Niestety nikomu nie można powiedzieć, czym jest FluxBB – trzeba to zobaczyć na własne oczy.
Nie jesteś zalogowany na forum.
Strony: 1
Polska na podsłuchu
SPIS ROZDZIAŁÓW
Rozdział 1. Najpotężniejszy szpieg i wielki kac
Rozdział 2. Kosmita przynosi lewe faktury. I przecieki z CBA
Rozdział 3. Kret w magistracie. „Gajoś” wkracza do akcji
Rozdział 4. Agnieszka Ch. obciąża Brejzę. Agenci zacierają ręce
Rozdział 5. Operacja „Jaszczurka”. Pegasus po raz pierwszy w
telefonie posła
Rozdział 6. Wszystkie kłamstwa Agnieszki Ch. i osiemdziesiąt
dziewięć prokuratorskich zarzutów
Rozdział 7. Tajemniczy samochód pod domem Brejzów i
fałszywe esemesy agentów
Rozdział 8. TVP Info szczuje, agenci w szampańskich
nastrojach
Rozdział 9. Operacja „Jaszczurka” wymyka się z rąk. Agenci
śledzą, kto polubił stronę w internecie
Rozdział 10. Operacja „Grupa”, czyli jak Brejzów
rozpracowywali esbecy
Rozdział 11. Afera Sawickiej. Krzysztof Brejza wierzy w
prowokację CBA
Rozdział 12. Izraelczycy odbierają Polsce Pegasusa. Pęka płyta z
dowodami
Rozdział 13. Maszyna losująca sędziów. Bareja by tego nie
wymyślił
Rozdział 14. Wąsik ma sześć tysięcy dwieście podsłuchanych
rozmów. Brejza ściga do końca
Źródła
Podziękowania
Rozdział 1
NAJPOTĘŻNIEJSZY SZPIEG I WIELKI KAC
Stara toyota podskakuje na wyboistej szosie na wschodzie
Polski. Kierowca zerka dyskretnie w tylne lusterko, sprawdzając,
czy nie ma „ogona”. Kilka razy skręca w boczne drogi, by się
upewnić, że nikt za nim nie jedzie. Wjeżdżamy w las, snop
światła oświetla pokryte śniegiem świerki. Jest głucha zimowa
noc.
– Wiecie, że jak teraz będziemy mieli wypadek, to nikt się
o tym nie dowie? – rzuca mężczyzna z fotela pasażera i zaczyna się
nerwowo śmiać.
Jest łącznikiem. Umówił mnie z człowiekiem, który ma
kontakty w służbach specjalnych, a teraz kieruje toyotą.
Dogrywanie naszego spotkania trwało tygodniami. Był warunek:
żadnych telefonów, innych urządzeń elektronicznych i żadnego
nagrywania.
Łącznik się nieco stresuje, chyba bez telefonu czuje się
nieswojo. Obserwuję go z tylnego siedzenia i przez głowę
przechodzi mi myśl, że może mieć rację. Jeśli na oblodzonej
drodze rąbniemy w drzewo, z leciwej toyoty niewiele zostanie.
A nawet gdy ktoś z nas zdoła wyjść cało, nie wiadomo, jak długo
będzie musiał iść do najbliższej chaty, by ściągać pomoc.
A może to tylko głupie przywiązanie to telefonu? Numery
telefonów, prywatna korespondencja, nawigacja, profile
na mediach społecznościowych, hasła, dostęp do konta w banku...
Jeśli stracisz telefon i portfel, to koniec. Nie da się zastrzec konta
w banku ani wypłacić gotówki. Ani nawet zadzwonić po pomoc.
„On jeszcze jest z tego pokolenia, że żeby z kimś rozmawiać,
musiał się spotykać” – tłumaczyła mnie przed innymi znajoma
trzydziestolatka, gdy się okazało, że ja – człowiek po czterdziestce
– słabo ogarniam Instagrama.
Telefon, najlepszy przyjaciel człowieka. W pandemii kontakty
z rodziną i przyjaciółmi zastąpiły sesje na FaceTime, Messengerze,
Skypie. Wystarczyło kliknąć, żeby zamówić zakupy do domu.
W cenie gwarantowany brak kontaktu z człowiekiem: siatki
z zakupami anonimowy kurier kładł na wycieraczce, pukał
do drzwi i znikał. W geście wdzięczności można było mu dać pięć
gwiazdek.
Strażakom, którzy by nas rozcinali zaraz po wypadku, też bym
dał pięć gwiazdek. Może nawet wystawił pozytywną recenzję...
Z zadumy wyrwało mnie polecenie kierowcy:
– Wysiadamy!
Z łącznikiem posłusznie wygramoliliśmy się z samochodu.
Zatrzymał się gdzieś w lesie pośrodku niczego.
– Zaraz się przekonamy, czy pojedziemy dalej – mówi kierowca
i zaczyna nas przeszukiwać.
Gdy przychodzi moja kolej, ciężko wzdycham.
– Coś się nie podoba? – rzuca mężczyzna, przesuwając ręce
po moich plecach.
– Nie, po prostu myślałem, że zanim zaczniemy się dotykać,
najpierw zaprosisz mnie na kawę – próbuję czerstwym żartem
rozładować atmosferę.
Albo nie widzę dobrze w ciemnościach, albo rzeczywiście nikt
się nawet nie uśmiechnął.
Wsiadamy z powrotem do toyoty i w milczeniu przejeżdżamy
kolejnych kilkadziesiąt minut, aż wyrasta przed nami drewniana
chata na skraju lasu. Pół godziny później siedzimy z herbatą
rozparci w fotelach wokół kominka, z którego trzaskają iskry
palącego się drewna.
– Co cię interesuje? – słyszę.
Nie wiem, od czego zacząć. Od ponad roku nie interesuje mnie
nic innego niż Pegasus. To najpotężniejszy szpieg w historii:
jednym kliknięciem jest w stanie całkowicie przejąć telefon,
a jego właściciel nigdy się o tym nie dowie. Ściąga z urządzenia
całą jego zawartość i przypisuje do odpowiednich katalogów, tak
aby agentowi łatwo było przeszukać listę kontaktów, esemesy,
wiadomości, spotkania w kalendarzu, zdjęcia, zaszyfrowane
hasła...
Właściwie został opracowany do wykrywania terrorystów
i szpiegów. Miał pomagać służbom w wyszukiwaniu
zamachowców, a policji udaremniać porwania. Dzięki Pegasusowi
można zdalnie włączyć aparat w telefonie i robić zdjęcia. Policja
zobaczy, kto znajduje się w budynku, jaki jest jego rozkład, gdzie
znajdują się ofiary, a gdzie ich oprawcy. Dzięki temu oddziały
antyterrorystyczne zawczasu wiedzą, jak wejść do pomieszczenia,
tak aby oszczędzić postronnych ofiar.
Tyle teoria.
W Polsce program służył jednak do zupełnie czego innego.
Dysponowało nim Centralne Biuro Antykorupcyjne, które nie
zajmuje się ani odbijaniem zakładników, ani polowaniem
na zamachowców, tylko ściganiem korupcji. Ale agenci CBA
podsłuchiwali polityków opozycji, adwokatów, niezależnych
prokuratorów. Wielu z tych, którzy znaleźli się na liście
inwigilowanych, nie usłyszało nigdy żadnych zarzutów ani
nawet nie było wzywanych jako świadkowie. A jeszcze więcej
nie dowie się nigdy, że było podsłuchiwanych.
Ile osób mogło być w Polsce inwigilowanych Pegasusem?
CBA kupiło licencję na czterdzieści numerów telefonów. Ale
chodzi o podsłuchiwanie wszystkich czterdziestu numerów
jednocześnie, w tym samym czasie, a nie czterdzieści w ogóle.
W praktyce liczba inwigilowanych w Polsce jest znacznie większa,
bo wyłącznie od polskiego licencjobiorcy izraelskiej firmy NSO,
producenta programu, zależało to, ile telefonów chce
podsłuchiwać.
– Jak agenci w terenie dowiedzieli się, że centrala ma dostęp
do takiego wynalazku, rzucili się z wnioskami o zakładanie
podsłuchów. Było ich tak dużo, że w pewnym momencie góra
upomniała teren, by wysyłał wnioski tylko w najbardziej
uzasadnionych sprawach. Po prostu mieli swoje ograniczenia
operacyjne – mówi moje źródło ze służb.
Według niego nazwa „Pegasus” była zastrzeżona do wąskiego
grona osób. Wśród agentów funkcjonowały rozmaite określenia,
wymyślane przez ich przełożonych lub decydentów. Chodziło
o to, żeby utajnić całe przedsięwzięcie tak bardzo, jak to tylko
możliwe.
Delegatury CBA nie miały bezpośredniego dostępu
do programu. Musiały się zadowolić tym, co na płytach przysyła
im centrala w Warszawie. Kontrola nad Pegasusem znajdowała
się w Biurze Techniki Operacyjnej CBA. To specjalna komórka
zakładająca dla tej służby podsłuchy, kamery i całą technikę
potrzebną do obserwacji osób podejrzewanych o przestępstwa.
Jej funkcjonariusze przeszli specjalistyczne kursy, jak używać
i instalować Pegasusa na telefonach tak zwanych figurantów,
czyli osób śledzonych.
Tylko w wyjątkowych sytuacjach agenci z delegatur
uczestniczyli w podsłuchach, które prowadziło BTO. Jedną
z przyczyn była tajność projektu. Ale istniał i powód bardziej
prozaiczny: w „pokoju nagrań” było za mało miejsca dla innych
agentów. Zwykle więc delegatury dostawały płyty z materiałem
zgrywanym przez agentów z BTO.
W wielu przypadkach w zupełności to wystarczało. To właśnie
wiadomości i dane w postaci tekstu, a nie pliku audio, były
największą wartością dla agentów. Mogli szybciej wyszukać
interesujące ich informacje.
Pegasus był przełomowy, bo otwierał dostęp do szyfrowanych
wiadomości w telefonach. Zanim nastała jego era, policja i służby
były bezradne, gdy podejrzani wymieniali informacje na Signalu
lub WhatsAppie.
Dylemat związany z Pegasusem polega jednak na tym,
że można go wykorzystywać do dobrych i złych celów. Izraelska
firma NSO Group, która go opracowała, chwali się, że dzięki
niemu udało się ocalić tysiące ludzkich istnień. Założyli ją w 2010
roku dwaj przyjaciele ze szkoły: Shalev Hulio i Omri Lavie. Trzeci
wspólnik, Niv Karmi, wniósł do firmy kontakty z izraelskim
Mosadem. Od pierwszych liter imion tej trójki wzięła się nazwa
NSO Group.
To Karmi w 2011 roku wprowadził do spółki szanowanego
wojskowego i bohatera w wojnie Jom Kippur generała Avigdora
Ben-Gala, który został jej prezesem. Generał wiedział, że tak
potężne narzędzie w niepowołanych rękach może być jak
brzytwa w ręku małpy, i wolał się zabezpieczyć. Postawił
warunki: po pierwsze, NSO nie będzie nigdy operatorem
programu, lecz klient, który kupuje licencję, dzięki czemu firma
miałaby czyste ręce; po drugie, program będą mogły kupować
tylko rządy państw; i po trzecie, za każdym razem o sprzedaniu
licencji zdecyduje izraelskie ministerstwo obrony.
Nie uchroniło to wcale NSO od kłopotów. Firma
„zawdzięczała” je dziennikarzom. Latem 2021 roku kilkanaście
redakcji na całym świecie opublikowało efekty
międzynarodowego śledztwa Forbidden Stories. Był to początek
końca spektakularnej kariery Pegasusa i NSO Group, która
dziesięć lat od powstania rozrosła się do siedmiuset pięćdziesięciu
pracowników, a jej roczne obroty przekroczyły 240 milionów
dolarów.
Dziennikarze zdobyli listę z pięćdziesięcioma tysiącami
numerów telefonów zainfekowanych Pegasusem na całym
świecie. Ujawnili, że z tego superszpiegowskiego programu
najbardziej intensywnie korzystały służby Maroka. Agenci
marokańscy śledzili nie tylko opozycję w kraju, lecz i prezydenta
Francji Emmanuela Macrona. W sumie wykonali dziesięć tysięcy
wejść Pegasusem na telefony.
Niewiele mniej trafień miała Arabia Saudyjska. Jej służby
inwigilowały żonę Dżamala Chaszukdżiego, saudyjskiego
dziennikarza podstępem zwabionego do saudyjskiego konsulatu
w Turcji, gdzie został stracony i poćwiartowany.
Meksyk używał Pegasusa do śledzenia opozycjonistów
i działaczy obywatelskich, którzy walczyli o to, by nie zatruwać
w kraju źródeł wody pitnej. Ale program posłużył również
do walki z kartelami narkotykowymi. Władze Meksyku
utrzymują, że udało się dzięki niemu schwytać Joaquína
Guzmána Loerę, znanego pod pseudonimem El Chapo.
W Europie Pegasusa używała połowa krajów Unii. Pozwoliło
to służbom rozbić międzynarodową siatkę pedofilów. Większość
członków UE nie wykorzystywała nigdy w pełni możliwości
programu, uznając, że ingeruje on w wolności demokratyczne.
Zdarzały się jednak wyjątki. Dylematów nie miały rządy
Polski, Węgier i Hiszpanii.
W listopadzie 2021 roku, cztery miesiące od opublikowania
dziennikarskiego śledztwa Forbidden Stories, Izrael umieścił
na czarnej liście te trzy kraje z zakazem eksportu do nich
oprogramowania szpiegowskiego.
Hiszpanie Pegasusem podsłuchiwali rząd Katalonii, za wszelką
cenę dążący do niepodległości. Parlament Europejski zaczął
stawiać pytania o zasadność podsłuchów i legalność tego, co robił
Madryt. Dla NSO i Izraela były to kluczowe sprawy: gdyby
na jaw wyszło, że ich program służył do czegoś, co nie mieści się
w katalogu praworządnego działania, kontrolowanego
w strukturach demokratycznego państwa, oznaczałoby to gniew
Stanów Zjednoczonych i duży problem dla Izraela.
Bardzo wątpliwe było też to, co z Pegasusem robiły Węgry.
Gdy w 2021 roku węgierski dziennikarz Szabolcs Panyi
z biorącego udział w projekcie Forbidden Stories portalu
śledczego Direkt36 zaczął sprawdzać listę z numerami osób
inwigilowanych, ze zdumieniem odkrył na niej i swój telefon.
Dalsze jego śledztwo wykazało, że węgierskie służby chciały
poznać informatora, z którym rozmawiał, zbierając materiały
do tekstu o Międzynarodowym Banku Inwestycyjnym
w Budapeszcie. Ten założony jeszcze w latach siedemdziesiątych
bank pod egidą RWPG był od samego początku agenturą
najpierw radzieckiego, a po upadku ZSRR, rosyjskiego wywiadu.
Rząd na Węgrzech podsłuchiwał też przedsiębiorców. Na liście
znalazł się Zoltán Varga, właściciel grupy medialnej, do której
należą redakcje krytyczne wobec premiera Viktora Orbána.
Wiosną 2018 roku zaprosił on pięciu innych biznesmenów
na kolację, podczas której omawiali utworzenie fundacji. Miała
się zajmować tropieniem korupcji wśród rządzących. Właśnie
wtedy służby zainstalowały Pegasusa na telefonie jednego
z uczestników spotkania. Z planów, które snuli biznesmeni,
ostatecznie nic nie wyszło, bo żaden z nich nie złożył wiążącej
deklaracji. Ale dwa tygodnie później Varga dostał ostrzeżenie:
„Lepiej nie urządzaj więcej takich kolacji, bo może się to dla
ciebie źle skończyć”.
Ostatecznie gospodarz kolacji Zoltán Varga doczekał się
spełnienia groźby. Węgierski urząd skarbowy rozpoczął
dochodzenie w sprawie rzekomo niezapłaconych przez niego
podatków, co dla Vargi może oznaczać więzienie.
Dziennikarskie śledztwo Direkt36 ujawniło, że węgierski rząd
podsłuchiwał Pegasusem nawet ochroniarzy ówczesnego
prezydenta Jánosa Ádera, upewniając się, czy może liczyć na jego
lojalność.
Za kupnem Pegasusa przez Polskę również stały partyjne interesy
rządzących.
Wspólnie z węgierskim sojusznikiem rząd Beaty Szydło
postanawia latem 2017 roku wejść w konszachty w celu zdobycia
dostępu do programu. Posłużyły do tego kontakty z Beniaminem
Netanjahu, który w lecie 2017 roku przyjechał do Budapesztu
na szczyt Grupy Wyszehradzkiej. Orbán od lat zabiegał o dobre
relacje z premierem Izraela. Zdjęcia z uśmiechniętym Netanjahu
wytrącały z ręki argumenty krytykom węgierskiego premiera,
że jego rząd jest antysemicki i ksenofobiczny. Z kolei Netanjahu
od dawna poszukiwał w Unii Europejskiej kraju, który był
w stanie rozbić jej jedność wobec krytyki Izraela w sprawie
polityki w Strefie Gazy. Węgry, koń trojański w Unii
Europejskiej, nadawały się do tego znakomicie.
Podstawowym założeniem powodzenia tego projektu była jego
tajność. Węgierscy posłowie parlamentarnej komisji do spraw
służb specjalnych, którzy głosowali w październiku 2017 roku nad
dopuszczeniem dodatkowych technik inwigilacji przez państwo,
nie mieli pojęcia, że zgadzają się na zakup Pegasusa. W krótkiej
prezentacji przedstawiciel Narodowej Służby Bezpieczeństwa
(NBSZ) wyjaśnił im jedynie, że chodzi o „wysoce wyrafinowaną
technikę” inwigilacji, która zwiększy bezpieczeństwo kraju.
Komisja zagłosowała jednogłośnie „za”. Projekt poparli nawet
posłowie opozycji. Jeden z socjalistycznych deputowanych
przyznał dziennikarzom, że wierzył służbom w to, że dodatkowe
narzędzia zwiększą bezpieczeństwo kraju.
By zmylić tropy, program kupiło nie bezpośrednio państwo,
lecz spółka, w której udziały miał były oficer komunistycznej
bezpieki i zaufany człowiek Sándora Pintéra, ministra spraw
wewnętrznych. On z kolei był najbardziej zaufanym człowiekiem
Orbána (był we wszystkich jego rządach). W Budapeszcie mówi
się, że nie ma drugiego człowieka z taką wiedzą o węgierskich
politykach jak on.
Węgrzy kupili Pegasusa za 6 milionów euro. Według portalu
śledczego Direkt36 służby inwigilowały co najmniej trzysta osób.
Wśród nich ludzi, którym prokuratura nigdy nie postawiła
żadnych zarzutów: samorządowców, przedsiębiorców, a nawet
zagranicznego studenta uczestniczącego w demonstracji przeciwko
Orbánowi.
Oddanym sojusznikom Netanjahu oferował Pegasusa
w ramach tak zwanej cyberdyplomacji. Izraelski premier, mający
w kompetencjach nadzór nad udzielaniem licencji
na oprogramowanie szpiegowskie Pegasusa, oferował go tym
krajom, w których robił interesy (na przykład Arabii Saudyjskiej
czy Indiom), po to, aby zacieśnić więzy.
Latem 2017 roku do Budapesztu na spotkanie Grupy
Wyszehradzkiej izraelski premier przyleciał z grupą
kilkudziesięciu biznesmenów. Kilkunastu z nich reprezentowało
spółki zajmujące się cyberbezpieczeństwem (w tym hakowaniem
i podsłuchami). Po oficjalnej sesji plenarnej Szydło spotkała się
z Netanjahu w cztery oczy.
Dwa miesiące później polski rząd kupił Pegasusa. I podobnie
jak na Węgrzech, polskie władze również ukryły to przed
parlamentem.
Najwyższa Izba Kontroli odkryła, że Centralne Biuro
Antykorupcyjne kupiło Pegasusa za 33 miliony złotych, z czego 25
milionów zapłaciło Ministerstwo Sprawiedliwości
za pośrednictwem podległego mu funduszu pomocy
pokrzywdzonym. Pieniądze te nakazał przelać na konto CBA
Michał Woś, wiceminister sprawiedliwości. By to zrobić, musiał
uzyskać pozytywną opinię sejmowej Komisji Finansów
Publicznych.
Wzorem Węgrów posłowie nie poznali prawdy, za czym
głosują. Woś, który wnioskował o przesunięcie pieniędzy,
przemilczał fakt, że mają trafić na zakup Pegasusa. NIK uznała,
że do transferu doszło wbrew prawu, jednak nie dlatego,
że posłowie nie wiedzieli, na co się zgadzają. Chodzi o to,
że ustawa o CBA nie pozwala na finansowanie jego działalności
ze źródeł innych niż bezpośrednio z budżetu państwa. Sprawę
później badało Ministerstwo Finansów. Ale wiceminister Piotr
Patkowski ukręcił jej łeb, stwierdzając, że wprawdzie doszło
do złamania prawa, ale uznał to za „niską szkodliwość społeczną
czynu”.
Brakujące 8 milionów złotych do Pegasusa dołożyło CBA.
Znów jak u Węgrów – do zakupu oprogramowania
od Izraelczyków posłużyła firma mająca powiązania z dawną
komunistyczną bezpieką. Większość udziałów w firmie Matic,
która kupiła dla CBA Pegasusa, miała dawna funkcjonariuszka
Służby Bezpieczeństwa, w PRL działająca w wywiadzie.
Chodziło przecież o to, by ukryć prawdę. A nikt nie nadawał się
do tego lepiej od wieloletnich agentów pamiętających jeszcze
czasy bezpieki. Po raz kolejny się okazało, że demonstracyjnie
antykomunistyczny rząd PiS nie gardzi zasłużonymi dla
komunizmu ludźmi, gdy sprzyja to realizacji jego celów (tak jak
wcześniej obsadził PRL-owskiego prokuratora Stanisława
Piotrowicza w roli sędziego Trybunału Konstytucyjnego, by mieć
nad tą instytucją kontrolę).
Jednak myślenie o tym, że Pegasusa uda się ukryć, okazało się
naiwne. Izraelscy producenci programu zaleźli za skórę wielkim
spółkom technologicznym, których luki w oprogramowaniu
wykorzystywali do przejmowania telefonów ich właścicieli.
Pegasus wykorzystywał przez długi czas dziury w kodzie
znajdujące się w wiadomościach tekstowych iMessage. Proces
wytoczyła NSO Meta Marka Zuckerberga, bo Pegasus
przejmował telefony za pośrednictwem aplikacji WhatsApp,
należącej do tej firmy.
Apple z kolei zaczął w listopadzie 2021 roku wysyłać do swoich
klientów ostrzeżenia, że ich telefon mógł zostać zhakowany. Taką
notyfikację dostała między innymi prokurator Ewa Wrzosek,
która podpadła partii rządzącej, kiedy chciała wszcząć śledztwo
w sprawie tak zwanych wyborów kopertowych.
W grudniu 2021 roku agencja Associated Press opublikowała
depeszę o pierwszych polskich ofiarach Pegasusa.
Władza zaczęła gorączkowo zaprzeczać tym doniesieniom.
Michał Woś, ten sam wiceminister sprawiedliwości, który cztery
lata wcześniej w sejmowej Komisji Finansów Publicznych
ukrywał przed posłami zakup Pegasusa, ze sprawy kpił. Twierdził,
że jedynym Pegasusem, jaki kupił, była w latach
dziewięćdziesiątych konsola do gier o tej samej nazwie. Gdy się
okazało, że to jego podpis widnieje na ministerialnym poleceniu
wypłaty 25 milionów złotych na rzecz CBA, nabrał wody w usta.
Woś, rocznik dziewięćdziesiąty pierwszy, to skarbnik partii
Solidarna Polska i jeden z najbardziej zaufanych
współpracowników Zbigniewa Ziobry, który jest jego szefem
zarówno w partii, jak i w ministerstwie. Ziobro z kolei znany jest
z fascynacji sprzętami nagrywającymi rozmowy. Jeszcze
na studiach potajemnie nagrywał kolegów z roku.
Gdy został ministrem sprawiedliwości w rządzie Zjednoczonej
Prawicy, całkowicie podporządkował sobie prokuraturę.
Za niesubordynację jego podwładni są karnie wysyłani
do placówek położonych na drugim końcu Polski. Ziobro patrzy
im na ręce i ma wiedzę o najbardziej utajnionych
postępowaniach, bo wcześniej zagwarantował sobie prawo
do przeglądania akt z dowolnej sprawy. Sterowanie
prokuratorskimi postępowaniami nigdy nie było łatwiejsze.
Ale Ziobro ma też wpływ na sądy, bo trafiają do nich
neosędziowie z wybranej przez polityków Krajowej Rady
Sądownictwa, której przewodniczącą jest jego znajoma z liceum.
To z tych sędziów jako minister sprawiedliwości dobiera
prezesów sądów.
Wreszcie podporządkował sobie publiczne media, kiedy na ich
czele stanął Jacek Kurski, członek Solidarnej Polski, i mógł
wysyłać ekipy telewizyjne do politycznych spraw prowadzonych
przez prokuratury podległe jego pryncypałowi. A potem tak
ustawić propagandowo przekaz, by był zgodny z linią partii
i przedstawiał opozycję w jak najgorszym świetle. Wykonawcami
tych zadań są dyspozycyjni prokuratorzy, sędziowie i pracownicy
państwowej telewizji. Motywuje ich obietnica błyskawicznego
awansu, niespełnione ambicje i zadry z przeszłości, rzadziej
względy ideologiczne. Prawie zawsze cechuje brak
wystarczających kompetencji. W warunkach zdrowej konkurencji
nie zrobiliby tak spektakularnych karier.
Nie są to puste słowa. Dowody znajdują się w sprawie jednego
z polityków opozycji, który był inwigilowany Pegasusem. To
Krzysztof Brejza, członek Platformy Obywatelskiej. Jego nazwisko
pojawiło się w grudniu 2021 roku w doniesieniu agencji
Associated Press, która poinformowała o pierwszych
podsłuchiwanych Pegasusem w Polsce.
W 2019 roku Brejza był inwigilowany co najmniej trzydzieści
trzy razy, w trakcie obydwu kampanii: do Parlamentu
Europejskiego na wiosnę oraz jesienią do Sejmu i Senatu. Służby
szpiegowały również jego otoczenie. Pegasus został podpięty pod
telefon jego ojca, prezydenta Inowrocławia Ryszarda Brejzy,
a także ówczesnej dyrektor biura poselskiego (dzisiaj posłanki PO)
Magdaleny Łośko.
Pretekstem do inwigilacji Brejzów i ich otoczenia była tak
zwana afera inowrocławska. Państwowe media wałkowały ją
miesiącami, a politycy PiS grzmieli o tym, że Brejzowie
za publiczne pieniądze z lewych faktur finansowali kampanię PO.
Tymczasem za tak zwaną aferą inowrocławską stoi działaczka
PiS, pieniądze z publicznej kasy kradła ramię w ramię z inną
kobietą startującą w wyborach z list tej samej partii. Mimo to
lokalni działacze Solidarnej Polski oczerniali Brejzów, również
za pośrednictwem TVP, do której mieli dostęp. Sprawa była
priorytetowa dla rządzących. Osobiście nadzorował ją prokurator
okręgowy w Gdańsku, a wspomagał go jego przełożony
z prokuratury regionalnej. Zwykle śledztwa prowadzi się w ten
sposób w najpoważniejszych sprawach kryminalnych.
A wszystko zaczęło się od Centralnego Biura
Antykorupcyjnego. Do dzisiaj mają tam kaca moralnego, gdy dla
wszystkich jest już jasne, że CBA stało się politycznym orężem
rządzących.
To dlatego mój informator zgodził się na sekretne spotkanie
w chacie na wschodzie Polski. Podczas wielogodzinnej rozmowy
nie tracił czujności. Mimo że byliśmy na odludziu, co jakiś czas
wyglądał za okno i wypatrywał, czy ktoś przypadkiem nie
zbłądził samochodem w okolicy i nas nie obserwuje. Choć
przeszukał nas wcześniej, czy nie wzięliśmy ze sobą telefonów,
i tak na wszelki wypadek włączył radio. Z głośnika łupało
natarczywe disco polo, gdy tłumaczył powody, dla których
zgodził się rozmawiać.
– Przez lata widziałem tyle, że przyzwyczaiłem się do tego,
że każdy polityk to świnia, nieważne z jakiej partii przychodzi.
Ale to, co ludzie z PiS zrobili w sprawie Brejzów, było wyjątkowe
podłe – mówi.
Zacznijmy więc o tym opowieść.
ROZDZIAŁ 2
KOSMITA PRZYNOSI LEWE
FAKTURY. I PRZECIEKI Z CBA
Sprawa inowrocławskiej afery fakturowej zaczęła się
od kosmity, który przyszedł do delegatury CBA w Bydgoszczy –
zaczyna opowieść mężczyzna.
– Kogo? – zaczynam tracić nadzieję na poważną rozmowę.
– Kosmity. Tak nazywamy tych, którzy przynoszą
„niesamowicie ważne, wręcz niesłychane sprawy”. W ich
mniemaniu oczywiście. Mnóstwo wśród nich osób, powiedzmy,
niezrównoważonych albo przychodzących z głupotami, które
niepotrzebnie zajmują nam czas. Tyle że tym razem było inaczej –
mówi, wzruszając ramionami, jakby sam nie mógł uwierzyć w to,
że z „obywatelskiego zgłoszenia” udało się ulepić sprawę głośną
na całą Polskę.
„Kosmita”, który zawitał latem 2017 roku do bydgoskiej
delegatury CBA, dyżurującym wtedy agentkom wręczył plik
lewych faktur. Chodziło o wydatki urzędu miejskiego
w Inowrocławiu. Informator był przekonany, że usługi nie
zostały wykonane, ale ktoś pobrał za nie z kasy miejskiej
pieniądze.
Agenci CBA zaczęli sprawdzać dokumenty. Na początek wysłali
kilkanaście zapytań do rozsianych po całym kraju firm, czy aby
na pewno to one je wystawiły. Szybko się okazało, że faktury są
lipne. Przedstawiciel firmy z oddalonego o 300 kilometrów
Wrocławia o tym, że miał wypożyczyć inowrocławskiemu
urzędowi sprzęt nagłośniający na festyn miejski, dowiedział się
dopiero od agentów. Inny przedsiębiorca z Poznania zdziwił się,
że CBA pyta go o organizację wystawy fotograficznej w jego
mieście. Odpisał, że firma nie ma z tym nic wspólnego – prowadzi
sprzedaż i montaż klimatyzatorów.
Wszystkie faktury wystawione były na wydział promocji
i kultury urzędu miejskiego w Inowrocławiu, a należność za nie
została zapłacona gotówką.
W tym czasie naczelniczką wydziału była Agnieszka Ch.,
jednocześnie rzeczniczka prezydenta Ryszarda Brejzy. I to ona
zatwierdzała wszystkie faktury, a w wielu wypadkach sama
pobierała pieniądze w urzędowej kasie, nie wzbudzając przy tym
niczyich podejrzeń.
Osoba znająca to śledztwo mówi: – W normalnych czasach cała
ta sprawa okazałaby się nieskomplikowana. Bez problemu
poradziliby sobie z nią policjanci komendy powiatowej.
Ale to nie były normalne czasy.
Afera w Inowrocławiu w 2017 roku miała wymiar lokalny, ale
szybko została nagłośniona przez polityków PiS i kontrolowane
przez niech media ogólnopolskie.
Od piętnastu lat Inowrocławiem rządził prezydent Ryszard
Brejza. Choć bezpartyjny, to kojarzony był z Platformą
Obywatelską ze względu na swojego syna – Krzysztofa Brejzę,
wtedy posła PO. Młodszy Brejza był w kraju bardziej
rozpoznawalny od ojca, dzięki nagłaśnianiu afer i członkostwu
w komisji śledczej do spraw Amber Gold. Poseł Brejza składał
wiele interpelacji związanych z wydatkami ówczesnego rządu.
Ujawnił, że rozbita przez kierowcę Beaty Szydło limuzyna
kosztowała 2,5 zł miliona złotych. Nagłośnił, że ówczesny rząd
nie szczędził wojskowych samolotów CASA na przeloty, które
powinny służyć armii, a nie członkom rządu. Tabloidy wówczas
grzmiały: „Ministrowie traktują CAS-ę jak taksówkę”.
Do tego lipiec 2017 roku, choć oszczędził Polakom upałów,
politycznie był bardzo gorący.
Po wcześniejszym przejęciu spółek skarbu państwa,
prokuratury, służb specjalnych i mediów PiS wzięło się
do sądów. Polska Fundacja Narodowa za miliony złotych
rozpoczęła kampanię oczerniającą sędziów. Na billboardach
w całym kraju pojawiły się hasła: „Niech zostanie tak, jak było...”,
oskarżające sędziów o korupcję i złodziejstwo czy wypuszczanie
na wolność pedofilów. Miało to dać społeczne poparcie i grunt
pod przygotowywane zmiany.
Projekt ustawy, który zawisł 12 lipca w nocy na stronie
internetowej Sejmu, przewidywał poważne osłabienie
niezależności Sądu Najwyższego. Władzę nad nim miał
w praktyce przejąć minister sprawiedliwości. I to on miał
decydować, których sędziów pozostawić tymczasowo
na stanowiskach, a których odesłać na emerytury. Nowi
sędziowie mieli zostać wybrani przez nową, kontrolowaną przez
polityków KRS.
20 lipca przepisy upolityczniające wymiar sprawiedliwości
weszły już pod obrady Sejmu.
Aktywny w tej sprawie od wielu tygodni Brejza apelował
z mównicy sejmowej do polityków PiS, by nie głosowali tej
ustawy, bo występuje w niej konflikt interesów.
– Chodzi zwłaszcza o dwóch ministrów w rządzie Beaty Szydło:
pana ministra Wąsika i pana ministra Kamińskiego. Sąd
Najwyższy niebawem rozpozna waszą sprawę. (...) Jesteście
obecnie podsądnymi bezpośrednio zainteresowanymi tak
szybkim uchwaleniem zmian, które dają wpływ polityczny
na skład orzekający – mówił Brejza.
Tego samego dnia Sejm głosami PiS przegłosował ustawę
o Sądzie Najwyższym. Na ulice od Pomorza po Śląsk wyszły
tysiące ludzi, by nakłonić Andrzeja Dudę do zawetowania
antykonstytucyjnych przepisów. W Warszawie pod Pałacem
Prezydenckim zgromadziło się kilkadziesiąt tysięcy osób
i wysłuchało konstytucji odczytanej przez znanych aktorów.
Głównego lokatora nie było wtedy na miejscu, gdyż udał się
wraz z żoną na urlop do rezydencji prezydenckiej na Półwyspie
Helskim. Na wieść o tym wypoczywający nad Bałtykiem Polacy
ruszyli do Juraty z transparentami: „Chcemy weta!” i, skandując
hasło: „Porozmawiaj z suwerenem!”, domagali się wyjścia do nich
Dudy.
Protesty objęły ponad sto czterdzieści miejscowości w całym
kraju. Nigdy później demonstracje przeciwko rządom PiS już nie
osiągnęły takiej skali. Ich efektem było częściowe zawetowanie
ustaw sądowych, co Duda ogłosił 24 lipca. Na moment
wydawało się, że protesty społeczne powstrzymały walec zmian
PiS.
Dwa miesiące później bydgoscy agenci CBA już wiedzą,
że większość inowrocławskich faktur jest trefna. Na materiałach
operacyjnych pod jedną z lewych faktur ktoś kreśli ołówkiem
dopisek: „Nie robili ”, ze znakiem uśmiechniętej twarzy – agent
ustalił, że firma, która widnieje na fakturze, w rzeczywistości nie
wykonała usługi.
Tymczasem w polityce wciąż nie opadają emocje
po niedawnych protestach przeciwko upolitycznieniu sądów.
W połowie września Brejza ujawnia, kto stał za kampanią
oczerniającą sędziów. To spółka Solvere założona przez dwoje
byłych pracowników Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Jej
siedziba mieści się pod tym samym adresem w Gdańsku,
co zaufana kancelaria Jarosława Kaczyńskiego. Za kampanię
zainkasowali ponad milion złotych.
Od tej pory działania służb i rządowej telewizji zaczynają się
krzyżować. W październiku 2017 roku Brejzę na cel bierze TVP.
Inowrocław staje się negatywnym bohaterem Magazynu
śledczego Anity Gargas. Ta wywodząca się z „Gazety Polskiej”
publicystka jest już wówczas gwiazdą pisowskiej telewizji.
W TVP ma bardzo wysoką pozycję. Dysponuje własnym
budżetem na programy, wynegocjowanym z szefostwem stacji.
W TVP nie ma żadnych zwierzchników poza jednym – odpowiada
tylko przed prezesem Jackiem Kurskim.
Śledztwa Gargas dotyczą głównie opozycji. W 2017 roku TVP
emituje odcinki Magazynu śledczego... na temat prezydenta
Gdańska Pawła Adamowicza, a także trójmiejskich polityków
Platformy Obywatelskiej, zarzucając im, że ich partię finansowała
niemiecka CDU. Inne odcinki, historyczne, dotyczą rzekomej
zmowy komunistów z ówczesną opozycją, czyli „kłamstwa
Okrągłego Stołu”. Te współczesne – nieprawidłowości w spółkach
skarbu państwa za rządów PO, za co ma odpowiadać Donald
Tusk. Kilka programów poświęca katastrofie smoleńskiej
i domniemanemu udziałowi w niej Rosjan – to konik Gargas.
Pośród takich tematów swoje miejsce zajmuje również
Inowrocław. W październiku 2017 roku Magazyn śledczy...
poświęci miastu aż dwa odcinki. Pierwszy nie dotyczy jednak
jeszcze afery fakturowej, nad którą bydgoskie CBA pracuje ledwie
od kilku tygodni. Tematem jest lokalny zatarg między
właścicielką hotelu a władzami miasta, które reprezentuje
prezydent Ryszard Brejza. Teza: Brejzowie stworzyli
z Inowrocławia „prywatne miasto”, w którym dzierżą władzę
niemal absolutną.
Gargas kończy program tajemniczą zapowiedzią: – To nie
wszystkie skandale w rządzonym przez Ryszarda Brejzę
Inowrocławiu. Do tego tematu z pewnością będziemy wracać.
Wraca już po trzech tygodniach. Tym razem z materiałem
o aferze fakturowej w Inowrocławiu. Data jego emisji zbiega się
z pracą Brejzy w komisji do spraw Amber Gold, gdzie ujawnia,
że dla tej będącej piramidą finansową spółki pracowały osoby
związane ze SKOK-ami, z którymi PiS łączą interesy.
Gargas zaczyna odcinek Magazynu śledczego...:
– Poseł Platformy Obywatelskiej Krzysztof Brejza jest bardzo
aktywny w komisji śledczej Amber Gold. Nie był tak aktywny
w sprawie afery w Inowrocławiu. Z czego wynika brak
zainteresowania skandalem w jego własnym okręgu wyborczym?
W programie po raz pierwszy publicznie pojawiają się lewe
faktury wystawione na urząd miejski w Inowrocławiu.
Z materiału już wtedy wynika, że główną podejrzaną w sprawie
jest Agnieszka Ch., ale pada tam też sugestia, że za aferę
odpowiada prezydent Ryszard Brejza, który nie dopilnował
urzędniczki (tezę tę Gargas będzie powtarzać w kolejnych
miesiącach).
Autorką obydwu odcinków o Inowrocławiu jest Karolina
Tomaszewicz. To doświadczona dziennikarka specjalizująca się
w służbach specjalnych. Do TVP przeszła w 2016 roku z Telewizji
Republika wraz z desantem innych dziennikarzy: Michałem
Rachoniem, Dawidem Wildsteinem czy Bartłomiejem Graczakiem
– późniejszą „gwiazdą” Wiadomości.
Skąd pochodzą prezentowane w programie Gargas lewe faktury
wystawione na urząd w Inowrocławiu? Prokuratura nie była
wtedy jeszcze poinformowana o sprawie. Istnieją zatem tylko
dwie możliwości: z inowrocławskiego magistratu lub CBA.
Tymczasem autorka przyznaje w materiale, że mimo próśb
miasto nie udostępniło jej dokumentów.
To, że telewizja państwowa działała za rządów PiS w ścisłym
porozumieniu z CBA, nie jest niczym nadzwyczajnym. Mariusz
Kowalewski, dawny zastępca kierownika redakcji publicystyki
i reportażu TVP Info, pisze w książce TVPropaganda, że było to
normą. Dziennikarze wiedzieli o sprawie zatrzymania byłego
sekretarza generalnego PO Stanisława Gawłowskiego, zanim
jeszcze CBA weszło do niego do domu. Redakcja posłała tam
z samego rana człowieka z kamerą.
W programie Gargas w taki oto sposób za pośrednictwem
telewizji rządowej w październiku 2017 roku po raz pierwszy
ze służb wyciekły do wiadomości publicznej poufne materiały
operacyjne dotyczące afery w Inowrocławiu, i to jeszcze przed
wszczęciem oficjalnego śledztwa.
Podejrzani mogli zyskać dzięki temu czas na zorientowanie się,
co CBA „może na nich mieć”. A także – jak się później okaże –
na zbudowanie własnej linii obrony i rzucenie funkcjonariuszom
przynęty, która odwróci ich uwagę.
Jeszcze zanim śledztwo zostało w ogóle wszczęte, rządowa
telewizja już zaczęła lansować polityczny charakter afery.
