerwerku słownego reporterzy – a wraz z nimi ludzie na całym   


świecie, którzy mieli okazję wysłuchać starannie przygotowanej przemowy Jordana – uwierzą, że adwokat jest strażnikiem jakiejś cudownej prawdy objawionej, dowodzącej, iż jego klient nie jest w istocie potworem. Ale Diana wiedziała swoje. Doskonale rozumiała,
co
się kryje za takim prawniczym bełkotem, ponieważ sama biegle nim władała. Kiedy adwokat odwołuje się do tak enigmatycznych aluzji, oznacza to jedynie, że nie ma żadnych konkretnych argumentów na obronę swojego klienta.
W samo południe gubernator New Hampshire zwołał konferencję prasową na schodach Kapitolu w Concord. W klapie miał pętelkę ze wstążki w kasztanowo-białym kolorze – oficjalnych barwach Sterling High. Podobne pętelki pojawiły się masowo na stacjach benzynowych
i
ladach Wal-Martu w cenie dolara za sztukę, a całkowity dochód z ich sprzedaży miał zasilić Fundację Ofiar Sterling. Jeden z asystentów gubernatora pokonał aż czterdzieści pięć kilometrów, żeby zdobyć taką
pętelkę, ponieważ jego szef w 2008 roku zamierzał się ubiegać o nominację  prezydencką  z  ramienia  Partii  Demokratycznej,  a  ta masakra
była doskonałą okazją, by w mediach efektownie podkreślić   


empatyczną stronę swojej osobowości. Tak jest, gubernator gorąco współczuł mieszkańcom Sterling, w szczególności zaś nieszczęsnym rodzicom zabitych dzieci; a jednocześnie chłodny rozsądek mu
podpowiadał, że człowiek, który wyprowadzi obywateli swojego stanu
z traumy wywołanej najtragiczniejszą strzelaniną szkolną w historii Ameryki, będzie postrzegany jako silny, zdecydowany przywódca.
– Dzisiaj cała Ameryka łączy się w bólu z New Hampshire –
oznajmił. – Dzisiaj wszyscy cierpimy wraz ze społecznością Sterling. Dzieci z tej szkoły są naszymi dziećmi. – Gubernator uniósł wzrok. – Byłem w owym mieście i rozmawiałem ze śledczymi, którzy pracują niestrudzenie dzień i noc, by wyjaśnić, co się właściwie wczoraj stało. Spędziłem kilka godzin z rodzinami ofiar, a także z dzielnymi
ocalałymi,   przebywającymi   w   szpitalu.   Jakaś   cząstka   naszej przeszłości i
przyszłości  zagubiła  się  w  tej  tragedii.  –  Gubernator  spojrzał  z powagą
wprost w obiektywy kamer. – Teraz musimy się skoncentrować na odzyskaniu tej przyszłości.
Zanim minął ranek, Josie zdołała już poznać trzy magiczne słowa: ilekroć chciała, żeby matka zostawiła ją w spokoju, ilekroć już miała dość jej nieustannie śledzących ją oczu, wystarczyło powiedzieć, że   


chciałaby się przespać. Wówczas matka bez protestu się wycofywała, kompletnie nieświadoma, że na jej twarzy natychmiast pojawia się wyraz wielkiej ulgi – jedyny naturalny i zarazem rozpoznawalny dla córki.
Na górze, w zaciemnionym roletami pokoju, Josie siadała na łóżku z rękami złożonymi na kolanach. Dzień był jasny i słoneczny, ale tutaj nikt by na to nie wpadł. Ludzie wymyślili setki sposobów kreowania sztucznej rzeczywistości. W zamkniętym pomieszczeniu w ciągu dnia można było stworzyć wrażenie nocy. Botoks cudownie odmieniał ludzkie twarze. Telewizyjne dekodery cyfrowe pozwalały uwierzyć, że można zatrzymać czas lub przynajmniej zmieniać chronologię wydarzeń według własnego widzimisię. Rozprawa wstępna w sądzie była niczym plaster na ranę, która tak naprawdę wymagała opaski uciskowej.
W ciemności pokoju Josie wymacała przypięty do spodu szafki plastikowy
woreczek
z
podprowadzonymi
matce   



tabletkami
nasennymi. Ona sama nie była lepsza od całej masy idiotów zaludniających ten świat, którzy wierzyli, że jeżeli skupią się na udawaniu kogoś, kim nie są w rzeczywistości, to w końcu kimś takim się staną. Sądziła, że w razie niepowodzenia samobójstwo będzie dobrym rozwiązaniem problemu, ponieważ w swej niedojrzałości nie pojmowała, że śmierć nie jest żadnym rozwiązaniem, lecz największą zagadką.
Jeszcze wczoraj nie miała pojęcia, jak wyglądają rozbryzgi krwi na pobielonej ścianie. Nie wiedziała, że życie najpierw uchodzi z płuc, a
na
końcu  gaśnie  w  oczach.  Wyobrażała  sobie,  że  samobójstwo  to dobitny
manifest, ostateczne „pieprzę was”, wygłoszone pod adresem tych wszystkich, którzy nie rozumieli, jak ciężko jej przychodziło być taką Josie, jaką chcieli w niej widzieć. Roiła sobie, że jeżeli się zabije, będzie
w  stanie  obserwować  reakcje  tych,  którzy  pozostali,  i  że  to  ona będzie
się śmiała ostatnia. Aż do wczoraj nie pojmowała fenomenu śmierci.
A
tymczasem, gdy umierasz, po prostu giniesz. Nie powracasz jako   



niematerialny  byt,  zdolny  do  obserwacji  świata.  Nie  możesz  już nikogo
za nic przeprosić. Nie możesz liczyć na drugą szansę.
Nad stanem śmierci nie sposób zapanować. To śmierć zawsze obejmuje nad nami władzę.
Otworzyła woreczek, wysypała pięć tabletek na dłoń, a potem
położyła je na języku. Poszła do łazienki, odkręciła wodę i podstawiła głowę pod kran; pigułki zaczęły pływać w bulgoczącym akwarium jej ust.
Połknij, nakazywała sobie w duchu.
Po chwili opadła jednak na kolana i wypluła wszystko do muszli, a potem wysypała resztę tabletek z woreczka, który ściskała w dłoni. Szybko spuściła wodę, zanim miała czas zmienić zdanie.
Matka przybiegła na górę, kiedy usłyszała szloch Josie. Przeniknął
na parter przez terakotę, warstwę cementu, konstrukcję stropu i tynk. Rozpacz miała się teraz stać tak nieodłączną częścią tego domu, jak cegły i zaprawa, chociaż żadna z żyjących tu kobiet nie zdawała sobie jeszcze z tego sprawy.
Matka Josie wpadła do łazienki i uklękła obok córki.
– Co mogłabym zrobić, skarbie? – wyszeptała, wodząc ręką po   


ramionach Josie, jakby odpowiedź na to pytanie była wytatuowana na skórze córki, a nie ukryta w jątrzącej się bliźnie na sercu.
Yvette Harvey siedziała na kanapie i trzymała w rękach zdjęcie
córki, zrobione na zakończenie ósmej klasy – dwa lata, sześć miesięcy
i

cztery dni przed jej śmiercią. Od tej pory włosy Kaitlyn znacznie urosły,
ale wciąż niezmienione pozostały pucołowata twarz i szczególny uśmiech – nieomylne wyróżniki zespołu Downa.
Co by było, gdyby Yvette się nie zdecydowała na włączenie Kaitlyn
do powszechnego systemu oświaty? Gdyby zapisała ją do szkoły dla niepełnosprawnych? Może takie dzieci nie nosiły w sobie agresji typowej dla młodocianych morderców?
Producentka z programu „The Ophrah Winfrey Show” skończyła przeglądać stosik fotografii. Yvette do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że istnieje określona gradacja ludzkich tragedii; że gdy z programu Ophrah dzwonią i proszą, byś opowiedziała swoją smutną historię, chcą dokładnie sprawdzić, czy ta historia jest dostatecznie rozdzierająca serce, zanim pozwolą ci przedstawić ją przed kamerami. Yvette nie planowała dzielenia się swoją rozpaczą na telewizyjnej antenie – a jej mąż był temu tak bardzo przeciwny, że nawet   



demonstracyjnie wyszedł z domu przed wizytą producentki – ale ostatnio   ogarnęła   ją   desperacja.   Pilnie   słuchała   wszystkich medialnych
doniesień. I w końcu doszła do wniosku, że sama też ma coś do powiedzenia.
– Kaitlyn ślicznie się uśmiechała – zauważyła uprzejmie
producentka.
– Tak, ma rzeczywiście piękny uśmiech – zgodziła się Yvette, po
czym gwałtownie potrząsnęła głową. – To znaczy, miała.
– Czy znała Petera Houghtona?
– Nie. Nie chodzili do tej samej klasy. Nigdy nawet nie mieli
żadnych  wspólnych  zajęć.  –  Yvette  przycisnęła  kciuk  do  brzegu srebrnej
ramki tak silnie, że aż poczuła ostry ból. – Teraz ludzie opowiadają, że Peter Houghton nie miał żadnych przyjaciół, że w szkole był prześladowany i poniżany… co dla mnie brzmi jak farsa – powiedziała.
– To moja córka nie miała przyjaciół. To ją upokarzano każdego dnia.
To
ona się czuła wyrzucona poza nawias, bo w istocie doświadczała odrzucenia każdego dnia. Peter Houghton nie należy do osób szykanowanych, jak wszyscy próbują teraz przekonywać. Peter   



Houghton jest po prostu ucieleśnieniem zła.
Yvette wbiła wzrok w szkło chroniące portret córki.
– Psycholożka policyjna powiedziała mi, że Kaitlyn zginęła
pierwsza. Zapewniała, że córka nie miała świadomości, co się dzieje, więc nie cierpiała.
– To musiało być drobną pociechą – podsunęła producentka.
– Było. Dopóki my, rodzice ofiar, nie zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Wówczas się okazało, że ta kobieta opowiada wszystkim to samo. – Yvette podniosła oczy pełne łez. – A przecież wszyscy nie mogli być tymi pierwszymi.
Już nazajutrz po strzelaninie rodziny ofiar zostały zarzucone
darami: pieniędzmi, domowymi specjałami, deklaracjami pomocy przy dzieciach i niewyczerpanymi pokładami współczucia. Kiedy ojciec Kaitlyn Harvey wstał rano po wiosennej śnieżycy, zobaczył, że jego podjazd został już wymieciony do czysta przez jakiegoś dobrego samarytanina. Rodzinę Courtney Ignatio wzięła pod swoje skrzydła wspólnota lokalnego kościoła: jej członkowie zobowiązali się zająć aprowizacją  i  sprzątaniem,  a  lista  chętnych  była  tak  długa,  że wszystkie
dni w grafiku zostały zapełnione aż do końca czerwca. Matce Johna   



Eberharda     zakłady     Forda     w     Sterling     podarowały     vana przystosowanego
do potrzeb niepełnosprawnych, żeby jej syn łatwiej mógł się zaadaptować do życia paraplegika. Wszyscy ranni w strzelaninie otrzymali list od prezydenta Stanów Zjednoczonych z pochwałą za odwagę na czerpanym papierze z oficjalnym nagłówkiem Białego Domu.
Zalew ludzi mediów – z początku równie niepożądany jak tsunami
– stał się wkrótce naturalnym elementem krajobrazu Sterling. Po kilku dniach bezsilnego obserwowania, jak eleganckie buty grzęzną w marcowym błocie Nowej Anglii, reporterzy popędzili do najbliższego supermarketu, gdzie się zaopatrzyli w chodaki na grubej podeszwie i solidne  śniegowce.  Przestali  też  w  kółko  wypytywać  w  recepcji Sterling
Inn, dlaczego nie działają ich komórki, zaczęli się natomiast tłumnie gromadzić na parkingu stacji benzynowej Mobilu – w najwyższym punkcie miasta – gdzie od biedy udawało się złapać pożądany zasięg. Nieustannie się kręcili w okolicach komendy policji i sądu oraz przesiadywali w pobliskiej kawiarni, czyhając na okruch informacji, którą mogliby nazwać „ekskluzywną”.
Każdego dnia w Sterling odbywał się jakiś pogrzeb.   



Msza pogrzebowa Matthew Roystona była odprawiana w kościele
zbyt małym, żeby mógł pomieścić wszystkich pogrążonych w bólu żałobników. Rodzina, przyjaciele rodziny i koledzy ze szkoły wypełnili ławki, stali tłumnie pod ścianami, wylewali się na zewnątrz budynku. Grupa kilkudziesięciu uczniów Sterling High przyszła ubrana w zielone T-shirty z numerem 19 na przodzie – takim samym, jaki widniał na kostiumie hokejowym Matta.
Josie i jej matka usiadły w jednej z tylnych ławek, ale Josie i tak się zdawało, że wszyscy wlepiają w nią wzrok. Nie wiedziała tylko, czy to
z
powodu tego, że była dziewczyną Matta, czy też dlatego, że ludzie już zdołali przejrzeć ją na wylot.
– Błogosławieni pogrążeni w żałobie – odczytał pastor – albowiem spłynie na nich łaska ukojenia.
Josie zadrżała. Czy ona była pogrążona w żałobie? Czy żałobą
można nazwać to uczucie dziury w środku, która stawała się tym większa, im bardziej usiłowało się ją zapełnić? A może była w ogóle niezdolna do żałoby, ponieważ żałoba wymagała odwołania się do pamięci, czego Josie w żadnym razie nie potrafiła zrobić?
Matka nachyliła się do jej ucha.   



– Możemy w każdej chwili wyjść. Powiedz tylko słowo.
Już dostatecznie przerażający był fakt, że Josie sama nie miała pojęcia,  kim  jest  naprawdę,  a  tymczasem  teraz,  w  trakcie  tego epilogu,
każdy wydawał jej się także kimś całkiem nieznanym. Nagle ludzie, którzy ignorowali ją przez całe życie, zaczęli się wylewnie zwracać do niej po imieniu. Wszystkie spojrzenia miękły, kiedy kierowały się w jej stronę. A najbardziej obca ze wszystkich była matka: niczym korporacyjna żyleta, która – otarłszy się o śmierć – nagle zaczęła się przytulać do drzew i miłować bliźnich. Josie podejrzewała, że będzie musiała walczyć z matką o pozwolenie pójścia na pogrzeb, a tymczasem,
ku
jej
wielkiemu
zdumieniu,
matka
sama
to
zaproponowała.  Idiotyczny  psycholog,  z  którym  Josie  musiała  się teraz   



widywać – i z którym zapewne będzie się już spotykać do końca swoich
dni – bredził coś o „finalizacji” i „ostatecznym zakończeniu”. „Zakończenie” najwyraźniej miało oznaczać uświadomienie sobie, że nad przewartościowaniem stanu normalności można spokojnie przejść do porządku dziennego – jak nad przegranym meczem czy utratą ulubionego T-shirtu. „Zakończenie” oznaczało również przemianę matki     w     oszalałą,     nadmiernie     kompensacyjną,     rozchwianą emocjonalnie
maszynę, w kółko pytającą, czy Josie czegoś nie potrzebuje; usiłującą się
zachowywać  jak  normalna  matka  –  a  przynajmniej  jak  normalna matka
z jej wyobrażeń. Josie miała ochotę powiedzieć: „Jeżeli rzeczywiście chcesz, żebym się poczuła lepiej, wracaj do pracy”. Wówczas przynajmniej obie mogłyby udawać, że życie wróciło do dawnego stanu.  Ostatecznie  matka  była  specjalistką  od  udawania  i  tego jednego
skutecznie nauczyła Josie.
Z przodu kościoła stała trumna. Zamknięta – zgodnie z
wcześniejszymi pogłoskami. Josie trudno było sobie wyobrazić, że w środku tej lakierowanej skrzyni leży Matt. Że już nie oddycha. Że   


wyciągnięto krew z jego żył, a w jej miejsce wpompowano rozmaite chemikalia.
– Drodzy przyjaciele, zebraliśmy się tu dzisiaj, aby w obliczu miłosiernej miłości Boga wspominać Matthew Carltona Roystona – oznajmił pastor. – Możemy śmiało wylać z siebie rozpacz, wyrzucić gniew i nie lękać się pustki w sercu, ponieważ wiemy, że Bóg ma nas
w
swojej łaskawej opiece.
W zeszłym roku, na zajęciach z historii, omawiali pochówki w starożytnym Egipcie, i Matt, który się uczył tylko wtedy, gdy Josie go
do
tego zmusiła, był szczerze zafascynowany tym tematem. Pasjonował
go
sposób  usuwania  mózgu  przez  nos.  I  fakt,  że  tak  wiele  dóbr doczesnych
składano w grobowcu wraz z mumią faraona – nawet jego ulubione zwierzęta. Josie czytała ten rozdział na głos, trzymając głowę na kolanach Matta. W pewnym momencie Matt przytknął dłoń do jej czoła.
„Kiedy odejdę na zawsze – powiedział – zabiorę cię ze sobą”.
Pastor powiódł wzrokiem po zgromadzonych.
– Śmierć najbliższej osoby zawsze wstrząsa nami do głębi. Ale kiedy   



ginie ktoś młody, utalentowany, o tak obiecującej przyszłości, uczucie straty  i  rozpaczy  staje  się  jeszcze  bardziej  dojmujące.  W  takich chwilach
zwracamy się ku rodzinie i przyjaciołom, by towarzyszyli nam w cierpieniu, płakali i modlili się razem z nami. I choć w żaden sposób nie
możemy  przywrócić  Matta  do  życia,  pociechę  dla  nas  powinna stanowić
wiara, że po śmierci zaznał spokoju, jaki nie był mu dany na tej ziemi. Matt nie chodził do kościoła. Jego rodzice uczęszczali na msze i próbowali go do tego nakłonić, ale on nienawidził wszelkich modłów. Uważał, że szkoda na takie bzdety niedzieli; i że jeżeli Bóg jest gościem,
z którym warto mieć cokolwiek wspólnego, to nie wysiaduje w zatęchłym     gmaszysku,     wysłuchując     w     kółko     tego     samego monotonnego
ględzenia, ale całymi dniami szaleje w swoim terenowym dżipie lub namiętnie grywa w hokeja na zamarzniętym stawie.
Pastor usunął się na bok, a z ławki wstał ojciec Matta. Josie dobrze
go  znała  –  zawsze  opowiadał  najgorsze,  najgłupsze  kawały  na świecie,
które nigdy nie były śmieszne. W młodości grał w hokeja w drużynie Uniwersytetu Stanu Maine, dopóki nie rozwalił sobie kolana, i miał   



nadzieję, że Matt zrobi karierę sportową, jaka jemu nie była pisana.
W
ciągu zaledwie kilku dni przygarbił się i sposępniał – przypominał teraz
wyschłą, pustą łuskę po swojej dawnej postaci. Kiedy wszedł na podwyższenie, zaczął opowiadać, jak pierwszy raz zabrał Matta na łyżwy, jak ciągnął go na kiju hokejowym i nagle zdał sobie sprawę, że Matt już się tego kija nie trzyma. Siedząca w pierwszym rzędzie matka
Matta wybuchnęła głośnym, zawodzącym płaczem, który rozbijał się głucho o ściany kościoła.
Josie, nie mając w pełni świadomości, co robi, poderwała się na
równe nogi.
– Josie! – syknęła matka i w ułamku sekundy zmieniła się znowu w dawną, dobrze znaną matkę: tę, której się nie mieściło w głowie, że można
zrobić
z
siebie
publiczne
widowisko.   



Josie
drżała
niepohamowanie na całym ciele; gdy ruszyła główną nawą, ubrana w czarną, pożyczoną od matki sukienkę, miała wrażenie, że jej stopy nie dotykają podłogi. Jednak z każdym krokiem coraz bardziej się zbliżała do trumny, która ją przyciągała, jak biegun przyciąga magnes.
Czuła na sobie wzrok ojca Matta, słyszała coraz głośniejsze szepty zgromadzonych
żałobników.
Podeszła
do
czarnej
skrzyni,
wylakierowanej na taki błysk, że ujrzała w niej odbicie własnej twarzy

twarzy uzurpatorki.
– Josie… – Pan Royston zszedł z podwyższenia i objął ją ramieniem.
– Wszystko w porządku?
Josie poczuła ostre ściskanie w gardle. Jak ten mężczyzna, który za chwilę miał pogrzebać syna, był w stanie się o nią troszczyć? Właśnie
o   


nią! Josie miała wrażenie, że zatraca cielesność, i zaczęła się zastanawiać, czy koniecznie trzeba umrzeć, żeby przemienić się w ducha. Czy śmierć nie jest jedynie drobnym szczegółem technicznym, który w tym procesie można spokojnie pominąć?
– Chciałabyś powiedzieć parę słów o Matcie? – zasugerował pan Royston, i zanim Josie zdała sobie sprawę, co się dzieje, zaprowadził

na podwyższenie. Jak przez mgłę dotarło do niej, że matka wstała z ławki i szła teraz w jej stronę. I właściwie po co? Żeby ją stąd zabrać? Uchronić przed popełnieniem katastrofalnego błędu?
Josie popatrzyła na rozpościerające się przed nią morze twarzy. Rozpoznawała  tych  ludzi,  a  jednocześnie  w  ogóle  ich  nie  znała. Wszyscy
zapewne myśleli w tej chwili: Ona go kochała. Była u jego boku, kiedy
zginął.
Oddech zatrzepotał w jej piersi jak ćma pochwycona w sieć.
I co właściwie miałaby im powiedzieć? Wyznać prawdę?
Poczuła, że jej usta i twarz wykrzywia grymas płaczu. Rozszlochała
się tak gwałtownie, że aż zaskrzypiały drewniane deski podłogi; tak głośno, że nawet zamknięty w skrzyni Matt musiał ją usłyszeć.   



– Przepraszam… – powiedziała przez łzy. Do Matta, do pana
Roystona, do wszystkich, którzy jej słuchali. – O Boże, tak bardzo przepraszam…
Matka weszła na podwyższenie, objęła Josie ramieniem i
poprowadziła     córkę     za     ołtarz,     do     małego     pomieszczenia, zajmowanego
przez organistę. Josie przyjęła podaną chusteczkę i nie protestowała, gdy matka zaczęła gładzić ją po plecach. Nie sprzeciwiła się także, gdy
całkiem zapomnianym gestem matka zatknęła jej włosy za uszy – zupełnie tak samo jak wtedy, gdy Josie była mała.
– Wszyscy mają mnie teraz za ostatnią idiotkę.
– Nie. Są przekonani, że tęsknisz za Mattem… – sprostowała Alex. A
po chwili wahania dodała: – Wiem, że się obwiniasz o jego śmierć. Serce Josie zabiło tak silnie, że aż zadrżał cienki szyfon sukienki.
– Kochanie – odezwała się znowu matka. – W żadnym wypadku nie mogłaś go ocalić.
Josie bez słowa sięgnęła po kolejną chusteczkę. Okay, niech się
matce zdaje, że wszystko zrozumiała.
Nadzór specjalny oznaczał, że Peter siedział w pojedynce. Nie wychodził na spacery, a posiłki przynoszono mu trzy razy dziennie do   



celi. Nie mógł czytać niczego, co wcześniej nie zostało ocenzurowane przez personel więzienny. A ponieważ podejrzewano, że nadal może się
targnąć na własne życie, w jego obecnym lokum wciąż się znajdował jedynie kibel i twarda prycza – bez materaca, prześcieradeł czy czegokolwiek  innego,  co  pomogłoby  mu  się  ewakuować  z  tego świata.
Na tylną ścianę jego celi składało się dokładnie czterysta pięćdziesiąt szarych pustaków – Peter wiedział to, bo je policzył. Dwukrotnie. Potem
większość czasu spędzał na gapieniu się w oko kamery, przez którą
go
obserwowano. Niekiedy się zastanawiał, kto siedzi po drugiej stronie.
I
wówczas wyobrażał sobie grupę strażników stłoczonych przy małym monitorze, poszturchujących się konfidencjonalnie i wybuchających śmiechem, ilekroć musiał skorzystać z toalety.
Innymi słowy, kolejna banda ludzi, dla których stał się obiektem niewybrednych kpin.
Kamera była zaopatrzona w migający na czerwono wskaźnik
zasilania i obiektyw połyskujący kolorami tęczy. Wokół obiektywu znajdował się gumowy ochraniacz, przypominający powiekę. Peter   



doszedł do wniosku, że gdyby nawet nie myślał o samobójstwie, to
po
kilku tygodniach w takim otoczeniu z pewnością miałby ochotę ze sobą
skończyć.
W więzieniu nigdy nie zapadały idealne ciemności; w nocy panował szary mrok. Co prawda, nie miało to większego znaczenia, bo i tak nie
było tu nic do roboty poza spaniem. Leżąc na pryczy, Peter się zastanawiał,  czy  można  zatracić  zmysł  słuchu  tylko  dlatego,  że przestaje
się go wykorzystywać. I czy podobnie jest z umiejętnością mowy. Przypomniał sobie, czego się pewnego razu dowiedział na zajęciach historii: kiedy w czasach Dzikiego Zachodu zamykano Indian w więzieniu, oni niekiedy po prostu padali trupem. Ogólnie przyjęta
teoria głosiła, że ktoś tak przyzwyczajony do bezkresnych przestrzeni nie  był  w  stanie  znieść  zamknięcia,  ale  Peter  interpretował  to zjawisko
zupełnie inaczej. Kiedy jedynym towarzystwem, jakie masz do dyspozycji, jest twoja własna osoba, a ty nie jesteś w stanie jej zaakceptować, tylko śmierć pozwala się wymiksować z tej niekomfortowej sytuacji.   


Kolejny strażnik, tupocząc ciężkimi butami, minął celę Petera. Odbębniał regulaminowy obchód. I wówczas Peter usłyszał te słowa: „Wiem, co zrobiłeś”.
Jasna cholera, pomyślał. Już mi zaczyna odbijać.
„Każdy wie”.
Peter obrócił się na pięcie i spojrzał na kamerę, ale tam nie znalazł żadnego wyjaśnienia zagadki.
Głos przywodził na myśl wiatr sunący nad zaspami śniegu. „Na prawo” – rozległ się ponownie wygłuszony szept i Peter powoli się skierował w kąt celi.
– Kto… kto tam? – spytał.
– Już, kurwa, najwyższy czas. Myślałem, że nigdy w życiu nie przestaniesz ryczeć.
Peter próbował coś dostrzec pomiędzy prętami krat – ale na próżno.
– Słyszałeś, jak płakałem?
– Jebany mazgaj – oznajmił głos. – Wreszcie, kurwa, dorośnij.
– Kim jesteś?
– Możesz mi mówić Ludojad, tak jak wszyscy inni.
Peter nie wierzył własnym uszom.
– A co ty zrobiłeś?   



– Nic z tego, o co mnie oskarżają – odparł Ludojad. – Ile jeszcze?
– Co „ile jeszcze”?
– Ile czasu do twojej rozprawy?
Peter nie miał pojęcia. Tego jednego pytania nie zadał Jordanowi McAfee’emu, prawdopodobnie dlatego, że bał się odpowiedzi.
– Moja jest w przyszłym tygodniu – oświadczył Ludojad, zanim
Peter zdążył otworzyć usta. Metalowe pręty, do których przyciskał skroń, zdawały się zimne jak sople lodu.
– A jak długo tu siedzisz? – zapytał.
– Dziesięć miesięcy.
Peter próbował sobie wyobrazić, że spędzi w tej celi całe dziesięć miesięcy. I natychmiast stanęło mu przed oczami liczenie pustaków i sikanie śledzone przez strażników na monitorze.
– Pozabijałeś jakieś dzieciaki, tak? Wiesz, co robią w więzieniu z mordercami dzieci?
Peter nie odpowiedział na ten nonsensowny tekst. On był przecież mniej więcej w tym samym wieku, co wszyscy inni w Sterling High; ostatecznie nie wpadł do jakiegoś żłobka i nie zaczął strzelać do maluchów. No i do tego miał ważkie powody, żeby tak potraktować tych pieprzonych dupków.   



Nie zamierzał jednak przedstawiać ich Ludojadowi.
– Dlaczego nie wyszedłeś za kaucją? – zapytał natomiast.
Ludojad prychnął szyderczo.
– Bo mówią, że zgwałciłem jakąś kelnerkę, a potem zadźgałem ją na śmierć.
Czy doprawdy wszyscy zamknięci w pudle utrzymują, że są
niewinni? Do tej pory Peter, leżąc godzinami na pryczy, wmawiał sobie,
że w więzieniu hrabstwa Grafton jest kimś absolutnie wyjątkowym, ale
teraz się okazało, że był w błędzie.
– Jesteś tam jeszcze? – spytał Ludojad.
Peter bez słowa wrócił na pryczę. Odwrócił się twarzą do ściany i udawał, że nie słyszy, jak mężczyzna z sąsiedniej celi raz po raz próbuje
nawiązać przerwany kontakt.
W pierwszej chwili Patricka ponownie uderzyła myśl, że sędzia
Cormier wygląda dużo młodziej poza salą rozpraw. Kiedy otworzyła drzwi, miała włosy ściągnięte w kucyk, była w dżinsach i wycierała dłonie o kuchenną ścierkę. Tuż za nią stała Josie z tym samym pustym
wyrazem twarzy, jaki Patrick widywał ostatnio wiele razy u innych   


przesłuchiwanych ofiar strzelaniny. Rozmowa z Josie mogła mu dostarczyć istotnego elementu łamigłówki, ponieważ tylko ona widziała, jak Peter zabijał Matthew Roystona. W odróżnieniu jednak
od
innych poszkodowanych Josie miała matkę, dla której zawiłości systemu prawnego nie stanowiły żadnej tajemnicy.
– Sędzio Cormier, Josie. Dziękuję, że pozwoliły mi panie przyjść.
Sędzia nie spuszczała z niego oczu.
– Osobiście uważam, że to strata czasu. Josie nic nie pamięta.
– Z całym szacunkiem, pani sędzio, ale muszę to usłyszeć z jej ust. Patrick już się wewnętrznie szykował do zwarcia, a tymczasem Alex Cormier odsunęła się na bok i wpuściła go do środka. Powiódł wzrokiem po obszernym holu: antyczny stół, a na nim rozrośnięta trzykrotka, ściany zawieszone gustownymi olejnymi pejzażami. A więc tak mieszkają sędziowie. Jego własne lokum było tylko miejscem, gdzie
można się przespać; przechowalnią dla starych gazet, dawno przeterminowanej żywności i ciuchów; wpadał tam na kilka godzin przerwy pomiędzy dochodzeniami.
Spojrzał na Josie.
– Jak tam głowa?   


– Jeszcze trochę boli – odparła tak cicho, że z trudem ją dosłyszał. Ponownie zwrócił się w stronę sędzi.
– Czy moglibyśmy gdzieś spokojnie zamienić kilka słów?
Zaprowadziła go do kuchni, która wyglądała tak, jak w
wyobrażeniach Patricka wyglądałaby jego kuchnia, gdyby pokierował swoim życiem w sensowny sposób. Szafki z wiśniowego drewna, promienie słońca, hojnie wpadające przez wykuszowe okno, i miska pełna bananów na blacie. Patrick usiadł naprzeciwko Josie, sądząc, że pani  sędzia  zajmie  krzesło  obok  córki,  a  tymczasem,  ku  jego zdumieniu,
Alex Cormier powiedziała:
– Gdybym była potrzebna, jestem na górze.
Josie posłała jej nieszczęśliwe spojrzenie:
– Nie możesz zostać?
Przez moment w oczach sędzi pojawił się szczególny błysk –
tęsknota? żal? – ale zniknął, zanim Patrick zdołał odczytać jego wymowę.
– Przecież wiesz, że nie mogę – odparła cicho.
Patrick, co prawda, nie miał własnych dzieci, ale był absolutnie
pewien, że gdyby jego dziecko tak blisko się otarło o śmierć, nie   



chciałby ani na moment spuszczać go z oka. Nie umiałby powiedzieć,
co
właściwie  się  rozgrywa  między  matką  a  córką,  miał  za  to  dość rozumu,
żeby w to nie wnikać.
– Jestem pewna, że detektyw Ducharme potraktuje cię najdelikatniej, jak to możliwe.
Jej słowa były pobożnym życzeniem, a jednocześnie zawoalowaną pogróżką. Patrick w odpowiedzi skinął głową. Dobry gliniarz robi wszystko, co w jego mocy, żeby służyć i chronić, ale gdy ofiarą przestępstwa pada osoba znajoma, zaczyna się grać o zdecydowanie wyższą stawkę. Wykonuje się kilka telefonów więcej, niż to bezwzględnie konieczne, na nowo organizuje pracę, żeby akurat tej sprawie nadać szczególny priorytet. Patrick doświadczył tego, w o wiele
dramatyczniejszej  formie,  lata  temu  w  postępowaniu  dotyczącym Niny i
jej syna. Co prawda, nie znał osobiście Josie Cormier, ale jej matka pracowała w wymiarze sprawiedliwości – Chryste, siedziała na najwyższym szczeblu hierarchii tego wymiaru – i dlatego jej córka zasługiwała na traktowanie w białych rękawiczkach.
Odprowadził wzrokiem Alex idącą schodami na górę, po czym   



wyjął z kieszeni notes i długopis.
– No więc, jak się naprawdę czujesz, Josie?
– Proszę posłuchać, nie musi pan udawać, że to pana obchodzi.
– Ja nie udaję – zaprotestował Patrick.
– Ja natomiast nie rozumiem, dlaczego w ogóle pan tu przyszedł. I
tak bez względu na to, co kto panu powie, nikogo to już nie wskrzesi.
– To prawda – zgodził się Patrick. – Ale zanim postawimy Petera Houghtona przed sądem, musimy wiedzieć, co dokładnie się stało. A mnie, niestety, nie było na miejscu zdarzenia.
– Niestety?
Patrick spuścił wzrok.
– Niekiedy myślę, że łatwiej być ofiarą niż tym, kto nie zdołał
zapobiec nieszczęściu.
– Ja tam byłam – odparła Josie wstrząśnięta jego słowami. – A niczemu nie zapobiegłam.
– Posłuchaj, to nie twoja wina.
Wyraz jej twarzy świadczył, że bardzo chciałaby mu wierzyć, ale w żaden sposób nie potrafi. Poza tym jakie prawo miał Patrick do wygłaszania  takich  zdań?  Ilekroć  wracał  myślami  do  szaleńczego biegu   



w  stronę  Sterling  High,  próbował  sobie  wyobrazić,  jak  by  się potoczyły
wydarzenia, gdyby był na miejscu wtedy, kiedy napastnik wszedł do budynku. Czy zdołałby go rozbroić, zanim padły pierwsze ofiary?
– Nic nie pamiętam z tej strzelaniny – powiedziała Josie.
– Nie pamiętasz, że byłaś na sali gimnastycznej?
Pokręciła przecząco głową.
– Ani jak biegłaś tam z Mattem?
– Nie. Nawet nie pamiętam, jak wstałam tamtego ranka i jak się znalazłam w szkole. Zamiast wspomnień mam w głowie wielką białą plamę.
Od psychiatrów przydzielonych do rozmów z ofiarami Patrick
wiedział, że to całkiem naturalna reakcja. Amnezja to jeden z mechanizmów obronnych umysłu, chroniący przed całkowitym załamaniem nerwowym, jakie mogłyby wywołać traumatyczne wspomnienia.  W  pewnym  sensie  Patrick  zazdrościł  Josie  –  też chciałby,
żeby to, co widział w szkole, w cudowny sposób zniknęło z jego pamięci.
– A co z Peterem Houghtonem? Znałaś go?
– Każdy go znał.   



– Co chcesz przez to powiedzieć?
Josie wzruszyła ramionami.
– Peter się rzucał w oczy.
– Ponieważ różnił się od innych?
Josie przez chwilę się zastanawiała nad odpowiedzią.
– Ponieważ nie próbował się nie różnić.
– Byłaś dziewczyną Matthew Roystona?
Oczy Josie natychmiast się zaszkliły od łez.
– On wolał, żeby go nazywać Matt.
Patrick sięgnął po papierową serwetkę i podał ją dziewczynie.
– Bardzo mi przykro z powodu jego śmierci, Josie.
Zwiesiła nisko głowę.
– Mnie też.
Poczekał, aż otrze łzy i wydmucha nos.
– Czy znasz powody, dla których Peter mógł nie znosić Matta?
– Ludzie się często nabijali z Petera. Nie tylko Matt.
„A ty się nabijałaś?” – zapytał w duchu Patrick. Miał okazję obejrzeć szkolny album, skonfiskowany z pokoju Petera, a w nim zakreślone portrety dzieciaków, z których kilkoro padło ofiarą strzelaniny, ale większość wyszła bez szwanku. Mogło być ku temu wiele powodów:   



zaczynając od tego, że Peter nie miał czasu, by dokończyć dzieła, a kończąc  na  tym,  że  wytropienie  trzydziestu  osób  wśród  tysiąca okazało
się dużo trudniejsze, niż sobie wyobrażał. Jednak ze wszystkich celów zaznaczonych w albumie tylko Josie została wykreślona, jakby Peter zmienił wobec niej swoje nastawienie. Jedynie pod jej portretem, obwiedzionym flamastrem, znalazły się słowa: POZOSTAWIĆ PRZY ŻYCIU.
– Znałaś go osobiście? Miałaś z nim wspólne zajęcia?
Josie uniosła wzrok.
– Kiedyś razem pracowaliśmy.
– Gdzie?
– W centrum ksero.
– Dobrze układała się wam współpraca?
– Różnie. Ale nie najlepiej się zakończyła.
– Dlaczego?
– Pewnego razu Peter wywołał pożar i ja doniosłam na niego do właściciela. Stracił wtedy pracę.
Patrick zapisał szybko kilka słów w notesie. Dlaczego Peter
postanowił oszczędzić Josie, skoro miał wszelkie powody, by żywić do   



niej urazę?
– A czy przed tym wydarzeniem byliście przyjaciółmi?
Josie chwyciła serwetkę, którą ocierała oczy, i zaczęła ją składać na coraz mniejsze trójkąty.
– Nie – odpowiedziała po chwili. – Nigdy się nie przyjaźniliśmy. Siedząca obok kobieta miała na sobie kraciastą flanelową koszulę, cuchnęła dymem papierosowym i była niemal bezzębna. Obrzuciła uważnym spojrzeniem spódnicę i bluzkę Lacy, po czym powiedziała:
– Pierwszy raz na widzeniu?
Lacy skinęła głową. Czekały w wąskim pomieszczeniu, w którym ustawiono długi rząd krzeseł. Tuż przed ich stopami biegł szeroki czerwony pas, a za nim stały bliźniacze krzesła. Odwiedzający i osadzeni siadywali naprzeciwko siebie, jak lustrzane odbicia. Kobieta zajmująca miejsce obok Lacy uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Można do tego przywyknąć – zapewniła.
Peter mógł się widywać z jednym z rodziców raz na dwa tygodnie przez godzinę. Lacy zabrała ze sobą kosz pełen świeżych muffinek, ciasta, czasopism i książek w nadziei, że to złagodzi Peterowi ciężkie chwile odosobnienia. Wszystko jednak zarekwirował strażnik wpuszczający ją na widzenie. Żadnych pieczonych ciast. I żadnej   



lektury wcześniej nieocenzurowanej przez personel więzienny.
Nagle w stronę Lacy skierował się mężczyzna z ogoloną na łyso
głową, o ramionach gęsto pokrytych tatuażami. Zadrżała na jego widok
– czy to, co widniało na jego czole, to rzeczywiście swastyka?!
– Hej, mamo – mruknął, a siedząca obok Lacy kobieta spojrzała na niego tak, jakby nie widziała żadnych tatuaży, wygolonej czaszki i pomarańczowego kombinezonu, ale miała przed sobą małego chłopczyka,  łowiącego  kijanki  w  błotnistym  oczku  wodnym  za domem.
Każdy jest czyimś synem, pomyślała Lacy.
Odwróciła
wzrok
od
rodzinnej
sceny

i

ujrzała
Petera
wprowadzanego  na  salę  widzeń  przez  strażnika.  Poczuła  ostre ściskanie   


w sercu – jej syn wydawał się strasznie chudy, a jego oczy za szkłami okularów dziwnie puste, szybko jednak zapanowała nad emocjami i uśmiechnęła się najradośniej, jak potrafiła. Będzie udawała, że nie wstrząsnął nią widok syna w tym stroju; że nie musiała walczyć z atakiem paniki na więziennym parkingu; że to zupełnie normalne, iż
w
towarzystwie dealerów narkotyków i gwałcicieli będzie wypytywać syna, czy aby na pewno dobrze się odżywia.
– Peter! – Pochwyciła go w ramiona.
Trwało to chwilę, ale w końcu Peter odwzajemnił uścisk. Lacy przycisnęła twarz do jego szyi, jak to robiła, gdy był jeszcze maleńki,
a
ona miała ochotę schrupać go żywcem, i wówczas poczuła, że ten chłopiec, którego do siebie tuli, pachnie zupełnie inaczej niż jej syn. Przez ułamek sekundy wyobraziła sobie, że to wszystko jest tylko koszmarną   pomyłką:   Peter   wcale   nie   siedzi   w   więzieniu!   To nieszczęsne
dziecko jakichś innych ludzi! Ale wówczas dotarło do niej, skąd ta zmiana. Szampon i dezodorant, których Peter tutaj używał, znacznie się
różniły  od  tych,  które  miał  w  domu;  ten  Peter  pachniał  ostrzej, bardziej   



dorośle.
Nagle ktoś postukał Lacy w ramię.
– Proszę pani – odezwał się strażnik – proszę zostawić syna.
Gdybyż to tylko było takie proste, pomyślała Lacy. Usiedli po przeciwnych stronach czerwonego pasa.
– Wszystko u ciebie w porządku? – spytała.
– Wciąż jeszcze tu jestem.
Sposób, w jaki to powiedział – jakby ten stan się kłócił z jego wcześniejszymi rachubami – przyprawił ją o dreszcze. Lacy była przekonana,  że  nie  chodziło  mu  o  zwolnienie  za  kaucją,  ale alternatywa
– myśl, że Peter mógłby się zabić – po prostu się nie mieściła w jej głowie.  Poczuła  gwałtowne  ściskanie  w  gardle  i  zaczęła  płakać, chociaż
wcześniej obiecywała sobie, że tego jednego właśnie nie zrobi.
– Peter – wyszeptała. – DLACZEGO?
– Czy była w domu policja?
Lacy skinęła głową; wydawało jej się, że od najścia policji minęły wieki.
– Byli w moim pokoju?
– Mieli nakaz…   


– Zabrali moje rzeczy?! – wykrzyknął, po raz pierwszy ujawniając jakiekolwiek emocje. – Pozwoliłaś, żeby zabrali moje rzeczy?!
– Do czego one ci były potrzebne? Te bomby… ta broń…
– I tak byś nie zrozumiała.
– Więc mi wytłumacz, Peterze – poprosiła łamiącym się głosem. – Pozwól mi zrozumieć.
– Nie byłaś w stanie zrozumieć przez siedemnaście lat, mamo.
Czemu akurat teraz miałoby się to zmienić? – Jego twarz wykrzywił grymas. – Szczerze mówiąc, zupełnie nie wiem, dlaczego w ogóle tutaj
przyszłaś.
– Żeby cię zobaczyć…
– To popatrz na mnie! Czemu, kurwa, w ogóle na mnie nie
patrzysz?!
Schował twarz w dłonie i zgarbił chude ramiona, którymi
wstrząsnął gwałtowny szloch.
Tymczasem Lacy doszła do wniosku, że obecna sytuacja
sprowadzała się do prostej alternatywy. Patrzysz na siedzącego naprzeciwko, nieznanego ci człowieka i decydujesz, że nie jest on już twoim synem. Albo za wszelką cenę próbujesz w tej obcej postaci   


doszukać się tego, co w niej jeszcze pozostało z twojego dziecka. Pytanie tylko, czy będąc matką, rzeczywiście ma się jakiś wybór? Ludzie mogą twierdzić, że nikt nie przychodzi na świat jako potwór,
ale się nim staje. Mogą kwestionować rodzicielskie kompetencje Lacy, utrzymywać, że była dla niego zbyt surowa lub zbyt pobłażliwa, nadmiernie zdystansowana lub nadopiekuńcza. Mieszkańcy Sterling zaczną do upadłego analizować, co takiego zrobiła swojemu synowi, czy  jednak  będzie  kogokolwiek  obchodzić,  co  zrobiła  DLA  niego? Łatwo
być dumnym z dziecka, które ma same szóstki i zdobywa zwycięskie punkty dla swojej drużyny – takie dzieci są otoczone powszechnym zachwytem. Ale prawdziwym wyzwaniem jest odnalezienie czegoś godnego miłości w dziecku, które jest powszechnie znienawidzone. Może to, co Lacy zrobiła, a czego nie zrobiła dla Petera w przeszłości, nie miało w ostatecznym rozrachunku żadnego znaczenia? Może prawdziwą miarą jej macierzyństwa będzie to, jak zacznie traktować swojego syna teraz, po tych strasznych wydarzeniach?
Wyciągnęła ręce ponad czerwonym pasem i z całej siły objęła Petera. Miała  gdzieś,  co  stanowią  przepisy  regulaminu.  Może  strażnicy przyjdą   



i ją od niego oderwą, ale póki to się nie stanie, nie zamierzała wypuścić
syna z ramion.
Zapis wideo pokazywał, że kiedy Peter wkroczył do kafeterii z pistoletem w dłoni, inni uczniowie krążyli wokół stolików z tacami, gawędzili z przyjaciółmi lub odrabiali lekcje. Chwilę później kafeterią wstrząsnęły huki wystrzałów i kakofonia krzyków. Zawył alarm przeciwpożarowy.  Ktoś  zerwał  się  do  biegu.  Peter  znowu  zaczął strzelać
i na ziemię padły dwie dziewczyny, a koledzy deptali po ich ciałach, rzucając się w panice do ucieczki.
Gdy jedynymi osobami pozostałymi w kafeterii były już tylko
ofiary, Peter się przeszedł między stolikami, lustrując rezultaty swojej akcji. Minął zastrzelonego chłopca, który leżał na stole z głową opartą
o
przesiąknięty krwią skoroszyt, ale potem przystanął, podniósł z blatu iPoda i wetknął sobie słuchawki w uszy. Szybko jednak je wyjął, wyłączył odtwarzacz i odłożył go z powrotem na stół. Przerzucił kilka kartek w otwartym zeszycie. A potem usiadł przy jednej z tac z nietkniętym  jedzeniem  i  położył  na  niej  pistolet.  Nasypał  do plastikowej
miseczki płatków śniadaniowych, dolał mleka z małego kartonika,   


posilił się, a następnie wstał, znów wziął w rękę broń i wyszedł z kafeterii.
To było najbardziej mrożące krew w żyłach, najokrutniej
wyrachowane działanie, jakie Patrick kiedykolwiek widział w życiu. Spojrzał na chińską zupkę z paczki, którą przyrządził sobie na
kolację, ale apetyt już go opuścił. Odstawił więc talerz na stos starych gazet,  przewinął  taśmę  wideo  i  zmusił  się  do  ponownego  jej obejrzenia.
Kiedy zadzwonił telefon, podniósł słuchawkę, wciąż wytrącony z równowagi widokiem Petera na telewizyjnym ekranie.
– Mhm?
– Ja też cię gorąco witam – odezwała się Nina Frost.
Na dźwięk jej głosu natychmiast drgnęło mu serce: niełatwo zabić w sobie stare odruchy.
– Przepraszam, byłem bardzo zajęty.
– Domyślam się. W wiadomościach nie mówią o niczym innym. Jak
się trzymasz?
– No, wiesz… – mruknął jedynie, ale tak naprawdę te dwa słowa wyrażały, że nie sypia po nocach; że ilekroć zamyka powieki, widzi twarze zabitych; że gdzieś w jego głowie kłębią się niesprecyzowane   



pytania, które zapomniał zadać.
– Patrick, przestań się obwiniać – odparła Nina. Rozszyfrowała go bezbłędnie, ponieważ była jego najdawniejszą przyjaciółką i znała go lepiej niż ktokolwiek inny na świecie, jego samego nie wyłączając. Mimo woli zwiesił głowę.
– Jak mogę się nie obwiniać? Przecież to się stało w moim mieście.
– Gdybym miała wideofon, mogłabym zobaczyć, czy masz teraz na sobie włosiennicę, czy raczej płaszcz i szpadę.
– To wcale nie jest śmieszne.
– Wiem – odparła. – Ale przecież zdajesz sobie sprawę, że proces będzie jedynie formalnością. Ilu masz naocznych świadków? Tysiąc?
– Coś koło tego.
Nina zamilkła. Patrick nie musiał wyjaśniać tej kobiecie, której nieustannie   towarzyszyło   poczucie   winy,   że   skazanie   Petera Houghtona
nie załatwi sprawy. A on nie odnajdzie spokoju, dopóki nie zrozumie, dlaczego Peter się do tego posunął.
Bo tylko wtedy będzie mógł w przyszłości zapobiec podobnej
tragedii.
Wyjątek ze specjalnego raportu FBI, sporządzonego przez agentów   



oddelegowanych do przeanalizowania masakr szkolnych w USA i na świecie:W wypadku tego typu sprawców zaobserwowaliśmy podobieństwa w dynamice relacji rodzinnych. Na ogół związek sprawcy  z  rodzicami  jest  burzliwy;  bywa  również,  że  rodzice akceptują
patologiczne zachowania. Ogólnie rzecz biorąc, rodzinę cechuje brak bliskiej więzi pomiędzy jej członkami. Zazwyczaj sprawca ma w domu nieograniczony dostęp do telewizji i komputera, nierzadko także do broni palnej.
Sprawca niechętnie się angażuje w proces edukacyjny. W szkole, do której   chodzi,   toleruje   się   zachowania   nacechowane   brakiem szacunku
dla     kolegów,     kary     wymierzane     są     niekonsekwentnie     i niesprawiedliwie,
nauczyciele wykazują tendencję do nadmiernego faworyzowania popularnych uczniów. Sprawca zazwyczaj ma łatwy dostęp do filmów
i

gier wideo, nacechowanych przemocą; eksperymentuje z narkotykami
i
alkoholem; poza szkołą posiada rówieśniczą grupę wsparcia, która promuje jego patologiczne zachowania. Na ogół przed dokonaniem aktu przemocy sprawca w bardziej lub mniej zawoalowany sposób   


sugeruje swój zamiar. Owe sugestie mogą przybrać formę wierszy, opowiadań, luźnych notatek, rysunków, postów internetowych czy też gróźb wygłaszanych twarzą w twarz bądź in absentia. Chociaż w zachowaniach sprawców wyraźnie się rysują pewne schematy, należy podkreślić, że niniejszy raport nie może służyć do precyzyjnego typowania ewentualnych przestępców. Nie wolno więc dopuścić, żeby jego tezy przeniknęły do mediów, ponieważ w rezultacie wielu nieagresywnych uczniów mogłoby zostać naznaczonych piętnem potencjalnych morderców. Trzeba mieć na uwadze fakt, że znacząca liczba nastoletnich chłopców, którzy nigdy się nie posuną do użycia przemocy, może wykazywać zachowania przedstawione w niniejszym opracowaniu.
Lewis Houghton był niewolnikiem własnych przyzwyczajeń.
Każdego ranka budził się o 5:35 i schodził do siłowni urządzonej w piwnicy, żeby pobiegać na elektrycznej bieżni. Potem brał prysznic i czytając  poranną  gazetę,  zjadał  miskę  płatków  śniadaniowych. Zawsze,
bez względu na pogodę, wkładał tę samą kurtkę i parkował na tym samym miejscu pod swoim wydziałem.
Pewnego razu próbował matematycznie wyliczyć wpływ rutyny na   



poczucie szczęścia i wówczas odkrył interesującą zależność. Wartość dobrostanu zwiększała się lub zmniejszała w zależności od osobniczej odporności  na  zmiany.  Ujmując  to  –  jak  by  powiedziała  Lacy  – „ludzkim
językiem”: na każdą osobę taką jak on, która najchętniej się porusza utartymi koleinami, przypada osoba, która uważa powtarzalność zdarzeń za poważne ograniczenie. Wówczas iloraz poczucia komfortu przybierał wartość ujemną i rutynowe działania miały negatywny wpływ na poczucie szczęścia.
Obecnie taka sytuacja, w jego mniemaniu, dotknęła Lacy, która
snuła się po domu, jakby widziała to miejsce po raz pierwszy w życiu,
i

nie chciała słyszeć o powrocie do pracy. „Jak możesz oczekiwać, że będę
teraz  w  stanie  myśleć  o  cudzych  dzieciach?”  –  argumentowała. Upierała
się, że powinni koniecznie COŚ przedsięwziąć, ale Lewis nie miał pojęcia, co by to mogło być. A ponieważ nie był w stanie poprawić komfortu życia ani żonie, ani synowi, zdecydował, że przynajmniej zrobi coś dla siebie. Po rozprawie, na której przedstawiono Peterowi zarzuty, przez pięć dni siedział w domu; szóstego ranka natomiast zapakował teczkę, zjadł swoje płatki, przeczytał gazetę i wyruszył do   



pracy.
Po drodze rozmyślał nad matematycznym wzorem szczęścia. Swoje przełomowe odkrycie – S = R/O, czyli Szczęście równa się Rzeczywistość dzielona przez Oczekiwania – oparł na uniwersalnym założeniu, że każdy człowiek czegoś oczekuje od przyszłości. Innymi słowy, O było zawsze liczbą dodatnią.
Ostatnio jednak zaczął kwestionować zasadność tego dogmatu.
Kiedy w bezsenne noce wpatrywał się w sufit – leżąc u boku Lacy, która
jedynie udawała, że śpi, a w gruncie rzeczy tak jak on oddawała się rozmyślaniom – Lewis doszedł do wniosku, że można wyrobić w sobie odruch nieoczekiwania niczego od życia. Dzięki takiej postawie egzystencjalnej nie popada się w rozpacz po utracie pierworodnego syna i nie rozpada w proch, kiedy drugi syn trafia do więzienia za dokonanie masakry.
Gdy tylko Lewis wjechał na teren kampusu, od razu się poczuł
lepiej. Tutaj nie był ojcem sprawcy niewyobrażalnej tragedii. Tutaj był Lewisem  Houghtonem,  profesorem  ekonomii.  Tu  gra,  w  której osiągnął
mistrzostwo,  toczyła  się  według  jego  reguł;  Lewis  nie  musiał przeglądać   



wyników  swoich  badań  i  dumać,  w  którym  momencie  wszystko zaczęło
się sypać.
W gabinecie wyjął plik papierów z teczki i właśnie w tym momencie
w uchylonych drzwiach pojawiła się głowa dziekana wydziału ekonomicznego. Hugh Macquarie był bardzo potężnym mężczyzną (za jego plecami studenci mówili o nim „Huge Andhairy”5), który z entuzjazmem i werwą sprawował swój urząd.
– Houghton? A ty co tu robisz?
– O ile się nie mylę, uczelnia wciąż płaci mi za pracę – próbował zażartować Lewis. Tak naprawdę nigdy nie umiał opowiadać
dowcipów  –  brakowało  mu  odpowiedniego  wyczucia  i  zawsze zdradzał
puentę przypadkowo lub za wcześnie.
Hugh wmaszerował do gabinetu.
– Wielkie nieba, Lewis, zupełnie nie wiem, co powiedzieć…
Lewis nie miał mu tego za złe. Jemu samemu brakowało słów. Hallmark wypuszczał wiele pięknych, wzruszających kartek na okoliczność utraty bliskiej osoby, ukochanego zwierzęcia domowego czy nawet miejsca pracy, ale jak do tej pory nikt nie wymyślił słów pociechy dla rodziców, których dziecko właśnie zamordowało dziesięć   



osób.
– Miałem zamiar do ciebie zadzwonić. Lisa nawet chciała jechać do was z jakąś własnoręcznie przyrządzoną potrawką czy czymś podobnym. Jak się trzyma Lacy?
Lewis poprawił okulary na nosie.
– No wiesz… Próbujemy zachować pozory normalności.
Ledwo wypowiedział te słowa, wyobraził sobie własne życie jako wykres. „Normalność” była funkcją prostoliniową, zbliżała się do osi, ale nigdy jej nie przecinała.
Hugh opadł na fotel stojący po drugiej stronie biurka – ten sam, na którym
siadywali
studenci
przychodzący
na
konsultacje
z
mikroekonomii.
– Lewis, powinieneś iść na urlop.
– Dzięki, Hugh. Miło, że o tym pomyślałeś. – Lewis zerknął na   



tablicę, na równania, które starał się rozwinąć. – Ale tak naprawdę praca
zrobi mi teraz najlepiej. Jak jestem tutaj, nie muszę myśleć o byciu „tam”. – Chwycił kawałek kredy i zaczął zapisywać na tablicy długi ciąg
5 Huge and hairy (ang.) - wielki i włochaty.
liczb, co od razu podziałało na niego uspokajająco.
Hugh położył mu dłoń na ramieniu, przerywając obliczenia.
– Zdaje się, że nie dość precyzyjnie się wyraziłem. Rada Wydziału orzekła, że będzie lepiej, jak weźmiesz sobie wolne.
Lewis zamrugał gwałtownie.
– A! Hm. Rozumiem – powiedział, chociaż tak naprawdę nic nie rozumiał. Jeżeli on sam był gotów oddzielić swoje życie zawodowe od prywatnego, czy koledzy ze Sterling College tym bardziej nie mogli się na to zdobyć?
Chyba że…
Chyba że popełniał kardynalny błąd w rozumowaniu. Jeżeli
człowiek nie jest pewien swoich decyzji jako ojciec, czy może tę chwiejność zaklajstrować pewnością siebie w sprawach zawodowych? Czy też owa podpora będzie iluzoryczna niczym ściana z dykty, niezdolna do przenoszenia większych obciążeń?   