Na koniec odcinka Magazynu śledczego... z lewymi fakturami
Gargas zasugerowała, że być może pieniądze z nich posłużyły
do finansowania kampanii PO.
– Śledczy muszą ustalić, czy prawdą jest powtarzana
w Inowrocławiu teza, że pieniądze z lewych faktur były
wykorzystywane w kampanii wyborczej. Z pewnością do tematu
„prywatnych miast” będziemy wracać – zakończyła program.
Wnioski z tych słów wyciągnie główna podejrzana Agnieszka
Ch. Ale do tego czasu minie jeszcze rok.
Tymczasem 20 października 2017 roku, a więc dzień po wizycie
ekipy TVP, do ratusza wkracza CBA. Agenci zabierają dokumenty
także w jednej z podległych miastu instytucji zajmujących się
organizacją wydarzeń kulturalnych oraz wkraczają do mieszkań
kilku urzędników podejrzewanych o udział w aferze.
W inowrocławskim magistracie siedzą aż do późnej nocy,
przeglądając dokumenty i konfiskując sprzęt.
Akcję zakrojono na szeroką skalę, w przeszukaniach
uczestniczyli funkcjonariusze z odległej o dwie godziny drogi
delegatury w Gdańsku. Do przeszukań zostali przydzieleni nawet
ci, którzy niedawno zostali do służby przyjęci – jak Joanna Ż.,
prywatnie żona radnego PiS spod Inowrocławia. Ż. nie miała
żadnego doświadczenia w policji czy innej służbie. Przed
przyjściem do CBA pracowała w szkole jako nauczycielka
polskiego.
Paweł Wojtunik, szef CBA w latach 2009–2015, mówi,
że dawniej funkcjonariusze musieli spełnić wyśrubowane
kryteria, aby zostać agentami.
– Kiedy ja byłem szefem CBA, o przyjęciu decydowało
dotychczasowe doświadczenie zawodowe, szkolenia, a także
specjalistyczne wykształcenie. Za PiS te zasady przestały
obowiązywać.
Wojtunik dodaje, że w CBA dramatycznie brakuje ludzi,
bo coraz więcej z nich odchodzi na emerytury. Mają dość
upolitycznienia służby.
– A ci, którzy zostali, często nie mają kwalifikacji – twierdzi.
Uosobieniem takiego funkcjonariusza CBA jest Maciej W.,
który 20 października 2017 roku uczestniczył w przeszukaniu
urzędu w Inowrocławiu. Na tle innych agentów z Bydgoszczy
wyróżnia się posturą: zwalisty, krótko ostrzyżony. W. poprowadzi
śledztwo inowrocławskie.
W politycznych sprawach, które służą oczernianiu opozycji, ma
już doświadczenie. Dziesięć lat wcześniej był agentem
prowadzącym sprawę prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego.
Gdańska delegatura, w której W. wtedy pracował, rozpoczęła
operację o kryptonimie „Mewa”. Agenci szukali dowodów
korupcji lub działania na szkodę urzędu przez Karnowskiego
w związku z budową centrum hotelarsko-gastronomicznego
w Sopocie. Będący wówczas członkiem PO Karnowski cieszył się
sporą popularnością i był rozpoznawalny w kraju.
Kontrole CBA nic nie ujawniły. Ale rok później agentom trafił
się – jak sądzili – prawdziwy diament.
W 2008 roku do prokuratury zgłosił się z potajemnym
nagraniem Karnowskiego skłócony z prezydentem biznesmen
Sławomir Julke. Twierdził, że Karnowski domagał się od niego
łapówki w postaci dwóch mieszkań w zamian za korzystną
decyzję urzędową. Prezydent Sopotu został zatrzymany i trafił
na policyjny dołek. Szefostwo PO postanowiło go zawiesić
w partii, mimo że Karnowski nie przyznał się do winy.
W policyjnej celi spędził niecałą dobę i za kraty już nie wrócił.
Sąd nie zgodził się na trzymiesięczny areszt, uznając materiał
dowodowy prokuratury za zbyt słaby. Po latach procesów
Karnowski zostanie uniewinniony niemal ze wszystkich zarzutów.
Stało się tak mimo gorliwości W. w szukaniu wszelkich
możliwych dowodów na winę Karnowskiego. Agenci CBA
na jego polecenie zebrali wiele dokumentów z publicznych
przetargów, przesłuchiwali świadków, założyli nawet obserwację
kierowcy Karnowskiego. Wszystko zdało się na nic.
Ostatecznie się okazało, że sprawa została pogrzebana przez
błędy samego agenta Macieja W. Zawali sprawę głównego
dowodu, którym było nagranie, jakie potajemnie wykonał Julke.
W trakcie procesu na jaw wyjdzie, że W. udostępnił nagranie
Julkemu. Biegli nie będą w stanie wykluczyć, że ktoś przy nim
manipulował, a sąd uzna dowód za niewiarygodny.
Gdy szefem CBA został Paweł Wojtunik, W. trafił do centrali
w Warszawie. Nie była to dla niego nagroda. Zajmował się tam
techniką operacyjną i nie dostał już żadnej sprawy
do poprowadzenia. W podobnym czasie na zesłanie do Warszawy
trafił Jarosław Sz., który pracował razem z W. w gdańskiej
delegaturze przy sprawie Karnowskiego.
Zarówno W., jak i Sz. wywodzą się z gdańskiej komendy
wojewódzkiej policji – pracowali tam przez lata w wydziale
do walki z przestępczością gospodarczą. Aż w 2007 roku
do powstającej dopiero co delegatury CBA w Gdańsku ściągnął
ich Wiesław Jasiński, zaufany człowiek Jarosława Kaczyńskiego.
To on wraz z Mariuszem Kamińskim i Maciejem Wąsikiem był
współtwórcą CBA za pierwszego rządu PiS.
I to Jasiński nadzorował w gdańskiej delegaturze CBA, jako jej
szef, śledztwa polityczne. Nie tylko to wymierzone
w Karnowskiego, lecz również to dotyczące sopockiego
biznesmena Ryszarda Krauzego. Za drugiego rządu PiS zostanie
wiceministrem finansów, odpowiedzialnym za uszczelnienie
podatku VAT.
Trzecim ważnym funkcjonariuszem z gdańskiego CBA będzie
Andrzej P. Podczas operacji „Mewa” wymierzonej w prezydenta
Karnowskiego był zastępcą naczelnika wydziału dochodzeniowo-
śledczego gdańskiej delegatury CBA. W 2012 roku odejdzie
ze służby.
Wróci do niej trzy lata później, po wygranych przez PiS
wyborach, i ponownie trafi do gdańskiego CBA, lecz już nie jako
zastępca naczelnika, tylko szef całej delegatury. W ten oto sposób,
gdy rozpocznie się sprawa inowrocławska, ekipa agentów
rozpracowujących prezydenta Karnowskiego otrzyma nowe
zadanie: rozpracować Brejzów.
P. ściągnie do tej sprawy na szefa bydgoskiego wydziału
Jarosława Sz., a ten agenta Macieja W.
Na początku kariery w Bydgoszczy Jarosław Sz. miał sporo
szczęścia. Odziedziczył w spadku sprawę zakończoną sukcesem.
Chodziło o ustawienie przetargu na remont dworca kolejowego
w Olsztynie. Agenci zatrzymali podejrzanych w trzech
województwach.
Akcja ta zrobiła na centrali spore wrażenie, bo maleńka
jednostka w Bydgoszczy wykonała robotę, jaką mogłyby się
pochwalić dużo większe delegatury w Katowicach czy Gdańsku.
Dla Jarosława Sz. zaczął się złoty okres.
Dostał zielone światło na zatrudnienie kolejnych agentów
i perspektywę reorganizacji wydziału zamiejscowego
w Bydgoszczy w samodzielną delegaturę. Był murowanym
kandydatem na jej dyrektora.
Wcześniej wydział zamiejscowy w Bydgoszczy liczył ledwie
sześciu agentów. Teraz przez jednostkę przewijało się sporo
nazwisk, ale nie wszyscy chcieli zostać, choć byli kuszeni szybszą
ścieżką awansu.
– Część została w Bydgoszczy na krótko i tylko po to, by nabić
sobie punktów i zyskać lepsze uposażenie, które zachowywała
gdzie indziej – mówi jedno z moich źródeł.
Ale ci najbardziej zaangażowani mogli liczyć na dodatkowe
profity. Maciej W. do pracy w Bydgoszczy przyszedł
z najwyższym możliwym stopniem agenta specjalnego,
z maksymalnym wynagrodzeniem w tabeli płac na poziomie 7
tysięcy złotych. Nie dało mu się podwyższyć uposażenia, nie
awansując go w hierarchii. W małej jednostce w Bydgoszczy nie
było to możliwe, więc posłużono się fortelem – W. przestał być
agentem, a został ekspertem, co oznaczało awans finansowy
o kolejne 800 złotych (tyle przewidywała wówczas maksymalna
stawka). W rzeczywistości wynagrodzenie W. mogło być znacznie
wyższe, bo wymieniona kwota to jedynie podstawa pensji, przez
którą jest mnożony współczynnik lat pracy, premie motywacyjne
oraz uznaniowe. Moje źródło mówi, że W. w latach 2018–2021
mógł zarabiać miesięcznie kilkanaście tysięcy złotych na rękę.
– Jako prowadzący sprawę inowrocławską dostawał
dodatkowe premie za każdą czynność, jak na przykład zdobycie
jakiegoś dokumentu lub zabezpieczenie komputera czy telefonu.
A przecież doświadczeni stażem agenci pamiętają, że premie
dostawało się kiedyś tylko za zatrzymanie, które było końcowym
etapem prowadzenia sprawy. To nie była normalna sytuacja –
słyszę.
Kiedy Maciej W. w 2018 roku zabierał się do pracy nad sprawą
inowrocławską, miała ona przynieść polityczne konfitury jednej
partii: Solidarnej Polsce Zbigniewa Ziobry. Lokalni działacze
partyjni żywo interesowali się pozbyciem Brejzów
z Inowrocławia. Machina kampanii przeciwko nim zaczynała się
rozkręcać na dobre...
ROZDZIAŁ 3
KRET W MAGISTRACIE. „GAJOŚ”
WKRACZA DO AKCJI
Na zdjęciu sprzed lat pamiętny zjazd działaczy Solidarnej Polski,
którzy odegrali kluczowe role podczas afery inowrocławskiej.
Po schodkach na scenę wchodzi uśmiechnięty Zbigniew Ziobro,
otoczony mężczyznami w garniturach. Oklaskują go działacze
partyjni, w tym stojący w pierwszym rzędzie Jacek Kurski.
Był styczeń 2013 roku, trwała konwencja Solidarnej Polski
w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, na której Ziobro
przedstawił program nowej, dopiero co zawiązanej partii. Na sali
sami zaufani. Z drugiego rzędu wyrasta potężna sylwetka
Bogdana Święczkowskiego, szefa ABW za pierwszego rządu PiS,
który z Ziobrą zna się ze studiów w Katowicach.
W trzecim stoją nieznani jeszcze szerszej publiczności Paweł
Gajewski i Maciej Szota, obecnie prezes i wiceprezes
młodzieżówki Solidarnej Polski.
Są znajomymi Patryka Jakiego, którego nie widać na zdjęciu,
bo ze sceny zapowiada Ziobrę.
Jaki jako rzecznik Solidarnej Polski w rozmowie z Radiem
Maryja zapowiadał wielką konwencję na tysiąc osób.
W rzeczywistości w sali teatralnej im. Gustawa Holoubka nie
zmieściło się więcej niż nieco ponad trzystu delegatów. Ale
wąsko wykadrowane zdjęcie sprawia wrażenie, jakby
rzeczywiście przyszły tłumy.
Musi tak być, bo Solidarna Polska przechodzi poważne
perturbacje. Założyli ją Ziobro z Kurskim i Tadeuszem Cymańskim,
których Jarosław Kaczyński pogonił z PiS, gdy domagali się
większych wpływów w jego partii. Początkowo zdołali pociągnąć
za sobą niektórych, równie jak oni niezadowolonych, posłów. Ale
po kilku miesiącach część z nich zaczęła wracać do PiS. Polityczna
przyszłość projektu Ziobry była wciąż niepewna.
Najwierniejsi pretorianie, którzy wytrwali u jego boku, zostali
jednak za to sowicie wynagrodzeni. Gdy tylko wybory wygrała
w Polsce Zjednoczona Prawica, Jacek Kurski spełnił marzenie
o kierowaniu TVP. Bogdan Święczkowski został prokuratorem
krajowym i pierwszym zastępcą Ziobry.
„Dobra zmiana” nastąpiła też w życiu działaczy Solidarnej
Polski w Inowrocławiu. Widoczny na zdjęciu w trzecim rzędzie
Paweł Gajewski zostanie prawą ręką Jacka Kurskiego w TVP.
A znający się z nim Maciej Szota, zanim pójdzie pracować jako
asystent Jakiego do Parlamentu Europejskiego, dostanie świetnie
płatne stanowisko w Polskim Górnictwie Naftowym
i Gazownictwie.
Szota będzie jednym z głównych inicjatorów działań
wymierzonych w Brejzów, które na dobre wystartowały w 2018
roku podczas kampanii do wyborów samorządowych. Chociaż
wcześniej przez wiele lat stał on przy boku Brejzów, organizując
im kampanie. „Prezydent (...) pokaże swój program i to, jak chce,
co chce w nim zmienić na lepsze, jeszcze lepsze, chociaż dwanaście
lat rządów to pasmo samych sukcesów” – tak mówił ze sceny
jeszcze w 2014 roku, gdy trwała kampania Ryszarda Brejzy.
W Inowrocławiu latami udało się bowiem utrzymać
współpracę pomiędzy silną tam Solidarną Polską a Platformą
Obywatelską i środowiskiem bezpartyjnego Ryszarda Brejzy.
Partia Ziobry tkwiła w koalicji z prezydentem miasta wbrew
głośno wyrażanemu niezadowoleniu przez PiS. Politycy PiS
pielgrzymowali do Inowrocławia i wygrażali publicznie
działaczom Ziobry, że – bratając się z Brejzą – nie są godni
nazywania siebie prawicą.
Ludzi Solidarnej Polski mało to jednak obchodziło. Cieszyli się
dużymi wpływami w mieście. Po wyborach samorządowych 2014
roku tak wielu radnych miasta z PiS przeszło do Solidarnej Polski,
że klubowi partii Kaczyńskiego groziła polityczna anihilacja. Szef
lokalnych struktur Solidarnej Polski Ireneusz Stachowiak od lat
był wiceprezydentem Inowrocławia i zastępcą Brejzy. Działacze
tej partii kierowali również wydziałami w inowrocławskim
magistracie lub pracowali na szeregowych stanowiskach.
W Inowrocławiu, gdzie w tamtym czasie bezrobocie wynosiło 24
procent i było dwukrotnie wyższe niż średnia w kraju, miało to
niemałe znaczenie.
Polityczna sielanka w mieście skończyła się w 2016 roku,
niedługo po tym, gdy PiS wygrało wybory parlamentarne.
Solidarna Polska zerwała wieloletnią koalicję z Brejzą. Ogłosił to
Stachowiak, wychodząc z gabinetu i odkręcając tabliczkę
ze swoim nazwiskiem umieszczoną na drzwiach. Stwierdził,
że powodem jest udział polityków PO i Brejzy w... obronie
mediów, którą ci zimą 2016 roku zorganizowali w Inowrocławiu.
„Najgłębsze obrzydzenie – pisał w wydanym wtedy
oświadczeniu Stachowiak – budzą słowa jednego z polityków PO
o tym, że PiS szuka wrogów” i „wykorzystuje służby do walki
z opozycją”.
– Gdzie byli, kiedy to PO zawłaszczało państwo, a ministrowie
zajadali się ośmiorniczkami za publiczne pieniądze, mówiąc
o „państwie teoretycznym”? – pytał szef lokalnych struktur
Solidarnej Polski.
Przez cały 2017 rok trwały odejścia działaczy Solidarnej Polski
z inowrocławskiego urzędu. Nie musieli się martwić o przyszłość.
Zadbała o nich partia, rozdając kontrolowane przez rząd
stanowiska. Stachowiak został szefem Wojewódzkiego
Inspektoratu Ochrony Środowiska. Inny z działaczy, Szymon
Kosmalski, zastępcą dyrektora Sądu Okręgowego w Bydgoszczy.
Kolejny, Karol Adamski, dyrektorem Sądu Rejonowego
w Inowrocławiu. A radny Solidarnej Polski Damian Polak trafił
do Warszawy jako asystent Beaty Kempy, pracującej wówczas
w kancelarii premiera.
Cała ta grupa będzie prowadzić kampanię uderzającą
w Brejzów i koordynować wspólne działania na zamkniętej
grupie WhatsApp. W kraju głośnym nazwiskiem z tej ekipy był
jedynie trzydziestojednoletni Maciej Szota, wieloletni
inowrocławski radny i asystent europosła Patryka Jakiego.
W 2017 roku politycy Nowoczesnej opublikowali tak zwaną
listę „misiewiczów”, pochodzącą od nazwiska młodego działacza
PiS, który piastował wysokie stanowisko w Ministerstwie
Obrony Narodowej, choć brakowało mu do tego kompetencji.
Szukali podobnych przypadków rozdawnictwa publicznych
stanowisk wśród działaczy rządzących partii.
Wśród prawie dwustu „misiewiczów” znalazł się i Szota, który
stanowisko wicedyrektora do spraw inwestycji w gazowo-
naftowym koncernie PGNiG w opinii Nowoczesnej zawdzięczał
legitymacji partyjnej. Wówczas jego jedyne doświadczenie
zawodowe było związane z prowadzeniem... baru z kebabem
w galerii handlowej w Inowrocławiu.
– Z tego, co wiem, Maciej Szota ma trzydzieści jeden lat, jest
politologiem z wykształcenia i miał kiedyś kebab. Ostatnio
jednak, nie czekając na oferty od Statoila, Shella i innych
znamienitych koncernów, przyjął kierownicze stanowisko
w PGNiG – kpił polityk Nowoczesnej Michał Stasiński.
Kebab w galerii Solna w Inowrocławiu działa do dzisiaj.
W czasie gdy Szota został wicedyrektorem (a po roku dyrektorem)
w PGNiG, jego biznesowe przedsięwzięcie przynosiło
kilkutysięczną stratę.
Za to praca w państwowej spółce była wyjątkowo intratna.
W rok w PGNiG zarobił 200 tysięcy złotych. Tam, jak chwalił się
w rozmowie z dziennikarzem „Rzeczpospolitej”, dysponował
budżetem na inwestycje w wysokości miliarda złotych.
W 2018 roku, gdy rozpoczęła się kampania do wyborów
samorządowych, Szota wspierał Patryka Jakiego, który
kandydował na prezydenta Warszawy. Ale nie porzucił spraw
lokalnych. Wraz z pozostałą ekipą Solidarnej Polski angażował się
w kampanię wymierzoną w Brejzów.
Na zamkniętej grupie WhatsApp, założonej przez Ireneusza
Stachowiaka, głównego konkurenta Ryszarda Brejzy w walce
o fotel prezydenta, działacze Solidarnej Polski dzielili się
pomysłami, jak pompować lokalne sondy, by wywindować
popularność ich kandydata.
16.05.2018, 07.44 – Irek Stach.: Jako naczelny hejter tej grupy,
pomimo braku doświadczenia rozwaliłem chyba system
16.05.2018, 07.44 – Karol Adamski Sad Rejonowy: Słuchamy
16.05.2018, 07.44 – Irek Stach.: W przeglądarce Firefox
po wyczyszczeniu cookies można głosować
16.05.2018, 07.44 – Karol Adamski Sad Rejonowy: Ale czy zlicza
głos?
16.05.2018, 07.45 – Karol Adamski Sad Rejonowy: Bo głosować
można ale nie zlicza głosy
16.05.2018, 07.45 – Irek Stach.: Jak oddaje to chyba można?
Jednak to samo robili pracownicy wydziału promocji i kultury
w inowrocławskim magistracie, windując sztucznie popularność
Brejzy. Wysyłali mnóstwo głosów w lokalnych lub
ogólnopolskich sondach w godzinach pracy, by nie dopuścić, aby
ich szef znalazł się w rankingu najgorszych prezydentów polskich
miast, jaki zorganizowała jedna z ogólnopolskich stacji.
Pracownicy inowrocławskiego urzędu wykorzystywali do tego
telefony na karty prepaid, które – jak wykaże śledztwo –
kupowali z pieniędzy z lewych faktur. Rozdzielała je Agnieszka
Ch., główna oskarżona w sprawie.
Późniejsze śledztwo wykaże, że ani prezydent, ani jego syn nie
wiedzieli o tym i nie zlecali tego typu działań pracownikom
urzędu.
Ale to inowrocławscy działacze Solidarnej Polski byli górą,
bo mieli jeszcze jednego ważnego sojusznika w kampanii,
o którym nie wiedzieli ludzie Brejzy. W zamkniętej grupie
na komunikatorze WhatsApp działacze partii dzielili się także
inicjatywami, jak zdyskredytować prezydenta Inowrocławia oraz
jego syna.
Wspierała ich w tym rzeczniczka urzędu Beata Z., która pełniła
funkcję informatorki z wewnątrz. Informowała grupę
o wnioskach z wewnętrznych narad z prezydentem, planowanych
konferencjach, zachęcała do umieszczania krytycznych
komentarzy pod adresem obydwu Brejzów. I nie kryła się
z niechęcią wobec nich.
„Krzyś żadną pracą się nigdy nie skalał...” – pisała w maju 2018
roku.
„Zrobię z niego Misiewicza lepszego niż z Bartka zrobili ” –
odpisał jej Maciej Szota, „misiewicz” z listy Nowoczesnej.
Z. odpowiedziała: „Oj, wielu osobom sprawisz przyjemność”.
Rzeczniczka Brejzy, której zadaniem miało być dbanie
o wizerunek swojego pracodawcy, a nie jego oczernianie, była
jedną z najaktywniejszych osób w grupie aż do końca jej
istnienia, czyli do jesiennych wyborów w 2018 roku. Jak dopiec
Brejzom, podpowiadała także, gdy w połowie roku przeszła
do Kujawsko-Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego, kierowanego
przez Mikołaja Bogdanowicza z PiS.
Grupa wrzucała komentarze, prześmiewcze memy i zdjęcia
na specjalnie utworzony profil na Facebooku o nazwie
„Brejzoland”.
„W komentarzach przypomnijcie proszę, że osoby umoczone
w aferę [inowrocławską] to ludzie Krzysztofa” – przypominała
Beata Z.
Nazwa „Brejzoland” została przez działaczy Solidarnej Polski
zaczerpnięta z jednego z materiałów Wiadomości, które cyklicznie
informowały o aferze inowrocławskiej, łącząc je z Brejzami
i przypisując im pojawiającą się w Magazynie śledczym Anity
Gargas tezę, że stworzyli „prywatne miasto” w „Brejzolandzie”.
CBA obszernie informowało o rozwoju sprawy, zamieszczając
w odstępie kilku miesięcy trzy komunikaty na temat afery
inowrocławskiej. Jednak w publikowanych przez Biuro
informacjach prasowych nie znalazły się żadne sugestie
wskazujące na winę prezydenta Inowrocławia czy jego syna,
ówczesnego posła PO. Śledztwo w ogóle ich wtedy nie dotyczyło.
Sporo negatywnych materiałów o nich było za to
w materiałach rządowej TVP.
Szczególnie po tym, jak w marcu 2018 roku Krzysztof Brejza
ujawnił wysokość nagród, jakie sobie i innym członkom rządu
przyznała premier Beata Szydło. Sprawa była dla PiS poważna.
Najniższa nagroda wyniosła 65 tysięcy złotych, a najwyższa – 82
tysiące złotych. W sumie poszło na nie 1,5 miliona złotych
z publicznych pieniędzy. Na domiar złego Szydło wybrała fatalny
sposób obrony, krzycząc z mównicy sejmowej pod adresem
opozycji, że „ministrowie oraz wiceministrowie ciężko pracowali”,
dlatego „te nagrody im się po prostu należały!”.
PiS znalazło się w tarapatach. Partia straciła w sondażach aż 12
punktów procentowych. I to akurat w roku wyborów
samorządowych. Na pomoc rządowi ruszyła telewizja
państwowa. Na początku kwietnia program Alarm! w TVP
poświęcił jeden z odcinków Krzysztofowi Brejzie
i Inowrocławiowi. Tematem były... wysokie nagrody, jakie
urzędnikom w mieście przyznał Ryszard Brejza.
Odcinek rozpoczynał wstęp lektora, który mówił o Krzysztofie
Brejzie: „W Sejmie występuje w szatach strażnika przejrzystości
w wydawaniu publicznych pieniędzy, w rządzonym przez jego
ojca Inowrocławiu o wysokość i zasadność przyznanych premii
nigdy jednak nie zapytał”.
Następnie pojawiła się zacieniona postać anonimowej
mieszkanki przedstawionej jako „Agnieszka”, „handlowiec, była
urzędniczka”, która mówiła: – Za co urzędnicy biorą pieniądze?
Jest to bardzo zastanawiające. Bałagan, brudne elewacje,
zanieczyszczone ulice. A młodzieży szkolnej sprzedaje się alkohol
i papierosy...
W podobnej poetyce była utrzymana reszta materiału,
krytycznie o Brejzach wypowiadali się politycy PiS i Kukizʼ15 (ten
ostatni rozmówca został przedstawiony zresztą jako „bloger
inowrocławski”).
Po emisji Ryszard Brejza napisał list do Jacka Kurskiego,
prezesa TVP, w którym stwierdził, że odcinek Alarmu! był
„paszkwilem szkalującym Inowrocław”. Zarzucił autorowi,
że zmanipulował materiał tak, by ukazać miasto w jak
najgorszym świetle. Na przykład przedstawiając zdjęcia
zaniedbanych kamienic, na które miasto nie ma wpływu,
bo należą do osób prywatnych.
Autorem materiału w TVP był pochodzący z Bydgoszczy Jacek
Kowalski, były dziennikarz „Wyborczej”. W przeszłości pracował
na rzecz miejskiej spółki w Inowrocławiu. Prowadził jej profil
w mediach społecznościowych, za co zainkasował 3 tysiące
złotych. I chciał pracować dalej dla miasta. W styczniu 2015 roku
napisał maila do Ryszarda Brejzy: „Panie Prezydencie – możemy
wrócić do tematu strategii marketingowych dla Pana i miasta?
Sądząc po wzbierających atakach przeciwników – przydałoby się...
Jestem gotów do rozmów o każdej porze dnia i nocy”.
Brejza nie odpowiedział na tego maila. – Spotkałem go kiedyś,
nagabywał mnie znowu o to samo. Powiedziałem, że jeśli chce
się ubiegać o stanowisko rzecznika prasowego, niech stawi się jak
wszyscy inni do konkursu – wspomina Ryszard Brejza.
Ale Kowalski do rekrutacji nie przystąpił. Zapytałem go, czy nie
widział konfliktu interesów w tym, że pracował jako PR-owiec
dla miasta i chciał być rzecznikiem Brejzy, a później – gdy to się
nie udało – nakręcił krytyczny wobec Inowrocławia materiał,
wpisujący się w partyjną kampanię dyskredytującą jego wraz
z synem.
– Jako firma wykonywałem usługę na rzecz miejskiej spółki
i promowałem wodę mineralną produkowaną przez nią. Później
jako dziennikarz współpracujący z TVP nie miałem problemu,
żeby tej władzy spojrzeć na ręce – mówi Kowalski.
Poza materiałem o nagrodach dla urzędników w Inowrocławiu
Kowalski był autorem jeszcze jednego odcinka o tym mieście.
Przypisywał w nim Brejzie faworyzowanie jednego
z deweloperów. Materiał ukazał się na trzy miesiące przed
wyborami samorządowymi.
Ostatecznie jednak Jacek Kowalski kariery w TVP nie zrobił.
Mariusz Kowalewski, wówczas zastępca kierownika redakcji
publicystyki i reportażu TVP Info, mówi, że niedoszły rzecznik
Brejzy nie do końca znał się na robocie telewizyjnej. W końcu
przepadł po nakręceniu drugiego odcinka o Brejzach
i Inowrocławiu. Później pracował dla portalu Wirtualne Media
i recenzował pracę innych dziennikarzy.
Jak Kowalski trafił do telewizji publicznej? W rozmowie ze mną
stwierdził, że pracę w programie Alarm! nawiązał dzięki
kontaktowi z Przemysławem Wenerskim, ówczesnym szefem
programu. Miał być jedynym, który odpowiedział na jego maila
z prośbą o współpracę.
Ale Mariusz Kowalewski zapamiętał, że pracował również dla
innego pionu w TVP. – Przyprowadził go Paweł Gajewski.
Powiedział, żeby zatrudnić go w redakcji publicystyki – mówi.
Paweł Gajewski to człowiek ze zdjęcia z konwentu Solidarnej
Polski ze stycznia 2013 roku, gdy Ziobro ogłaszał program partii.
Jest człowiekiem Jacka Kurskiego, i to – jak mówią o nim –
bezgranicznie oddanym. Świadczyć ma o tym nadany mu przez
kolegów pseudonim: Parasol. Znany jest bowiem z tego, że nie
opuszcza swojego szefa na krok: na jednym ze zdjęć widać, jak
w czasie deszczu niesie parasol za swoim pryncypałem. W TVP
był uważany za prawą rękę Kurskiego, choć formalnie pełnił
tylko funkcję wicedyrektora. Przeszkodą w awansie były braki
w wykształceniu – miał ledwie maturę.
Z rozmów na zamkniętej grupie WhatsApp inowrocławskiej
ekipy Solidarnej Polski wynika, że również jej członkowie
inspirowali ludzi z TVP do produkcji materiałów uderzających
w Brejzów. W połowie maja 2018 roku działacze podejmują
decyzję, by zorganizować konferencję w sprawie afery fakturowej
i zaprosić na nią TVP Info.
„Trzeba dzwonić do Gajosia” – pisze Mariusz Kałużny,
ówczesny dyrektor Centralnego Ośrodka Sportu, którą to posadę
dostał za czasów „dobrej zmiany” (obecnie poseł).
Odpowiada mu Damian Polak z Solidarnej Polski i specjalista
do spraw personalnych w spółce Solino, należącej do Orlenu:
„Gajoś już uruchomiony Maciej ogarnia temat”.
„Maciej” to Maciej Szota, prywatnie znajomy Gajewskiego
i jego zastępca w Klubie Młodych Solidarnej Polski. Polak jest zaś
sekretarzem w tej młodzieżówce.
Tego dnia TVP Info przyjeżdża pod ratusz w Inowrocławiu,
skąd nadaje na żywo materiał na temat afery inowrocławskiej.
Od kwietnia do maja 2018 roku TVP cyklicznie wypuszcza
programy łączące Brejzów z aferą lub co najmniej obciążające
odpowiedzialnością za to, co się wydarzyło. Do tego działacze
Solidarnej Polski z grupy na WhatsAppie zamieszczają negatywne
komentarze na temat Brejzów.
Dorota Brejza, żona Krzysztofa, mówi, że wraz z tym,
co publikowała TVP Info, zaczęła spływać na nich fala hejtu.
A gdy ktoś zapchał Brejzom skrzynkę na listy, stało się dla nich
jasne, że ataki nie ograniczyły się tylko do wylewania pomyj
w internecie.
Pod koniec maja pod ich domem wybucha pożar, ogień sięga
okien sypialni, w której zwykle śpią ich dzieci. Tyle że nikogo
tym razem nie ma, bo Brejzowie kursujący regularnie między
Warszawą a Inowrocławiem akurat byli w stolicy. – Kiedy
po powrocie zobaczyłem osmolone ściany, byłem wstrząśnięty,
bo ogień objął rury od gazu. Sądziłem, że mogłoby dojść
do wybuchu – mówi.
Idzie na komisariat i zgłasza przestępstwo.
Sprawa traktowana jest priorytetowo, pomoc w ustaleniu
sprawców obiecuje ówczesny szef MSW Joachim Brudziński.
„Każda sytuacja, gdy potencjalnie zagrożone jest życie czy
bezpieczeństwo Parlamentarzysty RP traktuję poważnie i nie ma
tu znaczenia, czy poseł jest z opozycji czy z obozu rządowego” –
pisze na Twitterze Brudziński.
Policja szybko znajduje sprawcę podpalenia. A przynajmniej tak
sądzi. Podejrzewa, że jest nim lubiący wypić sąsiad – miał wrzucić
niedopałek papierosa do toi toia stojącego pod ścianą kamienicy,
w której mieszkają Brejzowie z trójką dzieci. Sąsiad zeznaje
do policyjnego protokołu, że wieczorem musiał wyjść
za potrzebą, a że u niego toaleta nie działa, skorzystał
z przenośnej na dziedzińcu, postawionej dla robotników
pracujących przy ocieplaniu budynku. I to do niej wrzucił
palącego się papierosa, nie podejrzewając, że wywoła pożar.
Z miejsca sprawa nabiera innego wymiaru, a w internecie
i telewizji publicznej zamienia się w pośmiewisko. TVP Info
nadaje materiały o „brzydko pachnącej sprawie Brejzy”. W sieci
krążą memy o zamachu toi toiem na posła PO.
W Inowrocławiu pośmiewiskiem staje się sąsiad Brejzy,
domniemany sprawca zaprószenia ognia. W mieście nie ma już
życia, wyprowadza się na wieś do matki. A poseł Brejza wycofuje
się publicznie ze stwierdzenia, że ktoś planował pozbawienie jego
rodziny życia.
Ale w grudniu 2018 roku, pół roku po wybuchu pożaru,
okazuje się, że sąsiad, który został oskarżony o spowodowanie
pożaru, już drugiego dnia wycofał się z tych zeznań. Stwierdził,
że z przenośnej toalety na dziedzińcu nigdy nie korzystał,
a niedopałek zgasił daleko od niej, na ulicy.
Do tego biegły badający sprawę wykluczył zaprószenie ognia
przez niedopałek. W ekspertyzie wprost stwierdził,
że temperatura żarzącego się niedopałka byłaby zbyt niska,
by mogło się zapalić tworzywo, z którego skonstruowana jest
toaleta. Tę opinię podtrzymał podczas przesłuchania przed
prokuratorem. Według niego ktoś celowo musiał zaprószyć ogień
w toi toiu, podkładając tam na przykład papierowe worki
po zużytych materiałach budowlanych.
W śledztwie przewijała się również wersja, że podpalenie to
zwykły wybryk chuligański, bo ogień został zaprószony
w weekend w godzinach nocnych. Ostatecznie prokuratura
umorzyła sprawę z powodu niewykrycia sprawcy.
W czasie gdy prokuratura badała sprawę zaprószenia ognia pod
kamienicą, w której mieszkał Krzysztof Brejza z rodziną, działacze
Solidarnej Polski nadal prowadzili swoją kampanię w internecie.
Na zamkniętej grupie WhatsApp próbowali wykorzystać sprawę
podpalenia do ośmieszenia Brejzy. Ireneusz Stachowiak, szef
lokalnych struktur SP, komentował: „Zapewne poseł nie do końca
jest zadowolony z występu... takie g... i Toi Toi może do niego
przylgnąć”.
Z zapisu czatu wynika, że członkowie grupy również
zamieszczali negatywne komentarze pod artykułami w internecie.
Maciej Szota zauważył w pewnym momencie: „Na ino–online są
dobre zamachowe komentarze”. Inny członek grupy: „Starałem
się”.
Działacze z grupy na WhatsAppie wzajemnie się mobilizowali:
„Trzeba w różnych konfiguracjach i konstelacjach nickowych
przypominać o aferze fakturowej (...). Po prostu cyzelujmy mantrę,
w której głównym celem ataków jest układ zamknięty Ryszard
Brejza & Krzysztof Brejza, poseł Platformy Obywatelskiej”.
Do dalszej walki zagrzewała działaczy również Beata Z.,
do niedawna rzeczniczka prezydenta Brejzy, obecnie w urzędzie
wojewody Mikołaja Bogdanowicza z PiS: „Komentarzy na i–o
[ino.online, jeden z lokalnych portali] brakuje... do boju,
drużyno!”.
W dniu konwencji Ryszarda Brejzy, kandydującego ponownie
w wyborach samorządowych na prezydenta Inowrocławia,
Maciej Szota wymienia w grupie propozycje negatywnych
komentarzy, jakie należy zamieszczać pod relacją lokalnego
portalu:
17.09.2018, 21.04 – MACIEK SZOTA: Dziadek Ryszard
17.09.2018, 21.04 – MACIEK SZOTA: Czas zajmować się wnukami
17.09.2018, 21.05 – MACIEK SZOTA: Faktur i urzędników nie
ogarnia
17.09.2018, 21.05 – MACIEK SZOTA: Wnuki niańczyć i czekać
na wyrok
17.09.2018, 21.05 – MACIEK SZOTA: Kandydaci w wieku
emerytalnym jak dziadek Ryszard
17.09.2018, 21.06 – MACIEK SZOTA: Gdzie jest żona prezydenta?
17.09.2018, 21.06 – MACIEK SZOTA: Czas na emeryturę
17.09.2018, 21.07 – MACIEK SZOTA: To konfetti to z lewych faktur?
17.09.2018, 21.07 – MACIEK SZOTA: Ze Ci ludzie nie wstydzą się
z aferzysta na scenie stać
17.09.2018, 21.08 – MACIEK SZOTA: Propozycje komentarzy
17.09.2018, 21.08 – MACIEK SZOTA: Gdzie jest syn, wstydzi się
syna?
Kilka miesięcy później to Szota będzie twierdził na antenie TVP
Info, że padł ofiarą nienawistnej kampanii ze strony urzędników
Brejzy. Powie, że w godzinach pracy obrażali go w internecie,
choć nie przedstawi na to dowodów. Powoła się za to na słowa
byłej naczelnik wydziału promocji Agnieszki Ch., która miała go
zapewnić, że tak było. To ta sama Agnieszka Ch., która ma status
głównej podejrzanej w aferze fakturowej.
Jak zezna później w śledztwie, poznała się z Szotą dzięki
działalności w PiS, do którego obydwoje należeli (i to jeszcze
zanim nastąpił rozłam i Ziobro wyprowadził działaczy
do Solidarnej Polski).
– Myśmy się dobrze znali, utrzymywaliśmy kontakty
towarzyskie, jeszcze do czasu mojej pracy w Inowrocławiu –
powie Ch.
Maciej Szota w rozmowie ze mną nie chciał się odnieść
do swojej znajomości z Agnieszką Ch. („Już w tej sprawie się
wypowiadałem na konferencjach prasowych. Niech pan sobie
obejrzy w internecie”).
Nie zaprzeczył, że zna Pawła Gajewskiego, wówczas
pracującego w TVP Info. Stwierdził jednak, że nie dzwonił
do niego w sprawie Brejzy. – Miałem numer telefonu do ośrodka
TVP w Bydgoszczy, która była zobligowana do relacjonowania
kampanii wszystkich sztabów. Taki sam numer miał też Krzysztof
Brejza – powiedział, po czym ostrzegł mnie, że „całą rozmowę
nagrywa”.
Kampania działaczy Solidarnej Polski w internecie nie
wpłynęła znacząco na wynik wyborów samorządowych.
Stachowiak wyraźnie przegrał je w październiku 2018 roku
z Ryszardem Brejzą, i to jeszcze w pierwszej turze. Za tym,
by Brejza pozostał na kolejną, pięcioletnią kadencję,
opowiedziało się wtedy ponad 58 procent inowrocławian,
Stachowiaka chciało około 25 procent mieszkańców.
Kontrkandydat Brejzy przyzna w rozmowie z lokalnym portalem,
że właściwie nie miał większych szans, bo przez ostatnie półtora
roku w ogóle nie był obecny w życiu publicznym miasta.
Wszyscy zaczęli się powoli przygotowywać na kampanię
do wyborów parlamentarnych w kolejnym roku. Tymczasem
w listopadzie 2018 roku, miesiąc po wyborach samorządowych,
wydarzy się coś, co postawi na nogi w państwie służby specjalne,
prokuratorów i wąski krąg zaufanych Ziobry. Stworzy podstawę
do uruchomienia przez służby Pegasusa i innych narzędzi
inwigilacji wobec Krzysztofa i Ryszarda Brejzów, a także
Magdaleny Łośko, wtedy bliskiej współpracowniczki Brejzy,
obecnie posłanki PO.
Asumpt do tego dadzą sensacyjne zeznania Agnieszki Ch.,
głównej oskarżonej w aferze fakturowej.
ROZDZIAŁ 4
AGNIESZKA CH. OBCIĄŻA BREJZĘ.
AGENCI ZACIERAJĄ RĘCE
Drobna blondynka zdecydowanym wzrokiem patrzy
na reportera, choć musi zadrzeć wysoko głowę, by spojrzeć mu
w oczy.
– Tłumaczyłam przecież panu, prezydent nie będzie się w tej
sprawie wypowiadał – mówi do dziennikarza TVP Agnieszka
Ch. i odchodzi, dając do zrozumienia, że uważa rozmowę
za zakończoną.
Był początek października 2017 roku. Do wybuchu afery
fakturowej zostały trzy tygodnie.
Rozmowa z dziennikarzami TVP jest ostatnim publicznym
wystąpieniem Agnieszki Ch., zanim odejdzie z urzędu i zapadnie
się pod ziemię. To jeden z ostatnich razy, gdy pełni funkcję
zderzaka między mediami a prezydentem Inowrocławia, chroniąc
go przed ich krytyką.