– Tylko na jakiś czas – zapewnił Hugh. – Tak będzie najlepiej.
Dla kogo? – pomyślał Lewis, ale nie odezwał się słowem.
Kiedy za dziekanem zamknęły się drzwi, ponownie chwycił za
kredę. Wpatrzył się intensywnie w równania, aż przed oczami zlały mu
się w jedno, i wtedy zaczął gorączkowo zapisywać tablicę liczbami – niczym kompozytor, który szybciej tworzy symfonię w głowie, niż jego palce są w stanie przełożyć utwór na notację muzyczną. Jak to się stało,
że nie wpadł na to wcześniej? Każdy wiedział, że rzeczywistość dzielona  przez  oczekiwania  to  iloraz  szczęścia.  Jeżeli  się  jednak podzieli
oczekiwania przez rzeczywistość, w wyniku wcale się nie otrzyma emocji odwrotnej do szczęścia. Ten iloraz, jak uświadomił to sobie Lewis, będzie miarą nadziei.
To zresztą najzupełniej logiczne. Zakładając, że rzeczywistość jest wartością  stałą,  oczekiwania  muszą  być  od  niej  większe,  by wytworzyło
się poczucie optymizmu. Pesymista natomiast to osoba, której oczekiwania mają niższą wartość od rzeczywistości. W życiu każdego człowieka wynik takiego ilorazu może się zbliżać do zera, ale nigdy tego   



zera  nie  osiąga,  ponieważ  ludzie  nigdy  całkowicie  nie  porzucają nadziei
– ona zawsze powraca przy najmniejszej zachęcie losu.
Lewis odszedł na krok od tablicy i obrzucił swoje dzieło uważnym spojrzeniem. Ktoś, kto odczuwa szczęście, nie żywi wielkiej nadziei na zmiany, bo nie odczuwa ich potrzeby. Choć, z drugiej strony, optymistyczne nastawienie bierze się właśnie z wiary, że to, co najlepsze, dopiero nastąpi.
Lewis zaczął się zastanawiać, czy istnieją jakieś wyjątki od tej reguły: czy ludzie szczęśliwi mogą odczuwać potrzebę karmienia się nadzieją i czy nieszczęśliwi mogą się całkowicie wyrzec nadziei na lepsze jutro. Na skutek tych rozważań stanął mu przed oczami syn.
I wówczas Lewis wybuchnął płaczem, a dłonie i marynarka
obsypane białym kredowym pyłem upodobniły go do ducha.
Biuro „komanda technoświrów”, jak Patrick pieszczotliwie nazywał grupę specjalistów, którzy się włamywali do twardych dysków komputerów w poszukiwaniu pornografii czy fragmentów „Kuchni anarchisty”, było zastawione rozmaitymi komputerami. Znajdował się tu nie tylko laptop Petera Houghtona, ale także sprzęt ze Sterling High –
między innymi z głównego sekretariatu oraz biblioteki.   


– Chłopak jest naprawdę dobry w te klocki – oświadczył Orestes, technik, który w przekonaniu Patricka sam był jeszcze w wieku przedmaturalnym. – I nie mówimy tu o prostym programowaniu.
Z komputera Petera wyciągnął kilka plików graficznych, których specyfikacje zupełnie nic Patrickowi nie mówiły. Orestes uderzył w
kilka klawiszy i wówczas na ekranie ukazał się trójwymiarowy smok, zionący ogniem.
– Rany! – mruknął Patrick.
– No właśnie. O ile się zorientowałem, stworzył kilka gier komputerowych, a niektóre nawet zamieścił w Internecie na różnych specjalistycznych witrynach, gdzie inni mogą je wypróbować i ocenić.
– Udzielał się tam na forach dyskusyjnych? Dobrałeś się do wychodzącej od niego poczty?
– Chłopie, okaż choć odrobinę wiary – odparł Orestes i kliknął
myszą. – Peter posługiwał się nickiem DeathWish. To taka…
– Kapela – wtrącił Patrick. – Tak. Wiem.
– To coś dużo więcej niż kapela – oznajmił Orestes z respektem w głosie,   przebierając   palcami   po   klawiszach.   –   Ci   goście   są wyrazicielami
świadomości zbiorowej współczesnej ludzkości.   



– Powiedz to Tipper Gore.
– Komu?
Patrick parsknął śmiechem.
– To ktoś sprzed twojej epoki.
– A jakiej muzy ty słuchałeś, kiedy byłeś małolatem?
– Jaskiniowców walących kamieniem o kamień – odparł Patrick
sucho.
Na ekranie ukazała się seria postów wysłanych przez DeathWisha. Większość z nich się koncentrowała na programowaniu grafiki lub zawierała recenzje gier zamieszczonych na odwiedzanych stronach. W dwóch znajdowały się cytaty z tekstów grupy Death Wish.
– A oto mój absolutny faworyt – oznajmił Orestes.
Od: DeathWish
Do: Hades 1991
To miasto jest do bani. W weekend będziemy mieli jarmark
rzemiosła, podczas którego stare prukwy wystawią na sprzedaż tandetne gówna własnej roboty. Powinni to nazwać JARMARK SYFU. Moja kryjówka – krzaki za kościołem. Ćwiczenia celności – odstrzał prukw przechodzących przez ulicę. Dziesięć punktów za każdą sztukę! U-ha!   


Patrick rozparł się wygodniej na krześle.
– To niczego nie dowodzi – zdecydował.
– Taa – przyznał Orestes. – Tym bardziej że jarmarki rzemiosła są
rzeczywiście obsuwą. Ale spójrz na to. – Obrócił się w stronę innego terminalu. – Włamał się do systemu komputerowego szkoły.
– Po co? Żeby sobie poprawić oceny?
– Nie. Program, który napisał, obszedł szkolnego firewalla
dokładnie o dziewiątej pięćdziesiąt osiem rano.
– O tej godzinie wybuchła pierwsza bomba – mruknął Patrick.
Orestes obrócił monitor, tak aby Patrick mógł na niego popatrzeć.
– I to się wówczas pojawiło na ekranie każdego komputera w szkole. Patrick ujrzał fioletowe tło, a na nim czerwone, płonące litery,
płynące falami w górę monitora. RAZ DWA TRZY… SZUKAM!
Jordan usadowił się za stołem i wówczas Peter Houghton został wprowadzony do salki konferencyjnej.
– Dzięki – rzucił adwokat w stronę strażnika, nie spuszczając przy
tym wzroku z Petera.
Chłopak szybko się rozejrzał dokoła, po czym zawiesił tęskne spojrzenie na jedynym w tym pomieszczeniu oknie. Jordan widywał ten   



wyraz twarzy u wszystkich osadzonych, których reprezentował w życiu:   jakże   szybko   istota   ludzka   nabierała   cech   zaszczutego zwierzęcia.
Chociaż nie. To kwestia bardziej złożona i w istocie podobna do słynnego dylematu jaja i kury: Czy ci ludzie ulegali zezwierzęceniu, bo się znaleźli w więzieniu… czy znaleźli się w więzieniu, ponieważ od dawna byli zezwierzęceni?
– Siadaj – rzucił Jordan, ale Peter tradycyjnie nie skorzystał z zaproszenia.
Niezrażony adwokat rozpoczął przemowę.
– Chcę ci wyłożyć podstawy naszej współpracy, Peterze. Wszystko,
co mówię, pozostaje między nami. I vice versa – wszystko, co od ciebie
usłyszę, zachowuję jedynie dla siebie. Mnie zresztą obliguje do tego prawo. Tobie natomiast zabraniam wszelkich kontaktów z mediami czy
policją. W ogóle nie wolno ci rozmawiać o sprawie z nikim poza mną i rodzicami. Jeżeli ktokolwiek inny będzie próbował cię nakłonić do wynurzeń, masz natychmiast mnie o tym powiadomić; dzwoń na mój koszt. Jako twój adwokat jestem poniekąd twoim alter ego. A także najlepszym  przyjacielem,  ojcem,  matką  i  spowiednikiem.  Czy  to jasne?   



Peter spiorunował go wzrokiem.
– Jak słońce.
– Doskonale. – Jordan wyjął z teczki prawniczy blok z żółtymi
kartkami i ołówek. – Przypuszczam, że masz do mnie kilka pytań. Możemy zacząć właśnie od nich.
– Nienawidzę tego miejsca! – wybuchnął Peter. – I kompletnie nie rozumiem, czemu muszę tutaj siedzieć. U większości klientów Jordana początkowe przerażenie, wywołane osadzeniem za kratami, szybko ustępowało świętemu oburzeniu i wściekłości. Ale w tej chwili Peter zachowywał się i mówił jak typowy nastolatek – choćby Thomas w jego
wieku, kiedy uważał, że jest pępkiem świata tylko jakimś dziwnym trafem zamieszkiwanego również przez Jordana.
Jordan szybko odsunął od siebie te wspomnienia: natura adwokata wzięła w nim górę nad naturą ojca i skłoniła do zastanowienia się, czy
Peter Houghton może naprawdę nie wiedzieć, dlaczego się znalazł w więzieniu. Jordan pierwszy był gotów przyznać, że obrona oparta na niepoczytalności jest zdecydowanie przereklamowana i rzadko
przynosi pożądane efekty, ale niewykluczone, że Peter jest autentycznym czubkiem – a to zapewniłoby mu uniewinnienie.   



– Co chcesz przez to powiedzieć? – postanowił drążyć temat.
– To oni krzywdzili mnie, a teraz ja mam zostać ukarany.
Jordan odchylił się na oparcie krzesła i skrzyżował ramiona. Peter
nie miał żadnych wyrzutów sumienia i ani przez moment nie żałował swojego postępku – to jedno nie ulegało wątpliwości. Co więcej, siebie
samego uważał za ofiarę.
Tyle że to wszystko Jordana kompletnie nie wzruszało: oto jedna z najlepszych stron zawodu adwokata! W tej pracy nie było miejsca na własne odczucia i emocje. Jordan w życiu zawodowym miewał do czynienia z najgorszymi szumowinami – z mordercami i gwałcicielami, którzy się uważali za męczenników. Do jego obowiązków nie należało jednak moralne osądzanie tych ludzi bądź spoglądanie na świat z ich perspektywy. Ani przez moment nie musiał też im wierzyć. Praca Jordana polegała na tym, by słowem i czynem wywalczyć dla nich wolność. W przeciwieństwie do tego, co powiedział Peterowi, nie był kapłanem, psychoterapeutą czy przyjacielem swoich klientów. Musiał ich tylko odpowiednio nastawić.
– Cóż, musisz zrozumieć punkt widzenia ludzi, którzy posłali cię do więzienia – oznajmił rzeczowym tonem. – Dla nich jesteś   



najzwyklejszym zabójcą.
– W takim razie wszyscy oni są bandą hipokrytów – odparował
Peter. – Gdyby zobaczyli karalucha, toby go rozdeptali, no nie?
– Czy taką metaforą określiłbyś wydarzenia, do których doszło w szkole?
Peter umknął wzrokiem.
– Czy pan wie, że nie pozwalają mi tutaj czytać żadnych czasopism?
–  rzucił  zaczepnie.  –  Nie  mogę  nawet  wychodzić  na  boisko  jak pozostali
więźniowie.
– Nie przyszedłem tutaj po to, żeby wysłuchiwać twoich skarg i zażaleń.
– To właściwie po co? – Peter skrzyżował ramiona i zmierzył
Jordana gniewnym wzrokiem – od kołnierzyka, poprzez krawat, aż do czubków  błyszczących  czarnych  butów.  –  Przecież  tak  naprawdę gówno
pana obchodzę.
Jordan wstał i wepchnął blok z powrotem do teczki.
– Wiesz co? Masz rację. Tak naprawdę gówno mnie obchodzisz. Po prostu wykonuję swoją pracę, ponieważ – w odróżnieniu od ciebie – mnie stan New Hampshire nie zapewni wiktu i dachu nad głową do   


końca moich dni. – Ruszył w stronę wyjścia, ale zatrzymały go słowa Petera.
– Czemu wszyscy tak bardzo się przejmują śmiercią tych palantów? Jordan odwrócił się powoli, rejestrując w pamięci, że ani życzliwość, ani autorytatywny ton nie są w odniesieniu do Petera skuteczne. Jedynie gniew w najczystszej postaci jest w stanie skłonić go do jakiejś
reakcji.
– To znaczy… wszyscy po nich płaczą… a to były najzwyklejsze
dupki. Każdy mówi, że zrujnowałem im życie, ale nikogo nie obchodziło, kiedy oni zamieniali moje życie w piekło.
Jordan przysiadł na brzegu stołu.
– W jaki sposób?
– A od kiedy mam zacząć? – spytał gorzko Peter. – Od przedszkola, gdy podczas lunchu któryś z tych fiutów odsuwał krzesło, kiedy sięgałem po kanapkę, a ja lądowałem na tyłku ku uciesze wszystkich pozostałych  dzieciaków?  Czy  od  drugiej  klasy,  kiedy  mi  wkładali głowę
do kibla i raz po raz spuszczali wodę, bo wiedzieli, że są totalnie bezkarni? A może od tego dnia, kiedy tak mnie stłukli w drodze ze szkoły do domu, że trzeba było zakładać szwy?   



Jordan sięgnął po swój blok i zapisał SZWY.
– Kim są ci „oni”?
– Cała banda dzieciaków.
Tych dzieciaków, które zamierzałeś zabić? – pomyślał Jordan, ale
tego pytania nie zadał na głos.
– Jak myślisz, dlaczego upatrzyli sobie właśnie ciebie? – rzucił w zamian.
– Bo byli ostatnimi kutasami? Nie mam pojęcia. Oni są jak wilcza wataha. I muszą koniecznie kogoś zgnoić, żeby poprawić sobie samopoczucie.
– Robiłeś coś, żeby temu zapobiec?
Peter prychnął kpiąco.
– O ile pan zauważył, Sterling trudno nazwać metropolią. Wszyscy
się tutaj znają. Człowiek ląduje w liceum z tymi samymi dzieciakami,
z
którymi w czasach przedszkola bawił się w piaskownicy.
– Nie mogłeś się trzymać od nich z daleka?
– Przecież musiałem chodzić do szkoły, prawda? A nawet pan sobie
nie wyobraża, jaki mały staje się świat po codziennej porcji ośmiu godzin w szkole.   



– A więc po zajęciach również ci dokuczali?
– Jeżeli tylko udawało im się mnie dorwać – potwierdził Peter. – I
gdy byłem sam.
– A czy zdarzały się inne formy nękania? Telefony, listy, pogróżki? – spytał Jordan.
– Internet. Wysyłali mi posty pełne wyzwisk. A pewnego dnia
wykradli mail, który do kogoś napisałem, i rozesłali po całej szkole… zrobili sobie z tego niezły ubaw… – Peter odwrócił wzrok i zamilkł.
– Dlaczego?
– To był… – Potrząsnął głową. – Nie chcę o tym mówić.
Jordan ponownie coś zanotował.
– Czy opowiadałeś komukolwiek o tym, co cię spotykało?
Rodzicom? Nauczycielom?
– Oni mają to gdzieś – rzekł z przekonaniem Peter. – Radzą
wszystko  ignorować.  Obiecują,  że  będą  pilnować,  by  podobne wypadki
się nie powtórzyły, ale nigdy tego nie robią. – Podszedł do okna i oparł
dłonie o szybę. – W pierwszej klasie dołączyła do nas dziewczynka, która cierpiała na ciężką chorobę, tę, w której kręgi przebijają się na zewnątrz…   



– Rozszczepienie kręgosłupa?
– Właśnie. Jeździła na wózku, nie mogła nawet prosto usiąść i w
ogóle, ale zanim się zjawiła w naszej klasie, nauczycielka powiedziała, że mamy ją traktować tak, jakby się niczym od nas nie różniła. Rzecz
w
tym, że ona nie była taka jak reszta z nas – my o tym wiedzieliśmy, a przede wszystkim ona sama o tym wiedziała. Więc co, mieliśmy jej kłamać w żywe oczy? – Peter potrząsnął głową. – Każdy twierdzi, że bycie innym jest okay, a jednocześnie Ameryka to podobno jeden wielki
tygiel, więc jak to, do cholery, jest naprawdę? Jeżeli Ameryka jest tyglem, to znaczy, że wszystkich ma przetapiać na jednorodną substancję, czyż nie?
Jordan pomyślał o swoim synu, Thomasie, w czasie gdy ten był uczniem szkoły średniej. W owym okresie przenieśli się z Bainbridge
do
Salem Falls, środowiska tak małego, że towarzyskie kliki zdążyły już wznieść solidne mury, broniące wstępu outsiderom. Przez jakiś czas Thomas był istnym kameleonem – po szkole zaszywał się w swoim
pokoju,   z   którego   wyskakiwał   jako   zapalony   piłkarz,   aktor dramatyczny
lub matematyczny geniusz. Wielokrotnie zmieniał skórę, zanim znalazł   



grupę przyjaciół, którzy pozwolili mu być, kim chciał, i reszta jego kariery szkolnej przebiegła względnie gładko. Ale co by się stało, gdyby
nie znalazł dla siebie miejsca? Jeżeli byłby zmuszony zrzucać z siebie skórę wciąż i wciąż od nowa, dopóty, dopóki nie pozostałoby już nic prócz żywego ciała?
Jakby czytając w myślach Jordana, Peter spytał niespodziewanie:
– Ma pan dzieci?
Jordan z zasady nie omawiał swojego prywatnego życia z klientami. Ich relacje miały się ograniczać wyłącznie do sali sądowej. W tych nielicznych wypadkach, gdy złamał swoją niepisaną regułę, ciężko za
to
zapłacił w wymiarze osobistym i zawodowym. Teraz jednak spojrzał Peterowi prosto w oczy i odpowiedział:
– Dwoje. Sześciomiesięcznego malucha i syna w Yale.
– No więc pan wie, jak to działa. Każdy chce, żeby jego dziecko
zostało absolwentem Harvardu albo rozgrywającym w drużynie Patriots. Nikt, patrząc na noworodka, nie myśli: Mam nadzieję, że wyrośnie na odmieńca. Że codziennie po drodze do szkoły będzie się modlił, by nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Ale wie pan co? Każdego dnia setki dzieciaków wyrastają na nieudaczników.   



Jordan zaniemówił. Bardzo cienka granica rozdzielała oryginalność
od dziwactwa; to, co sprawiało, że dziecko wyrastało na dobrze przystosowanego człowieka, jak Thomas, od tego, co czyniło z niego osobnika zaburzonego, jak Peter. Czy każdy nastolatek mógł się potencjalnie znaleźć na jednym bądź drugim krańcu tej zawieszonej nad
przepaścią liny i czy umiałby zdefiniować moment, który o tym zadecydował?
Jordan przypomniał sobie Sama, któremu rano zmieniał pieluszkę. Dziecko  chwyciło  się  za  palce  u  stóp,  zafascynowane  faktem,  że zdołało
je zlokalizować, po czym natychmiast wepchnęło je sobie do ust. Selena,
przyglądająca  się  tej  scence  ponad  ramieniem  Jordana,  rzuciła dowcipną
uwagę. Jordan natomiast, ubierając synka, myślał o tym, jak wszechogarniającą tajemnicą musi być życie dla takiego malucha. Zastanawiał się, co odczuwa człowiek, gdy otaczający świat jest tak niewyobrażalnie wielki. I kiedy pewnego ranka odkrywa jakąś cząstkę siebie, o której istnieniu do tej pory nie miał pojęcia.
Kiedy przestajesz pasować do reszty świata, stajesz się   



nadczłowiekiem.  Czujesz  na  sobie  cudze  spojrzenia  tak wyraźnie, jakby
się  do  ciebie  fizycznie  przyklejały.  Z  odległości  kilometra słyszysz
wymieniane  szeptem  uwagi  na  twój  temat.  Stajesz  się niewidzialny,
chociaż  w  rzeczywistości  wciąż  tkwisz  tam,  gdzie  stałeś. Możesz
wrzeszczeć na całe gardło, a i tak nikt cię nie usłyszy.
Stajesz  się  mutantem;  dżokerem,  do  którego  na  zawsze przyrosła
maska;  bionicznym  człowiekiem,  który  stracił  wszystkie członki, nadal
jednak zachował własne serce.Jesteś tworem, który kiedyś był
normalną  ludzką  istotą,  wszakże  tak  dawno  temu,  że  już zupełnie nie
pamiętasz, jakie to uczucie.
Sześć lat wcześniej
Peter wiedział, że będzie miał przechlapane, gdy na rozpoczęcie
szóstej klasy matka dała mu przy śniadaniu prezent.
– Wiem, jak bardzo chciałeś mieć coś takiego – powiedziała, czekając niecierpliwie, aż Peter zdejmie opakowanie.   


W środku znajdował się segregator z Supermanem na okładce. Peter rzeczywiście bardzo chciał taki dostać. Tyle że trzy lata temu, kiedy to był szczyt szpanu.
Zmusił się jednak do uśmiechu.
– Dzięki, mamo – wydukał.
Ona natychmiast się rozpromieniła, Peter natomiast zaczął się zastanawiać, jak inne dzieciaki wykorzystają ten idiotyczny segregator przeciwko niemu.
Jak zwykle na ratunek pośpieszyła Josie. Powiedziała woźnemu, że
ma   rozwalone   ochraniacze   na   rączkach   kierownicy   roweru   i potrzebuje
samoprzylepnej taśmy izolacyjnej, by je prowizorycznie zaklajstrować na powrót do domu. Tak naprawdę wcale nie jeździła rowerem do szkoły  –  chodziła  na  piechotę  razem  z  Peterem,  który  mieszkał kawałek
dalej i zawsze zgarniał ją po drodze. Chociaż od wielu lat nigdy się nie
spotykali po lekcjach – od czasu burzliwej awantury pomiędzy ich matkami, której przyczyn żadne z nich nie pamiętało – Josie wciąż się trzymała z nim w szkole. I łaska boska, bo nikt poza nią nie chciał się
z
Peterem zadawać.   



Siedzieli razem przy stole w czasie lunchu; sprawdzali sobie
nawzajem szkice esejów na angielski; zawsze pracowali w parze na ćwiczeniach laboratoryjnych. Najcięższą porą roku było dla nich lato. Mogli do siebie mailować i czasami nawet się spotykali przy miejskim stawie, ale to wszystko. Natomiast gdy przychodził wrzesień, bezbłędnie  wpadali  we  wspólny  rytm,  jakby  nigdy  nie  przeżyli żadnego
interwału.  I  na  tym,  w  opinii  Petera,  polegała  najprawdziwsza przyjaźń.
Tym razem, przez segregator z Supermanem, rok szkolny rozpoczął
się dla nich kryzysem. Z pomocą Josie Peter zrobił coś w rodzaju obwoluty z taśmy samoprzylepnej i starej gazety, którą podkradli z laboratorium. Josie argumentowała, że Peter będzie mógł zdejmować obwolutę po przyjściu do domu, żeby jego matka nie poczuła się urażona.
Przerwa na lunch dla szóstoklasistów została w tym roku
wyznaczona na bardzo wczesną godzinę, zaledwie jedenastą przed południem, ale i tak im się zdawało, że od miesięcy nie mieli nic w ustach.  Josie  musiała  kupić  sobie  coś  do  jedzenia  –  kulinarne osiągnięcia
jej matki ograniczały się do wypisywania czeków dla kobiet   



prowadzących stołówkę – a Peter stanął za nią w wijącej się kolejce
po
kartonik z mlekiem. Matka zawsze mu pakowała kanapkę, w której chleb był okrojony ze skórki, paczkę marchewek i jakiś owoc z ekologicznej uprawy, niekiedy już pokancerowany.
Peter położył segregator na tacy; wciąż się go wstydził, mimo obwoluty. Otworzył kartonik i wsunął do środka słomkę.
– Wiesz, tak naprawdę powinno ci być wszystko jedno, jaka jest okładka twojego segregatora – oświadczyła Josie. – Co cię obchodzi opinia innych?
Skierowali się w stronę stolika, i w tej samej chwili Drew Girard
wpadł z impetem na Petera.
– Patrz, gdzie leziesz, przygłupie! – krzyknął Drew, ale już było za późno: Peter upuścił swoją tacę.
Mleko się rozlało na segregator, redukując gazetę do pulpy, spod
której wyłoniła się sylwetka Supermana.
Drew zaniósł się śmiechem.
– Czy na gaciach też masz bohaterów kreskówek, Houghton?
– Zamknij się, Drew.
– Bo co? Porazisz mnie swoim rentgenowskim wzrokiem?   


Tego dnia dyżur w stołówce pełniła nauczycielka sztuki, pani
McDonald (Josie przysięgała, że kiedyś ją nakryła na wąchaniu kleju
w
składziku z materiałami na zajęcia), która teraz bez entuzjazmu wkroczyła do akcji. Niektórzy z szóstoklasistów, jak Drew czy Matt Royston, byli już wyżsi od nauczycieli, mieli niskie głosy i zaczęli się golić;  Peter  natomiast  co  noc  się  modlił  o  nadejście  okresu dojrzewania,
ale jak do tej pory jego modły nie zostały wysłuchane.
– Peter, zajmij swoje miejsce… – Pani McDonald westchnęła ciężko.
– Drew ci przyniesie nowy karton mleka.
Zapewne zatrutego, pomyślał Peter i zaczął osuszać segregator
kłębem papierowych serwetek. Teraz nawet po wyschnięciu będzie śmierdział. Czy więc on nie powinien powiedzieć matce, że podczas lunchu niechcący oblał go mlekiem? W zasadzie by nie skłamał, bo udział osoby trzeciej w tym zalaniu można spokojnie uznać za nieistotny szczegół. No i bardzo prawdopodobne, że dzisiejszy
wypadek zmobilizuje matkę do kupienia mu nowego, normalnego segregatora – takiego, jakie mają wszyscy inni w klasie.
Peter uśmiechnął się w duchu. Niewykluczone, że Drew Girard
mimo woli wyświadczył mu przysługę.   



– Drew – ponagliła nauczycielka – słyszałeś, co powiedziałam.
Kiedy Drew ruszył w stronę piramidy kartoników z mlekiem, Josie dyskretnie podstawiła mu nogę, o którą się potknął i runął jak długi
na
podłogę. Na ten widok cała stołówka zatrzęsła się ze śmiechu. Bo tak właśnie funkcjonowała ta społeczność: znajdowałeś się na samym dole
drabiny tak długo, póki nie znalazł się ktoś inny na twoje miejsce.
– Kryptonit bywa zabójczy – szepnęła Josie na tyle głośno, żeby jej słowa dotarły do Petera.
W opinii Alex sprawowanie urzędu sędziego miało dwie zasadnicze zalety. Po pierwsze, pozwalało pomóc ludziom w rozwiązaniu ich problemów i dawało im poczucie, że ktoś chce wysłuchać ich racji. Po drugie, nieustannie stawiało przed wyzwaniami intelektualnymi. Przy wydawaniu werdyktu trzeba było uwzględniać rozmaite czynniki: sytuację ofiar, postawę policji, argumenty prokuratury, odczucia społeczne.   I   zawsze   patrzeć   na   sprawę   z   punktu   widzenia stanowionych
precedensów.
Najgorszą stronę tej pracy stanowiło przeświadczenie, że strony postępowania   nigdy   nie   otrzymują   tego,   czego   potrzebują najbardziej:   


sprawca – wyroku, który miałby działanie terapeutyczne, a nie był jedynie karą; ofiara – prawdziwego zadośćuczynienia.
Tego dnia przed Alex stanęła dziewczyna niewiele starsza od Josie. Była ubrana w kurtkę NASCAR i czarną plisowaną spódnicę, miała tlenione blond włosy i trądzik na twarzy. Alex często widywała
podobne pannice: po zamknięciu głównej galerii handlowej przesiadywały na parkingu w camaro swoich chłopaków, robiąc Bóg wie co. Ciekawe, jaka byłaby ta dziewczyna, gdyby miała sędzię za matkę. Czy kiedykolwiek w życiu bawiła się pluszakami pod kuchennym stołem, czy czytała książki pod kołdrą z latarką w ręku, kiedy teoretycznie powinna już spać? Zawsze zdumiewało Alex, jak fundamentalny wpływ na ludzkie życie miewają pozornie nic nieznaczące zrządzenia losu.
Dziewczyna została oskarżona o paserstwo – przechowywanie kradzionych dóbr, a dokładnie złotego naszyjnika, wartego pięćset dolarów, który dostała od swojego chłopaka. Alex spojrzała na nią z wyżyn swojego podwyższenia. Ustawianie stołu sędziowskiego tak, by górował nad salą, nie miało jakiegoś logistycznego znaczenia dla procesu, za to wywoływało piorunujący efekt psychologiczny.
– Czy dobrowolnie i świadomie zrzeka się pani swoich praw?   



Rozumie, że przyznając się do winy, potwierdza tym samym prawdziwość twierdzeń oskarżenia?
Dziewczyna gwałtownie zamrugała oczami.
– Nie wiedziałam, że ten naszyjnik jest kradziony. Myślałam, że to prezent od Hapa.
– Według zarzutu postawionego przez prokuraturę, przyjęła pani naszyjnik ze świadomością, że pochodzi z kradzieży. Jeżeli jednak pani
nie wiedziała o źródle jego pochodzenia, przysługuje pani prawo do procesu przed ławą przysięgłych. Prawo do przedstawienia argumentów na własną obronę. Prawo do wniesienia wniosku o przydzielenie adwokata, ponieważ zarzucane pani przestępstwo jest wykroczeniem pierwszego stopnia i podlega karze do roku więzienia oraz grzywnie w wysokości dwóch tysięcy dolarów. Przysługuje pani prawo do przeniesienia na prokuraturę obowiązku udowodnienia winy ponad wszelką wątpliwość. Prawo do wysłuchania i przepytania wszystkich świadków, występujących przeciwko pani w sprawie.
Prawo  do  wystąpienia  o  powołanie  na  świadka  obrony  dowolnej osoby
i przedstawienie w sądzie wszelkich dowodów, które mogłyby świadczyć o pani niewinności. Ma pani prawo wnieść odwołanie do   



sądu apelacyjnego lub zażądać procesu w sądzie wyższej instancji przed
ławą przysięgłych de novo, jeżeli dopuściłabym się uchybień proceduralnych lub jeżeli kwestionowałaby pani moje decyzje. Natomiast przyznając się do winy, automatycznie rezygnuje pani z wszystkich wymienionych przeze mnie praw.
Dziewczyna nerwowo przełknęła ślinę.
– No, ale ja rzeczywiście zastawiłam go w lombardzie.
– Nie na tym polega istota zarzutu – wyjaśniła Alex. – Czynem wyszczególnionym we wniosku prokuratury jest przyjęcie naszyjnika z pełną świadomością, że pochodzi z kradzieży.
– Ale ja chcę się przyznać do winy – oznajmiła dziewczyna.
– Chwilę temu powiedziała mi pani, że się nie dopuściła
zarzucanego jej czynu. Nie można się przyznawać do przestępstwa, którego się nie popełniło.
Z jednej z tylnych ławek podniosła się kobieta, która wyglądała na marnie postarzoną kopię oskarżonej.
– Mówiłam jej, że ma się nie przyznawać – oznajmiła matka dziewczyny. – Kiedy tu dzisiaj przyszła, chciała powiedzieć, że jest niewinna, ale prokurator oświadczył, że zaproponuje jej lepszy układ,   



jeżeli powie, że zrobiła to, o co ją oskarża.
Prokurator – niczym pajac na sprężynie – natychmiast poderwał się
z miejsca.
– Nigdy nie powiedziałem niczego podobnego, wysoki sądzie. Zaoferowałem jedynie standardową ugodę pozaprocesową, jeżeli oskarżona przyzna się dzisiaj do winy – i nic poza tym. Poinformowałem, że jeżeli zdecyduje się na rozprawę przed ławą, wycofuję ofertę i wówczas wysoki sąd podejmie decyzję według własnego uznania.
Alex próbowała sobie wyobrazić, co się czuje, gdy się jest taką dziewczyną

całkowicie
przytłoczoną
potęgą
wymiaru
sprawiedliwości, niepojmującą obowiązującego w sądzie języka. Zapewne słowa prokuratora sprawiały, że patrzyła na tego faceta jak
na
prezentera prowadzącego teleturniej. „Bierzesz oferowaną gotówkę?   



Czy wybierasz drzwi numer jeden – za którymi może być kabriolet, ale
równie dobrze tylko kurczak?”.
Dziewczyna zdecydowała się wziąć pieniądze.
Alex przywołała do siebie prokuratora.
– Czy w postępowaniu dowodowym wykazano, że wiedziała o kradzieży tego naszyjnika?
– Tak jest, wysoki sądzie. – Prokurator wręczył Alex policyjny
raport, a ona szybko przebiegła go wzrokiem. Policjanci zapisali słowa dziewczyny w taki sposób, że trudno byłoby utrzymać tezę o jej niewinności.
Alex przeniosła wzrok na oskarżoną.
– Na podstawie raportu policyjnego, przy jednoczesnym
uwzględnieniu zrzeczenia się przez stronę pozwaną prawa do przeprowadzenia     postępowania     dowodowego     przed     ławą przysięgłych,
uznaję, że istnieją podstawy do przyjęcia oświadczenia wspomnianej strony. Materiał zebrany przez policję wskazuje, że przyjmując naszyjnik, wiedziała pani o jego pochodzeniu.
– Ja… ja nic z tego nie rozumiem – wydukała dziewczyna.
– To oznacza, że uznam panią za winną zarzucanego czynu, jeżeli   


nadal pani sobie tego życzy. Ale najpierw muszę usłyszeć przyznanie się do winy.
Dziewczyna przygryzła wargę, żeby powstrzymać jej drżenie.
– Okay – wyszeptała. – Zrobiłam to, co mówi prokurator.
To był jeden z tych przepięknych jesiennych dni, kiedy człowiek się wlecze do szkoły noga za nogą, bo wprost nie może uwierzyć, że będzie
tam musiał zmarnować osiem godzin życia.
Siedząc na lekcji matematyki, Josie zapatrzyła się w błękit nieba – w lazur: to książkowe słowo, które poznali w ubiegłym tygodniu, tak rozkosznie się rozlewało na języku, jak trzymane w ustach lodowe kryształki. Josie wyłapywała uchem okrzyki siódmoklasistów, którzy w ramach WF bawili się w podchody gdzieś za tylnym boiskiem. I nagle na jej kolana spadła kulka papieru. Josie ją rozwinęła i zobaczyła liścik
od Petera.
Dlaczego zawsze musimy znajdować rozwiązanie dla x? Czy x nie mógłby
się rozwiązać sam i oszczędzić nam tego PIEKŁA?!!!
Josie odwróciła się w stronę Petera i posłała mu lekki uśmiech. W odróżnieniu od niego lubiła matematykę. Uwielbiała to cudowne   


przeświadczenie, że jeżeli się należycie przyłożyć do zadania, otrzyma się sensowną, logiczną odpowiedź.
Josie nie należała do elity najpopularniejszych dzieciaków,
ponieważ była szóstkową uczennicą. Peter zbierał czwórki i trójki, a raz
nawet  dostał  jedynkę,  ale  też  się  nie  zaliczał  do  wybrańców. Naturalnie
nie dlatego, że jak ona był mózgowcem, ale ponieważ… był Peterem. Jeżeli istniało coś takiego jak drabina popularności, Josie z
pewnością zajmowała wyższy szczebel od kilkorga innych dzieciaków.
I
niekiedy się zastanawiała, czy trzyma z Peterem, bo lubi jego towarzystwo, czy raczej dlatego, że w jego obecności czuje się kimś lepszym.
Podczas gdy wszyscy się pochylali nad arkuszami z zadaniami powtórkowymi, pani Rasmussin surfowała po Internecie. Po szkole krążyły  żartobliwe  plotki  –  że  podczas  klasówek  kupuje  gacie  z witryny
Gap.com lub odwiedza portale dla fanów telenowel. Jeden chłopak przysięgał nawet, że widział, jak przeglądała strony z pornografią, gdy
podszedł do jej stołu, żeby o coś zapytać.   



Tradycyjnie Josie skończyła wcześniej od innych. Zaczęła się
rozglądać po klasie, aż w końcu jej wzrok padł na panią Rasmussin. Nauczycielka jak zwykle siedziała przy swoim komputerze i… płakała. Miała przy tym wyraz twarzy, który natychmiast zdradzał, że nie zdaje sobie sprawy z własnych łez.
Nagle nauczycielka wstała od komputera i wyszła z klasy bez słowa
– nie przykazując uczniom nawet, żeby byli cicho podczas jej nieobecności.
Po dłuższej chwili Peter postukał Josie w ramię.
– Co jej odbiło?
Zanim Josie zdążyła odpowiedzieć, pani Rasmussin powróciła.
Miała kredowobiałą twarz, a usta zaciśnięte tak mocno, jakby je ktoś zaszył.
– Dzieci – powiedziała cicho. – Stało się coś strasznego.
W centrum audiowizualnym, do którego spędzono wszystkich
uczniów gimnazjum, dyrektor przekazał im to, czego się do tej pory dowiedział: dwa samoloty uderzyły w World Trade Center. Kolejny się rozbił o budynek Pentagonu. Przed chwilą runęła południowa wieża WTC.
Bibliotekarka włączyła telewizor, żeby wszyscy mogli oglądać   



wiadomości. Chociaż omijały ich lekcje – co zazwyczaj wzbudzało powszechny entuzjazm – w sali panowała taka cisza, że Peter słyszał bicie  własnego  serca.  Rozejrzał  się  po  otaczających  go  ścianach, zerknął
w okno na rozciągające się w górze niebo. To miejsce nie było oazą bezpieczeństwa. Takie oazy po prostu nie istniały, bez względu na to,
co
kto na ten temat mówił.
Czy tak właśnie się czuli ludzie podczas wojny?
Peter przeniósł wzrok na ekran. W Nowym Jorku przechodnie
płakali i histerycznie krzyczeli, ale z ledwością można to było dostrzec
z
powodu pyłu i dymu, unoszących się w powietrzu. Wszędzie wokół buchał ogień, wyły syreny straży pożarnej i alarmy samochodowe. To, co Peter widział na ekranie, w niczym nie przypominało Nowego Jorku
z wakacyjnej wycieczki, na którą pojechał razem z rodzicami. Byli wtedy  na  samym  szczycie  Empire  State  Building  i  mieli  zjeść wytworną
kolację w Windows of the World, ale Joeyowi zrobiło się niedobrze,
bo
zjadł za dużo popcornu, i musieli wracać do hotelu.
Pani Rasmussin wzięła wolne na resztę dnia. Jej brat był maklerem   



w World Trade Center.
Zginął.
Peter siedział obok Josie. Mimo że ich krzesła nie stykały się ze sobą, wyraźnie czuł, że przyjaciółka dygocze.
– Peter – wyszeptała z przerażeniem. – Ludzie wyskakują z okien. Peter nie widział wszystkiego wyraźnie, pomimo swoich okularów,
ale gdy zmrużył oczy, przekonał się, że Josie miała rację. Poczuł ściskanie w klatce piersiowej, jakby nagle skurczyły mu się żebra. Jakim
trzeba być człowiekiem, żeby się posunąć do czegoś tak dramatycznego?
Niemal natychmiast sam udzielił sobie odpowiedzi: Człowiekiem,
który nie widzi żadnego innego wyjścia.
– Myślisz, że tutaj też mogliby nas dopaść? – szepnęła Josie.
Peter zerknął na nią spod oka. Chciałby w jakiś cudowny sposób poprawić jej nastrój, ale, prawdę mówiąc, sam nie czuł się najlepiej, a
w
dodatku nie wiedział, czy w języku angielskim istnieją słowa, które mogłyby wymazać z umysłu ten straszny szok, wywołany nagłym odkryciem, że świat nie jest takim miejscem, za jaki się go dotąd uważało.   



Odwrócił się z powrotem w stronę telewizora, żeby uniknąć
odpowiedzi na pytanie Josie. Coraz więcej ludzi wyskakiwało z okien północnej wieży, a chwilę później rozległ się ogłuszający grzmot i wszystko gwałtownie się zatrzęsło, jakby władca podziemia rozwierał swoją  olbrzymią  paszczę.  Kiedy  runął  potężny  wieżowiec,  Peter przestał
wreszcie wstrzymywać oddech – i poczuł wielką ulgę, bo teraz już naprawdę nic nie było widać.
Wszystkie szkolne telefony w końcu się zablokowały, a rodzice
podzielili się na dwie kategorie: tych, którzy nie chcieli śmiertelnie przerażać dzieci swoim pojawieniem się w szkole i wpychaniem ich do domowego, piwnicznego schronu; oraz tych, którzy chcieli przeżywać tę tragedię, mając dzieci u boku.
Lacy Houghton i Alex Cormier należały do drugiej kategorii i przypadkiem obie zajechały pod szkołę niemal w tym samym czasie. Zaparkowały obok siebie na pętli szkolnego autobusu, wysiadły z samochodów i dopiero wówczas się rozpoznały; nie widziały się od dnia, kiedy Alex wyprowadziła Josie z piwnicy, w której mąż Lacy trzymał broń.
– Czy Peter… – zaczęła Alex.   



– Nie wiem. A Josie?
– Przyjechałam zabrać ją do domu.
Weszły razem do głównego sekretariatu, skąd zostały skierowane
do centrum audiowizualnego, znajdującego się na końcu holu.
– Nie mogę uwierzyć, że pozwolili im to oglądać – powiedziała
Lacy, biegnąc u boku Alex.
– Są już w takim wieku, że rozumieją, co się dzieje – odparła Alex. Lacy pokręciła głową.
– Ja nie jestem w takim wieku, by to zrozumieć.
W centrum roiło się od uczniów – siedzieli na krzesłach, na stołach, leżeli na podłodze. Alex po chwili zdała sobie sprawę, co w tej scenie było absolutnie nadzwyczajnego: wszyscy milczeli. Nawet nauczyciele zakrywali usta rękami, jakby się bali dać upust emocjom w obawie, że gdy teraz się wyleją, zmiotą wszystko na swojej drodze niczym fala powodziowa.
Z przodu sali stał telewizor, w który wszyscy wbijali teraz wzrok.
Alex natychmiast zauważyła córkę, ponieważ ta podkradła jedną z jej opasek na włosy – tę w lamparcie cętki.
– Josie! – zawołała i dziewczynka gwałtownie się odwróciła, a potem   



niemal po głowach innych dzieci rzuciła się ku matce. Uderzyła w nią
z
siłą huraganu. Alex wiedziała, że gdzieś za tą furią, za tym kłębem emocji, kryje się oko cyklonu. Czuła też, że musi się przygotować na jeszcze jeden gwałtowny wybuch – bo tak działały nieokiełznane siły natury – zanim wszystko powróci do normy.
– Mamusiu – załkała Josie – czy już po wszystkim?
W pierwszej chwili Alex nie wiedziała, jak zareagować. Jako rodzic powinna znać odpowiedzi na wszystkie pytania, ale tym razem ich nie znała. Powinna zapewnić swojej córce bezwzględne bezpieczeństwo, ale
nie mogła uczciwie obiecać, że zdoła to zrobić. Musiała przybrać pewną
siebie minę i zaręczyć Josie, że wszystko będzie dobrze, chociaż sama nie była o tym przekonana. Już jadąc z sądu do szkoły, uświadomiła sobie, jak krucha jest nawierzchnia pod kołami jej samochodu, jak łatwa
do  rozerwania  kurtyna  nieba.  Alex  mijała  studnie  i  natychmiast myślała
o skażeniu wody pitnej; zastanawiała się, gdzie jest zlokalizowana najbliższa elektrownia atomowa.
Niemniej w ciągu lat spędzonych za sędziowskim stołem publicznie   



zawsze  się  zachowywała  zgodnie  z  powszechnymi  oczekiwaniami: była
opanowana i zrównoważona, daleka od histerycznych reakcji, nigdy nieokazująca emocji przy wydawaniu werdyktów. Z pewnością więc zdoła odegrać podobną rolę na użytek córki.
– Nic nam nie grozi – oznajmiła spokojnym, rzeczowym tonem. – Najgorsze minęło.
Nie wiedziała, że akurat w chwili, gdy to mówiła, czwarty samolot spadał na pole w Pensylwanii, i nie zdawała sobie sprawy, że gwałtowność, z jaką przyciska do siebie Josie, jawnie przeczy jej słowom.
Ponad ramieniem córki skinęła głową Lacy Houghton, która
opuszczała szkołę w towarzystwie swoich dwóch synów. Alex przeżyła drobny wstrząs na widok Petera, bo nie wyobrażała sobie, że już tak wyrósł – był niemal wzrostu dorosłego mężczyzny.
Ile to lat minęło od czasu, gdy widziała go po raz ostatni?
Nagle zdała sobie sprawę, że można utracić z kimś kontakt całkiem niespostrzeżenie, dosłownie w mgnieniu oka. Poprzysięgła sobie, że nie
dopuści,   by   coś   podobnego   spotkało   ją   i   Josie.   Ostatecznie sprawowanie   


urzędu sędziowskiego niewiele znaczyło wobec macierzyństwa. Kiedy asystent powiedział Alex o ataku na WTC, jej myśli wcale nie pobiegły ku społeczności, nad którą sprawowała pieczę… lecz jedynie ku Josie. Przez następne tygodnie Alex dotrzymywała złożonej sobie
obietnicy. Przeorganizowała wokandę, żeby być w domu, kiedy Josie wracała ze szkoły; nie zabierała pracy do domu na weekend; każdego wieczoru, podczas kolacji, prowadziła z córką rozmowy – i nie były to jakieś banalne pogaduszki, ale poważne dyskusje: dlaczego „Zabić drozda”  można  uznać  za  najlepszą  powieść  wszech  czasów;  jak można
stwierdzić, że jest się naprawdę zakochaną; zamieniły nawet kilka słów
na temat ojca Josie. Aż pewnego dnia wyjątkowo skomplikowana sprawa zatrzymała Alex dłużej w sądzie. No i Josie zaczęła już przesypiać spokojnie całe noce, nienękana koszmarami, po których się
budziła z krzykiem. Powracanie do normalności wiązało się między innymi z rozmywaniem granic oddzielających ją od anormalności, i już po  kilku  miesiącach  uczucia,  które  ogarnęły  Alex  jedenastego września,
zaczęły się osuwać w niepamięć, jak przesłanie wypisane na piasku, zacierane falą pływu.   



Peter nienawidził piłki nożnej, mimo to w gimnazjum grał w reprezentacji szkoły. Obowiązywała wówczas polityka głosząca, że każdy uczeń – nawet taki, który normalnie nigdy w życiu nie zostałby wybrany do jakiejkolwiek drużyny – może zostać zawodnikiem, co ochoczo podchwyciła matka chłopca, kierowana przekonaniem, że aby
się zintegrować, trzeba przede wszystkim jak najczęściej przebywać wśród ludzi. W rezultacie przez cały sezon Peter zasuwał na popołudniowe treningi, gdzie ćwiczył celność podań oraz biegał za piłką, rzadko miewając z nią kontakt, a na dodatek dwa razy w tygodniu  w  rozmaitych  zakątkach  hrabstwa  Grafton  grzał  ławę podczas
międzyszkolnych rozgrywek.
Była tylko jedna rzecz, której Peter nienawidził bardziej od piłki
nożnej, a mianowicie przebierania się na trening. Po lekcjach z rozmysłem  długo  grzebał  w  swojej  szafce  lub  wymyślał  różne pytania,
które musiał niezwłocznie zadać nauczycielom, byle tylko wylądować
w szatni, gdy już większość zawodników będzie się rozgrzewać na boisku. Wówczas mógł zmienić strój, nie narażając się przy tym na kpiny ze swojej zapadniętej klatki piersiowej lub na szarpanie gumy   



bokserek gwałtownie w górę, tak żeby wcięły mu się w tyłek. Koledzy
z
drużyny, zamiast Peter Houghton, wołali na niego Peter Homo, i nawet
gdy był sam w szatni, wciąż słyszał odgłos przybijanych triumfalnie piątek oraz echo szyderczego śmiechu, które napierało na niego złowieszczo niczym fala skażona wyciekiem z tankowca.
Po treningu zazwyczaj udawało mu się tak pokombinować, żeby się zjawić w szatni na szarym końcu: ochoczo się zgłaszał do zbierania piłek rozsianych po całym boisku, zasypywał trenera pytaniami na temat najbliższego meczu lub po prostu długo i starannie poprawiał sznurowadła korków. Jeżeli wyjątkowo dopisało mu szczęście, kiedy wchodził pod prysznic, wszyscy inni już zdążyli się rozejść do domów. Tego   dnia   jednak,   tuż   po   rozpoczęciu   treningu,   nadciągnęła gwałtowna
burza. Trener natychmiast ściągnął wszystkich z boiska i zapędził do szatni.
Peter powlókł się smętnie do swojego kąta. Kilku chłopaków już
szło pod prysznice, z ręcznikami owiniętymi wokół bioder. Między innymi Drew i jego przyjaciel, Matt Royston. Po drodze zarykiwali się
ze śmiechu i boksowali nawzajem po ramionach, żeby sprawdzić, który   



z nich ma większą siłę ciosu.
Peter odwrócił się w stronę szafek, rozebrał się i szybko okręcił
ręcznik wokół pasa. Serce waliło mu jak młotem. Doskonale zdawał sobie sprawę, co każdy widzi, gdy na niego patrzy, ponieważ codziennie oglądał to w lustrze: skóra biała jak brzuch ryby; sterczące obojczyki; ramiona bez śladu muskulatury.
Ostatnią rzeczą, którą Peter zdjął, były okulary, które położył na
górnej półce szafki. I wówczas, dzięki Bogu, całe otoczenie stało się jedną wielką, rozmazaną plamą.
Spuścił nisko głowę i zdejmując z siebie ręcznik w ostatniej chwili, wszedł pod prysznic. Matt i Drew już się namydlali. Peter tymczasem podstawił twarz pod wodny spray. Wyobraził sobie, że jest poszukiwaczem przygód, płynie po dzikiej rzece, napotyka spieniony wodospad i zostaje wciągnięty w otchłań wiru.
W końcu jednak przetarł oczy, odstąpił w bok i ujrzał rozmazane kontury sylwetek Drew i Matta. A także ciemne plamy pomiędzy ich nogami – włosy łonowe.
Peter jeszcze ich nie miał.
Matt niespodziewanie zerknął w bok, w jego stronę.
– Jezu Chryste. Przestań się gapić na mojego kutasa.   



– Pieprzona ciota – dorzucił Drew.
Peter natychmiast odwrócił głowę. A co, jeżeli się okaże, że oni mają rację? Jeżeli właśnie dlatego jego wzrok powędrował właśnie w te okolice ich ciała? I co będzie, jeżeli teraz nagle mu stanie, jak to się ostatnio coraz częściej zdarzało?
To by oznaczało, że jest gejem, no nie?
– Nie patrzyłem na ciebie – wykrztusił pośpiesznie. – Zresztą i tak niczego bym nie zauważył.
Śmiech Drew odbił się głośnym echem od pokrytej kaflami ściany.
– Może twój fiut jest za mały, Mattie.
Zanim Peter się obejrzał, Matt trzymał go za gardło.
– Nie mam na nosie okularów – wycharczał Peter. – Dlatego nic nie widzę.
Matt go puścił, pchnąwszy uprzednio na ścianę, po czym wymaszerował spod prysznica. Ściągnął ręcznik Petera z haczyka i wrzucił  pod  tryskającą  z  sitka  wodę.  Ręcznik,  cały  przemoczony, sfrunął
na posadzkę i zatkał główny odpływ.
Peter szybko go podniósł i owinął wokół bioder. Z bawełnianej
tkaniny leciały gęsto krople, tak jak łzy z oczu Petera. Miał tylko   


nadzieję, że nikt tego nie dostrzeże, bo po całym jego ciele spływały strużki wody.
Tak czy inaczej, wszyscy się na niego gapili.
Kiedy Peter był w towarzystwie Josie, nie odczuwał żadnych szczególnych emocji – nie miał ochoty jej pocałować, wziąć za rękę czy
coś w tym rodzaju. Wobec chłopaków też nie miał takich odruchów, ale
przecież każdy człowiek jest albo hetero, albo homo. Nie można być
ni
tym, ni owym, prawda?
Pośpieszył w stronę swojego kąta i zobaczył Matta stojącego przed jego szafką. Zmrużył oczy, żeby dojrzeć, co on tam właściwie robi, i w tym samym momencie Matt zdjął z półki okulary Petera, przytrzasnął
je
drzwiczkami szafki, po czym rzucił pogięte oprawki na podłogę.
– Teraz już nie będziesz mógł się na mnie gapić, pedale – oznajmił i odszedł.
Peter uklęknął na podłodze i próbował zebrać odłamki szkła.
Ponieważ nie widział dobrze, od razu się skaleczył w rękę. Usiadł po turecku z przemoczonym ręcznikiem między nogami i podsunął sobie dłoń pod nos, a wówczas obraz stał się pełny i wyraźny.   



W swoim śnie Alex szła główną ulicą całkiem naga.
Weszła do banku, żeby zrealizować czek, i kasjerka powiedziała z uśmiechem:
– Mamy dzisiaj piękną pogodę, nieprawdaż?
Pięć minut później Alex się znalazła w kawiarni, gdzie zamówiła
latte z odtłuszczonym mlekiem. Za barem stała dziewczyna o jaskrawofioletowych włosach i brwiach połączonych w jedną kreskę poprzez rząd wbitych w czoło ćwieków. Kiedy Josie była mała i przychodziła z matką do tej kawiarni, Alex zawsze musiała ją napominać, żeby nie wybałuszała oczu.
– Czy mam podać biszkopcik do kawy, pani sędzio? – zapytała dziewczyna zza baru.
Następnie Alex udała się do księgarni, do apteki oraz na stację benzynową, i w każdym z tych miejsc czuła na sobie natarczywe ludzkie spojrzenia. Miała świadomość, że jest naga. Otaczający ją ludzie
też o tym wiedzieli. Ale nikt nie odezwał się słowem, dopóki nie weszła
na
pocztę.
Poczmistrzem   



w
Sterling
był
staruszek,
który
prawdopodobnie pracował w tym miejscu od czasów zakończenia działalności przez Pony Express. Wręczył Alex bloczek znaczków, po czym nieśmiało położył rękę na jej dłoni.
– Zapewne podobne uwagi są z mojej strony nie na miejscu…
Alex w napięciu zawiesiła na nim wzrok.
– …ale to doprawdy przepiękna suknia, pani sędzio – dokończył z rozjaśnioną twarzą.
To jej pacjentka tak zawodziła. Lacy usłyszała jęki dziewczyny już z końca holu. Ruszyła biegiem, skręciła za załom i wpadła do szpitalnej salki.
Kelly Gamboni była sierotą, miała dwadzieścia jeden lat i iloraz inteligencji 79. Została zbiorowo zgwałcona przez trzech uczniów szkoły średniej, którzy teraz czekali na proces w poprawczaku w Concord. Kelly mieszkała w katolickim ośrodku pomocy, więc aborcja ani na chwilę nie wchodziła w grę. No, a teraz lekarz z izby przyjęć   


uznał za medycznie uzasadnione wywołanie u niej porodu w trzydziestym szóstym tygodniu ciąży.
Jedna z pielęgniarek bezskutecznie próbowała uspokoić Kelly, która leżała na łóżku, kurczowo przyciskała do siebie pluszowego misia i głośnym krzykiem przywoływała od lat nieżyjącego rodzica:
– Tatusiuuu! Zabierz mnie do domu! Tatusiu, to tak strasznie boli!
Do sali wkroczył lekarz i Lacy natychmiast ruszyła do natarcia.
– Jak śmiesz! – syknęła. – To moja pacjentka.
– Kiedy się znalazła na izbie, przeszła pod moją opiekę –
zaripostował.
Lacy spojrzała znacząco na Kelly i wyprowadziła lekarza do holu;
nie pomogą tej dziewczynie, skacząc sobie do oczu w jej obecności.
– Przyszła, skarżąc się, że od dwóch dni ma nieustannie mokre
majtki.   Badanie   wskazuje   na   pęknięcie   błony   owodniowej   – powiedział
medyk. – Dziewczyna nie gorączkuje, USG płodu wykazuje stan normalny. W tej sytuacji wywołanie porodu wydaje się jak najbardziej sensowne. Plus – sama podpisała na to zgodę.
– Wywołanie porodu może się wydawać sensowne, ale jest
niesłuszne. Ta dziewczyna cierpi na niedorozwój umysłowy. Nie ma   


pojęcia, co się z nią dzieje, a to wzbudza w niej przerażenie. I z pewnością nie jest zdolna do świadomego podejmowania decyzji. – Lacy odwróciła się na pięcie. – Ściągam tu psychiatrę.
– Ani się waż, do diabła! – Lekarz złapał ją za ramię.
– Ręce przy sobie!
Pięć minut później, gdy wciąż jeszcze na siebie wrzeszczeli, zjawił się konsultant z psychiatrii. Chłopię, które stanęło przed Lacy, było chyba mniej więcej w wieku Joeya.
– To zakrawa na kpinę – rzucił lekarz z izby przyjęć, i była to pierwsza jego uwaga, z którą Lacy zgodziła się bez zastrzeżeń. Oboje weszli za psychiatrą z powrotem do sali. Teraz dziewczyna leżała zwinięta w kłębek na boku i pojękiwała cicho.
– Trzeba jej podać zewnątrzoponówkę – mruknęła Lacy.
– To niebezpieczne przy dwucentymetrowym rozwarciu – zauważył lekarz.
– Mam to gdzieś. Ona potrzebuje znieczulenia.
– Kelly? – Psychiatra przykucnął obok łóżka. – Czy wiesz, co to jest cesarskie cięcie?
– Uhm – wyjęczała dziewczyna.
Psychiatra się podniósł.   