Właśnie takiej osoby Ryszard Brejza szukał: pewnej siebie,
mającej pomysły na promocję miasta i przede wszystkim
dyspozycyjnej. Agnieszka Ch. spełniała wszystkie te wymagania
w stu procentach.
Jej poprzedniczka tych atutów nie miała. Brejza mówi o niej:
dobra pracownica, ale nie ten temperament. Chciała spokojnej
pracy w godzinach urzędowych, a tu rzecznik musiał być czujny
cały czas i gotowy na gaszenie pożarów. Brak tych cech boleśnie
wyszedł na jaw podczas kampanii samorządowej w 2014 roku.
Rządzący od trzech kadencji Brejza wtedy tylko o włos wygrał
z Marcinem Wrońskim, prawicowym kandydatem lokalnego
komitetu. Prawie poległ pod naporem zarzutów Wrońskiego:
że nie słucha mieszkańców, że otoczył się wianuszkiem klakierów,
a miasto pod jego rządami się nie rozwija i mało się w nim
dzieje. Po latach sam przyznał, że miał słabo zorganizowaną
komunikację z mieszkańcami i zbyt rzadko się z nimi spotykał.
Na domiar złego sześćdziesięcioletni wtedy Brejza nie radził
sobie w internecie, z czym jego młodszy o dwadzieścia trzy lata
rywal nie miał najmniejszego problemu. Prezydent nie miał
nawet założonego konta w mediach społecznościowych, nie
wiedział, jak się w nich poruszać, nie mówiąc o prowadzeniu tam
kampanii. Jego sztab stawiał na tradycyjne metody: spotkania
z wyborcami, ulotki i informator miejski wydawany w formie
gazety.
Po wyborach, gdy wygrał z Wrońskim ledwie o trzysta
pięćdziesiąt głosów, stało się jasne, że potrzeba kogoś, kto
z Brejzy 1.0 zrobi Brejzę 2.0. Wydawało się, że nie ma lepszej
kandydatki niż Agnieszka Ch. Już wtedy była lokalnie znana,
tchnęła życie w Kruszwicę, miasteczko dziesięciokrotnie mniejsze
od Inowrocławia. Szefową tamtejszego centrum kultury została
w 2011 roku i szybko zadbała o promocję. Kruszwica zaczęła
organizować pikniki i koncerty, na które zjeżdżali się mieszkańcy
z całej okolicy. Lokalna prasa już po roku wytypowała ją
do tytułu Kobiety Przedsiębiorczej 2012 Roku. Dziennikarze pytali
o receptę na sukces. Ch. odpowiadała, że kocha to, co robi. –
Ważna w moim życiu osoba powiedziała mi kiedyś, że przypadki
nie istnieją. (...) Spotkałam na swojej drodze wspaniałe persony,
wizjonerów pracujących dla idei. To z ich doświadczenia czerpię
garściami, konfrontuję z potrzebami grupy docelowej i działam –
mówiła reporterowi.
Przy zatrudnieniu Ch. pomogło i to, że należała do PiS.
Bezpośrednio podlegała wiceburmistrzowi Kruszwicy Mikołajowi
Bogdanowiczowi, wywodzącemu się z tej samej partii, który
później został wojewodą kujawsko-pomorskim. Ch. pracowała
w kruszwickim centrum kultury cztery lata.
Na początku 2015 roku Ryszard Brejza zaproponował jej posadę
naczelnika nowo utworzonego wydziału promocji i kultury
w Inowrocławiu. Dogadał się z burmistrzem Kruszwicy,
że zostanie przeniesiona bez konkursu na nowe stanowisko. Ale
pojawił się nieoczekiwany kłopot: okazało się, że prawo nie
pozwala na przeniesienie pracownika z jednostki kultury
na stanowisko w innym samorządzie. Brejza musiał rozpisać
konkurs.
W lokalnej prasie pojawiły się krytyczne głosy sugerujące,
że konkurs może być fikcją, skoro Brejza praktycznie ogłosił już,
że to Ch. będzie nową naczelnik. Ostatecznie komisja
konkursowa, na której czele stał naczelnik wydziału kadr, płac
i szkoleń, będący również członkiem PiS, rozstrzygnęła,
że Ch. wygrała.
– Do konkursu stanęła jeszcze jedna osoba, ale to Ch. była
obiektywnie lepsza – nie ma do dzisiaj wątpliwości Ryszard
Brejza.
Kolejne miesiące utrzymały go w przekonaniu, że podjął
słuszną decyzję. Agnieszka Ch. kipiała od pomysłów, jak
promocyjnie rozruszać Inowrocław. To ona rozkręciła kampanię
„Solanki masz gratis” jako odpowiedź na zarzut opozycji wobec
Brejzy, że miasto dokłada do parku Solankowego, a korzyści
z niego mają tylko turyści, nie zaś zwykli mieszkańcy. Urząd
rozpoczął kampanię, w której przekonywał, że miasto z budżetu
nic nie dokłada do funkcjonowania parku. Na dowód pokazano
wyliczenia, że park jest utrzymywany z dotacji rządowej i z opłat
uzdrowiskowych wnoszonych przez turystów.
Ch. zmieniła ofertę rozrywkową dla mieszkańców. Brejza
przyznaje, że był z tym problem: wcześniej Inowrocław stawiał
głównie na kulturę wyższą. Ale mieszkańcy domagali się czegoś,
co będzie „dwa, trzy poziomy niżej”. Grający od wielu lat
w Inowrocławiu Grzegorz Turnau przestał być zapraszany.
Podczas dni obchodów Inowrocławia pojawiły się za to Strachy
na Lachy, Happysad, a nawet discopolowy Boys. Jak mówi
Ryszard Brejza, ku uciesze mieszkańców.
Do tego prezydent miał rzecznika, który był dyspozycyjny
również poza godzinami pracy urzędu (Ch. dostawała z tego
powodu wynagrodzenie równe nie jednemu, ale półtora etatu).
I potrafiła sprawnie się poruszać w internecie. Miasto wreszcie
miało swój profil w mediach społecznościowych. Rzeczniczka
nauczyła nawigowania w sieci Ryszarda Brejzę, a dwa miesiące
przed wybuchem afery fakturowej założyła mu nawet konto
na Facebooku.
W październiku 2017 roku, gdy zaczęła się kontrola CBA
w urzędzie miejskim, Ch. najpierw poszła na zwolnienie lekarskie,
a kilka dni przed wszczęciem śledztwa przez prokuraturę zwolniła
się z pracy.
Przez rok śledztwa udało się zdobyć wiele dowodów na to, kto
i ile pieniędzy ukradł z urzędu w Inowrocławiu. Agenci szybko
wyłapywali kolejne lipne faktury, typowali osoby, które je
wystawiały, i te, które zgarniały za nie pieniądze. Wykryta suma
zdefraudowanych środków z urzędu miasta urosła z nieco ponad
50 tysięcy w listopadzie 2017 roku do 250 tysięcy złotych rok
później.
Proporcjonalnie do strat rosła liczba zarzutów stawianych
w śledztwie. Agnieszka Ch., główna podejrzana, dostała ich
po roku od rozpoczęcia śledztwa już osiemdziesiąt. Większość
z nich stanowiły wyłudzenia z urzędu oraz podrabianie
dokumentów.
Przesłuchanie jej śledczy zostawili sobie na koniec, zbierając
przez rok rozmaite dowody jej winy. Ale w listopadzie 2018 roku
zaczęła zeznania, które wywaliły śledztwo do góry nogami.
– Przede wszystkim chciałam powiedzieć, że to nie ja osiągałam
korzyści majątkowe, pracując jako naczelnik. Ja tylko
zatwierdzałam dokumenty.
Tak, przyznała, były lewe faktury. Wystawiały je firmy
z polecenia posła PO Krzysztofa Brejzy i jego ojca, prezydenta
Ryszarda Brejzy. Spotkania z ich przedstawicielami były u posła
w jego biurze. Wprawdzie to ona zatwierdzała faktury, lecz
pieniądze wypłacała Małgorzata W., inna urzędniczka – gotówką
z kasy w urzędzie. Gdy przychodzili przedstawiciele firm,
W. otwierała duży notes, jaki miała ze sobą, i dzieliła je pomiędzy
nich oraz innych urzędników z wydziału.
– Ja przez pół roku, jak przyszłam, w ogóle nie wiedziałam,
o co chodzi – zeznała Agnieszka Ch., stwierdzając, że lewe faktury
pojawiły się w urzędzie, jeszcze zanim ona się w nim zatrudniła.
Według niej wydziałem promocji tak naprawdę zarządzał syn
prezydenta Krzysztof Brejza. Bo gdy przyszła do pracy jako
naczelnik, byli już tam ludzie z jego polecenia. Do tego poseł
Brejza regularnie uczestniczył w naradach w urzędzie, wchodził
na zamknięte spotkania jak do siebie. Był bardzo aktywny
w sprawie wizerunku miasta oraz swojego ojca. Oczkiem
w głowie były dla niego komentarze pod artykułami
na lokalnych i ogólnopolskich portalach w sprawie Inowrocławia.
– Celem stało się ośmieszenie przeciwników politycznych lub
komentującego. Jeżeli komentarzy było za mało lub były takie,
jakich nie powinno być, to poseł dzwonił do urzędników, a gdy
ci nie odbierali, do mnie – mówiła w prokuraturze była naczelnik
wydziału promocji w inowrocławskim ratuszu.
Bezpośrednio w całą akcję – według Agnieszki Ch. – miał być
zaangażowany prezydent Brejza, który potrafił dzwonić nawet
po godzinie dwudziestej drugiej z poleceniem pisania
komentarzy.
Za część pieniędzy z lewych faktur mieli być opłacani
internetowi trolle i urzędnicy, którzy zamieszczali komentarze
szkalujące przeciwników politycznych Brejzów. Część pieniędzy
miała być na zakup nowoczesnych telefonów, tabletów
i macbooków. Ch. zeznała, że tak kazał poseł Brejza: chodziło o to,
by telefony Apple i komputery tego samego producenta były
ze sobą zsynchronizowane. Dzięki temu łatwiej było zamieszczać
prześmiewcze grafiki, filmiki i komentarze uderzające w opozycję
w Inowrocławiu.
Już same zeznania złożone podczas dwóch pierwszych
przesłuchań w listopadzie 2018 roku brzmiały tak sensacyjnie,
że śledztwo odebrano Prokuratorze Rejonowej Bydgoszcz-
Południe – przejęła je Prokuratura Okręgowa w Gdańsku.
A była naczelniczka zeznawała dalej.
Opowiadała, że urząd kupił oprogramowanie Tor, że na dachu
zainstalował antenę, by ukryć wychodzenie internetowego hejtu
z ratusza. Kable od anteny miały iść przez biuro wydziału
promocji i kultury do komputerów, dzięki czemu hejtujący nigdy
nie zostaliby skojarzeni z miastem.
Za jeszcze inną część pieniędzy z lewych faktur wydział
kupował startery i doładowania do kart SIM na różne numery
telefonów.
– Kiedy kończyły się doładowania, za pośrednictwem tych
urządzeń wystawiano negatywne komentarze, grafiki, filmiki
szkalujące opozycję. Nie mam tylko na myśli opozycji lokalnej,
ale też tą ogólnokrajową – zeznała Ch.
Nie pominęła najmniejszych szczegółów. Powiedziała, że część
pieniędzy z lewych faktur szła również na catering dla
urzędników, którzy angażowali się w czasie i po godzinach pracy
dla posła Brejzy. Miasto zamawiało jedzenie u jednej z lokalnych
hotelarek, a gdy docierało do urzędu, było przepakowywane
i wysyłane na imprezę integracyjną, którą organizował poseł.
W dniu imprezy urzędnicy, którzy podlegali Agnieszce Ch.,
wychodzili z pracy, by kupić alkohol.
– Następnego dnia opowiadali mi, ile wypili i jak dobrze się
bawili – mówiła Ch.
Z jej zeznań wyłaniał się jasny obraz: Brejzowie w zasadzie
sprywatyzowali urząd, który był podporządkowany ich
politycznym interesom. Ojciec z synem działali ręka w rękę, ale
tak, by nikt ich za nie złapał. Na pytanie prokurator, czy
prezydent kazał jej zatwierdzać lewe faktury do wypłaty,
Ch. odpowiadała: – Nie wprost, ale to wynikało z kontekstu
wcześniejszych rozmów.
Była naczelniczka powiedziała, że część gotówki szła również
na zlecenia sondaży lokalnej opinii publicznej. – Później te wyniki
poseł omawiał na partyjnych zebraniach – mówiła Ch.
Podczas zeznań obciąży również Magdalenę Łośko, ówczesną
radną Inowrocławia i dyrektorkę biura poselskiego Krzysztofa
Brejzy. Powie, że zdenerwowana Łośko przyjechała do niej
na kilka dni przed przesłuchaniem i wypytywała o urzędnika
wydziału, który miał zabrać służbowego macbooka. Ch. powie,
że zrozumiała, iż znalazły się na nim jakieś materiały obciążające
Brejzę, związane z lewymi fakturami. Doda przy tym, że sam
macbook został zakupiony z pieniędzy pochodzących z lewych
faktur.
Opowie, jak Łośko się jej żaliła, że w biurze poselskim Brejzy
panuje z powodu śledztwa nerwowa atmosfera. I że zaczyna się
rozglądać za nową pracą, a poseł sądzi, że jest podsłuchiwany.
Bo gdy tylko wchodzi do gabinetu, włącza zagłuszacze
i podgłaśnia radio. Każe też korzystać z nowych komunikatorów
do kontaktowania się z nim.
Lewe faktury będą kluczowym zarzutem w śledztwie, w którym
główną podejrzaną wciąż pozostawała jednak Ch. Była naczelnik
wydziału promocji zeznała, że choć wiedziała o nich, to nie miała
z całym procederem wiele wspólnego. Gdy prokurator pytała ją
o Renatę K., fryzjerkę spod Inowrocławia, która wystawiła
siedemnaście faktur na urząd w sprawie organizacji imprez, które
się nie odbyły, Ch. stwierdziła, że „nie przypomina sobie żadnych
umów z tą panią”. I obciążyła inną urzędniczkę, która według niej
miała wypłacić gotówkę i rozdać ją między fryzjerkę
i pracowników urzędu.
Agentów CBA i niektórych prokuratorów najbardziej będzie
jednak interesować wątek nielegalnego finansowania kampanii
przez Brejzę za gotówkę z lewych faktur z urzędu. To o tym rok
wcześniej mówiła w swoim programie Anita Gargas z TVP, i to
jeszcze zanim sprawą zainteresowała się prokuratura.
Ch. potwierdzi, że za te pieniądze finansowana była kampania
Brejzy, między innymi wieszane były banery.
Doda też, że w podobny sposób opłacano kampanię lokalnych
kandydatów komitetu Ryszarda Brejzy. To prezydent miał
według Ch. polecić wydruk ulotek i banerów, a koszty wrzucić
w jedną z imprez organizowanych przez miasto.
Wreszcie zezna, że w rozmaitych sprawach komunikowała się
z Krzysztofem Brejzą za pośrednictwem aplikacji WhatsApp.
– Gdy poseł nie chciał czegoś powiedzieć przez telefon, wtedy
dzwonił i mówił, żebyśmy przeszli na komunikator – mówiła Ch.
WhatsApp to program szyfrujący połączenia i wiadomości,
których nie da się odczytać za pomocą konwencjonalnych metod
operacyjnych. To, co powiedziała Ch., dało agentom podstawy
do tego, by wnioskować o mniej konwencjonalne środki
podsłuchu. A tak się składało, że CBA miało dostęp do programu,
który to umożliwiał. Trzeba było tylko dobrze uzasadnić wniosek
o podpięcie telefonów Brejzów pod Pegasusa, który od roku
święcił triumfy w operacjach agentów CBA, pozwalając im
na odczytanie zaszyfrowanej korespondencji prowadzonej przez
grupy przestępcze.
Problem z wiarygodnością zeznań Ch. polegał na tym, że była
główną podejrzaną w toczącym się śledztwie. Na domiar złego
już wtedy z zeznań innych osób wynikało, że mija się z prawdą.
Konieczne było więc znalezienie drugiego źródła informacji po to,
by można było zastosować Pegasusa.
Agenci je znaleźli. Była nim Beata Z., pełniąca przez pewien
czas obowiązki rzecznik Ryszarda Brejzy.
Prowadzący sprawę agent Maciej W. na jednym z przesłuchań
zapytał:
– Czy urzędnicy byli zaangażowani w kampanię samorządową
lub parlamentarną?
Wówczas Z. odpowiedziała:
– Cały wydział został do tego stworzony, a spiritus movens był
Krzysztof Brejza.
CBA mogło w ten sposób twierdzić, że dostało drugie
potwierdzenie, że poseł PO wykorzystywał stanowisko ojca
do swoich politycznych interesów.
Jednak w rzeczywistości Z. nie mogła nic wiedzieć
o finansowaniu kampanii posła czy prezydenta i wynikało to z jej
zeznań, które składała zarówno przed prokuratorem, jak
i agentem Maciejem W. Przyznała w nich, że została odsunięta
od reszty urzędników wydziału. Do innych pokojów
poprzesadzała ich Agnieszka Ch. pod pretekstem reorganizacji
wydziału. Do pomieszczenia, w którym pracowała Beata Z.,
trafiła dwójka młodych urzędników, którym ani ona nie ufała,
ani oni jej ufali.
Z. lubiła podkreślać, że ma na koncie doktorat z politologii
obroniony na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza
w Poznaniu. Pracę z dwoma urzędnikami, z których jeden nie
miał nawet matury, a drugi zrobił ją w liceum dla dorosłych,
uważała za uwłaczającą.
– Nie przystawałam do pracowników tego wydziału, byłam
izolowana, nabijano się z mojego wykształcenia, a robili to ludzie,
którzy nie skończyli chyba szkoły średniej lub ledwo ją skończyli
– zezna później.
Urzędnicy wydziału mieli rozmawiać ze sobą
za pośrednictwem szyfrowanego komunikatora na grupach,
do których nie zapraszali Beaty Z.
– Co oni tam pisali, to ja już nie wiem, bo tego nikt mi nie
pokazywał. Od jakiegoś momentu przestano zapraszać mnie
na wyjścia na miasto – żaliła się, zeznając przed agentem
Maciejem W.
Do wykluczenia towarzyskiego doszły wkrótce inne sankcje.
Agnieszka Ch. ograniczyła obowiązki Z., co dało pretekst
do obniżenia jej pensji o jedną trzecią. Po dwunastu latach pracy
w urzędzie Z. zarabiała tyle, ile niedawno przyjęty młody
chłopak, który dopiero co zrobił maturę w liceum dla dorosłych
i został zatrudniony jako pomoc biurowa.
W Beacie Z. coraz bardziej się gotowało. Gdy wybuchła afera
fakturowa, była przekonana, że wcześniej Ch. mściła się na niej,
bo Z. nie zgodziła się wziąć udziału w całym procederze.
Z. zastępowała Ch. pod jej nieobecność, ale naczelniczka miała
pretensje, że nie zatwierdza faktur do rozliczenia. Z. broniła się,
że nie mogła zatwierdzić wydatków, których nie znała. To uchroni
ją od postawienia zarzutów, ale narazi na sankcje ze strony Ch.,
która będzie ją sekować.
– Zaczęłam chyba zadawać za dużo pytań o te zlecenia.
Ch. skomentowała to w ten sposób, że mam za dużo znajomych
wśród przeciwników pana prezydenta. (...) Twierdziła, że nie
chciałam opisywać niektórych faktur pod jej nieobecność, a tym
samym że kwestionuję praktyki przyjęte w wydziale i sposób
pracy – mówiła Z.
Urzędniczka miała też pretensje do Ryszarda Brejzy. Gdy
Ch. zwolniła się z urzędu po wszczęciu śledztwa, Z. przez pewien
pracowała jako jego rzecznik.
– Powiedziałam mu, że mam żal. On nawet nie próbował
wyjaśnić sytuacji, po której obniżono mi wynagrodzenie pod
pozorem zmiany obowiązków. (...) Nie skomentował jednak tego
w żaden sposób, choć ja przez krótki moment zastąpiłam panią
Ch. w tym trudnym dla niego momencie – mówiła Z.
Jak się później okazało, Beata Z. miała wielu znajomych wśród
przeciwników prezydenta. Razem z nimi stworzyła grupę
hejterską oczerniającą Brejzów, i to w czasie gdy jeszcze była
zatrudniona w urzędzie. Choć chciała się zwolnić jak
najszybciej, to prezydent ze względu na braki kadrowe odmówił
jej skrócenia okresu wypowiedzenia.
A Beata Z. czekała już tylko na to, by trafić do nowego miejsca
pracy – Kujawsko-Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego. Kieruje
nim Mikołaj Bogdanowicz z PiS, były wiceburmistrz Kruszwicy,
któremu w latach 2011–2014 bezpośrednio podlegało centrum
kultury, którym kierowała... Agnieszka Ch. i to właśnie tam
wystawiła pierwsze lewe faktury.
Oskarżenia wobec Brejzów wydawały się oparte na wątłych
przesłankach. Ich podstawą były wyjaśnienia głównej oskarżonej
Agnieszki Ch., która miała interes w tym, by kłamać. A do tego
zostały wsparte oskarżeniami sfrustrowanej urzędniczki Beaty Z.,
która szczerze nienawidziła Brejzów i robiła co mogła, by im
zaszkodzić – nawet wtedy, gdy jeszcze pracowała
w inowrocławskim urzędzie.
Agenci CBA mimo to nie wahali się i postanowili dalej iść
ze śledztwem w kierunku politycznego wykorzystywania urzędu
przez Krzysztofa Brejzę. Żeby zdobyć dowody, sięgnęli
po program Pegasus. Tak tajny, że nawet jeśli go użyją, to nikt się
o tym nie dowie...
Do „zapięcia” telefonu Brejzy Pegasusem był potrzebny dobrze
udokumentowany wniosek. I z nim był problem. W CBA pojawił
się dylemat, który paragraf Kodeksu karnego należałoby wpisać
do wniosku, by uzasadnić inwigilację polityka. Ostatecznie
stanęło na art. 231 Kodeksu karnego, dotyczącym nadużyć władzy
przez funkcjonariusza publicznego.
Sprawa była wątpliwa już choćby z tego powodu,
że wykonywania mandatu posła nie można było podpiąć pod
zawód funkcjonariusza publicznego. A do tego zarzut z art. 231 był
mało precyzyjny i mógł dotyczyć wszystkiego.
Wniosek zatwierdził prokurator krajowy. Działania CBA
formalnie były nadzorowane przez Prokuraturę Okręgową
w Gdańsku, która przejęła pięć miesięcy wcześniej śledztwo, gdy
tylko Agnieszka Ch. zaczęła składać sensacyjne zeznania
obciążające polityka PO.
– Ale i tak mało kto wierzył, że sąd klepnie ten wniosek. Wielu
obstawiało, że na tym etapie cała sprawa się rypnie – mówi
osoba znająca szczegóły śledztwa.
A jednak tak się nie stało, w kwietniu 2019 roku Sąd Okręgowy
w Warszawie zatwierdził wniosek. Za kilka miesięcy Polskę
czekały wybory parlamentarne. W CBA rosła wiara, że wcześniej
uda się upolować politycznego zwierza i przynieść go rządzącym
na tacy.
ROZDZIAŁ 5
OPERACJA „JASZCZURKA”. PEGASUS
PO RAZ PIERWSZY W TELEFONIE
POSŁA
Bydgoscy agenci CBA od czasu złożenia sensacyjnych zeznań
przez Agnieszkę Ch. już piąty miesiąc szukają potwierdzenia jej
zeznań. Najważniejszy zarzut: Brejza finansuje kampanię
wyborczą z lewych faktur.
Duże nadzieje pokładają w Beacie Z., byłej rzeczniczce
inowrocławskiego ratusza, która teraz przeszła na drugą stronę.
Została nawet oficjalnym osobowym źródłem informacji w CBA.
Beata Z. bywa w bydgoskiej siedzibie CBA na Siedleckiej, ale
agenci umawiają się z nią również w restauracjach na mieście.
Chodzi o uwiarygodnienie faktu, że wiedzę o przestępstwach
rozpracowanego przez nich Brejzę pozyskali ze źródeł
operacyjnych, a nie z banalnych zeznań. Bo przecież świadka
przesłuchać może prokurator czy byle policjant. Tymczasem
prowadzący (udane) działania operacyjne funkcjonariusze CBA
udowadniali swoją przydatność dla służby.
Parcie na sukces było duże. Według moich informacji Jarosław
Sz., który kierował CBA w Bydgoszczy, regularnie jeździł w tej
sprawie do szefa CBA Ernesta Bejdy i relacjonował mu przebieg
sytuacji.
To tam zapadła decyzja o założeniu sprawy operacyjnego
rozpracowania, której agenci CBA nadali kryptonim „Jaszczurka”.
Od lutego do kwietnia 2019 roku telefon posła Krzysztofa
Brejzy był na „zwykłym” podsłuchu telefonicznym, a on sam
znalazł się pod obserwacją agentów. Częściowo wynikało to
z przepisów: kontrola operacyjna, w tym wypadku programem
Pegasus, jest dopuszczona tylko wtedy, „gdy inne środki okażą się
bezskuteczne albo będą nieprzydatne”, jak stanowi ustawa
o CBA. Dlatego najpierw trzeba było wykorzystać „tradycyjne
metody” operacyjne.
Za Brejzą jeździ więc stale patrol agentów obserwujących,
co robi i z kim się spotyka. Równolegle inny agent operacyjny
ma posła przez ten czas „na drutach”, jak nazywa się w żargonie
korzystanie z podsłuchu telefonicznego.
Po dwóch miesiącach szefostwo CBA daje zielone światło
na zainstalowanie Pegasusa Krzysztofowi Brejzie. We wtorek 23
kwietnia 2019 roku Jarosław Sz., wówczas pełniący obowiązki
dyrektor delegatury bydgoskiej, składa wniosek do szefa CBA
o zatwierdzenie kontroli operacyjnej wobec Brejzy – jak czytam
w zdobytej kopii dokumentu – „polegającej na uzyskiwaniu
i utrwalaniu danych zawartych w informatycznych nośnikach
danych, telekomunikacyjnych urządzeniach końcowych,
systemach informatycznych i teleinformatycznych”.
We wniosku nie ma ani słowa o Pegasusie ani o możliwościach
technicznych, jakie daje ten program.
W środę 24 kwietnia w imieniu szefa CBA wniosek
na trzymiesięczną inwigilację posła zatwierdza ówczesny zastępca
Bejdy Grzegorz Ocieczek. To prokurator w stanie spoczynku,
członek stowarzyszenia Ad Vocem, do którego należą ludzie bliscy
ministrowi sprawiedliwości i prokuratorowi generalnemu
Zbigniewowi Ziobrze. Potrzebny jest jeszcze podpis prokuratora
generalnego lub jego zastępcy – Bogdana Święczkowskiego, jego
wieloletniego druha politycznego. I to Święczkowski podpisuje
się pod wnioskiem.
Od tej pory Sąd Okręgowy w Warszawie ma pięć dni na jego
akceptację bądź odrzucenie.
Posiedzenie zostaje wyznaczone już dwa dni później – na piątek
26 kwietnia. Wniosek rozpatruje sędzia Anna Wierciszewska-
Chojnowska. Nie może mieć wątpliwości, kogo dotyczy,
bo w dokumencie widnieją imię i nazwisko Brejzy, jego PESEL,
adres zameldowania, a także zawód: „Poseł na Sejm RP”.
Do wniosku dołączone jest siedmiostronicowe uzasadnienie
kontroli operacyjnej. Bydgoski agent CBA pisze w nim, że poseł
jest podejrzewany o finansowanie kampanii wyborczej
za pośrednictwem lewych faktur. A że za miesiąc mają się odbyć
wybory do Parlamentu Europejskiego, w których Brejza
kandyduje, nadchodzi dogodny moment, aby znaleźć dowody
przestępstwa.
Ale sędzia ma wątpliwości, czy tak długa kontrola, jak chce
tego CBA, jest zasadna. I zamiast zgody na trzy miesiące, daje
jedynie na miesiąc.
Tego samego dnia, gdy sąd zatwierdza wniosek o kontrolę
operacyjną Brejzy, poseł pędzi do warszawskiego studia TVN przy
ulicy Wiertniczej. Ma zaplanowane nagranie do programu Czarno
na białym. Temat: ośrodek w Gostyninie i sytuacja prawna
„bestii”. Chodzi o najgroźniejszych przestępców (na przykład
pedofilów), którzy odsiedzieli wyroki, ale nie rokują zmian
w zachowaniu i są nadal izolowani, bo mogą zagrażać życiu
i zdrowiu innych ludzi.
Trwa kampania, tego dnia w Sejmie Państwowa Komisja
Wyborcza będzie losować numery list komitetów. Poseł musi
dotrzeć do siedziby PKW. Po południu ma zaplanowane
spotkanie we Włocławku.
Po drodze do studia TVN obdzwania ekspertów i dziennikarzy,
by podpytać o szczegóły tematu Gostynina, o którym za chwilę
ma mówić przed kamerą. Chce się dobrze rozeznać w sytuacji,
zanim dziennikarz zacznie rozmowę.
Na kilka minut przed wejściem do studia dostaje esemesy
z linkami do artykułów o „bestiach”. Jeden z nich to przedruk
depeszy Polskiej Agencji Prasowej na portalu Interia o ośrodku
w Gostyninie. Drugi to artykuł w „Polityce”, krytycznie
oceniający funkcjonowanie ośrodka. Esemesy poprzedza
automatyczna wiadomość, że ich nadawca próbował się
dwukrotnie skontaktować z Brejzą, tuż przed wejściem do studia.
Ale Krzysztof Parchimowicz, ten, który miał je wysłać, nie
przypomina sobie, by miał dzwonić wówczas do Brejzy.
– Rozmawiałem z nim może raz lub dwa razy w życiu przed tą
datą. I nie chodziło w żadnym wypadku ani o „bestie”, ani
o ośrodek w Gostyninie – mówi zdecydowanie współzałożyciel
stowarzyszenia Lex Super Omnia, zrzeszającego niezależnych
prokuratorów.
Zaprzecza również, by był autorem wiadomości do Brejzy.
– Na pewno nie wysyłałem mu wówczas tych linków.
Do portalu Interia nie zaglądam niemal w ogóle. Wykluczam,
bym kopiował link z tego serwisu – mówi.
Brejza zaś nie wyklucza, że mógł w te wiadomości kliknąć: –
Byłem w pośpiechu, za chwilę miałem wejść do studia, a tu
pojawia się wiadomość, która mnie bardzo interesuje. Mogłem ją
odczytać – przyznaje.
Właśnie tak zaczęła się inwigilacja Krzysztofa Brejzy. Autorem
wiadomości był agent operacyjny CBA. Trafiła do Brejzy w tym
samym dniu, gdy zgodę na inwigilację dał Sąd Okręgowy
w Warszawie.
Wiosną 2019 roku CBA dysponowało podstawową wersją
programu Pegasus, który wymagał akcji użytkownika, by go
zainstalować w telefonie. Polegał na tak zwanym phishingu –
„kuszeniu” odbiorcy treściami, które mogłyby budzić jego
zaufanie i zainteresowanie, a w rzeczywistości sprowadzają się
do wyłudzenia danych.
I to całego ich mnóstwa. Pegasus, który zainstalował się
w telefonie Brejzy 26 kwietnia 2019 roku, przejął kontrolę
w sposób zupełnie niezauważalny dla posła. Powoli zgrywa
wszystkie wiadomości, w tym te pochodzące z zaszyfrowanych
komunikatorów, jak Signal czy WhatsApp, książkę telefoniczną,
hasła do stron internetowych i aplikacji, kalendarz, galerię zdjęć,
historię przeglądarki. Zasysa wszystko, bez jakichkolwiek
ograniczeń. W ten sposób agenci CBA ściągnęli osiemdziesiąt
tysięcy wiadomości Brejzy, sięgających 2010 roku – czyli czasu,
gdy pierwsza z nich w ogóle pojawiła się w telefonie polityka.
Taki pakiet danych dawał potężną wiedzę agentom, którzy nie
byliby w stanie nigdy posiąść jej klasycznymi metodami
operacyjnymi.
Okoliczności, gdy Brejza wchodził do studia TVN, były
wymarzone do tego, by zastawić pułapkę. Polityk potrzebował
wiedzy o konkretnym temacie, by dobrze wypaść przed kamerą.
Działał w pośpiechu, stresie, co znacznie osłabiało jego czujność.
W kwietniu 2019 roku CBA rozpoczęło również inwigilację
ówczesnej dyrektor biura poselskiego Brejzy – Magdaleny Łośko.
Sposób był ten sam: agenci wykorzystywali do tego wiadomości,
które mogły ją zainteresować.
Magdalena Łośko nie dysponowała iPhone’em, lecz telefonem
z system Android. Cztery esemesy, które wytypowało Amnesty
Tech na początku 2022 roku jako podejrzane, zawierały linki
do konkretnych domen kojarzonych z Pegasusem do infekowania
telefonów.
Łośko dostała w kwietniu niewinnie wyglądające esemesy.
Dwa pochodziły ze sklepu z ubraniami dziecięcymi i butami.
Jeszcze inny był od operatora telefonii komórkowej Play,
z którego korzystała. W esemesie zgadzał się zarówno numer
faktury, jak i kwota do zapłaty. Tymczasem, jak ustaliliśmy, Play
nie wysyłał nigdy do swoich klientów wiadomości z linku bit.ly,
który rzekomo prowadził do strony operatora (a w rzeczywistości
do Pegasusa, który infekował telefon użytkownika). Musiałoby
to zatem oznaczać, że agent operacyjny CBA wcześniej uzyskał
dostęp do jej skrzynki pocztowej (to tam został wysłany rachunek
do opłacenia) i stamtąd skopiował numer faktury oraz kwotę
do zapłaty.
Łośko zapamiętała jednak najbardziej czwarty esemes, wysłany
do niej 23 kwietnia, na trzy dni przed tym, nim CBA
zainstalowało Pegasusa na telefonie posła Brejzy. Była to
wiadomość z linkiem do rzekomego artykułu w „Dzienniku
Gazecie Prawnej” o treści: „Mobbing w miejscu pracy to pojęcie
szersze niż powszechnie się wydaje”.
– Akurat wtedy szukałam porady związanej z mobbingiem.
Całkiem możliwe, że rozmawiałam o tym również przez telefon –
mówi Łośko.
W maju 2019 roku Krzysztof Brejza dostał kolejne esemesy,
również spreparowane przez agenta CBA. Nadawcą wiadomości
miał być działacz KO ze sztabu wyborczego. Proponował on
Brejzie nagranie wywiadu na fanpage Platformy Obywatelskiej
i jako przykład podesłał niedawno opublikowaną rozmowę
z Radosławem Sikorskim. Brejza kandydował wówczas
z ostatniego miejsca w okręgu kujawsko-pomorskim. „Jedynką”
był zaś Radosław Sikorski. Dla nikogo nie było tajemnicą,
że obydwaj mocno ze sobą rywalizowali.
Wiadomość była fałszywa, działacz PO nigdy jej nie wysłał. To
agent CBA podał się za niego, wykorzystując tak zwaną metodę
spoofingu (podszywania się pod cudzy numer telefonu),
a mobilizacją do kliknięcia w link miał być wywiad z Sikorskim,
rywalem Brejzy.
Agenci CBA na takie sztuczki nie wpadli sami. Przeszli
specjalistyczne szkolenie u izraelskiego producenta Pegasusa,
firmy NSO. Izraelczycy doradzali Polakom, jak stworzyć
psychologiczny profil figuranta i wykorzystać go do konstrukcji
wiadomości, która miała posłużyć do „złowienia” go i instalacji
programu. Kosztowało to CBA 3,1 miliona złotych z 33,4 miliona
złotych, na które opiewała pierwotna wersja systemu
do inwigilacji.
Za konstruowanie treści fałszywych esemesów odpowiadali
agenci z delegatur CBA, które prowadziły sprawy.
– Dobry operator jest nie tylko w stanie trafnie opisać cechy
charakteru figuranta, lecz także przewidzieć jego kolejne ruchy –
mówi osoba ze służb.
Tylko jak go wyśledzić, nie mając jeszcze dostępu do jego
telefonu przez Pegasusa? Agenci wykorzystywali do tego
klasyczne metody.
Krzysztof Brejza, zanim został „zapięty” Pegasusem, przez dwa
miesiące był pod obserwacją służb oraz „klasycznym”
podsłuchem telefonicznym. Jak już wspomniałem, agenci
dwadzieścia cztery godziny na dobę słuchali jego rozmów, a gdy
poseł wyruszał samochodem, ciągnął się za nim „ogon”. Agenci
operacyjni śledzili, gdzie się przemieszcza, z kim spotyka, o której
kładzie spać i kiedy wstaje. Poznawali jego styl życia, zwyczaje,
zainteresowania i słabości po to, by stworzyć jego profil
psychologiczny.
Do podsłuchu telefonu komórkowego służył im opracowany
dla służb program noszący polską nazwę.
Agent, który logował się do systemu Pegasus, widział
na głównym ekranie numer telefonu figuranta, numer IMEI
urządzenia, okno na notatki, opcję na zaznaczenie flagi (jeśli uznał
jakąś sprawę za istotną) oraz wersję systemu operacyjnego
zainstalowaną w telefonie.
Ta ostatnia informacja nierzadko była dla agenta operacyjnego
najważniejsza. Im starsza wersja systemu w telefonie, tym lepiej
dla Pegasusa. Starsze, niezaktualizowane wersje systemów
operacyjnych wciąż miały luki w kodzie programistycznym, przez
które Pegasus był w stanie się przedrzeć. Jeśli właściciel telefonu
z lenistwa lub niedbalstwa nie instalował aktualizacji z „łatami”,
które eliminowały luki, tym bardziej rosły szanse, że będzie mu
można wgrać Pegasusa.
Jak mówi osoba z kręgu służb, zwykły podsłuch zawsze szedł
w parze z Pegasusem również z innych powodów: w ten sposób
łatwiej było ustalić, co osoba śledzona robi i gdzie się znajduje.
– Przykładowo: jeśli wiedzieliśmy, że figurant jest w domu albo
jedzie autem i ma najpewniej telefon podłączony do ładowarki,
wtedy go „zapinaliśmy”. System ściągał i wysyłał bardzo dużo
danych i obciążał baterię. Rozładowanie telefonu nie należało
do rzadkości – mówi osoba mająca wiedzę o tym, jak system
działał.
A gdy sygnał się rwał, Pegasusa należało zainstalować
od nowa.
Pegasus umożliwiał również śledzenie właściciela telefonu
przez geolokalizację, którą można było włączyć po przejęciu
urządzenia. Jeśli to się nie udawało, agenci korzystali z innego
oprogramowania śledzącego ruch za pośrednictwem stacji
bazowych telefonii komórkowej (tak zwany BTS).
Teoretycznie na śledzenie kogokolwiek w ten sposób agent lub
policjant potrzebuje zgody szefa swojej jednostki, delegatury lub
komendanta (szczebla powiatowego).
W praktyce agenci CBA mają dostęp do takich programów
online dwadzieścia cztery godziny na dobę. Odczyty z BTS-ów
służby wykorzystują operacyjnie do ustalenia powiązań między
figurantem a innymi osobami potencjalnie zamieszanymi
w przestępstwa. Ale to narzędzie dalece niedoskonałe. Lokalizację
podejrzanego na tej podstawie da się określić z dokładnością
do trzech, góra jednego kilometra. W wielkich metropoliach, gdzie
zagęszczenie osób jest duże, są mało pomocne, inaczej
w mniejszych miejscowościach. Jak mówi mi osoba ze służb,
wiąże się to jednak również ze sporym ryzykiem dla osób
postronnych.
– Jeśli mielibyśmy podejrzanego w średnim mieście,
a w zasięgu tej samej stacji bazowej znajdzie się jakikolwiek inny
numer, to już jest absolutnie wystarczająca podstawa
do załączenia podsłuchu również tej drugiej osobie.
Wiadomości phishingowe, jak u Krzysztofa i Ryszarda Brejzów
oraz Magdaleny Łośko, tworzyli agenci CBA z delegatury
w Bydgoszczy. Jednak to nie oni odpowiadali już za włączenie
Pegasusa. Dostęp do tego programu mieli jedynie agenci
pracujący w warszawskiej centrali w Biurze Techniki Operacyjnej.
To oni finalnie decydowali, czy nadesłane z delegatur propozycje
wiadomości, na które mieli się złapać figuranci, „wpuścić” do ich
telefonów. Czasem, gdy uznali, że nie rokują one powodzenia
i figurant się nie nabierze, konstruowali własne.
Dawniej biuro to (zwane wtedy Zarządem Techniki
Operacyjnej) mieściło się na warszawskich Bielanach. Agenci
przez pierwsze lata działania CBA dzielili tam pomieszczenia
z technikami operacyjnymi Komendy Stołecznej Policji. Jednak
po wybuchu afery hazardowej w 2009 roku, która okazała się
prowokacją Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika
wymierzoną w rząd Donalda Tuska (za co ich później skazano),
CBA zostało stamtąd wyrzucone. Obecnie BTO mieści się tam,
gdzie centrala tej służby – w Alejach Ujazdowskich, tuż przy
siedzibie kancelarii premiera.