– Jest zdolna do podejmowania decyzji, chyba że sąd postanowi inaczej.
Lacy nie wierzyła własnym oczom. – I to ma być całe badanie?
– Na moją konsultację czeka sześcioro innych pacjentów – warknął psychiatra. – Przykro mi, że czuje się pani zawiedziona.
– To nie mnie pan zawiódł! – wrzasnęła w stronę jego oddalających
się pleców. Sama przykucnęła obok Kelly i chwyciła ją za rękę. – Wszystko będzie w porządku. Ja się tobą zaopiekuję. – Zmówiła w duchu krótką modlitwę, dedykując ją wszelkim możliwym siłom, zdolnym  poruszyć  skamieniałe  skorupy,  jakimi  niekiedy  bywały męskie
serca. A potem spojrzała na doktora. – Przede wszystkim nie szkodzić

powiedziała cicho.
Lekarz ścisnął palcami nasadę nosa i westchnął głęboko.
– Okay, podam jej to znieczulenie.
I dopiero gdy padły te słowa, Lacy zdała sobie sprawę, że przez cały ten czas wstrzymywała oddech.
Ostatnią rzeczą, na jaką Josie miała ochotę, była kolacja w
restauracji, gdzie przez cztery godziny będzie musiała patrzeć, jak kierownicy sali, kelnerzy, kucharze i pozostali goście podlizują się jej   



matce.  To  ostatecznie  były  urodziny  Josie,  zupełnie  więc  nie rozumiała,
dlaczego nie mogą ich spędzić tak, jak chciała – przy chińszczyźnie na wynos i filmie na wideo. Ale matka się upierała, że siedząc w domu, nie
uczczą tej okazji dostatecznie uroczyście, i w ten oto sposób Josie znalazła się jednak w restauracji, postępując krok w krok za matką niczym dama dworu.
Na dzień dobry naliczyła cztery: „Jakże miło panią widzieć, pani sędzio”, trzy: „Ależ naturalnie, pani sędzio”, dwa: „Cała przyjemność
po mojej stronie, pani sędzio” i jedno: „Dla pani, pani sędzio, zawsze rezerwujemy najlepszy stolik”. Niekiedy Josie czytała w „People” plotki o     różnych     gwiazdach,     stąd     wiedziała,     że     są     nieustannie obdarowywane
przez kreatorów mody kosztownymi ciuchami, butami i dodatkami, dostają darmowe bilety na broadwayowskie przedstawienia i wejściówki na stadion Jankesów. Na tej podstawie doszła do wniosku, że – z zachowaniem należytych proporcji – jej matka jest niekwestionowaną gwiazdą miasteczka Sterling.
– Wprost nie mogę uwierzyć, że moja córeczka ma już dwanaście
lat!   


– Oczekujesz, że teraz powiem: „Sama musiałaś być jeszcze
dzieckiem, kiedy mnie urodziłaś”?
Matka się roześmiała.
– To byłoby miłe.
– Za trzy i pół roku będę już mogła prowadzić samochód –
zauważyła Josie.
Widelec matki szczęknął głośniej o talerz.
– Dzięki. Od razu mi lepiej.
Do stolika podszedł bezszelestnie kelner.
– Pani sędzio – odezwał się pełnym rewerencji głosem, stawiając przed  Alex  miseczkę  z  kawiorem  –  proszę  przyjąć  tę  drobną przystawkę
od szefa kuchni w dowód szacunku.
– Co za ohyda! Rybie jaja?
– Josie! – Matka posłała kelnerowi wymuszony uśmiech. – Proszę podziękować szefowi.
Josie, grzebiąca widelcem w jedzeniu, poczuła na sobie karcący
wzrok matki.
– No co? – rzuciła zaczepnie.
– Zachowałaś się jak rozpaskudzony bachor.   


– Dlaczego? Bo nie lubię, jak ktoś podstawia mi pod nos rybie embriony? Ty też ich nie jadasz. Ja przynajmniej byłam szczera.
– A ja taktowna – odparła matka. – Natomiast teraz kelner z pewnością powie szefowi kuchni, że córka sędzi Cormier jest arogancka.
– Myślisz, że mnie to obchodzi?
– A powinno. Swoim postępowaniem również o mnie wydajesz opinię, a ja muszę dbać o swoją reputację.
– Jaką reputację? Tej, co chce się przypodobać całemu Sterling?
– Reputację osoby o nienagannej postawie zarówno w sądzie, jak i poza jego murami.
Josie przekornie przekrzywiła głowę.
– A gdybym zrobiła coś naprawdę złego?
– To znaczy?
– Gdybym na przykład paliła haszysz?
Matka zamarła.
– Josie, czy chcesz mi powiedzieć coś ważnego?
– Jezu, mamo, ja tego nie robię. To pytanie czysto hipotetyczne.
– Josie, teraz, gdy już jesteś w gimnazjum, możesz się zetknąć z   



dziećmi,     które     będą     cię     namawiały     do     niebezpiecznych eksperymentów
– lub najzwyczajniej w świecie głupich – mam jednak nadzieję, że się okażesz…
– …dość silna, by się im przeciwstawić i zachować rozsądek – dokończyła  Josie  gładko  śpiewkę,  którą  znała  na  pamięć.  –  Tak. Wiem.
Ale co byś, na przykład, zrobiła, gdybyś pewnego dnia wróciła do domu, a ja bym leżała naćpana na kanapie w salonie? Czy byś mnie wydała?
– Wydała? Co masz na myśli?
– Wezwała gliny. – Josie uśmiechnęła się szelmowsko. – Dostarczyła
im materiał dowodowy w postaci mojego zapasu haszu.
– Nie – odparła matka. – Nie zgłosiłabym tego policji.
W dzieciństwie Josie wyobrażała sobie, że gdy dorośnie, będzie wyglądała   jak   matka   –   delikatne,   idealnie   zarysowane   kości policzkowe,
ciemne włosy, niebieskie oczy. Te elementy znajdowały się w jej własnej
twarzy, ale w miarę jak dorastała, zaczynała coraz bardziej różnić się
od
matki,  a  zbliżać  wyglądem  do  kogoś,  kogo  nigdy  nie  poznała. Swojego   



ojca.
Zastanawiała się niekiedy, czy jej ojciec też miał fotograficzną
pamięć. Czy – podobnie jak ona – niemiłosiernie fałszował i czy lubił horrory. Ciekawiło ją, czy miał idealnie proste brwi – tak zupełnie różne
od delikatnych łuków jej matki.
Zastanawiała się. Kropka.
– Jeżelibyś mnie nie wydała ze względu na łączące nas
pokrewieństwo, to by oznaczało, że tak naprawdę wcale nie jesteś bezstronna i sprawiedliwa, prawda?
– Postąpiłabym, jak na matkę, a nie na sędzię, przystało. – Alex wyciągnęła rękę nad stołem i położyła ją na dłoni Josie, co było bardzo
dziwne, bo matka nie należała do osób, które lubiły się przytulać i dotykać. – Josie, wiesz, że możesz przyjść do mnie z każdym problemem, a ja zawsze cię wysłucham. I nigdy nie uwikłałabym cię
w
żadne konsekwencje prawne, bez względu na to, co bym usłyszała – czy
to by dotyczyło ciebie osobiście, czy też jednego z twoich przyjaciół. Tych akurat Josie nie miała zbyt wielu. Był naturalnie Peter, którego znała od zawsze; i chociaż od lat już się nie odwiedzali nawzajem po   



lekcjach, wciąż się trzymali razem w szkole. No, ale Peter to ostatnia osoba, która – w opinii Josie – mogłaby się dopuścić czegokolwiek nielegalnego. Stanowił natomiast jeden z powodów, dla których inne dziewczyny wykluczały ją ze swojego grona. Josie wmawiała sobie, że to nie ma dla niej żadnego znaczenia, bo ostatecznie komu mogłoby zależeć na bliskiej znajomości z osobami zainteresowanymi jedynie tym,
jak się potoczą wydarzenia w „One Time to Live”, i oszczędzającymi wszystkie pieniądze, zarobione na pilnowaniu cudzych dzieci, tylko po to, by je wydać w The Limited; Josie uważała te dziewczyny za okropnie
sztuczne i nadęte i czasami jej się zdawało, że gdyby je dźgnęła dobrze
zaostrzonym ołówkiem, pękłyby niczym balon.
I właściwie co z tego, że ona i Peter nie należą do grupy
podziwianych dzieciaków? Josie zawsze powtarzała Peterowi, że to nie
ma najmniejszego znaczenia, więc może najwyższy czas, by sama też
w
to uwierzyła.
Wysunęła dłoń spod ręki matki i z udawaną fascynacją wpatrzyła
się w zupę szparagową. Z bliżej nieokreślonych przyczyn szparagi   



bawiły ją i Petera do łez. Pewnego razu przeprowadzili eksperyment mający  na  celu  ustalenie,  ile  ich  trzeba  zjeść,  żeby  siki  zaczęły dziwnie
pachnieć,  i  okazało  się,  że  wystarczą  jedynie  dwa  kęsy.  Słowo honoru,
tylko dwa – nie więcej.
– Przestań przemawiać do mnie swoim sędziowskim głosem.
– Moim… jakim głosem?
– Sędziowskim. Tym, którym się odzywasz, kiedy podnosisz telefon. Lub gdy jesteś w miejscu publicznym. Jak teraz.
Matka ściągnęła brwi.
– To absurdalne. Zawsze mówię tym samym głosem, bez względu na…
Do stołu ponownie dosunął się kelner – tak płynnie i gładko, jakby
miał na nogach łyżwy.
– Nie chciałbym przeszkadzać… ale czy wszystko pani odpowiada,
pani sędzio?
Bez mrugnięcia okiem matka przeniosła uwagę na kelnera.
– Wyśmienite potrawy – odparła z uśmiechem, który zniknął z jej twarzy dopiero wtedy, gdy facet na dobre się oddalił. Wówczas   



ponownie się zwróciła ku Josie. – Zawsze i wszędzie mówię tym samym
głosem.
Josie zerknęła na matkę spod oka, potem spojrzała na oddalające się plecy kelnera.
– Może rzeczywiście – mruknęła.
Drugim chłopakiem w drużynie, serdecznie nienawidzącym piłki
nożnej i wysiłku fizycznego w ogóle, był niejaki Derek Markowitz, który
zagadnął Petera, kiedy obaj grzali ławę podczas meczu z North Haverhill.
– Kto cię zmusił do treningów? – zapytał.
Peter przyznał, że matka.
– To tak jak w moim wypadku. Jest dietetyczką i ma świra na
punkcie fitnessu.
Podczas rodzinnych kolacji Peter zawsze mówił rodzicom, że na treningach idzie mu doskonale. Wymyślał historyjki, w których jako własne przedstawiał wyczyny innych zawodników: atletyczne popisy, na które tak naprawdę nigdy by się nie zdobył, choćby nie wiedzieć jak
się wysilał. Snuł te powiastki tylko po to, żeby zobaczyć, jak matka w   



szczególny sposób patrzy na Joeya i oznajmia: „Widać mamy więcej niż
jednego utalentowanego sportowca w rodzinie”. A kiedy rodzice się zjawiali na meczach, żeby mu kibicować, Peter wyjaśniał, że siedzi na ławce, ponieważ trener wystawia tylko swoich ulubieńców – co w pewnym sensie nie odbiegało od prawdy.
Podobnie jak Peter, Derek należał do najgorszych piłkarzy na
świecie. Skórę miał tak jasną, że wyzierała spod niej dokładna mapa jego układu krwionośnego, a włosy tak białe, że trzeba było wytężyć wzrok, aby doszukać się brwi w jego twarzy. Teraz, ilekroć wyjeżdżali na  mecze,  Derek  siadał  zawsze  przy  Peterze.  Peter  lubił  go dodatkowo
za to, że Derek przemycał na boisko snickersy i podjadał, gdy tylko trener odwracał wzrok, a poza tym wymyślał na poczekaniu świetne dowcipy. „Co byłoby zabawniejsze od przygwożdżenia Drew Girarda
do ściany? Odrywanie go kawałek po kawałku”. W końcu doszło do tego, że Peter z ochotą chodził na treningi, żeby posłuchać tekstów Dereka  –  chociaż  zaczął  się  jednocześnie  martwić,  czy  lubi  tego faceta z
powodu jego osobowości, czy raczej dlatego, że on, Peter, jest gejem. Kiedy  nachodziła  go  taka  refleksja,  przesuwał  się  nieznacznie  na ławce,   



zwiększając dzielący ich dystans, lub obiecywał sobie, że przez cały trening nie spojrzy Derekowi w oczy, żeby przypadkiem przyjaciel nie wyciągnął pochopnych wniosków.
Pewnego popołudnia jak zwykle obaj grzali ławę, podczas gdy
reszta drużyny grała przeciwko Rivendell. Od początku panowała powszechna opinia, że Sterling złoi tyłki przeciwnikom z zamkniętymi oczami (co jednak nie było dla trenera dostatecznym argumentem, by wpuścić na boisko Petera czy Dereka). I zgodnie z oczekiwaniami pod koniec drugiej połowy wynik był dla Rivendell wręcz upokarzający – 11:2.
Podczas gdy Derek raczył Petera kolejnym dowcipem – tym razem o papudze i piracie – trener ściskał dłonie schodzących z boiska zawodników.
– Świetny mecz. Gratuluję. Świetny mecz.
– Idziesz? – spytał Derek, podnosząc się z ławki.
– Spotkamy się w szatni – odparł Peter. Przykucnął na trawie, żeby tradycyjnie  pobawić  się  sznurowadłami  korków,  i  wówczas  ujrzał przed
sobą  parę  kobiecych  pantofli,  które  od  razu  rozpoznał,  ponieważ niemal
codziennie potykał się o nie w przedsionku własnego domu.   



– Witaj, skarbie – powiedziała matka z radosnym uśmiechem.
Peter poczuł gwałtowne dławienie w gardle. Był już gimnazjalistą, a tymczasem ona przychodziła po niego na boisko jak po malucha, którego trzeba za rękę przeprowadzić przez ulicę!
– Poczekaj na mnie chwilę! – rzuciła rześkim głosem.
Peter ukradkiem rozejrzał się dokoła i zobaczył, że jego koledzy z drużyny, zamiast – jak zwykle – z mety pobiec pod prysznice, zatrzymali się przed szatnią, żeby osobiście uczestniczyć w akcie jego ostatecznego upokorzenia.
– Trenerze Yabrowski – odezwała się tymczasem matka. – Mogę
prosić na słowo?
Ale wcześniej mnie zabij, pomyślał Peter.
– Jestem matką Petera i chciałabym się dowiedzieć, dlaczego nie wystawia pan mojego syna w składzie drużyny.
– To kwestia zgrania z zespołem, pani Houghton. Robię, co mogę, żeby Peter nadrobił dystans dzielący go od kolegów…
– Jesteśmy niemal w połowie sezonu. I najwyższy czas, żeby mój syn zaczął uczestniczyć w rozgrywkach ligi, ponieważ ma do tego takie samo prawo jak wszyscy inni chłopcy.
– Mamo… – Peter gorzko żałował, że New Hampshire nie leży w   



strefie wysokiej aktywności sejsmicznej. Teraz marzył tylko o tym, żeby
ziemia się rozstąpiła pod stopami matki i pochłonęła ją raz na zawsze.

Daj spokój.
Trener z rezygnacją przesunął dłonią po twarzy.
– Wystawię Petera w poniedziałkowym meczu, pani Houghton, ale obawiam się, że to nie będzie przyjemny widok…
– Gry w piłkę nie należy oceniać w kategoriach estetycznych. To
przede wszystkim powinna być frajda dla chłopców. – Odwróciła się i kompletnie  nieświadoma,  co  właśnie  zrobiła,  uśmiechnęła  się  do Petera.
– Mam rację, synku?
Jej słowa z trudem do niego docierały. Był tak potwornie
zawstydzony, że serce waliło mu jak młotem i zagłuszało niemal wszystkie inne dźwięki – z wyjątkiem kpiących szeptów pozostałych członków drużyny. Do tej pory nie rozumiał, jak można kogoś kochać
i
nienawidzić zarazem – ale teraz, po raz pierwszy w życiu, zaczynał to pojmować.
Tymczasem matka przykucnęła u jego boku.
– Jak trener raz zobaczy cię w akcji, już zawsze będziesz wystawiany   


w pierwszym składzie. – Poklepała go po kolanie. – Czekam na parkingu, kochanie.
Kiedy się przepychał do szatni, reszta chłopaków ryczała ze
śmiechu.
– Pieprzona ciota.
– Czy od tej pory mamusia już zawsze będzie się o ciebie wykłócać, pedale?
Peter opadł na ławkę pod szafką i powoli ściągnął korki z nóg. Miał dziurę w skarpetce, dokładnie na dużym palcu, i wbił w nią wzrok, jakby   się   dziwił   tym   faktem,   a   nie   usiłował   desperacko powstrzymywać
łzy.
Nerwy miał napięte jak postronki, więc gdy ktoś przysiadł obok
niego na ławce, niemalże wyskoczył ze skóry.
– Peter, wszystko okay? – zapytał Derek.
Peter chciał przytaknąć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
– Wiesz, jaka jest różnica między tą drużyną a ławicą ryb?
Peter pokręcił głową.
– W ławicy nie ma żadnych kutasów – odparł Derek z szelmowskim uśmiechem.   


Courtney Ignatio należała do królowych podkasanego podkoszulka. Tak, z braku lepszego określenia, Josie nazywała grupkę dziewczyn, które w skąpych bluzeczkach, odsłaniających brzuchy, tańczyły na szkolnych recitalach do gniotów muzycznych w rodzaju „Bootylicious”
i „Lady Marmalade”.
Courtney była też pierwszą siódmoklasistką, która dostała własny telefon komórkowy. Miał różową obudowę i niekiedy dzwonił podczas lekcji, jednak żaden z nauczycieli nigdy się z tego powodu nie denerwował.
Josie aż jęknęła z rozpaczy, gdy na zajęciach z historii została połączona w parę z Courtney, by razem przygotowały chronologiczne zestawienie najważniejszych epizodów amerykańskiej wojny o niepodległość. Poważnie podejrzewała, że jak przyjdzie co do czego, i tak  będzie  musiała  sama  nad  wszystkim  ślęczeć.  Tymczasem Courtney
zaproponowała wspólną pracę i w tym celu zaprosiła Josie do siebie
do
domu. Josie miała najszczerszą ochotę odmówić, ale wówczas matka zauważyła, że jeżeli nie przyjmie zaproszenia, to najprawdopodobniej rzeczywiście wszystko się zwali na jej głowę. I tylko z tego powodu   



Josie  siedziała  teraz  na  łóżku  Courtney,  pogryzała  czekoladowe ciastka i
jednocześnie porządkowała fiszki.
– No więc, w czym rzecz? – spytała nagle Courtney, podpierając się pod boki.
– Jaka „rzecz”?
– Skąd u ciebie taka mina?
Josie wzruszyła ramionami.
– Twój pokój… Bardzo się różni od mojego.
Courtney potoczyła wokół wzrokiem, jakby po raz pierwszy w
życiu widziała to pomieszczenie na oczy.
– To znaczy?
Na podłodze leżał włochaty fioletowy dywanik, a na komódkach
stały lampy o wyszywanych koralikami abażurach, przykrytych półprzezroczystymi kawałkami jedwabiu dla nadania wnętrzu odpowiedniej atmosfery. Cała toaletka była zastawiona kosmetykami do makijażu. Na drzwiach wisiał plakat Johnny’ego Deppa, a na pobliskiej półce stał sprzęt stereo najnowszej generacji. Courtney miała
również swój własny odtwarzacz DVD.
W porównaniu z tym wnętrzem pokój Josie był wręcz spartański.   


Stały w nim: regał na książki, biurko, komoda i łóżko, a na nim kapa, która w porównaniu z satynowym cackiem na łóżku Courtney wyglądała staropanieńsko. Jeżeli pokój Josie w ogóle miał jakiś styl, można by go określić wczesnopurytańskim.
– Po prostu wygląda zupełnie inaczej.
– Moja mama jest dekoratorką wnętrz. W jej mniemaniu każda nastolatka marzy o podobnym wystroju swojego pokoju.
– A co ty o tym sądzisz?
Tym razem to Courtney wzruszyła ramionami.
– W mojej opinii przypomina burdel, ale jeżeli to uszczęśliwia moją matkę… Poczekaj chwilę, przyniosę skoroszyt i zabierzemy się do pracy…
Kiedy Courtney zbiegła na parter, Josie wpatrzyła się we własne odbicie w lustrze toaletki. I nagle poczuła, że stojące na owej toaletce kosmetyki przyciągają ją jak magnes. Podeszła bliżej, przesunęła ręką
po
obco wyglądających tubkach i buteleczkach. Jej matka praktycznie się nie malowała – tylko od czasu do czasu pociągała usta dyskretną w kolorze pomadką. Josie podniosła tusz do rzęs, odkręciła spiralkę i przejechała po niej palcem. Otworzyła flakonik perfum i przytknęła do   



niego nos.
W odbiciu lustra ujrzała dziewczynę wyglądającą identycznie jak
ona, unoszącą w górę sztyft szminki („Czysta namiętność” – głosił napis
na nalepce) i malującą nią usta. Twarz dziewczyny natychmiast ożyła soczystością koloru, nabrała zupełnie nowego wyrazu.
Czy doprawdy tak niewiele trzeba, żeby się przeistoczyć w zupełnie inną osobę?
– Co ty wyprawiasz?
Josie aż podskoczyła na dźwięk głosu Courtney. Nie odrywając oczu
od lustra, patrzyła, jak Courtney podchodzi i wyjmuje szminkę z jej palców.
– Ja… bardzo przepraszam – wydukała Josie.
Ku jej zdziwieniu Courtney się uśmiechnęła.
– Trzeba przyznać, że do twarzy ci w tym kolorze.
Joey miał lepsze oceny od Petera i bił go na głowę we wszystkich dyscyplinach sportu. Był także zabawniejszy, rozsądniejszy i umiał narysować dużo więcej niż tylko prostą kreskę, a na dodatek ludzie się
do niego garnęli, więc na każdej imprezie znajdował się w centrum uwagi. Jak wynikało ze skrupulatnych obserwacji Petera, Joey miał   



tylko jedną słabość – nie potrafił znieść widoku krwi.
W wieku siedmiu lat był świadkiem wypadku swojego kolegi, który przeleciał nad kierownicą roweru i paskudnie rozciął sobie czoło. W rezultacie jednak nie ów poszkodowany, ale Joey stracił przytomność. Musiał też wychodzić z pokoju, ilekroć w telewizji nadawano jakiś program medyczny. I właśnie z tego powodu szybko stało się jasne,
że
nigdy nie pójdzie z ojcem na polowanie, chociaż Lewis obiecał obu synom, że gdy tylko ukończą dwanaście lat, nauczy ich, jak robić należyty użytek ze sztucera.
Peter przez całą jesień czekał na ten weekend. Czytał wszystko, co znalazł  na  temat  broni,  którą  przeznaczył  dla  niego  ojciec  – ryglowego
winchestera 94 30-30, używanego do polowań na jelenie przez ojca, zanim kupił sobie remingtona 721. Teraz, o wpół do piątej rano, Peter wprost nie mógł uwierzyć, że trzyma ten sztucer w dłoni. Powoli posuwał się za ojcem, a jego oddech krystalizował się w zimnym powietrzu.
W nocy padał śnieg, więc panowały idealne warunki do tropienia jeleni. Poprzedniego dnia udali się na poszukiwanie drzew, po których byk szorował porożem, znacząc w ten sposób swoje terytorium.   


Wystarczyło sprawdzić, jakie rysy są świeże, by wiedzieć, którędy samiec ostatnio przechodził.
Świat wyglądał inaczej, gdy nie było w nim ludzi. Peter usiłował iść dokładnie po śladach ojca. Wyobrażał sobie, że jest w oddziale zwiadowczym, operującym na terytorium wroga. Wszędzie wokół czaiło  się  niebezpieczeństwo.  W  każdej  chwili  mogło  dojść  do wymiany
ognia.
– Peter – syknął ojciec. – Trzymaj broń w pogotowiu!
Zbliżali się do linii drzew, gdzie dzień wcześniej widzieli drzewo systematycznie znaczone przez samca. Tego ranka ślady po rogach były
świeże – bladozielona kora zdarta do żywej, białej tkanki drewna. Peter
zerknął pod nogi i na śniegu ujrzał tropy jeleni: dwóch mniejszych i jednego dużo większego.
– Już tędy przechodził – mruknął ojciec. – Prawdopodobnie podąża
za łaniami.
Byki w rui traciły czujność: tak bardzo je pochłaniała pogoń za samicami, że zapominały o istnieniu ludzi chętnych, by na nie zapolować.   



Ojciec i syn cicho przemykali przez las, podążając za tropem wiodącym  w  stronę  bagien.  Nagle  ojciec  wyrzucił  rękę  w  bok  – sygnał,
że powinni się zatrzymać. Peter podniósł oczy i ujrzał dwie łanie: jedną
starszą,   drugą   jednoroczną.   Ojciec   odwrócił   się   i   powiedział bezgłośnie:
„Nie ruszaj się”.
Kiedy zza drzewa wyłonił się byk, Peter wstrzymał oddech. Zwierzę było  potężne  i  majestatyczne,  o  imponujących  wieńcach.  Ojciec niemal
niedostrzegalnym ruchem głowy wskazał na broń.
Działaj, synu.
Peter niezdarnie uniósł winchestera, który nagle wydał mu się o piętnaście kilo cięższy niż zazwyczaj. Oparł kolbę o ramię i ujrzał jelenia
w celowniku. Serce waliło mu tak mocno, że sztucer aż podskakiwał.
W uszach dźwięczały Peterowi wskazówki ojca, jakby ich właśnie w
tej chwili udzielał: „Wyceluj w miejsce pod przednią nogą. Jeżeli trafisz
w  serce,  śmierć  będzie  natychmiastowa.  Jeżeli  nie  trafisz,  pocisk przebije
płuca, i zanim zwierzę padnie, przebiegnie jeszcze jakieś sto metrów”.   



W tej samej chwili samiec odwrócił głowę i spojrzał wprost w oczy Petera.
Peter nacisnął spust, umyślnie chybiając.
Wszystkie trzy jelenie równocześnie odskoczyły w bok, niepewne,
skąd nadeszło zagrożenie. Peterowi przemknęło przez głowę pytanie, czy ojciec się zorientował, że syn zrejterował, czy po prostu uznał go
za
marnego strzelca. Wciąż jeszcze o tym myślał, gdy rozległ się kolejny huk wystrzału. Łanie popędziły przed siebie; byk padł jak rażony gromem.
Chwilę później Peter stał nad jeleniem, patrząc, jak krew tryska z
jego serca.
– Nie chciałem cię pozbawiać możliwości strzału, synu – odezwał się ojciec – ale zwierzęta usłyszałyby szczęk przeładowywanej broni i uciekły.
– Oczywiście – odparł Peter. Nie był w stanie oderwać wzroku od ubitego jelenia. – Nie ma o czym mówić.
A potem zwymiotował w krzaki.
Słyszał, że za jego plecami ojciec pilnie się krząta, jednak nie
odwrócił głowy. Wpatrywał się w łachę śniegu, który z wolna zaczynał   



już topnieć. Kiedy ojciec się zbliżył, natychmiast to wyczuł – dobiegł
go
zapach krwi i rozczarowania.
Lewis poklepał syna po ramieniu.
– Następnym razem – westchnął.
Dolores Keating zjawiła się w ich szkole dopiero w styczniu tego
roku. Była jedną z tych osób, których się nie zauważa – ani specjalnie ładna, ani szczególnie mądra, niesprawiająca żadnych kłopotów wychowawczych. Na francuskim siedziała tuż przed Peterem i jej koński ogon podskakiwał mu przed oczami, ilekroć odmieniali na głos czasowniki.
Pewnego dnia, gdy Peter robił, co mógł, by nie zasnąć w trakcie omawiania przez madame doniosłej roli czasownika avoir, spostrzegł,
że
Dolores siedzi na dużym kleksie czerwonego tuszu. Pomyślał, że to okropnie śmieszne, bo na dodatek dziewczyna miała na sobie białe spodnie, gdy nagle dotarło do niego, że to wcale nie tusz.
– Dolores dostała okresu! – wrzasnął, wcale niepowodowany chęcią wywołania sensacji, ale najzwyklejszym szokiem. W domu, w którym mieszkali sami mężczyźni (z wyjątkiem jego matki, oczywiście),   



menstruacja  stanowiła  jedną  z  wielkich  kobiecych  tajemnic  – podobnie
jak nakładanie tuszu na rzęsy bez wydłubywania sobie przy okazji oka
czy sprawne zapinanie biustonosza na plecach.
Wszyscy w klasie skierowali wzrok na Dolores, której twarz była
teraz koloru plamy na jej spodniach. Madame wyprowadziła dziewczynę do holu i wysłała do higienistki. Na krześle stojącym przed
Peterem widniała plama krwi. Wezwana przez madame sprzątaczka szybko załatwiła problem, ale teraz już nikt nie był w stanie skoncentrować się na nauce. Przez klasę, niczym pożar buszu, przebiegały szepty
– spekulacje, ile naprawdę było krwi,
przypuszczenia, jak będzie wyglądać życie Dolores, skoro wszyscy się dowiedzieli, że dostała okresu.
– Krwawa Keating – rzucił Peter do siedzącego obok chłopaka, który natychmiast się rozpromienił.
– Krwawa Keating – powtórzył z zachwytem i chwilę później te
słowa niosły się po klasie jak mantra. „Krwawa Keating. Krwawa Keating”. Peter zerknął na przeciwległy koniec sali i pochwycił   



spojrzenie  Josie  –  Josie,  która  ostatnio  zaczęła  się  malować. Skandowała
nowe hasło razem ze wszystkimi.
Poczucie przynależności miało działanie euforyczne; Peterowi się zdawało, że ktoś napompował go helem. To on rozpoczął tę hecę; piętnując Dolores, dołączył do elity.
Podczas lunchu jak zwykle usiadł obok Josie, ale chwilę później
pojawili się Matt i Drew ze swoimi tacami.
– Podobno widziałeś to na własne oczy – zagaił Drew i poprosił,
żeby Peter opowiedział wszystko w szczegółach.
Peter hojnie podkoloryzował swoją opowieść – plama krwi na
krześle  zamieniła  się  w  olbrzymią  kałużę,  a  niewielki  ślad  na spodniach
rozrósł się do rozmiarów Alaski. Matt i Drew przywołali kolegów: niektórzy z nich byli z Peterem w drużynie piłki nożnej, a jednak przez cały rok nie zamienili z nim ani słowa.
– Im też opowiedz, to strasznie śmieszne – zarządził Matt, a potem uśmiechnął się do Petera tak, jakby Peter był jednym z nich.
Dolores przez kolejne dni nie pokazała się w szkole. Peter wiedział,
że nie miało to najmniejszego znaczenia, czy dziewczyna zniknie na miesiąc, na dwa czy pięć – pamięć szóstoklasistów była jak   



ognioodporny sejf, więc już do końca swojej szkolnej kariery Dolores pozostanie   tą,   która   dostała   okresu   na   lekcji   francuskiego   i zakrwawiła
krzesło.
Kiedy w dniu swojego powrotu wysiadała z autobusu, Matt i Drew naparli na nią z obu stron.
– Jak na KOBIETĘ – powiedzieli, sącząc z wolna słowa – masz wyjątkowo małe cycki.
Odepchnęła ich gwałtownie i Peter zobaczył ją ponownie dopiero na lekcji francuskiego.
Na okoliczność jej powrotu ktoś – bliżej nie wiadomo kto – wymyślił pewien plan. Madame zawsze się spóźniała na zajęcia, ponieważ przychodziła z drugiego końca szkoły, więc jeszcze przed dzwonkiem każdy miał podejść do ławki Dolores i wręczyć jej tampon otrzymany od Courtney Ignatio, która podprowadziła swojej matce całe opakowanie tampaksów.
Pierwszy w kolejce był Drew. Kładąc tampon na ławce, powiedział:
– Zdaje się, że coś zgubiłaś.
Sześć tamponów później dzwonek nadal nie dzwonił i madame nie pokazała się w sali. Peter podszedł do Dolores, zaciskając palce na   



kartonowym ruloniku, gotów rzucić go na ławkę, i wówczas zauważył, że dziewczyna płacze.
Nie szlochała głośno. Łzy niemal niepostrzeżenie płynęły po jej policzkach. Peter już miał wypuścić tampon z ręki, gdy nagle dotarło
do
niego, że właśnie robił takie samo piekło z życia Dolores, jakiego sam przez lata doświadczał za sprawą innych.
Zgniótł rulonik w dłoni.
– Dość tego – powiedział cicho, a potem się odwrócił w stronę trójki dzieciaków,  które  jeszcze  czekały  na  swoją  szansę  upokorzenia Dolores.
– Już wystarczy.
– Z czym masz problem, cioto? – odezwał się Drew.
– To przestało być zabawne.
Może zresztą nigdy nie było. Wystarczyło, że nie dotyczyło jego, Petera, i już samo to zaćmiło mu umysł.
Chłopak stojący za Peterem odepchnął go na bok i rzucił tampon,
tak że się odbił od głowy Dolores i potoczył pod krzesło Petera. A potem nadeszła kolej Josie.
Spojrzała na Dolores, przeniosła wzrok na Petera.
– Daj spokój – mruknął.   


Josie zacisnęła usta i pozwoliła, żeby tampon wytoczył się z jej dłoni wprost na ławkę Dolores.
– Ups! – rzuciła radośnie, a kiedy Matt Royston wybuchnął
śmiechem, stanęła u jego boku.
Peter czekał w przyczajeniu. Chociaż od kilku tygodni Josie nie
wracała razem z nim ze szkoły, dobrze wiedział, co robi po lekcjach – zazwyczaj szła do centrum z Courtney & Co., gdzie pijała mrożoną herbatę i oglądała wystawy sklepowe. Niekiedy Peter obserwował ją z daleka, niczym motyla, którego po raz ostatni widziało się w stadium poczwarki. Jakim cudem, do diabła, mogło dojść do tak dramatycznej przemiany?
Poczekał, aż Josie się pożegna z resztą dziewczyn, a potem ruszył za nią ulicą prowadzącą do jej domu. Kiedy ją dogonił i złapał za ramię, wrzasnęła z przestrachu:
– Jezu! Peter! Śmiertelnie mnie przeraziłeś!
Starannie obmyślił, jakie zada jej pytania. Zdawał sobie sprawę, że
nie jest szczególnie wymowny, więc wielokrotnie przećwiczył je na głos
w domu. Jednak po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, kiedy Josie stanęła przed nim na wyciągnięcie ręki, doszedł do wniosku, że   


każde z przygotowanych pytań byłoby jak wymierzony na zimno policzek.
Więc tylko usiadł na krawężniku i wsunął palce we włosy.
– Dlaczego? – szepnął.
Josie przysiadła obok niego i objęła kolana ramionami.
– Nie robię tego po to, żeby ci dokuczyć.
– Przy nich jesteś taka sztuczna.
– Po prostu inna niż przy tobie – odparła Josie.
– Jak powiedziałem: sztuczna.
– Są różne odcienie naturalności.
Peter parsknął kpiąco.
– Czy takich bzdetów uczą cię te dupki?
– Nikt mnie niczego nie uczy – żachnęła się Josie. – Trzymam się z nimi, bo mi to sprawia przyjemność. Są zabawni, a poza tym, jak jestem
w ich towarzystwie… – Urwała gwałtownie.
– To co?
Josie spojrzała mu prosto w oczy.
– Wszyscy ludzie mnie lubią.
Peter nie sądził, że można doświadczyć tak dramatycznej zmiany   


uczuć: w jednej chwili ma się ochotę kogoś zabić, a już w następnej – popełnić samobójstwo.
– Nie pozwolę, żeby ci jeszcze kiedykolwiek dokuczali – obiecała
Josie. – To dobra strona tej sytuacji, no nie?
Peter nie odpowiedział. Ani przez moment w tej rozmowie nie
chodziło mu o samego siebie.
– Tyle że teraz… teraz już nie będę mogła się z tobą kolegować – wyjaśniła Josie.
Peter powoli uniósł głowę.
– Nie będziesz MOGŁA?
Josie wstała i zaczęła się od niego oddalać tyłem.
– Do zobaczenia, Peter – rzuciła i odeszła z jego życia.
Można wyczuć na sobie ludzkie spojrzenia – są jak żar bijący od
ulicznego   chodnika   w   gorący,   letni   dzień;   jak   dźganie patykiem w   





plecy.
Nie   trzeba   też   wyraźnie   słyszeć   szeptanych   słów,   by wiedzieć, że   





mowa o tobie.
Swego  czasu  stawałam  przed  lustrem  w  łazience,  żeby zrozumieć,
dlaczego   właściwie   patrzą   na   mnie   takim   wzrokiem. Dlaczego
odwracają głowy; co mnie tak jaskrawo odróżnia od innych. I w
pierwszej chwili nie mogłam się zorientować. Wyglądałam całkiem
normalnie – na samą siebie.
Aż     pewnego     dnia,     gdy     przyjrzałam     się     uważniej, zrozumiałam.
Głęboko spojrzałam sobie w oczy i zaczęłam się nienawidzić

najprawdopodobniej równie głęboko jak wszyscy inni.
I tego dnia uwierzyłam, że to oni mają rację.
Dziesięć dni później
Josie czekała, aż ucichnie telewizor w sypialni matki – jakiś talk-
show – a potem przewróciła się na bok i wpatrywała w akrobacje diod
swojego budzika. Kiedy minęła druga, odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka.   



Umiała bezszelestnie przemykać na parter. Robiła to już kilka razy, gdy
Matt czekał w nocy przed domem. Pewnego razu dostała SMS-a: „Muszę się z tobą koniecznie zobaczyć”. Zbiegła do Matta w piżamie,
a
kiedy jej dotknął, miała wrażenie, że się rozpłynie pod jego palcami. Na podeście w jednym miejscu znajdowała się skrzypiąca deska, ale Josie potrafiła ominąć ją po ciemku. Kiedy już się znalazła w salonie, zaczęła przerzucać płyty DVD w poszukiwaniu tej, którą chciała
obejrzeć w samotności – i mieć jednocześnie pewność, że matka jej
na
tym nie nakryje. Włączyła telewizor i mocno ściszyła dźwięk. Żeby coś usłyszeć, musiała usiąść z nosem w ekranie.
Pierwszą osobą, jaką zobaczyła, była Courtney, która wyciągnęła
przed siebie rękę, by zasłonić się przed obiektywem kamery. A przy tym głośno się zaśmiewała. Blond włosy kryły jej twarz niczym jedwabna zasłona. Z offu rozległ się głos Brady’ego Pryce’a:
– Daj nam coś do „Girls Gone Wild”, Court.
Obraz się rozmył, a moment później na ekranie pojawiło się
zbliżenie tortu. WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI 16
URODZIN, JOSIE. Przejazd kamery przez twarze przyjaciół, w tym   



Haley Weaver, odśpiewujących „Happy birthday…”.
Josie zatrzymała odtwarzanie. Oto Courtney, Haley, Maddie, John i Drew. Dotykała palcem ich czół i za każdym razem przeszywał ją drobny prąd.
Z okazji jej urodzin urządzili grilla w parku rekreacyjnym Storrs
Pond. Jedli hamburgery, hot dogi i kukurydzę. Zapomnieli zabrać keczup i ktoś musiał jechać do pobliskiego minimarketu. Kartka od Courtney była podpisana TNP – twoja najlepsza przyjaciółka – co sprawiło Josie przyjemność, mimo że miesiąc wcześniej Court identycznie podpisała kartkę dla Maddie.
Kiedy na ekranie ukazało się zbliżenie jej własnej twarzy, Josie już płakała. Wiedziała, co będzie dalej, te wydarzenia dobrze się wryły w
jej
pamięć. Kamera objęła szerszy plan i pojawił się Matt, który tulił Josie siedzącą  mu  na  kolanach.  Nie  miał  na  sobie  koszuli  i  Josie natychmiast
sobie przypomniała dotyk jego rozgrzanej skóry na swojej skórze.
Jak to możliwe, że w jednej chwili jest się tak pełnym życia, a w następnej wszystko się urywa? Nie tylko płuca przestają pompować powietrze, nie tylko ustaje bicie serca, ale odchodzi w niebyt leniwy uśmiech rozpoczynający się od lewego kącika ust, który dopiero po   



chwili pociąga za sobą prawy; blednie całkowicie barwa głosu; na zawsze  zamierają  zabawne  odruchy,  jak  pociąganie  za  kosmyk włosów
w trakcie rozwiązywania matematycznych zadań?
„Nie mogę bez ciebie żyć” – mawiał często Matt. Cóż, teraz już z pewnością mu to nie grozi.
Josie nie była w stanie opanować łkania i żeby je zagłuszyć, wsadziła zaciśniętą pięść do ust. Przyglądała się widocznemu na ekranie Mattowi, jakby był niezwykłym tworem natury, którego nigdy
wcześniej nie oglądała na oczy i chciała dobrze zapamiętać wszystkie jego zewnętrzne cechy, by potem opowiedzieć światu o swoim odkryciu. Dłoń Matta leżała płasko na jej gołym brzuchu, kciuk zaczął wędrować pod krawędź stanika bikini.
– Nie tutaj – odezwał się głos, który był głosem Josie, ale brzmiał dziwnie obco w jej uszach, jak to zazwyczaj bywa, gdy się słucha nagrania własnego głosu.
– To chodźmy w jakieś inne miejsce – odpowiedział Matt.
Josie uniosła brzeg piżamy i rozłożyła własną dłoń na swoim
brzuchu. Wysunęła kciuk ku górze, aż sięgnął linii biustu, i udawała,
że
jest Mattem.   



Na tamte urodziny dostała od niego złoty medalionik, którego nie zdejmowała  od  owego  pamiętnego  dnia  sprzed  sześciu  miesięcy. Miała
go na sobie na tym nagraniu. Pamiętała, że kiedy przyglądała się swojemu medalionowi w lustrze, dostrzegła odcisk palca Matta na odwrocie. Musiał go zostawić, gdy wkładał jej medalion na szyję. To był
niesamowicie intymny ślad i przez kilka dni Josie robiła wszystko, co mogła, żeby się nie zatarł.
Tamtej nocy, kiedy pierwszy raz zbiegła do niego przed dom i
stanęła w świetle księżyca, Matt się podśmiewał z jej piżamy, pokrytej wzorkami z wizerunkiem Nancy Drew.
– Co robiłaś, jak puściłem do ciebie tego SMS-a?
– Spałam. Czemu musiałeś się ze mną zobaczyć w środku nocy?
– Bo chciałem się upewnić, że o mnie śnisz.
Z ekranu dobiegł ją czyjś głos, nawołujący Matta. Matt odwrócił
głowę, uśmiechając się szeroko. Miał iście wilcze zęby – nieprawdopodobnie białe i ostre. Mocno pocałował Josie w usta.
– Zaraz wracam – obiecał.
ZARAZ WRACAM.
Matt wstał i Josie wcisnęła guzik pauzy. A potem podniosła rękę i   



zerwała  medalionik  z  cienkiego  złotego  łańcuszka,  na  którym  go nosiła.
Rozpięła suwak jednej z poduszek leżących na kanapie i wepchnęła medalion głęboko w jej bebechy.
Wyłączyła telewizor. Bardzo chciała wierzyć, że Matt pozostanie już
na wieczność zatrzymany w jednej pozie, oddalony od niej zaledwie o krok, więc wystarczy, że wyciągnie dłoń, a zdoła go dotknąć. Ale tak naprawdę wiedziała, że odtwarzacz DVD zresetuje się automatycznie, jeszcze zanim ona, Josie, zdąży wyjść z pokoju.
Lacy pamiętała, że skończyło im się mleko. Tego ranka, gdy niczym para zombi siedzieli z Lewisem przy kuchennym stole, sama poruszyła tę kwestię.
„Podobno będzie dzisiaj padać”.
„Nie mamy już mleka”.
„Czy są jakieś nowe wieści od adwokata Petera?”.
Lacy była zdruzgotana faktem, że przez cały tydzień nie będzie
mogła się widzieć z Peterem, bo tak stanowił regulamin więzienny. Przygnębiało ją, że Lewis jeszcze ani razu nie odwiedził syna. Nie wiedziała, jak ma brnąć przez rutynę codzienności, podczas gdy jej dziecko tkwiło w niewielkiej celi niecałe trzydzieści kilometrów od   



domu.
Niektóre wydarzenia miały niszczycielską moc tsunami; Lacy
wiedziała,  bo  już  kiedyś  porwała  ją  fala  rozpaczy.  Po  takim kataklizmie
człowiek budzi się na całkiem obcej ziemi, boleśnie wykorzeniony. Istniał tylko jeden sposób, by tego uniknąć – uciec jak najdalej i jak najwyżej, póki to jeszcze jest możliwe.
I właśnie dlatego kupowała teraz karton mleka na stacji benzynowej, chociaż tak naprawdę miała najszczerszą ochotę wpełznąć pod kołdrę
i
zapaść w sen. Tym bardziej że wyprawa po mleko wcale nie była taka prosta, jakby się mogło wydawać. Lacy musiała wycofać samochód z garażu i przedrzeć się przez tłum reporterów blokujących podjazd, bijących dłońmi w szyby auta. Potem trzeba było zmylić furgonetkę lokalnych wiadomości, która podążała za nią autostradą. W rezultacie, zamiast w lokalnym sklepie, Lacy znalazła się na tej stacji w Purmort, gdzie wyjątkowo rzadko zajeżdżała.
– Dwa pięćdziesiąt dziewięć proszę – odezwała się kasjerka.
Lacy otworzyła portmonetkę i wyjęła trzy banknoty jednodolarowe.
I wówczas zauważyła stojącą przy kasie puszkę po kawie, a na niej niewielką karteczkę z odręcznym napisem: NA POMNIK OFIAR   


STRZELANINY W STERLING HIGH.
Lacy zadygotała jak w ataku febry.
– Doskonale panią rozumiem – zapewniła współczująco kasjerka. –
To doprawdy straszna tragedia.
Serce Lacy zaczęło walić ogłuszająco. Jeszcze chwila, pomyślała, a kasjerka z pewnością to usłyszy.
– Natomiast zupełnie nie rozumiem rodziców tego chłopaka.
Przecież musieli coś wiedzieć, coś przeczuwać, prawda?
Lacy jedynie skinęła głową, zdjęta przerażeniem, że gdy tylko
otworzy usta, zatraci swoją anonimowość. Nie zdobyła się też na żaden
gest zaprzeczenia, ponieważ opinia publiczna była w tej kwestii jednoznaczna: Czy ktoś miał kiedyś gorszego syna? Czy mogła istnieć jakaś gorsza matka?
Założenie, że za każdym strasznym dzieckiem stoją straszni rodzice, wydawało się naturalne i logiczne, ale co z tymi nieszczęśnikami, którzy
naprawdę się starali postępować jak najlepiej? Co z ludźmi pokroju Lacy, którzy kochali swojego syna bezwarunkową miłością, strzegli jak
źrenicy oka, otaczali opieką i troską – a i tak dochowali się mordercy?   



„Ja nie miałam pojęcia! – chciała krzyknąć Lacy. – To nie moja
wina”.
Ale nie odezwała się słowem, bo w istocie sama nie była
przekonana, czy naprawdę w to wierzy.
Wysypała całą zawartość portmonetki do puszki po kawie –
zarówno bilon, jak i banknoty – po czym w odrętwieniu wyszła ze sklepu, zostawiając na ladzie mleko, po które przyjechała.
Czuła w środku przerażającą pustkę. Wszystko, co miała, przelała
na syna. Ale największe cierpienie miało źródło gdzie indziej: bez względu na to, jakie nadzieje wiążemy z naszymi dziećmi, jakich sukcesów byśmy im życzyli, jak bardzo udawali przed sobą, że są doskonałe, wcześniej czy później staną się dla nas źródłem zawodu.
Bo
w gruncie rzeczy dzieci są o wiele bardziej do nas podobne, niż nam się
wydaje – równie poprzetrącane i zagubione.
Ervin Peabody, profesor psychologii w miejscowym college’u, zaproponował, że poprowadzi sesję terapeutyczną dla wszystkich mieszkańców Sterling w oszalowanym białymi deskami kościele w centrum  miasta.  Wydarzenie  nie  było  szeroko  rozreklamowane  – jedna   


linijka w lokalnym dzienniku, plus fioletowe ulotki, rozłożone w największej kawiarni oraz w banku – ale to wystarczyło, by wieść się rozniosła lotem błyskawicy. I gdy się zbliżała dziewiętnasta, wyznaczona godzina spotkania, w odległości pół mili od centrum wszystkie miejsca parkingowe były już zajęte, a przez otwarte drzwi kościoła tłum wylewał się aż na ulicę. Przedstawiciele mediów, którzy zjechali do Sterling, stawili się en masse, ale zostali uprzejmie wyproszeni przez batalion miejscowych policjantów.
Selena odruchowo przytuliła dziecko mocniej do piersi, gdy naparła
na nią kolejna grupa mieszkańców.
– Spodziewałeś się czegoś podobnego? – szepnęła do Jordana. Pokręcił przecząco głową, wodząc wzrokiem po tłumie.
Rozpoznawał twarze niektórych ludzi, ale widział wśród nich i takich, którzy z całą pewnością nie byli w bezpośredni sposób związani ze Sterling High: emeryci, studenci z college’u, młode pary z maleńkimi dziećmi. Przyszli tutaj dotknięci efektem fali: nieszczęście jednych wywoływało u innych poczucie utraty niewinności.
Ervin Peabody siedział z przodu, wraz z komendantem policji i dyrektorem Sterling High.
– Witam państwa – zagaił, podnosząc się z krzesła. – Spotkaliśmy się   



na tej sesji, ponieważ wciąż jesteśmy pogrążeni w głębokim szoku. Z dnia na dzień otaczający nas świat uległ dramatycznej przemianie i każdy z nas musi teraz na nowo wykreślić mapę swojego życia. Z pewnością wiele pytań na zawsze pozostanie bez odpowiedzi, uznaliśmy jednak, że rozmowa na temat tego, co się stało, powinna nam
wszystkim pomóc. Jeżeli wysłuchamy się nawzajem, może poczujemy się wzmocnieni.
Z drugiego rzędu ławek podniósł się mężczyzna ściskający w ręku kurtkę.
– Przeprowadziłem się tutaj pięć lat temu, ponieważ doszliśmy z
żoną do wniosku, że musimy uciec od zgiełku i obłędu Nowego Jorku. Planowaliśmy
powiększenie
rodziny

i

szukaliśmy
miejsca…
środowiska, które będzie bardziej przyjazne i bezpieczne. W Sterling, gdy się jedzie ulicą, ludzie pozdrawiają się nawzajem klaksonami, bo   



niemal wszyscy się znają. Idziesz do banku, a kasjer pamięta twoje imię.
Nie ma już wielu takich miejsc w Ameryce, i teraz… – Głos mu się załamał.
– …i teraz Sterling już także do nich nie należy – dokończył za niego Ervin.  –  Wiem,  jak  ciężko  żyć,  kiedy  odkrywamy,  że  nasze wyobrażenia
rozmijają się z rzeczywistością, a znany od lat przyjaciel okazuje się potworem.
– Potworem?! – szepnął Jordan do Seleny.
– A co, według ciebie, miał powiedzieć? Że Peter był bombą
zegarową  z  opóźnionym  zapłonem?  To  dopiero  podniosłoby  ich poziom
poczucia bezpieczeństwa – rzuciła ironicznie.
Psycholog powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych.
– W mojej opinii sam fakt, że tak tłumnie się państwo stawili dzisiejszego wieczoru, wskazuje, że w swojej istocie Sterling się nie zmieniło. Może już nie będzie dokładnie takie samo jak przedtem… ale
z pewnością zdołamy na nowo zdefiniować stan normalności i konsekwentnie do niego dążyć.
Jedna ze stojących nieopodal kobiet uniosła rękę.   


– A co ze szkołą Sterling High? Czy nasze dzieci nadal będą musiały
się tam uczyć?
Ervin zerknął na dyrektora szkoły, potem na komendanta.
– W pomieszczeniach szkolnych wciąż są prowadzone intensywne czynności śledcze – oznajmił komendant.
– Sądzimy, że do wakacji zajęcia będą się odbywać w innej placówce
–   dodał   dyrektor.   –   Prowadzimy   zaawansowane   rozmowy   z kuratorium
w Lebanon: negocjujemy możliwości wykorzystania do naszych celów jednego z opuszczonych budynków szkolnych, znajdujących się w ich gestii.
– Ale wcześniej czy później dzieci będą musiały wrócić do Sterling
High – odezwała się jakaś inna kobieta. – Moja córka ma zaledwie dziesięć lat, ale już przeraża ją myśl, że kiedykolwiek miałaby się tam znaleźć. Z tego powodu budzi się po nocach z krzykiem. Śni jej się, że
w
Sterling High ktoś czyha na nią z bronią w ręku.
– Niech się pani cieszy, że córka jeszcze w ogóle może coś
przeżywać – odparł na to mężczyzna o mocno zaczerwienionych oczach, który stał obok Jordana ze skrzyżowanymi na piersi rękami. – Niech pani zagląda do niej co noc, a kiedy płacze, tuli ją do piersi i   



zapewnia,  że  jest  bezpieczna  i  nic  jej  nie  grozi.  Niech  pani  ją oszukuje,
tak jak ja robiłem swego czasu.
Przez kościół zaczął sunąć szmer szeptów niczym nić odwijana z grubego  kłębka:  „To  Mark  Ignatio.  Ojciec  jednej  ze  śmiertelnych ofiar”.
I tak oto, niepostrzeżenie, doszło w Sterling do tektonicznego
tąpnięcia – pojawiła się przepaść tak bezdenna i mroczna, że jeszcze przez wiele lat niemożliwa do zasypania. Po jednej stronie znaleźli się ci, którzy na zawsze utracili dzieci, po drugiej reszta, która nadal miała
się o kogo troszczyć i zamartwiać.
– Niektórzy z was znali moją córkę, Courtney. – Mark odepchnął się
od ściany. – Może pilnowała waszych dzieci. Lub podawała wam w lecie hamburgery w Steak Shack. A może po prostu znaliście ją z widzenia, zauważaliście na ulicy, ponieważ była piękną, wyjątkowo piękną dziewczyną. – Mark zwrócił się w stronę prezydialnego stołu. – Czy zechce mi pan wytłumaczyć, doktorze, jak mam na nowo zdefiniować stan normalności? I niech pan przypadkiem nie waży się mi mówić, że z czasem poczuję się lepiej. Że zdołam się pogodzić z tą tragedią. Zapomnieć, że moja córka leży w grobie, podczas gdy jakiś   



psychopata wciąż się cieszy życiem i dobrym zdrowiem. – Niespodziewanie ruszył w stronę Jordana. – Jak pan może patrzeć na siebie w lustrze? – rzucił oskarżycielskim tonem. – Jak, do diabła, może
pan spać spokojnie ze świadomością, że broni takiego sukinsyna? Wszystkie oczy były teraz skierowane na adwokata. Stojąca obok Selena odruchowo, w obronnym geście, przycisnęła synka do piersi. Jordan otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nagle zabrakło mu słów.
Rozproszył go tupot ciężkich butów. Nawą w stronę Marka Ignatio szedł Patrick Ducharme.
– Wprost nie jestem w stanie wyobrazić sobie ogromu twojego bólu, Mark – powiedział detektyw, patrząc zrozpaczonemu mężczyźnie prosto w oczy. – Wiem, że masz pełne prawo do wyrażania własnego gniewu i desperacji. Ale w naszym kraju obowiązuje zasada, że każdy jest niewinny tak długo, dopóki sądownie nie dowiedzie mu się winy. Pan McAfee po prostu wykonuje swój zawód. – Położył dłoń na ramieniu Marka i ściszył głos: – Może pójdziemy gdzieś razem na kawę?
Gdy Patrick wyprowadzał Marka Ignatio z kościoła, Jordan
przypomniał sobie, co chciał powiedzieć.   



– Ja też tutaj mieszkam… – zaczął.
Mark odwrócił głowę.
– Ale już niedługo – zapewnił.
Alex to nie był skrót od Alexandry, jak błędnie zakładała większość ludzi. Ojciec nadał jej to imię, ponieważ właśnie takie nosiłby jego syn,
gdyby ojcu dopisało szczęście i zamiast dziewczynki spłodził wymarzonego chłopaka.
Alex miała pięć lat, kiedy jej matka zmarła na raka piersi, i od tamtej pory była wychowywana jedynie przez ojca. Nie należał do gatunku tych tatusiów, którzy pokazują dzieciom, jak jeździć na rowerze lub puszczać kaczki po wodzie – uczył ją za to wielu słów łacińskiego i greckiego pochodzenia, takich jak akwedukt, cyklamen czy lemur, i objaśniał  znaczenie  poprawek  do  konstytucji.  Alex  szybko  się nauczyła,
że najskuteczniej zdoła przyciągnąć uwagę ojca swoimi dokonaniami
w
nauce: wygrywała więc konkursy ortograficzne i olimpiady geograficzne, miała od góry do dołu same celujące oceny i została przyjęta do każdego college’u, do jakiego złożyła podanie.
Chciała zostać kimś takim jak ojciec – człowiekiem, któremu ludzie   



na ulicy kłaniają się z szacunkiem i podziwem. Chciała doświadczać
tej
szczególnej zmiany w głosie sekretarek, gdy podnosząc telefon, słyszały, że dzwoni sędzia Cormier.
Ojciec nigdy nie brał Alex na kolana, nigdy nie całował jej na
dobranoc i nie mówił, że ją kocha – ale to wynikało z charakteru jego osobowości. Od ojca natomiast się nauczyła, jak z każdego zjawiska wydestylować czyste fakty. Rodzicielstwo, troskliwość, miłość należały do kategorii abstraktów intelektualnych, a nie przeżywanych doświadczeń.   Natomiast   prawo…   prawo   stanowiło   fundament systemu
wierzeń i przekonań ojca. Wszystkie uczucia, jakie się pojawiały w kontekście sali rozpraw, dawały się objaśnić i wytłumaczyć. Człowiek mógł  sobie  pozwolić  na  emocje  w  określonych  logicznie  ramach. Nigdy
nie należało się angażować w relacje z klientami, zawsze należało utrzymywać  bezpieczny  dystans  –  nikogo  nie  dopuszczać  na  tyle blisko,
żeby mógł nas zranić.
Kiedy Alex była na drugim roku studiów, ojciec dostał udaru
mózgu. Siedząc na skraju szpitalnego łóżka, córka powiedziała ojcu,
że   



go kocha.
– O, Alex – westchnął głęboko. – Nie zawracajmy sobie tym głowy.
Nie płakała na jego pogrzebie, ponieważ wiedziała, że tego jednego
by sobie nie życzył.
Czy jej ojciec kiedykolwiek żałował – podobnie jak ona teraz – że ich związek nie opierał się na innych podstawach? Czy w pewnym momencie  stracił  nadzieję  na  zbudowanie  relacji  „ojciec–córka”  i dlatego
poprzestał na relacji „nauczyciel–uczennica”? Jak długo można iść ścieżką równoległą do ścieżki, którą podąża nasze dziecko, zanim bezpowrotnie utraci się szansę na spotkanie?
Alex odwiedziła niezliczone strony internetowe, poświęcone żałobie
i jej stadiom; pilnie studiowała wszelkie raporty, przedstawiające następstwa innych strzelanin szkolnych. Ale bez względu na to, jak bardzo pogłębiała swoją wiedzę, ilekroć próbowała się zbliżyć do Josie,
córka patrzyła na nią tak, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu
na
oczy. Albo wybuchała płaczem.
Alex była bezradna wobec każdej z tych reakcji. Drażniła ją własna niekompetencja – ale w takich chwilach szybko się napominała, że w   



tym wszystkim nie chodzi o nią, lecz o Josie, i wówczas poczucie porażki stawało się wręcz nieznośnie dojmujące.
Dostrzegała wyraźnie ironię losu: była o wiele bardziej podobna do ojca niż ktokolwiek, łącznie z nim samym, mógłby się spodziewać. Na sali rozpraw czuła się pewnie i swobodnie – zupełnie inaczej niż we własnym domu. Dobrze wiedziała, co powiedzieć, gdy stawał przed nią
człowiek po raz trzeci oskarżony o prowadzenie pod wpływem alkoholu, nie potrafiła natomiast przez pięć minut podtrzymać rozmowy z własnym dzieckiem.
Dziesięć dni po strzelaninie w Sterling High Alex weszła do pokoju córki. Dochodziło południe, jednak rolety wciąż szczelnie zasłaniały okna, a Josie tkwiła zagrzebana w kokonie pościeli. W pierwszym odruchu Alex chciała wpuścić do wnętrza światło słońca, ale się opanowała, położyła się na łóżku i objęła ramionami zawiniątko, które było jej córką.
– Kiedy byłaś mała, czasami przychodziłam tu w nocy i spałam
obok ciebie.
Kokon się poruszył i spod prześcieradła wyłoniła się twarz Josie z zaczerwienionymi, obrzękniętymi oczami.   



– Dlaczego?
Alex wzruszyła ramionami.
– Nigdy nie przepadałam za burzą z piorunami.
– To czemu rano, po obudzeniu, nigdy cię tu nie widziałam?
– Zawsze o świcie wracałam do siebie. Nie chciałam, byś wiedziała,
że czegoś się boję… powinnam być silna, dawać ci poczucie bezpieczeństwa…
– Supermama – mruknęła Josie.
– Ale teraz bardzo się boję, że cię stracę. Że już cię utraciłam.
Josie przez chwilę przyglądała się matce w milczeniu.
– Ja też się boję, że się zatracę.
Alex usiadła na łóżku i odgarnęła córce włosy za uszy.
– Wybierzmy się na miasto – zaproponowała.
Josie zamarła.
– Nie mam ochoty.
– Skarbie, to ci dobrze zrobi. Potraktuj to jak fizjoterapię – tyle że dla umysłu. Trzeba, choćby na siłę, powrócić do rutyny dnia codziennego, mechanicznie odtwarzać dobrze znane czynności, aż znowu się staną naturalnym odruchem.
– Nic nie rozumiesz…   



– Jeżeli się nie postarasz, Jo, on zwycięży.
Głowa Josie wyskoczyła w górę. Matka nie musiała tłumaczyć, kogo ma na myśli.
– Czy się domyślałaś? – ze zdumieniem usłyszała Alex własne słowa.
– Czego miałam się domyślać?
– Że on może coś podobnego zrobić.
– Mamo, ja nie chcę…
– Wciąż go pamiętam jako małego chłopca – wyznała Alex.
Josie potrząsnęła głową.
– To zamierzchła przeszłość – mruknęła. – Ludzie się zmieniają.
– Tak. Wiem. Ale czasami wciąż go widzę trzymającego ten sztucer…
– Byliśmy wtedy dziećmi – przerwała jej Josie. – Byliśmy głupi. – W jej oczach zabłysły łzy i w podejrzanie nagłym pośpiechu odrzuciła kołdrę. – Zdaje się, że miałyśmy gdzieś jechać.
Alex spojrzała bacznie na córkę. Natura prawnika podszeptywała,
że powinna drążyć temat. Ale jako matka nie chciała tego robić. Wkrótce siedziały obok siebie w samochodzie. Josie zapięła pas,   



rozpięła,   zapięła   ponownie,   pociągnęła,   żeby   sprawdzić,   czy zaskoczyła
zapadka.
Po drodze Alex próbowała zwracać uwagę córki na oczywiste,
zwykłe rzeczy – żonkile dzielnie wychylające głowy spod rozmiękłego śniegu   na   pasie   rozdzielającym   jezdnie   głównej   ulicy;   osady wioślarskie,
trenujące na rzece Connecticut, tnące dziobami łodzi resztki lodu; wskaźnik temperatury w samochodzie, według którego na zewnątrz panowała temperatura przekraczająca nieco dziesięć stopni. Alex z rozmysłem wybrała okrężną trasę, która nie przebiegała obok szkoły. Josie tylko raz wykazała zainteresowanie światem zewnętrznym –
gdy mijały posterunek policji.
Alex wjechała na parking przy kafeterii. Ulice były pełne
przechodniów, którzy podczas przerwy na lunch wyskoczyli na
zakupy. Niektórzy z nich rozmawiali przez komórki, inni wodzili wzrokiem po sklepowych witrynach. Dla kogoś, kto nigdy nie słyszał o masakrze, Sterling mogłoby się wydawać miastem jak tysiące innych.
– No więc? – Alex odwróciła się w stronę córki. – Jak się czujesz?
Josie spojrzała w dół, na zaciśnięte dłonie.
– Okay.   



– Nie jest tak źle, jak sądziłaś, prawda?
– Jeszcze nie.
– Moja córka, niepoprawna optymistka – rzuciła Alex z uśmiechem.
– Co powiesz na kanapkę z bekonem i sałatkę?
– Przecież jeszcze nie przejrzałaś menu – odparła Josie, ale wysiadła za matką z samochodu.
Nagle przerdzewiały dodge raptownie przyśpieszył, by przejechać skrzyżowanie przed zmianą świateł, i głośno wystrzeliła rura wydechowa.
– Idiota! – oburzyła się Alex. – Powinnam spisać jego numery… – Urwała, bo dotarło do niej, że Josie zniknęła. – Josie!
Zobaczyła córkę przyciśniętą brzuchem do płyt chodnika. Josie
drżała na całym ciele i była blada jak płótno.
Alex przykucnęła u jej boku.
– To samochód. Tylko samochód… – Pomogła Josie podnieść się na kolana.
Wszyscy przechodnie patrzyli na matkę i córkę, chociaż udawali, że spoglądają w inną stronę.
Alex osłoniła Josie przed ich wzrokiem. Kolejna rodzicielska
porażka. Dotychczas sędzia Cormier słynęła z trafności sądów, a więc   



najwyraźniej przechodziła fazę jakiegoś przerażającego regresu. Przypomniała sobie pewną informację, wyczytaną w Internecie: kiedy ma się do czynienia z człowiekiem w żałobie, za krok w przód trzeba często zapłacić trzema krokami wstecz. Niestety, w Internecie nie uprzedzono, że gdy cierpi ktoś, kogo kochamy, ból może i dla nas stać
się nie do zniesienia.
– Już dobrze. – Alex z całej siły objęła Josie ramieniem. – Zabieram
cię do domu.
Patrick dosłownie żył tym dochodzeniem.
Na posterunku okazywał zdecydowanie i zimną krew – ostatecznie
to do niego zwracali się pozostali śledczy ze wszystkimi sprawami – ale
gdy tylko przychodził do domu, poddawał krytycznej ocenie każde swoje posunięcie. Na lodówce wisiały zdjęcia ofiar; na lustrze w łazience widniał minutowy rozkład poczynań Petera, wypisany zmywalnym flamastrem. W środku nocy Patrick siadał przy stole i spisywał  listy  pytań:  Co  robił  Peter  w  domu,  przed  pójściem  do szkoły?
Co  jeszcze  się  znajduje  na  twardym  dysku  jego  laptopa?  Gdzie nauczył   



się  strzelać?  Skąd  wziął  broń?  Dlaczego  nosił  w  sobie  tak  wiele gniewu?
W ciągu dnia Patricka przytłaczała ogromna liczba dowodów, które wymagały   opracowania,   oraz   świadomość,   że   jeszcze   więcej informacji
musi dopiero zdobyć.
Tego dnia siedział naprzeciwko Joan McCabe, która zużyła już
ostatnie pudełko chusteczek, jakie znajdowało się na posterunku, i teraz
ściskała w dłoni kłąb papierowych ręczników.
– Bardzo przepraszam – powiedziała, łykając łzy. – Łudziłam się, że
z każdą rozmową na temat brata będzie mi łatwiej.
– Obawiam się, że ten mechanizm tak nie działa – odparł miękkim głosem Patrick. – Ale jestem wdzięczny, że zechciała pani poświęcić
mi
swój czas.
Ed McCabe był jedynym nauczycielem, który zginął w strzelaninie.
Jego klasa znajdowała się tuż obok schodów, na szlaku wiodącym do sali gimnastycznej. Na swoje nieszczęście Ed wyszedł na korytarz i próbował powstrzymać masakrę. Według szkolnych rejestrów, w dziesiątej klasie Peter miał lekcje matematyki z McCabe’em. Był   



czwórkowym uczniem. Nikt też sobie nie przypominał, aby między nim
a     nauczycielem     dochodziło     do     jakichkolwiek     nieporozumień. Większość
uczniów w ogóle nie pamiętała, że Peter chodził z nimi na te zajęcia.
– Już nic więcej nie jestem w stanie panu powiedzieć – oświadczyła Joan. – Może Philip przypomni sobie coś istotnego.
– Pani mąż?
Joan podniosła wzrok.
– Nie. Partner Eda.
Patrick odchylił się na oparcie krzesła.
– Partner. Czyli…
– Ed był gejem.
To może mieć istotne znaczenie… albo zgoła żadne. Niewykluczone jednak, że Ed McCabe, który jeszcze pół godziny temu należał jedynie do nieszczęsnych ofiar strzelaniny, był przyczyną, dla której w ogóle
do
niej doszło.
– Nikt w szkole o tym nie wiedział – wyznała Joan. – Ed chyba się obawiał stygmatyzacji. Wszystkim wokół mówił, że Philip jest jego starym przyjacielem z czasów college’u.   



Inną ofiarą, która jednak w odróżnieniu od Eda pozostała przy
życiu, była Natalie Zlenko. Raniona w bok, przeszła resekcję wątroby. Patrickowi się zdawało, że właśnie takie nazwisko nosiła przewodnicząca Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek w Sterling High. Natalie została postrzelona jedna z pierwszych, McCabe – jeden z ostatnich.
Może Peter Houghton był homofobem.
Patrick wręczył Joan swoją wizytówkę.
– Bardzo by mi zależało na rozmowie z Philipem.
Lacy Houghton postawiła przed Seleną dzbanek z herbatą i talerz z łodygami selera.
– Niestety, nie mam mleka. Pojechałam je kupić, ale…
Głos jej zamarł i Selena sama spróbowała dopowiedzieć sobie resztę.
– Jestem wdzięczna, że zdecydowałaś się ze mną porozmawiać – oświadczyła na wstępie. – Cokolwiek od ciebie usłyszę, może nam pomóc w obronie Petera.
Lacy skinęła głową.
– Odpowiem na każde, absolutnie każde pytanie.
– Zacznijmy może od tych najprostszych. Gdzie się urodził Peter?
– Tutaj, w Sterling. W szpitalu Dartmouth-Hitchcock.   



– Czy poród przebiegał prawidłowo?
– Absolutnie. Najmniejszych komplikacji. – Uśmiechnęła się lekko. – Gdy byłam w ciąży, codziennie pokonywałam na piechotę pięć kilometrów. Lewis był przekonany, że do rozwiązania dojdzie na cudzym podjeździe.
– Karmiłaś go piersią? Ssał prawidłowo?
– Przepraszam, ale nie rozumiem…
– Musimy ustalić, czy nie mamy do czynienia z wrodzonym lub okołoporodowym     uszkodzeniem     mózgu     –     wyjaśniła     Selena rzeczowym
tonem. – Wykluczyć lub potwierdzić zmiany organiczne.
– Ach, tak… – odezwała się Lacy słabym głosem. – A więc owszem, karmiłam go piersią. Peter był zdrowym, dobrze odżywionym niemowlęciem. Może nieco drobniejszym od dzieci w swoim wieku, ale
też ani ja, ani Lewis nie należymy do olbrzymów.
– A jak wyglądał jego rozwój społeczny?
– Nie miał wielu przyjaciół – przyznała Lacy. – W odróżnieniu od Joeya.
– Joeya?
– Brata Petera, starszego o dwa lata. Peter był dużo od niego   


łagodniejszy i bardziej nieśmiały. Często mu dokuczano z powodu niewysokiego wzrostu oraz dlatego, że nie dorównywał Joeyowi w osiągnięciach sportowych…
– Jakie związki łączą Petera z Joeyem?
Lacy spuściła wzrok na zaciśnięte dłonie.
– Joey zginął w zeszłym roku. W wypadku samochodowym, spowodowanym przez pijanego kierowcę.
Ręka Seleny zawisła nad notesem.
– Bardzo mi przykro.
– Taaak. Mnie również.
Selena odchyliła się nieznacznie na krześle. Wiedziała, że to
idiotyczne, ale na wypadek gdyby nieszczęście było jednak zaraźliwe, wolała się za bardzo nie zbliżać do tej kobiety. Pomyślała o Samie, który
jeszcze spał w swoim łóżeczku, kiedy rano wychodziła z domu. W nocy
zsunęła mu się jedna skarpetka, ukazując małe paluszki, pulchne jak ziarenka grochu. Selena ostatnim wysiłkiem woli się powstrzymała,
by
nie posmakować jego karmelowego ciałka. Język miłości zawiera w sobie wiele tego typu określeń: pożeramy kogoś oczami; upajamy się   


jego widokiem; chętnie schrupalibyśmy ukochaną osobę w całości. Miłość jest niczym strawa – dostarcza życiodajnych sił naszym organizmom.
Selena ponownie skoncentrowała się na Lacy.
– Czy stosunki Petera z Joeyem dobrze się układały?
– Och, Peter uwielbiał brata.
– Czy kiedykolwiek ci o tym powiedział?
Lacy wzruszyła ramionami.
– Nie musiał. Chodził z nami na wszystkie mecze piłkarskie Joeya, gdzie dopingował go równie głośno i entuzjastycznie jak my, rodzice. Kiedy znalazł się w liceum, wszyscy mieli wobec niego bardzo wysokie oczekiwania tylko dlatego, że był młodszym bratem Houghtona.
Co równie dobrze mogło stanowić źródło frustracji, nie dumy, pomyślała Selena.
– Jak Peter zareagował na śmieć Joeya?
– Podobnie jak my, był zdruzgotany. Często płakał. Na długie
godziny zamykał się w swoim pokoju.
– Czy wasze relacje z Peterem zmieniły się w jakiś sposób po śmierci starszego syna?
– Uległy wzmocnieniu – odparła zdecydowanie Lacy. – Byliśmy   



pogrążeni w głębokiej rozpaczy. Peter… dawał nam oparcie.
– A czy on sam mógł liczyć na wsparcie innych osób? Czy łączyły go
z kimś intymne więzi?
– Masz na myśli dziewczęta?
– Albo chłopców.
– Był w trudnym wieku. Wiem, że zapraszał jakieś panny na randki, ale o ile mi wiadomo, nic z tego nie wyszło.
– Jak wyglądały oceny Petera?
– W odróżnieniu od brata nie należał do szóstkowych uczniów. Zbierał głównie czwórki, od czasu do czasu zdarzała się jakaś trójka. Zawsze mu powtarzaliśmy, żeby się starał na miarę własnych możliwości.
– Czy stwierdzono u niego jakieś zaburzenia, mogące utrudniać naukę? Dysleksję? Dysgrafię?
– Nie.
– A jego życie poza szkołą? Jak najchętniej spędzał czas?
– Słuchał muzyki. Bawił się grami komputerowymi. Jak każdy nastolatek.
– Czy kiedykolwiek słuchałaś jego ulubionej muzyki lub grałaś z
nim w te gry?   



Na twarzy Lacy pojawił się cień uśmiechu.
– Celowo tego unikałam.
– Czy monitorowaliście jego aktywność w Internecie?
– W założeniu korzystał z niego tylko dla potrzeb nauki. Przeprowadziliśmy z nim kilka długich rozmów na temat niebezpieczeństw czyhających w sieci, a przede wszystkim zagrożeń związanych z wchodzeniem do czat roomów, ale Peter zawsze się wykazywał dużą dozą rozsądku. Ja i Lewis… – Odwróciła wzrok. – Oboje mu ufaliśmy.
– Sprawdzałaś, jakie pliki ściągał na swój twardy dysk?
– Nie.
– Przejdźmy do broni. Czy wiesz, skąd ją wziął?
Lacy wzięła głęboki oddech.
– Lewis jest myśliwym. Pewnego razu zabrał Petera na polowanie, ale nie bardzo mu się spodobało. Sztucery są zawsze zamknięte w specjalnej szafce…
– Jednak Peter wie, gdzie leży klucz.
– Owszem – mruknęła Lacy.
– A pistolety?
– Nigdy nie mieliśmy w domu broni krótkiej. Nie mam pojęcia, jak   



Peter je zdobył.
– Czy kiedykolwiek sprawdzałaś jego pokój? Zaglądałaś pod
materac, do szaf i tak dalej?
Lacy spojrzała Selenie prosto w oczy.
– Zawsze szanowaliśmy jego prywatność. W mojej opinii, dziecko powinno mieć własną, nienaruszalną przestrzeń, a poza tym… – Zacisnęła usta.
– Tak?
– Jeżeli zacznie się szukać, można znaleźć rzeczy, których wolałoby
się nigdy nie zobaczyć.
Selena oparła łokcie na kolanach i pochyliła się do przodu.
– Kiedy cię to spotkało, Lacy?
Lacy podeszła do okna, odsunęła na bok jedną z zasłon.
– Musiałabyś znać Joeya, żeby wszystko zrozumieć. Rozpoczął
naukę w maturalnej klasie, był celującym uczniem, doskonałym sportowcem. A potem, na tydzień przed ukończeniem szkoły, zginął. – Powiodła dłonią po tkaninie. – Trzeba było się zająć jego pokojem, popakować  to,  co  postanowiliśmy  rozdać.  Długo  się  zbierałam  w sobie,
ale w końcu rozpoczęłam porządki. Kiedy przeglądałam szuflady,   


natknęłam się na narkotyki. Trochę proszku w sreberku po gumie do żucia oraz igła ze strzykawką i aluminiowa łyżeczka. Nie wiedziałam,
że to heroina, póki nie sprawdziłam w Internecie. Narkotyk spuściłam
z
wodą w ubikacji, a strzykawkę wyrzuciłam do specjalnego pojemnika
w
pracy. – Odwróciła się do Seleny z wypiekami na twarzy. – Wprost nie mogę uwierzyć, że o tym opowiadam. Nigdy nikomu nie pisnęłam na ten temat słowa, nawet Lewisowi. Nie chciałam, żeby ktokolwiek źle myślał o Joeyu.
Lacy z powrotem usiadła na kanapie.
– Celowo i z rozmysłem nie robiłam przeglądów w pokoju Petera, ponieważ się bałam, że mogłabym tam znaleźć coś bardzo niepokojącego – wyznała. – Nie przypuszczałam, że może być jeszcze dużo gorzej niż w moich najczarniejszych wyobrażeniach.
– Czy kiedykolwiek wchodziłaś do niego? Pukałaś i wsuwałaś
głowę do środka?
– Jasne. Codziennie przychodziłam mu powiedzieć dobranoc.
– Czym się wtedy zajmował?
– Niemal zawsze siedział przy komputerze.
– Widziałaś, co jest na ekranie?   



– Nie. Przeważnie zamykał plik.
– A jak reagował, kiedy się zjawiałaś, gdy się tego nie spodziewał? Przygnębieniem,
gniewem,
konsternacją?
Sprawiał
wrażenie
przyłapanego na gorącym uczynku?
– Dlaczego odnoszę wrażenie, że go osądzasz? – spytała Lacy. – Czy nie powinnaś stać po jego stronie?
Selena beznamiętnie spojrzała jej w oczy.
– Jeżeli mam przeprowadzić dogłębne śledztwo, muszę poznać wszystkie fakty. I właśnie usiłuję to robić.
– Peter był typowym nastolatkiem. Złościł się, kiedy całowałam go
na dobranoc. Kiedy go zaskakiwałam, nie robił wrażenia zawstydzonego.  Nie  zachowywał  się  tak,  jakby  coś  przed  nami ukrywał.
Czy to właśnie chciałaś usłyszeć?
Selena schowała długopis. Kiedy przepytywana osoba przyjmowała postawę obronną, należało zakończyć rozmowę. Lacy jednak   



spontanicznie ciągnęła dalej:
– Nigdy nie sądziłam, że mamy poważny problem. Peter nie
wydawał się przygnębiony. Nie wiedziałam, że ma autodestrukcyjne myśli. O niczym nie miałam pojęcia. – Zaczęła płakać. – Te rodziny zabitych i poranionych dzieci… nie wiem, co im powiedzieć, jak wyjaśnić, że ja też kogoś straciłam. I to dawno temu.
Selena objęła ramionami tę drobną kobietę.
– To nie twoja wina – zapewniła, ponieważ wiedziała, że właśnie te słowa były teraz Lacy najbardziej potrzebne.
Ironia rządząca szkolnym życiem sprawiła, że dyrektor Sterling
High przyznał sąsiadujące sale Kółku Biblijnemu oraz Stowarzyszeniu Gejów i Lesbijek. Obie grupy spotykały się we wtorki, o piętnastej trzydzieści, odpowiednio w klasach numer 234 i 233. Normalnie w sali 233 prowadził zajęcia Ed McCabe. Jedną z członkiń Kółka Biblijnego była córka miejscowego pastora, Grace Murtaugh, zastrzelona w korytarzu  prowadzącym  do  sali  gimnastycznej,  tuż  obok  małej fontanny
-poidełka. Przewodnicząca Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek wciąż znajdowała  się  w  szpitalu:  Natalie  Zlenko,  autorka  fotografii  do albumu
szkolnego, przyznała, że jest lesbijką, pod koniec pierwszej klasy   


liceum, gdy zawędrowała do sali 233 na spotkanie stowarzyszenia, by zobaczyć, czy na tej planecie żyją jeszcze jacyś inni podobni do niej ludzie.
– Z zasady nie udostępniamy nazwisk członków. – Natalie mówiła
tak  cicho,  że  Patrick  musiał  się  nad  nią  nachylić,  by  cokolwiek usłyszeć.
Na domiar złego wisiała mu nad głową matka dziewczyny. Gdy jej oznajmił, że chce porozmawiać z Natalie, kazała mu się wynosić i zagroziła  wezwaniem  policji.  Musiał  jej  przypomnieć,  że  on  jest policją.
– Nie pytam o nazwiska – odparł Patrick. – Proszę jedynie, abyś pomogła mi zrozumieć, dlaczego doszło do tej tragedii.
Natalie zamknęła oczy i skinęła głową.
– Czy Peter Houghton kiedykolwiek się zjawił na waszym
spotkaniu?
– Tylko raz.
– Czy powiedział lub zrobił coś takiego, co utkwiło ci w pamięci?
– Nic nie zrobił ani nie odezwał się słowem. Przyszedł raz i więcej
się nie pokazał. Koniec, kropka.
– Czy często się zdarzają podobne wypadki?
– Czasami – odparła Natalie. – Niektórzy ludzie dochodzą do   


wniosku, że nie są jeszcze gotowi się ujawnić. Niekiedy też wpadają różne dupki tylko po to, żeby zobaczyć, kto jest homoseksualistą, i potem zmienić nasze życie w piekło.
– Jak sądzisz, czy Peter się zaliczał do którejś z tych dwóch
kategorii?
Natalie milczała przez bardzo długą chwilę, aż Patrick doszedł do wniosku, że zasnęła.
– Dziękuję pani – rzucił w stronę matki, i wówczas Natalie odezwała się ponownie:
– Peter solidnie dostawał w kość na długo przedtem, zanim się
pojawił na naszym spotkaniu.
Podczas gdy Selena przeprowadzała rozmowę z Lacy Houghton,
Jordan dyżurował przy synku. Mały Sam miał zawsze koszmarne problemy z zasypianiem, ale wystarczyła dziesięciominutowa przejażdżka samochodem, żeby odpłynął jak bokser po nokaucie. Jordan   opatulił   więc   synka,   a   potem   wsadził   do   fotelika zamocowanego
na tylnym siedzeniu. I dopiero kiedy wrzucił w saabie wsteczny bieg, zdał sobie sprawę, że szoruje felgami po kamiennym podjeździe. Wszystkie cztery opony miał poprzecinane aż do kołpaków.   


– Kurwa! – zaklął głośno, i Sam zaniósł się płaczem. Jordan wyjął dziecko z samochodu, wniósł do domu, założył na siebie nosidełko- plecaczek, ulubiony gadżet Seleny, i wsunął do niego synka. A potem zadzwonił na policję i zgłosił akt wandalizmu.
Jordan wiedział, że się znalazł na przegranej pozycji, gdy dyżurny oficer nie poprosił, by przeliterował swoje nazwisko – najwyraźniej już
dobrze je znał.
– Zajmiemy się tą sprawą – zapewnił. – Ale najpierw musimy pomóc wiewiórce, która utknęła wśród konarów. – Po czym się rozłączył.
Czy można pozwać gliniarzy do sądu za to, że są wypranymi z
empatii sukinsynami?
Jakimś cudem – zapewne za sprawą feromonów stresu – mały Sam zapadł w sen, ale gdy się rozległ dzwonek w holu, natychmiast na nowo
zaczął zawodzić. Jordan ze złością otworzył drzwi i ujrzał w progu Selenę.
– Obudziłaś dziecko – oznajmił z wyrzutem, po czym wyjął Sama z nosidełka.
– Nie powinieneś był zamykać się na klucz. Och, witaj mój maleńki słodziaku – zaćwierkała Selena. – Czy tatuś był takim okropnym   



potworem przez cały czas mojej nieobecności?
– Ktoś pociął mi opony.
Selena zerknęła na męża ponad głową niemowlęcia.
– Ty to wiesz, jak zyskać przyjaciół i wzbudzić powszechny podziw. Pozwól, że zgadnę – gliniarze się nie palą do zbadania sprawy?
– Nieszczególnie.
– Cóż, sam się zdecydowałeś bronić tego chłopaka. Musisz to
przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza.
– Gdzie się podziało małżeńskie współczucie?
Selena wzruszyła ramionami.
– Tego ci nie ślubowałam przed ołtarzem. Jeżeli chcesz sobie
urządzić seans samoużalania, nakryj stół na jedną osobę.
Jordan przejechał dłonią po włosach.
– Czy przynajmniej dowiedziałaś się czegoś pożytecznego od matki? Nie miałbym nic przeciwko zdiagnozowanej chorobie psychicznej. Balansując z dzieckiem na ręku, Selena zdjęła z siebie kurtkę, a
potem rozpięła guziki bluzki, usiadła na sofie i zaczęła karmić synka.
– Choroby nie mogę ci zaoferować. Ale może zainteresuje cię fakt, że Peter miał brata.
– Doprawdy?   



– Uhm. Chłopak nie żyje. Ale zanim został zabity przez pijanego kierowcę,   był   modelowym   synem,   uosobieniem   amerykańskich marzeń.
Jordan usiadł obok żony.
– To da się wykorzystać…
Selena przewróciła teatralnie oczami.
– Czy choć raz mógłbyś nie być adwokatem, lecz zachować się jak normalna istota ludzka? Jordan, ta rodzina tak się zagubiła, że nie miała
szans na normalne funkcjonowanie. Chłopak był chodzącą beczką prochu. Rodzice pogrążyli się we własnej rozpaczy i nic nie zauważali. Peter nie miał się do kogo zwrócić ze swoimi problemami.
Jordan spojrzał na Selenę z szerokim uśmiechem.
– Bosko – oznajmił. – Nasz klient zaczyna wzbudzać współczucie. Tydzień po strzelaninie w Sterling High szkoła Mount Lebanon –
swego czasu podstawówka, obecnie wykorzystywana do celów administracyjnych z powodu spadku populacji uczniów – została tymczasowo zaadaptowana na potrzeby licealistów, by mieli gdzie dotrwać do zakończenia roku.
W dniu, w którym na nowo rozpoczynały się zajęcia, matka Josie przyszła do pokoju córki.   



– Nie musisz tam dzisiaj jechać – oświadczyła. – Jeżeli chcesz,
możesz sobie zrobić jeszcze parę tygodni wolnego.
Kilka
dni
wcześniej,
gdy
uczniowie
otrzymali
oficjalne
zawiadomienie   o   wznowieniu   nauki,   rozdzwoniły   się   telefony pulsujące
paniką. „Wracasz do szkoły?” „A ty?” Miasto obiegały plotki: kogo rodzice zamierzają zatrzymać w domu; kto się przenosi do St. Mary’s; kto zastąpi pana McCabe’a. Josie nie dzwoniła do nikogo ze swoich przyjaciół. Bała się tego, co może usłyszeć.
Nie czuła też najmniejszej ochoty na powrót do szkoły. Nie
wyobrażała sobie, że miałaby przejść spokojnie szkolnym korytarzem, nawet jeżeli fizycznie nie był on zlokalizowany w Sterling High. Nie rozumiała, jak kurator i dyrektor mogą wymagać od uczniów odgrywania swoich ról – bo to właśnie wszyscy będą robić: przybierać   



sztuczne pozy, ponieważ dopuszczenie do siebie rzeczywistych uczuć doprowadziłoby do katastrofy.
A jednocześnie Josie wiedziała, że właśnie w szkole jest teraz jej miejsce. Tylko inni uczniowie Sterling High pojmowali, co to znaczy budzić się rano i rozkoszować trzema pierwszymi sekundami jawy, zanim człowiek sobie przypomni, że życie już nie jest takie jak przedtem; tylko oni wiedzieli, jak łatwo zapomnieć, że ziemia, po której
się stąpa, wcale nie jest trwałym i solidnym oparciem.
Jeżeli się dryfowało bez celu wraz z tysiącem innych ludzi, czy rzeczywiście można było powiedzieć, że jest się zagubioną duszą?
– Josie?
Matka czekała na odpowiedź.
– Wszystko w porządku – skłamała dziewczyna gładko.
Alex wyszła i Josie zaczęła zbierać podręczniki. Nagle zdała sobie sprawę, że owego feralnego dnia nie zdążyła napisać testu z chemii. Katalizatory. Nic zupełnie nie pamiętała na ich temat. Chyba pani Duplessiers nie będzie taka podła i nie zrobi im klasówki w pierwszy dzień po przerwie? Ostatecznie czas nie zatrzymał biegu na te trzy tygodnie – czas nabrał zupełnie innego wymiaru.   


Gdy ostatnim razem wybierała się do szkoły, nie myślała o niczym szczególnym. No, może trochę o tym teście z chemii. I o Matcie. 

Zastanawiała
odrobienia.



się,



czy



wieczorem



będzie



miała



dużo



lekcji



do 

Innymi dzień.



słowy,



pochłaniały





najzwyklejsze



sprawy.



Dzień



jak



co 
Nic zupełnie nie wyróżniało tamtego poranka ze wszystkich innych poranków  w  roku.  Skąd  więc  Josie  mogła  mieć  pewność,  że dzisiejszego
dnia nie dojdzie do kolejnego kataklizmu?
Zeszła do kuchni i zobaczyła, że matka ma na sobie elegancki
kostium – swój profesjonalny uniform. Ten widok ją zaszokował.
– Idziesz do pracy? Akurat dzisiaj?
Matka odwróciła się ze szpatułką w dłoni.
– Ehm… – Była najwyraźniej skonsternowana. – Doszłam do
wniosku, że skoro ciebie tu nie będzie… W razie potrzeby zawsze możesz się ze mną skontaktować przez moją asystentkę. Przysięgam
na
Boga, Josie, zjawię się w mgnieniu oka…
Josie opadła na krzesło i zacisnęła powieki. Nie myślała o tym, że matka zostałaby sama w domu; do tej pory wyobrażała sobie, że będzie   



tu na nią czekała, tak na wszelki wypadek. Ale teraz zrozumiała, jak głupie były jej nadzieje. Matka nigdy się nie posuwała do podobnych ustępstw na jej rzecz, więc niby czemu teraz miałoby się to zmienić? Ponieważ, odezwał się cichy głos w głowie Josie, wszystko inne
uległo dramatycznej przemianie.
– Przeorganizowałam swoją wokandę, będę więc mogła odebrać cię ze szkoły. A w razie potrzeby…
– Tak, wiem. Mogę zadzwonić do twojej asystentki. Nie ma o czym mówić.
Matka usiadła po przeciwnej stronie stołu.
– Skarbie, czego się spodziewałaś?
Josie uniosła wzrok.
– Niczego. Już dawno temu przestałam czegokolwiek od ciebie oczekiwać. – Podniosła się z krzesła. – Przypalasz naleśniki – dodała i wróciła na górę, do swojego pokoju.
Wcisnęła twarz w poduszkę. W istocie nie wiedziała, co, u diabła, ją napadło. Wydawało jej się, że po strzelaninie pojawiły się nagle dwie Josie – mała dziewczynka, która chce wierzyć, że to wszystko się nie wydarzyło naprawdę, oraz zdeklarowana realistka, która cierpi tak bardzo, że szczerzy zęby na każdego, kto się za bardzo do niej zbliży.   



Problem w tym, że Josie nie wiedziała, która z tych dwóch postaci zawładnie nią w danym momencie. Oto jej matka – kobieta, która nie umie ugotować nawet wody – próbowała teraz usmażyć dla Josie naleśniki, ponieważ chciała sprawić córce przyjemność. Kiedy Josie była
mała, marzyła, by mieszkać w domu, gdzie w pierwszy dzień szkoły mama  szykuje  śniadanie  z  prawdziwego  zdarzenia:  jajka,  bekon, tosty,
świeży  sok  pomarańczowy  –  a  nie  ogranicza  się  jedynie  do wystawienia
pudełek z płatkami śniadaniowymi i położenia na stole papierowej serwetki.  Cóż,  teraz  dostała  to,  czego  chciała,  prawda?  Matka siedziała u
jej boku w chwilach załamania; rzuciła w kąt pracę, choć właśnie przez
pracę zawsze się określała, ponieważ chciała otoczyć córkę troskliwą opieką. A jak na to wszystko zareagowała Josie? Josie ją odepchnęła.
Za
każdym jej słowem kryło się przesłanie: Nigdy cię nie obchodziło, co się
dzieje w moim życiu, nie poświęcałaś mi uwagi, o ile się nie znajdowałaś pod obstrzałem obcych oczu, więc sobie nie wyobrażaj,
że   



twoje obecne wysiłki cokolwiek między nami zmienią.
Niespodziewanie
pod
domem
rozległ
się
ryk
silnika
samochodowego. Matt! – pomyślała Josie w pierwszym odruchu i każdy nerw w jej ciele napiął się do granicy bólu. Do tej pory zupełnie nie myślała, jak właściwie dostanie się do szkoły – w przeszłości to Matt
zawsze zabierał ją po drodze. Oczywiście, matka zapewniłaby jej transport. Josie jednak zastanowiło, dlaczego do tej pory nie podjęła próby rozwiązania tego logistycznego problemu. Ponieważ bała się o tym myśleć?
Z okna pokoju patrzyła, jak Drew Girard wysiada ze swojego poobijanego volvo. Zanim zbiegła na dół i otworzyła frontowe drzwi, matka też już wyszła z kuchni. Trzymała w ręku wykrywacz dymu, wyjęty z plastikowej osłony, przyczepionej do sufitu.   



Drew stał w smudze słońca, osłaniając dłonią oczy. Drugą rękę miał wciąż na temblaku.
– Powinienem najpierw zadzwonić.
– Nie, wszystko okay – odparła Josie, walcząc z zawrotem głowy. Niespodziewanie dotarło do niej, że ptaki już powróciły z tych miejsc, do których odlatywały na zimę.
Drew spoglądał to na Josie, to na jej matkę.
– Pomyślałem, no wiesz, że może potrzebny ci transport.
W tej samej chwili Josie odniosła wrażenie, że stanął między nimi
Matt; wyraźnie poczuła na plecach dotyk jego dłoni.
– Dziękujemy za życzliwość, ale dzisiaj ja zawiozę córkę do szkoły. Słowa matki obudziły drzemiącą w Josie bestię.
– Wolę pojechać z Drew – oświadczyła, chwytając plecak ze zwieńczenia balustrady schodów. – Zobaczymy się po lekcjach. – I nie oglądając się na matkę, by nie widzieć wyrazu jej twarzy, schroniła się
we wnętrzu samochodu.
Drew przekręcił kluczyk w stacyjce i wycofał wóz z podjazdu. Gdy
ostro ruszył ulicą, Josie zamknęła oczy i spytała:
– Czy twoi rodzice też tak cię przytłaczają?   



Drew spojrzał na nią spod oka.
– Uhm.
– Rozmawiałeś z kimś o tym, co się stało?
– Masz na myśli policję?
Josie pokręciła głową.
– Nie. Ludzi takich jak my.
Drew zmienił bieg.
– Parę razy byłem w szpitalu u Johna. Nie pamięta, jak mam na imię. Nie może sobie przypomnieć nawet najprostszych słów w rodzaju „widelec”, „grzebień” czy „schody”. Siedziałem przy nim i
opowiadałem o głupotach – o wynikach ostatnich meczów Bruinsów – ale przez cały czas się zastanawiałem, czy on wie, że już nigdy nie będzie mógł chodzić. – Kiedy stanęli na światłach, Drew odwrócił się
w
stronę Josie. – Dlaczego nie ja?
– Słucham?
– Czemu akurat nam się udało?
Josie nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Wykręciła więc głowę w stronę okna i udawała, że bardzo zainteresował ją pies, który tak mocno   



szarpał smycz, że właściwie to on prowadził swojego właściciela, a nie
odwrotnie.
Drew zatrzymał się na parkingu pod szkołą Mount Lebanon. Z tyłu znajdował   się   plac   zabaw,   ponieważ   swego   czasu   była   to podstawówka.
I  nawet  gdy  budynek  został  oddany  na  cele  administracyjne, okoliczne
dzieciaki wciąż tu przychodziły, żeby się powspinać na drabinki lub pobujać na huśtawkach. Na schodach prowadzących do głównego wejścia  stał  szpaler  rodziców,  a  na  samym  szczycie  –  dyrektor.
Wszyscy
wykrzykiwali głośno imiona wchodzących do środka uczniów, dodając im otuchy przed pierwszym dniem zajęć.
– Mam coś dla ciebie. – Drew sięgnął pod siedzenie i wyjął dobrze znaną Josie baseballówkę. Haftowane logo niemal zupełnie się już wypruło, daszek był postrzępiony i powykręcany jak główka skrzypcowego gryfu. Josie wzięła czapkę do ręki i powiodła palcem
po
wewnętrznym szwie.
– Kiedyś została w moim samochodzie – wyjaśnił Drew. – Po tym…
jak, no wiesz… zamierzałem ją oddać jego rodzicom, ale ostatecznie   



pomyślałem sobie, że może tobie by na niej zależało.
Josie skinęła głową, łykając łzy spływające jej do gardła.
Drew oparł głowę o kierownicę i dopiero wtedy Josie zauważyła, że
on także płacze.
Położyła rękę na jego ramieniu.
– Dzięki – wykrztusiła i włożyła czapkę Matta na głowę. Otworzyła drzwi samochodu i wyjęła plecak, ale zamiast ruszyć w stronę szkoły, przebiegła przez zardzewiałą furtkę, prowadzącą na plac zabaw. Weszła do piaskownicy i wbiła wzrok w odciski własnych stóp, zastanawiając się, ile trzeba czasu, żeby zostały bezpowrotnie zatarte przez matkę naturę.
Dwukrotnie Alex ogłaszała przerwę w posiedzeniu i wymykała się z sali  rozpraw,  by  zadzwonić  na  komórkę  Josie,  chociaż  dobrze wiedziała,
że podczas lekcji córka zawsze wyłącza telefon. Wiadomość, jaką zostawiała  w  skrzynce  głosowej,  brzmiała  za  każdym  razem  tak samo:
„To ja, chciałam się tylko dowiedzieć, jak się trzymasz”.
Alex przykazała swojej asystentce, Eleanor, że gdyby Josie
zadzwoniła, ma ją o tym natychmiast powiadomić. Bez względu na okoliczności.   



Kiedy się znalazła w gmachu sądu, natychmiast opadło z niej
napięcie, niemniej z trudem się koncentrowała na przebiegu rozpraw. Teraz stała przed nią kobieta, która rozkładała bezradnie ręce i utrzymywała, że nie ma pojęcia o postępowaniu karnym.
– Nie rozumiem procedur sądowych – oświadczyła. – Czy mogę już iść?
Prokurator był właśnie w połowie jej przesłuchania.
– Przede wszystkim proszę wyjaśnić wysokiemu sądowi, na jaką okoliczność znalazła się pani w sądzie poprzednim razem.
Kobieta wyraźnie się zawahała.
– Z powodu niezapłaconego mandatu?
– A poza tym?
– Nie pamiętam.
– Czy przypadkiem nie jest pani od jakiegoś czasu pod nadzorem kuratora sądowego?
– A! O to chodzi…
– Za co otrzymała pani wyrok w zawieszeniu?
– Nie mogę sobie przypomnieć. – Wbiła wzrok w sufit i w
zamyśleniu zmarszczyła brwi. – To takie trudne słowo… wiem, że była w nim litera „f” …   



Prokurator westchnął ciężko.
– Sprawa dotyczyła pewnych czeków, czy tak?
Alex zniecierpliwiona zerknęła na zegarek. Jak tylko się pozbędzie
tej kobiety, będzie mogła sprawdzić, czy Josie już się odezwała.
– Co by pani powiedziała na słowo „fałszerstwo”? – wtrąciła. –
Zawiera literę „f”.
– Podobnie jak „defraudacja” – zauważył z naciskiem prokurator. Kobieta spojrzała tępo na Alex.
– Nie pamiętam – stwierdziła.
– Ogłaszam godzinną przerwę w rozprawie – zdecydowała Alex. – Posiedzenie zostanie wznowione o jedenastej.
Ledwo zamknęła drzwi swojego gabinetu, natychmiast ściągnęła
togę.  Dzisiaj  się  w  niej  dusiła  i  zupełnie  nie  mogła  tego  pojąć, ponieważ
do tej pory zawsze czuła się wyjątkowo swobodnie i w todze, i w swojej
roli. Prawo było zbiorem reguł wyznaczających konsekwencje, jakie trzeba ponieść za popełnienie określonych czynów. Kodeksem zachowania, opartym na logicznym ciągu przyczynowo-skutkowym, który   Alex   doskonale   znała   i   rozumiała.   Niestety,   nie   mogła powiedzieć   



tego samego o swoim życiu osobistym. Bo jak odnaleźć logikę w fakcie,
że  szkoła,  która  powinna  zapewniać  dzieciom  bezpieczeństwo, zmienia
się w krwawą łaźnię; czy że córka, twór jej własnego ciała, stała się osobą, której Alex już nie potrafi zrozumieć.
No dobrze, jeżeli ma być całkiem szczera, której w zasadzie nigdy
nie rozumiała.
Rozgoryczona podniosła się z fotela i przeszła do pokoju asystentki. Przed rozpoczęciem sesji dwukrotnie dzwoniła do Eleanor w błahych sprawach, z nadzieją, że zamiast reagować służbistym: „Tak jest, pani sędzio”, asystentka obniży gardę i zapyta, jak Alex sobie radzi po tej tragedii, a przede wszystkim – jak radzi sobie Josie. Chciała choć przez
parę minut być traktowana nie jak sędzia, ale rodzic, który przeżył najbardziej przerażające chwile swojego życia.
– Muszę zapalić – oznajmiła Alex. – Będę na dole.
Eleanor podniosła wzrok znad biurka.
– Oczywiście, pani sędzio.
ALEX. Chcę usłyszeć Alex, Alex, Alex.
Wyszedłszy na zewnątrz, przysiadła na cementowym murku   



nieopodal rampy przeładunkowej i zapaliła papierosa. Zamknęła oczy
i

głęboko zaciągnęła się dymem.
– Ten nałóg zabija.
– Podobnie jak starość – odparła Alex. Odwróciła głowę i ujrzała Patricka Ducharme’a.
Detektyw wystawił twarz do słońca i zmrużył oczy.
– Nigdy bym nie przypuszczał, że sędziowie też miewają przywary.
– I zapewne żyje pan w przekonaniu, że sypiamy na swoich sędziowskich podwyższeniach.
Patrick uśmiechnął się szeroko.
– To byłaby czysta głupota. Tam nie da się wcisnąć materaca.
Alex wyciągnęła w jego stronę paczkę z papierosami.
– Proszę się częstować.
– Jeżeli chce mnie pani zdeprawować, znam przyjemniejsze sposoby.
Alex poczuła, że się rumieni. Czyżby on naprawdę powiedział coś podobnego? Do sędzi?!
– Skoro pan nie pali, dlaczego pan tutaj przyszedł?
– Poddać się fotosyntezie. Siedzenie przez cały dzień w sądzie   



fatalnie wpływa na moje feng shui.
– Feng shui nie odnosi się do ludzi. Jedynie do miejsc.
– Jest pani tego pewna?
– Mmm… – Alex się zawahała. – Nie do końca.
– Otóż to. – Odwrócił się w jej stronę i wówczas po raz pierwszy zauważyła,  że  Patrick  Ducharme  ma  we  włosach  białe  pasmo, biegnące
od środka czoła. – Pani wytrzeszcza oczy.
Alex natychmiast umknęła wzrokiem.
– Wszystko w porządku – zaśmiał się Patrick. – To albinizm.
– Albinizm?
– Owszem. Inaczej bielactwo. Zapewne słyszała pani o tym… jasna skóra, białe włosy? Na szczęście jest cechą zanikającą. Co nie zmienia faktu, że zaledwie jeden gen dzieli mnie od różowych króliczych oczu.

Przybrał poważną minę i spojrzał uważnie na Alex. – Jak się miewa Josie?
W pierwszym odruchu Alex chciała się skryć za chińskim murem rygoryzmu,   oznajmić,   że   ze   względów   etycznych   musi   się powstrzymać
od rozmów na tematy w jakikolwiek sposób związane ze sprawą, która   


się znajdzie na jej wokandzie. Ale Patrick Ducharme zrobił tę jedyną rzecz, o której od dawna marzyła: potraktował ją jak najzwyklejszą osobę, a nie postać z życia publicznego.
– Dzisiaj wróciła do szkoły.
– Wiem. Widziałem.
– Pan… pan tam był?
Patrick wzruszył ramionami.
– Uhm. Tak na wszelki wypadek.
– Czy wydarzyło się coś nadzwyczajnego?
– Nie. Wszystko przebiegło całkiem normalnie.
Ostatnie słowo zawisło nad nimi ciężką chmurą. Oboje wiedzieli, że nic już nie będzie teraz „normalne”. Można idealnie posklejać roztrzaskane kawałki, ale gdy się to robi własnymi rękami, do końca życia będzie się widziało rysy w miejscach dawnych pęknięć.
– Wszystko w porządku? – zapytał nagle Patrick, dotykając jej ramienia.
Alex z konsternacją uświadomiła sobie, że płacze. Szybko otarła
oczy i odsunęła się poza zasięg rąk Patricka.
– Nic mi nie jest – rzuciła wyzywającym tonem.
Otworzył usta, jakby zamierzał podjąć rękawicę, ale niemal   



natychmiast je zamknął.
– A więc zostawiam panią z jej przywarami – powiedział cicho i
zniknął za drzwiami sądu.
Dopiero kiedy Alex znalazła się w swoim gabinecie, dotarło do niej,
że detektyw użył liczby mnogiej. Że nie tylko przyłapał ją na paleniu, ale także na kłamstwie.
Ustanowiono nowe reguły. Po rozpoczęciu zajęć wszystkie wejścia
do szkoły, z wyjątkiem głównego, będą zamknięte na głucho – mimo
że
napastnik mógł być jednym z uczniów i już znajdować się w środku. Do
klas pod żadnym pozorem nie wolno wnosić plecaków – mimo że broń
bez trudu udałoby się przemycić pod ubraniem lub nawet w zamykanym segregatorze. Wszyscy – zarówno uczniowie, jak i nauczyciele – będą musieli nosić na szyi duże identyfikatory. Teoretycznie po to, by wiedzieć, kto i gdzie się znajduje, Josie jednak nie
mogła się uwolnić od podejrzenia, że miały one służyć szybkiemu ustaleniu tożsamości ofiar w przypadku kolejnej masakry.
Na pierwszej lekcji dla wszystkich zarządzono godzinę
wychowawczą, podczas której dyrektor przemówił przez radiowęzeł.   



Powitał uczniów Sterling High, chociaż znajdowali się zupełnie gdzie indziej, a potem zaproponował uczczenie pamięci zabitych minutą skupienia.
Podczas gdy część ludzi pochyliła głowy, Josie rozejrzała się po
klasie. Nie tylko ona nie pogrążyła się w modlitwie. Niektórzy wymieniali między sobą liściki. Parę osób słuchało muzyki z iPodów. Jeden z chłopaków przepisywał od kolegi zadania z matematyki.
Josie była ciekawa, czy te dzieciaki – podobnie jak ona – nie chciały czcić pamięci zabitych, ponieważ to jedynie pogłębiłoby w nich poczucie winy.
Przesunęła się w bok i walnęła kolanem o kant ławki. Sprzęty, które sprowadzono   z   powrotem   do   tej   tymczasowej   szkoły,   były dostosowane
do potrzeb małych dzieci, a nie uchodźców z liceum. W rezultacie nikt nie mógł wygodnie usiąść. Josie miała nogi pod brodą. Niektórzy w ogóle nie mieścili się w ławkach i musieli pisać na kolanie.
Jestem Alicją w krainie czarów, pomyślała Josie. Niepostrzeżenie wpadłam w głąb króliczej nory.
Jordan poczekał cierpliwie, aż jego klient zasiądzie po przeciwnej stronie stołu, po czym rzucił od niechcenia:   



– Opowiedz mi o swoim bracie.
Nie spuszczał wzroku z twarzy Petera, na której pojawił się cień rozczarowania,  gdy  chłopak  zdał  sobie  sprawę,  że  Jordan  odkrył kolejną
drażliwą kwestię, która w założeniu nigdy nie miała wyjść na wierzch.
– A co pan chce wiedzieć?
– Jak się między wami układało?
– Ja go nie zabiłem. Czy o to panu chodzi?
– Nie całkiem. – Jordan wzruszył ramionami.
– Po prostu się dziwię, że do tej pory o nim nie wspomniałeś.
Peter spiorunował go wzrokiem.
– A niby kiedy miałem wspomnieć? Jak kazał mi pan odgrywać niemowę na rozprawie wstępnej? Czy może, gdy się pan zjawił, by oznajmić, że ja jestem tu tylko od słuchania?
– Jak byś go scharakteryzował?
– Proszę posłuchać. Joey nie żyje, o czym zapewne panu wiadomo. Zupełnie więc nie rozumiem, w jaki sposób gadka na jego temat mogłaby mi pomóc.
– Co było przyczyną śmierci?
Peter przejechał paznokciem kciuka po metalowym obrzeżu stołu.   



– Ten szóstkowy złoty chłopiec bez skazy pozwolił, by władował się
w niego pijany kierowca.
– Trudno to przebić… – rzekł Jordan z wahaniem.
– Co pan przez to rozumie?
– O ile się nie mylę, twój brat powszechnie uchodził za chodzący
ideał, tak? To samo w sobie już jest niełatwe do zniesienia, a tu na domiar złego on nagle ginie w wypadku i zostaje świętym.
Jordan odgrywał rolę adwokata diabła, by sprawdzić, czy Peter
połknie przynętę – i naturalnie, jak na zawołanie, twarz chłopaka wykrzywił grymas gniewu.
– Czegoś takiego nie da się przebić – rzucił zapalczywie. – Choćbym nie wiem co robił, nigdy nie zdołałbym mu dorównać.
Jordan zaczął stukać końcem ołówka o teczkę. Czy gniew Petera zrodził się z zazdrości, czy z samotności? Może chłopak dokonał tej masakry,  żeby  wreszcie  odwrócić  uwagę  innych  od  wspomnienia Joeya
i skupić ją na sobie? Jak skonstruować linię obrony, by czyn Petera został uznany za akt desperacji, a nie próbę przyćmienia osiągnięć brata?
– Tęsknisz za nim? – spytał Jordan.   



Peter uśmiechnął się kpiąco.
– Czy tęsknię za moim bratem… Za moim bratem, kapitanem reprezentacji koszykówki, moim bratem, który wygrał stanową olimpiadę z francuskiego, moim bratem ulubieńcem dyrektora, moim cudownym, otoczonym powszechnym zachwytem bratem, który wyrzucał mnie z samochodu kilometr od bramy szkoły, żeby nikt przypadkiem nie zobaczył go ze mną u boku…
– Dlaczego?
– Przebywanie w moim towarzystwie nie przysparza nikomu popularności. Czyżby pan jeszcze się o tym nie przekonał?
Jordanowi
stanął
przed
oczami
obraz
własnych
opon,
poprzecinanych aż po felgi.
– Joey nie próbował cię bronić, gdy byłeś nękany i upokarzany?
– Żartuje pan?! Przecież to właśnie od Joeya wszystko się zaczęło.   