Agenci z BTO nagrywali płyty DVD z materiałem zebranym
z telefonu dzięki infekcji Pegasusem i wysyłali do delegatury
w Bydgoszczy. W szczególnych przypadkach ci z terenu mogli
razem z technikami z centrali śledzić pracę Pegasusa.
Działo się to jednak rzadko, również ze względu na fizyczne
ograniczenia. Jak mówi nam jedna z wtajemniczonych osób,
pomieszczenia BTO w Alejach Ujazdowskich/Szucha były ciasne
i po prostu brakowało w nich miejsca dla agentów.
Centrala zresztą niechętnie godziła się na przyjazd osób
z terenu, zwłaszcza że zainteresowanie Pegasusem rosło.
– Gdy tylko ludzie w terenie się dowiedzieli, że jest program
umiejący obejść zabezpieczenia programów szyfrujących, rzucili
się z wnioskami o kontrole operacyjne – mówi mój informator.
Rekordowy był rok 2019, czyli ten, podczas którego
inwigilowany był Brejza. CBA złożyło do sądów prawie czterysta
wniosków o inwigilację Pegasusem.
Dane te pokrywają się z informacjami, które nieopatrznie
ujawnił pod koniec stycznia 2022 roku Marek Suski, poseł PiS.
Powiedział wówczas: – Mówienie o jakiejś masowej inwigilacji
[Pegasusem] to jest wymysł z księżyca, bo to były niewielkie
ilości, nieprzekraczające kilkuset osób w ciągu roku.
Według statystyk udostępnionych przez prokuratora
generalnego od 2020 roku liczba wniosków o kontrolę operacyjną
spadła do około trzystu, a rok później nieco ponad dwustu
wniosków rocznie.
– Tam były jakieś techniczne ograniczenia tego systemu.
W pewnym momencie wyszły wytyczne z centrali,
by wnioskować o ten środek kontroli tylko w najważniejszych
sprawach – mówi informator.
Rzeczywiście wykupiona przez CBA w 2017 roku licencja
na użycie Pegasusa dopuszczała inwigilację jedynie około
czterdziestu urządzeń w tym samym czasie. Tyle można było
dostać za 33,4 miliona złotych. Im urządzeń więcej, tym bardziej
rosła cena. Wiązało się to z technicznymi wymaganiami
i większym obciążeniem systemu w przypadku zainfekowania
kolejnych urządzeń.
Zwłaszcza że Pegasus utrzymywał się w telefonie tak długo, jak
długo nie rozładowała się w nim bateria lub nie został zerwany
sygnał z internetu. W sprzyjających okolicznościach mógł się
utrzymywać całymi dniami bez konieczności ponownego
instalowania na telefonie. Ale oznaczało to też wtedy, że jedna
z czterdziestu licencji na stosowanie Pegasusa w tym samym
czasie na innych urządzeniach jest właśnie zablokowana.
Grupa NSO zachwalała już w 2016 roku w swoim folderze
reklamowym Pegasusa jako doskonałą metodę inwigilacji,
znacznie lepszą od klasycznego podsłuchu. Przestępcy, by go
uniknąć, często zmieniali karty SIM w telefonach, rejestrowane
na słupy. Pegasus mógł się stale utrzymywać na urządzeniu, nie
interesowała go karta SIM, bo system infekował samo
urządzenie. Potrzebował tylko szybkiego i wydajnego internetu.
Pegasus mógł tak naprawdę rozwinąć skrzydła dopiero wraz
z upowszechnieniem się sieci 3G, a najbardziej – wraz z LTE.
Tylko garstka agentów CBA z Biura Techniki Operacyjnej miała
szczegółową wiedzę na ten temat. Chodziło o to, by całą sprawę
jak najbardziej utajnić. I wydawało się, że tak będzie, bo wiedzę
o Pegasusie po zakupie programu miało wąskie grono
decydentów i ludzi ze służb.
Coś jednak agentom w terenie trzeba było powiedzieć. Ich
przełożeni w delegaturach wymyślali dlatego przeróżne nazwy
na program. Jedna z nich brzmiała „Prism”. W ten sposób CBA
zabezpieczało się na przyszłość: w razie wpadki łatwo byłoby
zaprzeczyć istnieniu Pegasusa, bo wiedziałoby o nim tylko wąskie
grono. Inni podczas przesłuchań rzucaliby nazwami systemu,
które nikomu by nic nie mówiły.
W folderach reklamowych grupy NSO zdalna infekcja telefonu
nosi nazwę „Over-The-Air” (OTA). Był to pierwszy tak szeroko
zakrojony sposób na zhakowanie cudzego telefonu bez fizycznej
ingerencji.
Na początku 2023 roku media w Polsce informowały o tym,
że policja uzyskała program, który jest w stanie łamać hasła
i zabezpieczenia do mediów społecznościowych, wyświetlać
historię rozmów (nawet tych skasowanych) oraz uzyskać dostęp
do chmury, w której właściciel telefonu może składować istotne
informacje, dane czy obciążające materiały. Przez chwilę
wydawało się, że policja uzyskała dostęp do programu
szpiegowskiego o podobnych możliwościach jak Pegasus.
A jednak to zupełnie inna półka wśród programów
szpiegowskich. Narzędzie, które ma policja, pozwala
na ściągnięcie danych i złamanie zabezpieczeń przez fizyczny
kontakt z urządzeniem (trzeba do niego po prostu podpiąć kabel).
Pegasus jest pod tym względem doskonalszy, bo nie wymaga
fizycznego dostępu do telefonu. Instaluje się w sposób
niezauważalny. Jest wyrafinowany. Ma w sobie funkcję tak
zwanego killswitcha, który pozwala na uruchomienie komendy
autodestrukcji, gdy zachodzi ryzyko jego wykrycia lub gdy
operator po drugiej stronie od dłuższego czasu nie kontaktuje się
z serwerem.
Pegasus ma potężne możliwości, dające dostęp do mikrofonu
i kamery. Jego operator może podsłuchiwać w czasie
rzeczywistym właściciela telefonu, nawet gdy ten nie prowadzi
żadnej rozmowy telefonicznej. Może również robić i wysyłać
zdjęcia otoczenia, a także włączać geolokalizację, pomagającą się
zorientować, gdzie jest użytkownik telefonu.
Dla służb najważniejsza była jednak opcja odczytu
zaszyfrowanych wiadomości oraz esemesów z telefonu. To one
zostały ściągnięte z urządzenia Brejzy podczas pierwszej infekcji
Pegasusem. Ich analiza miała potwierdzić zarzuty Agnieszki Ch.,
że poseł w przeszłości finansował kampanię z lewych faktur.
Ale dla CBA w 2019 roku jeszcze ważniejsze były nadchodzące
wydarzenia. Na pierwszym etapie inwigilacji polityka agenci
badali toczącą się kampanię wyborczą do Parlamentu
Europejskiego. CBA łączyło się z jego telefonem
za pośrednictwem Pegasusa 8, 9, 16, 18, 20 i 23 maja – na trzy dni
przed wyborami. Ostatnie wejście zostało odnotowane przez
Citizen Lab i Amnesty Tech 27 maja 2019 roku.
Krzysztof Brejza uważa, że inwigilacja w tamtym czasie mogła
służyć również poznaniu jego planów i strategii w wyborach.
Bo agenci mieli przez cały maj dostęp do całości zawartości
urządzenia, również treści związanych z planowaną kampanią
wyborczą. Mieli pełny wgląd w kalendarz Brejzy, rozmowy
ze sztabem i współpracownikami. To, czy materiały te nie zostały
wykorzystane w żaden inny sposób niż do pracy operacyjnej, nie
jest jasne.
W połowie roku system ewoluował. Odtąd nie trzeba było już
wymyślać wiadomości, na które musiałby się nabrać polityk.
Pegasus potrafił zainfekować system wysłaną wiadomością bez
linka. To luka, którą producent Pegasusa wykorzystał w systemie
rozsyłania wiadomości iMessage w telefonach firmy Apple (za
co firma ta później go pozwała).
Tyle że nawet ta zaawansowana technika nie przynosiła
rezultatów, jakich spodziewał się Jarosław Sz., szef delegatury
CBA w Bydgoszczy. Na jakąkolwiek winę Brejzy brakowało
dowodów. Agenci zaczęli się domyślać, że oskarżenia polityka
oparte są na wątłych przesłankach. Sz. jednak cisnął
nieubłaganie, by znaleźć dowody.
Wywołało to nawet zarzewie buntu. W bydgoskiej delegaturze
mówiło się, że pierwsza agentka prowadząca podsłuch Pegasusem
odmówiła tak zwanego udostępnienia materiałów operacyjnych.
To poświadczenie, że na podstawie zgromadzonych materiałów
agent stwierdza, iż mogło dojść do przestępstwa. „Udostępnione”
materiały operacyjne zyskują wtedy wartość dowodową i zostają
włączone do akt procesowych, które z kolei służą do postawienia
zarzutu. Agentka uznała, że zebrany materiał jest zbyt słaby,
by miał wartość dowodową i świadczył o jakiejkolwiek
przewinie polityka.
Nie zmieniło to jednak biegu sprawy. Jej miejsce zajęła inna
osoba, która wkrótce po tym awansowała na zastępcę naczelnika
wydziału dochodzeniowo-śledczego w Bydgoszczy.
Szukaniem dowodów winy Brejzy zajmowała się już cała
bydgoska delegatura. Pegasus przez pierwszy miesiąc był
uruchomiony w telefonie polityka dopiero sześć razy. Inwigilacja
na pełną skalę miała się dopiero rozpocząć.
ROZDZIAŁ 6
WSZYSTKIE KŁAMSTWA AGNIESZKI
CH. I OSIEMDZIESIĄT DZIEWIĘĆ
PROKURATORSKICH ZARZUTÓW
Początek roku 2015 nie był dobry dla Renaty K. Minęły ledwie
trzy miesiące po kolejnej awanturze z mężem, gdy wzięła
wszystko, tak jak stała, i wyniosła się od niego z dwójką dzieci.
Samotna matka nie miała ze sobą wiele. Poza samochodem, który
i tak był w leasingu, zostały jej same długi. Uzbierało się tego
w sumie 30–40 tysięcy złotych. Gdyby nie zasiłek na dzieci,
byłoby krucho.
Tego dnia nawet utarg był marny. Jej zakład fryzjerski
odwiedziła tylko jedna klientka, która na dodatek nie przyszła
do niej, lecz do znajomej kosmetyczki.
Renata K. siedziała bezczynnie i rozmawiała z koleżanką
z pracy. Narzekała, że jeśli nic się nie poprawi, nie poradzi sobie
bez pieniędzy.
– Nie martw się na zapas, jakoś to będzie – kosmetyczka
próbowała ją pocieszać.
Obydwie nie zauważyły, że rozmowie bacznie przysłuchuje się
Agnieszka Ch., klientka kosmetyczki.
Chwilę później fryzjerka pomyślała, że wreszcie uśmiechnął się
do niej los.
Gdy tylko kosmetyczka wyszła z zakładu, podeszła do niej
Agnieszka Ch. Znały się z widzenia, były w podobnym wieku.
– Przepraszam, być może mogę jakoś pomóc... – zagadała
do fryzjerki, gdy tylko z pola widzenia zniknęła kosmetyczka.
– A niby jak? – zaciekawiła się fryzjerka.
– Wystarczy, że wystawi pani fakturę. Część pieniędzy z niej
trafi do ludzi, którzy roznoszą ulotki i gazetki, a część pójdzie
do drukarni. Reszta zostanie u pani. To jak?
Renata K. próbowała jeszcze dopytywać, o co w tym
wszystkim chodzi, ale Agnieszka Ch. tylko machnęła ręką. –
Proszę nie wnikać – powiedziała.
– Ucieszyłam się, że kiedy jestem z dwójką dzieci i bez
alimentów, ktoś może mi pomóc przetrwać – zezna później
w śledztwie fryzjerka.
Po tamtej rozmowie Agnieszka Ch. pojawiła się znowu
w zakładzie z fakturą do podpisu dla Renaty K. Fryzjerka
wypełniła ją, a Agnieszka Ch. zabrała do urzędu i tam wypłaciła
gotówkę.
Po pieniądze do urzędu fryzjerka przyjeżdżała osiem, może
dziesięć razy. Za każdym razem naczelniczka Agnieszka
Ch. wypłacała jej z koperty od tysiąca do 1,2 tysiąca złotych
w gotówce.
Ch. podrzucała fryzjerce kolejne faktury do podpisu. Gdyby
wierzyć w to, co było na nich napisane, to Renata K. prowadziła
wszechstronną działalność: zajmowała się dostarczaniem
wyżywienia na imprezy organizowane przez miasto, drukiem
i kolportażem ulotek, a nawet współorganizowaniem wydarzeń
kulturalnych.
Zajęła się nawet – na papierze – roznoszeniem lokalnej gazety
samorządowej. Ze zlecenia nie miała jednak wiele. Większość
pieniędzy zgarnęła Ch., część wypłacając urzędnikom ze swojego
wydziału, którzy roznosili tę gazetę i dostawali po 150 złotych
za rewir.
Agnieszka Ch. pytana przez prokurator na pierwszym
przesłuchaniu, co może powiedzieć o siedemnastu fakturach bez
pokrycia podpisanych przez Renatę K., powiedziała: – Nie
przypominam sobie żadnych umów z tą panią.
W rzeczywistości fryzjerka zwerbowana przez Ch. nie wykonała
żadnej usługi opisanej w fakturach. Interes ten szybko się
rozrastał, i to bez wiedzy samej zainteresowanej.
Pewnego dnia z jej zakładu zginęły ostemplowane puste
druczki fakturowe. Ktoś zaczął podrabiać jej podpis na kolejnych.
Oszustwo było łatwo ustalić w trakcie śledztwa, bo nie zgadzały
się adresy na fakturze. Faktury ze starymi bloczkami były
wystawiane na urząd w Inowrocławiu nawet wtedy, gdy Renata
K. zmieniła już adres zakładu fryzjerskiego.
Pół roku po rozpoczęciu śledztwa CBA postawiło fryzjerce
dziewiętnaście zarzutów. Agenci ustalili, że na lewych fakturach
z urzędu wyszło 50 tysięcy złotych w gotówce. Renata K. powie,
że miała z tego góra 8–10 tysięcy złotych, resztę brała Agnieszka
Ch. I że nie wypłacała jej pieniędzy za każdą podpisaną fakturę. –
Mówiła czasami, że nic nie dostanę, bo faktura nie przeszła –
powiedziała w śledztwie.
Fryzjerka przyznała, że wystawione przez nią dokumenty były
lipą. Ani nie organizowała żadnych imprez kulturalnych, ani nie
dostarczała ulotek czy zestawów świątecznych.
Prawnik wynajęty przez urząd w Inowrocławiu, który jest
stroną poszkodowaną w sprawie, zapytał ją podczas jednego
z przesłuchań: – Podpisałaby pani każdą fakturę podsuniętą przez
panią Agnieszkę?
– Myślę, że tak – powiedziała fryzjerka i wybuchnęła płaczem.
– Gdybym wiedziała, że to jest czysty „wał”, tobym powiedziała
„nie”.
Adwokat nie odpuszczał: – Czy według pani to jest w porządku,
że pani wystawia fakturę za coś, co robią inni?
– Nie zawsze. Ale wiele rzeczy w życiu nie jest OK, proszę pana
– odparła fryzjerka.
Renata K. nie była jedyną właścicielką firmy wystawiającą puste
faktury urzędowi w Inowrocławiu. Podobnych do niej osób, które
prowadziły działalność gospodarczą, było jeszcze kilka. CBA
nazywało ich w komunikatach prasowych „przedsiębiorcami”,
choć daleko im było do tuzów lokalnego biznesu.
Jeden z nich to Kamil W., inowrocławianin, który żył
z dorywczego koszenia trawników, a swoje dochody szacował
na 800 złotych miesięcznie. Agnieszka Ch. namówiła go, aby
stanął do przetargu na kolportaż gazety samorządowej. Urzędnicy
jej wydziału poinformowali go, co ma zrobić. Kamil W. wypełnił
według poleceń dokumenty i wygrał jako ten, który zaoferował
najniższą cenę.
Gazetę roznosili później urzędnicy, którzy mu doradzali, co ma
zrobić, by wystartować w przetargu. On zaś za wystawienie lewej
faktury dostał 200 złotych. W wydziale Agnieszki Ch. panowało
przyzwolenie na dorabianie na boku z miejskich zleceń. Przetargi
na roznoszenie gazet były najprostszym sposobem na dodatkowy
zarobek dla urzędników jej wydziału.
Na zleceniach dla miasta zarabiali też ich znajomi. Małgorzata
D. to była dziewczyna urzędnika wydziału promocji, którym
kierowała Agnieszka Ch. W tym czasie D. stworzyła za 5 tysięcy
złotych analizę marketingową dla miejskich wodociągów
na promocję lokalnej wody mineralnej, a także dla MPK.
W śledztwie nie kryła, że podejrzewa, iż spotkała się
z przychylnością ze względu na to, że jej chłopak dotarł
do prezesów obydwu spółek. I że to forma wynagrodzenia
za lewe faktury, które wystawiała. Po wybuchu afery fakturowej
i wejściu CBA do urzędu jej zlecenia się skończyły. Na pewien
czas została strażniczką miejską w Inowrocławiu.
Tymczasem pierwsza faktura, jaką wystawiła, dotyczyła
dostarczenia gęsiny na jedną z imprez miejskich. Później doszły
do tego faktury za roznoszenie gazety miejskiej, których D. nigdy
nie kolportowała.
W proceder wprowadziła ją sama Agnieszka Ch., zapraszając
pewnego dnia do urzędu miejskiego.
– Agnieszka Ch. powiedziała mi, że oni mają czasem wolne
pieniądze na jakiś cel i muszą je wydać. Jak nie wydadzą, to im
te pieniądze zabiorą. Z jej wypowiedzi wynikało, że to jest jakiś
„wałek”, ale ja wtedy nie wierzyłam, że można to robić na taką
skalę, że tak mogą ginąć pieniądze z urzędu – zeznała w śledztwie
Małgorzata D.
Pieniądze, które wpływały na jej konto, oddawała w całości
w gotówce swojemu chłopakowi – urzędnikowi wydziału
promocji. Za każdym razem przyjeżdżała na parking pod urząd
w Inowrocławiu i tam wręczała mu kopertę z gotówką, a ten
zanosił ją do wydziału. W śledztwie stwierdziła, że miała z tego
niewiele. – Wojtek zabierał mi tyle, że nie starczało czasem nawet
na opłacenie ZUS-u i podatku – zeznała.
– Byłam młoda i zakochana – odparła, gdy agent prowadzący
śledztwo zapytał ją, dlaczego godziła się na wystawianie lewych
faktur, skoro nic z tego nie miała.
Był to jeden z wyjątków, gdy fałszywe faktury wystawiał ktoś,
kogo nie skaperowała wcześniej Agnieszka Ch. Zazwyczaj to
naczelniczka wydziału promocji selekcjonowała takie osoby.
Jedną z pierwszych była Magdalena S., właścicielka lokalnego
pensjonatu. Była krawcową po zawodówce. W toku śledztwa
powiedziała, że chce „coś w życiu osiągnąć”. Wydawało się,
że trampoliną do tego będzie jej członkostwo w PiS. S. udzielała
się w życiu partyjnym, dobrze się znała z lokalnymi politykami,
w tym Mikołajem Bogdanowiczem, obecnym wojewodą
kujawsko-pomorskim.
W 2014 roku kandydowała nawet z listy tej partii
do Parlamentu Europejskiego. Z Ch. znały się właśnie
z działalności partyjnej. Hotelarka organizowała niekiedy imprezy
dla lokalnych działaczy PiS. Pojawiała się na nich Ch., a także
Maciej Szota, który później przeszedł do Solidarnej Polski i został
asystentem europosła Patryka Jakiego.
– Myśmy się dobrze znali, utrzymywaliśmy kontakty
towarzyskie jeszcze do czasu mojej pracy w Inowrocławiu. Ja go
poznałam w strukturach PiS. A to zdjęcie z jakiejś imprezy
towarzyskiej – mówiła Ch., gdy agent CBA pokazał fotografię
zrobioną w jej pensjonacie.
W śledztwie udało się ustalić, że Magdalena S. wypisywała
na polecenie Ch. lewe faktury na dostarczenie cateringu
na imprezy miejskie. Za te same imprezy miasto płaciło więc
podwójnie: raz rzeczywistym wykonawcom usługi, a za drugim
razem gotówkę za to samo wypłacała z kasy urzędu na podstawie
lewych faktur Agnieszka Ch.
Szybko wyszło na jaw, że wystawione przez hotelarkę faktury
są fałszywe. Agenci CBA już w listopadzie 2017 roku dostali
informację od jednej z instytucji, że u S. nie był zamawiany
catering, mimo że ta taką fakturę wystawiła.
Dziwnym trafem na pewnym etapie śledztwa zaginęły faktury,
które wystawiła Małgorzata S. Wróciły do akt dopiero wtedy,
gdy doniesienie o popełnieniu przestępstwa złożył prezydent
Ryszard Brejza i przesłał wszystkie wystawione faktury na urząd
miejski, które wyparowały z protokołu pokontrolnego CBA.
Naczelniczka Agnieszka Ch. dbała o to, aby grupa była zwarta
i zmotywowana. Annie S., dobrze wtajemniczonej w proceder,
ufundowała przyjęcie komunijne jej córki (za pieniądze z lewych
faktur). Innym urzędnikom wręczała vouchery do restauracji lub
na wizyty w SPA. A czasem nawet gotówkę.
– Zdarzało się też, że ludzie w wydziale brali po kilkaset złotych
w zależności „od zaangażowania” – powiedziała Małgorzata W.,
która pełniła funkcję prawej ręki Ch.
Znały się, bo mieszkały w tej samej wsi, a ich bracia studiowali
razem informatykę. Była zwyczajną dziewczyną na tle
wybijającej się Agnieszki Ch. Jako swoje zainteresowania
wpisała: moda, muzyka, sport, podróże.
Praca w urzędzie wydawała się zawodowym awansem.
Wcześniej zatrudniona była jako sprzedawczyni w markecie,
później jako telemarketerka. Skończyła technikum
gastronomiczne, które uzupełniła policealnym studium technika
biurowego. Wyniki w nauce miała poniżej przeciętnej,
w większości dwóje i tróje, z rzadka trafiały się czwórki. Nawet
z języka polskiego i matematyki, niezbędnych w pracy
w wydziale promocji i kultury, gdzie była odpowiedzialna
za księgowość, miała ledwie ocenę dopuszczającą.
Zdaniem Ryszarda Brejzy to Ch. starała się o zatrudnienie
W. w urzędzie. – Wręcz zabiegała o to – powiedział podczas
jednego z przesłuchań.
Małgorzata W. jako jedyna urzędniczka z wydziału pobierała
w okienku kasy gotówkę dla przedsiębiorców i przygotowywała
ją w odłożonych kopertach, gdy ci pojawiali się w urzędzie.
Następnie pieniądze wyciągała Ch. i „rozliczała się” z nimi,
wręczając im część gotówki wyłudzonej na podstawie ich lewych
faktur.
Ch. podczas pierwszych zeznań próbowała w całości obciążyć
winą W., twierdząc, że to ona koordynowała cały proceder
oszustw, a niczego nieświadoma naczelniczka długo nie mogła się
zorientować, o co w nim chodzi. Ale jej twierdzenia zostały
rozbite podczas konfrontacji, którą prokurator zarządził pomiędzy
Ch. i W. Doszło do niej dopiero w 2022 roku, pięć lat po wszczęciu
śledztwa.
Na zleceniach z urzędu korzystała też rodzina Agnieszki
Ch. Niekiedy wychodziły z tego zabawne historie. Gdy
Inowrocław ubiegał się o wybudowanie obwodnicy, miasto
szykowało wielką kampanię z tej okazji. Potrzeba było jednak
zaprojektować grafikę na baner z samochodami sunącymi
po dwupasmówce. Ch. poprosiła o to swojego brata, który to
zrobił za tysiąc złotych. Problem polegał na tym, że zdjęcie, które
wziął z bazy danych, przedstawiało przejazd samochodów
w Wielkiej Brytanii, gdzie obowiązuje ruch lewostronny.
Urzędnicy połapali się dopiero, że samochody na przyszłej
obwodnicy Inowrocławia jadą w złą stronę, gdy grafika została
wydrukowana i umieszczona już na banerze. Trzeba ją było
przerobić i ponownie zamówić wydruk baneru.
Agnieszka Ch., choć była drobnej postury, budziła respekt
wśród urzędników. Nie tylko własnego wydziału. W strukturze
administracyjnej podlegała bezpośrednio prezydentowi Brejzie
i niekiedy, by nadać swojemu poleceniu odpowiednią rangę,
mówiła: – Tego oczekuje góra.
– Długo nie mogłam uwierzyć w jej winę – wzdycha Mirella
Stefańska, audytorka wewnętrzna inowrocławskiego urzędu.
Mówi, że do głowy by jej nie przyszło, że ktoś ot tak, bez
mrugnięcia okiem, potrafi w biały dzień wyciągnąć pieniądze
z urzędu.
Nie wszyscy pracownicy z wydziału Agnieszki Ch. wytrzymali
presję tak jak ona. Gdy do urzędu weszli agenci CBA, pierwsza
„pękła” Małgorzata W. odpowiedzialna za księgowość. W. poszła
do prezydenta Brejzy i opowiedziała o fałszywych fakturach,
na które Ch. wyciągała pieniądze z miejskiej kasy. – Prezydent
zrobił wielkie oczy – stwierdziła w rozmowie ze znajomym.
Ryszard Brejza zlecił wówczas Mirelli Stefańskiej audyt. Wraz
z drugą urzędniczką pojechały do domu Ch., przebywającej
wówczas na zwolnieniu lekarskim.
– Przywitała nas bardzo miło, ugościła wodą mineralną. Miała
jasne tłumaczenie. Powiedziała, że wszystkie faktury zostały
opłacone, a usługi wykonane. Podpisała nawet oświadczenie
w tej sprawie. Było sympatycznie, wyjechałam z jej domu
w poczuciu, że sprawa się wyjaśniła. Prezydentowi powiedziałam
wtedy: „Dla mnie jest ona niewinna, szefie” – relacjonuje
Stefańska, kręcąc głową. – W życiu by pan nie powiedział, że ona
kłamie!
To przekonanie wzmocniło w audytorce oświadczenie, jakie
podpisała Ch. Potwierdziła przecież pisemnie, że płaciła gotówką
firmom z kasy urzędu, a te wykonywały dla niego usługi.
I że wszystkie opisane faktury zgadzają się ze stanem faktycznym.
Ale wcale się nie zgadzały. Wyszło to na jaw nazajutrz, gdy
urzędniczki zaczęły obdzwaniać firmy, które miały wystawiać
faktury. Ich przedstawiciele zaprzeczali, by robili kiedykolwiek coś
dla ratusza. Niektórzy z przedsiębiorców, widniejący na fakturach,
mówili, że nie wiedzą nawet, gdzie leży Inowrocław.
Agnieszka Ch. proceder fakturowych oszustw rozpoczęła w 2014
roku w Kruszwicy, gdzie była dyrektorką centrum kultury. Udało
jej się nie wzbudzić niczyich podejrzeń, bo była to mała
jednostka, w której nie działały żadne mechanizmy kontrolne.
Inaczej niż w Inowrocławiu. Tu przepisy dopuszczały wypłatę
w gotówce do kwoty 10 tysięcy złotych, ale faktury musiały być
opisane przez inną niż Agnieszka Ch. osobę z tego samego
wydziału, a później zatwierdzone do wypłaty.
By nikt nie pytał o zasadność wydatków, Ch. potrzebowała
oddanych ludzi w swoim wydziale. I miała takich, bo urzędnicy
z nielicznymi wyjątkami posłusznie wykonywali jej polecenia,
nawet te, z którymi sami mieli kłopot i gryzło ich sumienie.
Naczelniczka wysoko ceniła lojalność i miała specyficzny
sposób jej postrzegania: przywiązywała wielką wagę
do wszelkich negatywnych komentarzy, które pojawiały się
w przestrzeni publicznej wobec jej szefa, prezydenta Ryszarda
Brejzy.
Kiedy Ch. mieszkała w domu swoich rodziców, wypisała
negatywne komentarze pod adresem polityków opozycji, w tym
z PiS (choć przecież sama do niedawna należała do tej partii).
Policja ustaliła, że logowała się z domu rodziców pod nickiem
„kasieńka31”.
Angażowała też podwładnych. Z pieniędzy z lewych faktur
pochodziło sto pięćdziesiąt kart doładowań i starterów, które
urzędnicy kupili na jej polecenie, by pompować wyniki lokalnych
sond internetowych na korzyść prezydenta Inowrocławia
i ze szkodą dla jego politycznych oponentów (jak się później
okazało, politycy Solidarnej Polski robili to samo).
Z gotówki wyłudzonej na podstawie pustych faktur Ch. poleciła
w urzędzie zakupić również tablety. Na urządzeniach tych
urzędnicy mieli wypisywać negatywne komentarze, rejestrując
się na numery telefonów kupione wcześniej (za wyłudzone
z urzędu pieniądze). Ile było takich komputerów, nie wiadomo.
Urzędniczki mówiły o przynajmniej jednym takim sprzęcie.
Agnieszka Ch. oczekiwała od swoich pracowników
bezwzględnej dyspozycyjności. Potrafiła do niektórych
podwładnych dzwonić późnym wieczorem. Do Anny S. (tej
od komunii córki) zadzwoniła o godzinie dwudziestej trzeciej
z żądaniem umieszczenia pozytywnego komentarza pod
artykułem w lokalnej prasie, dotyczącym inicjatywy miasta, gdy
uzbierało się pod nim wiele negatywnych głosów mieszkańców.
Część urzędników zeznała, że wykonywała posłusznie
polecenia Agnieszki Ch., bo niekiedy groziła im utratą pracy. –
Na twoje miejsce jest wielu chętnych – powtarzała jednej
z urzędniczek.
Ch. twierdziła podczas jednego z pierwszych przesłuchań,
że urząd kupił na polecenie posła Krzysztofa Brejzy drogie
macbooki, które miały służyć do wysyłania internetowego hejtu.
W 2019 roku powtarzali to lokalni politycy Solidarnej Polski oraz
TVP Info, nazywając wydział promocji i kultury „wydziałem
nienawiści”. Powtarzali zeznania Ch., która opowiedziała,
że w rzeczywistości ogromny wpływ na niego miał Krzysztof
Brejza. I to okazało się zmyłką, celowo wprowadzoną przez Ch.
Jedyny taki komputer, o jakim mówiła Ch., został kupiony
przez urząd na jej prośbę. Ch. nigdy go nie oddała. Jedna
z urzędniczek zeznała, że Agnieszka Ch. powiedziała jej, że jeśli
prezydent będzie się dalej od niej domagał zwrotu komputera,
„wtedy ją popamięta”. Ta zawoalowana groźba nie była badana
przez śledczych. Ale prezydent Ryszard Brejza nie miał zamiaru
odpuszczać. Miasto wytoczyło proces Ch. I ostatecznie musiała
oddać równowartość zakupu sprzętu, czyli około 5 tysięcy
złotych.
Co mogło się znajdować w komputerze? Niewykluczone,
że szablony do wystawiania fałszywych faktur. Wyciąganie
pieniędzy z kasy miejskiej na faktury zaprzyjaźnionych
z Ch. przedsiębiorców było bowiem tylko jednym z jej sposobów
na oszustwo. Drugi polegał na preparowaniu całkowicie
fałszywych dokumentów, najprawdopodobniej własnoręcznie
podrabianych przez Ch.
Lewe faktury były wystawiane nawet na zakup słodyczy dla
dzieci w konkursach organizowanych przez miasto. Przedstawiciel
dużej sieci handlowej, która widniała na fakturze jako
sprzedawca, zeznał w śledztwie, że dokument pozornie wyglądał
na prawdziwy. Zgadzał się numer identyfikacyjny sklepu
z inowrocławskim adresem, w którym miał zostać wystawiony,
ale reszta była zmyślona. Ch. mogła sama tworzyć lub zlecać ich
podrabianie: nie zgadzał się papier firmowy, którym sieć
handlowa się posługiwała (brakowało logotypu firmy).
Naczelniczka przynosiła jednak nie tylko podrobione faktury,
lecz i całe umowy. Widniał na nich spreparowany podpis
właściciela firmy wraz z pieczątką, którą musiała specjalnie
do tego wyrobić. Inwestycja w fałszywą pieczątkę na pewno
zwracała się z nawiązką, bo Ch. pobrała z kasy na jedną tylko
taką lewą fakturę i umowę 8 tysięcy złotych.
Agnieszka Ch. skłamała już na początku pierwszego
przesłuchania w listopadzie 2018 roku: – Przede wszystkim
chciałam powiedzieć, że to nie ja osiągałam korzyści majątkowe,
pracując jako naczelnik. Ja tylko zatwierdzałam dokumenty.
Prokuratura postawiła jej łącznie osiemdziesiąt dziewięć
zarzutów. Pierwsze udokumentowane oszustwa rozpoczęła
w centrum kultury Ziemowit w Kruszwicy w 2014 roku. Śledczy
zarzucili jej wystawienie tam kilkunastu lewych faktur.
Prawdziwe żniwa przyszły dopiero w Inowrocławiu, gdzie
pierwsze pieniądze wyłudziła w kwietniu 2015 roku, już dwa
miesiące po zatrudnieniu. Przez kolejne cztery podrzucała lewe
faktury powściągliwie – mniej więcej co dwa tygodnie. Latem
2015 roku robiła to już w odstępie tygodnia, a zimą znowu
zwolniła tempo i wróciła do podrzucania faktur co dwa, a nawet
trzy tygodnie przez cały kolejny rok.
Hamulce puściły Ch. dopiero w 2017 roku – w tym samym
roku, w którym sprawa się wydała. Na kilka miesięcy przed
wejściem CBA do urzędu potrafiła podrzucać lewe faktury
w odstępie kilku dni. Czasami robiła to niemal codziennie. Na tej
podstawie można było się zorientować, kiedy jest na urlopie,
bo tylko wtedy nie podrzucała podrobionych dokumentów. Tak
było w styczniu 2016 roku, gdy przed pójściem na wypoczynek
podrzuciła dwie lewe faktury i zaraz po powrocie kolejne dwie.
Jednak i to nie zawsze było regułą. Urzędniczki zeznały, że ich
szefowa pewnego dnia przyniosła do pracy trzy lub cztery
faktury, choć w tym dniu przebywała na zwolnieniu
chorobowym. Wszystkie były lewe.
Ch. nie wyciągała jednorazowo wielkich sum z urzędu.
W Kruszwicy w 2014 roku zaczęła od 1456 złotych.
W Inowrocławiu ostatni raz ukradła pieniądze 18 września 2017
roku – na trzy tygodnie przed oficjalną kontrolą CBA. Przyniosła
wtedy fałszywą fakturę na 3 tysiące złotych wystawioną przez
koleżankę Małgorzatę S., z którą znały się ze wspólnej
działalności w PiS.
Gdy pracownicy wydziału dostawali od Ch. vouchery do SPA
lub ewentualnie kilkaset złotych gotówki, naczelniczka zabierała
resztę. Śledczy ustalili, że w trakcie trzech lat „działalności”
ukradła z obydwu urzędów 283 268 złotych, przy czym
zdecydowana część tej kwoty przypada na Inowrocław. Za te
pieniądze naczelniczka wydziału promocji i kultury...
wybudowała sobie dom.
Agenci CBA ustalili to na podstawie analizy przepływów
finansowych pomiędzy Agnieszką Ch., jej mężem oraz
budowniczymi jej domu, który – formalnie – należał do jej ojca. –
Wszyscy wiedzieli, że to dla Agnieszki – zeznał w śledztwie jeden
z tych przedsiębiorców, który budował dla niej dom.
Również on dostał zarzuty wystawiania lewych faktur,
przyznał się do nich i wnioskował o dobrowolne poddanie się
karze. Jego syn (również z zarzutami), który przejął po nim firmę
budowlaną, a w przeszłości wraz z żoną prowadził pizzerię i sklep
odzieżowy, zeznał, że Ch. stołowała się u niego na tak zwany
zeszyt, a faktury kazała wystawiać na inowrocławski urząd.
Z reguły zamawiała pizzę do domu, rzadziej jadła na miejscu. Pod
koniec miesiąca pizzeria przygotowywała zbiorczą fakturę
na urząd na pizzę, którą prywatnie zamówiła Ch. Mężczyzna
zeznał, że restauracja nigdy nie dostarczała jedzenia
do inowrocławskiego magistratu.
Podobnie było z ubraniami, które naczelniczka kupowała
w sklepie odzieżowym prowadzonym przez żonę przedsiębiorcy.
W śledztwie okazało się, że Ch. kupowała dla siebie ubrania,
a wystawione przez sklep faktury opisywała na przykład jako
„ubrania dla dzieci”, które miały zostać przeznaczone na jeden
z konkursów organizowanych przez miasto.
CBA dopytywało nawet urząd w Inowrocławiu, czy to
możliwe, że zamawiano smoking, który prawdopodobnie
Ch. przygotowała dla jednego ze swoich bliskich, a fakturę kazała
wypisać na miasto.
To, że dla agentów CBA priorytetem nie był motyw
kryminalny, lecz polityczny wątek całej historii, było jasne dla
innych osób zamieszanych w oszustwo.
W aktach sprawy zachowała się rozmowa między Małgorzatą
W. (prawą ręką Ch.) a Kamilem W. (tym od koszenia trawników),
który ją nagrał i przekazał CBA. Mocno podenerwowana sytuacją
opowiedziała, że gdy przyszli do niej agenci CBA, część faktur,
jakie miała w domu, schowała do skarpety tuż przed wejściem
agentów. I że obawiała się, iż naczelnik będzie chciała całą winę
przerzucić na nią. Kamil W. próbował ją uspokajać.
Kamil W.: – Nie no, myślę że do pierdla nie pójdziesz, bez
przesady, hehe wydaje mi się
Małgorzata W.: – Nieee.
Kamil W.: – Że wiesz oni nie polują na takich pracowników jak ty,
nie? W sensie wiesz, o co chodzi, oni polują na prezydenta.
Małgorzata W.: – Na pewno.
Agnieszka Ch. dopiero w czerwcu 2022 roku, po pięciu latach
od wszczęcia śledztwa, wycofała się z głównych pomówień.
Przyznała, że żaden z Brejzów nie rekomendował firm
do wystawiania fałszywych faktur i że pieniądze te nie mogły
pójść na kampanię Platformy Obywatelskiej.
Dom Agnieszki Ch. za pieniądze z lewych faktur stanął w rok.
Gdy był gotowy w stanie surowym, naczelniczka zorganizowała
dla ekipy budowlanej tak zwane wieńcowe. Catering na imprezę
przywiozła hotelarka Małgorzata S. – ta sama, która ma zarzuty
za wystawianie faktur bez pokrycia.
W maju 2023 roku pojechałem odwiedzić Małgorzatę S. Jej
pensjonat i dom stoją nad jeziorem. Budynek był zamknięty
na głucho, przez szybę meble przystrojone w dekorację weselną.
Nad wejściem do pensjonatu napis: „Sursum corda” („W górę
serca”).
Obok dom, przy którym powiewa flaga Polski. Po kilku
minutach wyszła z niego do mnie Małgorzata S. Zapytałem ją
o fałszywe faktury, Pegasusa i Brejzów.
– Pan senator i jego ojciec mają tutaj duże wpływy... – zaczęła
S.
Stwierdziła, że w całą sprawę została „wmanewrowana”.
– Przez kogo? – pytam.
– Nie wiem.
– Przez Agnieszkę Ch.?
– Nie, dlaczego pan tak sądzi? Ja wiem, jakie faktury
i za co wystawiłam. Wszystko było w porządku – ucina rozmowę,
dziękując, że „aż tyle się pan tutaj do mnie fatygował”.
Oświadczyła, że „nie będzie dalej rozmawiać”.
Agnieszka Ch. mieszka sześć minut jazdy autem od S. Chciałem
ją zapytać, czy sama wymyślała oskarżenia pod adresem Brejzów,
które doprowadziły do tego, że byli inwigilowani przez CBA
Pegasusem.
Jej dom wciąż wygląda na dopiero co wybudowany. Wokół
ścięta równo trawa. Przed dwoma garażami rysunki dziecięce
zrobione kredą, częściowo zmyte przez deszcz.
Gdy zadzwoniłem do drzwi, była naczelniczka wyszła,
trzymając słuchawkę telefonu przy uchu:
– Nie będę się wypowiadać, dziękuję – powiedziała
z uśmiechem i zamknęła drzwi.
Drugi raz już do mnie nie wyszła.
W śledztwie prokurator nie próbował nawet ustalić, czy
Agnieszka Ch. wymyśliła wersję o zaangażowaniu Brejzów
w wyłudzanie pieniędzy na kampanię PO, czy też ktoś jej taką
wersję podrzucił.
ROZDZIAŁ 7
TAJEMNICZY SAMOCHÓD POD
DOMEM BREJZÓW I FAŁSZYWE
ESEMESY AGENTÓW
Jarosław Sz. wpatrywał się w ekran telewizora, a jego twarz
nabierała purpurowego koloru. W gabinecie dyrektora bydgoskiej
delegatury CBA jak zwykle w telewizorze leciał kanał TVP Info.