– Jak to?
Peter podszedł do małego okienka. Na jego szyi widniały teraz czerwone plamy, jakby wspomnienia wypalały na skórze bolesne piętno.
– Opowiadał wszystkim, że zostałem adoptowany. Że moja
prawdziwa matka była kurwą uzależnioną od cracku, więc dlatego jestem taki popieprzony. Czasami robił to w mojej obecności, a kiedy się
wkurzałem  i  rzucałem  się  na  niego  z  pięściami,  jednym  ciosem powalał
mnie na ziemię, po czym spoglądał znacząco na kumpli, dając im do zrozumienia, że moja reakcja tylko w pełni potwierdza prawdziwość jego słów. Czy więc za nim tęsknię? – powtórzył Peter, odwracając się
w
stronę Jordana. – Osobiście cholernie się cieszę, że nie żyje.
Jordana trudno było czymkolwiek zadziwić, a tymczasem Peterowi Houghtonowi ta sztuka udała się już kilka razy. Ten dzieciak był 

żywym  dowodem najbardziej

intensywnych

emocji

zostanie



na



to,



co



się



może



wydarzyć,



gdy



esencja   



odfiltrowana
od
powszechnie
akceptowanych zasad niepisanego kontraktu społecznego.
Jeżeli
cierpisz,
płaczesz.
Jeżeli
ogarnia
cię
wściekłość,
wyprowadzasz cios.
Jeżeli budzi się w tobie nadzieja, szykujesz się na rozczarowanie.
– Peter, czy rzeczywiście chciałeś ich wszystkich zabić? – wyrwało
się Jordanowi.
Natychmiast przeklął się w duchu. Właśnie zadał to jedyne pytanie, którego obrońca nigdy nie powinien zadawać – sprowokował Petera,
by
przyznał  się  do  działania  z  premedytacją.  Jednak  Peter  tego  nie zrobił, a
w zamian odpowiedział pytaniem na pytanie, skądinąd również   



wprawiającym w konsternację:
– A co pan by zrobił na moim miejscu?
Jordan wepchnął Samowi do ust kolejną porcję puddingu
waniliowego, po czym ze smakiem oblizał łyżeczkę.
– To nie dla ciebie – skarciła go Selena.
– Całkiem niezłe. W odróżnieniu od tego świństwa z groszku,
którym go futrujesz.
– Przepraszam, że jestem dobrą matką. – Selena otarła wilgotną szmatką buzię Sama, po czym tak samo potraktowała Jordana, zanim zdążył się jej wywinąć spod ręki.
– Mam przerąbane – oświadczył. – Nie zdołam wzbudzić
współczucia  dla  Petera  przez  odwołanie  się  do  śmierci  brata, ponieważ
on nienawidził Joeya. Co gorsza, nie widzę żadnej legalnie dopuszczalnej linii obrony poza ewentualnym powołaniem się na niepoczytalność, czego z kolei nigdy nie uda mi się udowodnić przy takiej masie materiału wskazującego na premedytację.
Selena posłała mu znaczące spojrzenie.
– Wiesz, na czym w istocie polega twój problem, prawda?
– No, na czym?   



– Jesteś przekonany o jego winie.
– Jak w wypadku dziewięćdziesięciu dziewięciu procent moich klientów. Mimo to zdołałem doprowadzić do uniewinnienia całkiem pokaźnej ich liczby.
– Racja. Ale ty w głębi duszy nie chcesz, żeby Peter Houghton został uniewinniony.
Jordan zmarszczył brwi.
– To absurd.
– Wręcz przeciwnie. Czysta prawda. On wzbudza w tobie lęk.
– To tylko dzieciak…
– …który cię przeraża. Nie miał ochoty siedzieć z założonymi
rękami i pozwalać, by świat dłużej obrzucał go gównem, a według ciebie, powinien to potulnie znosić.
Jordan spojrzał znacząco na żonę.
– Zabicie dziesięciorga uczniów nie czyni z nikogo bohatera, Seleno.
– Oczywiście, że czyni. Peter jest bohaterem dla milionów
dzieciaków, które chciałyby mieć dość odwagi, żeby zrobić to samo.
– No, pięknie. Może w takim razie założysz fanklub Petera Houghtona.
– Nie rozgrzeszam go z tej zbrodni, Jordanie, ale rozumiem, co go   


do niej pchnęło. Ty się urodziłeś nie tylko w czepku, ale i z sześcioma srebrnymi łyżeczkami w tyłku. To znaczy… jeśli miałbyś być całkiem szczery, czy kiedykolwiek w życiu znalazłeś się poza elitą? W szkole,
w
palestrze, gdziekolwiek… Nie! Jesteś znany, podziwiany, ludzie patrzą na ciebie z szacunkiem. Wszystkie drzwi zawsze stają przed tobą otworem, więc nawet sobie nie uświadamiasz, jak wiele osób nigdy nie
mogłoby się do nich dobić.
Jordan wojowniczo skrzyżował ramiona na piersi.
– Czy znowu zamierzasz rozprawiać o swojej afroamerykańskiej dumie? Bo, prawdę mówiąc…
– Nie wiesz, co się czuje, gdy na twój widok ktoś przechodzi na
drugą stronę ulicy tylko dlatego, że jesteś czarny. Nikt nigdy nie patrzył
na ciebie z pogardą jedynie z tego powodu, że trzymasz na ręku dziecko,  a  wcześniej  zapomniałeś  wsunąć  obrączkę  na  palec. Człowiek
ma  ochotę  natychmiast  coś  z  tym  zrobić  –  nawrzeszczeć  na traktujących
cię w ten sposób ludzi, wyzwać ich od idiotów – ale nie jest w stanie się
na to zdobyć. Wykluczenie, egzystowanie na marginesie wyjaławia,   



pozbawia siły i woli, Jordanie. Osacza. I w pewnym momencie czujesz się tak zaszczuty, że nie widzisz już drogi ucieczki z tego zamkniętego kręgu.
Jordan uśmiechnął się kpiąco.
– To ostatnie zdanie zapożyczyłaś z mojej mowy końcowej w
procesie Katie Riccobono.
– Maltretowanej żony? – Selena wzruszyła ramionami. – Cóż, nawet jeżeli to prawda, równie adekwatnie opisuje i tę sytuację.
Jordan poderwał się z krzesła, chwycił Selenę w ramiona i mocno ucałował.
– Jesteś zajebiście błyskotliwa.
– Nie zamierzam zaprzeczać, ale może zechcesz mi powiedzieć dlaczego.
– Syndrom maltretowanej żony. To dopuszczona prawem linia
obrony. Maltretowane kobiety wcześniej czy później nabierają przekonania, że się znalazły w potrzasku; żyją w poczuciu ciągłego zagrożenia, a gdy w końcu się zdobywają na szaleńczy akt, robią to z przekonaniem, że działają w obronie własnej – nawet jeżeli prześladowca jest pogrążony w głębokim śnie. Ten model idealnie pasuje do Petera Houghtona.   


– Wiesz, Jordanie, jestem ostatnią osobą, która chciałaby burzyć
twoją finezyjną konstrukcję myślową, ale muszę ci zwrócić uwagę na fakt, że Peter nie jest kobietą, i do tego zamężną.
– To nie ma żadnego znaczenia. Tak naprawdę mówimy bowiem o zespole stresu pourazowego. Kiedy te dręczone kobiety w końcu eksplodują i strzelają do swoich mężów lub obcinają im fiuty, ani przez
moment  nie  myślą  o  konsekwencjach…  pragną  jedynie  przerwać spiralę
przemocy. Peter bez przerwy to powtarza – utrzymuje, że chciał, aby wszystko się wreszcie skończyło! A w jego wypadku obrona oparta na 

syndromie musiał



maltretowanej



ofiary



ma



dodatkową



zaletę:



nie



będę 

walczyć
kobieta



z



koronnym



kontrargumentem



prokuratury,



że



dorosła 
powinna sobie zdawać sprawę z konsekwencji sięgnięcia po nóż czy pistolet. Peter to wciąż jeszcze dzieciak. Z definicji nie potrafi przewidywać skutków swojego postępowania.
Potwory nie biorą się znikąd. Gospodyni domowa sama z siebie nie zmieni się w morderczynię, ktoś z niej tę morderczynię musi uczynić.
W
wypadku maltretowanej kobiety doktorem Frankensteinem jest   



opresyjny mąż. W wypadku Petera – była to cała społeczność Sterling High.  Prześladowcy  szkolni  kopią,  biją,  upokarzają,  żeby  pokazać swojej
ofierze, że należy do gorszej kategorii i nigdy nie może zapominać, gdzie tak naprawdę jej miejsce. To oprawcy Petera nauczyli go, że przemoc jest jedynym sposobem na przetrwanie.
Siedzący w wysokim krzesełku Sam zaczął marudzić, więc Selena wzięła synka na ręce.
– Nikt jeszcze tego nie próbował – zauważyła. – Nie ma czegoś
takiego jak syndrom ucznia poniewieranego przez rówieśników.
Jordan sięgnął po słoiczek z puddingiem waniliowym i wygrzebał resztki palcem.
– Od dziś już jest – oznajmił, smakując słodycz rozlewającą się po języku.
Patrick siedział w ciemnym biurze przed monitorem swojego służbowego komputera i wodził kursorem po menu gry stworzonej przez Petera Houghtona.
Na początek trzeba się było wcielić w jedną z trzech postaci –
mistrza
ortografii,   



geniusza
matematycznego
lub
maniaka
komputerowego. Pierwszy z chłopców był mały, chudy i obsypany trądzikiem. Drugi nosił okulary. Trzeci miał olbrzymią nadwagę.
Na starcie nie dysponowało się żadną bronią. Żeby ją zdobyć,
należało wyruszyć na wędrówkę po szkole i wykazać się kreatywną inteligencją: w pokoju nauczycielskim stały ukryte butelki z wódką, mogące służyć za ręczne granaty. W kotłowni była bazooka. W laboratorium  –  żrące  kwasy.  W  gabinecie  języka  angielskiego  – ciężkie,
opasłe tomy. W gabinecie matematyki – cyrkle doskonale nadające się
do sztyletowania oraz metalowe linijki, które cięły jak ostre noże. W sali
komputerowej roiło się od kabli idealnie spełniających funkcję garoty. W warsztacie stolarskim znajdowały się piły łańcuchowe. W klasie gospodarstwa domowego – blendery i druty do robótek ręcznych. W pracowni plastycznej stał piec do wypalania ceramiki. Można też było tworzyć kombinacje rozmaitych materiałów i urządzeń, by uzyskać   



bardziej wymyślną broń: bazooka i wódka dawały w połączeniu płonące pociski; kwasy i cyrkle – trujące sztylety; kable i ciężkie książki
– śmiercionośne wnyki.
Za pomocą kursora Patrick przemykał po korytarzach i wspinał się
po schodach, zajrzał do szatni i kantorka woźnego. W pewnym momencie, gdy mijał kolejny zakręt, uświadomił sobie, że już pokonywał   tę   trasę.   Szkoła   z   gry   Petera   była   wiernym odwzorowaniem
Sterling High.
Żeby wygrać, należało unicestwić wszystkie gwiazdy sportu, agresywnych samców alfa i najpopularniejsze dzieciaki. Za zabicie każdej osoby otrzymywało się określoną liczbę punktów. Za zabicie dwóch naraz zdobyte punkty ulegały potrojeniu. Można też było odnieść rany w walce. Zostać ugodzonym celnym ciosem pięści, przyszpilonym do ściany, zamkniętym w szafce.
W nagrodę za zdobycie stu tysięcy punktów otrzymywało się
pistolet. Za pięćset tysięcy punktów – karabin maszynowy. Po przekroczeniu miliona człowiek stawał się dumnym posiadaczem bomby atomowej.
Przed oczami Patricka z trzaskiem otworzyły się wirtualne drzwi   


szkoły. STAĆ! NIE RUSZAĆ SIĘ! – wrzasnęły głośniki i na ekranie pojawiła się falanga funkcjonariuszy SWAT-u. Patrick w skupieniu położył palce na klawiszach ze strzałkami. Już dwukrotnie doszedł do tego miejsca i albo został zabity, albo popełniał samobójstwo – co oznaczało przegraną.
Tym razem jednak uniósł swój wirtualny karabin maszynowy i
patrzył, jak funkcjonariusze padają na ziemię, a z ich ciał tryskają fontanny jaskrawoczerwonej krwi.
GRATULACJE! ZWYCIĘŻYŁEŚ! – ogłosił duży napis. CZY
CHCESZ PONOWNIE ZAGRAĆ W HIDE-N-SHRIEK!?
Dziesiątego dnia od strzelaniny w Sterling High Jordan siedział w
volvo na parkingu pod gmachem sądu dystryktowego. Tak jak przewidywał, wszędzie wokół roiło się od vanów stacji telewizyjnych,
z
antenami satelitarnymi wyciągającymi się ku niebu niczym tarcze słoneczników. Jordan uderzał palcami po kierownicy w takt piosenek Wigglesów, które skutecznie i bez wysiłku powstrzymywały znajdującego się z tyłu Sama od napadów płaczu.
Selena zdołała niepostrzeżenie przemknąć do budynku sądu, bo nikt
z reporterów nie miał pojęcia, że jest w jakikolwiek sposób powiązana   


ze sprawą. Kiedy ponownie się zjawiła na parkingu, Jordan wysiadł z auta i chwycił pobrany przez nią formularz.
– Doskonale – orzekł z zadowoleniem.
– Do zobaczenia na sali – powiedziała Selena. Zajęła się
wyjmowaniem synka z fotelika samochodowego, Jordan natomiast ruszył  w  stronę  sądu.  Wystarczyło,  że  zauważył  go  jeden  z reporterów,
a zadziałał efekt domina: dziesiątki fleszy wystrzeliło jak fajerwerki, pod  nosem  Jordana  wyrósł  las  mikrofonów.  Jordan  odepchnął natrętów
wyciągniętym ramieniem i powtarzając cicho: „Bez komentarza”, pośpiesznie wszedł do środka.
Peter już został przetransportowany do celi szeryfa, skąd miał być wprowadzony na salę rozpraw. Kiedy Jordan się tam pojawił, chłopak krążył  w  kółko  po  ciasnym  okręgu  i  mamrotał  coś  do  siebie półgłosem.
– A więc dziś jest ten wielki dzień – powiedział, nerwowo łapiąc oddech.
– Zabawne, że o tym wspominasz – odparł Jordan. – Pamiętasz, dlaczego się tutaj znaleźliśmy?
– Czy to jakiś test?   



Jordan patrzył na chłopaka w milczeniu.
– Sędzia ma wysłuchać argumentów stron i ocenić, czy prokuratura zebrała dostateczny materiał dowodowy, by wystąpić do wielkiej ławy przysięgłych  o  wydanie  formalnego  aktu  oskarżenia  –  powiedział Peter.
– Tak przynajmniej mówił mi pan w zeszłym tygodniu.
– Cóż, nie powiedziałem ci natomiast, że zrezygnujemy z tego
etapu.
– Zrezygnujemy? Co to oznacza?
– Że zwiniemy karty jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywki –
wyjaśnił  Jordan.  Podał  Peterowi  formularz,  który  przyniosła  mu Selena.
– Podpisz to.
Peter zdecydowanie pokręcił głową.
– Chcę innego adwokata.
– Każdy obrońca, który ma choć odrobinę oleju w głowie, podejmie identyczną decyzję.
– Co takiego? Mam się poddać kompletnie bez walki? Przecież pan mówił…
– Mówiłem, że zapewnię ci najlepszą możliwą obronę – przerwał
mu Jordan. – Istnieją dostateczne dowody na to, że się dopuściłeś   



zarzucanej ci zbrodni, ponieważ prokuratura dysponuje zeznaniami setek świadków wskazujących na ciebie palcem. Rzecz więc nie w tym,
czy to zrobiłeś, Peter, ale co cię pchnęło do tak desperackiego czynu. Jeżeli  zgodzimy  się  na  dzisiejszą  rozprawę,  oskarżenie  zdobędzie masę
punktów, a my dokładnie zero; przede wszystkim prokuratura będzie mogła   udostępnić   materiał   dowodowy   mediom,   a   za   ich pośrednictwem
opinii publicznej, zanim ktokolwiek pozna naszą wersję wydarzeń. – Ponownie podsunął formularz Peterowi pod nos. – Podpisz.
Peter, nadąsany, spojrzał Jordanowi w oczy. A potem wziął z rąk adwokata podany mu dokument i długopis.
– I tak uważam, że to syfiaste rozwiązanie.
– Twoja sytuacja stałaby się dużo bardziej syfiasta, gdybyśmy się zgodzili na tę rozprawę. – Jordan chwycił formularz i skierował się w stronę wyjścia, żeby jak najszybciej przekazać dokument sekretarzowi sądu. – Do zobaczenia na górze.
Kiedy wszedł na salę, była już zapełniona po brzegi. Przedstawiciele mediów dopuszczonych do bezpośredniej relacji zgromadzili się w ostatnim rzędzie. Kamery znajdowały się w pogotowiu bojowym.   



Jordan poszukał wzrokiem Seleny – stała z Samem na ręku w środku trzeciego  rzędu,  za  stołem  oskarżenia.  Na  widok  męża  pytająco uniosła
brew.
Jordan niemal niedostrzegalnie skinął głową. Sprawa załatwiona.
Było mu dokładnie wszystko jedno, jaki sędzia został wyznaczony
do przewodniczenia sesji, ponieważ jego rola miała się ograniczyć do zatwierdzenia dokumentu oraz przekazania sprawy do sądu wyższej instancji. I dopiero tam Jordan będzie musiał odstawić porywający show. Na salę wszedł sędzia David Iannucci. Wszystko, co Jordan w
tej
chwili pamiętał na temat tego faceta, to to, że nosił tupecik, w związku z
czym stając przed nim, należało skupiać wzrok na jego łasicowatej twarzy i broń Boże nie wędrować spojrzeniem wyżej, w stronę linii włosów.
Sekretarz wywołał sprawę Petera i dwóch zastępców szeryfa wprowadziło chłopaka na salę. Widownia, do tej pory tętniąca odgłosem rozmów, zamarła w milczeniu. Peter ani razu nie podniósł wzroku – uparcie wbijał oczy w ziemię, nawet gdy został usadzony obok Jordana za stołem obrony.   



Sędzia Iannucci przebiegł wzrokiem leżący przed nim dokument.
– Widzę, panie Houghton, że rezygnuje pan z dzisiejszej rozprawy wstępnej.
Na tę wieść, zgodnie z przewidywaniami Jordana, przedstawiciele mediów wydali z siebie zbiorowy jęk zawodu, bo właśnie w tym momencie rozwiały się ich nadzieje na pasjonujący spektakl.
– Rozumie pan, że moim obowiązkiem podczas dzisiejszej rozprawy byłoby ustalenie, czy istnieją przesłanki do uznania zasadności zarzutów prokuratury, a przez rezygnację z jej przeprowadzenia zwalnia mnie pan z tego obowiązku, co automatycznie skutkuje wystąpieniem do wielkiej ławy przysięgłych o wydanie formalnego aktu oskarżenia i przekazaniem postępowania do sądu wyższej instancji?
Peter spojrzał na Jordana i szepnął:
– Czy to było po angielsku?
– Powiedz „tak” – zarządził Jordan.
– Tak – powtórzył na głos Peter.
Sędzia Iannucci spojrzał na Petera karcącym wzrokiem.
– Tak, wysoki sądzie – pouczył z naciskiem.
– Tak, WYSOKI SĄDZIE. – Peter ponownie zwrócił się w stronę   



Jordana i rzucił półgłosem: – Nadal uważam, że to do dupy.
– Panie Houghton, może pan opuścić salę – oznajmił sędzia i
zastępcy szeryfa pociągnęli Petera w górę.
Jordan także się podniósł, ustępując miejsca adwokatowi mającemu występować  w  następnej  sprawie.  Podszedł  do  stołu  oskarżenia, gdzie
Diana  Leven  pakowała  tomy  akt,  z  których  nie  miała  okazji skorzystać.
– Cóż, nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczona twoją decyzją – oznajmiła, nie zaszczycając Jordana choćby przelotnym spojrzeniem.
– Kiedy zamierzasz mi przysłać pełną dokumentację? – spytał
Jordan.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, jak do tej pory nie wpłynął do mnie odnośny wniosek. – Przepchnęła się obok Jordana i pośpieszyła w stronę wyjścia. Jordan zarejestrował w pamięci, że Selena musi wystukać kilka stosownych zdań na komputerze i przesłać je do prokuratury. Zwykła formalność, ale Diana nie odpuści. W tak poważnej i nagłośnionej sprawie oskarżenie przestrzega wszelkich, najdrobniejszych  nawet  reguł,  żeby  w  apelacji  wyrok  pierwszej instancji
nie przepadł z przyczyn proceduralnych.   


Tuż za dwuskrzydłowymi drzwiami sali rozpraw Jordana osaczyli Houghtonowie.
– Co to miało być, u diabła? – zaatakował Lewis. – Przecież płacimy panu za wystąpienia w sądzie.
Jordan po cichu policzył do pięciu.
– Omówiłem taktykę obrony z moim klientem. Peter upoważnił
mnie do rezygnacji z tego etapu postępowania procesowego.
– Ależ pan nie powiedział ani słowa w jego obronie – upierała się
Lacy. – Nie dał pan Peterowi cienia szansy.
– Udział w dzisiejszej rozprawie nie byłby korzystny dla Petera. Za
to państwa rodzina znalazłaby się na cenzurowanym wszelkich możliwych mediów. W końcu i tak do tego dojdzie, niestety. Ale chyba woleliby państwo, żeby nastąpiło to możliwie najpóźniej, prawda? – Spojrzał uważnie na Lacy, potem na jej męża. – Wyświadczyłem wam dzisiaj przysługę – oświadczył i zostawił ich sam na sam z tą prawdą, ciążącą niczym głaz.
Patrick był w drodze na rozprawę Petera Houghtona, gdy
rozdzwoniła się jego komórka. Wiadomość, którą otrzymał, sprawiła,
że
z wizgiem opon zawrócił i pomknął w przeciwną stronę, do sklepu z   



bronią w Plainfield. Jego właściciel, okrągły, niski człowieczek z krótką brodą, poznaczoną plamami nikotyny, siedział na krawężniku wstrząsany łkaniem. Na widok Patricka patrolowy, który pierwszy przybył na miejsce, wskazał głową na otwarte drzwi sklepu.
Patrick przysiadł obok właściciela.
– Jestem detektyw Ducharme. Czy mógłby mi pan powiedzieć, co
się tutaj stało?
Mężczyzna potrząsnął głową.
– To wszystko wydarzyło się tak szybko. Powiedziała, że chce
obejrzeć pistolet, smitha & wessona. Że chce mieć w domu broń. Dla bezpieczeństwa.  Zapytała,  czy  mam  jakieś  broszury,  w  których mogłaby
znaleźć  więcej  informacji  na  temat  tego  modelu,  a  kiedy  się odwróciłem,
żeby ich poszukać… ona… ta kobieta… – Głos uwiązł mu w gardle.
– Skąd miała amunicję? – spytał Patrick.
– Nie ode mnie – zapewnił właściciel. – Musiała przynieść naboje w torebce.
Patrick skinął głową.
– Proszę zostać z funkcjonariuszem Rodriguezem. Niewykluczone,
że jeszcze będę miał do pana kilka pytań.   



Wszedł do sklepu i na ścianie po prawej stronie ujrzał świeży
rozbryzg krwi oraz tkanki mózgowej. Główny patolog policyjny, doktor Guenther Frankenstein, już się pochylał nad ciałem leżącym bokiem
na
podłodze.
– Jakim cudem udało ci się tak szybko dotrzeć na miejsce? – spytał Patrick.
Guenther wzruszył ramionami.
– Byłem w tym miasteczku na zlocie kolekcjonerów kart baseballowych.
Patrick przykucnął obok lekarza.
– Kolekcjonujesz karty baseballowe?
– Przecież nie mogę kolekcjonować ludzkich organów, prawda? – Zerknął spod oka na Patricka. – Musimy zaprzestać spotkań przy takich
okazjach.
– Też bym sobie tego życzył.
– Cóż, przyczyna śmierci całkiem oczywista – powiedział Guenther.
– Wetknęła lufę do ust i pociągnęła za spust.
Patrick dostrzegł damską torebkę, stojącą na szklanej ladzie.   



Przejrzał  jej  zawartość,  wśród  której  znajdowało  się  pudełko  z nabojami
oraz kwit z Wal-Martu, potwierdzający ich zakup. Otworzył portfel i wyjął prawo jazdy, a tymczasem Guenther przewrócił ciało na wznak. Twarz pokrywały osmaliny postrzałowe, ale i tak Patrick rozpoznał martwą kobietę, jeszcze zanim potwierdził jej tożsamość na prawie jazdy. Z Yvette Harvey rozmawiał tuż po strzelaninie. To od niego usłyszała, że jej jedyne dziecko – córka z zespołem Downa – nie przeżyło masakry w Sterling High.
Śmiertelne żniwo poczynań Petera Houghtona nadal rosło.
– Jeżeli ktoś kolekcjonuje broń, to wcale nie znaczy, że zamierza jej użyć – upierał się Peter z zaciętą miną.
Jak na koniec marca zapanował niedorzeczny upał, dochodzący do
30o C, a tymczasem w więzieniu siadła klimatyzacja. Osadzeni nie wkładali na siebie nic prócz szortów; strażnicy chodzili rozdrażnieni. Ekipa HVAC6, którą ściągnięto pod pozorem zapewnienia więźniom humanitarnych warunków odbywania kary, poszukiwała źródła awarii
w tak żółwim tempie, że istniały marne szanse na jej zlokalizowanie, zanim spadną kolejne śniegi. Jordan od dwóch godzin siedział z Peterem  w  dusznej,  rozprażonej  salce  konferencyjnej  i  właśnie doszedł   



do wniosku, że już przepocił garnitur do ostatniej nitki.
Miał najszczerszą ochotę zrezygnować z tej sprawy. Chciał pojechać
do domu, powiedzieć Selenie, że nigdy nie powinien był się podejmować obrony Petera Houghtona, a potem zabrać rodzinę na plażę – te skąpe osiemnaście mil wybrzeża, jakimi został pobłogosławiony stan New Hampshire – i w ubraniu wskoczyć w lodowate fale Atlantyku. Śmierć na skutek hipotermii nie mogła być gorsza od powolnego mordu, jakiego dokona na nim w sądzie Diana Leven do spółki z biurem zastępcy prokuratora okręgowego.
Iskra nadziei, którą wykrzesał w sobie Jordan, wymyśliwszy
legalnie dopuszczalną – chociaż do tej pory nigdy nieprezentowaną – linię obrony, była systematycznie gaszona w ciągu ostatnich tygodni przez materiały napływające z prokuratury: raporty policyjne, zdjęcia, tony zeznań, dowody rzeczowe. Trudno sobie wyobrazić, by w ich świetle   ławę   przysięgłych   w   jakimkolwiek   stopniu   obchodziło, dlaczego
Peter zabił dziesięć osób – przysięgłym w zupełności wystarczy
6 Heating, Ventilation, Air Conditioning - w tym kontekście odpowiednik polskiego Pogotowia Ciepłowniczego (przyp. tłum.). przekonanie, że się dopuścił tej masakry.   



Jordan, znużony, ścisnął mocno nasadę nosa.
– Kolekcjonowałeś broń – powtórzył. – I zapewne tylko dlatego chowałeś ją pod materacem, że aktualnie nie mogłeś sobie pozwolić
na
elegancką gablotę ekspozycyjną.
– Pan mi nie wierzy?
– Ludzie, którzy kolekcjonują broń, nie trzymają jej w ukryciu. Nie zmieniają szkolnego albumu w listę celów przeznaczonych do odstrzału.
Peter zacisnął wargi, a na jego czole i karku, tuż nad kołnierzem kombinezonu, pojawiły się połyskliwe krople potu.
Jordan pochylił się w stronę klienta.
– Kim jest dziewczyna, którą usunąłeś ze swojej listy?
– Jaka dziewczyna?
– Ta, której twarz najpierw zakreśliłeś, a potem napisałeś pod
spodem POZOSTAWIĆ PRZY ŻYCIU.
Peter odwrócił wzrok.
– To ktoś, kogo kiedyś znałem.
– Jak się nazywa?
– Josie Cormier – odparł Peter, po czym spojrzał na Jordana z   



wahaniem. – Czy wszystko u niej w porządku?
Cormier, pomyślał Jordan. Jedyną znaną mu osobą o tym nazwisku była sędzia wyznaczona do przewodniczenia w procesie Petera.
Nie. To niemożliwe.
– A dlaczego pytasz? Czy ją też postrzeliłeś?
Peter potrząsnął głową.
– Pańskie pytanie jest wyjątkowo nietrafione.
Czyżby za tym wszystkim kryła się jakaś sprawa, o której on,
Jordan, nie ma bladego pojęcia?
– Była twoją dziewczyną?
Na twarzy Petera pojawił się uśmiech, który jednak nie sięgnął jego oczu.
– Nie.
Jordan kilka razy stawał przed sędzią Cormier, kiedy jeszcze
pracowała w sądzie dystryktowym. Lubił tę kobietę – twarda, ale sprawiedliwa. W rzeczy samej Peter nie mógł lepiej trafić. Alternatywnym sędzią sądu wyższej instancji dla hrabstwa Grafton był obecnie Wagner – człowiek posunięty w latach, konserwatywny i z zasady faworyzujący prokuraturę. Josie Cormier nie odniosła obrażeń na skutek strzelaniny, ale istniało wiele innych czynników, które   



ewentualnie dałoby się wykorzystać w celu wyłączenia sędzi Cormier
z
postępowania.  Jordanowi  przemknęły  przez  głowę  setki  procedur, które
mogły pójść lewym torem – z manipulowaniem świadkami włącznie. Zaczęło go nurtować, jak mógłby się dowiedzieć, co Josie Cormier wie
na temat strzelaniny, nie ujawniając przy tym, że on, Jordan, próbuje
to
zgłębić.
Czy ta dziewczyna skrywała coś, co mogłoby pomóc w obronie
Petera?
– Rozmawiałeś z nią po tym, jak cię zamknęli? – zapytał Jordan.
– Po co miałbym pana pytać, czy wszystko u niej w porządku,
gdybym z nią rozmawiał?
– Okay. I pod żadnym pozorem nie rozmawiaj – poinstruował
Petera Jordan. – Pamiętaj, że nie wolno ci rozmawiać z nikim oprócz mnie.
– Co jest równoznaczne z rzucaniem grochem o ścianę – mruknął Peter.
– Wiesz, mógłbym na poczekaniu wymienić tysiące rzeczy, które sprawiłyby mi więcej przyjemności niż tkwienie z tobą w piekle tej   



salki.
Peter spojrzał na niego zwężonymi oczami. – Więc czemu nie
pójdzie pan się nimi zająć? I tak w ogóle pan mnie nie słucha.
– Wsłuchuję się pilnie w każde twoje słowo, Peterze. I jednocześnie myślę  o  kartonach,  które  prokuratura  zrzuciła  na  progu  mojego domu,
wypchanych po brzegi materiałem dowodowym, czyniącym z ciebie wyrachowanego, zimnego mordercę. Tymczasem ty beztrosko utrzymujesz, że jedynie kolekcjonowałeś broń – jakbyś mówił o zabytkowych militariach z okresu wojny secesyjnej.
Peter wykrzywił usta.
– W porządku. Chce pan wiedzieć, czy zamierzałem uczynić z tej
broni użytek? Owszem. Zamierzałem. Opracowałem drobiazgowy scenariusz. Obmyśliłem każdy najmniejszy szczegół, aż do ostatniej sekundy. Zaplanowałem to wszystko, żeby zabić jedną jedyną osobę, której nienawidzę najbardziej. Ale mój plan nie wypalił.
– A tych dziesięcioro uczniów…
– Po prostu wleźli mi w drogę – wyjaśnił Peter.
– Kogo więc tak bardzo chciałeś uśmiercić?
W tej samej chwili umieszczony na przeciwległej ścianie   


klimatyzator z głośnym charkotem obudził się do życia i Peter odruchowo odwrócił się w jego stronę.
– Siebie – wyznał.
Rok wcześniej
– Nadal uważam, że to niefortunny pomysł – stwierdził Lewis, otwierając tylne drzwi minivana. Na podłodze leżał Dozer, pies Houghtonów, i z trudem walczył o każdy oddech.
– Słyszałeś, co powiedział weterynarz – odparła Lacy, gładząc łeb retrievera. Dobre, kochane zwierzę. Kupili je, kiedy Joey miał trzy lata.
Teraz, dwanaście lat później, psie nerki odmówiły dalszej pracy. Sztuczne utrzymywanie Dozera przy życiu za pomocą leków byłoby egoizmem z ich strony – wprost nie sposób wyobrazić sobie ich dom bez odgłosu człapania psich łap, niosącego się po holu – a nie humanitarnym gestem wobec zwierzęcia.
– Nie mówiłem o uśpieniu Dozera – wyjaśnił Lewis. – Ale o
przyjeździe do tego miejsca całą rodziną.
Chłopcy wytoczyli się z samochodu ciężko jak kamienie. Zmrużyli
oczy w słońcu, przygarbili ramiona. Ich szerokie plecy skojarzyły się Lacy z konarami dębu, zginającymi się ku ziemi; w marszu obaj mieli   


zwyczaj stawiania lewej stopy lekko do wewnątrz. Żałowała, że jej synowie nie widzą, jak bardzo w gruncie rzeczy są do siebie podobni.
– Nie mogę uwierzyć, że nas tu przywlokłaś – jęknął Joey.
Peter czubkiem buta rył w żwirze parkingu.
– To wszystko jest do dupy.
– Pilnuj języka – rzuciła ostrzegawczo Lacy. – A co do naszego przyjazdu: po prostu nie przyjmuję do wiadomości, że z czystego egoizmu  mielibyście  zrezygnować  z  pożegnania  członka  naszej rodziny.
– Mogliśmy się pożegnać z nim w domu – burknął Joey.
Lacy wsparła się pod boki.
– Śmierć jest nieodłącznym elementem życia. Ja chciałabym być otoczona najbliższymi, kiedy już nadejdzie mój czas.
Poczekała, aż Lewis weźmie psa na ręce, po czym zatrzasnęła drzwi vana.
Na wyraźne życzenie Lacy byli ostatnimi klientami: zależało jej,
żeby weterynarz nie działał w pośpiechu. Usiedli w pustej poczekalni. Pies leżał na kolanach Lewisa bezwładny niczym miękki pled. Joey podniósł egzemplarz „Sports Illustrated” sprzed trzech lat i zagłębił się
w lekturze. Peter skrzyżował ramiona i wbił wzrok w sufit.   


– Niech każde z nas powie teraz, jakie ma najlepsze wspomnienie, związane z Dozerem – zarządziła Lacy.
– Na Boga jedynego… – jęknął Lewis.
– To idiotyczne – dodał Joey.
– Jeżeli o mnie chodzi – podjęła Lacy, jakby nie usłyszała słów męża
i  syna  –  to  wspomnienie  z  czasów,  gdy  Dozer  był  jeszcze szczeniakiem.
Do końca życia będę pamiętać, jak weszłam do jadalni i zobaczyłam
go
z łbem wetkniętym w indyka. – Delikatnie pogłaskała psa. – Tamtego roku w Święto Dziękczynienia mieliśmy na obiad tylko zupę.
Joey z trzaskiem odłożył czasopismo na stół i westchnął teatralnie.
Do poczekalni weszła Marcia, asystentka weterynarza, która miała warkocz  tak  długi,  że  sięgał  jej  za  pupę.  Pięć  lat  temu  Lacy sprowadziła
na świat jej synów bliźniaków.
– Witaj, Lacy. – Marcia podeszła do swojej położnej i wzięła ją w ramiona. – W porządku?
Lacy zdawała sobie sprawę, że w obliczu śmierci trudno znaleźć odpowiednie słowa.
Tymczasem Marcia pochyliła się nad Dozerem i delikatnie   



podrapała go za uszami.
– Chcecie poczekać tutaj? – spytała.
– Tak – bezgłośnie powiedział Joey do Petera.
– Nie. Wszyscy wchodzimy do środka – oznajmiła Lacy głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Weszli za Marcią do jednego z gabinetów zabiegowych i ułożyli
Dozera na stalowym stole. Pies przebierał łapami, szukając punktu oparcia, pazury cicho stukały o metal.
– Dobry piesek – uspokajającym głosem powiedziała Marcia.
Lewis i chłopcy stali pod ścianą jak przestępcy na policyjnym
okazaniu. Kiedy do gabinetu wszedł weterynarz ze strzykawką w ręku,
niemalże wtopili się w mur.
Lacy skinęła głową, podeszła do stołu i – podobnie jak Marcia –
mocno objęła psa.
– Cóż, Dozer, walczyłeś bardzo dzielnie – rzekł weterynarz.
Odwrócił się w stronę chłopców i powiedział: – On nic nie poczuje.
– Co jest w tej strzykawce? – spytał Lewis.
– Kombinacja specyfików, które rozluźniają mięśnie i zatrzymują przewodzenie nerwowe. Nic już wówczas się nie czuje, ustaje praca   



mózgu. Ten proces przypomina nieco zapadanie w sen. – Poszukał żyły
na tylnej łapie, powoli wstrzyknął roztwór, a potem pogłaskał Dozera po głowie.
Pies wziął głęboki oddech, po czym zastygł w bezruchu. Asystentka
się wycofała, i zwierzę było już tylko w objęciach Lacy.
– Zostawimy was samych – powiedziała Marcia i wraz z
weterynarzem wyszła z gabinetu.
Lacy przywykła do trzymania w ramionach nowego życia, a nie
tulenia odchodzącego. Był to jeden z etapów wielkiego cyklu: ciąża – poród – dzieciństwo – dorosłość – śmierć. A jednak żegnanie się na zawsze z domowym zwierzęciem wydawało się Lacy wyjątkowo
trudne. Czy idiotyzmem było darzenie jakiejś innej niż ludzka istoty tak
silnym uczuciem? Bo Lacy kochała tego psa – który zawsze się plątał pod nogami, niszczył pazurami skórzane meble i znosił do domu błoto
– niemal równie gorąco jak swoje własne dzieci.
Ten pies ze stoickim spokojem pozwalał, by dwuletni Peter ujeżdżał
go niczym konia. Ten pies postawił szczekaniem na nogi cały dom, gdy
Joey  zasnął  na  kanapie  podczas  odgrzewania  obiadu  i  kuchenka stanęła   



w ogniu. Ten pies siedział na stopach Lacy w zimowe wieczory, gdy tkwiła
przed
komputerem,

i

ogrzewał

swoim
ciepłem,
promieniującym od różowawego brzucha.
Nachyliła się nad ciałem zwierzęcia i zaczęła płakać – najpierw
cicho,  ale  już  po  chwili  tak  rozdzierająco,  że  Joey  odwrócił  z niesmakiem
twarz, a Lewis odruchowo wykrzywił usta.
– Zrób coś – dobiegł do Lacy chropawy głos Joeya.
Poczuła dotyk ręki na swoim ramieniu i pomyślała, że to Lewis, ale wówczas usłyszała głos Petera.
– Ja też zapamiętam Dozera z czasów, gdy był szczeniakiem. A dokładnie z tego dnia, kiedy poszliśmy go wybierać z miotu. Jego rodzeństwo próbowało się wydostać z kojca, a Dozer stał na szczycie   


schodów. Spojrzał na nas, potknął się o własne łapy i stoczył w dół. Lacy uniosła twarz i spojrzała w oczy Petera.
– To moje ulubione wspomnienie – oznajmił.
Lacy zawsze dziękowała losowi, że dał jej syna, który nie był modelowym amerykańskim chłopcem, ale dzieckiem wrażliwym i empatycznym, potrafiącym idealnie się dostroić do uczuć innych ludzi. Wypuściła z dłoni psią sierść i otworzyła przed Peterem ramiona. W odróżnieniu od Joeya, który był wyższy od niej i bardziej umięśniony od Lewisa, Peter wciąż się mieścił w matczynych objęciach. Nawet jego
szerokie  plecy,  napinające  bawełnianą  koszulkę,  wydawały  jej  się wciąż
delikatne. Oto z grubsza zarysowany, jeszcze niedokończony twór – zalążek prawdziwego mężczyzny.
Gdybyż można było zatrzymać dzieci w tym stadium – zatopić w bursztynie, powstrzymać przed dorosłością.
Podczas każdego szkolnego koncertu czy przedstawienia, w którym brała udział Josie, na widowni siedziało tylko jedno z jej rodziców. Trzeba oddać matce sprawiedliwość: zawsze tak ustawiała wokandę,
by
mogła obejrzeć Josie odgrywającą kamień nazębny w sztuce   



propagującej higienę jamy ustnej czy posłuchać jej pięcionutowego solo
w bożonarodzeniowych jasełkach. Naturalnie, w szkole aż się roiło od dzieciaków  wychowywanych  tylko  przez  jednego  rodzica  –  na przykład
z powodu rozwodu – ale Josie była jedyną osobą, która nigdy w życiu nie widziała swojego ojca. Kiedy w drugiej klasie podstawówki wszystkie dzieci robiły na Dzień Ojca specjalne laurki w formie krawatów, została usadzona przy stoliku w kącie wraz z dziewczynką, której tata zmarł przedwcześnie na raka – zaledwie w wieku czterdziestu dwóch lat.
Jak każde z natury ciekawe dziecko, Josie w miarę dorastania
zadawała matce coraz więcej pytań. Chciała wiedzieć, dlaczego jej rodzice nie są już małżeństwem, i była oszołomiona wiadomością, że nigdy  się  nie  pobrali.  „Nie  należał  do  gatunku  mężczyzn,  którzy chętnie
się żenią” – usłyszała Josie, nie rozumiała jednak, czemu niechęć do zawierania formalnych związków musiała się wiązać z niechęcią do wysyłania własnej córce prezentów na urodziny, zapraszania jej do swojego domu na weekend czy choćby wystukania numeru telefonu, żeby zamienić z nią kilka zdawkowych słów.   



Tego roku Josie miała rozpocząć naukę biologii i na myśl, że jednym
z przerabianych działów będzie genetyka, czuła się nieswojo. Nie wiedziała, jakiego koloru są oczy jej ojca; czy miał kręcone włosy, piegi
lub szósty palec u stóp.
Matka zbyła jej rozterki wzruszeniem ramion.
– Z pewnością w twojej klasie jest jakieś adoptowane dziecko – zauważyła. – W porównaniu z nim będziesz dysponowała o połowę większą wiedzą na temat własnego pochodzenia.
Oto obraz ojca, jaki Josie skleciła z drobnych strzępów informacji,
które do tej pory zdołała zgromadzić.
Nazywa się Logan Rourke i był wykładowcą matki na wydziale
prawa.
Przedwcześnie posiwiał, ale – jak zapewniała matka – w seksowny,
a nie beznadziejny sposób.
Jest dziesięć lat starszy od matki, co oznacza, że właśnie przekroczył pięćdziesiątkę.
Ma długie, wysmukłe palce i gra na pianinie.
Nie umie gwizdać.
Gdyby ktoś zapytał Josie o zdanie, powiedziałaby, że to trochę mało   


jak na standardową biografię, ale nikt nie zawracał sobie głowy jej opiniami.
Na zajęciach z biologii Josie siedziała razem z Courtney. Normalnie
nie  wybrałaby  jej  sobie  na  partnerkę  do  zajęć  laboratoryjnych, ponieważ
Court zdecydowanie nie należała do najjaśniej świecących gwiazd na firmamencie intelektu, ale w tym wypadku nie miało to większego znaczenia. Nauczycielka biologii, pani Aracort, opiekowała się drużyną czirliderek, do której należała Courtney, więc bez względu na to, jak mizerne merytorycznie były ich laboratoryjne raporty, i tak zawsze dostawały szóstkę.
Na stole przed panią Aracort leżał poddany wiwisekcji koci mózg. Śmierdział
formaliną

i

wyglądał
jak
rozjechane
kołami
samochodowymi, rzucone na pobocze drogi truchło, co samo w sobie   



byłoby już ohydne, a tymczasem na domiar złego zajęcia biologii odbywały się bezpośrednio po przerwie na lunch. („To coś – oznajmiła Courtney  –  zrobi  ze  mnie  jeszcze  gorszą  bulimiczkę”).  Josie  nie chciała
patrzeć w stronę nieszczęsnego kociego mózgu, więc skoncentrowała się
na pracy. Każdy student dostał do dyspozycji laptop z bezprzewodowym dostępem do Internetu i miał wyszukać w sieci przykłady badań prowadzonych na zwierzętach. Jak do tej pory Josie znalazła publikację dotyczącą wykorzystania naczelnych przez wytwórcę tabletek przeciwastmatycznych – wywoływano u małp astmę, a potem skutecznie ją leczono – oraz wzmiankę o eksperymentach dokonywanych na szczeniętach w związku z badaniami nad śmiercią w kołysce.
Przez pomyłkę nacisnęła jakiś klawisz i nagle znalazła się na stronie domowej „The Boston Globe”. Na ekranie pojawił się artykuł omawiający     przebieg     wyborów     na     stanowisko     prokuratora okręgowego,
a dokładniej rywalizację pomiędzy facetem aktualnie sprawującym ten
urząd a pretendentem, dziekanem do spraw studenckich na wydziale prawa w Harvardzie, niejakim Loganem Rourke.   



Josie poczuła ostre łaskotanie w brzuchu. To chyba niemożliwe,
żeby było więcej prawników o tym nazwisku, prawda? Zmrużyła oczy, przysunęła twarz do monitora, ale zdjęcie było bardzo ziarniste, a na dodatek od ekranu odbijało słońce. Niewiele więc zobaczyła.
– Co ci się stało? – zainteresowała się Courtney.
Josie pokręciła głową i szybko zatrzasnęła laptop, jakby dzięki temu
jej tajemnice mogły pozostać nietknięte.
Peter nigdy nie korzystał z pisuaru – nawet jeżeli musiał się tylko wysikać. Nie chciał robić tego u boku jakiegoś wielkiego dwunastoklasisty, który mógłby głośno skomentować fakt, że Peter jest
zaledwie   karłowatym   dziewiątoklasistą,   szczególnie   w   dolnych rejonach
ciała. Dlatego zawsze wchodził do kabiny i starannie zamykał drzwi. Lubił czytać napisy na ścianach. Jedna z kabin mieściła wciąż
rosnącą kolekcję kawałów z serii: „Puk, puk… Kto tam?”. W innych można było znaleźć nazwiska dziewczyn chętnie obciągających laskę. Peter złapał się na tym, że pewien napis szczególnie przyciąga jego wzrok: TREY WILKINS JEST PEDZIEM. Nie znał żadnego Treya
Wilkinsa – był wręcz przekonany, że w Sterling High nie ma obecnie ucznia o takim nazwisku – zastanawiał się jednak, czy ów Trey także   



wchodził do kabiny, żeby się wysikać.
Peter wyszedł z lekcji angielskiego w połowie sprawdzianu gramatycznego. Ani przez moment nie wierzył, by w wielkim cyklu życia cokolwiek mogło zależeć od modyfikującej funkcji przymiotnika, czy też od istnienia przymiotnika w ogóle; z pewnością nic by się nie stało, gdyby przymiotnik na zawsze zniknął z powierzchni ziemi, co notabene niezmiernie ucieszyłoby Petera, szczególnie jeśliby się zdarzyło przed jego powrotem do klasy. Już załatwił w ubikacji to, co miał  do  załatwienia;  teraz  tylko  zabijał  czas.  Jeśli  obleje  ten sprawdzian,
będzie   to   jego   druga   wpadka   z   rzędu.   Nie   przejmował   się ewentualnym
gniewem rodziców. Natomiast słabo mu się robiło na myśl, że znowu obrzucą go tym szczególnym spojrzeniem, wyrażającym głębokie rozczarowanie, że ich młodszy syn jest tak mało podobny do Joeya. Usłyszał stuk otwieranych drzwi i hałas ciągnący się z holu za chłopakami, którzy weszli do środka. Peter się schylił i wyjrzał przez szparę pod drzwiami.
Zobaczył dwie pary nike’ów.
– Jestem spocony jak wieprz – odezwał się głos.
Drugi parsknął śmiechem.   



– To dlatego, że masz dupę obrośniętą sadłem.
– Chciałbyś. Na boisku do kosza nie masz ze mną szans, nawet gdybym grał tylko jedną ręką.
Petera dobiegł odgłos odkręcanego kranu i plusk rozpryskiwanej wody.
– Ej, ty, nie chlap! Prawie mnie przemoczyłeś.
– Aaaa! Dużo lepiej – odezwał się pierwszy głos. – Przynajmniej 

przestałem
Alfalfa.

– Kto?



się



pocić.



Ty,



popatrz



na



moje



włosy.



Wyglądam



jak 

– Gdzieś ty się chował, przygłupie? To dzieciak z „Little Rascals” –
ten z wicherkiem na czubku głowy.
– Dla mnie wyglądasz jak totalna ciota…
– Wiesz co…? – Kolejna salwa śmiechu. – Teraz chyba rzeczywiście przypominam trochę Petera.
Ledwo Peter usłyszał te słowa, serce zaczęło mu walić
przyśpieszonym rytmem. Odsunął cicho zasuwkę i wyszedł z kabiny. Przed rzędem umywalek stał pewien bliżej nieznany mu futbolista, a obok niego Joey we własnej osobie. Jego włosy ociekały wodą, a z tyłu
sterczały nieco w górę, podobnie jak niekiedy u Petera, nawet jeśli   


przygładził je żelem należącym do matki. Joey obrzucił brata szybkim spojrzeniem.
– Znikaj, świrze – zarządził.
Peter wybiegł z ubikacji, zastanawiając się jednocześnie, jaki sens ma kierowanie takiego tekstu do człowieka, który prawie całe życie był niewidzialny.
Dwaj mężczyźni stojący przed Alex mieszkali w jednym domu i
pałali do siebie szczerą nienawiścią. Arliss Undergroot był wygolonym na  łyso  budowlańcem,  miał  ramiona  od  góry  do  dołu  pokryte tatuażami
i wystarczającą liczbę kolczyków w okolicach twarzy, by aktywować wszystkie  wykrywacze  metalu  w  tym  gmachu.  Rodney  Eakes natomiast
pracował  jako  kasjer  w  banku,  był  weganinem  i  szczycił  się imponującą
kolekcją płyt z nagraniami broadwayowskich spektakli w premierowej obsadzie. Arliss miał mieszkanie na parterze, Rodney – na piętrze. Parę
miesięcy temu Rodney ściągnął do domu belę słomy, którą zamierzał wykorzystać  jako  ściółkę  do  swojego  ekologicznego  ogródka,  ale jakoś
nie miał czasu się do tego zabrać i bela pozostała na ganku Arlissa.   



Arliss prosił sąsiada, żeby coś zrobił z tą słomą, jednak Rodney nie wykazał się dostatecznym refleksem. Zatem pewnego wieczoru Arliss, 

spółki  frontowym

trawniku.



ze



swoją



dziewczyną,



rozwinął



słomę



i



rozłożył



na 
Rodney wezwał policję; Arliss został aresztowany za umyślne działanie przeciwko cudzemu mieniu, bo tak w prawniczym żargonie określa się zniszczenie beli słomy.
– Dlaczego podatnicy stanu New Hampshire muszą wyrzucać pieniądze na postępowanie sądowe w tak błahej sprawie? – Alex nie kryła irytacji.
Prokurator wzruszył ramionami.
– Szef policji zażyczył sobie rozprawy – poinformował i przewrócił oczami, dając tym jasno do zrozumienia, co osobiście sądzi o takiej decyzji.
Do tej pory zdołał już bezsprzecznie dowieść, że Arliss bez zgody właściciela rozłożył tę słomę na trawniku. Jednak gdyby Alex uznała Arlissa za winnego zarzucanego czynu, jego nazwisko automatycznie by się znalazło w rejestrze skazanych, a to ciągnęłoby się za nim do końca życia.   



Może ów monter płyt gipsowych był rzeczywiście fatalnym
sąsiadem, na coś podobnego jednak z pewnością nie zasługiwał.
Alex zwróciła się w stronę prokuratora.
– Ile poszkodowany zapłacił za tę belę siana?
– Cztery dolary, wysoki sądzie.
Przeniosła wzrok na pozwanego.
– Czy ma pan przy sobie taką sumę?
Arliss skinął głową.
– Doskonale. A więc załatwimy sprawę polubownie, bez orzekania o winie. Proszę wyjąć te cztery dolary z portfela i podać stojącemu tam funkcjonariuszowi. On się uda na koniec sali i przekaże te pieniądze panu Eaksowi. – Alex zwróciła się do sekretarza sądu. – Ogłaszam piętnastominutową przerwę.
W swoim gabinecie zdjęła togę i sięgnęła po papierosy. Tylnymi schodami zeszła do sutereny i wyszła na parking, gdzie się głęboko zaciągnęła tytoniowym dymem. Bywały takie dni, kiedy praca napawała ją dumą, ale czasami, jak na przykład dzisiaj, wpędzała w poczucie kompletniej beznadziei.
Alex ruszyła przed siebie i natknęła się na Liz grabiącą liście z frontowego trawnika.   



– Przyniosłam ci papierosa – powiedziała.
– O, musiało cię spotkać coś niemiłego.
– Skąd wiesz? – spytała Alex.
– Ponieważ pracujesz tutaj od niepamiętnych czasów, a jeszcze
nigdy nie przyniosłaś mi fajki.
Alex oparła się o drzewo i wpatrzyła w liście uwięzione między
zębami grabi, migoczące wielobarwnie jak klejnoty.
– Właśnie zmarnowałam trzy godziny życia na sprawę, która nigdy
nie powinna trafić do sądu. Dostałam rwącego bólu głowy. A na domiar
złego skończył się papier toaletowy w mojej łazience i musiałam wysłać
asystentkę po kolejną rolkę.
Liz uniosła wzrok ku koronie drzewa, z której – za sprawą gwałtownego  podmuchu  wiatru  –  kolejna  porcja  liści  sfrunęła  na świeżo
wygrabiony trawnik.
– Alex… czy mogę cię o coś zapytać?
– Jasne.
– Kiedy ostatni raz ktoś cię przeleciał?
Alex rozdziawiła usta z wrażenia.   



– Co to ma wspólnego z…
– Zazwyczaj ludzie w pracy zastanawiają się, kiedy wreszcie będą mogli pójść do domu i zająć tym, na co naprawdę mieliby ochotę. W twoim wypadku jest dokładnie odwrotnie.
– To nieprawda. Josie i ja…
– Co robiłyście razem w ostatni weekend dla czystej przyjemności? Alex chwyciła w dłoń opadły liść i zaczęła rozdzierać go na strzępki.
Od trzech lat towarzyski kalendarz Josie był ściśle wypełniony wielogodzinnymi pogaduszkami przez telefon, grupowymi wypadami do kina i imprezami piżamowymi. W miniony weekend córka wybrała się na zakupy z Haley Weaver, o rok starszą koleżanką, która właśnie dostała prawo jazdy. Alex w tym czasie napisała uzasadnienia do dwóch wyroków oraz wyszorowała szufladę lodówki, przeznaczoną na warzywa.
– Natychmiast załatwiam ci randkę w ciemno – zdecydowała Liz.
W Sterling było dużo firm, które chętnie przyjmowały uczniów do pracy w godzinach pozaszkolnych. Peterowi wystarczyło jedno lato spędzone w QuickCopy, by odkryć dlaczego: wszystkie proponowane dzieciakom zajęcia były tak beznadziejne, że po prostu nikt inny nie chciał ich wykonywać.   



W ramach swoich obowiązków Peter kopiował materiały
dydaktyczne niemal dla całego Sterling College. Wiedział, jak pomniejszyć   dokument   do   jednej   trzydziestej   drugiej   jego oryginalnego
formatu, i umiał sprawnie dosypywać toner. Kiedy przychodziło do płacenia, na podstawie wyglądu klientów próbował zgadnąć, co wyciągną z portfela. Studenci zazwyczaj kładli na ladę dwudziestki. Mamuśki z dziećmi w wózkach z reguły płaciły kartami kredytowymi. Profesorowie – pomiętymi banknotami jednodolarowymi.
Peter podjął tę pracę, ponieważ potrzebował komputera wyższej
klasy
z
lepszą
kartą
graficzną,
pozwalającą
na
tworzenie
zaawansowanych gier. To była jego nowa pasja, którą dzielił z Derekiem. Petera fascynował fakt, że za pomocą łańcucha pozornie   



bezsensownych  komend  można  na  ekranie  wyczarować  rycerza, miecz
lub zamek obronny. Zachwycała go sama idea programowania komputerowego: coś, co zwykły człowiek odrzucał jako ciąg nonsensownych znaków, było porywającym tworem, o ile tylko się wiedziało, jak na niego spojrzeć.
W zeszłym tygodniu, gdy szef mu powiedział, że zatrudnił jeszcze jedną  osobę  z  liceum,  Peter  wpadł  w  panikę.  Musiał  na  całe dwadzieścia
minut zamknąć się w łazience, aby opanować nerwy i w miarę skutecznie udawać, że nie stało się nic wielkiego. Ta praca może była nudna i ogłupiająca, ale dawała poczucie bezpieczeństwa, niczym spokojny port podczas burzy. Przez większość popołudnia Peter
siedział sam w centrum kserograficznym i nie musiał się przejmować, że napotka na swojej drodze którąś z gwiazd Sterling High.
Jego błogi spokój zburzył pan Cargrew, zatrudniając kogoś ze szkoły Petera. Nawet jeżeli ta osoba nie należy do znienawidzonej elity, Peter i
tak przestanie się czuć tutaj swobodnie. Będzie musiał dwa razy się zastanowić, zanim coś powie lub zrobi, bo każde jego słowo czy gest staną się pożywką dla szkolnych plotek.   



Ku wielkiemu zdumieniu Petera jego współpracowniczką okazała
się Josie Cormier.
Weszła do centrum skryta za plecami pana Cargrewa.
– To Josie – oznajmił właściciel. – A może już się znacie?
– O tyle, o ile – odparła Josie w tej samej chwili, gdy Peter żarliwie przytaknął.
– Peter cię we wszystko wprowadzi – poinformował pan Cargrew i poszedł pograć w golfa.
Podczas wędrówek po szkolnych korytarzach Peter niekiedy
widywał Josie w towarzystwie jej nowych przyjaciół i z trudem ją rozpoznawał. Ubierała się zupełnie inaczej niż dawniej: w dżinsy, które
odsłaniały jej płaski brzuch, i w kilka warstw tęczowych, obcisłych T- shirtów. Teraz też się malowała, co sprawiało, że jej oczy wydawały się
niewiarygodnie olbrzymie, a do tego jej twarz wyrażała jakiś dziwny smutek – Peter jednak wątpił, czy dziewczyna zdaje sobie z tego sprawę.
Ostatnią dłuższą rozmowę odbył z Josie pięć lat temu, kiedy
chodzili do szóstej klasy. Po tamtej pamiętnej rozmowie jeszcze długo   



wierzył,  że  prawdziwa  Josie  wkrótce  się  wyłoni  z  tej  mgławicy elitarnej
popularności. Bo przecież w końcu musi do niej dotrzeć, że ci, z którymi
się zaczęła zadawać, są mniej więcej tak samo fascynujący, jak ludziki wycięte z tektury. Peter był pewien, że gdy tylko te dupki zaczną się wyżywać na słabszych, Josie do niego wróci. „Jeeezu! – jęknie i razem
będą się zaśmiewać z jej wyprawy w mroczne, odległe rejony. – Jak mogło mi aż tak odbić?”.
Ale Josie do niego nie wróciła, nie złożyła samokrytyki, a potem on zaczął  się  trzymać  z  Derekiem,  którego  poznał  w  drużynie  piłki nożnej,
i zanim wszyscy się znaleźli w siódmej klasie, Peter wprost nie mógł uwierzyć, że swego czasu strawił z Josie całe dwa tygodnie na obmyślanie  sekretnego  uścisku  rąk,  którego  nikomu  nigdy  nie udałoby
się podrobić.
– No, dobra. To na czym będą polegały moje obowiązki? – zapytała Josie pierwszego dnia takim tonem, jakby nigdy wcześniej nie widzieli się na oczy.
Od tamtej pory minął tydzień ich wspólnej pracy. Chociaż „wspólna   



praca” to nie było najtrafniejsze określenie sytuacji: oboje wykonywali jakiś dziwny taniec przy akompaniamencie westchnień i gardłowych pomruków fotokopiarek oraz przenikliwych dzwonków telefonu. Jeżeli się do siebie odzywali, to tylko w celu wymiany niezbędnych
informacji: „Czy mamy jeszcze toner do kolorowej drukarki?”, „Ile kosztuje przesłanie faksu na nasz numer?”.
Tego popołudnia Peter powielał materiały dla college’u na zajęcia psychologii.  Gdy  maszyna  wyrzucała  z  siebie  kolejne  kartki,  on chwytał
kątem oka tomograficzne obrazy mózgu schizofreników: jasnoróżowe kręgi w płatach czołowych, reprodukowane na kopiach w różnych odcieniach szarości.
– Jakim słowem określa się takie coś, gdy zamiast opisywać
przedmiot według jego przeznaczenia, używa się zastrzeżonej nazwy firmowej?
Josie, spinająca strony jakiegoś innego zlecenia, wzruszyła
ramionami.
– Ale wiesz, co mam na myśli? Na przykład kleeneksy lub
tampaksy.
– Lub adidasy – odparła Josie po chwili.   



– I Google.
Josie podniosła na Petera wzrok.
– Band-Aid – dorzuciła.
– Scotch.
Twarz Josie przeciął szeroki uśmiech.
– FedEx.
Peter odpowiedział uśmiechem.
– Frisbee.
– Jacuzzi. Post-it.
– Marker.
– Ping-pong!
Teraz już żadne z nich nie zajmowało się pracą. Stali obok siebie, pękając ze śmiechu, gdy rozległ się gong nad wejściowymi drzwiami. Do środka wszedł Matt Royston. Miał na sobie baseballówkę z logo drużyny hokejowej Sterling High. Chociaż sezon rozgrywek rozpoczynał się dopiero za miesiąc, każdy wiedział, iż Matt zostanie przyjęty
do
reprezentacji
szkoły,   



mimo
że
jest
zaledwie
pierwszoroczniakiem. Peter zachwycony, że Josie – dawna Josie – znów
znalazła się u jego boku, patrzył teraz bezsilnie, jak ona zwraca się ku Mattowi.
Policzki jej poróżowiały, a w oczach pojawił się taki błysk jak w najjaśniejszej części płomienia.
– A co ty tu robisz?
Matt oparł się o ladę.
– To tak traktuje się klientów?
– Chcesz, żeby ci coś skopiować?
Matt uśmiechnął się szelmowsko.
– Nigdy w życiu. Chcę mieć wszystko w oryginale. – Rozejrzał się
po całym pomieszczeniu. – A więc tutaj pracujesz.
– Skądże. Wpadam jedynie na kawior z szampanem.
Peter obserwował tę scenkę w milczeniu. Czekał, aż Josie powie Mattowi, że jest akurat bardzo zajęta, co może niedokładnie   


odpowiadało rzeczywistości, ale ostatecznie ten facet przerwał im rozmowę. W każdym razie coś w rodzaju rozmowy.
– Kiedy kończysz? – zapytał Matt.
– O piątej – odparła Josie.
– Dzisiaj w kilka osób wybieramy się do Drew.
– Czy mam to potraktować jak zaproszenie? – spytała, a Peter zauważył, że kiedy Josie naprawdę radośnie się uśmiecha, w jej policzku pojawia się dołek, którego on nigdy wcześniej nie zauważył.
A
może po prostu Josie nigdy w ten sposób nie uśmiechała się w jego towarzystwie.
– A chciałabyś to tak potraktować?
Peter zdecydowanym krokiem podszedł do lady.
– Musimy wracać do pracy – przypomniał z naciskiem.
Matt obrzucił go lekceważącym spojrzeniem.
– Przestań się na mnie gapić, cioto.
Josie szybko się przesunęła w bok, żeby zasłonić Petera przed wzrokiem Matta.
– O której? – zapytała.
– O siódmej.   



– W takim razie spotkamy się na miejscu.
Matt zabębnił dłońmi o ladę.
– Super – rzucił i w końcu sobie poszedł.
– iPod – rzucił desperacko Peter.
Josie spojrzała na niego jak na przybysza z kosmosu.
– Co takiego…? Ach, tak. Rzeczywiście.
Wzięła w rękę materiały, które przygotowała do zszywania,
położyła na wierzch kolejny stosik stron, wyrównała brzegi.
Peter tymczasem dołożył papier do kopiarki, przy której pracował.
– Lubisz go? – zapytał z wahaniem.
– Matta? Chyba tak.
– A czy on ci się podoba? – Peter włączył maszynę i patrzył, jak wydala ze swojego wnętrza setkę identycznych potomków.
Chwilę później przeszedł do stołu sortowniczego. Chwycił w rękę gruby plik kartek, podłożył pod zszywarkę i gotowy dokument przesunął w stronę Josie.
– Jakie to uczucie? – zapytał.
– Słucham?
– Co się czuje, gdy jest się jednym z wybrańców?
Josie sięgnęła po kolejne stosy kartek. Kiedy zszyła trzeci komplet, a   



Peter
nabrał
przekonania,
że
postanowiła
go
zignorować,
niespodziewanie odpowiedziała na pytanie:
– Masz wrażenie, że wystarczy jeden fałszywy krok, a runiesz na
samo dno.
W jej słowach pojawiła się nuta, która w uszach Petera brzmiała kojąco niczym kołysanka z lat dzieciństwa. Nagle żywo przypomniał sobie, jak siedział z Josie w lipcowym upale na podjeździe jej domu i próbował wzniecić ognisko, mając do dyspozycji jedynie garść trocin, ostre światło słońca i własne okulary. Zobaczył Josie biegnącą przed siebie ulicą, obracającą się przez ramię, wyzywającą go na pojedynek sprinterski. Nagle doszedł do wniosku, że ta Josie, która kiedyś się z nim przyjaźniła, wciąż tu jeszcze jest, tyle że ukryta wewnątrz wielowarstwowego kokonu. Z nią było teraz tak jak z rosyjskimi matrioszkami: trzeba wyjąć jedna z drugiej kilka lalek, żeby w końcu   



odnaleźć tę jedyną, która idealnie pasuje do dłoni.
Gdybyż tylko udało mu się wzbudzić w Josie dawne wspomnienia. Może dążenie do powszechnego poklasku nie było tym, co sprawiło,
że
zaczęła się trzymać z Mattem & Co. Może stało się tak tylko dlatego,
że
zapomniała, jak bardzo lubiła kiedyś towarzystwo Petera.
Zerknął na nią spod oka. Przygryzała wargę, koncentrując się na starannym zszyciu dokumentu. Peter bardzo żałował, że nie jest tak wyluzowany i naturalny jak Matt; że przez całe życie śmiał się zbyt głośno lub zbyt późno i pozostawał ślepy na fakt, że wszyscy inni naśmiewali się z niego. Problem w tym, że nie umiał być kimś innym. Wziął więc głęboki oddech i zaczął się w duchu pocieszać, że swego czasu to w zupełności Josie wystarczało.
– Chodź ze mną – powiedział. – Coś ci pokażę.
Wszedł do biura, w którym stało zdjęcie żony i dzieci pana
Cargrewa oraz komputer zabezpieczony hasłem, którego pod żadnym pozorem nie wolno było dotykać pracownikom.
Peter usiadł w fotelu, Josie stanęła za jego plecami. Uderzył szybko
w kilka klawiszy i nagle ekran obudził się do życia.
– Jak to zrobiłeś?   



Peter wzruszył ramionami.
– Interesuję się komputerami. Spędzam przy nich dużo czasu. Do Cargrewa włamałem się w zeszłym tygodniu.
– Myślę, że nie powinniśmy…
– Poczekaj… – Peter szybko przerzucał zawartość twardego dysku,
aż się dokopał do dobrze ukrytego folderu z materiałami ściągniętymi
z
Internetu i otworzył pierwszy pornograficzny plik.
– Czy to… karzeł? – mruknęła Josie. – I osioł?
Peter przekrzywił głowę.
– Wydawało mi się, że jakiś wielki kot.
– Tak czy owak, to ohydne. – Otrząsnęła się z obrzydzeniem. – Uch.
I ja mam brać czek z wypłatą z łapy takiego faceta? – Po chwili zerknęła
bystrym   okiem   na   Petera.   –   Co   jeszcze   potrafisz   zrobić   z komputerem?
– Wszystko – odparł chełpliwie.
– To znaczy… że umiałbyś się włamać do każdego miejsca? Do
każdej szkoły i tym podobnej instytucji?
– Jasne – odparł Peter. Chociaż tak naprawdę wcale nie był taki
bardzo tego pewien. Dopiero się uczył zasad szyfrowania i sposobów   



przełamywania kodów.
– Umiałbyś odnaleźć dowolny adres?
– Bułka z masłem – zapewnił. – A czyj chcesz?
– Wybierzemy kogoś na chybił trafił. – Pochyliła się i zaczęła stukać
w klawiaturę. Peter poczuł zapach włosów Josie – jabłkowy; poczuł nacisk  jej  ramienia  na  swoje  ramię.  Zamknął  oczy  i  czekał  na uderzenie
miłosnego pioruna. Josie była bardzo ładną dziewczyną, a mimo to… niczego do niej nie czuł.
Dlatego, że znali się od zawsze i traktował ją jak siostrę?
A może dlatego, że nie była chłopakiem?
„Przestań się na mnie gapić, cioto”.
Peter nigdy by tego nie powiedział Josie, ale kiedy po raz pierwszy oglądał pornografię Cargrewa, złapał się na tym, że nie patrzy na dziewczyny,  ale  na  facetów.  Czy  to  oznaczało,  że  czuje  do  nich pociąg?
Z drugiej strony, gapił się także na zwierzęta. Może więc kierowała nim
czysta ciekawość? Chęć porównania siebie z innymi mężczyznami?
A co będzie, jeżeli się okaże, że Matt – i wszyscy inni – ma jednak rację?   



Josie kliknęła parę razy myszą i ekran wypełnił artykuł z „The
Boston Globe”.
– Mam. – Josie wskazała palcem na załączone zdjęcie. – Znajdziesz adres tego faceta?
Peter zmrużył oczy, by przeczytać podpis pod fotografią.
– Kim jest Logan Rourke?
– A kogo to obchodzi? Wystarczy, że wygląda na gościa, który ma zastrzeżony adres.
Rzeczywiście miał. Peter jednak od razu wiedział, że ktoś, kto się ubiega o urząd publiczny, z pewnością dawno temu usunął swoje dane
z   książki   telefonicznej.   Potrzebował   dziesięciu   minut,   by   się dowiedzieć,
że  Logan  Rourke  pracuje  na  wydziale  prawa  na  Harvardzie,  i kolejnych
piętnastu,     żeby     się     włamać     do     uniwersyteckiego     rejestru wykładowców.
– Ta-dam! – wykrzyknął z dumą. – Mieszka w Lincoln, przy Conant Road.
Zerknął przez ramię i ujrzał na twarzy Josie wesoły, zaraźliwy
uśmiech. Przez chwilę wpatrywała się w ekran w milczeniu, po czym powiedziała:   



– Ty naprawdę jesteś w tym dobry.
Wedle obiegowego powiedzenia ekonomiści to ludzie, którzy znają cenę każdej rzeczy, lecz wartość – żadnej. Lewis miał tę maksymę żywo
w pamięci, gdy otwierał potężny plik, zawierający Katalog Ogólnoświatowych
Wartości.
Grupa
norweskich
socjologów
zgromadziła w nim informacje zebrane od setek tysięcy ludzi z całego świata;  niekończący  się  ciąg  detali.  Były  wśród  nich  podstawowe dane,
takie jak: płeć, wiek, waga, oficjalnie wyznawana religia, stan cywilny, liczba posiadanych dzieci – oraz bardziej złożone, takie jak poglądy polityczne  i  aksjologia.  W  katalogu  znalazły  się  również  rozmaite relacje
czasowe, na przykład: ile godzin badany spędzał w pracy, jak często uczestniczył w praktykach religijnych, ile razy w tygodniu uprawiał
seks i z jaką liczbą partnerów.
To, co wielu ludziom wydawałoby się żmudną, nudną dłubaniną,   



dla Lewisa było równie fascynujące jak przejażdżka rollercoasterem. Kiedy zaczynało się tropić schematy i prawidłowości pośród takiego ogromu     danych,     każdy     krok     mógł     przynieść     zaskakujące niespodzianki
– nigdy nie było wiadomo, czy się wpadnie w otchłań, czy zawędruje
na
niebosiężne szczyty. Lewis przeglądał ten katalog dostatecznie często, by   wiedzieć,   że   na   jego   podstawie   zdoła   szybko   wysmażyć wystąpienie
na przyszłotygodniową konferencję. Nie musiało olśniewać – grono słuchaczy będzie bowiem niewielkie i nie znajdzie się wśród nich żaden
z prominentnych rywali Lewisa. Później Lewis wyszlifuje tę pracę i wyśle do publikacji w liczącym się czasopiśmie naukowym.
W swoim wystąpieniu zamierzał się skoncentrować na materialnym wymiarze zmiennych decydujących o szczęściu. Każdy twierdził, że pieniądze jednak mogą dawać szczęście, ale jaka konkretnie suma wchodzi w grę? Czy dochód ma bezpośredni czy pośredni wpływ na subiektywne poczucie dobrostanu? Czy szczęśliwi ludzie są lepiej wynagradzani,  ponieważ  odnoszą  większe  sukcesy  w  pracy,  czy dostają
więcej pieniędzy tylko za samo emanowanie pozytywną energią?   



Naturalnie, poziom szczęśliwości nie zależy jedynie od dochodów.
Czy trwanie w związku małżeńskim ma większą wartość w Ameryce
czy w Europie? Jaką rolę odgrywa seks? Dlaczego ludzie chodzący do kościoła czują się szczęśliwsi od tych, którzy się nie oddają żadnym praktykom religijnym? Dlaczego Skandynawowie, plasujący się bardzo wysoko na skali szczęścia, należą do nacji o najwyższym odsetku samobójców?
Badając wybrane zmienne za pomocą funkcji regresji, Lewis zaczął
się zastanawiać, jaką wartość przypisałby rozmaitym czynnikom, składającym się na jego osobiste poczucie szczęścia. Jaka suma pieniędzy byłaby w stanie zrekompensować mu brak w życiu kobiety takiej jak Lacy? A zwolnienie z profesorskiego etatu? Utratę zdrowia? Laikowi nic nie mówiła informacja, że zawarcie związku
małżeńskiego podnosi poziom szczęścia o 0,07 punktu (przy standardowym odchyleniu wynoszącym 0,02%). Ale gdy się powiedziało przeciętnemu człowiekowi, że zawarcie małżeństwa miało taki sam wpływ na zwiększenie poczucia szczęścia, jak podwyżka pensji o sto tysięcy dolarów rocznie, wszystko stawało się dużo prostsze.
Oto co Lewis zdołał do tej pory ustalić:   



Zwiększenie dochodów podnosi poziom poczucia szczęścia, ale jest
to wzrost, który się charakteryzuje malejącą progresją. Na przykład ktoś, kto zarabia 50 000 dolarów, jest znacznie szczęśliwszy od osoby zarabiającej 25 000 dolarów. Ale już podwyżka z 50 000 dolarów do 100
000 dolarów nie zwiększa w znaczący sposób poczucia szczęścia.
Stały, proporcjonalny wzrost płac w długim przedziale czasu nie podnosi poziomu szczęścia; stąd wniosek, że jednorazowy skok płacy
o
wiele korzystniej wpływa na poprawę samopoczucia niż wzrost dochodu rozłożony w czasie, nawet jeżeli jest on dużo wyższy w wartościach bezwzględnych.
Wyższy poziom dobrostanu cechuje kobiety, ludzi żyjących w
związku małżeńskim, osoby o wysokim poziomie wykształcenia oraz te,
które nie doświadczyły rozwodu rodziców.
Poziom poczucia szczęścia u kobiet maleje – prawdopodobnie
dlatego, że podobnie jak mężczyźni muszą coraz ostrzej konkurować
na
rynku pracy.
Czarnoskórzy w USA mają niższy poziom poczucia szczęścia niż
biali, niemniej ów poziom systematycznie rośnie.   



Modele matematyczne wskazują, że utratę pracy mogłaby „zrekompensować”     kwota     60     000     dolarów     rocznie,     bycie czarnoskórym 

– 30 000
dolarów

rocznie.



dolarów rocznie, a wdowieństwo lub rozwód – 100



000 

Po narodzinach synów Lewis czuł się tak nieprzytomnie szczęśliwy,
że w jego przekonaniu – choćby ze statystycznego punktu widzenia – wcześniej czy później musiała nadciągnąć jakaś katastrofa. Wówczas sam ze sobą prowadził pewną grę. Tuż przed snem zmuszał się do dokonywania trudnych wyborów. Co wolałby utracić najpierw: swój status mężczyzny żonatego, swoją pracę czy dziecko? Zastanawiał się,
ile ciosów jest w stanie znieść człowiek, zanim zostanie zredukowany do zera.
Zamknął plik z danymi i wbił wzrok w wygaszacz ekranu swojego komputera. Było to zdjęcie zrobione w małym zoo w Connecticut, gdy synowie mieli osiem i dziesięć lat. Joey trzymał brata na barana i obaj uśmiechali  się  szeroko  na  tle  różowego  zachodu  słońca.  Chwilę później
jeden z jeleni (jeleń na sterydach, jak zawyrokowała Lacy) podciął   



Joeyowi nogi, obaj chłopcy runęli na ziemię i zalali się łzami… ale tego
epizodu wyprawy do Connecticut Lewis nie lubił wspominać.
Na poczucie szczęścia nie składała się jedynie suma suchych faktów, ale również to, w jaki sposób zdecydowaliśmy się te fakty zapamiętać. Lewis zanotował jeszcze jedno ze swoich spostrzeżeń: rozkład
poziomu szczęścia w populacji można wyrazić odwróconą krzywą dzwonową. Ludzie czuli się najszczęśliwsi w okresie wczesnego dzieciństwa i późnej starości. Ostry spadek nadchodził mniej więcej w okolicach czterdziestki.
To odkrycie podniosło Lewisa na duchu. A więc już nic gorszego nie może go spotkać.
Josie lubiła matematykę i miała z tego przedmiotu same szóstki, ale też tylko w tym przedmiocie na tak wysokie oceny musiała ciężko zapracować. Żonglowanie liczbami nie przychodziło jej łatwo, mimo
że
nie miała najmniejszych problemów z logicznym wnioskowaniem, a pisanie  rozprawek  na  dowolne  tematy  było  dla  niej  dziecinną igraszką.
Pod tym względem zapewne przypominała matkę.
A może i ojca.   


Pan McCabe, ich nauczyciel matematyki, przechadzał się między rzędami, odbijał piłkę tenisową o sufit i na melodię piosenki Dona McLeana wyśpiewywał o liczbie π i mękach, jakie dziewiątoklasiści musieli przeżywać na jego lekcjach.
Josie wymazała jedną ze współrzędnych tworzonego przez siebie diagramu.
– My nawet jeszcze nie wiemy, do czego służy liczba π – jęknął
jeden z chłopaków.
Nauczyciel obrócił się na pięcie i rzucił piłką tak, że się odbiła od ławki malkontenta.
– Andrew, jakże się cieszę, że zdołałeś się obudzić i to zauważyć.
– Czy pańska piosenka to część jakiegoś sprawdzianu?
– Nie. Ale może powinienem zaprezentować ją w telewizji. – Pan McCabe zamyślił się. – Czy istnieje coś takiego jak „matematyczny idol”?
– Chryste, mam nadzieję, że nie – mruknął Matt za plecami Josie. Dźgnął ją w ramię, by przesunęła skoroszyt w górny lewy róg ławki, ponieważ tak łatwiej mu było odpisywać pracę domową.
W tym tygodniu zajmowali się tworzeniem diagramów. Poza milionem zadań wyznaczonych przez nauczyciela, polegających na   



konstruowaniu rozlicznych tabel i kolorowych słupków, każdy miał przedstawić w statystycznym ujęciu i dowolnej formie graficznej jakiś problem bliski jego sercu. Codziennie pod koniec lekcji pan McCabe przeznaczał     dziesięć     minut     na     indywidualne     prezentacje. Poprzedniego
dnia Matt omówił i odpowiednio zilustrował rozkład wiekowy graczy
ligi NHL. Josie, która miała się produkować nazajutrz, przeprowadziła 

wśród  znajomych pomiędzy



ankietę,



żeby



sprawdzić,



jaka



jest



zależność 

ilością   czasu   poświęcanego otrzymywanych

ocen.



w



domu



na



naukę



a



średnią 
Dzisiaj swoją prezentację miał przeprowadzić Peter. Josie widziała, jak wnosił do szkoły rulon brystolu z graficznym ujęciem wyników.
– No proszę, proszę – mruknął pan McCabe. – Oto mamy przed
sobą   piękny   diagram   kołowy.   Poniekąd   dobry   przyczynek   do wcześniej
wspomnianej liczby π.
Peter każdy wycinek zaznaczył innym kolorem, wszystkie segmenty danego wycinka opisał za pomocą edytora tekstowego, a całość zatytułował: POPULARNOŚĆ.
– Zaczynaj, jak będziesz gotów, Peter – zachęcił go pan McCabe.   



Peter wyglądał trochę tak, jakby miał za chwilę zemdleć – czyli w zasadzie normalnie. Od czasu gdy Josie podjęła pracę w centrum kserograficznym, znowu zaczęli ze sobą rozmawiać, ale – na mocy
niewypowiedzianego  porozumienia  –  tylko  poza  szkołą.  W  tych murach
sprawy przedstawiały się inaczej: Sterling High przypominało małe akwarium, gdzie każde słowo i gest znajdowały się pod ciągłym obstrzałem niezliczonych par oczu.
W dzieciństwie Peter kompletnie nie zdawał sobie sprawy, że ściąga
na siebie uwagę z powodu zamiłowania do swobodnej ekspresji własnych  odczuć  i  fantazji.  Jak  na  przykład  wtedy,  gdy  podczas długiej
przerwy w przedszkolu postanowił mówić wyłącznie po marsjańsku.
W
opinii   Josie   owe   katastrofalne   wystąpienia   miały   tylko   jeden pozytywny
aspekt: Peter nigdy nawet nie próbował naśladować innych. Czego ona,
niestety, nie mogła powiedzieć o sobie.
Peter odchrząknął i rozpoczął wystąpienie.
– Przedmiotem mojej prezentacji jest hierarchia społeczna w naszej szkole. Za próbę statystyczną posłużyło mi dwudziestu czterech   


uczniów naszej klasy. Jak widać na moim diagramie… – wskazał na odpowiedni wycinek koła – …trochę poniżej jednej trzeciej całego składu to ludzie należący do podziwianej elity.
Sekcja purpurowa – kolor pomazańców – była podzielona na siedem segmentów,  każdy  opisany  imieniem  i  nazwiskiem  innej  osoby. Znaleźli
się tutaj Matt i Drew. Oraz kilka dziewczyn, z którymi podczas lunchu przesiadywała Josie. Ale do tej grupy został też przypisany klasowy klaun oraz nowy chłopak, który niedawno przyjechał do Sterling z Waszyngtonu.
– Tutaj mamy nawiedzonych – oznajmił Peter i Josie zobaczyła, że w tej sekcji znalazły się nazwiska mózgowców oraz jednej dziewczyny, która grała na tubie w szkolnej orkiestrze dętej. – Najliczniejszą grupę stanowią przeciętniacy. A mniej więcej pięć procent to pariasi.
W sali zaległa ciężka cisza. Josie pomyślała, że zazwyczaj w takich właśnie chwilach wzywa się pedagogów szkolnych, aby wygłosili pogadankę o potrzebie tolerancji dla odmienności. Czoło pana McCabe’a przypominało teraz origami, jakby się zastanawiał, czy prezentację Petera uda się zamienić w talk-show pod tytułem „After School Special”. Drew i Matt wymieniali znaczące uśmieszki. A   



tymczasem Peter był błogo nieświadomy, że jeszcze chwila, a za sprawą
jego wystąpienia rozpęta się prawdziwe piekło.
Pan McCabe chrząknął znacząco.
– Wiesz, Peter, myślę, że ty i ja powinniśmy…
W tym momencie wystrzeliła w górę ręka Matta.
– Panie McCabe, mam jedno pytanie.
– Matt…
– Nie, naprawdę chciałbym o coś zapytać. Nie mogę przeczytać, co
jest napisane na najcieńszym kawałku. Tym pomarańczowym.
– A! – odezwał się Peter. – Ta sekcja przedstawia kogoś, kogo – z braku  lepszego  określenia  –  nazwałem  mostem.  Osobę,  która mogłaby
się zaliczać do więcej niż jednej grupy, ponieważ się trzyma z różnymi ludźmi. Jak Josie.
Posłał jej promienny uśmiech, a tymczasem w stronę Josie posypał
się grad spojrzeń przeszywających niczym strzały. Skuliła się w sobie i skryła twarz za kurtyną włosów. Prawdę powiedziawszy, była przyzwyczajona, że wszyscy się na nią gapią – ostatecznie każdy, kto się
pokazywał u boku Courtney, musiał do tego przywyknąć – ale co   


innego, gdy ludzie kierują na ciebie wzrok, ponieważ ci zazdroszczą, a zupełnie inaczej przedstawia się sprawa, kiedy obrzucają cię szyderczymi spojrzeniami, bo kosztem twojego nieszczęścia sami właśnie awansowali w społecznej hierarchii.
Teraz każdy sobie przypomni, że swego czasu Josie także należała
do pariasów i trzymała się z Peterem. Albo założą, że Peter się w niej durzy, co samo w sobie osłabiało jej pozycję, albo – co gorsza – mogło
posłużyć za temat niekończących się kpin. Po klasie niczym prąd elektryczny zaczęły przepływać szepty. „Trzeba być kompletnie popieprzonym” – usłyszała Josie i zaczęła się modlić, modlić bardzo gorąco, żeby ta uwaga przypadkiem nie odnosiła się do niej.
Rozległ się dźwięk dzwonka, co oznaczało, że Bóg jednak istnieje.
– To co, Josie? – podszedł do niej Drew. – Którym jesteś mostem? Tobin czy Golden Gate?
Josie chciała szybko wepchnąć książki do torby, ale wypadły jej z
ręki i rozsypały się po podłodze, grzbietami do góry.
– Londyńskim – rzucił kpiąco John Eberhard. – Nie widzisz, że już
drży w posadach?
Do tej pory każdy, kto chodził z nią na matematykę i wypadł na   



korytarz,  z  pewnością  zdążył  się  podzielić  najnowszą  sensacją  z innymi
ludźmi. Cudzy śmiech będzie ciągnął się za nią jak ogon latawca już
do
końca dnia – albo nawet dużo dłużej.
Ktoś zaczął jej pomagać w zbieraniu książek, ale dopiero po chwili dotarło do Josie, że tą osobą jest Peter.
– Przestań – zażądała. Wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń i Peter zamarł  w  bezruchu,  jakby  tym  gestem  wytworzyła  między  nimi potężne
pole siłowe. – I nigdy więcej się do mnie nie odzywaj, rozumiesz? Wyszła na korytarz i ruszyła ślepo przed siebie, aż znalazła się w wąskim łączniku, prowadzącym do warsztatu stolarskiego. Jakże Josie była naiwna, gdy wierzyła, że skoro raz została przyjęta do grona wybrańców, to pozostanie już w nim na zawsze! A przecież elita istniała
tylko dlatego, że ktoś wytyczył wokół niej niewidzialny krąg, pozostawiając wszystkich innych na aucie. Rzecz w tym, że granica tego
kręgu była równie nietrwała, jak linia wyrysowana na piasku, więc ulegała nieustannym przesunięciom. W ten sposób, zupełnie nie z własnej winy, w każdej chwili można się było znaleźć po niewłaściwej   



stronie krechy.
Wystąpienie Petera nie uwzględniało pewnego szczególnego
aspektu popularności – nie mówiło, jak bardzo jest ona nietrwała. Ironia
losu polegała na tym, że Josie nigdy nie była żadnym mostem: aby się
znaleźć  w  wymarzonej  grupie,  musiała  się  na  zawsze  odciąć  od własnej
przeszłości i wszystkich należących do owej przeszłości ludzi.
Dlaczego teraz ci wcześniej odrzuceni mieliby ją przyjąć z powrotem
do swojego grona?
– Hej.
Na dźwięk głosu Matta Josie wzięła głęboki oddech i wypaliła bez zastanowienia:
– Tak dla twojej prywatnej wiadomości, wcale się z nim nie
przyjaźnię.
– Ale akurat to, co o tobie powiedział, było trafione w dziesiątkę.
Josie poczuła słabość w kolanach. Nieraz była naocznym świadkiem okrucieństwa Matta. Widziała, jak strzelał z recepturek do głuchoniemych dzieciaków, które nie znały odpowiednich znaków migowych,  żeby  się  na  niego  skutecznie  poskarżyć;  słyszała,  jak pewną   



grubą dziewczynę przezywał Chodzącym Trzęsieniem Ziemi; pamiętała,     jak     wyjątkowo     nieśmiałemu     chłopakowi     schował podręcznik
do matematyki tylko po to, żeby ten chłopak wpadł w panikę i zaczął świrować. Wówczas to wszystko wydawało się Josie bardzo śmieszne, bo nie dotyczyło jej osobiście. Teraz jednak ona miała zostać poddana upokorzeniu  i  czuła  się  tak,  jakby  ktoś  jej  wymierzył  siarczysty policzek.
Do tej pory żyła w fałszywym przeświadczeniu, że awans do grona odpowiednich ludzi zapewnia jej nietykalność. Ale ci ludzie byli w stanie się odciąć od każdego, jeżeli tylko dzięki temu mogliby się wydać
wspanialsi, dowcipniejsi, jeszcze bardziej niedostępni.
Matt patrzył na nią z takim uśmieszkiem na twarzy, jakby Josie była jedną wielką chodzącą kpiną; to bolało tym bardziej, że uważała tego chłopaka za swojego przyjaciela. Ba, prawdę powiedziawszy, niekiedy nawet miała nadzieję na coś więcej niż tylko przyjaźń: kiedy włosy opadały mu na oczy, a twarz z wolna rozjaśniał uśmiech, totalnie ją zatykało. Ale Matt wywierał takie wrażenie na wszystkich
dziewczynach – nawet na Courtney, która w szóstej klasie chodziła z nim przez całe dwa tygodnie.   


– Nigdy nie sądziłem, że od tego pedała usłyszę coś wartego uwagi, ale muszę przyznać mu rację: mosty rzeczywiście przenoszą nas w różne światy – powiedział Matt. – A właśnie coś takiego ty robisz ze mną. – Chwycił rękę Josie i przycisnął do piersi.
Serce waliło mu tak mocno, że wyraźnie poczuła je w swojej dłoni. Spojrzała Mattowi prosto w oczy, a kiedy się nachylił i zaczął ją całować,
nie opuściła powiek, ponieważ nie chciała, by jej umknęła chociaż sekunda z tej niezwykłej, magicznej chwili. Usta Matta miały posmak cynamonowego ciastka i były tak gorące, że aż parzyły.
W końcu Josie przypomniała sobie, że musi zaczerpnąć tchu, i odskoczyła gwałtownie. Nigdy jeszcze nie była tak świadoma istnienia każdego skrawka swojej skóry – łącznie z tymi ukrytymi pod warstwami ubrania.
– Jezu – jęknął Matt i zatoczył się do tyłu.
Josie wpadła w panikę. Może on właśnie sobie uświadomił, że
całował dziewczynę, która jeszcze pięć minut temu była na samym dnie
szkolnej  drabiny.  A  może  Josie  zrobiła  coś  nie  tak  w  trakcie pocałunku.
Ostatecznie  nie  istniał  żaden  podręcznik  opisujący,  jak  dokładnie należy   



to robić.
– Chyba nie jestem w tym dobra – wyjąkała.
Matt uniósł brwi.
– Jeżeli staniesz się choć odrobinę lepsza… z wrażenia padnę
trupem.
Josie poczuła, jak gdzieś w jej wnętrzu zapala się radosny ognik, pełznie ku górze i wykwita uśmiechem.
– Naprawdę?
Skinął głową.
– To był mój pierwszy pocałunek w życiu – przyznała.
Kiedy Matt przejechał palcem po jej wardze, poczuła to w całym
ciele  –  w  czubkach  palców,  gardle,  gorącym  trójkącie  pomiędzy nogami.
– Cóż – mruknął. – Ale z pewnością nie ostatni.
Alex szykowała się w łazience do wyjścia, kiedy weszła tam Josie w poszukiwaniu świeżej jednorazowej golarki.
– A co to? – zapytała, taksując odbicie matki w lustrze takim
wzrokiem, jakby widziała zupełnie obcą osobę.
– Tusz do rzęs.
– Wiem, jak to się nazywa – odparła Josie. – Nie pojmuję jednak, co   



robi na twojej twarzy.
– Może po prostu miałam ochotę się umalować.
Josie wyszczerzyła zęby w uśmiechu i przysiadła na brzegu wanny.
– A ja jestem królową angielską. No więc, o co naprawdę chodzi…? Musisz się sfotografować dla jakiegoś pisma prawniczego? – Nagle jej brwi podjechały w górę. – Bo chyba się nie wybierasz na coś w rodzaju
randki?
– Nie, nie wybieram się „na coś w rodzaju randki” – odparła Alex, nakładając róż. – Ale na najprawdziwszą randkę.
– O rety! Kto to taki? Opowiedz.
– Nie mam pojęcia. Liz umówiła nas w ciemno.
– Liz? Ta sprzątaczka?
– Konserwatorka terenów zielonych – sprostowała Alex.
– Jak zwał, tak zwał. Ale przecież musiała ci o nim coś powiedzieć…
– Josie zawiesiła głos. – Bo to chyba jest osobnik płci męskiej?
– Josie!
– No wiesz, strasznie dawno z nikim się nie umawiałaś. Za mojej pamięci po raz ostatni byłaś na randce z tym facetem, który nie jadał niczego, co było w zielonym kolorze.   



– Żeby tylko nie jadał! – westchnęła Alex. – Problem w tym, że i
mnie nie pozwolił zjeść nic zielonego.
Josie wstała i sięgnęła po szminkę.
– W tym odcieniu będzie ci do twarzy – zdecydowała i zaczęła
malować Alex usta.
Matka i córka były identycznego wzrostu. Patrząc Josie w oczy, Alex dostrzegła w nich maleńkie odbicia własnej twarzy. Zaczęła się zastanawiać, jak to się stało, że nigdy wcześniej w ten sposób nie spędzała czasu z Josie: nie zamykała się z córką w łazience, nie bawiła
się z nią cieniami do powiek, nie malowała jej paznokci u nóg, nie kręciła włosów. Tego typu wspomnieniami mogły się cieszyć matki wszystkich córek, ale dopiero teraz Alex zrozumiała, że nie ma podobnych wspomnień, ponieważ w odpowiednim czasie o to nie zadbała.
– Gotowe. – Josie obróciła matkę w stronę lustra. – No i jak?
Alex spojrzała uważnie, ale nie na własne odbicie. Zza jej ramienia wyglądała Josie i po raz pierwszy w życiu Alex dostrzegła w niej coś z dawnej siebie. I nie chodziło tu o kształt twarzy, ale bijący od niej blask;
nie o kolor oczu, ale majaczącą w nich smugę tęsknoty. Żadna ilość   


najkosztowniejszych kosmetyków nie nadałaby rysom Alex tej szczególnej aury. Do tego trzeba być zakochanym.
Czy można zazdrościć własnemu dziecku?
– Jeżeli o mnie chodzi… – Josie poklepała matkę po ramieniu –
…bez wahania zaprosiłabym cię na kolejną randkę.
Rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi i Alex wpadła w panikę.
– Jeszcze nie jestem gotowa.
– Ja go zagadam. – Josie zbiegła po schodach i gdy Alex wciskała się w czarną sukienkę oraz wsuwała stopy w szpilki, z dołu dobiegł ją przytłumiony szmer głosów.
Joe Urquhardt był kanadyjskim bankierem i w Toronto dzielił mieszkanie z kuzynem Liz. Alex nieustannie wysłuchiwała zapewnień, że to naprawdę sympatyczny facet.
– Skoro jest taki sympatyczny, to czemu do tej pory się nie ożenił? – zapytała w końcu.
– A jak ty byś odpowiedziała na podobne pytanie? – odparowała
Liz.
– Ja nie jestem szczególnie sympatyczna – odrzekła Alex po chwili zastanowienia.
Ale była mile zaskoczona, kiedy się okazało, że Joe nie jest karłem,   



ma pełne uzębienie i gęste brązowe włosy, nieprzytwierdzone do głowy
obustronnie klejącą taśmą. Na widok Alex gwizdnął cicho przez zęby.
– Proszę wstać! Sąd idzie – rzucił radośnie. Po czym dodał: – Pan Szczęściarz już stoi na baczność.
Alex zmroziło.
– Mogę cię na moment przeprosić? – wycedziła i pociągnęła Josie za sobą do kuchni. – Zastrzel mnie na miejscu – jęknęła.
– Okay, to rzeczywiście był denny tekst. Ale on przynajmniej jada wszystko, co zielone. Wiem, bo pytałam.
– Josie, mam plan. Pójdziesz tam i powiesz, że nagle się rozchorowałam. A potem we dwie zamówimy sobie chińszczyznę i wypożyczymy jakiś film. Co ty na to?
Josie zmarkotniała.
– Ale mamo… ja już mam plany na dzisiejszy wieczór. – Zerknęła
przez drzwi w stronę Joego. – To znaczy, mogę zadzwonić do Matta
i…
– Nie, nie. – Alex zmusiła się do uśmiechu. – Przynajmniej jedna z
nas powinna się dobrze bawić.
Poszła do salonu, gdzie Joe właśnie studiował cechy probiercze na spodzie jednego ze srebrnych świeczników.   



– Przepraszam, ale coś stanęło…
– Czuję, że stanęło, złotko – wszedł jej w słowo Joe z lubieżnym uśmieszkiem.
– …mi na przeszkodzie. Niestety, nie mogę spędzić z tobą
dzisiejszego wieczoru. Nagła sprawa – łgała jak z nut. – Za moment muszę się stawić w sądzie.
Może dlatego, że Joe był Kanadyjczykiem, nie połapał się, jak absurdalna jest ta wymówka: w normalnych warunkach żaden sąd w USA nie zwoływał sesji w sobotni wieczór.
– A! Jestem ostatnim, który by się poważył na utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. A więc do zobaczenia wkrótce?
Alex skinęła głową i wyprowadziła go za drzwi. Potem zdjęła
szpilki, weszła na górę i przebrała się w swoją najbardziej znoszoną dresową bluzę. Postanowiła, że spędzi wieczór na opychaniu się czekoladkami i oglądaniu wyciskaczy łez na DVD.
Kiedy przechodziła obok łazienki, usłyszała szum wody płynącej z prysznica: Josie się szykowała na swoją randkę.
Przez chwilę Alex stała z dłonią zawieszoną nad klamką i
próbowała zdecydować, czy córce by się spodobało, gdyby zapukała, weszła i zaoferowała pomoc w robieniu makijażu bądź ułożeniu   



włosów – tak jak to wcześniej zrobiła Josie. Tyle że dla Josie takie zachowanie było naturalne: żeby być z matką, musiała się kręcić w jej pobliżu i łapać pojedyncze wolne minuty, w czasie kiedy ta zasadniczo zajmowała się czymś innym. W rezultacie Alex gdzieś po drodze nabrała przekonania, że Josie będzie zawsze się czaić u jej boku – czekać
na te okruchy zainteresowania. I aż do tej pory nigdy nie przyszło jej
do
głowy, że pewnego dnia to ona będzie musiała zabiegać o uwagę córki.
Ostatecznie Alex opuściła dłoń i odeszła, nie zapukawszy do drzwi. Poddała się bez walki, niczego nie odważyła się zaproponować, ponieważ bardzo się bała usłyszeć, że córka już nie potrzebuje jej pomocy.
Tym, co po niesławnej prezentacji Petera uratowało Josie od towarzyskiej katastrofy, było natychmiastowe namaszczenie na dziewczynę Matta Roystona. W odróżnieniu od innych drugoklasistów, którzy łączyli się okazjonalnie w pary – głównie na przyjacielskiej zasadzie, żeby iść razem na imprezę czy do kina – Josie i Matta łączył silny związek. Matt odprowadzał ją na lekcje i całował namiętnie przed
drzwiami klasy na oczach całej szkoły. Więc oczywiście nie trafił się   



żaden palant, na tyle pozbawiony instynktu samozachowawczego, by
w
jakikolwiek sposób łączyć imię Josie z Peterem Houghtonem; każdy wiedział, że w takim wypadku miałby natychmiast do czynienia z Mattem i że ta konfrontacja nie należałaby do przyjemnych.
To znaczy, każdy z wyjątkiem samego Petera. Kiedy się spotykali w pracy, zdawał się ślepy na wysyłane przez Josie sygnały: całkowite ignorowanie jego pytań, odwracanie się plecami, gdy wchodził do pomieszczenia, w którym akurat przebywała. W końcu, w magazynku materiałowym, doszło między nimi do konfrontacji.
– Czemu tak mnie traktujesz? – zapytał.
– Jak byłam dla ciebie miła, ubzdurałeś sobie, że jesteśmy przyjaciółmi.
– Bo jesteśmy – rzekł z uporem w głosie.
Josie gwałtownie zwróciła się w jego stronę.
– Nie ty o tym decydujesz.
Parę dni później, kiedy wyszła na dwór, żeby wrzucić worki pełne śmieci do wielkich pojemników, zobaczyła przy nich Petera. Miał właśnie piętnastominutową przerwę, podczas której zazwyczaj szedł
do   



kafejki po drugiej stronie ulicy na sok jabłkowy, a tymczasem teraz stał
oparty o brzeg jednego z kontenerów.
– Przesuń się – zażądała. Uniosła wypchane torby i wrzuciła do
środka, a gdy tylko uderzyły o dno, w górę wystrzelił snop iskier.
I niemal natychmiast buchnął ogień, wspiął się po sterczących z pojemnika kartonach, zdawał się rozsadzać metal od środka.
– Peter, odejdź stamtąd! – krzyknęła Josie. On jednak ani drgnął. Płomienie tańczyły tuż przed jego twarzą, zniekształcały rysy. – Peter, rusz się! – Złapała go za ramię, pociągnęła w dół na chodnik, i w tej samej chwili coś (toner? smar?) eksplodowało wewnątrz kontenera.
– Musimy zadzwonić pod 911! – Josie zerwała się na równe nogi.
Kilka minut później przyjechali strażacy i pokryli pojemnik jakąś śmierdzącą chemiczną substancją. Josie powiadomiła o wszystkim pana
Cargrewa, który tradycyjnie przebywał na polu golfowym.
– Dzięki Bogu, że żadnemu z was nic się nie stało – powiedział na
ich widok.
– Josie uratowała mi życie – oświadczył Peter.
Podczas gdy pan Cargrew prowadził rozmowę ze strażakami, Josie weszła z powrotem do centrum, nie zwracając najmniejszej uwagi na   



ciągnącego za nią Petera.
– Wiedziałem, że mnie uratujesz – odezwał się niespodziewanie. – I dlatego to zrobiłem.
– To znaczy co?!
Peter jednak nie musiał odpowiadać, ponieważ Josie już odgadła, dlaczego  stał  przy  pojemnikach  podczas  przerwy.  Czekał,  aż  ona ukaże
się w tylnych drzwiach, i wówczas wrzucił do kontenera sztormową zapałkę.
Kiedy Josie odciągała na bok pana Cargrewa, wmawiała sobie, że
robi tylko to, co powinien zrobić każdy odpowiedzialny pracownik: informuje szefa, kto próbował zniszczyć jego własność. Nie przyznała natomiast, że przeraziły ją słowa Petera – przede wszystkim dlatego,
że
wyrażały prawdę. I udawała sama przed sobą, że w jej piersi nie tli się
drobna iskra – miniaturowa wersja pożaru wznieconego przez Petera

którą poczuła po raz pierwszy w życiu i zidentyfikowała jako żądzę zemsty.
Josie nie słuchała rozmowy, po której Peter wyleciał z pracy ze skutkiem natychmiastowym. Poczuła na sobie jego wzrok – palący,   



pełen  wyrzutu  –  ale  udawała,  że  bez  reszty  pochłania  ją  praca zlecona
przez lokalny bank. Gdy maszyna zaczęła wyrzucać z siebie arkusze papieru, Josie naszła pewna refleksja: jakie to dziwne, że sukces można
mierzyć stopniem zgodności kopii z oryginałem.
Po lekcjach Josie czekała na Matta pod masztem. Matt podkradał się do niej od tyłu, a ona udawała, że go nie widzi, dopóki nie zaczynał
jej
całować. Działo się to na oczach całej szkoły, i ta świadomość upajała Josie. Swój nowo zdobyty status uważała za coś w rodzaju sekretnej tożsamości. Teraz mogła mieć szóstki od góry do dołu, twierdzić, że lubi
czytać dla przyjemności, a i tak nikt nie nazwałby jej „popieprzoną”, ponieważ gdy ludzie teraz na nią patrzyli, dostrzegali przede
wszystkim otaczającą ją aurę elitarności. Josie doszła do wniosku, że
po
trosze doświadcza tego samego, czego jej matka doświadczała na każdym kroku od lat: jak się jest sędzią, wszelkie drobne przywary całkiem przestają się liczyć.
Niekiedy Josie gnębiły nocne koszmary, w których Matt odkrywał
jej prawdziwą naturę: docierało do niego, że ona wcale nie jest piękna,   



że nie jest superwyluzowana, że nie jest warta jego uwielbienia. „Co nam odbiło? Gdzie myśmy mieli oczy?” – mówili we śnie Josie jej obecni
przyjaciele i może właśnie dlatego ona na jawie wcale ich nie uważała za prawdziwych i szczerych przyjaciół.
Razem z Mattem mieli na ten weekend bardzo ważne plany – Josie była tak podekscytowana, że aż rozpierało ją od środka. Czekając na Matta,  usiadła  na  kamiennych  stopniach  wiodących  do  masztu  i niemal
natychmiast poczuła czyjąś dłoń na ramieniu.
– Spóźniłeś się – rzuciła karcąco, ale uśmiechnęła się przy tym szeroko.
Odwróciła głowę i ujrzała Petera.
Wyglądał na równie zaszokowanego jak ona, choć przecież sam ją zaczepił. Od czasu gdy się przyczyniła do wyrzucenia go z pracy, bardzo starannie unikała wszelkich z nim kontaktów. A nie było to proste, wziąwszy pod uwagę, że codziennie mieli razem lekcje matematyki i wielokrotnie każdego dnia mijali się na korytarzu. Wówczas ona natychmiast wtykała nos w jakiś podręcznik lub pilnie się
koncentrowała na rozmowie z kim innym.   



– Josie – odezwał się Peter – czy moglibyśmy zamienić kilka słów?
Ze szkoły masowo wysypywali się uczniowie, a ich spojrzenia
smagały  Josie  niczym  bicze.  Czy  wlepiali  w  nią  oczy,  ponieważ należała
do tych najbardziej podziwianych, czy dlatego, że się znajdowała w tak
deprecjonującym towarzystwie?
– Nie – ucięła sucho.
– Posłuchaj… rzecz w tym… bardzo mi zależy, żeby pan Cargrew przyjął mnie z powrotem. Ja naprawdę potrzebuję tej pracy. Zdaję sobie
sprawę, że popełniłem wielki błąd. Pomyślałem… że może… gdybyś
mu wytłumaczyła, jak bardzo żałuję… On ciebie lubi.
W pierwszym odruchu Josie chciała powiedzieć Peterowi, że ma natychmiast zostawić ją w spokoju, że nie chce z nim pracować, a już
z
pewnością nie życzy sobie, by prowadził z nią rozmowę na oczach całej
szkoły. Ale podczas tych miesięcy, które upłynęły od owego popołudnia,  gdy  Peter  podpalił  śmietnik,  w  Josie  zaszła  pewna zmiana.
Po elegii, jaką Peter wygłosił pod jej adresem na lekcji matematyki, Josie   



uznała, że powinien dostać nauczkę, i mu jej udzieliła. Ale ilekroć teraz
myślała o swojej drobnej zemście, czuła się bardzo nieswojo. Zrozumiała, że Peter doszedł do fałszywych wniosków nie dlatego, że był kompletnym świrem, ale ponieważ ona swoim zachowaniem wprowadziła go w błąd. Ostatecznie, gdy nikogo nie było w centrum kserograficznym, rozmawiała z nim i żartowała. Bo też Peter był w gruncie rzeczy w porządku – tyle że nie należał do osób, z którymi należało się pokazywać publicznie.
Owszem, Josie odżegnywała się od niego, ale też nigdy nie
traktowała tak jak Drew, Matt czy John. Nie popychała go na ścianę, gdy mijali się w holu; nie wyrywała mu brązowej torby z lunchem i nie
przerzucała się nią z kolegami dopóty, dopóki cała zawartość nie wylądowała na podłodze.
Nie zamierzała rozmawiać z panem Cargrewem. Nie życzyła sobie, żeby  Peter  widział  w  niej  swoją  przyjaciółkę  czy  choćby  dobrą znajomą.
Jednak nie chciała też się zachowywać wobec niego jak Matt,
którego komentarze pod adresem Petera czasami przyprawiały ją o mdłości.   


Nagle Josie zdała sobie sprawę, że Peter już nie siedzi obok niej w oczekiwaniu na odpowiedź. Stacza się w dół kamiennych stopni, a na jego miejscu stoi we władczej pozie Matt.
– Trzymaj się z daleka od mojej dziewczyny, pedale! Idź poszukać sobie miłego chłopczyka, z którym będziesz mógł się zabawić.
Peter zarył twarzą w chodnik. Kiedy uniósł głowę, z wargi leciała
mu krew. Spojrzał na Josie i ona ze zdumieniem zauważyła, że nie był ani załamany, ani rozwścieczony, jedynie autentycznie i straszliwie zmęczony.
– Matt? – zagaił konwersacyjnym tonem, dźwigając się na kolana. – Masz dużego kutasa?
– Chciałbyś wiedzieć, co?
– Niespecjalnie. – Peter stanął chwiejnie na nogach. – Zastanawiałem się jedynie, czy jest dość długi, żebyś mógł się sam wypieprzyć.
Josie poczuła groźną wibrację w powietrzu, jeszcze zanim Matt
rzucił się na Petera z furią tropikalnego huraganu; zanim zaczął go okładać po twarzy pięściami, wciskać w kamienne płyty trotuaru.
– Podoba ci się? – rzucił kpiąco Matt po tym, jak przyszpilił Petera
do ziemi.
Peter potrząsnął głową. Z oczu płynęły mu łzy, żłobiąc wąskie   



strużki w lepkiej krwi.
– Zejdź… ze… mnie…
– Założę się, że też byś chciał na kogoś wleźć, co? – szydził Matt.
Do tej pory wokół nich zebrał się już niezły tłumek. Josie zaczęła się rozglądać nerwowo w poszukiwaniu jakiegoś nauczyciela, ale zajęcia się skończyły i żadnego z pedagogów nie było w zasięgu wzroku.
– Dość! – krzyknęła, gdy Matt znowu zaatakował. – Matt, daj spokój! Matt wyprowadził jeszcze jeden cios, po czym poderwał się na nogi, pozostawiając Petera zwiniętego na ziemi.
– Masz rację. Szkoda mojego czasu. – Ruszył szybko przed siebie, ale zaraz zwolnił, żeby Josie mogła dołączyć do jego boku.
Skierowali się w stronę samochodu Matta. Josie wiedziała, że
najpierw pojadą do miasta na kawę, a potem do niej do domu. Ona zajmie się nauką i będzie pracować, dopóki już nie zdoła dłużej ignorować Matta całującego ją po szyi, masującego jej ramiona. Wówczas zaczną się pieścić i przestaną dopiero wtedy, gdy usłyszą samochód jej matki, parkujący pod garażem.
W Matcie jeszcze kłębiła się furia i mimowolnie zaciskał dłonie w pięści. Josie chwyciła go za rękę, rozwarła mu palce i splotła je ze swoimi.   



– Czy mogę ci coś powiedzieć? Nie wpadniesz od razu w szał?
Josie wiedziała, że to pytanie czysto retoryczne, bo Matt wciąż kipiał
z wściekłości. To był rewers tej namiętności, która sprawiała, że Josie pod jego dotykiem przeszywał prąd; mroczna strona temperamentu chłopaka, popychająca go do wyżywania się na słabszych.
Matt milczał i Josie postanowiła brnąć dalej.
– Nie rozumiem, dlaczego zawsze musisz dokuczać Peterowi Houghtonowi…
– Ten pedał sam zaczął – obruszył się Matt. – Słyszałaś, co powiedział.
– Ale dopiero po tym, jak zepchnąłeś go ze schodów.
Matt stanął jak wryty.
– Od kiedy to TY jesteś jego aniołem stróżem?
Patrzył na nią w sposób, który budził strach, i Josie mimowolnie zadrżała.
– Nie jestem – rzuciła pośpiesznie. – Ja jedynie… nie podoba mi się, jak traktujesz ludzi, którzy nie należą do naszej paczki. Tylko dlatego, że nie chcemy się zadawać z frajerami, nie znaczy, że musimy ich dręczyć, prawda?
– Właśnie, że nieprawda – sprzeciwił się Matt. – Jeżeli nie pokażesz   


innym, gdzie ich miejsce, nie zachowasz uprzywilejowanej pozycji. – Spojrzał na Josie zwężonymi oczami. – Kto jak kto, ale ty powinnaś wiedzieć to najlepiej.
Josie zdrętwiała. Nie wiedziała, czy Matt robi aluzję do
nieszczęsnego diagramu Petera, czy, co gorsza, do przeszłości – do czasów,  kiedy  się  z  Peterem  przyjaźniła.  Wolała  jednak  tego  nie uściślać.
Najbardziej  na  świecie  bała  się  teraz  jednego:  wybrańcy  nagle odkryją,
że tak naprawdę ona jest zwykłą uzurpatorką.
W żadnym razie więc się nie wstawi za Peterem u pana Cargrewa. A jeżeli jeszcze kiedykolwiek Peter zwróci się do niej w tej sprawie, potraktuje  go  jak  powietrze.  I  przestanie  wreszcie  udawać  sama przed
sobą, że jest wobec niego mniej okrutna niż Matt, odwołujący się do szyderstw  i  przemocy  fizycznej.  Każdy  robi,  co  musi,  by  utrwalić swoją
uprzywilejowaną pozycję w stadzie. A najprostsza droga na szczyt wiedzie po trupach innych.
– To jak? Idziesz ze mną? – spytał gniewnie.
Josie się zastanawiała, czy Peter wciąż płacze. Czy przypadkiem nie
ma złamanego nosa. I czy to, co go dziś spotkało, było już najgorsze.   