Na ekranie poseł PO Krzysztof Brejza z komisji śledczej do spraw
Amber Gold mówił o zaniedbaniach prokuratorów, którzy
awansowali za rządów PiS.
Sz. nie wytrzymał. – Niech on już wreszcie zamknie mordę! –
wrzasnął tak, że było słychać go w sali obok.
Siedzący w sąsiedniej sali agenci traktowali takie wybuchy
złości wzruszeniem ramion. Przyzwyczajeni byli do charakteru
Sz. i wiedzieli, że do furii doprowadzają go politycy opozycji.
W bydgoskiej siedzibie CBA na Siedleckiej krążyło powiedzenie,
że „szef ma po prostu inne poglądy”.
Krzysztof Brejza był w 2019 roku częstym bohaterem relacji
TVP Info. W lutym stacja w wieczornym paśmie programu Nie
da się ukryć wyemitowała materiał poświęcony Inowrocławiowi.
Jego autorzy odpowiedzialnością za wybuch afery obciążali
rządzącego miastem Ryszarda Brejzę, a Krzysztofa, posła PO,
przedstawili jako tego, który „ma duży wpływ na sprawy
w mieście”. W programie wypowiadał się również Maciej Szota,
wówczas radny Solidarnej Polski w Inowrocławiu.
– Wydział promocji w mieście był przez nas nazywany
wydziałem propagandy – mówił radny i stwierdził, że urzędnicy
szkalowali polityczną opozycję Brejzy. Dodał, że i on padł tego
ofiarą. – Przyznała mi to sama naczelnik i powiedziała, że robiła
to na zlecenie posła Brejzy – powiedział Szota.
W materiale nie pojawiła się jednak informacja, że „naczelnik”
to główna oskarżona Agnieszka Ch. (z którą Szota się znał).
Nie powiedział też, że dziewięć miesięcy wcześniej on sam
na WhatsAppie rozkręcał grupę hejterską do szkalowania
Ryszarda oraz Krzysztofa Brejzów.
W lutym i marcu 2019 roku młody Brejza składał w Sejmie
interpelację za interpelacją, a także nagłaśniał kolejne skandale.
CBA opublikowało nawet oświadczenie w jego sprawie z tego
powodu. Biuro zagroziło procesem, jeśli Brejza będzie się wciąż
upierał przy tym, że CBA działa na polityczne zamówienie
rządzących.
Poszło wówczas o kontrolę oświadczenia majątkowego
Jarosława Kaczyńskiego, czego domagał się Brejza. Według niego
prezes PiS prowadził działalność gospodarczą, a nie zgłosił tego.
Chodziło o ujawnione przez „Wyborczą” nagranie rozmów
między Kaczyńskim a austriackim biznesmenem Geraldem
Birgfellnerem, który przygotował dla pisowskiej spółki Srebrna
projekt biurowca z dwiema wieżami i nie dostał za niego zapłaty.
Kaczyński tłumaczył na nagraniu, że nie może mu zapłacić,
bo wówczas mogłoby powstać podejrzenie, że to on buduje
wieżowiec. – I że w związku z tym jestem niezwykle zamożnym
człowiekiem. Nie możemy sobie na to pozwolić – stwierdza
Kaczyński, który według Birgfellnera zlecił projekt budowy wież.
CBA nie wszczęło ostatecznie dochodzenia w sprawie
prawdziwości oświadczenia majątkowego prezesa PiS,
stwierdzając, że nie ma ku temu podstaw. Ale Brejza drążył dalej.
W jednej z interpelacji dopytywał o spotkanie prezesa Banku
Pekao Michała Krupińskiego z Jarosławem Kaczyńskim
w siedzibie partii przy ulicy Nowogrodzkiej. Prezes państwowego
banku jeździł tam i był osobiście zaangażowany w udzielenie
Srebrnej kredytu na budowę wieżowca.
Brejza w interpelacji pyta również o awans prokurator Renaty
Śpiewak, która dostała do poprowadzenia sprawę „dwóch wież”.
I według Birgfellnera to ona bardzo nalegała podczas
przesłuchania, by wycofał się z zeznania, że na polecenie
Kaczyńskiego wręczył pewnemu księdzu 50 tysięcy złotych
na budowę wieżowca. Pieniądze pochodziły z rady fundacji im.
Lecha Kaczyńskiego, którą kontroluje spółka Srebrna.
W kolejnych tygodniach Brejza ujawnił też, że Barbara
Skrzypek, „pani Basia” z sekretariatu Jarosława Kaczyńskiego,
pracowała w gabinecie PRL-owskich premierów, a także
w kancelarii tajnej, gdzie miała wtedy dostęp do największych
tajemnic państwowych.
Brejza składa interpelacje z pytaniami o wydatki i ustalenia
podkomisji smoleńskiej, limuzyny Beaty Szydło i Antoniego
Macierewicza. A także o wydatki ministerstw i spółek skarbu
państwa na rzecz spółki Forum, prowadzonej przez kuzyna
Kaczyńskiego. O dotacje dla uczelni Rydzyka, spadającą pozycję
Polski w rankingu wolności mediów. A także okoliczności śmierci
Igora Stachowiaka na wrocławskim komisariacie i wiele innych.
Brejza składał niekiedy po kilka interpelacji i zapytań dziennie.
W kwietniu bydgoscy agenci CBA, rozpoczynając inwigilację
polityka Pegasusem, nadali mu kryptonim „Grzechotnik”.
– Bo robił dużo hałasu – tłumaczy osoba z kręgu służb.
W maju agenci zaczęli się przyglądać wydatkom Brejzy
na kampanię do Parlamentu Europejskiego. Sprawdzali, czy nie
ukrywał wydatków i czy nie finansował kampanii, zanim ta
oficjalnie się zaczęła. Prześwietlili nie tylko jego przelewy
finansowe, lecz także jeździli po Inowrocławiu i liczyli banery,
które jego ludzie wieszali na posesjach. Dopytywali wspólnoty
mieszkaniowe, czy na pewno jego sztab miał zgodę na ich
wywieszenie, a jeśli tak, to czy opłacił wiszące na ich budynkach
ogłoszenia.
Analizowali nawet prywatne wiadomości, jakie sobie wysyłali
na szyfrowanych komunikatorach, do których miał dostęp
Pegasus. Pod lupę wzięli między innymi rozmowę Krzysztofa
Brejzy z jego żoną:
Krzysztof Brejza (K.B.): – Przelej pilnie 20 tys !!!
K.B.: – Brakuje mi wpłat
Dorota Brejza (D.B.): – Ok
D.B.: – Poczekaj
D.B.: – Podaj mi numer konta i tytuł wpłat
D.B.: – Przelałam 20 tys. Nie mamy żadnych pieniędzy już... nic
Zdanie podkreślił tłustym drukiem agent CBA, autor analizy
kryminalnej, mającej wykazać, czy Brejza nielegalnie finansuje
kampanię. W podsumowaniu napisał: „Powyższe informacje,
dotyczące zbierania i wykorzystania funduszy w kampanii
politycznej Krzysztofa Brejzy w wyborach do Parlamentu
Europejskiego w 2019 r. są niewystarczające do stwierdzenia
zajścia nieprawidłowości. Kampania prowadzona jest
w odpowiednim czasie (okres kampanii trwał od 25 lutego 2019 r.
do 24 maja 2019 r.), a dane dotyczące wpłat i ich
rozdysponowania nie pozwalają na potwierdzenie przypuszczeń
nieprawidłowości”.
– To była kilkunasta kampania, którą prowadziłem. Zawsze
robiłem to w pełni legalnie. Jedna zła wpłata, jedna źle opisana
i już jest katastrofa. A co dopiero mówić o jakiejś lewiźnie... –
opowiada mi Brejza.
Ale CBA nie odpuszczało.
Gdy Jarosław Sz. wrzeszczał w swoim gabinecie, widząc Brejzę
w TVP Info, tuż za ścianą pracowało czterech młodych agentów.
Siedzieli przy złączonych stolikach i przeglądali sterty wydruków.
Pracowali tak od tygodni. Budzili nawet lekką irytację starszych
stażem agentów, którzy niekiedy chętnie wynajęliby ich
do pomocy do własnych zadań. Jednak szef delegatury wydał
kategoryczny zakaz przeszkadzania im w pracy.
Co tak pilnie studiowali? Tysiące komentarzy na portalach
informacyjnych. Wyszukiwali takich, które szkalowały lokalnych
polityków opozycji z Inowrocławia. W sprawę wtajemniczył ich
agent prowadzący sprawę afery fakturowej Maciej
W. Rozrysował im tabelkę pomocniczą z nazwiskami osób, które
mogły być obiektami hejtu, oraz przykładowymi obelgami.
Znajdowała się tam rubryka: „Przykładowe określenia, którymi
zastępowano nazwiska, aby przeprowadzić atak”.
Przy nazwisku Macieja Szoty, radnego Inowrocławia
i właściciela baru z kebabem, który za czasów „dobrej zmiany”
został dyrektorem w PGNiG, pojawiły się przykłady obelg, jakie
mogły paść w internetowych komentarzach: „kebap, kebab,
kebabiarz”. Obok adnotacja: „mogą być nawiązania do pracy
w PGNiG lub dla Patryka Jakiego”.
Przy nazwisku Marcina Wrońskiego, radnego opozycji
i dawnego kontrkandydata Ryszarda Brejzy w wyborach
prezydenckich: „Wrona, bufon, nieuk, Mentalny Dresiarz Rodem
z PiS”. Obok adnotacja: „Jest wojewódzkim Inspektorem Ochrony
Roślin i Nasiennictwa (WIORiN). Mogą być wpisy dot. nasienia,
itp.”.
Agenci na podstawie wskazówek podsuniętych przez
prowadzącego sprawę Macieja W. szukali hejtu w internecie
wymierzonego w polityków opozycyjnych wobec Ryszarda
Brejzy. Weryfikowali w ten sposób wyjaśnienia, które złożyła
główna podejrzana Agnieszka Ch. podczas pierwszego
przesłuchania w listopadzie 2018 roku. Ch. wyznała wtedy,
że wydział promocji, którym kierowała, zajmował się pisaniem
komentarzy ośmieszających przeciwników politycznych Brejzów,
właśnie na polecenie posła PO. Opowiedziała, że ze sprzętu
zakupionego z lewych faktur „wystawiano negatywne
komentarze, grafiki, filmiki szkalujące opozycję”.
– Nie mam tylko na myśli opozycji lokalnej, ale też tą
ogólnokrajową – powiedziała Ch.
Agenci mieli więc sprawdzić, czy Brejzowie stworzyli
w urzędzie „wydział nienawiści” szkalujący opozycję. Bydgoskie
CBA pieczołowicie weryfikowało te rewelacje, choć jeszcze
we wrześniu 2019 roku rzecznik Biura Temistokles Brodowski
zaprzeczał, jakoby hejt w urzędzie był jednym z wątków
śledztwa.
Młodzi agenci nie bardzo byli zadowoleni z zadania, które im
zostało przydzielone.
– W pewnym momencie dotarło do nich, że CBA nie powinno
się zajmować szukaniem hejtu, bo nie jest od tego. Ale co mieli
zrobić? To byli młodzi procesowcy. Mieli po dwadzieścia pięć lat,
byli absolutnie posłuszni i wykonywali każde polecenie – mówi
mi jedno ze źródeł. I dodaje: – Nigdy nie spotkałem się,
by do takiej sprawy zaangażowanych zostało tyle osób. Tym
powinien się zajmować najwyżej jeden człowiek, a tak naprawdę
robiła to cała delegatura.
„Procesowcy” to w skrócie agenci, którzy zajmują się
opracowaniem dowodów wykorzystywanych później w procesie.
Pracują między innymi na podstawie materiałów niejawnych,
które dostaną z podsłuchów i obserwacji od agentów
operacyjnych. Ale wiele dowodów zbierają sami.
W połowie 2019 roku operacyjni równie mocno pracowali nad
sprawą Brejzów, jak procesowcy z tej samej delegatury CBA
w Bydgoszczy.
Był czerwcowy wieczór 2019 roku, gdy Aleksandra Brejza, żona
prezydenta Inowrocławia, wracała do domu. Brejzowie mieszkają
w Inowrocławiu na osiedlu Solnym, gdzie kończą się blokowiska
i wyrastają wybudowane jeszcze w latach pięćdziesiątych domki
jednorodzinne. Ruch tu niewielki, sąsiad zna sąsiada i każdy obcy
od razu rzuca się w oczy.
Tego wieczoru Aleksandra Brejza zauważyła na ulicy, nieopodal
domu, zaparkowane ciemne auto. A w nim dwóch mężczyzn
z telefonami.
– Myślałam, że może szukają pomocy, zwykle o tej porze nikt
obcy nie parkuje w okolicy. Ale gdy podeszłam, na ekranie
jednego z nich zauważyłam jakieś wzorki, coś w kształcie
poruszających się robaków. Zapytałam wtedy: „O, panowie to
chyba z CBA?”. Oni się jakoś tak nerwowo zaśmiali i zamknęli
szybę – opowiada Brejza.
Tę historię po raz pierwszy usłyszałem na początku 2022 roku
od Ryszarda Brejzy. Wówczas przygotowywałem pierwszy
materiał dla „Wyborczej” o inwigilacji Pegasusem prezydenta
Inowrocławia. Wtedy opowieść wydała mi się
nieprawdopodobna. Ale podczas pracy nad tą książką udało mi
się potwierdzić, że agenci rzeczywiście nie tylko obserwowali
Ryszarda Brejzę, lecz także używali tak zwanego IMSI catchera,
w Polsce znanego pod nazwą „Jaskółka”.
System ten pojawił się na wyposażeniu polskich służb
za czasów pierwszego rządu PiS, gdy szefem ABW został Bogdan
Święczkowski, znany z zamiłowania do wszelkich sprzętów
podsłuchujących.
Jaskółka przejmuje w pewien sposób kontrolę nad telefonem,
choć nie do takiego stopnia, jak robi to Pegasus. Imituje sygnał
wysyłany przez stację bazową telefonii komórkowej, przez
co operator ma wgląd do esemesów, a także może podsłuchać
rozmowy wychodzące i przychodzące. Ma jedną wadę: musi się
znaleźć blisko szukanego telefonu, najlepiej w odległości 300–400
metrów, by ten złapał sygnał z Jaskółki.
Bydgoscy agenci CBA sprzęt ten wykorzystywali
do podstawowych celów, jakie daje urządzenie. Nazywali go
„testerem”, który wysyła sygnał i w promieniu kilkuset metrów
lokalizuje wszelkie telefony podpięte pod sieć komórkową.
Chodzi o to, by znaleźć dodatkowy ukryty telefon lub telefony
osoby śledzonej (figuranta) i poznać ich numery.
Mężczyźni, których w czerwcu spotkała Aleksandra Brejza
nieopodal domu, byli agentami CBA na rekonesansie przed
rozpoczęciem inwigilacji Pegasusem. Niecały miesiąc później,
w lipcu, prezydent Ryszard Brejza zaczął otrzymywać esemesy,
do których początkowo nie przykładał większej wagi. „Już 12–13
lipca spotkajmy się na Forum Programowym Koalicji
Obywatelskiej, by porozmawiać o Polsce!” – głosił jeden z nich,
wysłany z internetowej bramki esemes i podpisany
„PlatformaKO”.
Inny zachęcał do przejrzenia ofert domków nad morzem.
Jeszcze inny miał prowadzić do artykułu w internecie o lokalnych
wydarzeniach. Wszyscy rzekomi nadawcy tych wiadomości,
którzy mieli wysłać te esemesy, zaprzeczyli, by kiedykolwiek
korzystali z domen internetowych, jakie pojawiały się w linkach
do wiadomości.
Amnesty Tech ustaliło zaś, że Ryszard Brejza dostał łącznie
dziesięć wiadomości z linkami, które prowadziły do Pegasusa.
Gdyby prezydent kliknął w którykolwiek z nich, program
w sposób niezauważalny zainstalowałby się na jego telefonie
i przejął nad nim kontrolę. Dysponując obecnymi narzędziami,
nie sposób jednak stwierdzić na telefonach z systemem Android,
czy ktoś włamał się do niego Pegasusem. Inaczej niż system iOS
na urządzeniach firmy Apple, Android nie tworzy raportów
dokumentujących ingerencję w system, jego zawieszenie czy
przerwę w działaniu. A takie są skutki działania Pegasusa, choć
dzieje się to na krótki czas, niemożliwy do zauważenia przez
właściciela telefonu.
Według jednego z moich źródeł Ryszard Brejza był dodatkowo
poddany obserwacji przez CBA w tym samym czasie, gdy
inwigilowano go Pegasusem. Podobnie Magdalena Łośko,
ówczesna dyrektor biura poselskiego Krzysztofa Brejzy.
To samo źródło mówi, że wiedząc, gdzie znajduje się figurant,
czym się interesuje, dokąd zmierza, agenci operacyjni tworzyli
wiadomości z mogącymi go zainteresować treściami i fałszywymi
linkami prowadzącymi do Pegasusa. Nie używali przy tym
wyrafinowanej techniki, lecz starych, sprawdzonych metod
operacyjnych. Zarówno prezydent Brejza, jak i Magdalena Łośko
byli na tak zwanych drutach, czyli podsłuchu telefonicznym.
Po drugiej stronie słuchawki agent słuchał i czytał wysyłane
przez nich esemesy. Na tej podstawie typował, gdzie robią
zakupy i dokąd udają się na urlop. A później pisał treść
wiadomości z ofertą domków do wynajęcia nad morzem lub
promocją w sklepie z zabawkami.
– Te esemesy rzeczywiście oddawały wtedy to, czym się
zajmowałem. W sierpniu, jak co roku, udałem się z żoną nad
Bałtyk. Ale w CBA chyba nie wiedzieli, że wysyłanie mi ofert nie
ma sensu, bo my co roku spędzamy urlop u tych samych
gospodarzy – mówi Ryszard Brejza.
Błędów było więcej. W wysyłanych wiadomościach agenci
mylili Ryszarda Brejzę z jego synem. Ujawniliśmy to jeszcze
w 2022 roku w pierwszym artykule dla „Wyborczej”, dotyczącym
inwigilacji prezydenta Inowrocławia. Okazało się wówczas,
że prezydent dostał wiadomości związane z aktywnością i życiem
posła PO.
Przykładowo: w połowie lipca Ryszard Brejza odebrał esemesa
z reklamą nowej aplikacji do płatności na autostradzie A1. Ale to
nie on, lecz jego syn Krzysztof Brejza podróżował często tą trasą.
W czerwcu był w Gliwicach, a 11 lipca znowu płacił za przejazd
autostradą. Pięć dni później jego ojciec dostał esemesa z reklamą
nowej, automatycznej formy płatności za przejazd A1.
29 lipca 2019 roku Ryszard Brejza czyta kolejną dziwną
wiadomość. Tym razem spółka energetyczna Energa zachęcała go,
by złożył oświadczenie w sprawie zamrożenia cen prądu.
I znowu: traf chciał, że akurat Krzysztof Brejza wraz ze sztabem
Koalicji Obywatelskiej w tym czasie prowadził w tej sprawie
kampanię w Polsce. Wraz z lokalnymi działaczami odwiedzali
latem lokalnych przedsiębiorców, tłumacząc im, jak składać
wnioski do spółek energetycznych o czasowe zamrożenie dla nich
podwyżek cen prądu. Kampanię w internecie nagłaśniali pod
hasłem „Rabunek za prąd”.
Trzeci z dziesięciu podejrzanych esemesów, który dostał
Ryszard Brejza, dotyczył odbioru przesyłki w salonie Bytom
w warszawskim centrum handlowym Złote Tarasy. Prezydent
Inowrocławia zapewnia jednak, że w tamtym czasie – ani przed
otrzymaniem esemesa, ani po nim – nie robił tam zakupów.
Wiadomość została do niego wysłana 14 sierpnia 2019 roku.
Tymczasem cztery dni wcześniej na zakupach dokładnie w tym
sklepie był jego syn Krzysztof Brejza.
Spółka VRG, do której należy marka Bytom, zaprzeczyła też,
by w sierpniu 2019 roku rozsyłała za pośrednictwem esemesów
wiadomość o odebraniu przesyłek (robiła to wtedy wyłącznie
przez maila). Barbara Janasz z biura prasowego VRG
poinformowała, że VRG „nie korzysta i nie korzystała z domeny
Awizo.info”, która była w esemesie do Ryszarda Brejzy. Według
Amnesty Tech najprawdopodobniej za tym linkiem krył się
program Pegasus, którego celem było zainfekowanie telefonu.
Podobną informację dostałem od firmy Gdańsk Transport
Company, operatora autostrady A1. „Żadna z naszych kampanii
promocyjnych nie była i nie jest oparta o rozsyłanie wiadomości
SMS. Nigdy także nie korzystaliśmy z domeny loginverify.net” –
poinformowała Anna Kordecka, PR & marketing manager
w spółce.
Jak mogło dojść do pomylenia ojca z synem? Moje źródło
twierdzi, że błąd musiał popełnić lokalny agent konstruujący
wiadomość albo – co bardziej prawdopodobne – agent z Biura
Techniki Operacyjnej CBA, które rozsyłało esemesy z fałszywymi
linkami.
Nie byłoby w tym nic dziwnego. Mylenie obydwu polityków
zdarzało się nawet warszawskim dziennikarzom. Przed wybuchem
afery fakturowej Ryszard Brejza był szerzej nieznanym politykiem
w Polsce, w przeciwieństwie do jego syna, nagłaśniającego
skandale związane z ludźmi PiS. Pewnie dlatego już po wybuchu
afery fakturowej na telefon posła PO pewna dziennikarka
telewizyjna przysłała prośbę o wywiad, sądząc, że ma
do czynienia z prezydentem Inowrocławia.
Jednak nawet gdyby Ryszard Brejza lub Magdalena Łośko
chcieli się dowiedzieć, czy CBA ich śledziło, to nie dostaną takiej
informacji. Dowody na ich inwigilację są utajnione. Zgodnie
z ustawą o CBA materiały operacyjne, które nie mają żadnej
wartości dowodowej, powinny zostać zniszczone. A podsłuch
i inwigilacja Pegasusem tych osób – jak mówi moje źródło – nie
wykazały niczego istotnego dla sprawy.
Istnieją protokoły z komisyjnego zniszczenia tych materiałów.
Mają się znajdować w archiwum jednej z delegatur w kraju. Ale
do czasu, aż odtajni je szef CBA, pozostają niejawne.
Żona prezydenta Ryszarda Brejzy mówi, że już w 2019 roku
wraz z mężem odczuwali, jak atmosfera wokół nich się zagęszcza.
Wieczorne spotkanie panów w samochodzie nieopodal domu
tylko wzmocniło jej podejrzenia. W inowrocławskim urzędzie
od dłuższego czasu trwały kontrole, nie tylko CBA, lecz i innych
instytucji państwowych – Najwyższej Izby Kontroli, Regionalnej
Izby Obrachunkowej czy Państwowej Inspekcji Pracy.
– Budziłam się o piątej rano, chcąc uprzedzić ewentualne
wejście CBA do naszego domu. Stałam wówczas przy parapecie
i długo patrzyłam przez okno. Zamknęliśmy się w domu jak
w skorupie. Mąż ten cały okres nagonki bardzo przeżył. Nawet
pies się skołtunił od tego Pegasusa, bo przestaliśmy go
wyczesywać i tak często wychodzić na dwór – mówi Aleksandra
Brejza, próbując się uśmiechnąć.
– A przecież nigdy nie wzięlibyśmy żadnych pieniędzy z urzędu.
Ja jako artystka mam wszystkie ścieżki zablokowane w urzędzie,
by starać się o dotacje na cokolwiek. I pewnie słusznie – mówi
żona prezydenta, która jest kompozytorką.
W tym samym czasie trwała już intensywna inwigilacja
Krzysztofa Brejzy. Daty, gdy Pegasus łączył się z jego telefonem,
pokrywają się z trwającymi w 2019 roku kampaniami
wyborczymi: najpierw do Parlamentu Europejskiego, a później
do Sejmu i Senatu. Z analizy jego telefonu przez Amnesty Tech
wynika, że w maju 2019 roku CBA łączyło się z jego telefonem
dziewięć razy. Ostatni raz w tym miesiącu 27 maja, czyli dzień
po wyborach.
Następnie Pegasus CBA zainstalowało na jego telefonie 13
czerwca 2019 roku w godzinach porannych, czyli ponad dwa
tygodnie od poprzedniego wejścia. Data była nieprzypadkowa.
Według nieoficjalnych informacji tego dnia zmienił się również
agent operacyjny w bydgoskim CBA, prowadzący tę sprawę.
Agentkę, która nie chciała podpisać protokołu udostępnienia
stwierdzającego, że podczas kontroli zebrano dowody na możliwe
przestępstwa, zastąpił kto inny. Później nastąpiła trzytygodniowa
przerwa aż do kolejnego użycia Pegasusa.
Sprawa miała polityczny priorytet. Szef bydgoskiej delegatury
Jarosław Sz. jeździł na narady do Warszawy. Według naszych
źródeł spotykał się z Ernestem Bejdą, szefem CBA, a także
Bogdanem Święczkowskim, prokuratorem krajowym i pierwszym
zastępcą Zbigniewa Ziobry. W bydgoskim CBA mówiło się,
że wracał z nich bardzo zmotywowany. I próbował entuzjazmem
zarazić również agentów.
– Mówił wtedy: „Wy sobie sprawy nie zdajecie, że to może być
najważniejsza sprawa, jaką ma ta firma!”. Był bardzo nakręcony
na tę sprawę – relacjonuje mi jedno ze źródeł.
Sz. pokładał duże nadzieje zwłaszcza w urobku zebranym
za pomocą Pegasusa.
– Jak z warszawskiego Biura Techniki Operacyjnej wracała
płyta ze zgranym materiałem, Sz. przybiegał do agentów
przeglądających ją i pytał: „I co? Jest tam coś?” – mówi mi dalej
informator.
W czerwcu 2019 roku kierownictwo PO zdecydowało,
by szefem kampanii został Krzysztof Brejza. – Był dobrze
rozpoznawalny w kraju ze względu na afery, jakie nagłaśniał. Był
młody, a wszyscy czuli potrzebę zmiany pokoleniowej –
wspomina jeden z członków ówczesnej koalicji.
– Stanowisko zaproponował mi Grzegorz Schetyna [ówczesny
szef PO]. Rozmawialiśmy chwilę w biegu. Miałem konkretne
pomysły na to, jak poprowadzić kampanię, więc zgodziłem się
od razu – wspomina Krzysztof Brejza.
Opozycja potrzebowała wiatru w żagle po przegranej kampanii
do Parlamentu Europejskiego, gdy Koalicja Europejska
(PO+PSL+Nowoczesna+SLD+Zieloni) dostała tylko 38 procent
głosów, a PiS – 45 procent. Ten wynik nie rokował dobrze
na nadchodzące jesienią wybory parlamentarne. Tymczasem
Brejza cieszył się sporą popularnością. Bydgoska „Wyborcza”
pisała wcześniej o dyskusji na Twitterze, jaka rozgorzała, gdy
zapowiedział on swój start w wyborach do Parlamentu
Europejskiego. „Na Twitterze od razu rozpoczęła się dyskusja
o sensowności startu Brejzy w wyborach europejskich. Wiele
osób nie chce tego, bo woli, żeby inowrocławski poseł został
w polskim parlamencie i startował w jesiennych wyborach
do Sejmu” – pisała gazeta.
Ostatecznie Brejza wystartował do eurowyborów z ostatniego
miejsca w swoim okręgu i wykręcił aż osiemdziesiąt tysięcy
głosów. Nigdy w historii żaden kandydat z ostatniego miejsca nie
osiągnął takiego wyniku.
Oficjalnie jego nazwisko jako szefa sztabu zostało ogłoszone
na radzie krajowej połączonych klubów Platformy Obywatelskiej,
Nowoczesnej i Inicjatywy Polskiej – małej centrolewicowej partii
z Barbarą Nowacką na czele. Wspólnie poszły wtedy
do wyborów pod szyldem Koalicji Obywatelskiej. Do sztabu
weszli jeszcze między innymi Bartosz Arłukowicz, Małgorzata
Kidawa-Błońska, Hanna Zdanowska oraz Jacek Karnowski.
Później się okaże, że CBA wchodziło na telefon Brejzy, gdy
wspólnie podróżowali po kraju w czasie kampanii i spotykali się
z wyborcami. I gdy w busie naradzali się w sprawie taktyki,
układali plan kolejnych spotkań. A także podczas rozmów
na naradach sztabu na czwartym i piątym piętrze biura krajowego
PO w kamienicy przy Wiejskiej.
– Poza Barbarą Nowacką czy Bartoszem Arłukowiczem siedział
z nami jeszcze w rzeczywistości Jarosław Kaczyński, bo to jego
służby podsłuchiwały nasze rozmowy – powie po latach Brejza.
Na początku lipca 2019 roku CBA wchodziło przez Pegasusa
na telefon polityka niemal codziennie. Pierwszy raz 3 lipca,
później 4 i 5 lipca. Po trzech dniach – kolejny raz. I 11 lipca –
następny. Tego samego dnia esemesy z fałszywymi linkami
prowadzącymi do Pegasusa dostał ojciec posła PO – Ryszard
Brejza.
– Wiedza płynąca z takiej inwigilacji w trakcie kampanii jest
bezcenna. Pozwala przeciwnikowi w porę zareagować
na pomysły konkurencji. A przecież podczas posiedzeń sztabu
omawialiśmy też listy kandydatów do Senatu – zauważa Jacek
Karnowski, prezydent Sopotu. Również on był inwigilowany
Pegasusem.
CBA wchodziło na jego telefon między listopadem 2018 roku
a marcem 2019 roku co najmniej kilkanaście razy. Karnowski
zakładał wówczas tak zwany pakt senacki.
– Prowadziliśmy negocjacje z PO, Lewicą i PSL w sprawie
wspólnych nazwisk. Jeździłem po całej Polsce, promując
kandydatów, razem z Hanną Zdanowską, Zygmuntem
Frankiewiczem [prezydenci Łodzi i Gliwic] i innymi
samorządowcami – wspomina. Uważa, że PiS mogło dzięki
inwigilacji zyskać wgląd w plany opozycji oraz poznać listę
potencjalnych kandydatów.
U Krzysztofa Brejzy najdłuższa przerwa w trakcie trwania całej
inwigilacji w 2019 roku nastąpiła między 11 a 30 lipca. Oznacza
to, że aż przez dziewiętnaście dni telefon Brejzy nie był w ogóle
atakowany Pegasusem. Wątpliwe jednak, aby agenci CBA
odpuścili dobrowolnie na ten czas jego inwigilację.
Powód wydaje się bardziej prozaiczny: 12 lipca Brejza zmienił
telefon. A nowy miał inny, unikatowy numer IMEI, na którego
kontrolę operacyjną inwigilujący go agenci musieli dopiero
uzyskać zgodę sądu. Po przerwie następne wejście Pegasusem
na telefon Brejzy zostało odnotowane 30 lipca. Tego dnia Koalicja
Obywatelska ogłosiła skład list wyborczych.
W lipcu sztab KO z Brejzą na czele ruszył w Polskę. Kampania
z hashtagiem #TwójSztab miała przekonać, że PO wraca
do korzeni i rozmów z obywatelami. Sondaże wciąż jednak
dawały sporą przewagę PiS nad KO – w lipcu na poziomie
kilkunastu punktów procentowych.
Po ustaleniu nowego numeru IMEI telefonu Brejzy CBA
zaczęło intensywną inwigilację polityka. W jego nowym
telefonie Pegasus zainstalowano najpierw wspomnianego 30
lipca, kolejny raz dwa dni później, a następnie trzy i cztery dni
później. Od czasu ostatniego wejścia na telefon Brejzy przez CBA,
czyli 9 sierpnia 2019 roku, nastąpiło coś, co odwróciło bieg
kampanii wyborczej.
Dziesięć dni później, 19 sierpnia, Onet opublikował tekst,
od którego zaczęła się w Polsce tak zwana afera Piebiaka. Portal
opisał, jak wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak
na komunikatorze WhatsApp na zamkniętej grupie o nazwie
„Kasta” zachęcał do hejtowania sędziów, którzy jawnie opierali
się reformom PiS zmierzającym do podporządkowania wymiaru
sprawiedliwości rządzącym politykom.
Grupę mocno wspierała Emilia Szmydt, żona Tomasza Szmydta,
jednego z sędziów z „Kasty”, która miała nick „Mała Emi”. To ona
wrzucała do sieci komentarze szkalujące i dezawuujące
niezależnych sędziów. Dostawała za to od „Kasty” pieniądze
w wysokości od 100 zł do 1 tysiąca złotych, formalnie na ubrania
lub kosmetyki. Grupa sprezentowała jej również wartą
360 złotych figurkę husarza z żywicy epoksydowej z wyrytym
napisem na podstawce: „Mała Emi, zachowałaś się jak trzeba!
Od Herszta i jego żołnierzy”. „Hersztem” grupa hejterów
z WhatsAppa nazywała wiceministra Piebiaka.
Emilia Szmydt zajmowała się kompromitowaniem w internecie
niewygodnych dla władzy sędziów. W zbieraniu na nich haków
pomagali jej sędziowie z grupy „Kasta”. Chodziło o zdrady
małżeńskie, zarzut jazdy samochodem po pijanemu czy
niepłacenie alimentów. Szmydt ochoczo szkalowała sędziów, choć
wszystkie te zarzuty, jak się później okazało, nie miały pokrycia
w faktach.
– Na początku czułam się dobrze. Byłam chwalona, doceniona –
czego zawsze mi w życiu brakowało – tłumaczyła, dlaczego brała
udział w hejterskiej akcji. – Dostawałam pochwały od ministra
Piebiaka. Był dumny ze mnie – opowie przed kamerą
w programie TVN Uwaga!. Stwierdzi, że gdy miała wątpliwości,
czy aby na pewno nie robi niczego nielegalnego, to „Kasta” je
rozwiewała. – W końcu tworzyli ją przecież sami sędziowie –
powie.
Piebiak przyznał w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną”,
że zdarzało mu się podziękować „Małej Emi”, gdy „napisała
pozytywnie o jakimś naszym projekcie czy potrzebie reformy”.
Gdy Onet opublikował 19 sierpnia artykuł o wiceministrze
sprawiedliwości i sędziach hejterach, przez następne dni nie było
mocniejszego tematu w kampanii wyborczej. PiS znalazło się
w defensywie. Piebiak złożył następnego dnia rezygnację,
a premier Mateusz Morawiecki uznał, że „to kończy sprawę”. Ale
do tego było wciąż daleko. Kilka dni później Zbigniew Ziobro
zdegradował niektórych sędziów biorących udział w aferze.
Cofnął delegację do sądu apelacyjnego Arkadiuszowi
Cichockiemu. Dzisiaj jest on szeregowym sędzią w Gliwicach.
Po latach przyznał, że zbierał haki na jedną z sędzi należących
do stowarzyszenia Iustitia, walczących o niezależność
i niezawisłość sądownictwa w Polsce.
Afera Piebiaka żyła wiele dni po jej wybuchu, w kolejnych
dniach wychodziły na jaw nowe fakty. Okazało się, że „Mała
Emi” była w kontakcie z dziennikarzami prawicowych mediów,
na przykład Wojciechem Biedroniem z portalu wSieci braci
Karnowskich (po wybuchu afery zaczął kasować tweety,
w których wychwalał współpracę z nią). Jak powiedziała,
podrzucała mu rozmaite materiały kompromitujące według
grupy „lewackich” sędziów, nielubianych przez „Kastę”.
Emilia Szmydt w 2018 roku współpracowała również z szefem
programu Alarm! TVP – tym samym, w którym ukazywały się
negatywne materiały o Ryszardzie Brejzie i Inowrocławiu. Działo
się to w czasie, gdy jego syn Krzysztof Brejza ujawnił wysokość
nagród, jakie sobie i swoim ministrom wręczyła premier Beata
Szydło.
„Mała Emi” działała głównie na własną rękę w internecie.
O sędzim Waldemarze Żurku, znanym z krytyki działań PiS,
pisała: „Wyp...!!! Przynosisz uczciwym sędziom wstyd a Polsce
hańbę”.
W innym tweecie napisała: „Won z Polski gnido”. Cztery lata
później przed kamerą pogodziła się z nim i przeprosiła.
Ostatecznie to Szmydt musiała opuścić Polskę. Hejt, którym
atakowała sędziów, po wybuchu afery wylał się na nią.
W internecie komentujący pisali o niej, że jest alkoholiczką
i dzieciobójczynią. Ujawniali jej dokumentację medyczną,
a nawet fotografie nagrobków dzieci, które zmarły tuż
po porodzie lub jeszcze w trakcie ciąży.
– Zabolało mnie to, że Polska przestała być moim krajem, moją
ojczyzną. Znalazłam się w tej grupie ludzi, którzy na nic już nie
zasługują, których trzeba już do końca pognębić i żeby już nic
z tego życia nie mieli, i nie byli szczęśliwi – mówiła w rozmowie
z Uwagą!.
Przyznała, że rzeczywiście jest uzależniona od alkoholu.
O swoje problemy oskarżyła ówczesnego męża Tomasza Szmydta,
który nie był przy niej, „gdy chciało jej się pić”. – Mój mąż
potrzebował wtedy tej działalności, żeby piąć się wyżej. Dlatego
byłam zdolna, żeby robić takie okropne rzeczy – mówiła „Mała
Emi”.
– Tkwiliśmy obydwoje w pewnego rodzaju współzależności –
powie później sędzia Tomasz Szmydt. W jednym z wywiadów
przyzna, że bardzo żałuje działalności w grupie hejterskiej.
Ostatecznie sprawa skończy się fatalnie dla niemal wszystkich
jej uczestników.
Tymczasem 21 sierpnia, dwa dni po ujawnieniu afery Piebiaka
przez Onet, CBA wkracza po raz kolejny do urzędu
w Inowrocławiu, a także do mieszkań kilkunastu innych osób,
w tym podsłuchiwanej Pegasusem i nieświadomej tego
Magdaleny Łośko, asystentki posła Krzysztofa Brejzy.
23 sierpnia 2019 roku TVP Info publikuje zeznania głównej
oskarżonej i ogłasza, że w inowrocławskim ratuszu działał
„wydział nienawiści” kierowany przez Krzysztofa Brejzę.
Rozpoczyna się wielotygodniowa kampania wymierzona
w opozycję.
– Nie mam wątpliwości, że chodziło o to, aby przykryć aferę
Piebiaka. To, co wydarzyło się później, zupełnie rozbiło naszą
kampanię – mówi Krzysztof Brejza.
A do tego prawie złamało Brejzów.
ROZDZIAŁ 8
TVP INFO SZCZUJE, AGENCI
W SZAMPAŃSKICH NASTROJACH
Przejechali Krzyśka wtedy, tak po ludzku. Hejt z telewizji szedł
w niego, jego ojca, matkę. Dzieci nie rozumiały, co się dzieje.
Każdy by ciężko zniósł taki wpierdol – mówi osoba, która latem
2019 roku była blisko Brejzy.
Najpierw była akcja CBA.
W środę 21 sierpnia kilkudziesięciu funkcjonariuszy
z delegatury w Bydgoszczy i Gdańsku weszło do trzydziestu
mieszkań, siedzib firm oraz urzędu miejskiego w Inowrocławiu.
Zajęli telefony, komputery, tablety, pamięci przenośne.
Agenci pomylili mieszkanie Magdaleny Łośko, ówczesnej
dyrektor biura poselskiego Krzysztofa Brejzy. Zamiast do niej
weszli do lokalu, które wynajmowała innym ludziom.
Osoba, która zna przebieg tamtej akcji: – To skutek braku
wcześniejszego rekonesansu. Dyrektor delegatury Jarosław Sz. nie
pozwalał ludziom jeździć „na adres”, żeby sprawdzić, kto
rzeczywiście mieszka w lokalu, gdzie będzie realizacja. Uważał,
że to może spalić akcję.
Ostatecznie agenci dotarli do prawdziwego mieszkania Łośko.
Skonfiskowali tam wszystkie komputery i telefony, łącznie
z tabletami i komórką ich dwóch córek.
– Byliśmy w szoku, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Na szczęście
dziewczynki były wtedy na obozie. Następnego dnia, by nie
dowiedziały się o tym z telewizji, pojechaliśmy tam z mężem.
Wzięłam je na bok i powiedziałam, że w domu była policja,
zarekwirowała sprzęt i pewnie wszystko się wkrótce wyjaśni –
relacjonuje Magdalena Łośko, która wówczas była nieświadoma
tego, że agenci inwigilują ją Pegasusem.
CBA zwróciło zarekwirowane rodzinie Łośków laptopy
i telefony po dziewięciu miesiącach. W protokole agenci zostawili
adnotację: „Nie ujawniono materiałów istotnych dla śledztwa”.
Podstawą do przeszukań w sierpniu 2019 roku było znalezienie
dowodów w aferze fakturowej. Agentów interesowały zwłaszcza
kolejne lewe faktury wystawione przez firmy na rzecz urzędu. Ale
weryfikowali też zeznania głównej podejrzanej Agnieszki Ch.,
która obciążyła w śledztwie Ryszarda Brejzę, prezydenta
Inowrocławia, oraz Magdalenę Łośko. Dotychczasowe podsłuchy
i obserwacja, a nawet inwigilacja Pegasusem, nie przyniosły
żadnych efektów.
Do wyborów parlamentarnych zostały mniej niż dwa miesiące.
Wiele wskazuje na to, że termin przeszukania nie został wybrany
przypadkiem. Agenci wcale się nie spieszyli z wykonaniem
nakazu. Prokuratura wystawiła go 19 czerwca, a zanim agenci CBA
„weszli na adresy”, minęły dwa miesiące.
Jarosław Onyszczuk, doświadczony prokurator
ze stowarzyszenia Lex Super Omnia, nie przypomina sobie tak
długiego okresu od wystawienia nakazu do jego wykonania.
– To ewidentnie sytuacja budząca wątpliwości. Przecież
zamysłem wystawienia nakazu jest to, by doszło do przeszukań
w jak najkrótszym czasie, tak aby osoba przeszukiwana nie była
w stanie niczego ukryć. To czynność niepowtarzalna, która ma być
skuteczna – podkreśla.
I wymienia możliwe powody, dla których służby tak długo
zwlekały z wykonaniem nakazu. – Albo chodziło tylko, aby
pozorować jakieś działania, a i tak nie wierzono, że przyniosą
skutek. Albo służby miały nadzieję, że uda się coś znaleźć
na zasadzie trałowania, co pozwoli przedłużyć śledztwo – mówi.
Trzecim powodem, jaki wymienia, to możliwa inscenizacja pod
toczącą się wtedy kampanię parlamentarną.
21 sierpnia TVP Info pierwsza podała informację o wejściu CBA
do inowrocławskiego ratusza. Artykuł na stronie internetowej tej
stacji pojawił się tego samego dnia o godzinie ósmej czterdzieści
sześć. Polska Agencja Prasowa podała ją dopiero o godzinie
jedenastej trzydzieści.
Od rana pod magistratem stał już wóz transmisyjny
bydgoskiego oddziału TVP. Stacja na żywo transmitowała
na ogólnopolskiej antenie konferencję prasową Ireneusza
Stachowiaka, szefa lokalnych struktur Solidarnej Polski.
Stachowiak już wtedy ogłosił, że prawdziwym powodem działań
służb jest „afera hejterska, o której mówił rok wcześniej”. Według
niego wydział promocji i kultury szczuł na przeciwników
politycznych Ryszarda Brejzy.
– Hejtowali również mnie, to była zorganizowana grupa
przestępcza, która zajmowała się trollowaniem i kradła pieniądze
z tego urzędu. To ludzie, którzy byli rekomendowani przez pana
Krzysztofa Brejzę, dokonywali tych czynów. (...) Pan organizował
ten proceder – oskarżał Brejzę Stachowiak.
W kolejnych dniach powtarza to samo na antenie TVP Info.
Wóz transmisyjny ponownie stanie na tle inowrocławskiego
ratusza. Obok siebie będzie mieć Damiana Polaka oraz Wojciecha
Gerusa – polityków Solidarnej Polski, którzy rok wcześniej
ze Stachowiakiem tworzyli grupę hejterską na zamkniętej grupie
na WhatsAppie. Jej celem było zdyskredytowanie Ryszarda
Brejzy i zainstalowanie Stachowiaka na fotelu prezydenta
Inowrocławia w wyborach samorządowych.
– Nie jest pan godzien, żeby zabierać głos w sprawie
hejtowania ludzi – powie lokalny lider Solidarnej Polski, mając
na myśli krytykę posła Brejzy pod adresem PiS za aferę Piebiaka.
W pierwszych dniach po akcji CBA, mimo „grzania” tematu
przez TVP Info, sprawa jeszcze się nie przebiła do opinii
publicznej. Wciąż głośniejsza była ujawniona dwa dni wcześniej
afera hejterska wiceministra Piebiaka. Ministerstwo
Sprawiedliwości tłumaczyło się z tego jeszcze 23 sierpnia.
– Pan minister Ziobro nie wiedział o tych rzeczach. A gdy się
dowiedział, natychmiast zdecydował się podjąć działania, i to jest
nowy standard. On powinien za to dostać medal – na antenie
TVN24 bronił swojego szefa Michał Wójcik, wiceminister
sprawiedliwości i członek Solidarnej Polski.
I przypominał, że sędziowie, którzy byli częścią grupy
hejterskiej, zostali przez Ziobrę zdegradowani.
– Myślałem, że te oszczerstwa w TVP to będzie taka
jednorazowa historia po akcji CBA i że skończy się po dniu, może
dwóch. Ale jak opublikowali tekst Pereiry, to wiedziałem, że to
zorganizowane działanie szyte pod kampanię – mówi Krzysztof
Brejza.
Dwa dni po akcji CBA TVP Info opublikowała tekst Samuela
Pereiry pod tytułem: Jak działał „wydział nienawiści” Brejzy.
Szokujące zeznania nt. procederu niszczenia w sieci. „Portal TVP
Info dotarł do zeznań świadków zorganizowanego internetowego
hejtu w Inowrocławskim ratuszu” – donosiła państwowa stacja.
Pereira pisał, że za hejtem w urzędzie w Inowrocławiu stał
Krzysztof Brejza, szef sztabu Koalicji Obywatelskiej. I że polityk
rekomendował firmy, które wystawiały lewe faktury.
A pracownicy urzędu za pisanie hejtu na przeciwników
politycznych Brejzów w godzinach pracy mieli dostawać
po 500 złotych.
Dowodem na te zarzuty były „zeznania świadków”, a także
„jednej z osób przesłuchiwanej w śledztwie”, a także „osoby
zaangażowanej w proceder”, jak napisał w głównym tekście
opublikowanym na stronie TVP Info Pereira. Zamieszczone tam
wypowiedzi podzielone są na kilka akapitów i sprawiają
wrażenie, jakby należały do różnych osób.
Ale faktycznie należały wyłącznie do jednej – głównej
podejrzanej Agnieszki Ch., dawnej działaczki PiS. Cytaty
zamieszczone w tekście to wyjaśnienia, jakie złożyła podczas
pierwszego przesłuchania, jeszcze w listopadzie 2018 roku, gdy
prokuratura już podejrzewała ją o kradzież ponad 200 tysięcy
złotych z inowrocławskiego ratusza.
Ch. mówiła wtedy, że pochodzące z lewych faktur pieniądze
„były przeznaczane również na doładowanie telefonów
prywatnych (...) Były również kupowane tablety,
oprogramowanie Tor, które uniemożliwiało wykrycie IP”. Także te
fragmenty cytował 23 sierpnia portal TVP Info.
Tego samego dnia sprawę zaczęły nagłaśniać wieczorne
Wiadomości TVP. W materiale pojawił się diagram ilustrujący
rzekomy proceder.
W jego górnej części znalazło się zdjęcie Brejzy
rekomendującego firmy do lewych faktur. Obok strzałka
do zdjęcia Marcina K., byłego dziennikarza „Wyborczej”,
współpracującego w procederze z posłem. Kolejna strzałka
prowadziła do urzędu, a dalej do firm wystawiających fałszywe
faktury. Dalsze odnogi prowadziły do urzędu, gdzie jedna
z urzędniczek pobierała pieniądze na podstawie lewej faktury,
dzieliła się nimi z przedsiębiorcą, a część przeznaczała
na opłacenie urzędników hejtujących w sieci.
Występujący tego wieczoru w Gościu Wiadomości minister
sprawiedliwości Zbigniew Ziobro wypowiadał się na temat
sprawy jeszcze zachowawczo:
– Jeśli szef sztabu sięgał po tego rodzaju metody, to jest to
w najwyższym stopniu etycznie naganne, a być może też
i prawnie, bo były to pieniądze publiczne. Jeśli to prawda
oczywiście... – zaznaczył Ziobro.
Prowadzący Michał Adamczyk wszedł mu w słowo: – Ja tylko
przypomnę, że to są dokumenty, zeznania świadków, do których
dotarli dziennikarze TVP Info – stwierdził.
W kolejnych dniach politycy Zjednoczonej Prawicy mówili,
że pomówienia Ch. to „zeznania świadka”. Głosy o tym, że należy
zachować ostrożność w ocenie zeznań głównej oskarżonej, były
w państwowej telewizji rzadkością.
Taka była wypowiedź Dariusza Jońskiego, posła opozycyjnej
PO, który 25 sierpnia w programie Woronicza 17 powiedział,
że nie należy dawać bezgranicznej wiary w te doniesienia, bo są
oparte na relacji jednej oskarżonej.
Prowadzący program Michał Rachoń przeciął jego wypowiedź:
– Nie jednej oskarżonej, lecz kilku świadków.
Joński protestował. Ale tej propagandowej kuli nie dało się już
zatrzymać.
Michał Wójcik, wiceminister sprawiedliwości, który jeszcze
dwa dni wcześniej tłumaczył się z afery Piebiaka, teraz
triumfował: – Gdy zacząłem czytać sprawę Inowrocławia,
dotyczącej magistratu, to szanowni państwo, włos jeży się
na głowie, bo to jest scenariusz gangsterskiego filmu.
Wystąpienie Wójcika w programie Woronicza 17 było rano.
Jeszcze tego samego dnia TVP Info opublikowała esemesy
z telefonu Brejzy na dowód jego uwikłania w aferę. Jeden z nich
pochodził z 2015 roku i sugerował, że poseł używał telefonów
na kartę do hejtowania w internecie, a także że rozdawał je
współpracownikom w tajnych miejscach. „Automyjnia MK-
SPEED ul. Dworcowa 32, możesz już od 8 tam podjechać. Tam
gdzie ostatnio byłeś miejsca nie mieli. Telefoniki już zostały
zorganizowane ” – głosiła treść opublikowanego przez TVP Info
esemesa.
Druga opublikowana przez tę stację wiadomość miała być
instrukcją, jak ukryć numery IP w sieci i publikować anonimowe,
negatywne komentarze pod adresem opozycji Brejzy
w Inowrocławiu. „Odkryłem, jak komentować na inianach
[lokalny portal w Inowrocławiu inianie.pl] z tora. Działa
w 100%!! (...)”.
Obydwie wiadomości były prawdziwe. Tyle że to nie Brejza
był ich nadawcą, ale adresatem.
Pierwszą o „telefonikach” wysłała mu asystentka Elżbieta
Kaźmierczak. Nie chodziło jednak o telefony czekające na odbiór.
– Ela napisała tego dnia o rezerwacji myjni, bo na poprzedniej
nie było miejsca. A także o tym, że obdzwoniła osoby, które
miały przyjść na mój dyżur poselski. To właśnie były te
„telefoniki”. Ela znana jest ze swoich zdrobnień – mówi Brejza
i na dowód pokazuje inny z wysłanych przez nią esemesów:
„Panowie już są na spotkaniu. Z takim pytankiem piszę: ile się
spóźnisz?”.
Druga wiadomość, związana z anonimowym komentowaniem
przez TOR, była od pracownika jego biura. Poseł twierdzi, że ani
na nią nie odpowiedział, ani nie rozesłał dalej. – Byłem i jest
przeciwny tego typu praktykom – twierdzi.
Zaraz po wejściu CBA do Inowrocławia i od samego początku
kampanii w TVP Info Brejza zaczął być hejtowany, osobiście przez
komunikatory lub w mediach społecznościowych. Piszą sami
mężczyźni, w różnych porach.
Rafał Cz., 21 sierpnia: „Podaj się do dymisji cwelu”.
Tomasz K.: „Jak tam twoja farma, trollu?”. „Nadchodzi wasz
koniec! (...) jesteś kłamliwym i zdradzieckim robaczkiem”.
Paweł K., 24 sierpnia: „Jesteś gwoździem do trumny swojej
zjebanej partii”.
Tomasz D. tego samego dnia: „Ty jebany kondonie, wieszaj się”.
Do tego komentarze na prawicowych portalach: „Gonić męta”,
„Łajdak spłodził łajdaka” – to o Ryszardzie Brejzie i jego synu.
Później agresja narasta.
Pod tekstem na prawicowym portalu wPolityce komentarz
„joejoe”: „I facet się nie boi, że mu ktoś nogi połamie za te
niegodziwości? polak [pisownia oryginalna] to nie jest, tylko jakiś
mutant ruski”.
Brejza dostaje też wiadomości kierowane do niego
bezpośrednio na Messengerze.
Robert K., 25 sierpnia: „Bandyta i łotr jesteś! Ty zjebana
faszystowsko żydowska morda. Sprawiedliwość cie dopadnie,
śmieciu!!”.
Andrzej R., 27 sierpnia (pisownia oryginalna):
„Proponowałbym się nad sobą zastanowić i zorganizować
ochronę, bo po ujawnieniu tego co besczelnie robiliście może
pojawić się wiele osób chcących zrobić to co zrobił pewien
gentelmen z prezydentem jednego z nadmorskich miast czyli
porządek jak powiadają niektórzy...”.
W kolejnych dniach państwowa telewizja wciąż grzała temat
afery fakturowej i przypisywała ją Brejzie. TVP Info zaczęła
publikować inne wiadomości wysyłane i otrzymywane przed
laty przez niego. Polityk mówi, że części z nich nie pamięta i nie
jest w stanie zweryfikować, czy rzeczywiście zostały wysłane lub
czy nie został do nich doklejony dodatkowy kontekst. Chodzi
o rozmowę, jaką miał przeprowadzić z ojcem niedługo po tym,
gdy w 2017 roku do urzędu weszło CBA. Rozmowa dotyczyła
Agnieszki Ch.:
Krzysztof Brejza (K.B.): nie mam kontaktu z aga [Agnieszką Ch.]
powinniście ostro pokomentować temat. z innych profili. tako
okazja być na jedynce na temat. zdarza się baaaordzo rzadko.
cało polska to siedzi. kazde słowo każdy wpis. z fakeowych
kont. kurcze cała ekipa od agi jutro powinna dostać wolne. ale
dziś cisnąć
Ryszard Brejza (R.B.): Brak kontaktu z Agq. Ma mały problem
K.B.: zatrzymali jq?
R.B.: jeszcze nie
Krzysztof Brejza mówi, że nie przypomina sobie tej rozmowy
i że nie mógł znaleźć takiej wiadomości na swoim telefonie.
– Raczej wykluczam, że ją wysłałem.
Jego ojciec twierdzi zaś, że przedstawiona przez TVP Info
rozmowa wyglądała inaczej. Według niego nie było w ogóle
pierwszej części o rzekomym komentowaniu. A także, że nie pisali
do siebie z synem, lecz rozmawiali przez telefon. Wątek dotyczący
Agnieszki Ch. był zaś komentowany przez obydwu na zasadzie
czarnego humoru.
– Obydwaj wiedzieliśmy przecież, że nie mamy z tym nic
wspólnego. Powiedziałem w formie dowcipu w rozmowie
telefonicznej, że ona ma mały problem i że jeszcze jej nie
zatrzymali – mówi.
Trzeci esemes, który opublikowała TVP Info, był kompilacją
wielu wiadomości, jakie otrzymywał od innych osób. Stacja
przekazywała ją jako jedną, spójną tak, by stworzyć wrażenie,
że Brejza instruuje, jakie polityczne komentarze publikować
na lokalnych forach internetowych, aby zaszkodzić miejscowej
opozycji.
– Po publikacji tych wiadomości zastanawiałem się, w jaki
sposób TVP Info uzyskała do nich dostęp i na jakim etapie
zostały doklejone do nich kolejne fragmenty z innych rozmów:
zrobiła to telewizja czy może jeszcze służby? – zastanawia się
polityk.
Esemesy, których treść publikowała TVP Info, mogły pochodzić
jedynie z inwigilacji Pegasusem. Telefon Brejzy nie został nigdy
zatrzymany, CBA nie mogło więc twierdzić, że miało do niego
dostęp. A jednak wiadomości z niego publikowała państwowa
stacja, chociaż sięgały czasów sprzed wybuchu afery fakturowej.
Do tego duża część rozmów była prowadzona przez Brejzę
szyfrowanymi komunikatorami, których operatorzy
telekomunikacyjni nie są w stanie odczytać. Potrafił to wówczas
wyłącznie Pegasus, którym dysponowało CBA.
Wykluczona jest również trzecia ewentualność. Teoretycznie
dialog można było zgrać z telefonu jego ojca, z którym prowadził
niektóre rozmowy. Telefon Ryszarda Brejzy został zajęty przez
służby 21 sierpnia, a więc dwa dni przed publikacją artykułu
w TVP Info. A jednak agenci zaczęli przeglądać urządzenie dopiero
17 września, a skończyli prawie miesiąc później, jak wynika
z protokołu oględzin.
Podejrzeń, że ma załączonego Pegasusa, poseł zaczął dopiero
nabierać dwa lata później. W 2019 roku nie mógł jeszcze wiedzieć,
że do momentu publikacji tekstu przez Pereirę na portalu TVP
Info CBA weszło na jego telefon już szesnaście razy.
Agenci zainstalowali Pegasusa na jego telefonie również dzień
po tekście Pereiry – 22 sierpnia. Następne wejście było 23
sierpnia, kolejne 26, a następne 29 sierpnia.
TVP Info wrzuciła kilka dni później kolejną odsłonę „afery
inowrocławskiej”. Tym razem opublikowała zeznania jednej
z byłych urzędniczek, która opowiada o tym, że jako jedyna nie
chciała zamieszczać w „wydziale nienawiści” negatywnych
komentarzy i dlatego został jej zabrany służbowy tablet.
To zeznania Beaty Z. – tej samej, która pełniąc jeszcze funkcję
rzeczniczki Ryszarda Brejzy, współpracowała z grupą hejterów,
którzy go szkalowali. Z. żywiła żal do prezydenta, że nie
reagował, gdy Agnieszka Ch. obniżała jej pensję i odsuwała
od zespołu.
Telewizja państwowa, a za nią prorządowe i pisowskie media
prezentowały jej zeznania jako niezbity dowód na winę Brejzy.
Część prawicowej publiczności zaczęła jednak nabierać
wątpliwości. „Interesuje mnie, czytelnika, co wytropiło
w październiku 2017 r. CBA gdy weszło do urzędu
w Inowrocławiu (...). Jaki jest efekt tego wejścia po dwóch
latach?” – pytała osoba podpisana nickiem „Niktosia” pod
tekstem na portalu wPolityce braci Karnowskich. „Odgrzewany
kotlet” – oceniał inny komentujący podpisany jako „ojojoj”.
Opór zaczął stawiać ośrodek TVP w Bydgoszczy. Przez pierwsze
dni aferę fakturową obsługiwali jeszcze dziennikarze i operatorzy
z regionu. To oni jeździli pod urząd w Inowrocławiu.
Relacjonowali przebieg wydarzeń, a także rozmawiali
z komentującymi sprawę politykami PiS i Solidarnej Polski.
– Część jeździła i tłumaczyła, że „musi z czegoś żyć”. Część
próbowała się wykręcać – mówi osoba, która zna przebieg
tamtych wydarzeń. Ostatecznie dylematy te ucięła dyrektorka
bydgoskiego ośrodka TVP Anna Raczyńska, która postanowiła nie
wysyłać do Inowrocławia kolejnych ekip. I z tego powodu
musiała odejść.
Rezygnację złożyła na początku września. Raczyńska to zaufana
Kaczyńskiego, która bydgoskim oddziałem kierowała od trzech
lat. Tego samego dnia, gdy zrezygnowała, zastąpił ją Michał
Rybicki, szef wydawców TVP Info oraz wydawca programów
w tej stacji. A przy okazji dobry znajomy Samuela Pereiry. Jedną
z pierwszych decyzji nowego szefa miało być... powieszenie
portretów żołnierzy wyklętych w korytarzu telewizyjnym
w Bydgoszczy.
Jeszcze pod koniec sierpnia TVP Info do Inowrocławia posłała
do prowadzenia relacji na żywo Miłosza Kłeczka. Zwykle pędził
po korytarzach sejmowych za ignorującymi go politykami
opozycji, zadając im pytania z tezą. Nie był to jego pierwszy raz
w Inowrocławiu. Już kilka miesięcy wcześniej przyjechał na sesję
nadzwyczajną. Wówczas miasto łączyło placówki kultury. Choć
toczyło się śledztwo, a CBA prowadziło działania pod nadzorem
prokuratury, to Kłeczek w TVP Info ocenił, że połączenie
placówek ma służyć zatuszowaniu afery fakturowej.
Pod koniec sierpnia stał znowu pod inowrocławskim ratuszem
z mikrofonem. Tym razem opowiadał widzom TVP Info
o kolejnych aspektach afery inowrocławskiej, powołując się
na „zeznania świadków” opublikowane przez Samuela Pereirę.
– Z dachu budynku, który państwo widzicie, miały być
pociągnięte kable do pokoju, w którym znajdował się wydział
promocji i kultury. To jest pokój numer dwieście osiem. Do tego
budynku miał być pociągnięty kabel, który uniemożliwiał
identyfikację komputerów, sprzętu elektronicznego, z którego te
komentarze, ten hejt miały być wysyłane do sieci. Bardzo
specjalistyczny sprzęt. Po takim okablowaniu nawet służby
specjalne, służby śledcze nie są w stanie wykryć komputerów
i ich numerów identyfikacyjnych, czyli numerów IP, z których są
wysyłane komunikaty – ciągnął Kłeczek, a operator pokazywał
okna inowrocławskiego ratusza.
„Specjalistyczny sprzęt”, o którym mówił Kłeczek, to kable
i antena, składające się na łączność radiową z innymi miastami
w województwie, które urząd instalował. Chodziło o dodatkową
łączność na wypadek sytuacji kryzysowej.
Historyjkę o tajnej antenie i kablach, którymi płynie sygnał nie
do namierzenia, opowiedziała podczas jednego z pierwszych
przesłuchań Agnieszka Ch. Powiedziała też wtedy, że za pieniądze
z lewych faktur kupowane było „oprogramowanie TOR”. TOR to
rzeczywiście tak zwana sieć cebulowa, uniemożliwiająca
namierzenie osób w internecie. Daje dostęp między innymi
do darknetu, czyli nielegalnych stron, na których można kupić
broń, narkotyki czy zdjęcia pedofilskie. O ile zna się adres stron,
które do nich prowadzą.
Ale oprogramowania tego nie można kupić. TOR jest
przeglądarką dostępną za darmo. Każdy może ją natychmiast
ściągnąć i zainstalować na swoim komputerze. Tego jednak nie
wiedzieli ani Agnieszka Ch., ani śledczy, którzy nie kwestionowali
jej doniesień. Nie wiedzieli też tego Miłosz Kłeczek ani redakcja
TVP Info, która te „rewelacje” powielała.
We wrześniu, dwa tygodnie od wejścia CBA do ratusza
w Inowrocławiu, telewizyjna kampania wobec Brejzy się
zaostrzyła. Zbigniew Ziobro, który jeszcze przed dwoma
tygodniami w Gościu Wiadomości zaznaczał, że nie wie, czy
zarzuty pod adresem Brejzy są prawdziwe, teraz nie wykazywał
już żadnych wątpliwości.
– Z całą pewnością mamy bardzo twarde dowody wskazujące
na to, że pan Brejza, który jest szefem kampanii Platformy
Obywatelskiej [w rzeczywistości Koalicji Obywatelskiej]
i kandydatem tej partii, osobiście był zaangażowany – on sam,
a nie jego współpracownicy – w organizowanie, jak to się teraz
mówi, „farmy trolli” i atakowanie swoich przeciwników – mówił
8 września w TVP Info Ziobro.
Odtąd hejt pod adresem posła Brejzy zaczął płynąć szerokim
strumieniem. „Nikt cię nie atakuje ty kłamliwy sukinsynu, tylko
mówi prawdę o tobie i twojej kurewskiej rodzinie gnido czemu
się chowasz tchórzu” – to jeden z tweetów.
„Brejza, ty typowy pierdolony poloczkowy skurwysynie!
Zdechniesz kurwo !!!” – to wiadomość od polityka Chrisa G.
Bogdan K. w wiadomości prywatnej: „Ty zasrany padalcu”,
„Mam nadzieję, że skończysz w więzieniu”.
Dorota Brejza: – Nie mogę tego czytać, gdy do tego wracam.
Zawsze nas takie momenty ataków wzmacniały, ale nie wiem, jak
to wtedy przeżyliśmy...
Żona Krzysztofa Brejzy mówi, że najgorsze były oskarżenia
o defraudację pieniędzy.
– Był taki moment, że ludzie zaczęli wątpić w naszą uczciwość.
Tę atmosferę czuło się podczas rozmów. Wstydziłam się chodzić
po mieście, odbierać dzieci ze szkoły i przedszkola. Nie
rozumieliśmy większości rzeczy, które się wtedy działy. Nie
mieliśmy tej wiedzy o Pegasusie, którą mamy dzisiaj:
że wiadomości zostały wykradzione i w zmanipulowanej formie
podane w telewizji. Byliśmy bezsilni. Nie mieliśmy dostępu
do akt śledztwa. Podejrzewaliśmy, że to pomówienia oparte
na wyjaśnieniach Agnieszki Ch., ale przecież TVP podawała: „Inni
świadkowie...”.
TVP Info 9 września publikuje kolejny tekst w sprawie afery
fakturowej. Tym razem wskazuje jako winną żonę Ryszarda
Brejzy, która ma namawiać do hejtu w Inowrocławiu. Tekst nosi
tytuł: „Weźcie klikajcie, rozruszaj trochę towarzystwo”. Jak żona
Brejzy hejt ustawiała. Są tam fragmenty jej prywatnych rozmów
z komunikatora, w których namawia do głosowania w sondzie
tworzącego się wówczas portalu, a także w konkursie jednej
ze spółek energetycznych.
– Zobaczyłam się w telewizorze wtedy i myślałam, że się
przewrócę. Jaki hejt? Tam chodziło o uczestnictwo w konkursie
„Świeć się”. Energa fundowała wtedy oświetlenie na placu zabaw,
namawiałam do głosowania na Inowrocław – opowiada.
Krzysztof Brejza tak skomentował publikacje TVP Info
na Twitterze: „Mam dla was obrzydliwcy z TVP i PiS jedną
informację: mamo kocham Cię ❤ ❤ ❤ . Wy tego nigdy nie
zrozumiecie...”.
17 września czyta tweet: „Masz. Mordę. Jak. Szczur. Twoje
Dzieci. Wiemy gdzie. Chodzą do Szkoły. Zacznij się. Bać”.
Policja przydziela Brejzom ochronę, która potrwa do końca
kampanii. Dostają sprzęt do wywoływania najbliższego patrolu
policji w razie zagrożenia. Zaczyna się dochodzenie w sprawie
osoby, która wysłała wiadomość. Nie udało jej się ustalić do dziś.
Podczas kampanii w telewizji państwowej wymierzonej
w Brejzów pojawiają się również głosy wspierające polityka
i jego rodzinę.
„Panie Pośle, od długiego czasu jestem pod wrażeniem Pana
dociekliwości, moralnego kręgosłupa i odporności na ataki
»jedynie słusznej władzy«” – pisze do niego w prywatnej
wiadomości jedna z osób. Polityk dostaje też wiele wsparcia
na Twitterze: „Jestem z Panem i Pana rodziną!”, „Serce mam
po prawej stronie, ale do tych ludzi można mieć tylko pogardę.
Znając wpływ mediów na społeczeństwo, wiem, że za 10 lat
Polska może być krajem po prostu obrzydliwym” – pisze Dawid Ż.
Część zwolenników Brejzy zaczęła jednak mieć obawy.
„Panie Pośle, jestem zaniepokojony. Jesteście w głębokiej
defensywie. Macie na tacy aferę hejterską w Ministerstwie
Sprawiedliwości i słabo Wam idzie z wykorzystaniem jej.
Reżimowe media jadą po panu, jak po łysej kobyle. (...)
Straciliście impet. To się źle skończy” – napisał Eugeniusz S.
„Drodzy, gdybym miał komentować każdą bzdurę, którą
na mój temat puszcza PiS-owski ściek – tylko przez pomyłkę
nazywany – publiczną TV – musiałbym nic innego nie robić.
A mamy do wygrania wybory. I to jest najważniejsze” – pisał
na Twitterze Brejza.
Dzisiaj poseł przyznaje: – Po kilku dniach słów wsparcia ludzie
zaczęli oczekiwać, że wejdziemy w tryb wyborczy i zaczniemy
odpierać ataki. Ale fizycznie i merytorycznie nie byliśmy w stanie
tego ogarnąć. A ludzie byli coraz bardziej zdenerwowani nagonką
TVP i naszym brakiem reakcji.
Patryk Kaźmierczak, współpracownik Krzysztofa Brejzy: – To
była najtrudniejsza kampania, w jakiej brałem udział. Wszystko
trwało dwa–trzy razy dłużej niż zwykle, bo dużo czasu zajmowało
nam tłumaczenie ludziom, że to, co podaje państwowa telewizja,
nie jest prawdą.
Dorota Brejza: – Było takie oczekiwanie, że będziemy pozywać
każdego za wszystko. Ale nikt nie pytał, skąd weźmiemy na to
pieniądze i kto to będzie obsługiwał prawnie. Nie mieliśmy
żadnej pomocy. Nikt nas wtedy nie rozumiał.
Krzysztof Brejza: – Do tego TVP rozbijała niemal każdą naszą
konferencję, którą organizowaliśmy.
Pod koniec września Brejza wraz ze sztabem pojechali
do Szczecina przedstawiać kandydatów na listach i zachęcać
Polaków do tego, by udostępniali swoje posesje do wywieszania
banerów reklamowych Koalicji Obywatelskiej. Gdy dojechał,
czekały na niego już dwie kamery szczecińskiego ośrodka TVP
i dziennikarz Radia Szczecin. Wyraźnie zmęczony Brejza zaczął
mówić, że do sztabu zgłaszają się tysiące Polaków z różnych
miejsc w kraju, by wieszać plakaty i banery.
– Jesteśmy sztabem otwartym. Każdy chętny może udostępnić
swój balkon, płot, parkan – zachęca.
Po briefingu pytanie zadaje dziennikarz TVP ze Szczecina: – Czy
pan kierował farmą trolli czy nie? Chcę jasną deklarację od pana.
– Za tę nienawiść, którą oblewacie mnie i moich bliskich, ja
z hejterami nie rozmawiam w ogóle. Spotkamy się w sądzie –
odpowiada Brejza i odchodzi wraz z grupą polityków na bok.
Dziennikarze TVP zagradzają mu drogę.
– Jeżeli pan rozmawia o Prawie i Sprawiedliwości, to mówi pan
w nieskończoność. My chcemy zapytać o pana partię, a pan
ucieka. Dlaczego? – mówi dziennikarz TVP.
Brejza idzie jeszcze kawałek, w końcu zatrzymuje się
i tłumaczy, że nie będzie rozmawiał „z hejterami”. Dziennikarz
rzuca za nim pytanie: „Jak pan oceni zachowanie Klaudii Jachiry?”.
Polityk nie odpowiada.
Wysyłanie kamer telewizyjnych w celu pognębienia rozmówcy
było jedną z metod działania ówczesnego szefa TVP Jacka
Kurskiego, zwaną „kamerą w mordę”. Pisze o tym Mariusz
Kowalewski w książce TVPropaganda, zdradzającej kulisy
funkcjonowania państwowej telewizji w tamtym czasie.
Ówczesny prezes TVP nazywał dziennikarzy, którzy
bombardowali jego przeciwników pytaniami z tezą, „psami
gończymi”. Kurski instruował osobiście swoich pracowników,
jakie mają zadawać pytania. W jednym z esemesów
(niedotyczących jednak kampanii) podał przykład: „(...) dlaczego
pan kłamał, czy starczy panu honoru, żeby naprawić krzywdy itd.
Takie pytania na ostro”.
Generał Piotr Pytel nazwał aferę inowrocławską „Operacją
Brejza”. Według niego nosiła wszelkie cechy akcji
dezinformacyjnej na wzór rosyjski. „Te zewnętrzne metody
rosyjskie PiS stosuje wobec dużej części własnego narodu.
Przykładem sprawa Krzysztofa Brejzy, którą zbadałem
i nazwałem »Operacja Brejza«. (...) To w swojej formie operacja
czysto rosyjska, użyto służb specjalnych, prokuratury i mediów
pisowskich – zrobili na temat Brejzy aż sześćset audycji” – mówił
w rozmowie z „Wyborczą”.
Krzysztof Brejza: – Odliczałem już dni do końca kampanii. Były
takie momenty zwątpienia, że chciałem to wszystko rzucić, może
nawet otworzyć kancelarię prawną. Ale to szybko minęło. Bez
Doroty nie dałbym rady.
– Został miesiąc do wyborów i trzeba było je wygrać. To był
przecież okręg senacki, jednomandatowy. Wóz albo przewóz –
mówi Dorota Brejza.
Pierwszą sprawę o sprostowanie wytoczyła wtedy w trybie
wyborczym Cezaremu Gmyzowi z TVP. Chodziło o jego
stwierdzenie, że Krzysztof Brejza kierował portalem SokzBuraka.
– Wygraliśmy, ale to była moja pierwsza polityczna sprawa.
Serce waliło mi tak, że myślałam, że dostanę zawału.
Agenci operacyjni CBA wiedzieli o każdym kroku Brejzów
podczas kampanii, znali ich stan emocjonalny, wiedzieli, jaki
przeżywają stres. Małżeństwo komunikowało się ze sobą
głównie za pośrednictwem esemesów i wiadomości
na WhatsAppie. Tymczasem najbardziej intensywny okres
inwigilacji Pegasusem przypadł na okres od sierpnia
do października 2019 roku, a więc w czasie kampanii wyborczej
do parlamentu.
Podczas pracy nad tą książką udało mi się ustalić, że łączna
suma wejść Pegasusa na telefon Brejzy była większa, niż
początkowo podawał Citizen Lab. Analiza obydwu urządzeń
polityka używanych w 2019 roku przez oprogramowanie
wykrywające Pegasusa ujawniła łącznie nie trzydzieści trzy, ale
czterdzieści wejść tym programem na jego dwa telefony.
Większość z nich – dwadzieścia dziewięć razy – przypadła
na okres kampanii.
We wrześniu 2019 roku po raz pierwszy zaczęły się pojawiać
informacje o tym, że służby mogą mieć Pegasusa. TVN24 ujawnił,
że CBA kupiło ten izraelski program, i powołał się na kontrolę
NIK w tej sprawie.
Biuro prasowe CBA wydało wtedy oświadczenie. „CBA nie
zakupiło żadnego systemu masowej inwigilacji Polaków.
Pojawiające się w tej sprawie opinie i komentarze są
insynuacjami i nie mają poparcia w faktach”. Komunikat został
opublikowany na stronie 4 września.
Tego samego dnia agenci CBA zaatakowali telefon Brejzy
Pegasusem kolejny raz.
Do następnych wejść dochodziło co kilka dni. Kolejny atak
został przeprowadzony 6 września, później 7 i 8 i 10. Odtąd był
instalowany na telefonie Brejzy już codziennie aż do 13 września.
Później CBA ataki wznowiło 16 września. Trwały przez kolejne
pięć dni. Po nich nastąpiły we wrześniu jeszcze dwa. W sumie
tylko w tym jednym miesiącu agenci ściągnęli z telefonu
Krzysztofa Brejzy ponad 1,1 GB danych.
– To był czas, gdy już praktycznie nie byłem w stanie
prowadzić kampanii. Zbyt dużo czasu musiałem poświęcać
ciągłemu odpieraniu zarzutów o udział w aferze fakturowej –
mówi Krzysztof Brejza.
O kłopotach mówi też Patryk Kaźmierczak, który organizował
kampanię senatorską Brejzy i na co dzień miał kontakt z ludźmi
z Inowrocławia i okolic.
– Po raz pierwszy zobaczyłem strach ludzi w tej kampanii. Była
taka pani, która od nas za każdym razem sama brała banery
i ulotki reklamowe i rozdawała je znajomym. Ale tym razem nie
przyjechała. Pojechałem do niej, akurat skądś wracałem i miałem
po drodze. Chciałem jej dać nasz baner, ale ona powiedziała,
że nie chce ich wieszać, bo się boi, że zainteresuje się nią policja.
Powołany na początku kampanii sztab KO na przełomie
sierpnia i września stracił na znaczeniu. Mocniej szarpnąć cuglami
postanowił wówczas Grzegorz Schetyna, szef PO. I to on wraz
z grupą kilku najbliższych współpracowników decydował o jej
kierunkach.
Na początku września do mediów wyciekła informacja o tym,
że PO wynajęła izraelską firmę, która radziła, by partia schowała
Schetynę na czas kampanii. Szef PO miał się wówczas wściec
i na tym zakończyła się z nią współpraca. Schetyna zaprzeczał
temu, twierdził, że to bzdury.
– Mogę się uśmiechnąć z politowaniem na ten artykuł –
komentował wówczas te doniesienia.
Ale firma z Izraela rzeczywiście była wynajęta. Nazywała się
Shaviv Strategy and Campaigns, od nazwiska Arona Shaviva,
swojego założyciela, który doradzał w wyborach serbskiemu
prezydentowi Aleksandarowi Vučiciowi i – będącej na drugim
biegunie politycznym – słowackiej głowie państwa Zuzanie
Čaputovej.
Izraelczycy faktycznie przeprowadzili badania, z których
wynikało, że Schetyna ma duży elektorat negatywny. Ale
chodziło również o przeciągnięcie części elektoratu PiS. Służyć
temu miała kampania pod roboczą nazwą „Odkupienie”.
Izraelczycy proponowali, by rozwiesić billboardy, na których PO
przeprasza za to, jak kierowała między innymi służbą zdrowia
za swoich rządów.
W biurze krajowym PO uznano ten pomysł za niedorzeczny
i potencjalny strzał w stopę. Dalsza współpraca z Izraelczykami
nie została już podjęta.
Mimo to sztab KO nie odzyskał już takiej autonomii, jaką miał
na początku kampanii. W sierpniu Brejza postanowił się skupić
na walce o mandat senatora w swoim okręgu wyborczym. Jego
konkurentem był Mikołaj Bogdanowicz z PiS, wojewoda
kujawsko-pomorski. Ten sam, u którego zatrudniona jest Beata Z.,
sabotująca pod koniec pracy w urzędzie w Inowrocławiu
działania Ryszarda Brejzy.
I ten sam, któremu w latach 2011–2014 bezpośrednio podlegała
w urzędzie w Kruszwicy Agnieszka Ch., działaczka PiS, główna
oskarżona w aferze fakturowej, która zdominowała kampanię KO.
Ostatecznie nawet przejęcie inicjatywy przez kierownictwo PO
nie uchroniło opozycji od klęski w wyborach. KO przegrała 13
października z PiS w skali całego kraju różnicą blisko 16 punktów
procentowych. Było to nawet więcej, niż sondaże dawały partii
Kaczyńskiego na starcie kampanii. Brejza jednak pokonał
Bogdanowicza w swoim okręgu i zdobył mandat senatora.
Po zakończonych wyborach ustał hejt wobec niego. Razem
z żoną doszli do wniosku, że zagrożenie dla ich rodziny minęło.
I postanowili zwrócić policji sprzęt, który uruchamiał
natychmiastowy przyjazd patrolu do ich domu.
23 października o godzinie jedenastej Krzysztof Brejza
przekroczył próg Komendy Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy.
Piętnaście minut później, gdy jeszcze był w gmachu, jego telefon
został przejęty przez Pegasusa. Agenci CBA zainstalowali go
wtedy po raz ostatni.
Tak zakończyły się wybory parlamentarne w 2019 roku. Jedna
ręka państwa nie wiedziała, co robi druga. Policja chroniła
Brejzów przed skutkami działań ze strony CBA, prokuratury
i telewizji państwowej, odpowiedzialnej za hejt.
Ale nie dla wszystkich ta historia się skończyła się wraz
z wyborami.
– Ta niepewność i obawy zostały w nas. To się może wydawać
niepoważne, ale do dzisiaj rozmawiamy z mężem szeptem,
uważamy na to, co mówimy i kto nas obserwuje. Niełatwo się
od tego uwolnić – przyznaje Magdalena Łośko, również w tym
okresie inwigilowana Pegasusem.
Tymczasem w bydgoskim CBA – według mojego źródła –
panowały szampańskie nastroje. Euforia dawała się wyczuć
zwłaszcza na przełomie sierpnia i września 2019 roku, gdy
wyciekły materiały ze śledztwa do TVP Info. Informacja
o sukcesie bydgoskiej delegatury pojawiła się w wewnętrznym
intranecie.
– Cieszyli się, że to taka gruba sprawa, a to oni ją ustalili.
I że wszyscy o tym mówią. Nikogo nie interesowało to,
że w telewizji poszły materiały procesowe ze śledztwa – mówi
moje źródło.
Były to jednak ostatnie miesiące chwały dyrektora Jarosława
Sz., agenta Macieja W. i nadziei szefostwa na to, że coś z tej afery
uda się jeszcze wykręcić.
Katastrofa nadciągała nieubłaganie.
ROZDZIAŁ 9
OPERACJA „JASZCZURKA” WYMYKA
SIĘ Z RĄK. AGENCI ŚLEDZĄ, KTO
POLUBIŁ STRONĘ W INTERNECIE
Nawet jak tu teraz z panem o tym rozmawiam, to nie jestem
pewien, czy nie jest pan przypadkiem ze służb – mówi mi Marek
Mielcarek, były sołtys Jaksic pod Inowrocławiem. Jest
styczniowy wieczór 2023 roku. Rozmawiamy u niego w domu
o wydarzeniach sprzed ponad trzech lat, gdy był wzywany
do bydgoskiej delegatury CBA. Spokojnie próbuję mu
wytłumaczyć, że jestem dziennikarzem i nie ma żadnego
powodu, by był odwiedzany przez służby.