– Oczywiście. – Ruszyła za Mattem, ani razu nie oglądając się za siebie.
Miasteczko
Lincoln
w
stanie
Massachusetts
leżało
na
przedmieściach Bostonu, gdzie ongiś rozciągały się bezkresne pola, teraz zaś królowały bezładnie porozrzucane, imponujące rezydencje, osiągające absurdalnie zawrotne ceny na rynku nieruchomości. Przez okno  samochodu  Josie  przyglądała  się  okolicy,  która  mogła  być scenerią
jej dzieciństwa, gdyby wypadki się potoczyły nieco inaczej: kamienne murki, wijące się wokół posiadłości, tabliczki z napisem: „Zabytek historyczny” na domach wzniesionych niemal dwieście lat temu, mała lodziarnia, pachnąca świeżym mlekiem. Ciekawe, czy Logan Rourke zaproponuje, żeby się wybrali tutaj na lody. Może podejdzie wprost
do
lady i zamówi śmietankowe z orzechami pekanowymi, nawet nie   


pytając, jaki jest ulubiony smak Josie; może ojcowie instynktownie wyczuwają takie rzeczy.
Matt prowadził leniwie, opierając nonszalancko rękę o kierownicę. Skończył szesnaście lat, dostał wymarzone prawo jazdy i aż się palił
do
prowadzenia samochodu: jeździł po mleko dla matki lub do pralni chemicznej, ochoczo też woził Josie do i ze szkoły. Miejsce przeznaczenia nie miało dla Matta najmniejszego znaczenia, liczyła się
jedynie sama podróż, i między innymi dlatego Josie poprosiła, żeby zawiózł ją na spotkanie z ojcem.
Faktem też jest, że nie miała specjalnie wyboru. Nie mogła się
zwrócić do matki choćby z tego prostego powodu, że ta pozostawała
w
błogiej   nieświadomości   jej   poczynań.   Josie   mogłaby   pojechać autobusem
do Bostonu, ale przedostanie się na przedmieścia i zlokalizowanie określonego domu byłoby już bardzo skomplikowaną operacją. W końcu więc wyznała Mattowi prawdę: nie znała swojego ojca, po raz
pierwszy   zobaczyła   go   w   gazecie,   gdzie   opublikowano   jego podobiznę,
ponieważ się ubiegał o urząd publiczny.   


Podjazd nie prezentował się tak okazale jak w niektórych innych rezydencjach, ale miał równie nienaganny wygląd. Gęsta trawa była przystrzyżona
dokładnie
na
wysokość
półtora
centymetra,
wypielęgnowana kępa polnych kwiatów o wdzięcznie powyginanych kielichach otaczała skrzynkę na listy z kutego żelaza, a z konaru pobliskiego  drzewa  zwieszała  się  elegancka  tabliczka,  na  której widniał
numer domu – 59.
Na ten widok Josie przeszył dreszcz. Kiedy w zeszłym roku grała w drużynie hokeja na trawie, nosiła koszulkę z tym samym numerem.
To był z pewnością znak losu.
Matt zaparkował na początku podjazdu, na którym kawałek dalej
stały dwa samochody, lexus i dżip, a obok nich – plastikowy wóz strażacki, przeznaczony dla paroletniego malucha. Aż do tej pory Josie   



nie przyszło do głowy, że Logan Rourke mógłby oprócz niej mieć jakieś
inne dzieci.
– Chcesz, żebym poszedł z tobą? – zapytał Matt.
Josie pokręciła głową.
– Nie, dzięki. Dam radę.
Ruszając w stronę frontowych drzwi, zaczęła się zastanawiać, co, u diabła, strzeliło jej do głowy. Przecież nie można, tak ot, wpadać do domu  faceta,  który  jest  osobą  publiczną.  Z  pewnością  zza  rogu wyjdzie
zaraz jakiś agent służb specjalnych lub wypadnie groźny brytan obronny.
No i proszę, jak na zamówienie, rozległo się głośne ujadanie. Josie odwróciła się nerwowo przez ramię i ujrzała maleńkiego yorka z różową wstążeczką na czubku łebka, szarżującego ku jej nogom.
Drzwi rezydencji stanęły otworem.
– Tytanio, zostaw listonosza w… – Logan Rourke urwał raptownie
na widok stojącej przed nim Josie. – Nie jesteś listonoszem.
Był znacznie wyższy, niż sobie wyobrażała, ale poza tym wyglądał
tak  samo  jak  na  zdjęciu  w  „The  Globe”:  białe  włosy,  orli  nos, wysmukła   



sylwetka. Jego oczy były identycznego koloru z oczami Josie i miały w sobie coś tak elektryzującego, że nie mogła oderwać od nich wzroku. Czy właśnie one sprawiły, że matka zatraciła jasność myślenia?
– Jesteś córką Alex – powiedział.
– A także pańską – odparła Josie.
Z wnętrza domu dobiegł podniecony pisk dziecka, zachwyconego
jakąś zabawą, a także kobiecy głos pytający:
– Logan, kto przyszedł?
Rourke sięgnął za siebie ręką, wymacał klamkę i zatrzasnął drzwi, odcinając Josie od swojego prywatnego życia. Wyglądał na straszliwie skonsternowanego, ale gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że
każdy by się poczuł wytrącony z równowagi, gdyby musiał niespodziewanie stanąć oko w oko z córką, którą porzucił jeszcze przed
jej narodzinami.
– Co tutaj robisz?
Czyż to nie było oczywiste?!
– Chciałam pana poznać. Myślałam, że może i pan chciałby poznać mnie.
Wziął głęboki oddech.   



– To nie jest odpowiednia pora.
Josie zerknęła w stronę zaparkowanego samochodu Matta.
– Mogę poczekać.
– Posłuchaj… właśnie się ubiegam o poważne stanowisko publiczne. Nie mogę sobie teraz pozwolić na podobną komplikację…
Josie nie wierzyła własnym uszom. A więc tym dla niego była? KOMPLIKACJĄ?!
Tymczasem Logan Rourke wyciągnął z kieszeni portfel, a z jego wnętrza trzy studolarówki.
– Proszę. – Wcisnął jej pieniądze w dłoń. – Czy to wystarczy?
Josie próbowała złapać oddech, ale uniemożliwiał jej to drewniany kołek, którym niepostrzeżenie ktoś przebił jej pierś. Zdawała sobie sprawę, że to brudne pieniądze; ojciec uznał, że Josie przyjechała, by
go
szantażować.
– Może po wyborach… – mruknął – …może wówczas wybierzemy
się gdzieś na lunch.
Banknoty, które trzymała w dłoni, były świeże i sztywne, dopiero co wprowadzone do obiegu. Przed oczami Josie stanęła nagle scenka z dzieciństwa: jest z mamą w banku i mama pozwala jej sprawdzić, czy   



kasjer  wypłacił  odpowiednią  kwotę.  Dwudziestodolarówki  w  jej palcach
są równie dziewicze jak te setki: pachną farbą drukarską i obietnicą szczęścia.
Logan Rourke nie był jej ojcem, lecz jedynie jednym z milionów facetów – bardziej obcym niż listonosz czy któryś z nauczycieli. Można dziedziczyć czyjeś DNA, a mimo to nie mieć z tym człowiekiem nic wspólnego.
Josie niespodziewanie mignęła myśl, że podobną lekcję już raz w
życiu odebrała… od swojej matki.
– No cóż… – odezwał się Logan Rourke i z powrotem położył dłoń
na klamce. Ale zanim otworzył drzwi, jeszcze się zawahał. – Nie wiem… nie powiedziałaś, jak ci na imię.
Głos Josie zdołał się przedrzeć przez kłąb, który się zagnieździł w jej gardle.
– Margaret – odparła. Postanowiła, że pozostanie dla niego równie fałszywą postacią, jak on był w jej życiu.
– A więc do widzenia, Margaret – rzucił cicho i wśliznął się do
wnętrza domu.
W drodze do samochodu dłoń Josie się rozwarła jak pączek kwiatu.   


Banknoty sfrunęły w dół i opadły koło wybujałej rośliny, która – jak wszystko wokół – zdawała się uosobieniem dobrobytu.
Tak naprawdę ten pomysł przyszedł Peterowi do głowy we śnie.
Już od jakiegoś czasu tworzył gry komputerowe – głównie rozmaite repliki wyścigów samochodowych, choć udało mu się również opracować jedną prostą „skradankę”, opartą na scenariuszu sci-fi, w którą można było grać online z ludźmi z całego świata.
To jednak, co wymyślił teraz, było bez wątpienia najbardziej ambitnym projektem. A zaczęło się wszystko we włoskim barze, do którego poszli całą rodziną po meczu futbolowym Joeya. Peter obżarł się pizzą z mięsem i kiełbasą, po czym siedział niczym pogrążony w stuporze i wbijał wzrok w automat do gry, na którym widniał napis „Deer Hunt”. Po wrzuceniu ćwierćdolarówki strzelało się do jeleni wysuwających łby zza krzaków, a jeżeli przypadkiem trafiło się łanię, traciło się wszystkie punkty.
Owej nocy śniło się Peterowi, że pojechał razem z ojcem na polowanie, ale zamiast podchodzić jelenie, tropili ludzi.
Obudził się zlany potem, z zaciśniętą dłonią, jakby w niej dzierżył karabinek.
Nie powinien mieć większych problemów ze stworzeniem   



awatarów – komputerowych odpowiedników ludzi. Już przeprowadził kilka całkiem udanych prób: potrafił wykreować osobników różnych ras
i o zróżnicowanej budowie, choć szczegóły graficzne – jak odcień skóry
czy rzeźba muskulatury – pozostawiały jeszcze trochę do życzenia.
Tak czy owak, zbudowanie gry, w której zwierzyną łowną byliby
ludzie, wydawało mu się całkiem odjazdowe.
Tylko na jakim scenariuszu ma ją oprzeć? Wszelkiego rodzaju misje wojskowe wyeksploatowano do granic możliwości, i nawet wojny gangów już się totalnie wszystkim przejadły za sprawą całego cyklu „Grand Theft Auto”. Peter doszedł do wniosku, że potrzebuje nowego modelu wroga – takiego, którego większość ludzi też miałaby ochotę skasować. To było najlepsze w grach komputerowych: odpłacanie różnym szwarccharakterom pięknym za nadobne.
Przebiegał
w
myślach
mikrokosmosy
wszechświata
w   



poszukiwaniu odpowiedniego entourage’u do walki dobra ze złem: przestrzeń kosmiczna, pojedynki na Dzikim Zachodzie, misje szpiegowskie. I nagle stanęła mu przed oczami linia frontu, na którą sam wyruszał każdego dnia.
A gdyby tak odwrócić role… prześladowanych zmienić w prześladowców?
Peter wyskoczył z łóżka, usiadł za biurkiem i wyciągnął
zeszłoroczny   album   szkolny,   który   od   ośmiu   miesięcy   leżał zapomniany
w jednej z szuflad. Stworzy grę na wzór „Revenge of the Nerds”, a właściwie jej uwspółcześnioną wersję, dostosowaną do realiów XXI wieku. W świecie jego fantazji rozkład sił zostanie postawiony na głowie i wreszcie parias będzie mógł wziąć odwet na swoich ciemiężycielach.
Wziął flamaster do ręki, zaczął przerzucać strony i zakreślać
niektóre portrety.
Drew Girard.
Matt Royston.
John Eberhard.
Peter odwrócił kartkę i zatrzymał się na moment. A potem zakreślił   



także twarz Josie Cormier.
– Możesz tu zatrzymać? – poprosiła Josie, kiedy uznała, że już ani minuty dłużej nie zdoła wysiedzieć w samochodzie i udawać, że jej spotkanie z ojcem przebiegło w sielankowej atmosferze.
Ledwo Matt zjechał na pobocze, otworzyła drzwi, a potem przez pas wysokiej trawy pobiegła do pobliskiego lasu. Usiadła na dywanie sosnowych igieł i zaczęła płakać. Sama nie umiałaby powiedzieć, czego
właściwie się spodziewała – poza tym, że z pewnością nie tego, co ją spotkało. Może bezwarunkowej akceptacji. W najgorszym wypadku – zwykłej ciekawości.
– Josie? – Matt stanął za jej plecami. – Wszystko w porządku?
Chciała przytaknąć, ale nagle zrobiło jej się niedobrze od tych wszystkich kłamstw. Matt zaczął gładzić ją po głowie i wówczas Josie rozszlochała się na dobre; ta oznaka czułości, jak to zazwyczaj bywa
z
odruchami serca, do reszty wytrąciła ją z równowagi.
– On ma mnie gdzieś.
– Więc powinnaś odpłacić mu tym samym – zasugerował Matt.
Josie posłała mu spojrzenie spod oka.
– To nie takie proste.   



Wziął ją w ramiona.
– Och, Jo.
Matt był pierwszą osobą, która nadała jej pieszczotliwe zdrobnienie.
O ile pamięć Josie nie myliła, matka – w odróżnieniu od większości rodziców – nigdy nie nazywała jej „słoneczkiem”, „robaczkiem” czy też
w równie idiotyczny sposób. Ale kiedy Matt zaczął mówić do niej „Jo”, natychmiast przypomniała sobie „Małe kobietki” i chociaż on z pewnością nigdy nie czytał powieści Louise Alcott, Josie cieszyła się w duchu,  że  to  zdrobnienie  łączyło  ją  z  postacią  o  tak  silnym charakterze i
niezwykłej pewności siebie.
– Jestem kompletną idiotką. I zupełnie nie wiem, dlaczego właściwie płaczę. Ja jedynie… chciałam, żeby mnie polubił.
– Za to ja za tobą szaleję – oznajmił Matt. – Czy to już się nie liczy? – Pochylił się i zaczął scałowywać jej łzy.
– Nawet bardzo. Usta Matta przesunęły się z policzka na szyję, a potem w to specjalne miejsce za uchem: gdy Matt je całował, Josie zawsze miała wrażenie, że zaraz cała się rozpłynie. Była zupełną nowicjuszką, gdy chodziło o erotyczne pieszczoty, ale ilekroć zostawali   



sami,  Matt  się  posuwał  coraz  dalej  i  dalej.  „To  twoja  wina  – powiedział
jej pewnego razu. – Jesteś taka seksowna, że nie mogę utrzymać rąk przy  sobie”.  Te  słowa  podziałały  na  Josie  jak  najpotężniejszy afrodyzjak.
Ona? Seksowna? W każdym razie, tak jak Matt obiecywał, im częściej

całował,   kosztował   jej   ciała,   tym   większą   sprawiało   jej   to przyjemność.
Każda nowa pieszczota wywoływała takie uczucie, jakby Josie skakała w  dół  z  wysokiego  klifu:  traciła  dech  i  czuła  ostre  łaskotanie  w brzuchu.
Wystarczy jeden krok, a zacznie szybować w powietrzu niczym ptak. Wówczas w ogóle nie przychodziło jej do głowy, że gdy już skoczy, równie dobrze może się roztrzaskać o skały.
Ręce Matta wsunęły się pod jej T-shirt, wśliznęły pod koronkę biustonosza. Ich nogi się splątały; Matt zaczął się ocierać o Josie całym
ciałem.  Kiedy  podciągnął  jej  koszulkę  w  górę  i  poczuła  na  ciele chłodny
podmuch powietrza, powróciła do rzeczywistości.
– Nie możemy – szepnęła.
Matt lekko chwycił zębami skórę na jej ramieniu.   



– Parkujemy na skraju drogi publicznej!
Spojrzał na nią odurzony, rozgorączkowany.
– Ale ja tak bardzo cię pragnę – powiedział.
Już po wielekroć wypowiadał te słowa, ale po raz pierwszy Josie nie zareagowała stanowczym protestem.
„Tak bardzo cię pragnę”.
Mogłaby go powstrzymać, ale nagle zrozumiała, że tego nie zrobi. Czuła się chciana, pożądana i to było najważniejsze. Niczego w tej chwili bardziej nie potrzebowała.
Matt na moment zastygł w bezruchu, jakby się zastanawiał, czy fakt, że Josie nie odepchnęła jego rąk, rzeczywiście oznaczał to, co w jego mniemaniu   oznaczał.   A   potem   szybko   rozdarł   folię   kondomu (ciekawe,
od kiedy nosił go przy sobie?), jednym ruchem rozpiął spodnie i powoli
podsunął w górę spódnicę Josie, jakby nadal nie był pewien, czy ona nie
zmieni zdania.
Odciągnął jej majtki, wsunął w nią palec. Kiedy robił tak
poprzednio, czuła parzący ból, jakby musnęła ją kometa; zawsze prosiła,
żeby przestał.   



Ale nie tym razem.
Matt poprawił pozycję, przycisnął ją swoim ciężarem. Znowu
zapiekło – i to o wiele bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Mimowolnie jęknęła.
– Nie chcę, żeby bolało – wyszeptał.
Josie odwróciła głowę.
– Po prostu zrób to – powiedziała, i Matt naparł na nią mocno i gwałtownie. Ból był tak wielki, że chociaż się go spodziewała, głośno wykrzyknęła.
Matt pomylił cierpienie z ekstazą.
– O tak, maleńka – szepnął chrapliwie.
Czuła jego tętno, ale od wewnątrz. A potem Matt zaczął raptownie poruszać biodrami; rzucał się jak ryba spuszczona z haczyka na deski pomostu.
Josie miała ochotę spytać, czy jego też bolało, gdy robił to po raz pierwszy. Zaczęła się zastanawiać, czy to zawsze boli. Może cierpienie jest ceną, którą trzeba zapłacić za miłość.
Wtuliła twarz w ramię Matta i próbowała zrozumieć, dlaczego,
chociaż on wciąż jest w jej wnętrzu, czuje się tak przeraźliwie pusta. Pani Sandringham, nauczycielka angielskiego, zwróciła się do   



Petera, gdy po skończonej lekcji już miał wstawać z miejsca:
– Peter, chciałabym z tobą porozmawiać.
Słysząc te słowa, głębiej się wcisnął w krzesło. Musi szybko
wymyślić jakąś wymówkę dla rodziców, bo z pewnością nie będą zadowoleni, gdy przyniesie do domu drugą pałę z rzędu.
Tak naprawdę lubił panią Sandringham. Miała dopiero dwadzieścia
kilka lat i kiedy paplała na temat gramatyki czy Szekspira, nietrudno było sobie wyobrazić, że jeszcze całkiem niedawno sama siedziała skulona   w   ławce,   jak   większość   zwykłych   dzieciaków,   i   nie pojmowała,
czemu wskazówki zegara nie chcą ruszyć z miejsca.
Peter poczekał, aż inni wyniosą się z sali, i dopiero wtedy podszedł
do stołu nauczycielki.
– Chciałabym porozmawiać na temat twojego ostatniego eseju – zagaiła pani Sandringham. – Nie sprawdziłam jeszcze prac wszystkich uczniów, ale miałam okazję rzucić okiem na twoją…
– Mogę napisać nowy esej – rzekł szybko Peter.
Pani Sandringham uniosła w zdumieniu brwi.
– Ależ, Peterze… właśnie zamierzałam ci powiedzieć, że dostałeś szóstkę. – Położyła na biurku jego pracę i Peter wpatrzył się z   



niedowierzaniem     w     jaskrawoczerwoną     ocenę     widniejącą     na marginesie.
Mieli opisać wydarzenie, które w znaczący sposób odmieniło ich
życie. Chociaż od pamiętnego incydentu minął zaledwie tydzień, Peter napisał o tym, jak stracił pracę za podpalenie kontenera na śmieci. W swoim  eseju  pominął  jednak  postać  Josie  Cormier  i  rolę,  jaką odegrała w
owym zajściu.
Pani Sandringham zakreśliła jedno zdanie z podsumowania: „Zrozumiałem, że pewne czyny nie uchodzą płazem, więc trzeba wszystko dobrze przemyśleć, zanim się podejmie działanie”. Nauczycielka położyła rękę na dłoni Petera.
– Widzę, że ta sprawa naprawdę cię czegoś nauczyła – powiedziała
z przyjaznym uśmiechem. – Ja zaufałabym ci teraz bez zastrzeżeń. Peter skinął głową i podniósł esej ze stolika. Gdy się włączał w nurt przepływających korytarzem uczniów, wciąż trzymał go w palcach. Wyobrażał  sobie,  co  powie  matka,  kiedy  on  przyniesie  do  domu arkusz
z wielką, tłustą szóstką – raz zrobi coś, czego wszyscy zawsze się spodziewali po Joeyu, ale nigdy po nim.
I niemal natychmiast dotarło do niego, że zanim pokaże rodzicom   


ten esej, będzie musiał się wytłumaczyć z podpalenia śmietnika. A na dodatek przyznać, że został wylany z pracy i dla kamuflażu godzinami przesiaduje w bibliotece.
Gwałtownym ruchem zgniótł w dłoniach swoje dzieło i wrzucił do pierwszego kosza na śmieci, jaki napotkał po drodze.
Od kiedy Josie zaczęła spędzać niemal cały wolny czas z Mattem, Maddie Shaw gładko przejęła rolę przybocznej Courtney. I w pewnym sensie osiągnęła o wiele większy sukces, niż kiedykolwiek udałoby się osiągnąć Josie: gdy się szło za Court i Maddie, nie sposób było odróżnić
jedną od drugiej. Maddie tak idealnie się upodobniła do wzorca, że w
jej
wykonaniu imitacja sięgnęła wyżyn sztuki.
Tego wieczoru wszyscy zalegli w domu Maddie, ponieważ miała
wolną chatę – rodzice pojechali w odwiedziny do jej starszego brata, który studiował w Syracuse.
Nie pili nic alkoholowego – trwał sezon hokejowy, a trener kazał zawodnikom podpisywać specjalny kontrakt – za to Drew wypożyczył nieocenzurowaną wersję komedii dla nastolatków, ociekającą seksem. Chłopcy  się  spierali,  która  z  aktorek  jest  gorętszą  laską:  Elisha Cuthbert   



czy Shannon Elizabeth.
– Żadnej nie wyrzuciłbym z łóżka – zdecydował Drew.
– Skąd przyszło ci do głowy, że którakolwiek z nich w ogóle
chciałaby się tam znaleźć? – rzucił ze śmiechem John Eberhard.
– Moja reputacja kroczy przede mną i sięga daleko…
Courtney parsknęła kpiąco.
– I tylko ona.
– A, Court, żałujesz, że nie miałaś okazji osobiście tego sprawdzić.
– Nie bardzo…
Josie siedziała wraz z Maddie na podłodze i próbowała
wydedukować, jak działa plansza do seansów spirytystycznych. Znalazły ją w szafie w pokoju rekreacyjnym w piwnicy: leżała między chińczykiem i trivium. Josie delikatnie dotknęła palcami niewielkiej deseczki.
– Popychasz ją?
– Przysięgam na Boga, że nie – zarzekła się Maddie. – A ty?
Josie pokręciła głową. Zastanawiała się, jaki duch miałby ochotę się zjawić na imprezie nastolatków. Zapewne ktoś, kto zmarł śmiercią tragiczną w zbyt młodym wieku – być może w wypadku samochodowym.   



– Jak ci na imię? – spytała głośno Josie.
Deseczka skręciła w stronę litery A, przesunęła się na B i zatrzymała
w miejscu.
– Abe – zawyrokowała Maddie.
– Albo Abby.
– Jesteś kobietą czy mężczyzną?
Tym razem deseczka zsunęła się z krawędzi planszy i Drew
wybuchnął śmiechem.
– Pewnie jest homo.
– Swój zawsze rozpozna swego – rzucił kpiąco John.
Matt ziewnął i przeciągnął się tak szeroko, że koszulka mu
podjechała  wysoko  do  góry.  Chociaż  Josie  siedziała  zwrócona  do niego
plecami, natychmiast to wyczuła: tak idealnie były zestrojone ich ciała.
– Impreza jest doprawdy przednia, ale na nas już czas. Idziemy, Jo. Josie patrzyła na deseczkę, która powędrowała od N do O. NO.
– Ja jeszcze nie wychodzę – oświadczyła. – Dobrze się bawię.
– Miau! – odezwał się Drew. – Kotka pokazuje pazurki. Strzeż się, Mattie.
Od kiedy zostali parą, Matt spędzał o wiele więcej czasu z Josie niż   


ze swoimi kumplami. Nieustannie powtarzał, że woli swawolić z nią,
niż przebywać w towarzystwie swawolnych głupków, ale Josie wiedziała, jak bardzo mu zależy na szacunku Drew i Johna. Co jednak nie oznaczało, że miała pozwalać, by traktowano ją jak niewolnicę, prawda?
– Powiedziałem: idziemy – powtórzył Matt.
Josie zerknęła na niego spod oka.
– A ja powiedziałam, że chcę jeszcze zostać. W razie czego sama zdołam dojść do domu.
Matt posłał kolegom chełpliwy uśmiech.
– Nie miałaś pojęcia, co znaczy „dojść”, dopóki mnie nie poznałaś. Drew z Johnem zarechotali głośno, a Josie zaczerwieniła się jak
burak. Wstała z podłogi i odwracając oczy, pobiegła w górę piwnicznych schodów.
W holu chwyciła swoją kurtkę. Kiedy usłyszała za plecami tupot
stóp, nawet się nie obejrzała.
– Dobrze się bawiłam, więc…
Mimowolnie wykrzyknęła, gdy Matt szarpnął ją za rękę, odwrócił gwałtownie i przycisnął do ściany.
– To boli…   



– Żebyś przypadkiem nigdy więcej nie śmiała mnie tak potraktować.
– Ale przecież to ty…
– Przez ciebie wyszedłem na idiotę. Powiedziałem, że na nas już
czas.
W miejscu, gdzie ściskał jej ramiona, wykwitały już sińce, jakby Josie była płótnem, na którym Matt chciał koniecznie postawić swoją sygnaturę.  Zwiotczała  pod  jego  uchwytem  w  geście  poddania: zadziałał
instynkt samozachowawczy.
– Ja… Przepraszam. Wybacz.
Pokajanie się zadziałało jak wytrych – uchwyt Matta zelżał.
– Jo! – Westchnął i oparł się czołem o jej czoło. – Nie znoszę się tobą dzielić. Przecież o to nie możesz mieć do mnie pretensji.
Josie potrząsnęła głową. Wolała się nie odzywać, bo obawiała się
słów, jakie mogą jej się wyrwać z ust.
– To wszystko dlatego, że tak bardzo cię kocham.
Nie wierzyła własnym uszom.
– Kochasz mnie? Naprawdę?
Do tej pory nigdy nie wyznał jej miłości i ona też nie wypowiedziała tych magicznych słów, bo gdyby nie odwzajemnił się tym samym,   


spaliłaby się ze wstydu i upokorzenia. Ale w końcu to on pierwszy powiedział, że ją kocha!
– Czyż to nie oczywiste? – Ujął jej dłoń, podniósł do ust i zaczął całować tak delikatnie, że Josie niemal zapomniała o wydarzeniach, które doprowadziły do tej niezapomnianej chwili.
– Kentucky Fried People…? – powtórzył z powątpiewaniem w
głosie Peter.
Taką nazwę zaproponował Derek dla nowej gry Petera tuż po rozpoczęciu  lekcji  WF.  Siedzieli  na  ławce  w  sali  gimnastycznej,  a wokół
nich rozgrywał się spektakl wyboru zawodników do drużyn
koszykówki, w którą mieli grać przez całe zajęcia.
– Bo ja wiem… Czy to nie zbyt…?
– Drastyczne? – podrzucił Derek. – A od kiedy ci zależy na
poprawności politycznej? Tylko to sobie wyobraź: zbierasz określoną liczbę punktów i wówczas możesz iść do pracowni plastycznej, by w charakterze broni wykorzystać piec do wypalania ceramiki.
Derek testował grę Petera, wskazując na niedoróbki, proponując ulepszenia. Wiedzieli, że mają sporo czasu na rozmowę, ponieważ będą
wybrani do drużyny na szarym końcu.   


Trener Spears wyznaczył na kapitanów Drew Girarda i Matta Roystona. A to ci dopiero niespodzianka! Kto by się spodziewał, że kapitanami mianuje facetów, którzy już po pierwszej klasie zostali zawodnikami pierwszego składu szkolnej reprezentacji w hokeju.
– Wykrzeszcie z siebie bojowego ducha! – zagrzewał resztę klasy trener Spears. – Wasi kapitanowie muszą widzieć, że rwiecie się do walki, że jesteście głodni sukcesu. Gdy na was patrzą, mają zobaczyć drugiego Michaela Jordana!
Drew wskazał na chłopaka siedzącego z tyłu.
– Noah.
Matt skinął głową w kierunku swojego sąsiada z ławki.
– Charlie.
Peter nachylił się w stronę Dereka.
– Mimo że Michael Jordan już zrezygnował z czynnej kariery, wciąż zgarnia rocznie czterdzieści milionów z tantiem reklamowych.
– To oznacza, że zarabia 109 589 dolców dziennie za nicnierobienie – błyskawicznie obliczył Derek.
– Ash! – rozległ się głos Drew.
– Robbie – zdecydował Matt.
Peter nachylił się w stronę przyjaciela.   



– Jordan idzie do kina, wydaje dychę na bilet, a w czasie trwania
filmu przybywają mu na czysto 9132 dolary.
Derek uśmiechnął się szeroko.
– Jak gotuje jajko na twardo, powiedzmy, przez pięć minut, zarabia przy tym 380.
– Stu.
– Freddie.
– O-boy.
– Walt.
Teraz na ławce pozostało ich już tylko trzech: Derek, Peter i Royce, który  miał  problemy  z  panowaniem  nad  agresją  i  przychodził  do szkoły
ze specjalnym asystentem.
– Royce – powiedział Matt.
– Zarabia o 4560,85 dolca więcej na godzinę niż szeregowy
pracownik McDonalda – dorzucił Derek.
Drew obrzucił krytycznym spojrzeniem Dereka i Petera.
– Oglądając odcinek „Przyjaciół”, zgarnia 2283 dolary – powiedział Peter.
– Musi czekać aż całe dwadzieścia jeden godzin, żeby zarobić na   


nowe maserati – westchnął Derek. – Do diabła, jaka szkoda, że nie umiem grać w kosza.
– Derek – zdecydował Drew.
Derek zaczął z wolna podnosić się z ławki.
– Ale wiesz co? – zagadnął Peter. – Nawet gdyby Michael Jordan oszczędzał sto procent swoich dochodów przez następne sto pięćdziesiąt lat, wciąż nie miałby tyle kasy, ile Bill Gates ma już w tej chwili.
– Okay – rzucił z rezygnacją Matt. – A więc ja biorę pedzia.
Peter powlókł się niemrawo w stronę drużyny Matta.
– Powinieneś lubić tę grę, Peter – odezwał się Matt tak głośno, żeby wszyscy go usłyszeli. – Ostatecznie piłka do kosza przypomina w kształcie pewne części męskiego ciała, którymi z pewnością lubisz się bawić.
Peter oparł się o materac, który wisiał na ścianie jak, nie przymierzając, w domu wariatów. Szaleńców zamyka się w tak wyłożonych  pomieszczeniach,  bo  w  każdej  chwili  mogą  rozpętać piekło.
– W porządku – zdecydował trener Spears. – Zaczynamy mecz. Pierwsza burza lodowa nadciągnęła tego roku jeszcze przed   



Świętem Dziękczynienia. Zaczęła się tuż po północy; wichura trzęsła domem niczym workiem starych kości, a o szyby waliły kulki gradu. Doszło do awarii prądu, ale akurat na to Alex była przygotowana. Gdy się  obudziła,  uderzyła  ją  ta  szczególna  cisza,  jaka  zapada,  gdy zawodzą
nowoczesne   urządzenia.   Alex   chwyciła   w   rękę   latarkę,   którą przezornie
położyła koło łóżka.
Potem zapaliła dwie świece i patrzyła, jak jej ogromny cień pełznie
w górę ściany. Przypomniała sobie podobne noce z okresu, gdy Josie była  jeszcze  mała:  przychodziła  wtedy  do  łóżka  matki  i  mocno trzymała
kciuki za to, by nazajutrz odwołali lekcje z powodu fatalnej aury. Dlaczego dorośli nigdy nie mogą liczyć na takie niespodziewane wakacje? Nawet jeżeli jutro w szkołach nie odbędą się lekcje – na co
w
opinii Alex poważnie się zanosiło – nawet jeżeli wicher będzie nadal wył potępieńczo, jakby się użalał nad cierpieniem Ziemi, a mróz przylutuje wycieraczki do szyby samochodowej, ona i tak będzie musiała się pojawić w sądzie. Można odwołać zajęcia jogi, mecze koszykówki i przedstawienia teatralne, ale nie sposób zawiesić biegu życia.   



Drzwi do sypialni otworzyły się ze stukotem. W progu stanęła Josie
w kusej koszulce i męskich bokserkach. Alex nie miała pojęcia, skąd
je
wytrzasnęła – modliła się tylko w duchu, by nie należały do Matta Roystona.  Przez  chwilę  nie  mogła  rozpoznać  swojej  córki  w  tej młodej,
kształtnej  kobiecie  o  długich,  prostych  włosach  –  jej  wygląd zasadniczo
się kłócił z zachowanym żywo w pamięci obrazem małej dziewczynki
ze zmierzwionym warkoczem, ubranej w piżamkę z nadrukiem wizerunku Wonder Woman.
Alex poklepała zapraszająco materac obok siebie.
Josie wskoczyła do łóżka matki i naciągnęła kołdrę pod samą brodę.
– Pogoda jak z horroru – oznajmiła. – Mam wrażenie, że niebo się wali.
– Mnie bardziej martwi jutrzejszy stan dróg.
– Myślisz, że do rana spadnie śnieg?
Alex uśmiechnęła się w ciemności. Josie już nie była dzieckiem, ale pobożne życzenia pozostały te same.
– Najprawdopodobniej.
Z pełnym zadowolenia westchnieniem Josie opadła na poduszkę.   



– Może w takim razie pojedziemy gdzieś z Mattem na narty.
– Jeżeli będzie ślisko na drogach, nie opuścisz w ogóle tego domu.
– Ty opuścisz.
– Ja nie mam wyboru.
Josie odwróciła się w stronę Alex i w jej oczach zatańczyło światło świec.
– Każdy ma jakiś wybór. – Podparła się na łokciu. – Mogę cię o coś spytać?
– Jasne.
– Dlaczego nie wyszłaś za mojego ojca?
Alex była dramatycznie nieprzygotowana na podobne pytanie i
nagle poczuła się tak, jakby ktoś rzucił ją nagą w środek śnieżnej zamieci.
– Skąd to nagłe zainteresowanie?
– Co ci w nim nie odpowiadało? Mówiłaś, że był przystojny i inteligentny. No i musiałaś go kochać, przynajmniej przez jakiś czas…
– Josie, to zamierzchła historia. I nie powinnaś zawracać sobie nią głowy, ponieważ ciebie nie dotyczy.
– Oczywiście, że dotyczy – obruszyła się Josie. – Mam połowę jego genów.   



Alex wpatrzyła się w sufit. Może rzeczywiście waliło się niebo;
może naiwna wiara, że za pomocą kuglarskich sztuczek uda się do końca życia podtrzymywać iluzję, musi się zakończyć spektakularną katastrofą.
– Był przystojny i inteligentny – odparła cicho. – Uznałam jednak, że nie powinnam się z nim wiązać.
– Czy dlatego, że na dodatek był żonaty?
Alex aż usiadła z wrażenia.
– Jak się o tym dowiedziałaś?
– Teraz, kiedy się ubiega o urząd publiczny, jego życiorys drukują
we wszystkich gazetach. Nie trzeba być astrofizykiem, żeby to odkryć.
– Rozmawiałaś z nim?
– Nie – odparła Josie, patrząc matce prosto w oczy.
Jakaś cząstka Alex żałowała, że Josie nie skontaktowała się z Loganem; wówczas może by się dowiedziała, czy Logan śledził przebieg  jej  kariery,  czy  choćby  zdawkowo  się  nią  interesował. Decyzja
o porzuceniu Logana, którą ze względu na nienarodzone dziecko podejmowała z przekonaniem o własnej moralnej wyższości, teraz wydała jej się aktem egoizmu. Dlaczego właściwie nigdy wcześniej nie   



porozmawiała na ten temat z Josie?
Ponieważ na swój sposób chroniła Logana. Josie dorastała, nie
znając ojca, ale czyż to nie było lepsze od świadomości, że on nie chciał,
by w ogóle się urodziła? Że zażądał aborcji? Muszę się zdobyć na jeszcze jedno drobne kłamstwo, zdecydowała Alex w duchu. Zaoszczędzić Josie bólu.
Zerknęła z ukosa na córkę.
– Nie zamierzałam się zadowolić tą małą przestrzenią, jaką
wyznaczył dla mnie w swoim życiu. Nie chciałam ograniczeń. Czy to
ma jakiś sens?
– Chyba tak.
Alex odnalazła pod kołdrą dłoń córki. Gdyby chwyciła ją za rękę w pełnym świetle dnia, ten gest wydałby się sztuczny i wymuszony, zbyt otwarcie emocjonalny jak na łączące je stosunki; ale teraz, w ciemnościach, gdy świat gwałtownie się skurczył – robił wrażenie całkiem naturalnego.
– Bardzo cię przepraszam – szepnęła.
– Za co?
– Za to, że nie dałam ci wyboru, kiedy dorastałaś.   



Josie wzruszyła ramionami i usunęła dłoń.
– Postąpiłaś słusznie.
– Nie jestem tego pewna. – Alex westchnęła. – Słuszne postępowanie trzeba niekiedy okupić chwilami wielkiej samotności. – Gwałtownie odwróciła się ku córce z radosnym uśmiechem na twarzy. – Ale właściwie czemu my rozprawiamy na takie tematy? W odróżnieniu ode
mnie, tobie dopisuje szczęście w miłości, prawda?
W tym samym momencie przywrócono elektryczność. Na dole mikrofalówka z głośnym „pik” powróciła do trybu czuwania; światło z łazienki zalało hol żółtą poświatą.
– Czas wracać do własnego łóżka – zadecydowała Josie.
– A! Naturalnie – odparła Alex, chociaż tak naprawdę miała ochotę powiedzieć, że Josie może zostać tu, gdzie jest teraz, aż do rana.
Kiedy córka wyszła z pokoju, Alex sięgnęła po budzik, by go na
nowo ustawić. Diody pulsowały panicznie: 12:00, 12:00, 12:00, jakby wysyłały ostrzeżenie dla Kopciuszka i niosły przestrogę: życie rzadko kiedy podsuwa piękne, bajkowe zakończenia.
Ku zdziwieniu Petera bramkarz w klubie Front Runner nawet nie spojrzał na jego fałszywy dowód tożsamości, więc zanim na dobre sobie   



uświadomił,  że  naprawdę  dotarł  do  tego  miejsca  –  już  został wepchnięty
do środka przez napierający tłum.
W twarz uderzyła go chmura papierosowego dymu i potrzebował
aż całej minuty, żeby jego wzrok się przystosował do przyćmionych świateł.  Całą  wolną  przestrzeń  wypełniała  muzyka:  techno  tak głośne,
że Peterowi niemal rozsadzało bębenki. Przy drzwiach stały dwie bardzo wysokie kobiety i bacznie lustrowały każdego wchodzącego. Peter dopiero za drugim rzutem oka dostrzegł cień zarostu na twarzy jednej… jednego z nich. Drugi wyglądał bardziej kobieco niż zdecydowana większość dziewczyn, jakie Peter spotkał w życiu; ale przecież nigdy wcześniej nie widział transwestytów z aż tak bliska – może oni z natury byli perfekcjonistami.
Mężczyźni stali w parach lub trzyosobowych grupkach. Single natomiast,     niczym     wygłodniałe     jastrzębie,     obsadziły     balkon zawieszony
nad  tanecznym  parkietem.  Niektórzy  faceci  mieli  na  twarzach skórzane
maski,  inni  całowali  się  po  kątach  lub  dzielili  jointami.  Wszystkie ściany
pokrywały lustra sprawiające, że pomieszczenia wydawały się   



przepastne jak jaskinie.
Nietrudno było się dowiedzieć o istnieniu takiego klubu jak Front Runner, wystarczyło wejść do kilku czat roomów. Ponieważ Peter dopiero się przygotowywał do egzaminu na prawo jazdy, do Manchesteru przyjechał autobusem, a potem wziął taksówkę, która
go
przywiozła pod same drzwi lokalu. Prawdę powiedziawszy, wciąż nie umiałby powiedzieć, dlaczego właściwie się tu zjawił: próbował o tym myśleć jak o swoistym eksperymencie antropologicznym. Ciekawiło go,
czy w tym środowisku odnajdzie się lepiej niż w dotychczasowym.
Nie zamierzał się obmacywać z którymś z tych facetów – w każdym razie jeszcze nie teraz. Chciał zobaczyć, jak się poczuje wśród ludzi, którzy w pełni akceptują swój homoseksualizm. Czy będzie tak, że spojrzą na niego i od razu rozpoznają w nim jednego ze swoich? Przystanął naprzeciwko pary obłapiającej się w ciemnym kącie.
Widok faceta w prawdziwym życiu całującego innego faceta był nieco dziwaczny. Jasne, w telewizji Peter nieraz widywał całujących się mężczyzn – programom zawierającym podobnie skandalizujące sceny
z
reguły nadawano taki rozgłos medialny, że zawsze wiedział, kiedy będą   



je nadawać – i niekiedy to oglądał, żeby sprawdzić, czy ten widok w jakikolwiek sposób go pobudzi. Ale tamte pocałunki były udawane, tak
jak wszystko inne w telewizji… W odróżnieniu od spontanicznego spektaklu,  który  się  teraz  rozgrywał  przed  jego  oczami.  Peter przyglądał
się i czekał na przyśpieszone bicie serca, które mogłoby wreszcie coś wyjaśnić.
Nie wzbudziło to w nim jednak podniecenia, lecz jedynie ciekawość (czy zarost drapie w takiej sytuacji w policzki?). Peter zupełnie nie odczuwał odrazy, ale i nie był przekonany, że miałby ochotę sam tego spróbować.
Mężczyźni oderwali się od siebie i jeden z nich posłał Peterowi
gniewne spojrzenie spod przymrużonych powiek.
– To nie peep show – wysyczał i mocno odepchnął Petera.
Peter się potknął i zatoczył na jednego z facetów stojących przy
barze.
– Ej! – wykrzyknął potrącony, ale zaraz zaświeciły mu się oczy. – Co my tu mamy?
– Przepraszam…
– Ależ nie ma za co. – Facet był nieco po dwudziestce, miał mocno   


tlenione włosy, przycięte na krótkiego jeża, a na palcach plamy od nikotyny. – Pierwszy raz w klubie, co?
– Skąd wiesz?
– Jesteś spłoszony niczym jeleń złapany w światła samochodu. –
Zgasił papierosa i gestem przywołał barmana, który wyglądał tak, jakby
zszedł  wprost  z  okładki  eleganckiego  czasopisma.  –  Rico,  podaj mojemu
młodemu przyjacielowi drinka. Na co masz ochotę?
Peter przełknął nerwowo ślinę.
– Pepsi?
Nowo poznany mężczyzna błysnął zębami w uśmiechu. – To jakiś
żart, co?
– Nie pijam alkoholu.
– A! W takim razie spróbuj tego.
Wyjął z kieszeni cztery małe fiolki – dwie podał Peterowi, dwie zachował dla siebie. Nie było w nich żadnego proszku – zdawały się zupełnie puste. Peter przyglądał się z uwagą, jak blondyn otwiera jedną
z nich i głęboko wdycha jej zawartość przez nos, a potem przytyka następną do drugiej dziurki. Peter postąpił w identyczny sposób i   


poczuł gwałtowny zawrót głowy – jak wtedy, gdy pod nieobecność rodziców kibicujących Joeyowi na jakimś kolejnym meczu wypił cały sześciopak piwa. Ale w odróżnieniu od tamtego wybryku, po którym miał tylko ochotę paść na łóżko i zasnąć, teraz poczuł się ostro pobudzony, naładowany nową energią.
– Mam na imię Kurt. – Nowy znajomy wyciągnął dłoń.
– Peter.
– Przód czy tył?
Peter wzruszył nonszalancko ramionami, udając, że doskonale wie,
o czym mowa, choć tak naprawdę nic nie rozumiał.
– Wielkie nieba! – Kurt aż rozdziawił usta ze zdumienia. – Świeża krew.
Barman postawił przed Peterem pepsi.
– Zostaw go w spokoju, Kurt. To jeszcze dzieciak.
– Może więc powinienem pobawić się z nim w jakąś grę. Co powiesz na bilard?
Peter wiedział, że z bilardem poradzi sobie bez większych problemów.
– Chętnie rozegram partię.
Kurt wyjął dwudziestodolarówkę z portfela i położył na barze.   



– Zatrzymaj resztę – rzucił w stronę Rica.
Sala bilardowa znajdowała się za parkietem. Stały w niej cztery stoły
i aktualnie na każdym z nich toczyła się jakaś rozgrywka na różnym etapie zaawansowania. Peter usiadł na ławce dosuniętej do ściany i skoncentrował się na obserwacji graczy. Niektórzy nieustannie się dotykali  –  obejmowali  ramionami,  poklepywali  po  tyłku  –  ale większość
się zachowywała jak najzwyklejsi faceci, grupa zgranych kumpli.
Kurt wyjął z kieszeni garść ćwierćdolarówek, które położył na
brzegu stołu. Sądząc, że to pula, o którą będą grali, Peter wysupłał z kurtki dwa zmięte banknoty jednodolarowe.
– To nie jest stawka zakładu – wyprowadził go z błędu Kurt. – Ale opłata za partię.
Kiedy gracze przy wybranym przez nich stole posłali ostatnią bilę
do łozy, Kurt zaczął wrzucać monety do specjalnej szczeliny i po chwili
na stole zjawił się nowy komplet kul.
Peter zdjął ze ściany kij i potarł kredą końcówkę. Nie był
wytrawnym bilardzistą, ale grał już kilka razy w życiu i nie popełniał totalnie  kompromitujących  błędów:  nie  rył  kijem  po  suknie,  nie posyłał   



bil na podłogę.
– A więc lubisz zakłady… – zagadnął Kurt. – To rzeczywiście
mogłoby uatrakcyjnić naszą partię.
– Stawiam pięć dolców – rzucił Peter w nadziei, że taki śmiały ruch doda mu powagi.
– Nie gram na pieniądze. Ale co powiesz na taką propozycję: jak wygram, zabieram cię do siebie. Jak ty wygrasz, zapraszasz mnie na chatę.
Peter nie bardzo rozumiał, jakie korzyści mógłby odnieść z takiego zakładu, skoro w żadnym razie nie zamierzał iść do Kurta, a już z pewnością  nigdy  w  życiu  nie  przyprowadziłby  go  do  rodzinnego domu.
Odłożył więc kij na stół.
– Właśnie doszedłem do wniosku, że jednak nie mam ochoty na bilard.
Kurt złapał go z całej siły za ramię. Jego oczy błyszczały
nienaturalnie niczym małe, gorejące gwiazdy.
– Już zapłaciłem za tę rundę. Straciłem moje ćwierćdolarówki. A to oznacza, że musisz stanąć do gry.
– Puszczaj! – Narastająca panika podniosła ton głosu Petera o całą   



oktawę.
Kurt rozciągnął usta w niedobrym uśmiechu.
– Dopiero zaczynam się rozkręcać.
Niespodziewanie za plecami Petera rozległ się inny głos.
– Słyszałeś, co powiedział chłopiec.
Peter, wciąż przytrzymywany przez Kurta, odwrócił głowę i
zobaczył pana McCabe’a, swojego nauczyciela matematyki.
Każdy doświadcza w życiu takich dziwnych momentów: spotykasz
w kinie kobietę pracującą na poczcie, wiesz, że to znajoma twarz, ale ponieważ za jej plecami nie widzisz przegródek na listy, a obok niej automatu do znaczków, w pierwszej chwili nie możesz skojarzyć, kto zacz.
Pan McCabe trzymał w ręku piwo i miał na sobie koszulę z jakiejś jedwabistej tkaniny. Zdecydowanym ruchem odstawił butelkę i skrzyżował ramiona.
– Odpieprz się od niego, Kurt, albo zadzwonię po gliny i załatwię ci zakaz wstępu do tego lokalu.
Kurt wzruszył ramionami.
– Nie ma sprawy – mruknął i ruszył w stronę zasnutego dymem
baru.   



Peter wbił oczy w ziemię, czekając na kolejny ruch pana McCabe’a.
Był pewien, że nauczyciel zadzwoni po jego rodziców, podrze publicznie jego fałszywy dowód tożsamości lub, w najlepszym wypadku, zapyta, co, u diabła, Peter robi w gejowskim klubie w centrum Manchesteru.
Ale ledwo Peter to pomyślał, zdał sobie sprawę, że on sam mógłby zadać identyczne pytanie panu McCabe’owi. Podniósł wzrok i w tej samej chwili przypomniał sobie zasadę, którą jego nauczyciel z pewnością  poznał  już  dawno  temu.  Twój  sekret  przestaje  być sekretem,
jeżeli odkryje go choć jedna osoba.
– Podejrzewam, że potrzebny ci transport do domu – powiedział
pan McCabe.
Josie przyłożyła swoją dłoń do wielkiej dłoni Matta.
– Zobacz, jaka jesteś przy mnie maleńka – zauważył Matt. – To cud,
że do tej pory cię nie zmiażdżyłem. Nie pozbawiłem życia…
Przesunął się nieco, wciąż stwardniały w jej wnętrzu, i przycisnął ją całym swoim ciężarem, po czym położył rękę na jej gardle.
– A mógłbym to zrobić bez najmniejszego wysiłku.
Nacisnął na krtań. Nie na tyle mocno, żeby odciąć dopływ   


powietrza, ale wystarczająco, by niemal uniemożliwić wydanie jakiegokolwiek dźwięku.
– Nie rób tego – zdołała wykrztusić Josie.
Matt posłał jej pełne zdziwienia spojrzenie.
– Czego mam nie robić? – zapytał, i kiedy znowu zaczął się łagodnie poruszać w jej wnętrzu, Josie nabrała pewności, że ta cała rozmowa musiała być przywidzeniem.
Jazda samochodem z Manchesteru do Sterling trwała mniej więcej godzinę i przez ten cały czas rozmowa między Peterem a panem McCabe’em prześlizgiwała się po powierzchni banalnych tematów, wobec których obaj byli całkowicie obojętni: pozycja Bruinsów w lidze NHL, doroczny bal zimowy, oczekiwania liczących się college’ów względem aplikantów.
Dopiero kiedy zjechali z międzystanowej i bocznymi, ciemnymi drogami zmierzali w stronę domu Petera, pan McCabe wrócił do incydentu, za którego sprawą siedzieli teraz w tym samochodzie.
– Jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór… Niewiele osób w szkole wie o moich preferencjach. Jeszcze oficjalnie się nie ujawniłem. – Mały prostokąt światła odbity we wstecznym lusterku przeciął jego oczy, upodobniając je do oczu szopa pracza.   



– Dlaczego? – W uszach Petera zadźwięczał jego własny głos.
– Nie dlatego, abym sądził, że koledzy nie okażą mi zrozumienia…
po prostu uważam, że nikogo to nie powinno obchodzić. W prawo? Peter zdał sobie sprawę, że te ostatnie słowa były pytaniem o drogę.
– Uhm – mruknął. – Proszę skręcić w tę przecznicę. Trzeci dom po lewej.
Pan McCabe zatrzymał wóz tuż przed podjazdem.
– Powiedziałem ci to, Peterze, ponieważ mam do ciebie zaufanie. I
po to, abyś wiedział, że jeżeli kiedykolwiek chciałbyś porozmawiać, możesz się do mnie spokojnie zwrócić.
Peter wypiął się z pasa.
– Nie jestem gejem.
– Rozumiem – odparł pan McCabe, ale w jego wzroku coś nagle zmiękło.
– Nie jestem gejem – powtórzył Peter bardziej stanowczo, po czym otworzył drzwi i co sił w nogach pognał w stronę frontowych drzwi domu.
Josie potrząsnęła buteleczką z lakierem do paznokci, a potem
zerknęła  na  etykietkę  przyklejoną  na  spodzie.  „Tak  naprawdę  nie jestem   



czerwienią dla kelnerek”.
– Komu przychodzą do głowy te idiotyczne nazwy? Sądzicie, że wymyślają je jakieś bizneswomen w trakcie poważnych narad przy stole
konferencyjnym?
– Nie – zaprzeczyła zdecydowanie Maddie. – Jakaś banda starych przyjaciółek, które spotykają się raz do roku przy wódce i w pijanym widzie wypisują takie brednie.
Courtney przewróciła się na bok i jej włosy spłynęły poza krawędź łóżka.
– Co za nuda – oznajmiła, chociaż znajdowały się w jej domu, na jej piżamowej imprezie. – Zróbmy wreszcie coś zabawnego.
– Zadzwońmy do kogoś – zaproponowała Emma.
Courtney rozważała przez chwilę tę propozycję.
– Tak dla kawału?
– Zamówmy pizzę na adres kogoś ze znajomych – zapaliła się
Maddie.
– Już to robiłyśmy ostatnim razem, zapomniałaś? Padło na Drew – westchnęła Courtney. Ale już po chwili uśmiechnęła się łobuzersko i sięgnęła po telefon. – Mam lepszy pomysł.   


Przełączyła na tryb głośnomówiący i wybrała numer, którego tony brzmiały podejrzanie znajomo w uszach Josie.
– Halo – burknął głos po drugiej stronie słuchawki.
– Matt – zaćwierkała Courtney i przytknęła palec do ust, dając wszystkim do zrozumienia, że mają siedzieć cicho. – Witaj.
– Jest pieprzona trzecia nad ranem, Court.
– Wiem. Ale chodzi o to, że… już od dłuższego czasu chciałam ci coś powiedzieć, lecz nie bardzo wiem, jak to zrobić… ponieważ Josie jest moją przyjaciółką i w ogóle…
Josie chciała się odezwać, uświadomić Mattowi, że daje się wciągać
w  pułapkę,  ale  Emma  zatkała  jej  usta  ręką  i  pociągnęła  ją  z powrotem na
łóżko.
– Bo widzisz, Matt, rzecz w tym, że bardzo cię lubię.
– A ja lubię ciebie.
– Nie, nie… Chciałam powiedzieć, że cię lubię, no wiesz… tak szczególnie.
– Jezu, Courtney! Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej… Może
nawet teraz uprawialibyśmy szalony, dziki seks, gdyby nie fakt, że kocham Josie, która zapewne teraz stoi jakieś trzy kroki od ciebie.   


W tym momencie panującą w pokoju ciszę zburzyły wybuchy śmiechu.
– Rany! Skąd wiedziałeś? – spytała Courtney.
– Josie zwierza mi się ze wszystkiego, a więc i z tego, że spędza noc w twoim domu. A teraz wyłącz głośnik i daj mi ją do telefonu. Courtney posłusznie przekazała słuchawkę.
– Celująca odpowiedź – oceniła Josie.
– A spodziewałaś się innej? – Głos Matta był uwodzicielsko senny.
– Nie – odparła z uśmiechem.
– Okay. W takim razie baw się dobrze. Ale nie tak dobrze, jak byś się bawiła ze mną. – Matt ziewnął szeroko.
– Wracaj do łóżka.
– Szkoda, że nie ma w nim ciebie.
Josie odwróciła się plecami do przyjaciółek.
– Ja również żałuję.
– Kocham cię, Jo.
– Ja ciebie też.
– A ja za chwilę się porzygam – oznajmiła Courtney. Wyciągnęła
rękę i przerwała połączenie.
Josie rzuciła słuchawkę na łóżko.   



– Telefon do Matta był twoim pomysłem – zauważyła cierpko.
– Wszystkie po prostu ci zazdrościmy – zawyrokowała Emma. – Osobiście bardzo bym chciała mieć faceta, który nie mógłby beze mnie
żyć.
– Jesteś niesamowitą szczęściarą, Josie – dorzuciła Maddie.
Josie otworzyła buteleczkę z lakierem i kropla koloru krwi skapnęła
z  pędzelka  na  jej  udo.  Wszystkie  jej  przyjaciółki  –  no,  może  z wyjątkiem
Courtney – byłyby gotowe zabić, byle znaleźć się na jej miejscu.
Ale czy byłyby gotowe same umrzeć, odezwał się cichy głos w
głowie Josie.
Spojrzała na Maddie, potem na Emmę.
– Tak, rzeczywiście mam szczęście – potwierdziła z wymuszonym uśmiechem.
W grudniu Peter rozpoczął pracę w szkolnej bibliotece. Był odpowiedzialny za sprzęt audiowizualny, co oznaczało, że codziennie po lekcjach co najmniej przez godzinę przewijał mikrofilmy, układał materiały na DVD w porządku alfabetycznym, rozwoził po klasach projektory  i  telewizory  z  odtwarzaczami,  żeby  rano  nauczyciele, którzy   



potrzebowali pomocy audiowizualnych, mieli już wszystko gotowe do zajęć. Pod jednym względem praca w bibliotece wyjątkowo odpowiadała Peterowi: tutaj miał zagwarantowany święty spokój. Ludzie ze szkolnej elity szybciej by umarli, niż pokazali się w tym miejscu,  a  jedynymi  osobami,  na  które  mógł  się  natknąć,  były dzieciaki
specjalnej   troski;   te   niekiedy   odrabiały   tu   lekcje   ze   swoimi asystentami.
Peter dostał tę pracę po tym, jak naprawił bibliotekarce, pani Wahl,
jej antyczny komputer, który nieustannie się zawieszał. Dzięki temu został     jej     niekwestionowanym     ulubieńcem.     Pozwalała     mu
samodzielnie
zamykać bibliotekę i nawet dorobiła dla niego klucz do służbowej windy, żeby ułatwić mu transportowanie sprzętu do klas.
Tego dnia Peterowi została już tylko jedna rzecz do zrobienia: przewiezienie  projektora  z  pracowni  biologicznej  na  piętrze  z powrotem
do centrum audiowizualnego, mieszczącego się na parterze. Wszedł
do
windy i już miał uruchomić ją kluczem, gdy ktoś poprosił o przytrzymanie drzwi.
Chwilę później do środka wkuśtykała Josie Cormier.   