Nie bardzo to działa na mojego rozmówcę. – Wie pan, po tym
wszystkim... Czasami nawet, gdy widzę obcy samochód
zaparkowany pod moim domem, zastanawiam się, czy ktoś go
nie postawił, by mnie postraszyć – mówi Mielcarek.
Nieczęsto się zdarza, że ktoś dostaje wezwanie na przesłuchanie
do CBA.
Marek Mielcarek telefon w tej sprawie odebrał pod koniec
grudnia 2019 roku. Zadzwonił do niego mężczyzna i przedstawił
się jako agent CBA.
– Najpierw myślałem, że to jakieś żarty. Ale chwilę później
przysłał mi wezwanie ememesem. Co miałem robić? Pojechałem.
Na miejscu przywitał go agent Maciej W., prowadzący sprawę
afery fakturowej w Inowrocławiu.
– Przypakowany facet, z głową ostrzyżoną na krótko. Zadawał
mi w kółko te same pytania. Przesłuchanie trwało sześć godzin.
Po dziecko do szkoły nie pozwolił mi pojechać. Do picia dostałem
przez ten cały czas tylko oranżadę, która „im została z wigilii”, jak
powiedział. Momentami czułem się, jakbym był w PRL. Oni
w tym CBA stworzyli taką atmosferę, że się obawiałem, co mogę
powiedzieć, a czego lepiej nie.
Mielcarek mówi, że agenta w ogóle nie interesowały faktury.
– Prawie całe przesłuchanie było o Krzysztofie Brejzie. On
stawiał tezę i próbował ją udowodnić, że ja jakieś pieniądze
od niego dostałem. Pytał o jego rodzinę, o ojca. I dodawał,
żebym „lepiej mówił całą prawdę, bo my tu wiemy wszystko”.
Groził mi, że jeśli nie zacznę mówić, to nie znajdę pracy w żadnej
instytucji publicznej.
Mielcarek poznał Brejzę przed dekadą. Przyszedł wtedy
do niego na dyżur poselski do Inowrocławia. Szczerze mówi,
że chciał działać w PO, ale też, że szukał pracy. To ten wątek
najbardziej interesował Macieja W.
Dawny sołtys Jaksic był zaangażowany w budowę miejskiego
portalu, który miał być przeciwwagą dla krytycznych wobec
władz miasta lokalnych mediów. Była to inicjatywa Brejzy.
Ostatecznie niewiele z niej wyszło. Po kilku miesiącach portal
przestał działać, bo nie było pieniędzy na zatrudnienie osób
do pracy.
– Ten agent sugerował mi podczas przesłuchania, że Krzysztof
mi płacił pod stołem, gdy prowadziłem ten portal. To bzdura –
mówi Mielcarek.
Najbardziej zaskoczyło go to, że Maciej W. odczytywał mu
esemesy, jakie wysłał do Brejzy w latach 2013–2015. Mielcarek
się zastanawiał, skąd agent je zna. Przynajmniej w jednym z nich
pytał polityka o to, czy może mu pomóc w znalezieniu pracy.
– Byłem wtedy bezrobotny. Pisałem do różnych osób
z pytaniem o pracę, w tym do Krzysztofa. Kiedyś się nawet z nim
w tej sprawie spotkałem, ale on mi powiedział, że nie jest
powiatowym urzędem pracy i jej nie załatwia – mówi Mielcarek.
Na koniec agent nakazał, że ma o sprawie z nikim nie
rozmawiać i zachować sprawę przesłuchania dla siebie. Mielcarek
chciał wiedzieć, w jaki sposób agent mógł uzyskać dostęp
do esemesów pochodzących z tak dawnego okresu. Ale Maciej
W. nie odpowiedział mu na to pytanie.
Mielcarek pracuje obecnie w urzędzie marszałkowskim. Agent
Maciej W. weryfikował również to, w jaki sposób dostał tam
pracę.
Odpowiedzi szukał u wicemarszałka kujawsko-pomorskiego
Zbigniewa Ostrowskiego, którego również wezwał
na przesłuchanie.
– Czułem się tam jak bohater Franza Kafki. Podczas
przesłuchania pojawiło się nazwisko Mielcarek, osoby, która
podobno jest zatrudniona w urzędzie marszałkowskim. Nie znam
go w ogóle, przecież tu pracuje kilkaset osób. Były również
pytania o Krzysztofa Brejzę, czy rozmawiałem z nim w sprawie
zatrudnienia kogokolwiek. Odniosłem wrażenie, że to taka próba
znalezienia punktu zaczepienia, żeby można było dopaść senatora.
Dało mi to jednocześnie do myślenia, że oni nie mają żadnych
dowodów na jego winę – mówi Ostrowski, który wciąż pamięta
atmosferę kampanii z 2019 roku.
– Ustawili wtedy Brejzę w charakterze zwierzyny łownej.
Pamiętam atmosferę stanu wojennego. To, co robiła wtedy
telewizja z opozycją, było łagodną wersją tego, co zrobili z Brejzą
– dodaje.
Agenci oraz prokurator wzywali na przesłuchania wiele innych
osób, które pytali o to samo. Od pewnego radnego
z Inowrocławia, który zajmował się pomocą dla potrzebujących,
chcieli wiedzieć, czy Brejza żądał czegokolwiek w zamian
za przekazanie nagród rzeczowych, załatwienie pracy i mieszkania
dla osoby z niepełnosprawnością.
– Pytania były absurdalne, na zasadzie, czy poseł Brejza czegoś
żądał w zamian za pomoc. On przekazywał różne nagrody
na Dzień Matki i Dzień Dziecka, płacił z własnej kieszeni i robił
to z dobrej woli. W CBA liczyli, że coś chlapnę i go obciążę –
mówi radny, prosząc o niecytowanie jego nazwiska.
Na przesłuchanie został też wezwany dozorca jednej
z miejskich instytucji. Dziesięć lat wcześniej wysłał do Brejzy
esemesa z pytaniem o pracę.
– Byłem wtedy w trudnej sytuacji. Ani ja nie miałem pracy,
ani syn, ani żona. Poseł nie odpowiedział na tę wiadomość.
Mówił, że żałuje wysłanego esemesa. Również on się dziwił,
że CBA zdobyło tę wiadomość, bo zazwyczaj kasował wszystkie
starsze niż tydzień.
Burmistrz jednej z okolicznych miejscowości pytany był przez
CBA o łapówki i o to, czy domagał się ich Krzysztof Brejza.
Od nauczyciela z inowrocławskiego liceum agenci chcieli
usłyszeć, czy Brejza załatwił pracę osobie, o którą ten pytał.
Polityk nie odpowiedział na tę wiadomość ani na inne
wiadomości. Brejza mówi, że zawsze był ostrożny i nigdy nikomu
nic nie załatwiał ani nie obiecywał. Z tego powodu
w Inowrocławiu czasami słychać wręcz pretensje.
– Gdy potrzebował poparcia, dzwonił, ale gdy pojawiła się
potrzeba załatwienia pilnej sprawy, nawet nie odpisał – mówi
jedna z osób, która od lat zna polityka.
– Na przełomie 2020 i 2021 roku zauważyliśmy, że coś
dziwnego zaczyna się wokół nas dziać – mówi Krzysztof Brejza. –
To wychodziło w rozmowach z ludźmi. Część zaczęła nagle być
wycofana. Później przez znajomych zaczęliśmy się dowiadywać
o tych wezwaniach CBA. To było takie budowanie atmosfery
strachu.
Pod koniec 2019 roku CBA wysłało do starostwa
w Inowrocławiu pytanie o stan majątkowy Krzysztofa i Doroty
Brejzów z lat 2013–2019. Wśród urzędników szybko rozniosła się
ta informacja i na jej bazie powstała plotka, że CBA przysłało
pismo w sprawie inwigilacji obydwojga.
Sprawę nagłośnił dwa lata później TVN24. Wypowiadający się
dla stacji Paweł Wojtunik, były szef CBA, podkreślił, że agenci
w sprawie Brejzów złamali prawo. Podali wadliwą podstawę
prawną do kontroli, a do tego nie poinformowali
kontrolowanych w ciągu trzech dni o tym, że służby się nimi
interesują (do czego obliguje ich ustawa).
Przesłuchania osób, które wysyłały Brejzie esemesy, trwały
w 2020 i 2021 roku. Dzisiaj nie ma już wątpliwości, że wszystkie
wiadomości pochodziły z telefonu Brejzy i zostały zassane
Pegasusem przez agentów w ramach operacji „Jaszczurka”. I to oni
przeczesali osiemdziesiąt tysięcy esemesów, sięgających jeszcze
2011 roku.
Najpewniej osobiście zajmował się tym Maciej W., agent
prowadzący sprawę. Ten sam, który przesłuchiwał nadawców
wysyłających wiadomości do Brejzy. Była to typowa metoda
trałowania w śledztwie. Polega na przeszukiwaniu ogromnej
liczby materiału w nadziei, że coś się na podejrzanego znajdzie.
Podobne metody Maciej W. stosował przy okazji śledztwa
wobec prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego dziesięć lat
wcześniej. Wówczas agenci przetrząsali faktury za remont domu.
Po drobiazgowej analizie stwierdzili, że jeden z lokalnych
przedsiębiorców przekopał teren pod budowę domu
Karnowskiego za darmo. Wartość pracy koparki miała stanowić
łapówkę za bliżej nieokreślone korzyści. Zarzut ten jednak miał
tak wątłe podstawy, że umorzyła go jeszcze prokuratura przed
wysłaniem aktu oskarżenia do sądu.
W sprawie Brejzy agent W. prowadził podobne śledztwo
„trałowe”. Tym razem jednak miał Pegasusa dającego mu znacznie
większe możliwości.
Tyle że wiadomości te CBA zdobyło nielegalnie. Rozpoczynając
inwigilację Brejzy, agenci byli zobowiązani podać we wniosku
powód oraz zakres czasowy kontroli operacyjnej. Według
nieoficjalnych informacji za powód wpisali tam śledztwo
w sprawie afery fakturowej w Inowrocławiu i Kruszwicy,
sięgającej lat 2014–2017. Tymczasem wiele z esemesów, w których
sprawie agent W. wzywał na przesłuchania, dotyczyło okresu
wcześniejszego. A do tego nie miały nic wspólnego z aferą
fakturową.
W języku prawniczym zdobyte nielegalnie dowody nazywa się
owocami zatrutego drzewa. Nie można ich zastosować w procesie.
Jednak i na to PiS zawczasu znalazło sposób, i to jeszcze zanim
CBA dostało w ręce Pegasusa.
W 2016 roku zdominowany przez PiS Sejm dodał do Kodeksu
postępowania karnego artykuł 168a. Legalizuje on dowody
zebrane nielegalnie i z naruszeniem prawa. Wyjątkiem są tylko
te, które funkcjonariusz zdobył przemocą, spowodował czyjś
uszczerbek na zdrowiu, pozbawił kogoś wolności lub zabił.
Równolegle, gdy w 2019 roku część agentów przeczesywała
stare wiadomości Brejzy w poszukiwaniu czegoś, co by dawało
podstawę do postawienia mu zarzutów, inni zajmowali się próbą
udowodniania tych samych tez, które trzy miesiące wcześniej
podczas kampanii wyborczej lansowała TVP Info.
Najważniejsza z nich dotyczyła nielegalnego finansowania
kampanii. W drugiej kolejności interesowało ich to, czy Brejza
korzystał ze sprzętu zakupionego z lewych faktur. A także czy
miał wpływ na wydział promocji i kultury w inowrocławskim
ratuszu i organizował farmę trolli szkalujących przeciwników
politycznych.
Potwierdzenie tego szło opornie.
Dwa miesiące po wyborach agent Marek O. wykluczył
w analizie kryminalistycznej, że za pieniądze z lewych faktur
mógł być kupowany sprzęt do hejtowania. Wnioski takie
wyciągnął na podstawie analizy przepływów finansowych
pomiędzy urzędnikami i osobami, które wystawiały lewe faktury,
a Krzysztofem i Ryszardem Brejzami. Nie znalazł również
dowodów na to, aby pieniądze z pustych faktur były wpłacane
na kampanię wyborczą.
Marek O. pisał analizę za analizą. Gdy w połowie maja 2020
roku skończył jedną, a ta nie wykazała żadnych dowodów na to,
że można było kupić „tajny” sprzęt do urzędu, jego przełożeni
sześć dni później zlecili mu następną.
Tym razem miał sprawdzić, czy istniał kiedykolwiek portal
Inowroclove – ten, którego inicjatorem powstania był Krzysztof
Brejza. W drugiej kolejności miał sprawdzić, czy pojawiały się
w nim przychylne komentarze o jednym z radnych należących
do środowiska politycznego Ryszarda Brejzy.
Przeszkoleni do walki z korupcją agenci musieli sprawdzać, kto
zamieszczał komentarze na niszowej stronie lokalnego portalu.
Sprawa nie miała nic wspólnego z aferą fakturową. Podstawą
do przeczesywania forum był mail lub esesmes, którego CBA
zassało Pegasusem z telefonu Brejzy. Pochodził on ze stycznia
2014 roku, a Brejza prosił w nim swoich współpracowników,
by wsparli inicjatywę radnego, który... promował lokalną
spółdzielnię mleczarską.
Agent CBA dostał więc zadanie wyśledzenia tego, kto dał
polubienie w internecie pod artykułem o radnym.
Wiele wytropić nie zdołał. W pierwszej kolejności stwierdził,
że... portal nie istnieje. Mimo to sporządził liczącą osiemdziesiąt
stron notatkę służbową z klauzulą „poufne”. Znalazły się w niej
zrzuty ekranu z artykułami o radnym, który pozuje na tle półek
z jogurtami. Mimo że portal już nie istniał, agent zadał sobie trud,
by ustalić, kto „polubił” artykuły o radnym na innych stronach
internetowych. Wyodrębnił także pojawiające się pod nimi
komentarze do tabelek, zaznaczając tłustą czcionką te, które są
autorstwa radnego (nie było to trudne, gdyż podpisywał się
swoim imieniem i nazwiskiem).
Tak wyglądało śledztwo CBA i nadzorującej ją prokuratury
w 2020 roku, kiedy miały według Zbigniewa Ziobry istnieć
poważne dowody na udział Krzysztofa Brejzy w aferze
fakturowej. Rzeczywistość w wielu miejscach nie przystawała
do narracji snutej nie tylko przez telewizję publiczną, lecz i CBA.
Przeprowadzony przez tę służbę nalot na Inowrocław pod koniec
sierpnia 2019 roku, na niespełna dwa miesiące przed wyborami,
miał sugerować, że agenci spodziewają się zebrania wielu
ważnych dowodów. CBA informowało wówczas o wejściu
do trzydziestu mieszkań i firm, a także o tym, że w czynnościach
brało udział kilkudziesięciu funkcjonariuszy z pobliskiej
Bydgoszczy i odległego o 200 kilometrów Gdańska.
Ale w trakcie tych nalotów zebrano wiele materiałów
niestanowiących istotnej wartości dla śledztwa.
Agenci nachodzili o świcie urzędników, którzy nie mieli nic
wspólnego z aferą fakturową, jak na przykład ówczesną
rzeczniczkę Ryszarda Brejzy, która została zatrudniona dopiero
pod koniec 2017 roku i nie mogła uczestniczyć w procederze.
Byli również u jednego z producentów telewizyjnych, który
w 2015 roku organizował miejską imprezę w Inowrocławiu pod
nazwą „Wielkie grillowanie”. Do materiałów procesowych
dołączyli liczące wiele stron ręczne kosztorysy, zamówienia,
jadłospisy, a nawet opisy składników do surówek, które miały
służyć do wyliczenia przypuszczalnych wydatków na imprezę.
Zajmowali również telefony osób, które choć przez kilka
miesięcy przewijały się przez urząd w Inowrocławiu. Po ich
przejrzeniu często opatrywali protokół oględzin zdaniem: „Nie
ujawniono materiałów istotnych dla śledztwa”.
Śledztwo prowadzone przez CBA wyglądało, jakby utknęło
w martwym punkcie. Nie dało się udowodnić, że Brejzowie
kierowali lub choćby wiedzieli o procederze lewych faktur, nie
mówiąc o finansowaniu z nich kampanii wyborczej. CBA badało
dlatego wątki poboczne. W 2020 roku agenci analizowali
komentarze na internetowych forach i sprawdzali, w jaki sposób
prowadzone są głosowania w lokalnych i ogólnopolskich
konkursach.
Chodziło im o zweryfikowanie tezy, że Brejzowie naciskali
na wydział promocji w urzędzie, by się przez niego promować
i dzięki temu zyskać „korzyść osobistą”. Miało to pozwolić
na postawienie ich w stan oskarżenia z art. 231, mówiącego
o przekroczeniu uprawnień.
W październiku 2020 roku prowadzący sprawę agent Maciej
W. zajął się przeglądaniem internetu. Na tej podstawie „ustalił”,
że cztery lata wcześniej telewizja Polsat organizowała konkurs
„Antypaństwo 2016”. Chodziło wówczas o wybranie najgorszego
samorządowca. Jednym z kandydatów do tej antynagrody był
prezydent Ryszard Brejza, nominowany z powodu zatargu z jedną
z hotelarek (o czym rok później materiał zrobiła Anita Gargas
z TVP). Agenci szukali więc dowodów na to, że Brejza naciskał
na swoich urzędników, aby to on tego konkursu nie wygrał.
Dowodów na to żadnych nie znaleźli.
W notatce CBA pojawiła się również wzmianka o akcji
charytatywnej Szlachetna Paczka. Agnieszka Ch. twierdziła
w swoich wyjaśnieniach, że prezydent Brejza ufundował paczkę
dla ojca wychowującego samotnie dwóch synów (w tym jednego
z niepełnosprawnością) z pieniędzy pochodzących z lewych
faktur.
– Zabolało mnie to najbardziej, bo co roku oddaję część mojej
pensji na ten cel – mówi prezydent Inowrocławia.
Prokurator postawi mu zarzut, że chciał w ten sposób się
wypromować, choć to nie on, ale urząd zapłacił za ubrania
i słodycze przekazane rodzinie. Był on oparty jedynie na słowach
głównej podejrzanej Agnieszki Ch., która po konfrontacji
z Ryszardem Brejzą w prokuraturze, pół roku po postawieniu tych
zarzutów, odwołała swoje wyjaśnienia.
Udałoby się uniknąć tej wpadki, gdyby prokurator zawczasu
Brejzę przesłuchał. Ale śledczy nie wzywali osób, które mogłyby
rozwiać wątpliwości w sprawie udziału Krzysztofa Brejzy w tak
zwanej aferze fakturowej.
Nigdy nie został przesłuchany Marcin K., którego w 2019 roku
telewizja państwowa przedstawiała jako jedno z ogniw
w procederze, rzekomo kierowanym przez posła Brejzę. Czyżby
wiedzieli, że nie grał on w nim żadnej roli i jego przesłuchanie
nie ma żadnego sensu? Już zatrzymane przez CBA rzeczy w domu
Marcina K. podczas „wielkiego nalotu” w sierpniu 2019 roku
okazały się bezwartościowe dla śledztwa. Nie znaleziono tam nic,
co mogłoby rzucić nowe światło na prowadzone postępowanie.
Nigdy nie została przesłuchana ani przez agentów, ani przez
prokuratora również Magdalena Łośko, którą Agnieszka
Ch. obciążyła w swoich pierwszych zeznaniach. I której z tego
powodu został założony Pegasus.
Zwróciła na to uwagę analityk kryminalna z Prokuratury
Okręgowej w Gdańsku, która dostała za zadanie rozrysowanie
sieci powiązań pomiędzy występującymi w sprawie osobami.
Stworzyła oś czasu i zaznaczyła na niej momenty, w których się
poznali. Ale do zakreślenia relacji brakowało zeznań czterech osób,
w tym Marcina K. oraz Magdaleny Łośko.
Prowadząca sprawę prokurator Aleksandra Rozmierska odpisała
analityczce, że protokołów z przesłuchań nie ma i nie będzie,
i że powinna pracować jedynie na dostępnych materiałach.
W 2020 roku aferą fakturową zajmowała się już czwarta ekipa
prokuratorów od momentu wejścia CBA do urzędu
w Inowrocławiu w 2017 roku. Śledczy zmieniali się, gdy rósł
polityczny ciężar sprawy. Najkrócej prowadziła ją Prokuratura
Rejonowa w Inowrocławiu – nieco ponad dwa tygodnie. To
do niej zawiadomienie o kradzieży przez Agnieszkę Ch. z urzędu
pieniędzy na podstawie lewych faktur złożył w drugiej połowie
listopada 2017 roku prezydent Ryszard Brejza. Jednak w grudniu
sprawę przejęła Prokuratura Rejonowa Bydgoszcz-Południe.
Według naszych informacji powodem były naciski ze strony
Jarosława Sz., szefa CBA w Bydgoszczy.
– Prokurator opierał się wtedy, by wydać nakaz przeszukania
w urzędzie inowrocławskim, a Sz. wściekł się, że to jest ustawka –
mówi jedno z moich źródeł.
Bydgoska prokuratura prowadziła sprawę przez rok. Przez ten
czas wszystko wskazywało na zwykłą sprawę kryminalną. Jednak
w listopadzie 2018 roku główna oskarżona, Agnieszka Ch., zaczęła
już na pierwszym przesłuchaniu obciążać Krzysztofa i Ryszarda
Brejzów, a także opowiadać, że z lewych faktur finansowali
kampanię wyborczą. To punkt zwrotny całej sprawy.
Gdy pojawiło się w niej nazwisko Krzysztofa Brejzy, została
odebrana Bydgoszczy i trafiła do prokuratury nadrzędnej, czyli
okręgowej w Gdańsku. Tam krótko prowadziła ją prokurator
z Gdyni, ciesząca się opinią skrupulatnej śledczej, która nie ulega
naciskom. Długo jednak się nią nie zajmowała. Według moich
źródeł sama poprosiła po dwóch miesiącach o cofnięcie delegacji
do Gdańska.
Wtedy sprawę przejął specjalny zespół prokuratorów, jaki
powołuje się tylko do najistotniejszych, wielowątkowych
przestępstw, jak wielkie afery w rodzaju Amber Gold czy
GetBack. Do zespołu weszli szef prokuratury okręgowej Michał
Kierski oraz podległa mu prokurator Aleksandra Rozmierska.
Śledztwo było do tego ściśle nadzorowane przez wyższą rangą
jednostkę – Prokuraturę Regionalną w Gdańsku.
Jej prokurator również uczestniczył w przesłuchaniach. Dotąd
było to niemożliwe, ale w kwietniu 2020 roku minister
sprawiedliwości zmienił wewnętrzny regulamin prokuratorski.
Do paragrafu 71 dodał punkt 1a, który pozwala prokuratorowi
prokuratury nadrzędnej uczestniczyć w przesłuchaniach
nadzorowanych przez siebie jednostek.
Miesiąc od wejścia w życie nowego regulaminu w takim
przesłuchaniu wziął udział prokurator Remigiusz Signerski,
naczelnik wydziału do spraw przestępczości gospodarczej
w Prokuraturze Regionalnej w Gdańsku. Wśród tamtejszych
prokuratorów słychać opinię, że regulamin zmieniono specjalnie
pod sprawę Brejzy, by mógł w niej uczestniczyć Signerski.
– Choć oczywiście nie można wykluczyć, że nowe zapisy
w regulaminie były wykorzystywane do innych spraw – zaznacza
jedna z osób.
Po co Signerski został nadzorującym śledztwo?
– Żeby zespół Kierskiego i Rozmierskiej niczego nie nawywijał
– mówi źródło w prokuraturze.
W taki oto sposób prokurator Remigiusz Signerski, który
kieruje wydziałem do najważniejszych spraw gospodarczych
w całym województwie pomorskim, kujawsko-pomorskim
i części województwa warmińsko-mazurskiego, postanowił się
pochylić nad sprawą dość błahej afery
w sześćdziesięciotysięcznym Inowrocławiu, gdzie urzędnicy
do spółki z zaprzyjaźnionymi firmami ukradli 320 tysięcy złotych.
Podczas przesłuchania jednej z podejrzanych urzędniczek
Signerski zadał tylko dwa pytania. Obydwa wpisywały się
w polityczną narrację przedwyborczą, którą lansowała
w kampanii TVP Info. Prokurator chciał od podejrzanej wiedzieć,
jaka była rola Marcina K., byłego dziennikarza „Wyborczej”,
w wydziale promocji i kultury w inowrocławskim urzędzie.
Małgorzata W. odpowiedziała, że nie wie dokładnie. Stwierdziła,
że bywał w urzędzie często oraz że miał wpływ na zatrudnienie
w nim osób (jednak ostatecznie prokurator prowadząca sprawę
doszła do wniosku, że większość pracowników wydziału była
towarzysko powiązana z Agnieszką Ch., jego naczelniczką, a nie
z Marcinem K.). Przesłuchiwana przez obydwu prokuratorów
Małgorzata W. powiedziała również, że na naradach
z prezydentem bywał poseł Krzysztof Brejza.
– Nie chodziłem na żadne narady. W urzędzie bywałem u ojca
prywatnie i służbowo w sprawie interwencji poselskich –
zaprzecza polityk.
Drugie pytanie prokuratora Signerskiego dotyczyło Wojciecha
Sz., urzędnika z wydziału promocji, który pracował
w kampaniach na rzecz Brejzy. Prokurator chciał wiedzieć, jakie
były jego obowiązki poza pracą w urzędzie i czy pracował
u posła. „Wojtek, jak do nas trafił, to często znikał i mówiło się,
że idzie do OSIR-u. Nie wiem, co on tam robił, a w OSiR-ze
znajdowało się biuro poselskie Krzysztofa Brejzy. On miał bardzo
mało zadań urzędniczych, był bardziej wolnym strzelcem,
na pewno po części dostawał polecenia od pani naczelnik, nie
wiem, czy dostawał polecenia od innych” – mówiła Małgorzata
W.
Również Wojciech Sz. usłyszał zarzuty oszustwa w aferze
fakturowej w związku z wystawianiem lewych faktur.
– Byłem wstrząśnięty, gdy się dowiedziałem o tym. Było mi
przykro, że osoba, którą znam, dała się uwikłać w ten proceder –
mówi Krzysztof Brejza.
Wojciech Sz. odmówił składania wyjaśnień przed
prokuratorem.
W 2020 roku sam gdański prokurator okręgowy Michał Kierski
przepytywał podejrzanych o mało znaczące fakty w śledztwie, jak
na przykład to, czy dostawali od Agnieszki Ch. bezpłatne
vouchery na zabiegi w SPA oraz karty podarunkowe do sklepów.
Ale ekipa prokuratorów, która dostała to śledztwo, nie była
z przypadku. Nadzorujący pracę Kierskiego Remigiusz Signerski
był śledczym, który do prokuratury regionalnej trafił w 2019 roku
od razu jako naczelnik wydziału (początkowo był pełniącym
obowiązki). Nie jest uważany za wyznawcę linii partii rządzącej.
W przeszłości należał nawet do stowarzyszenia niezależnych
prokuratorów Lex Super Omnia, ale przed awansem wypisał się
z niego. Wśród jego kolegów panuje opinia, że bez tego nie
zrobiłby kariery.
Naczelnik do spraw przestępczości gospodarczej w prokuraturze
regionalnej był w 2019 roku potrzebny na gwałt,
bo ze stanowiska odeszła Ewa Daliga. Zrezygnowała z niego
z własnej woli, ale w Gdańsku nikt nie ma wątpliwości, że było
to pokłosie blamażu w związku z głośną sprawą, jaką prowadziła.
Chodziło o zatrzymanie szefów Lotosu i spółki zależnej
Petrobaltic. Pierwszy z prezesów rządził Lotosem czternaście lat,
drugi – siedem i został zatrudniony za rządów PO-PSL.
Pod koniec stycznia 2019 roku „Wyborcza” opublikowała
pierwszą taśmę Kaczyńskiego, ujawniając sprawę „dwóch wież”,
odkrywającą biznesowe zapędy prezesa PiS. Kaczyński chciał
na warszawskiej Woli postawić biurowiec za blisko 2 miliardy
złotych, ale nie zamierzał spłacać długu wobec austriackiego
przedsiębiorcy, który przygotował tę inwestycję.
Tego samego dnia po publikacji nagrań z Kaczyńskim gdańskie
CBA zatrzymało byłego prezesa Lotosu Pawła Olechnowicza
na czterdzieści osiem godzin. Po dwóch latach sąd przyznał mu 45
tysięcy złotych odszkodowania i uznał, że do jego zatrzymania
nigdy nie powinno było dojść.
Miesiąc po zatrzymaniu Olechnowicza ABW na polecenie Ewy
Daligi z prokuratury regionalnej zatrzymała byłego prezesa firmy
Petrobaltic. Zarzucała mu działanie na szkodę spółki. Ale również
w jego przypadku kilka tygodni później sąd uznał to zatrzymanie,
wniosek o areszt i późniejsze żądanie poręczenia majątkowego
w kwocie 1 miliona złotych za bezzasadne.
Sprawa Lotosu zaczęła się rozmywać, a Ewa Daliga
postanowiła odejść ze stanowiska i wrócić do prokuratury
okręgowej. Stacja TVN24 podała wówczas, że były na nią naciski
z góry, by obydwaj prezesi zostali zatrzymani przez
funkcjonariuszy.
Nie inaczej miało być w przypadku sprawy inowrocławskiej.
Według nieoficjalnych źródeł w prokuraturze w tym przypadku
również wywierano naciski na Teresę Rutkowską-Szmydyńską,
szefową prokuratury regionalnej, by sprawę doprowadzić
do końca. Z dwóch niezależnych od siebie źródeł usłyszałem,
że naciskała na prowadzącą sprawę prokurator Aleksandrę
Rozmierską, by Brejzie postawić zarzuty.
– Nie chciała ich stawiać, bo nie było materiałów, które by to
potwierdzały. Na młodego Brejzę to nie ma nic, a na starego też
jest bardzo cienko. Pytanie nie jest, czy były na nią naciski, ale
jak silne – mówi informator z prokuratury.
Według moich źródeł prokurator Rozmierska przez pewien czas
w 2021 roku nie prowadziła w ogóle czynności w sprawie.
Świadków zamiast niej przesłuchiwał jej przełożony Michał
Kierski. Awans zawdzięczał szefowej prokuratury regionalnej
Teresie Rutkowskiej-Szmydyńskiej, której był niezwykle oddany.
O Kierskim głośno się zrobiło w 2018 roku, gdy rozsyłał
esemesy do podległych mu prokuratorów, żądając spisu sędziów
najrzadziej zatwierdzających tymczasowe areszty. Środowisko
sędziowskie odebrało to jako próbę nacisku ze strony resortu
ministra Ziobry na surowsze zasądzanie aresztów wobec
podejrzanych.
Powołanie specjalnego zespołu prokuratorów, nadzór śledczego
z prokuratury regionalnej były powodowane tym, że sprawą
Brejzów i Inowrocławia żywo interesowała się góra.
– Wszystkie główne decyzje musiały mieć akceptację
prokurator Rutkowskiej-Szmydyńskiej – mówi moje źródło.
Jednak i ona nie podejmowała decyzji bez konsultacji z górą.
Regularnie jeździła w sprawie Brejzów na narady do Warszawy,
gdzie spotykała się z Bogdanem Święczkowskim, prokuratorem
krajowym.
To on podpisywał w kwietniu 2019 roku wniosek w sprawie
kontroli operacyjnej Pegasusem telefonu Krzysztofa Brejzy. Jako
prokurator krajowy musiał to również zrobić w sprawie
wniosków o inwigilację Pegasusem Ryszarda Brejzy i Magdaleny
Łośko.
Potężny, o dwumetrowym wzroście i ponad 120 kilogramach
wagi, Święczkowski miał pseudonim Godzilla (również
ze względu na ton głosu, którym potrafił ryknąć
na podwładnych).
Po szczeblach kariery w instytucjach państwowych piął się
za Zbigniewem Ziobrą. Przed laty studiowali razem
na Uniwersytecie Jagiellońskim, a później robili aplikację
prokuratorską w Katowicach. Święczkowski był jedną
z nielicznych osób, z którymi przyjaźnił się Ziobro na studiach. Ich
znajomi z tamtych czasów opowiadają, że był wsparciem dla
sprawiającego wrażenie nieco zagubionego Ziobry. W kolejnych
latach przyszły minister sprawiedliwości będzie się u niego radził
i merytorycznie konsultował z nim rozmaite sprawy dotyczące
wymiaru sprawiedliwości, zwłaszcza wtedy, gdy będzie
rywalizować o tytuł „pierwszego śledczego” ze Zbigniewem
Wassermannem.
Ziobro, gdy tylko trafił do Ministerstwa Sprawiedliwości
w 2001 roku, najpierw jako doradca, a później wiceminister
sprawiedliwości u Lecha Kaczyńskiego, ściągnął do siebie
Święczkowskiego. Ten ostatni awansował wtedy do Prokuratury
Krajowej.
Pięć lat później, za pierwszego rządu PiS, Święczkowski zostanie
szefem ABW. Swoim zastępcą zrobi zaś Grzegorza Ocieczka,
przyjaciela i prokuratora z Katowic. W 2016 roku, podczas
drugiego rządu PiS, Ocieczek zostanie wiceszefem CBA. I to on
podpisze się pod wnioskiem o umożliwienie inwigilacji
Krzysztofa Brejzy.
Ocieczek jest prokuratorem w stanie spoczynku, członkiem
stowarzyszenia Ad Vocem, do którego należą ludzie bliscy
ministrowi sprawiedliwości i prokuratorowi generalnemu
Zbigniewowi Ziobrze. Wspólnie ze Święczkowskim startowali
w wyborach do Sejmu z list PiS.
W lutym 2020 roku, gdy skończyła się czteroletnia kadencja
szefa CBA Ernesta Bejdy, zastąpił go inny kolega
Święczkowskiego i Ocieczka – Andrzej Stróżny. Był on
dyrektorem departamentu w ABW za czasów, gdy Agencją rządził
Bogdan Święczkowski. Na szefa CBA przyszedł wprost
z katowickiej delegatury ABW, którą kierował.
Mechanizm zależności w prokuraturze, jaki stworzył Ziobro,
opisał przed wieloma laty Janusz Kaczmarek, były prokurator
krajowy za czasów Ziobry, który wypadł z łask.
– Święczkowski kiedyś mi powiedział: „Jestem oddany
Zbyszkowi i zawsze będę mu oddany. (...) Zobacz, w tej chwili
biorę do siebie prokuratora Hołdę, który dzięki mnie awansuje,
i też mi będzie zawsze oddany” – opowiadał Kaczmarek.
W tej hierarchii prokuratorskiej z gry wypadają ci, którzy nie
wypełniają poleceń lub przeciwnie: ulegają naciskom i dlatego
popełniają błędy.
Taki los spotkał prokurator Ewę Daligę w Gdańsku, która
odeszła, gdy się okazało, że wydanie przez nią polecenia
zatrzymania byłych prezesów państwowych spółek było
bezzasadne.
Daliga zawdzięczała swój awans do prokuratury regionalnej
decyzji Zbigniewa Ziobry, co przyznała przed sejmową komisją
do spraw Amber Gold. Pytania na ten temat zadawał jej w 2018
roku... Krzysztof Brejza. Polityk ten był wówczas członkiem
komisji Amber Gold i wytykał prokuratorom z Gdańska
zaniedbania w wyjaśnieniu afery.
– Przesłuchiwałem w komisji Amber Gold tych prokuratorów.
Część winna była co najmniej zaniedbań w tej aferze, a gdy
doszło do władzy PiS, zostali awansowani przez Ziobrę
i Święczkowskiego. Już choćby z tego powodu i możliwego braku
bezstronności ta prokuratura nie powinna się mną zajmować –
uważa Brejza.
Stało się inaczej. Gdy w gdańskiej prokuraturze zespół
śledczych wciąż jeszcze przesłuchiwał głównych podejrzanych,
bydgoska delegatura CBA przez niemal cały 2020 rok zajmowała
się przerabianiem urobku zebranego podczas nalotu rok wcześniej,
w trakcie kampanii wyborczej.
Agenci sprawdzali zajęte telefony i dyski, zostawiając
najczęściej adnotację o tym, że nie znaleźli nic przydatnego dla
śledztwa. Marek O. tworzył analizy, z których niewiele wynikało.
Agent prowadzący Maciej W. przesłuchiwał zaś świadków
w nadziei, że znajdzie coś, co pozwoli postawić zarzut
Krzysztofowi Brejzie.
Agent W. był na pierwszej linii i miał największą wiedzę
o sprawie – łącznie z informacjami niejawnymi pochodzącymi
z Pegasusa, który został podpięty pod telefony Ryszarda
i Krzysztofa Brejzów, a także Magdaleny Łośko.
Żaden ze świadków przesłuchiwanych przez W. nie potwierdził,
że polityk załatwił mu pracę lub pomógł w innej sprawie
w zamian za jakąkolwiek korzyść.
W lutym 2021 roku Maciej W. miał dopiero czterdzieści osiem
lat, gdy postanowił przejść na emeryturę. Za kilka miesięcy miały
wyjść na jaw pierwsze potwierdzone informacje o inwigilacji
Pegasusem w Polsce. W bydgoskiej delegaturze CBA szykowały
się ucieczki. Agenci widzieli już, że na Krzysztofa Brejzę nie
zbierze się nic, co da zarzuty.
Pytam, jak agenci oceniali Ryszarda Brejzę, który też był
inwigilowany Pegasusem oraz podsłuchiwany „zwykłym”
podsłuchem telefonicznym.
– Prezydent Inowrocławia? Poczciwina! – mówi źródło.
ROZDZIAŁ 10
OPERACJA „GRUPA”, CZYLI JAK
BREJZÓW ROZPRACOWYWALI
ESBECY
Inowrocław, 3 maja 1982 roku. W kościele pod wezwaniem
Najświętszej Maryi Panny przy ulicy Plebanka odbywa się msza.
Trwa piąty miesiąc stanu wojennego. Gdy tylko msza się kończy,
na ulice wychodzi tysiąc osób. Pochód przeradza się
w antykomunistyczną demonstrację. Ludzie śpiewają „Boże, coś
Polskę”, skandują „Lech Wałęsa!”. W pierwszym szeregu idzie
siedemnastoletni Jarosław Brejza. Niesie zakazaną przez PRL-
owskie władze flagę Solidarności.
– Możliwe, że to Jarek prosił, żeby iść z tą flagą. Wiedział, że ją
mam. Sam nie śmiałem proponować, bo można było ponieść
za to konsekwencje – mówi mi ksiądz Jan Pruczkowski, wówczas
kapelan Solidarności w Inowrocławiu.
Dwa dni później do domu Brejzów wpada milicja. Zabierają
Jarka na dołek i zaczynają przesłuchania: „Skąd masz tę flagę? Kto
ci ją dał?”.
„Nie wiem”, „Nie znam” – odpowiada Jarek.
„Jak nie znasz?!” – wściekają się przesłuchujący. Świecą lampą
w oczy, nie pozwalają zasnąć.
W emocjach wali pięściami w stół. Krzyczy w twarz
przesłuchującym: „Gestapo!”. Zaczynają go bić.
W nocy słyszy krzyki i wycie. Gdy prowadzą go do ubikacji,
widzi tam pełno krwi.
Do domu wraca wycieńczony i załamany. Rodzicom mówi,
że planował w celi samobójstwo: chciał podrzeć prześcieradło
i się powiesić.
– Jarek, jak możesz tak mówić! Przecież te esbusie by się tylko
cieszyły! – mówi do niego ojciec.
Staje przed kolegium. Milicjant domaga się trzech miesięcy
aresztu za to, że niósł flagę zakazanej organizacji.
Ale Brejza zostaje nieoczekiwanie uniewinniony.
– To doprowadziło esbeków do szału. Według mnie stało się
powodem dalszych, tragicznych wydarzeń – mówi Ryszard Brejza,
jego brat.
Jarosław Brejza, rocznik 1964, mimo młodego wieku jest
od dłuższego czasu pod obserwacją służb. SB prowadzi sprawę
operacyjnego rozpracowania o kryptonimie „Grupa”.
W środowisku młodego Brejzy ma swoich informatorów.
Dwa lata wcześniej, we wrześniu 1980 roku, rozpoczyna się
strajk w Hucie Szkła „Irena”. Młody Brejza dostarcza
związkowcom jedzenie, odbija na zakładowym powielaczu
biuletyny i nagrywa audycje.
W kwietniu 1981 roku ma szesnaście lat, gdy z działaczami „S”
udają się do siedziby ZSL wspierać rolników okupujących
budynek tej partii. Efektem jest zalegalizowanie Niezależnego
Samorządnego Związku Zawodowego Rolników Indywidualnych
„Solidarność”. Później chodzą po lokalnych szkołach i wieszają
krzyże w klasach. Organizują spotkania młodzieży
z przedstawicielami „S”, kombatantami AK i działaczami
antykomunistycznego podziemia niepodległościowego.
Nocami Jarek wymyka się z domu.
– Pytam: „Jarek, gdzie ty idziesz?”. On na to: „Mamo, nie mogę
nic mówić”. Następnego dnia idziemy rano z mężem do Rynku
i widzę napisy na murach: „Niech żyje wolna Polska”, „Precz
z komuną”. Oho, myślę, no to Jarek z kolegami już tu był. Jego nie
dało się utrzymać. Jak coś postanowił, to koniec – opowiada
Halina Brejza, mama Jarka.