Miała nogę w gipsie i poruszała się o kulach. Zerknęła spod oka na Petera, po czym szybko spuściła wzrok.
Chociaż od czasu, gdy się przyczyniła do jego zwolnienia, minęły miesiące, Peter wciąż czuł przypływ gniewu na jej widok. Teraz praktycznie słyszał, jak w głowie dawnej przyjaciółki tykają sekundy dzielące ją od chwili, gdy drzwi windy ponownie się otworzą. Cóż, ja też nie jestem zachwycony, że muszę tkwić z tobą w tej ciasnej przestrzeni, pomyślał Peter i akurat wtedy winda zadygotała, zazgrzytała żałośnie i stanęła w miejscu.
– Co się stało? – Josie nerwowo zaczęła walić w przycisk parteru.
– W ten sposób nic nie zdziałasz – oświadczył ze stoickim spokojem Peter. Sięgnął przez nią ręką – rejestrując przy okazji, że niemal straciła
równowagę, gdy odchylała się od niego, jakby był nosicielem zarazy – po czym wcisnął czerwony guzik z napisem ALARM.
I nic.
– Dupa blada – mruknął. Zadarł głowę i zaczął się przyglądać
sufitowi windy. W filmach akcji dzielni herosi zawsze przedostawali się tą drogą do szybu, ale gdyby Peter nawet stanął na projektorze i sięgnął
sufitu, w żadnym razie nie zdołałby otworzyć widniejącej w nim klapy   



bez pomocy śrubokrętu.
Josie ponownie zaczęła walić w czerwony guzik.
– Halo! Pomocy!
– Nikt cię nie usłyszy – oświecił ją Peter. – W szkole nie ma już ani jednego nauczyciela, natomiast woźny od piątej do szóstej ogląda w piwnicy show Ophrah. – Zerknął na Josie z ukosa. – A ty co właściwie robisz w szkole o takiej porze?
– Indywidualna nauka pozalekcyjna.
– Cóż to takiego? Uniosła jedną z kul.
– Musisz odślęczeć swoje nad książkami, jeżeli chcesz dostać
zaliczenie z WF, a nie możesz ćwiczyć. A dlaczego ty tu jesteś?
– Teraz pracuję w bibliotece.
Po tych słowach zapadła krępująca cisza.
Peter zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później zostaną
uwolnieni. Woźny zapewne się zorientuje w sytuacji, kiedy będzie chciał  wwieźć  froterkę  na  piętro,  a  jeżeli  nie,  to  w  najgorszym wypadku
przekiblują tu do rana – do rozpoczęcia zajęć. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie minę Dereka, gdy mu oznajmi, że spędził noc z Josie
Cormier.   


Otworzył iBooka i na chybił trafił wybrał z katalogu jedną z prezentacji. Ameby. Blastule. Podział komórkowy. Zarodek. To wprost niesamowite,
że
wszyscy
zaczynamy
od
tego
stadium

mikroskopijnego, niewidzialnego dla oka.
– Kiedy nas znajdą?
– Nie wiem.
– Bibliotekarki nie zauważą, że nie wróciłeś?
– Nawet moi rodzice by nie zauważyli, gdybym nie wrócił.
– Wielki Boże… a jeśli zabraknie nam powietrza? – Josie zaczęła
walić kulą w drzwi. – Ratunku!
– Nie zabraknie – odparł zdecydowanie Peter.
– Skąd wiesz?
Tak naprawdę wcale nie był tego pewien. Ale cóż innego mógł   



powiedzieć w tej sytuacji?
– W ciasnych pomieszczeniach dostaję napadu lęku – wyznała Josie.
– Dłużej tego nie zniosę.
– Masz klaustrofobię? – Zdziwił się, że nic o tym nie wiedział. Ale z drugiej  strony,  niby  dlaczego  miał  wiedzieć?  Ostatecznie  przez ostatnie
sześć lat nie uczestniczył zbyt aktywnie w jej życiu.
– Chyba za chwilę się porzygam – jęknęła Josie.
– Jasny szlag! – zaklął Peter. – Opanuj się. Po prostu zamknij oczy, a nie będziesz widziała, że jesteś w windzie.
Josie zacisnęła powieki i natychmiast niebezpiecznie się zachwiała
na swoich kulach.
– Jedna chwila. – Peter wyjął kule z rąk dziewczyny, a potem, podtrzymując Josie za ramiona, pomógł jej usiąść na podłodze.
– Jak to się stało? – zapytał, wskazując głową na gips.
– Pośliznęłam się na oblodzonej ulicy. – Niespodziewanie się
rozpłakała i zaczęła gwałtownie łapać ustami powietrze. Hiperwentylacja, zawyrokował Peter, chociaż tylko czytał o tym zjawisku, a jeszcze nigdy nie widział go na oczy. Wiedział natomiast,
że   



w  takich  wypadkach  należy  oddychać  przez  papierową  torbę. Rozejrzał
się po windzie w poszukiwaniu czegoś, co spełniłoby pożądaną rolę. Na
wózku z projektorem leżały jakieś papiery, zapakowane w foliowy worek, ale pomysł założenia Josie plastiku na głowę nie wydał się Peterowi szczególnie trafiony.
– Okay – rzekł uspokajającym tonem, poszukując gorączkowo
sposobu zażegnania kryzysu. – Zajmijmy się czymś, co mogłoby odciągnąć twoją uwagę od miejsca, w którym się znajdujemy.
– A czym moglibyśmy się zająć?
– Pobawmy się w jakąś grę – podsunął Peter, a w uszach
zadźwięczał mu głos Kurta, który w gejowskim klubie wypowiedział bardzo podobne słowa. – Co powiesz na dwadzieścia pytań?
Josie wahała się tylko chwilę.
– Zwierzę, roślina czy minerał?
Po sześciu rundach dwudziestu pytań i godzinie zagadek geograficznych  Peterowi  całkiem  zaschło  w  gardle.  Na  dodatek chciało
mu się sikać, a to był już naprawdę poważny problem, bo wiedział, że nie wytrzyma do rana, a odlewanie się na oczach Josie w żadnym razie   


nie wchodziło w grę. Josie znów zamknęła się w milczeniu, ale przynajmniej już nie dygotała. Peter doszedł do wniosku, że pewnie zasnęła.
Ledwo to pomyślał, usłyszał jej głos.
– Wyznanie czy wyzwanie?
Peter odwrócił się w jej stronę.
– Wyznanie.
– Czy mnie nienawidzisz?
Zwiesił głowę.
– Czasami.
– Masz za co.
– Wyznanie czy wyzwanie?
– Wyznanie – odparła Josie.
– A czy ty nienawidzisz mnie?
– Nie.
– To dlaczego zachowujesz się tak, jakbyś nienawidziła?
Potrząsnęła głową.
– Muszę robić to, czego oczekują ode mnie inni. To część… tej całej maskarady. Gdybym się wyłamała… – zaczęła skubać plastik kuli. –
To   



skomplikowane. Nie zrozumiesz.
– Wyznanie czy wyzwanie? – spytał Peter.
Josie uśmiechnęła się wesoło.
– Wyzwanie.
– Poliż spód własnej stopy.
Josie parsknęła śmiechem.
– W tej chwili nawet nie mogę stanąć na własnej stopie. – Schyliła się jednak, zdjęła mokasyn i wysunęła język. – Wyznanie czy wyzwanie?
– Wyznanie.
– Tchórz – zdecydowała. – Czy kiedykolwiek byłeś zakochany?
Peter spojrzał na Josie i przypomniał sobie, jak pewnego razu przywiązali karteczki ze swoimi adresami do balonika napełnionego helem i wypuścili go za domem w przekonaniu, że doleci do Marsa. W rezultacie otrzymali list od pewnej wdowy, która mieszkała dwie przecznice dalej.
– Uhm – odparł. – Przynajmniej tak mi się zdaje.
Rozwarła oczy ze zdumienia.
– W kim?
– Już odpowiedziałem na zadane pytanie. Wyznanie czy wyzwanie?
– Wyznanie.   



– Kiedy po raz ostatni skłamałaś? Uśmiech zniknął z twarzy Josie.
– Wtedy, gdy ci powiedziałam, że się pośliznęłam na oblodzonej
ulicy. Tak naprawdę pokłóciłam się z Mattem i on mnie uderzył.
– UDERZYŁ CIĘ?!
– To nie było dokładnie tak, jak myślisz… Powiedziałam coś, czego
nie powinnam mówić, i wtedy Matt… tak czy owak, straciłam równowagę i zwichnęłam nogę w kostce.
– Josie…
Zwiesiła nisko głowę.
– Nikomu o tym nie mówiłam. Ty też się nie wygadasz, prawda? Obiecujesz?
– Uhm… – odparł z wahaniem. – Ale właściwie dlaczego nikomu
nie mówiłaś?
– Już odpowiedziałam na zadane pytanie – powtórzyła Josie słowa Petera.
– To zapytam o to teraz.
– A ja wybiorę wyzwanie.
Peter mimowolnie zacisnął dłonie.
– Pocałuj mnie.
Josie powoli zaczęła się nachylać w jego stronę, aż jej twarz znalazła   



się tak blisko, że rysy uległy rozmazaniu. Pachniała jesienią – cydrem, bladymi promieniami słońca i chłodnym powietrzem, zapowiadającym nadejście zimy. Serce Petera zaczęło walić tak mocno, jakby chciało się
wyrwać z piersi. Usta Josie wylądowały w samym kąciku jego ust, już właściwie na policzku.
– Cieszę się, że nie utknęłam tutaj sama – powiedziała nieśmiało, a te słowa  wydały  się  Peterowi  tak  słodkie,  jak  zapach  miętówki dobiegający
wraz z oddechem Josie.
Peter zerknął w dół i zaczął się modlić, żeby ona przypadkiem nie dostrzegła jego potężnej erekcji. Usta rozciągnęły mu się w uśmiechu tak szerokim, że aż poczuł ból w szczękach. A więc nie chodziło o to,
że
nie pociągają go dziewczyny; dla niego po prostu istniała tylko ta jedna
jedyna.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
– Halo? Jest tam kto?
– Tak! – wrzasnęła Josie, próbując się dźwignąć na swoich kulach. – Pomocy! Usłyszeli odgłos walenia młotkiem, a potem zgrzyt łomu wdzierającego się między metalowe połówki drzwi. Gdy tylko się   


otworzyły, Josie wystrzeliła z windy. Obok woźnego stał Matt Royston, który natychmiast chwycił ją w objęcia.
– Zacząłem się zamartwiać, gdy nie zastałem cię w domu.
Ciekawe, czy ta sama pieprzona troska kazała ci ją uderzyć. Peter
już miał te słowa na końcu języka, gdy przypomniał sobie o obietnicy złożonej Josie. Ona tymczasem wydawała z siebie okrzyki zaskoczenia
i
zachwytu, gdy Matt wziął ją na ręce, żeby nie musiała się męczyć kuśtykaniem o kulach.
Peter wtoczył wózek z projektorem i iBookiem do biblioteki, po
czym starannie zamknął centrum audiowizualne. Było już naprawdę późno, a jeszcze czekał go długi spacer do domu, ale niespecjalnie się
tym  przejmował.  Postanowił,  że  gdy  tylko  znajdzie  się  w  swoim pokoju,
wykreśli Josie z pocztu czarnych charakterów, które występowały w jego grze.
Przez całą drogę intensywnie rozważał, jak – z punktu widzenia programistyki – zrealizować swoje postanowienie. Dlatego też gdy doszedł do domu, potrzebował dłuższej chwili, by się zorientować, że coś jest nie w porządku. Chociaż na podjeździe stały wszystkie   



samochody, w żadnym oknie nie paliło się światło.
– Hej, hej! – wykrzyknął, przemieszczając się z salonu do jadalni. – Jest tu ktoś?
Rodzice siedzieli po ciemku przy kuchennym stole. Kiedy tam
wszedł, matka spojrzała na niego zamglonym wzrokiem. Było oczywiste, że płakała.
Peter poczuł, jak zalewa go fala przyjemnego ciepła. Dopiero co powiedział Josie, że rodzice nie zauważyliby jego nieobecności, a tymczasem okazało się, że to nieprawda. Nie tylko zauważyli, ale wręcz
szaleli z niepokoju.
– Nic mi się nie stało – zapewnił. – Naprawdę.
Ojciec podniósł się ciężko z krzesła i walcząc ze łzami, mocno przycisnął Petera do siebie. Mimo najszczerszych chęci chłopak nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem ojciec tak go tulił. I chociaż chciał uchodzić za wyluzowanego i skończył już szesnaście lat,
rozpłynął się w ojcowskich ramionach, przywarł do jego piersi, jak spragniony do źródła wody. Najpierw Josie, a teraz coś takiego? Zdaje
się, że ten dzień okaże się najszczęśliwszym w jego życiu.   



– Nasz Joey… – załkał tymczasem ojciec. – Joey nie żyje.
Zapytajcie pierwszego lepszego dzieciaka z brzegu, czy chce należeć
do  szkolnej  elity,  a  powie,  że  nigdy  w  życiu,  chociaż  tak naprawdę,
gdyby umierał z pragnienia na pustyni i dostał do wyboru: szklanka
wody     lub     natychmiastowa     popularność     – najprawdopodobniej
wybrałby to drugie. Problem w tym, że nie można przyznać, jak bardzo
się łaknie awansu do grona wybrańców, bo to natychmiast czyni z
ciebie żałosnego frajera. Żeby zyskać autentyczny podziw, trzeba się
zachowywać, jakby naprawdę się było ósmym cudem świata, a nie
tylko udawało, że się nim jest.
Ciekawe,     czy     ktokolwiek     wkłada     więcej     wysiłku     w jakąkolwiek
pracę niż dzieciaki w osiągnięcie popularności. Bo przecież nawet
kontrolerzy  ruchu  lotniczego  czy  prezydent  USA  czasami biorą sobie   



wolne,  przeciętny  uczeń  natomiast  pracuje  nad  poprawą statusu
dwadzieścia  cztery  godziny  na  dobę  przez  wszystkie  lata pobytu w   





szkole.
A jak się dostać do tego zaklętego kręgu wybrańców? Tutaj właśnie
pojawia  się  kruczek:  to  w  żadnym  razie  nie  zależy  od aspirującego.
Liczy się jedynie, co inni sądzą o ciuchach, które nosisz, o muzyce na
twoim iPodzie czy filmach i programach, jakie przechowujesz
w
pamięci telewizyjnego dekodera.
W tym wszystkim jednak zawsze zastanawia mnie pewna rzecz:
Jeżeli   dla   kogoś   liczą   się   tylko   opinie   innych,   to   czy kiedykolwiek
miewa jakieś własne?
Miesiąc później
Chociaż raporty śledcze, sporządzone przez Patricka Ducharme’a, znalazły się na biurku Diany już dziesiątego dnia po strzelaninie, ona
do
tej pory nawet nie przebiegła ich wzrokiem. Najpierw miała na głowie rozprawę wstępną, a następnie musiała przekonać wielką ławę przysięgłych do wystawienia formalnego aktu oskarżenia. Dlatego   


dopiero teraz zaczęła się przedzierać przez protokoły z przesłuchań oraz wyniki analiz: balistycznych, daktyloskopijnych i materiału biologicznego.
Przez cały ranek studiowała skrupulatnie przebieg strzelaniny i w myślach układała zarys mowy wstępnej. Zamierzała odtworzyć w niej drogę destrukcji, na którą wkroczył Peter Houghton, przeprowadzić przysięgłych przez ułożony chronologicznie katalog ofiar. Pierwsza została  postrzelona  Zoe  Patterson  –  na  schodach  wiodących  do szkoły.
Potem przyszła kolej na Alyssę Carr, Angelę Phlug, Maddie Shaw i Courtney Ignatio. Wśród ofiar znaleźli się również: Haley Weaver i Brady Pryce, Lucia Ritolli i Grace Murtaugh.
Drew Girard.
Matt Royston.
I wielu innych.
Diana zdjęła okulary i przetarła oczy. Oto rejestr zabitych,
skorowidz rannych. I to jedynie tych, których obrażenia były na tyle poważne, że wymagały hospitalizacji. Do tego dochodziły dziesiątki dzieciaków,  które  opatrzono  ambulatoryjnie,  i  dodatkowe  setki kryjące
rany głęboko w sercu.   



Diana nie miała dzieci. Z racji zawodu jedynymi mężczyznami,
jakich spotykała w życiu, byli albo przestępcy, albo – co jeszcze gorsze –
adwokaci. Miała natomiast trzyletniego siostrzeńca, którego w żłobku spotkały surowe konsekwencje za to, że wyciągnął palec w stronę kolegi
i powiedział: „Bum, bum. Już nie żyjesz”. Po tym incydencie Diana odebrała telefon od siostry, która była tak głęboko wzburzona sposobem potraktowania jej synka, że w pewnym momencie zaczęła się
nawet powoływać na prawa człowieka i poprawki do konstytucji. Czy wówczas Diana pomyślała, że jej ukochany siostrzeniec wyrośnie na psychopatę?  W  żadnym  wypadku!  Uznała,  że  to  była  jedynie dziecinna
zabawa.
Może Houghtonowie, patrząc na swojego syna, wyciągali
identyczne wnioski?
Diana spojrzała na leżący przed nią spis nazwisk. Musiała powiązać tych ludzi z Peterem Houghtonem, ale przede wszystkim powinna dociec, co się wydarzyło, zanim doszło do najgorszego: w którym momencie Peter Houghton przeszedł od hipotetycznego „a może by tak…” do konkretnego „kiedy”.   



Rzuciła okiem na drugą listę, dostarczoną ze szpitala. Josie Cormier. Według   karty   medycznej   tę   siedemnastolatkę   zatrzymano   na obserwacji
z powodu rany głowy, będącej wynikiem upadku po omdleniu. Zgodę na pobranie i analizę krwi wydała matka, której podpis widniał na dole
stosownego formularza – Alex Cormier.
Nie. To niemożliwe.
Diana odchyliła się na oparcie krzesła. Żaden prawnik nie chce być tym, który wystąpi do sędziego z wnioskiem czy choćby nieformalną prośbą  o  rezygnację  z  przewodniczenia  sesji.  To  się  praktycznie równało
podważeniu bezstronności sędziowskiej, a ponieważ w przyszłości Diana zamierzała jeszcze nieraz występować przed sądem wyższej instancji, podobne posunięcie byłoby zawodowym samobójstwem. Ale
z
pewnością  sędzia  Cormier  zdawała  sobie  sprawę,  że  nie  może uchodzić
za gwaranta obiektywizmu, skoro jej córka była naocznym świadkiem wydarzeń objętych postępowaniem. Co prawda, Josie nie została postrzelona, niemniej podczas masakry odniosła pewne obrażenia. Bez
wątpienia więc Alex Cormier sama ustąpi z przewodniczenia   


rozprawie. A to z kolei oznaczało, że Diana nie ma najmniejszych powodów do zmartwienia.
Pokrzepiona tą myślą, powróciła do studiowania materiałów zalegających na jej biurku i tak intensywnie się skupiła na pracy, że w końcu litery zaczęły jej się rozmywać przed oczami, a nazwisko „Cormier” przestało się w jakikolwiek sposób wyróżniać spośród pozostałych.
Codziennie w drodze do domu Alex mijała prowizoryczne
mauzoleum ku czci pomordowanych w Sterling High. Było to dziesięć białych drewnianych krzyży, mimo że jedno z zabitych dzieci – Justin Friedman – pochodziło z rodziny żydowskiej. Owego skromnego monumentu nie wzniesiono jednak w pobliżu szkoły, ale przy drodze numer 10, na terenach zalewowych rzeki Connecticut. Przez kilka kolejnych dni po masakrze wokół krzyży, obłożonych bukietami kwiatów i fotografiami, regularnie zbierało się grono żałobników.
Pod wpływem nagłego impulsu Alex zjechała na pobocze. Nie umiałaby wytłumaczyć, dlaczego nigdy wcześniej nie przystanęła w tym miejscu ani czemu zrobiła to właśnie teraz. Obcasy jej butów zapadały się w podmokłej trawie. Zatrzymała się przed krzyżami.
Były ustawione w pozornym nieładzie. Na przecięciu ramion   



każdego z nich widniało nazwisko zabitego ucznia, wycięte w miękkim drewnie. Krzyże upamiętniające Courtney Ignatio i Maddie Shaw znajdowały się tuż obok siebie. Leżące pod nimi kwiaty zwiędły, a owijająca je zielona bibułka zaczęła już gnić i wsiąkać w ziemię. Alex przyklękła i powiodła palcem po wierszu przyczepionym pinezką do krzyża z nazwiskiem Courtney.
Courtney i Maddie kilka razy przyszły na piżamowe party Josie.
Alex przypomniała sobie, jak natknęła się na nie w kuchni: zamiast piec
herbatniki, jadły surowe ciasto i poruszały się z miękką lekkością oceanicznych  fal.  Poczuła  wówczas  ukłucie  zazdrości  –  jakże  by chciała
znowu być taka młoda, wolna od błędów zmieniających na zawsze bieg
życia.   Teraz   natomiast   ogarnął   Alex   łagodny   smutek:   ona przynajmniej
wciąż miała przed sobą jakieś życie.
Jednak na dobre się rozkleiła przy krzyżu Matta Roystona. Oparte o biały trzon, stało zdjęcie w ramce, które ktoś dodatkowo owinął przezroczystą folią, mającą je chronić przed kaprysami aury.
Oto Matt, z jaśniejącymi oczami, nonszalancko obejmujący   



ramieniem  Josie,  która  nie  patrzyła  w  obiektyw  kamery,  ale wpatrywała
się w Matta, jakby poza nim nic innego nie istniało na świecie.
Nagle dotarło do Alex, że o wiele łatwiej dać upust emocjom w tym prowizorycznym miejscu pamięci niż w domu, gdzie córka mogłaby usłyszeć  jej  płacz.  Ze  względu  na  Josie  odgrywała  rolę  kobiety chłodnej i
opanowanej, ale jedyną osobą, której nie umiała zwieść, była ona sama.
Podejmowała codzienne obowiązki z pozorną łatwością, z jaką chwyta się zgubione w robótce oczko, wmawiała sobie, że Josie należała do szczęśliwych wybrańców, ale gdy stawała pod prysznicem lub znajdowała się w tym szczególnym stanie zawieszenia pomiędzy jawą
a
snem, zaczynała niepohamowanie dygotać, jak ludzie, którzy o włos uniknęli katastrofy.
Realia życia to suma faktów zaistniałych po wykluczeniu przez los alternatywnych scenariuszy, dyktowanych naszymi marzeniami, nadzieją czy, jak w tym konkretnym przypadku, panicznymi lękami. Alex
spędziła
wiele   



bezsennych
nocy
na
roztrząsaniu
nieprzewidywalnej natury splotu wydarzeń: bo przecież równie dobrze mogła teraz klęczeć pod krzyżem wystawionym ku pamięci Josie, pod którym stałoby identyczne zdjęcie. Wystarczyłoby drgnienie ręki zamachowca, jeden fałszywy krok, rykoszet kuli – a sytuacja przedstawiałaby się zupełnie inaczej.
Alex odetchnęła głęboko i podniosła się z kolan. W drodze
powrotnej do samochodu zauważyła otwór po jedenastym krzyżu. Gdy
już stało ich dziesięć, pojawił się jeszcze jeden z nazwiskiem Petera Houghtona, ale noc w noc ktoś go usuwał bądź bezcześcił. Alex czytała
w miejscowej prasie polemiczne artykuły, poruszające ten temat. Czy Peter Houghton zasługiwał na krzyż, skoro wciąż pozostawał przy życiu?
Czy
tego
typu   



upamiętnienie
jego
nazwiska
było
uwrażliwieniem na inny rodzaj tragedii, czy aktem profanacji? Ostatecznie osoba, która obstalowała krzyż dla Petera Houghtona, dała
za wygraną.
Alex wsiadła z powrotem do samochodu i dopiero wówczas
uderzyło ją, że aż do tej pory nie chciała pamiętać, iż na swój sposób Peter Houghton jest również jedną z ofiar tych przerażających wydarzeń.
Od Tamtego Dnia, jak w myślach zaczęła go określać, Lacy odebrała trzy porody. I chociaż wszystkie przebiegły bez najmniejszych komplikacji, za każdym razem przeżywała ogromny stres. Gdy teraz wchodziła do sali porodowej, czuła, że ktoś tak zainfekowany złem jak
ona nie powinien asystować w przychodzeniu na świat innej ludzkiej istoty. Lacy się uśmiechała do świeżo upieczonych matek, zapewniała im wsparcie i opiekę medyczną, ale gdy wypisywała je do domu i przecinała pępowinę łączącą te kobiety ze szpitalem, natychmiast   



ogarniało  ją  przekonanie,  że  nie  udzieliła  im  właściwych  porad. Zamiast
gładkich frazesów w rodzaju: „Dziecko najlepiej karmić na życzenie” i „Nigdy zbyt dużo przytulania malucha”, powinna wyjawiać im
prawdę: „To tak wyczekiwane przez ciebie dziecko nigdy nie będzie istotą   z   twoich   wyobrażeń.   Nie   znasz   natury   tego   małego człowieczka,
jesteście dla siebie parą obcych ludzi, i tak już pozostanie”.
Przed laty, gdy chłopcy byli mali, Lacy często się zastanawiała przed nadejściem snu, jak wyglądałoby jej życie, gdyby nie została matką. I wówczas natychmiast widziała pod powiekami obraz Joeya wręczającego jej bukiecik z mleczy i koniczyny; Petera zasypiającego
na
jej piersi, zaciskającego w łapce koniuszek matczynego warkocza. Odtwarzała w wyobraźni agonię skurczów porodowych oraz mantrę, którą wówczas powtarzała: „Ból przeminie, a tylko pomyśl, jaka czeka cię nagroda”. Macierzyństwo sprawiło, że świat nabrał wyrazistszych barw i kształtów; napełniło Lacy przekonaniem, że jej życie jest cudownie  spełnione.  Wówczas  nie  wiedziała  jeszcze,  jak  boleśnie może
kaleczyć wspomnienie tak zachwycających obrazów. Nie miała świadomości, że tylko ktoś, kto doświadczył pełni życia, jest w stanie   



rozpoznać ból wywołany pustką.
Nie mówiła swoim pacjentkom – wielki Boże, nie powiedziała tego nawet Lewisowi! – że kiedy teraz leżała w łóżku i wyobrażała sobie, jakie byłoby jej życie, gdyby nie została matką, smakowała na języku tylko jedno gorzkie słowo: PROSTSZE.
Dzisiaj był dzień konsultacyjny. Lacy przyjęła już pięć kobiet i
czekała teraz na szóstą. „Janet Isinghoff” – przeczytała na karcie medycznej. Chociaż była to stała pacjentka innej konsultantki, w ich przychodni obowiązywała zasada, że wszystkie ciężarne spotykają się przynajmniej raz z każdą położną, ponieważ nie sposób przewidzieć, która będzie miała dyżur, gdy rozpocznie się akcja porodowa.
Janet Isinghoff była trzydziestotrzyletnią pierwiastką, obciążoną dziedzicznie ryzykiem zachorowania na cukrzycę. Raz w życiu przeszła hospitalizację z powodu zapalenia wyrostka robaczkowego, cierpiała
na
łagodną postać astmy, ale, ogólnie rzecz biorąc, cieszyła się dobrym zdrowiem. Teraz natomiast stała w progu gabinetu, kurczowo zaciskając poły szpitalnej koszuli, i toczyła gorący spór z Priscillą, pielęgniarką ginekologiczną.
– Nic mnie to nie obchodzi! – denerwowała się Janet. – Ostatecznie   



zawsze mogę się przenieść do innego szpitala.
– To po prostu kwestia zasad obowiązujących w naszej przychodni – tłumaczyła cierpliwie Priscilla.
– Czy mogłabym w czymś pomóc? – spytała Lacy z uśmiechem. Priscilla wysunęła się przed pacjentkę.
– To jedynie drobne nieporozumienie.
– Mnie się wydało całkiem poważne – zauważyła Lacy.
– Nie chcę, żeby moje dziecko przyjmowała na świat matka
mordercy! – wybuchnęła Janet.
Lacy skamieniała i z trudem złapała oddech, jakby właśnie zainkasowała potężny cios. Czyż zresztą tak się właśnie nie stało? Priscilla spąsowiała.
– Pani Isinghoff, myślę, że będę wyrazicielką opinii każdej z pracujących tu położnych i pielęgniarek, kiedy powiem…
– W porządku – weszła jej w słowo Lacy. – Rozumiem.
Teraz już cały personel obserwował rozgrywającą się scenę. Lacy dobrze wiedziała, że te wszystkie kobiety były gotowe solidarnie wystąpić w jej obronie: powiedzieć Janet, że ma sobie poszukać innej przychodni; zagwarantować, że Lacy jest jedną z najlepszych i najbardziej doświadczonych położnych w całym New Hampshire. Ale   



to nie miało większego znaczenia, bo już nie chodziło tylko o Janet Isinghoff. Jutro lub pojutrze zjawi się kolejna kobieta, która zgłosi identyczne obiekcje. Ostatecznie jaka matka chciałaby, żeby ręce, które
pierwsze miały dotknąć jej nowo narodzonego dziecka, były tymi samymi rękami, które przed laty trzymały dłoń mordercy na przejściu dla pieszych; które odgarniały mu włosy ze spoconego czoła, gdy był chory; które kołysały go do snu?
Lacy ruszyła holem do wyjścia ewakuacyjnego, a potem wbiegła schodami na ostatnie piętro. Czasami, gdy miała wyjątkowo ciężki dzień, zaszywała się na dachu szpitala. Kładła się na plecach i wpatrywała w niebo, bo ten widok pozwalał jej udawać przed sobą samą, że jest w dowolnym miejscu na ziemi.
Rozprawa będzie czystą formalnością, Peter z pewnością zostanie uznany za winnego, bez względu na to, jak bardzo Lacy wmawiała sobie – i synowi – że wydarzenia się potoczą inaczej. Owa bolesna, niewypowiedziana prawda wisiała nad nimi ciężko podczas strasznych więziennych widzeń. Lacy miała wrażenie, że znalazła się w sytuacji przypominającej w swej istocie przypadkowe spotkanie z dawno niewidzianą znajomą, która jest teraz pozbawiona włosów i brwi, więc   



na pierwszy rzut oka widać, że przechodzi agresywną chemioterapię, jednak żadna ze stron słowem nie porusza tego tematu, ponieważ obu
tak jest wygodniej.
Gdyby tylko ktoś udostępnił Lacy mównicę, obwieściłaby wszem i wobec, że była równie zaskoczona – i zdruzgotana! – poczynaniami Petera jak reszta świata. Że Tamtego Dnia ona także straciła syna. I nie
tylko fizycznie – na rzecz instytucji penitencjarnej – ale również w wymiarze emocjonalnym i duchowym, ponieważ chłopiec, którego znała, zniknął z powierzchni ziemi, wchłonięty przez obcą jej bestię, zdolną do czynów gorszych niż w najbardziej przerażających snach.
Ale co, jeżeli Janet Isinghoff jednak miała rację? Jeżeli do tego
miejsca w życiu doprowadziło Petera coś, co Lacy kiedyś powiedziała lub zrobiła – bądź nie powiedziała czy nie zrobiła?
Czy można nienawidzić syna za czyny, których się dopuścił, a jednocześnie kochać go za to, kim był w przeszłości?
Rozległ się skrzyp drzwi i Lacy odwróciła się zdumiona.
Praktycznie nikt tutaj nie przychodził, ale z drugiej strony, ona jeszcze nigdy nie wybiegła z przychodni w takim wzburzeniu. Okazało się   



jednak, że w progu nie stała Priscilla ani żadna inna położna, ale Jordan
McAfee z plikiem papierów w ręku. Lacy zacisnęła powieki.
– Super.
– Wiem, żona nieustannie to powtarza na mój widok. – Jordan
ruszył w stronę Lacy, uśmiechając się szeroko. – A może wcale tak nie
mówi… może to jedynie moje pobożne życzenie… Dowiedziałem się
od
twojej sekretarki, że najprawdopodobniej cię tu znajdę, i… Lacy? Wszystko w porządku?
W pierwszym odruchu przytaknęła, ale zaraz zaczęła kręcić
przecząco głową. Jordan ujął ją pod ramię i zaprowadził do jednego z rozkładanych turystycznych fotelików, które ktoś kiedyś wtaszczył na ten dach.
– Kiepski dzień?
– Można tak powiedzieć. – Lacy próbowała ukryć przed Jordanem
łzy. Wiedziała, że to głupie, ale nie chciała, by adwokat Petera uznał

za osobę, z którą należy się obchodzić w białych rękawiczkach. Wówczas zacząłby taić przed nią przykre informacje na temat jej syna, a   



ona chciała wiedzieć wszystko – bez względu na to, jak bardzo to mogło
boleć.
– Potrzebuję kilku twoich podpisów… ale mogę przyjść innym
razem…
– Nie, nie. Już… już dobrze. – Nagle dotarło do niej, że jest nawet lepiej niż dobrze. Przyjemnie było dla odmiany posiedzieć u boku kogoś, kto wierzył w Petera, nawet jeżeli robił to za pieniądze. – Czy mogę ci zadać pytanie natury zawodowej?
– Jasne.
– Dlaczego ludzie tak pochopnie, bez żadnej refleksji, przesądzają o winie innych?
Jordan usiadł naprzeciwko, na samym skraju dachu, co wywoływało
w  Lacy  niepokój,  nad  którym  jednak  zapanowała,  ponieważ  nie chciała
okazywać w obecności Jordana choćby cienia słabości.
– Ludzie potrzebują kozła ofiarnego – odparł. – To wynika z naszej natury i bardzo utrudnia życie adwokatom. Teoretycznie każdy jest niewinny do czasu udowodnienia winy, ale wystarczy, że ktoś zostanie aresztowany, a niemal wszyscy widzą w nim przestępcę. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak wielu ludzi policja wypuszcza po wstępnych   



przesłuchaniach. Myślisz, że w takiej sytuacji gliniarze śpieszą się z gorącymi przeprosinami? Stają na czubku fiuta, by poinformować rodzinę, przyjaciół i współpracowników delikwenta, że to była jedna wielka pomyłka? W najlepszym wypadku bąkną: „Mój błąd”, po czym się zmywają. – Spojrzał Lacy w oczy. – Wiem, jak ci ciężko, gdy widzisz
te wszystkie artykuły prasowe, w których już skazano Petera, chociaż proces jeszcze nawet nie ruszył, ale…
– Nie chodziło mi o Petera – szepnęła Lacy. – Oni wszyscy obwiniają mnie.
Jordan skinął głową, jakby się spodziewał podobnego wyznania.
– Peter nie działał zgodnie z zasadami, które mu wpajaliśmy. On je wszystkie złamał – ciągnęła Lacy. – Masz małe dziecko, prawda?
– Tak. Synka Sama.
– A jeżeli w przyszłości będzie kimś zupełnie innym, niż się spodziewasz?
– Lacy…
– Jeżeli na przykład powie ci, że jest gejem?
Jordan wzruszył ramionami.
– To żaden problem.   



– A jeśli przejdzie na islam?
– Jego wybór.
– A jeżeli zostanie zamachowcem-samobójcą?
– O czymś takim, Lacy, nawet nie chcę myśleć.
– Oczywiście. – Spojrzała na niego znacząco. – Ja też nie chciałam. Philip O’Shea i Ed McCabe byli parą przez niemal dwa lata. Patrick wpatrywał  się  w  zdjęcia  ustawione  na  półce  kominka  –  dwaj mężczyźni
objęci  ramionami  na  tle  kanadyjskich  Gór  Skalistych,  przed  Corn Palace
w Dakocie Południowej i u stóp wieży Eiffla.
– Lubiliśmy podróże – wyjaśnił Philip, podając Patrickowi szklankę
z mrożoną herbatą. – Ed chętnie się stąd wyrywał; dopiero wówczas czuł się naprawdę wolny i swobodny.
– Dlaczego?
Philip wzruszył ramionami. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o twarzy usianej piegami, które jednak uwidoczniały się dopiero pod wpływem emocji.
– Ed nikomu się nie zwierzał ze swojego… stylu życia. A prawdę powiedziawszy, zachowywanie tajemnicy w małym miasteczku pochłania cholernie dużo energii.   



– Panie O’Shea…
– Proszę mi mówić Philip.
Patrick skinął głową.
– Czy Ed kiedykolwiek wspominał o Peterze Houghtonie?
– Ed był kiedyś jego nauczycielem.
– Tak, wiem. A coś poza tym?
Philip zaprowadził Patricka na oszkloną werandę, gdzie stał
komplet wiklinowych foteli. Każde pomieszczenie w tym domu wyglądało tak, jakby za chwilę miała tu wejść ekipa fotograficzna z ekskluzywnego czasopisma: poduszki na kanapach były ułożone pod idealnym kątem czterdziestu pięciu stopni; na blatach stały przezroczyste wazony, pełne szklanych kulek; rośliny doniczkowe imponowały soczystością zieleni. Patrick pomyślał o własnym pokoju, w którym dzisiaj rano znalazł między poduchami sofy kawałek tostu, porastający pleśnią. W domu Eda i Philipa unosił się duch Marthy Stewart, mieszkanie Patricka zaś niewiele odbiegało wyglądem od meliny handlarzy cracku.
– Ed swego czasu rozmawiał z Peterem. A w każdym razie
próbował z nim rozmawiać.
– Na jaki temat?   



– Wyobcowania.
Nastolatki często miewają problemy z
odnalezieniem się w grupie. Jeżeli z mety nie zyskują popularności, próbują   sportu.   Jeżeli   to   nie   działa,   dołączają   do   kółka dramatycznego…
lub do ćpunów – wyjaśnił. – W opinii Eda Peter próbował szukać swojego miejsca wśród gejów i lesbijek.
– A więc Peter przyszedł do Eda i wyznał, że jest gejem?
– Ależ skąd. To Ed nawiązał kontakt z Peterem. Wszyscy
pamiętamy, jakie mieliśmy problemy z zaakceptowaniem własnej odmienności, gdy byliśmy w wieku Petera. Żyliśmy w nieustannym lęku, że jakiś dzieciak, który jest tej samej orientacji, bezwiednie nas zdemaskuje.
– Czy, według ciebie, Peter mógł się obawiać, że Ed zdekonspiruje
go przed kolegami?
– Serdecznie w to wątpię, zwłaszcza gdy chodzi o Petera.
– Dlaczego?
Philip uśmiechnął się pod nosem.
– Czy kiedykolwiek słyszałeś słowo „gejdar”7?
7 Zbitka słów „gej” i „radar” (przyp. tłum.)   



Patrick się zmieszał. Poczuł się równie głupio, jak wtedy, gdy jakiś Afroamerykanin  opowiadał  rasistowski  dowcip  –  tylko  dlatego,  że jemu
to uchodziło.
– Homoseksualizm nie idzie w parze z określonymi cechami zewnętrznymi, takimi jak odmienny kolor skóry czy widoczne
kalectwo. Dlatego każdy gej szybko się uczy wyłapywać pewne manieryzmy, odczytywać wymowę spojrzeń. Po pewnym czasie jesteśmy w stanie bezbłędnie rozpoznać orientację seksualną innych osób. Umiemy rozróżnić, czy facet nam się przygląda, ponieważ sam jest gejem, czy dlatego, że widzi w nas odmieńców.
Patrick dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że odruchowo się
odsunął od Philipa, co ten skwitował serdecznym śmiechem.
– Możesz wyluzować. Wystarczy jeden rzut oka, by wiedzieć, że
grasz w przeciwnej drużynie. – Spojrzał Patrickowi w oczy i
spoważniał. – Podobnie jak Peter Houghton.
– Nie rozumiem…
– Może sam Peter nie był pewien swojej orientacji, ale Ed nie miał najmniejszych
wątpliwości:   



chłopiec
jest
zdecydowanie
heteroseksualny.
Peter wpadł do salki konferencyjnej wyraźnie najeżony.
– Dlaczego tak długo mnie nie odwiedzałeś?!
Jordan podniósł wzrok znad notatek. Mimochodem zarejestrował,
że Peter zmężniał, nabrał mięśni.
– Byłem zajęty.
– A ja całymi dniami tkwię tu sam jak kołek.
– Natomiast ja w tym czasie haruję, by ten etap w twoim życiu nie przeszedł w stan permanentny – odparował Jordan. – Siadaj.
Peter, wciąż miotający wzrokiem pioruny, opadł na jedno z krzeseł.
– A gdyby dzisiaj nie chciało mi się z tobą gadać? Jeśli ty nie masz ochoty ze mną rozmawiać, to po prostu się nie zjawiasz.
– Peter, daruj sobie to pieprzenie, żebym mógł się wreszcie zająć swoją pracą, okay?
– Myślisz, że mnie obchodzi twoja praca?
– A powinna. Ostatecznie to ty masz korzystać z jej owoców. – Gdy
ta historia dobiegnie końca, pomyślał Jordan, albo zstąpię w czeluście   


piekieł, albo zostanę kanonizowany. – Chciałbym porozmawiać na temat materiałów wybuchowych. Jak można je zdobyć?
– Wystarczy wejść na stronę www.bum.com – odparł Peter.
Jordan skwitował tę uwagę wymownym milczeniem.
– To, co powiedziałem, wcale nie jest dalekie od prawdy. To
znaczy… w sieci można bez problemu znaleźć „Kuchnię anarchisty”, a do tego dziesięć tysięcy przepisów na koktajle Mołotowa.
– Policja nie znalazła w szkole takich koktajli. Natknęli się natomiast
na bomby z plastikiem, zapalnikiem i mechanizmem zegarowym.
– Hm. No cóż…
– Powiedzmy, że chciałbym skonstruować bombę z tego, co mam w domu pod ręką. Czego bym użył?
Peter wzruszył ramionami.
– Gazety. Nawozu do roślin doniczkowych – na przykład takiego
jak Green Thumb. Waty. No i potrzebowałbyś jeszcze paliwa diesla, ale
akurat tego prawdopodobnie nie miałbyś w domu, więc musiałbyś pojechać na stację benzynową.
Jordan uważnie przyglądał się Peterowi. Rzeczowość tonu tego dzieciaka wywoływała mrożący efekt, ale chyba jeszcze bardziej   



przerażająca była nuta dumy z własnej wiedzy i osiągnięć, której echo
pobrzmiewało w jego słowach.
– A więc jeszcze przed owym pamiętnym dniem konstruowałeś bomby.
– Pierwszą zrobiłem tylko po to, żeby sprawdzić, czy sobie poradzę.
– Peter wyraźnie się ożywił. – Potem zmontowałem jeszcze kilka innych. Takich, które się rzuca przed siebie, a potem gna co sił w przeciwną stronę.
– Czym się od nich różniły te ze szkoły?
– Przede wszystkim zastosowanymi materiałami. Najpierw trzeba wyekstrahować chlorek potasu z wybielacza, co nie jest proste, ale wykonalne. Podobne do ćwiczeń laboratoryjnych z chemii. Kiedy odfiltrowywałem kryształy, do kuchni wszedł ojciec. Wtedy właśnie się
powołałem na chemię – powiedziałem, że to specjalny projekt, dzięki któremu dostanę lepszy stopień.
– Jezu.
– W każdym razie, jak już masz ten chlorek, potrzebujesz jeszcze wazeliny, która u nas stoi w szafce pod umywalką, gazu z najzwyklejszej butli turystycznej i tej woskowatej substancji,   


wykorzystywanej przy puszkowaniu pikli. Trochę mnie niepokoił
montaż zapalnika – wyznał Peter. – No wiesz, jeszcze nigdy wcześniej tego nie robiłem, ale jak już ułożysz sobie w głowie cały plan…
– Wystarczy – przerwał mu Jordan. – Nie mów ani słowa więcej.
– Przecież sam chciałeś, żebym o wszystkim opowiedział. – Peter był wyraźnie urażony.
– Niemniej nie mogę wysłuchać dalszej części wywodu. Moje
zadanie polega na doprowadzeniu do twojego uniewinnienia, ale jednocześnie nie wolno mi wygłaszać nieprawdziwych oświadczeń przed ławą przysięgłych. Oczywiste jest, że nie sposób skłamać na temat
czegoś,  o  czym  się  nie  ma  pojęcia.  Więc  na  razie  mogę  śmiało twierdzić,
że  zgodnie  z  moją  wiedzą,  nie  zaplanowałeś  tej  strzelaniny.  I chciałbym,
aby tak pozostało. A i ty, jeżeli masz choć odrobinę instynktu samozachowawczego, powinieneś o to zadbać.
Peter podszedł do okna. Szyba była tak porysowana, że aż
całkowicie matowa. Czyżby więźniowie próbowali ją wyrywać gołymi rękami, by się wydostać na wolność? Tak czy inaczej Peter nie zdoła przez   nią   zobaczyć,   że   śnieg   już   całkowicie   stopniał,   a   na powierzchnię   



przebiły się pierwsze krokusy. Może to zresztą i lepiej.
– Zacząłem chodzić do kaplicy – oznajmił Peter.
Jordan miał sceptyczny stosunek do zinstytucjonalizowanych religii,
ale nikomu nie odmawiał prawa do wyboru dowolnej formy pokrzepienia duchowego.
– To dobrze.
– Robię to dlatego, że tylko na mszę wypuszczają mnie z celi. Nie odnalazłem nagle Jezusa, nic z tych rzeczy.
– Okay. – Jordan nie rozumiał, jaki to może mieć związek z materiałami  wybuchowymi,  czy  też  z  obroną  Petera  w  ogóle.  I, szczerze
mówiąc,  nie  chciał  tracić  czasu  na  rozważania  o  naturze  Boga, ponieważ
za dwie godziny miał się spotkać z Seleną w celu wyselekcjonowania ewentualnych świadków obrony. A jednak coś go powstrzymywało od stanowczego przecięcia tej rozmowy.
Peter zwrócił się w stronę Jordana.
– Wierzysz w piekło?
– Jasne. Jest zaludnione przez adwokatów. Zapytaj pierwszego lepszego prokuratora.
– Nie, ja mówię poważnie – rzekł Peter. – Założę się, że tam   



wyląduję.
Jordan zmusił się do uśmiechu.
– Nie obstawiam w zakładach, jeżeli nie mam żadnych szans na
odbiór wygranej.
– Ojciec Moreno, kapelan więzienny, mówi, że jeżeli się przyjmie Jezusa i żałuje za grzechy, to będą nam one wybaczone… jakby religia
była jedną wielką darmową przepustką, dzięki której wejdziesz, gdzie chcesz, i wyleziesz z najgorszego szamba. Ale widzisz, coś mi się w tym
wszystkim nie zgadza… bo ojciec Moreno twierdzi jednocześnie, że każde życie jest bezcenne… więc co z tą dziesiątką dzieciaków, które umarły?
Chociaż rozsądek i instynkt podpowiadały inaczej, Jordan jednak otworzył usta.
– Czemu użyłeś takiego sformułowania?
– Jakiego?
– „Dzieciaków, które umarły”. Jakby zginęły śmiercią naturalną.
Peter zmarszczył brwi.
– Ponieważ tak było.
– Słucham?   


– Wiesz, to jest trochę tak jak z tymi materiałami wybuchowymi.
Kiedy odpalasz bombę, możesz doprowadzić do jej samozniszczenia… albo ta bomba rozwali wszystko dookoła.
Jordan wstał zza stołu i postąpił krok w stronę swojego klienta.
– Kto jednak podpalił lont, Peterze?
– A czy był ktoś, kto go nie podpalał?
Josie myślała o swoich przyjaciołach jak o ludziach, którzy odpadli z peletonu.   Haley   Weaver   wyjechała   do   Bostonu   na   operację plastyczną;
John Eberhard przebywał w jakimś ośrodku rehabilitacyjnym, gdzie studiował elementarz i uczył się pić przez słomkę; Matt, Courtney i Maddie rozpłynęli się w niebycie.
Ich dawne grono skurczyło się do zaledwie czterech osób – Josie, Drew, Emmy oraz Brady’ego – więc w zasadzie już nawet trudno je było
nazywać gronem.
Siedzieli w piwnicznym pokoju rekreacyjnym Emmy i oglądali film
na DVD. Obecnie ich życie towarzyskie ograniczało się tylko do takich kameralnych spotkań. Drew i Brady wciąż byli w gipsie i bandażach, a poza tym – chociaż żadne z nich nie chciało powiedzieć tego głośno –   



wypady do miejsc, które kiedyś chętnie odwiedzali, przypominałyby
im
tylko o nieobecnych.
To Brady wypożyczył film. Josie nie pamiętała tytułu, ale była to
jedna z tych produkcji, które masowo wypuszczono na rynek po sukcesie „American Pie”. Wytwórnie najwyraźniej doszły do wniosku,
że wystarczy podsunąć widowni miszmasz hollywoodzkich wyobrażeń 

o   życiu   nastolatków, gotowymi

na

wszystko

facetami,

a

kosmiczny

zysk jest

praktycznie



okraszony



kilkoma



nagimi



panienkami




gwarantowany. Akurat w tej chwili na ekranie rozgrywał się szaleńczy pościg samochodowy i główny bohater, wrzeszcząc co sił w płucach, przelatywał na drugą stronę podnoszącego się z wolna mostu zwodzonego.
Josie doskonale wiedziała, że mu się uda. Po pierwsze, to była   



komedia. Po drugie, żaden scenarzysta nie odważyłby się na uśmiercenie głównej postaci w połowie filmu. Po trzecie, nauczyciel fizyki, na przykładzie tej właśnie sceny, udowodnił im naukowo, że
przy odpowiedniej prędkości samochodu oraz trajektorii lotu taka sztuczka może się rzeczywiście udać – ale jedynie w bezwietrzny dzień.
Ponadto Josie zdawała sobie sprawę, że to wszystko nie dzieje się naprawdę,  a  człowiek  siedzący  w  samochodzie  nie  jest  nawet aktorem
odgrywającym   główną   rolę,   lecz   kaskaderem,   który   podobną ewolucję
wykonywał już tysiące razy. Teraz jednak, chociaż akcja rozwijała się wartko, zauważała szczegóły, na które nigdy wcześniej nie zwracała uwagi: zgrzyt zderzaka walącego o przeciwległy kraniec mostu. Błysk metalu w powietrzu, plusk wody i tonący kołpak samochodowy.
Dorośli do znudzenia powtarzają, że nastoletnie dzieciaki jeżdżą
zbyt szybko, eksperymentują z narkotykami, nie używają kondomów, ponieważ w swoich wyobrażeniach są niezniszczalne. Ale prawda jest taka, że śmierć często dopada ludzi w najtrywialniejszych okolicznościach. Brady równie dobrze mógł dostać zawału na boisku futbolowym, jak wielu młodych sportowców, którzy nagle padli   


trupem. Emma mogła zostać rażona piorunem. Drew – wejść do najzwyklejszego liceum w nadzwyczajny dzień.
Josie poderwała się z sofy.
– Muszę odetchnąć świeżym powietrzem.
Wbiegła po schodach do holu, po czym wyszła przed dom. Usiadła
na werandzie i spojrzała w niebo, na którym połyskiwały dwie niemal zrośnięte ze sobą gwiazdy. Nastolatki nie są niezniszczalne, ale najzwyczajniej w świecie głupie.
Usłyszała szmer otwieranych drzwi.
– Hej – mruknął Drew i usiadł u jej boku. – Dobrze się czujesz?
– Doskonale. – Rozciągnęła usta w uśmiechu, jakby były z gumy. Stawała  się  powoli  mistrzynią  gry  pozorów.  Kto  by  pomyślał,  że jednak
odziedziczyła coś po matce?
Drew zerwał źdźbło trawy i zaczął drzeć je paznokciem na strzępy.
– To samo mówię temu kretyńskiemu psychologowi szkolnemu, kiedy mnie ściąga do swojego gabinetu i pyta, jak leci.
– Nie wiedziałam, że ty też do niego chodzisz.
– Chyba wzywa wszystkich, którzy… no wiesz… byli o włos…
Od czego? – pomyślała Josie. Od tych, którym nie dopisało   



szczęście? Od własnej śmierci? Czy od popełnienia samobójstwa?
– Myślisz, że ktokolwiek mówi mu coś istotnego? – spytała.
– Wątpię. Nie było go tam owego dnia, więc i tak niczego by nie
pojął.
– A są tacy, co pojmują?
– Ty. Ja. Nasi przyjaciele. Witaj w klubie, do którego nikt nigdy dobrowolnie nie wstąpi. My zostaliśmy dożywotnimi członkami.
Josie nie chciała się rozpłakać, ale słowa Drew i ten głupi chłopak z filmu, próbujący przeskoczyć przez zwodzony most, a na dodatek gwiazdy połyskujące zimno jak igły sprawiły, że z jej oczu popłynęły łzy. Drew objął ją zdrowym ramieniem i Josie przywarła do niego z całej
siły. Zamknęła oczy i przycisnęła policzek do flanelowej koszuli. I wówczas poczuła się tak swojsko, jakby po latach błąkania się po świecie wróciła wreszcie do domu, do własnego łóżka, w którym materac jest idealnie dopasowany do każdej wypukłości i wgłębienia
jej
ciała. A mimo to… flanela koszuli nie pachniała jak dawniej. Obejmujący ją chłopak nie miał tych samych kształtów. Był po prostu kimś innym.
– Chyba nie dam rady… – szepnęła.   



Drew natychmiast się odsunął, mocno speszony.
– Ja nie miałem takich zamiarów. Ty i Matt… Dobrze wiem, że nadal
do niego należysz – dodał rzeczowym tonem.
Josie spojrzała w niebo i pokiwała głową, jakby Drew rzeczywiście zdołał odgadnąć sens jej słów.
Stacja serwisowa zostawiła wiadomość na automatycznej sekretarce. Peter się nie stawił na przegląd w wybranym przez siebie dniu, czy zechciałby się umówić na inny termin?
Lewis był w domu sam, gdy odsłuchiwał nagranie. Zanim na dobre zdał sobie sprawę, co właściwie robi, już trzymał słuchawkę w ręku i wystukiwał numer serwisu. W konsekwencji, choć wbrew logice, kilka dni później pojawił się na stacji. Wysiadł z samochodu i podał kluczyki mechanikowi.
– Proszę wejść do środka – zachęcił mężczyzna. – Mamy tam kawę. Lewis napełnił kubek do połowy, wrzucił trzy kostki cukru i dolał
hojnie mleka – dokładnie tak, jak zrobiłby Peter. Usiadł przy stoliku i zamiast wziąć w rękę podniszczonego „Newsweeka”, podniósł egzemplarz „Gier Komputerowych”.
Po czym zaczął w myślach powolne odliczanie.
Ledwo doszedł do trzech, w poczekalni pojawił się serwisant.   


– Panie Houghton, ten samochód, którym pan przyjechał… ma przegląd ważny do lipca.
– Tak, wiem.
– Ale… umówił się pan z nami na dzisiaj…
Lewis skinął głową.
– Nie przyjechałem samochodem, który miał być poddany przeglądowi.
Ponieważ tamten samochód został zarekwirowany przez policję.
Razem z książkami Petera, jego komputerem, czasopismami i Bóg tylko
wie czym jeszcze.
Mechanik patrzył na niego z takim wyrazem twarzy, jaki
przybierają ludzie, gdy do nich dociera, że się znaleźli w oparach absurdu.
– Panie Houghton…? Nie jesteśmy w stanie przeprowadzić
przeglądu samochodu, którego nie ma.
– Oczywiście. Oczywiście, że nie jesteście. – Lewis odłożył
czasopismo  z  powrotem  na  stolik,  wygładził  pomiętą  okładkę,  a potem
potarł ręką czoło. – Rzecz w tym, że… to mój syn umówił się na ten przegląd. Postanowiłem dotrzymać terminu w jego imieniu.   



Mechanik skinął głową i zaczął powoli wycofywać się rakiem.
– Rozumiem… naturalnie… zostawię pana samochód przed
wejściem, dobrze?
– Chciałem tylko – odezwał się Lewis – abyście wiedzieli, że przeszedłby ten przegląd celująco.
Kiedy Peter był jeszcze dzieckiem, Lacy wysłała go na obóz
wakacyjny – ten sam, na który uwielbiał jeździć Joey. Ośrodek był zlokalizowany po drugiej stronie rzeki, w stanie Vermont, i oferował wiele atrakcji: jazdę na nartach wodnych po jeziorze Fairlee, naukę żeglarstwa i parodniowe wycieczki kajakowe. Peter zadzwonił już po pierwszej nocy i błagał rodziców, żeby go stamtąd zabrali. Lacy była gotowa natychmiast wskoczyć w samochód i jechać po syna, ale odwiódł ją od tego Lewis. „Jeżeli nie spróbuje pokonać przeciwności – argumentował – nigdy się nie dowie, na co naprawdę go stać”.
Gdy Lacy zobaczyła Petera po upływie dwóch tygodni, natychmiast zauważyła, że jest odmieniony. Urósł i zmężniał… ale w jego oczach pojawił  się  zupełnie  nowy  wyraz:  nie  było  w  nich  blasku,  lecz zszarzały
popiół. A kiedy syn na nią spojrzał, w jego wzroku dojrzała dystans i rezerwę – jakby już przestał ją uważać za swojego sojusznika.

Offline

Stopka

Forum oparte na FluxBB 1.5.11