Szybko wychodzi z aktywnością związkową poza Inowrocław.
Jest przewodniczącym samorządnego związku młodzieży szkolnej
„S” w Inowrocławiu i okolicznych miejscowościach, ale zebrania
go nudzą. Woli jeździć, spotykać się z ludźmi, działać. Zostaje
łącznikiem Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego
z innymi miastami. Jeździ do Wrocławia i poznaje tam dziesięć lat
starszego Władysława Frasyniuka. W Gdańsku spotyka Gwiazdę
– na zdjęciach widać, że nie odstępuje go na krok.
Po ogłoszeniu stanu wojennego „S” schodzi do podziemia.
Tydzień później SB robi rewizję w domu Brejzów i zabiera
Jarosława i starszego o sześć lat Ryszarda na przesłuchanie. Siedzą
tam kilka godzin. Esbecy grają na przemian dobrego i złego glinę.
Gdy jeden wychodzi od Ryszarda, drugi wchodzi do Jarka
i na odwrót. Ryszard zastanawia się wtedy, czy jego młodszy brat
to wszystko wytrzyma.
W marcu 1982 roku PZPR robi rozpoznanie wśród nauczycieli.
Zauważa, że po wprowadzeniu stanu wojennego liczba odejść
z partii w końcu przestaje spadać, efekt odnoszą rozmowy
dyscyplinujące dyrekcji w celu „samookreślenia się”. Związkowcy
„S” w oświacie formalnie przestają działać.
Po 3 maja 1982 roku Jarek wraca z przesłuchania rozbity, mimo
uniewinnienia go przez kolegium. Kilka dni później zostaje
ponownie aresztowany. Pretekstem jest przygotowywany przez
Solidarność 13 maja piętnastominutowy strajk w całym kraju.
Ryszard Brejza, który akurat jest w Inowrocławiu na przepustce
z wojska, zobaczy wówczas brata po raz ostatni. Jarek zamknie się
w sobie, stanie się małomówny, powoli przestanie ufać
komukolwiek.
4 sierpnia 1982 roku Halina Brejza znajduje go w pokoju
martwego.
– I popełnił... Serce pęka... Nie daj, Boże, żeby jakakolwiek
matka przeżywała coś takiego... – mówi drżącym głosem.
Jarek zostawia po sobie list:
Wybaczcie, co uczynię.
Nie winię Was za to, lecz po prostu nie mogę tu żyć, bo życie
to męka.
Niech Ojczyzna będzie wielka, lecz ja nie mogę już czekać.
Żegnajcie.
Żegnaj Tatku i moja Matko.
Niech Rysio sławi imię Brejza, bo ja kończę.
Komuna niech przepadnie.
Jarek
– Z mamą nigdy nie rozmawiałem na ten temat. Pan o to
wprawdzie nie pyta, ale ja mogę do siebie mieć również pretensje
– mówi Ryszard Brejza. – Bo to ja go w tę politykę wciągnąłem.
Był początek 1981 roku, gdy między braćmi wywiązała się
kłótnia o to, jak działać, by pokonać komunę. Mają odmienne
temperamenty. Ryszard to wyważony współzałożyciel NZS
i student ostatniego roku historii Uniwersytetu Mikołaja
Kopernika w Toruniu. Jarek woli działać, dlatego idzie
do technikum mechaniczno-elektrycznego. Chce szybko zdobyć
zawód i mieć prawo jazdy.
– Miał do nas z NZS pretensje, już nie pamiętam o co.
Powiedziałem mu, że może by sam pokazał, co potrafi.
Bo krytykować to każdy umie – mówi Ryszard Brejza.
Jarek Brejza zaczyna działać. Jest wtedy jeszcze za młody,
by zostać członkiem związku, dlatego zakłada pierwsze w Polsce
struktury młodzieżowe „S” – Niezależny Samorządny Związek
Młodzieży Szkolnej „Solidarność”. Organizacja szybko się rozrasta,
początkowo liczy trzystu uczniów w samym Inowrocławiu,
w kolejnych miesiącach przekracza trzy tysiące.
Związał się z radykalnymi działaczami Solidarności. Najbardziej
imponował mu Wojciech Zieliński, były żołnierz AK, po wojnie
skazany na podwójną karę śmieci. W latach osiemdziesiątych
próbował zakładać konspiracyjne struktury na wzór okupacyjnej
i powojennej Polski. Nastoletniego Jarosława Brejzę „zaprzysiągł”
na „oficera wywiadu”. Jak pisze Wojciech Gonera, badacz
inowrocławskiej Solidarności i pracownik bydgoskiego IPN,
„miała to być organizacja, oparta na zasadach dyscypliny
wojskowej, utworzonej na wypadek bezpośredniej konfrontacji
z władzą. Pomimo licznych ostrzeżeń, a nawet gróźb [Jarosław
Brejza] nie zaprzestał swojej działalności”.
Z walki zbrojnej niewiele wyszło, choć Zielińskiemu udało się
nawet zdobyć nitroglicerynę z kopalni na Śląsku. Jarek Brejza
miał twierdzić w organizacji, że pójdzie się wysadzić
na komisariat i zabije pięćdziesięciu milicjantów.
– Taki radykalizm budził we mnie grozę, choć o tym
konkretnym planie dowiedziałem się dopiero po jego śmierci –
mówi Ryszard Brejza. I dodaje: – Chyba za szybko dla niego ta
dorosłość przyszła. Ale te pragnienia walki o wolność wyniósł
z domu rodzinnego.
Halina Brejza zapamiętała, jak mówił do ojca: „Tatulku, ja
za ciebie nie popuszczę. Jak skończę ten mechaniczny, to pójdę
do policji, ale do wolnej Polski!”.
– Męczyli tych Brejzów strasznie – mówi Halina Brejza.
Tadeusz Brejza, jej mąż i ojciec Jarosława i Ryszarda, rok
przesiedział w stalinowskim więzieniu. Z bratem przed wojną
prowadził sklep z odzieżą i galanterią. Byli znani w całym
Inowrocławiu.
Rodzina Brejzów pochodzi spod Starogardu Gdańskiego
i Poznania. Do Inowrocławia sprowadzili się w 1919 roku, gdy
odradzała się Polska. Ksawery Brejza był powstańcem
wielkopolskim. Po zakończeniu walk wstąpił do żandarmerii
powstańczej. Gdy Wielkopolskę przyłączono do Polski, Ksawery
z żandarmerii trafił do policji państwowej. I został skierowany
do Inowrocławia.
Dekadę później zaczął chorować na zapalenie płuc. W 1932 roku
zmarł, zostawiając po sobie skromną rentę i trzech synów.
Stanisława Brejza, wdowa po nim, by utrzymać rodzinę, założyła
sklep. Tak narodził się okres kupiecki w historii Brejzów.
Sklep z odzieżą i galanterią skórzaną szedł dobrze. Interesy
prowadził po śmierci ojca syn Tadeusz Brejza wraz ze starszym
o dziesięć lat bratem. Ale gdy w 1939 roku wybuchła wojna,
rodzina straciła wszystko. Rok później wszyscy zostali wywiezieni
do Radomska w Generalnej Guberni z jedną walizką. Po wojnie
ze sklepu nic nie zostało.
Tadeuszowi Brejzie udało się wskrzesić działalność handlową
w pierwszych latach powojennego chaosu – komunistyczna
dyktatura jeszcze nie okrzepła. Ale wkrótce, wraz z reformą
Hilarego Minca i „bitwą o handel”, zmierzającą do zduszenia
prywatnej inicjatywy i zastąpienia jej upaństwowionym
systemem, zaczęły się kłopoty. Na Tadeusza Brejzę zaczęło
polować UB.
Był kwiecień 1950 roku, gdy przyszedł do niego fryzjer
z zakładu naprzeciwko. – Panie Brejza, szwagier wrócił z Anglii
i przywiózł trochę dolarów. Ukrył je w rewersie marynarki. Może
by pan kupił? – zagaił.
W komunistycznej Polsce trwało polowanie na handlarzy obcą
walutą. Za kilka miesięcy miał wejść zakaz posiadania dolarów
i złota pod groźbą kary śmierci. Tadeusz Brejza wiedział, jakie
ryzyko wiąże się z propozycją znajomego.
– Nie chcę, nie znam się na tym – rzucił na odczepnego.
Ale fryzjer nie odpuszczał. – Panie, niech się pan jeszcze
zastanowi. Moje dzieci nie mają na chleb, niech się pan zlituje... –
nalegał.
– Mąż był litościwy, zaraz mu się łzy lały, jak komuś źle szło.
Już taki był, niestety. Bardzo dobrego męża miałam, to anioł.
I kupił w końcu te dolary – mówi Halina Brejza.
Co było dalej, nietrudno przewidzieć, znając realia
stalinowskiej Polski. Następnego dnia pojawił się w sklepie cywil
przedstawiający się jako urzędnik skarbowy. Zaprosił Tadeusza
Brejzę do wyjaśnienia „drobnej nieścisłości” w księgach
rachunkowych.
– Dobrze, zamknę sklep dzisiaj po południu i przyjdę – odparł
Tadeusz. Cywil kazał jednak iść natychmiast.
Szli tak razem przez plac Świętego Ducha i „królówką”
(Królowej Jadwigi). Zaczęli skręcać w Toruńską, gdzie mieści się
komenda MO.
– Po co to wszystko? Nie mógł pan od razu powiedzieć, gdzie
idziemy? – zapytał Tadeusz.
Ale cywil nic nie odpowiedział. Tadeusz Brejza już go więcej
nie zobaczył.
– Na komisariacie zaczęli go wypytywać, skąd miał te dolary.
Opowiedział historię, że kupił od Żyda w bramie w Łodzi, gdy
jechał po towar. „Wy nam tu głupstw nie opowiadajcie”, ryknął
wtedy jeden z przesłuchujących. I zaczęli okładać go pięściami –
mówi Halina Brejza.
Tadeusz stracił trzy zęby, krew wylewała mu się uszami.
Do niemal nieprzytomnego jeden z bijących powiedział:
„Wszystkim powiedzcie, że to my!”.
Kilka dni po aresztowaniu sklep został skonfiskowany przez
państwo. A gdy siedział, ktoś – Tadeusz podejrzewał, że ubecy –
obrobił jego dom.
– Po tym jak wyszedł z więzienia w 1951 roku, nikt nie chciał go
zatrudnić. Mówili, że nie chcą „dolarnika”. Mąż dojeżdżał
do pracy w Bydgoszczy, do Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa
Handlu Spożywczego. Tam dyrektorem był taki bardzo porządny
pan Matuszewski, który mieszkał w Rynku w Inowrocławiu.
A później dostaliśmy pracę w Inowrocławiu w Społem – mówi
Halina Brejza.
Niechęć do komuny była w domu Brejzów dziedziczona
i naturalna. Ryszard Brejza wspomina swoje dzieciństwo tak:
skupieni wokół radia całą rodziną wyczekują sygnału Wolnej
Europy.
– Komuna to było coś obcego, paskudnego. Wychowywaliśmy
się w takim poczuciu w domu ja, mój brat, moja siostra, że należy
nam się wolna Polska, taka jak z okresu międzywojennego,
o której opowiadał ojciec – mówi Ryszard Brejza.
Podkreśla, że ojciec nigdy nie należał do PZPR, choć jako
kierownik sklepu w Inowrocławiu był wielokrotnie o to
nagabywany.
– Konsekwencją odmowy były trudne kontrole państwowe
oraz inspekcje obywatelskie – mówi.
W domu rodzice prenumerują „Kulturę” i „Politykę”. Ryszard
Brejza żałuje, że nigdy nie może zdobyć na poczcie „Tygodnika
Powszechnego”. W liceum wygrywa konkurs tygodnika
harcerskiego „Na Przełaj” na najlepszą pracę historyczną, której
akcja rozgrywa się w czasie II wojny światowej. W nagrodę
dostaje zaproszenie na spotkanie z pułkownikiem Zbigniewem
Załuskim, oficerem Ludowego Wojska Polskiego.
Załuski dla jednych był ideologiem moczarowców, nurtu
komunizmu z silną odnogą nacjonalistyczną, dla innych
niepokornym pisarzem reżimowym. W 1962 roku opublikował
książkę Siedem polskich grzechów głównych, głoszącą potrzebę
szanowania historii Polski, zachowania postawy patriotycznej,
unikania szydzenia z tego, co polskie.
Kilkunastoletni Ryszard Brejza jest jednym z dwudziestu
uczniów, który w 1975 roku bierze udział w spotkaniu z Załuskim.
Pułkownik wygłasza pogadankę o historii najnowszej. Mówi
o drugiej wojnie światowej i napaści Związku Radzieckiego
na Polskę. O Katyniu i o tym, że to nie Niemcy, ale Rosjanie
zabili polskich oficerów. A także o Powstaniu Warszawskim
i wprost twierdzi, że historia o Stalinie zbyt słabym,
by w sierpniu 1944 roku zaatakować po drugiej stronie Wisły
Niemców, jest nieprawdziwa.
Brejza szeroko otwiera oczy. Do tej pory wszystko to słyszał
tylko w Wolnej Europie.
– Jak wróciłem do liceum, to już byłem trochę innym
człowiekiem. Nabrałem odwagi – mówi. Nie miał już
wątpliwości, by odpowiedzieć szczerze, czego się dowiedział, gdy
zapytał go o to nauczyciel historii.
– Gdyby wiedział, co powiem, na pewno kazałby mi siedzieć
cicho. Jak skończyłem, mój historyk był blady. Próbował mi
przerywać, wplątywać, że musiałem coś źle zrozumieć, bo to
przecież nie było tak. Ale ja wszystko dobrze rozumiałem – mówi
Ryszard Brejza.
Na maturze wybrał historię, a jednak gdy przyszło mu zdawać
egzamin, ledwo mógł z siebie wydusić słowo. Mówi, że długo
pamiętał stres po tamtej rozmowie z historykiem – tym samym,
który teraz siedział przed nim w komisji. Brejza zdał na ocenę
dobrą.
– Tak naprawdę należała mi się trója. I to słaba. Nikt mnie
na tym egzaminie nie poznawał, przecież zawsze byłem piątkowy
– wspomina.
Na pierwszym roku historii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika
w Toruniu było już łatwiej. Brejza odkrywa literaturą
bezdebitową. Zamawia Wojnę polską 1939 Leszka Moczulskiego,
chociaż drugą wojnę światową będzie dopiero studiować za dwa
lata. Ma dostęp do książki na cztery godziny. Zafascynowany,
wertuje kartka za kartką.
Ktoś mu mówi o spotkaniach u księży jezuitów. Przychodzą
tam redaktorzy „Więzi”, „Znaku”, opozycji koncesjonowanej.
W salce tłoczy się kilkadziesiąt, czasem stu takich studentów jak
on. Dyskutują o polityce, historii, literaturze. – To te rozmowy
i lektury przygotowały nas do roku 1980 – mówi.
Gdy wybucha karnawał Solidarności, zakłada razem
ze Zbigniewem Nowkiem, późniejszym szefem UOP w wolnej
Polsce, Niezależne Zrzeszenie Studentów. Zostaje marszałkiem
konwencji złożonej z delegatów wszystkich wydziałów NZS,
która przyjmuje uchwały i kontroluje zarząd. Nie angażuje się
bezpośrednio w organizację strajków. O tym decyduje zarząd,
którego szefem jest Nowek.
Brejza zyskuje dostęp do literatury bezdebitowej i biuletynów.
Wozi ją do Inowrocławia, do tego samego liceum, w którym
jeszcze kilka lat wcześniej się uczył. Jego dawni nauczyciele
chętnie je przyjmują, teraz to on dostarcza im wiedzę.
W 1981 roku kończy studia i idzie uczyć do podstawówki
w Inowrocławiu. Zakłada tam koło Solidarności. Dyrektorka
początkowo patrzy na niego jak na buntownika, nie chce mieć
problemów. Ostatecznie jednak nie wtrąca się w działalność
związkową.
Tydzień po ogłoszeniu stanu wojennego w domu Brejzów
rozegra się scenka, o której Ryszard Brejza będzie opowiadać
w wolnej Polsce. Ma dowodzić, że jeśli dyktatura chce, to zawsze
znajdzie odpowiedni paragraf na człowieka.
Do domu Brejzów 20 grudnia 1981 roku przychodzi SB i robi
rewizję w pokoju Ryszarda. Nic nie znajdują, większość
materiałów zdążył dać Jarkowi, które ten wywiózł i schował pod
hałdą węgla. Esbek przyczepia się do plakatu na drzwiach
Ryszarda. To plakat wydany z okazji I zjazdu Solidarności
w Gdańsku. Widać na nim rocznego chłopczyka w koszulce
Solidarności idącego po łące. Porucznik Stefan Graczyk zdziera
plakat z drzwi.
– Co pan robi? – protestuje Brejza.
– To wydawnictwo zakazane! Nie wolno w miejscach
publicznych eksponować emblematów zawieszonych związków
zawodowych! – krzyczy Graczyk.
Brejza się dziwi. – Przecież to nie jest miejsce publiczne, tylko
dom prywatny i mój pokój – zauważa.
Ale esbek zamyka dyskusję: – A czy jest pan w stanie
bezapelacyjnie zaprzeczyć, że nie przychodzą tutaj lub nie przyjdą
inne osoby poza panem? Nie? Czyli to jest jednak miejsce
publiczne! – triumfuje esbek.
– Właściwie ta historia pasuje idealnie do obecnych czasów
i rządów PiS. Jak mają coś znaleźć, to zawsze znajdą – mówi
Ryszard Brejza.
W 1981 roku po rewizji w domu Brejzy esbecy jadą z nim
do podstawówki, w której uczy. Tam w obecności dyrektor
przetrząsają szafkę, w której trzyma swoje rzeczy. Również nic nie
znajdują.
W tym czasie Brejza jest jednym z nauczycieli, którzy prowadzą
tajne lekcje i wykłady dla uczniów szkół średnich. Kontynuują
tradycję latającego uniwersytetu z czasów okupacyjnych.
Spotykają się z kilkunastoma uczniami w mieszkaniu Jadwigi
Fengler-Wielewskiej, polonistki z I LO w Inowrocławiu, która
zakłada podziemną działalność. Nauczyciele opowiadają uczniom
o historii, której nie znajdą w oficjalnych podręcznikach.
Odprowadzają też co miesiąc składki na stworzony przez nich
tajny fundusz. Pieniądze wesprą członków nauczycielskiej „S”
i ich rodziny represjonowane przez PRL-owskie władze. Ale
po wprowadzeniu stanu wojennego komuna łamie solidarność
pomiędzy nauczycielami w szkole u Brejzy. Połowa z około
trzydziestu nauczycieli w SP nr 2 to członkowie związku. Ale
tylko dwóch, góra trzech razem z Brejzą regularnie odprowadza
pieniądze na pomoc rodzinom internowanych działaczy, które
zostały bez środków do życia. Reszta się boi.
– Wiesz, jak jest... – mówią Brejzie i odmawiają, gdy ten
przychodzi do nich po składki.
Mimo to w 1982 roku podziemne życie w Inowrocławiu
kwitnie. Ryszard Brejza zwozi z Torunia literaturę. Nauczyciele
i uczniowie z tajnych kompletów czytają Orwella, Sołżenicyna,
Kołakowskiego. Grupa jest szczelna, do końca jej istnienia nie
będzie żadnej wpadki, żadnej rewizji.
Po śmierci Jarka w sierpniu 1982 roku przez dom Brejzów
przewijają się działacze Solidarności. Pojawia się w nim
Władysław Siła-Nowicki, mecenas broniący opozycjonistów
w procesach politycznych. Dyskusje trwają godzinami. Tydzień
w tydzień na niedzielnych obiadach u Brejzów jest też Wojciech
Zieliński, guru Jarka. Opowiada o planach wysadzenia komendy
milicji, trochę żałując, że pozwolił w to wkręcić syna Brejzów
(inny z działaczy będzie po latach twierdzić, że Zieliński nie
zachęcał, ale hamował Jarka, by ten nie szedł z nitrogliceryną
na komendę).
Do Haliny Brejzy dzwoni esbek Graczyk. To on w tamtym
czasie przesłuchiwał Jarka.
– Pani Brejzowa, my nie byliśmy bezpośrednią przyczyną
śmierci Jarka. Mogliśmy być jedynie pośrednią – próbuje się
tłumaczyć.
– To wy wykończyliście go nerwowo i psychicznie. Właśnie
wy! – krzyczy do słuchawki matka Jarka.
Esbek odpowiada: – Gdybym was nie znał, to on by z pierdla
nie wyszedł!
Kilka miesięcy po tej rozmowie rodzice Jarka zamykają sklep
i wracają do domu. Po drodze widzą, jak tego samego,
nieprzytomnego Graczyka wynoszą z knajpy. Wkrótce rozwiedzie
się z nim żona, ale on nie przestanie pić.
Halina Brejza dobrze go pamięta, bo zanim trafił do SB,
pracował razem z Brejzami w Społem.
– To był miły, pogodny chłopak. Wielu tam było młodych,
którzy później trafili na milicję i do SB, bo dobrze płacili. I wielu
z nich strasznie później zaczęło pić – wspomina.
Graczyk umrze kilka lat później. Kończy się stan wojenny,
rozwiązany zostaje podziemny nauczycielski fundusz pomocy
represjonowanym. W 1985 roku inowrocławska SB zamknie
sprawę operacyjnego rozpracowania „Grupa”, którą prowadził
esbek Graczyk.
Końcówka lat osiemdziesiątych zastanie Ryszarda Brejzę jako
nauczyciela w zespole szkół medycznych. Podczas strajków 1988
roku zostaje nawet wicedyrektorem liceum medycznego. Dalej
przynosi nauczycielom literaturę podziemną, a w wyborach 4
czerwca 1989 roku zasiada w komisji wyborczej jako mąż zaufania
z ramienia Solidarności.
Gdy w wyborach prezydenckich 1990 roku Polska
solidarnościowa dzieli się na zwolenników Wałęsy
i Mazowieckiego, on zdecydowanie kibicuje Wałęsie. Jest nadal
członkiem Solidarności i z tego komitetu zostanie radnym w tym
samym roku. Jest już rozpoznawalny wśród samorządowców
w regionie – zostaje na początku lat dziewięćdziesiątych
marszałkiem województwa bydgoskiego (choć o jeszcze
ograniczonych kompetencjach w porównaniu z 1997 rokiem, gdy
nadejdzie reforma administracyjna).
W 1993 roku startuje bez powodzenia do Sejmu
z Wałęsowskiego BBWR. Ale w następnych wyborach, cztery lata
później, gdy obóz prawicy się jednoczy, zdobywa ponad
dwadzieścia tysięcy głosów i dostaje się do Sejmu z pierwszego
miejsca listy Akcji Wyborczej „Solidarność”. Posłem będzie tylko
jedną kadencję. Zdąży jeszcze wstąpić do Ruchu Społecznego
AWS, który powstaje na bazie rozpadającej się koalicji AWS
i Unii Wolności. Ale później do rodzących się na jej gruzach
Platformy Obywatelskiej ani Prawa i Sprawiedliwości już nie
przystąpi.
– Nie chciałem brać udziału w rozszarpywaniu tego sukna,
jakim była AWS. Mam tę głupią cechę w sobie, że cenię sobie
lojalność – mówi.
Jest człowiekiem Solidarności i zwolennikiem PO-PiS, o którym
wtedy się dużo mówi, że będzie rządził po odsunięciu Sojuszu
Lewicy Demokratycznej od władzy. Tymczasem w 2002 roku to
jego czeka pokonanie w wyborach samorządowych SLD, który
rządzi Inowrocławiem już drugą kadencję.
Brejza w 2001 roku idzie na debatę z jego prezydentem
Ryszardem Domańskim do bydgoskiej telewizji. Domański to
były wojskowy, miastem rządzi ledwie od roku, bo jego
poprzednik został posłem. Podczas debaty próbuje ustawić Brejzę
jako niedoświadczonego krytykanta. Brejza zwraca się do niego
per „panie pułkowniku”, czym doprowadza Domańskiego
do wściekłości. W wyborach wygrywa z nim w drugiej turze.
Należący do Solidarności prezydent z politykami PO-PiS będzie
rządzić przez kolejnych czternaście lat. Koalicja zacznie trzeszczeć
dopiero po wygranych przez PiS wyborach w 2015 roku. Rok
później z urzędu odejdzie wiceprezydent Ireneusz Stachowiak,
którego Brejza zrobił wiceprezydentem podczas drugiej kadencji.
– To był wtedy młody, energiczny człowiek, który pomagał
nam bardzo w kampanii wyborczej – mówi Brejza. Dzisiaj
Stachowiak jest jego i jego syna największym lokalnym
krytykiem.
Gdy padł komunizm, Ryszard Brejza niemal od razu próbował
się dowiedzieć, co się mogło dziać z bratem. O materiały
zarekwirowane przez SB w maju 1982 roku (była to ostatnia
rewizja w domu Brejzów w czasie, gdy żył jeszcze Jarek) złożył
wniosek w marcu 1990 roku. Podanie składa do byłej jednostki
komunistycznej bezpieki – Rejonowego Urzędu Spraw
Wewnętrznych, który za dwa miesiące przestanie istnieć. Szef
RUSW mówi mu, że nic nie może przekazać, bo poprzedni szef
RUSW w Inowrocławiu postanowił wszystkie zarekwirowane
materiały zniszczyć.
Brejza próbuje dostać cokolwiek (a najlepiej protokół
z zatrzymania brata) przez swojego starego znajomego –
Zbigniewa Nowka, który w 1990 roku kieruje bydgoską
delegaturą Urzędu Ochrony Państwa. Ale i to się nie udaje.
Nowek również informuje go, że wszystkie materiały zostały
zniszczone.
Taką samą informację dostaje z IPN Krzysztof Brejza, który
wiosną 2023 roku zwraca się o informacje w sprawie zatrzymania
i inwigilacji jego stryja. Jedyna zachowana adnotacja wiąże się
z tym, że Jarosławem Brejzą interesowała się SB w ramach
sprawy operacyjnego rozpracowania „Grupa”.
Ryszard Brejza mówi, że martwi się dzisiaj o swojego syna, tak
jak martwił się o brata. Pytam dlaczego?
– Bo już jednego wciągnąłem do polityki i źle to się skończyło.
Mój syn działa na pierwszej linii frontu. Boję się, aby ktoś mu
jakiegoś zła nie wyrządził. On jeździ codziennie samochodem
sam, często wieczorami, odbywa masę spotkań. Skłamałbym,
gdybym nie widział zagrożenia. Patrzę na jego sytuację przez
pryzmat mojego życia, mojej rodziny i tej tragedii z moim bratem
– mówi Ryszard Brejza.
– On walczy z zachowaniem reguł państwa demokratycznego.
Ma nie tylko przeciwników, lecz i wrogów. A ci wykorzystują
nawet niedozwolone środki, aby go zniszczyć, takie jak Pegasus.
Bo to jest przecież niedozwolone narzędzie, którego fakt użycia
miał nigdy nie wyjść na jaw – zaznacza.
Mówi, że jego syn ma charakter podobny do jego brata Jarka. –
Jeżeli ktoś widzi zagrożenia, którym trzeba się przeciwstawić, to
powinien z nimi walczyć. Ale nie z granatem w kieszeni ani nie
z karabinem. Dzisiaj nie ma takiej potrzeby. Powinien próbować
przekonywać innych: słowem, postawą i charakterem. Nie można
się chować do kąta. Jestem dumny z mojego syna. On żyje
w zgodzie ze swoim sumieniem, walczy o pryncypia,
wykorzystując wszelkie możliwości prawne. Wstaje rano, patrzy
w lustro i nie ma powodów do wstydu. Jest odważny
i nieustępliwy. I w tym sensie jest podobny do Jarka.
ROZDZIAŁ 11
AFERA SAWICKIEJ. KRZYSZTOF
BREJZA WIERZY W PROWOKACJĘ
CBA
Wiosna 1989 roku, Teatr Letni przy Stadionie Miejskim
w Inowrocławiu. Trwa pierwsze otwarte spotkanie
z kandydatami Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” przed
czerwcowymi wyborami do parlamentu. Pytania zadają
mieszkańcy. Mikrofon wędruje z rąk do rąk, wreszcie trafia
do sześcioletniego Krzysztofa Brejzy. Zachęcony przez babcię,
zadaje pytanie:
– Kiedy w końcu będzie tańsza czekolada?
Tłum wybucha śmiechem. Jeden z kandydatów Solidarności
mówi: – Idź, zapytaj obok. Tam na pewno ci powiedzą!
– Na sąsiedniej działce trwało akurat konkurencyjne spotkanie
działaczy PZPR, też szykujących się do pierwszych częściowo
wolnych wyborów w Polsce – mówi Krzysztof Brejza.
Końcówkę lat osiemdziesiątych pamięta jak przez mgłę:
migawki w telewizji z Gorbaczowem, ludzie polewani wodą z suk
milicyjnych podczas strajków i ojciec, który roznosił zaproszenia
na spotkania Solidarności. Syn nie odstępował go na krok.
– W 1990 roku straciliśmy ojca na rzecz polityki. Wcześniej miał
dla nas czas, grał z nami w planszówki, chodziliśmy na spacery.
A jak się zaangażował i został przewodniczącym sejmiku,
przepadł – mówi Krzysztof Brejza.
Wychowuje go dziadek Łucjan, ojciec mamy. Jest technikiem
chłodnictwa. Siedmioletni Krzysztof jeździ z nim po miejscowych
rzeźniach i patrzy, jak dziadek naprawia chłodnie. Pomaga mu,
nosi butle z freonem. Dziadek opowiada o okupacji i latach
powojennych, gdy zaczął się terror komunistów. Dla Krzysztofa
stanie się bohaterem, gdy zrelacjonuje mu, jak w latach
pięćdziesiątych odmówił ubekom wyjazdu do rolników po to,
by skonfiskować im płody rolne.
Polityka wchodzi do życia Krzysztofa Brejzy w 1991 roku. Ojciec
kandyduje do Sejmu z komitetu Solidarności, wspólnie
rozwieszają plakaty. Sytuacja się powtarza w 1993 roku, gdy ojciec
– znowu bez powodzenia – kandyduje z listy BBWR.
Brejzowie są wstrząśnięci skalą zwycięstwa SLD, który zdobył
sto siedemdziesiąt jeden mandatów, a BBWR tylko szesnaście.
– Zapamiętałem tamtej nocy wyborczej smutek, gdy się
okazało, jak miażdżąco wygrali. Atmosfera jak na pogrzebie. Duch
walki z komuną był u nas silny – wspomina Brejza.
W 1995 roku wstępuje do harcerstwa. Do ZHR, kojarzonego
z Wałęsą i prawicą, a nie ZHP – lewicowego, z PRL-owską
przeszłością. Angażuje się w kampanię Wałęsy, który walczy
o drugą kadencję. W wyborach prezydenckich cała rodzina
Brejzów mu kibicuje. I znowu klęska i gorycz porażki, gdy w 1995
roku drugą turę wygrywa Aleksander Kwaśniewski.
Całą rodziną zbierają podpisy do Sądu Najwyższego
o unieważnienie wyborów, bo Kwaśniewski zataił w formularzu
zgłoszeniowym, że nie obronił pracy magisterskiej, a wpisał
do rubryki wyższe wykształcenie. Protesty na niewiele się zdały,
wynik wyborów został uznany.
W 1995 roku dwunastoletni Brejza widzi w Wiadomościach
zdjęcia Wałęsy opuszczającego Pałac Prezydencki. W pamięć
zapada mu smutna migawka na koniec: osamotniony zwolennik
Wałęsy biegnie z flagą Polski za odjeżdżającym limuzyną byłym
prezydentem.
– Polityka kręciła naszym życiem jak rollercoaster – mówi dziś
Brejza.
W 1997 roku jego ojciec, działacz Solidarności, ponownie
kandyduje do Sejmu. Po czterech latach rządów obóz
postsolidarnościowy jest na fali, a AWS staje się faworytem
wyborów. Ryszard Brejza dostaje się do Sejmu z pierwszego
miejsca na liście.
Czternastoletniego Krzysztofa bierze na społecznego asystenta.
Syn jeździ z ojcem na Wiejską, poznaje dzieci innych posłów.
Razem z nimi chodzi popływać na basen sejmowy, zwiedzają
Warszawę.
W 2000 roku młody Brejza robi prawo jazdy. W Inowrocławiu
często odbiera ojca z dworca, gdy ten wraca z Sejmu. Z każdym
przyjazdem widzi, że jest coraz bardziej markotny.
– Chyba nie będzie najlepiej z rządem, jak widzę ten sposób
zarządzania – mówi Krzysztofowi.
Rok później AWS z kretesem przegrywa wybory. Ryszard
Brejza kuszony przez PO i PiS nie decyduje się na związanie
z żadną z tych partii, pozostaje członkiem coraz bardziej
spychającego się na margines Ruchu Społecznego AWS. W 2001
roku partia nie przekracza progu i nie wchodzi do Sejmu.
Brejzowie wpadają w dołek finansowy, Ryszard wraca
do szkoły jako nauczyciel, gdzie był zatrudniony na pół etatu,
zanim poszedł w politykę. Zarabia na rękę 700 zł, ale zyskuje czas
dla rodziny.
– To był piękny okres, przez rok znów mieliśmy ojca. Nadrobił
ten czteroletni okres, dużo rzeczy w ogrodzie zrobił – wspomina
Krzysztof Brejza, wtedy w klasie maturalnej.
W 2001 roku to już o nim, a nie o ojcu piszą lokalne media.
Osiemnastoletni Brejza zajmuje drugie miejsce w finale
olimpiady wiedzy o Polsce i świecie współczesnym, w którym
udział bierze dwadzieścia jeden tysięcy licealistów z całego kraju.
„Od kilku lat regularnie śledzę aktualne wydarzenia społeczno-
polityczne: oglądam telewizję, czytam prasę i korzystam
z internetu” – mówi w jednym z artykułów w lokalnej prasie.
„W zdobyciu potrzebnych wiadomości pomogły mu także
rozmowy i dyskusje z ojcem, Ryszardem Brejzą, znanym
politykiem, do niedawna posłem na Sejm” – pisze dziennikarka.
„Z każdego konkursu wraca z jakimś sukcesem albo nagrodą
rzeczową. Jest przykładem na to, że nauka się opłaca. Wygrał
m.in. wycieczkę do Brukseli, wideo, telewizor” – pisze w 2001
roku lokalna „Wyborcza”. Brejza zwierza się wtedy dziennikarce,
że chciałby pracować w przyszłości w Parlamencie Europejskim.
– Z chemii i biologii byłem słaby. Ale tytuł laureata olimpiady
zapewniał mi wstęp na studia bez egzaminów. Tyle że nie na te,
na które chciałem iść – mówi dziś.
Marzył o Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Tę uczelnię wybrali jego koledzy, z miastem silnie związana była
rodzina od strony mamy Aleksandry. Inowrocław od wieków
ciążył ku Poznaniowi jako dawna część Księstwa Poznańskiego.
I dla inowrocławian był od dawna oknem na świat. Ale UAM
nie honorował wyników olimpiady, której Brejza został
laureatem.
– Dlatego wybrałem niestety Uniwersytet Warszawski – mówi.
– Właśnie stety! – poprawia go żona Dorota.
– No tak, przecież inaczej byśmy się nie poznali...
W 2003 roku Krzysztof Brejza był na drugim roku MISH –
Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów
Humanistycznych – na UW. Ukończył prawo i stosunki
międzynarodowe. To specyficzny tok nauki, studenci z roku są
rozproszeni po różnych zajęciach i rzadko mają kontakt ze sobą.
MISH nie miały swojego samorządu studentów. Brejza wraz
z innymi studentami postanowili to zmienić.
W 2003 roku został wicemarszałkiem Parlamentu Studentów
i współorganizował wyjazd integracyjny dla pierwszego roku
w Broku na Mazowszu. Tam poznali się z Dorotą, studentką
prawa i socjologii. A gdy skończył się rok akademicki, byli już
parą.
Brejza nie należał wtedy jeszcze do żadnej partii politycznej, ale
sympatie miał zdecydowanie po prawej stronie. W pierwszych
latach studiów otarł się o Naszość Piotra Lisiewicza, dzisiaj
publicysty „Gazety Polskiej Codziennie”, wtedy organizującego
antykomunistyczne happeningi.
– W 2002 roku wszystko w Polsce było zdominowane przez tę
czerwień SLD-owską. Wyjechałem z czerwonego Inowrocławia
do Warszawy i poczułem, że trzeba się trochę dookreślić i znaleźć
sobie jakiś krąg – mówi Brejza.
Tak wpadł na ludzi z Naszości. Po jakiejś akcji poszli do parku,
gdzie poznał Lisiewicza. Pijąc piwo w czapkach z czerwonymi
gwiazdami, rozmawiali o kolejnych akcjach.
– Lisiewicz zapraszał na manifestację pod pomnikiem Feliksa
Dzierżyńskiego. Opowiadał też, jak odwiedzał Radka Sikorskiego
u niego w dworku w Chobielinie. Dzisiaj nie do pomyślenia –
mówi Brejza.
W 2002 roku do jego ojca dzwoni posłanka PO Teresa
Piotrowska. Mówi, że jest problem z domknięciem wspólnej listy
PO-PiS do sejmiku kujawsko-pomorskiego, i pyta, czy Brejza nie
zna kogoś z Bydgoszczy.
– Słuchaj, jak już jesteście w takiej potrzebie, to może weźcie
Krzyśka... – proponuje Brejza.
Osiemnastoletni Krzysztof Brejza dostaje przedostatnie miejsce
i robi drugi wynik. Ale do sejmiku wejdzie tylko lider PO-PiS
Maciej Świątkowski. W wyborach parlamentarnych w 2005 roku
PO-PiS znowu jest na fali. Świątkowski teraz zostaje posłem,
a młody Brejza zastępuje go jako radny w sejmiku. Wstępuje
do Platformy Obywatelskiej.
– Podchodzili mnie wtedy ludzie z PiS i sondowali. Ale ja już
miałem bardziej centrowe poglądy, PiS był dla mnie za radykalny
– mówi.
Jego poglądy ewoluują wraz z kolejnymi rozmowami z Dorotą.
Obydwoje pochodzą z podobnych, konserwatywnych rodzin
z mocnym przekonaniem, że aborcja powinna być raczej zakazana.
Przez lata obydwoje nabierają przekonania, że powinna to być
jednak decyzja kobiety, „bo życie różnie się toczy”. Większe
różnice dzielą ich na początku wobec społeczności LGBT+. Dorota
jest liberalna, Krzysztof w 2011 roku zagłosuje przeciw legalizacji
związków partnerskich.
Dzisiaj mówi: – Dorota była wściekła, a ja tego głosowania
bardzo się później wstydziłem. Zresztą nadal wstydzę. Dzisiaj już
zagłosowałbym inaczej.
W czerwcu 2007 roku biorą ślub i wyruszają w miesięczną
podróż po Europie. Zwiedzają Słowację i Węgry. W drodze
powrotnej na stacji benzynowej kupują „Wyborczą”, a tam
na pierwszej stronie informacja o aferze gruntowej – prowokacji
CBA wymierzonej w Andrzeja Leppera, wicepremiera w rządzie
PiS, Samoobrony i LPR. Chodziło o rzekomą pomoc
w załatwieniu odrolnienia ziemi na Pomorzu. Łapówkę wręczyli
jednak nie prawdziwi biznesmeni, ale podstawieni agenci CBA.
Prowokacja uszyta przez CBA miała doprowadzić
do skompromitowania Leppera, wyrzucenia go z rządu i przejęcia
elektoratu Samoobrony przez PiS. Udaje się tylko wyrzucić
Leppera z rządu. Po latach sąd skaże Kamińskiego i Macieja
Wąsika na bezwzględne kary więzienia, uznając, że przekroczyli
swoje uprawnienia jako funkcjonariusze państwowi.
Ale w 2007 roku sprawa jeszcze nie była tak jasna.
– Lepper zdecydowanie nie był z naszej bajki, ale spieraliśmy
się z Dorotą o to, gdzie są prawne granice takiej prowokacji służb.
Ona była zdecydowanie bardziej restrykcyjna, uważała to
za niedopuszczalne. Ja tak nie sądziłem. Po latach przyznałem jej
rację – mówi Krzysztof Brejza.
Dwanaście lat od tamtej historii, w 2019 roku, sam padnie
ofiarą CBA jako szef sztabu opozycji w politycznej akcji przed
wyborami. Wygra je PiS.
Tymczasem w październiku 2007 roku Brejza w wieku
dwudziestu czterech lat zostaje po raz pierwszy posłem. Pół roku
później małżeństwo wyjeżdża na wakacje do Jarosławca. Leżą
na plaży i zastanawiają się nad karierą zawodową. Dorota chce
być sędzią, ale rząd PO właśnie wprowadził reformę sędziowską.
Nabór na aplikacje sędziowskie zostaje zawieszony na rok.
Krzysztof mówi, że może w takim razie zrobiłaby aplikację
radcowską.
– Mieliśmy ze sobą laptopa. Wypełniłam dokumenty
i wysłałam podanie. Patrząc na to, co się stało z sądami oraz
sędziami, absolutnie tego kroku dzisiaj nie żałuję – mówi Dorota
Brejza.
W 2010 roku, gdy była na początku aplikacji, urodził się
Mateusz. Rozalia przyszła na świat, gdy Dorota Brejza była już
adwokatem – w 2013 roku. A gdy cztery lata później urodził się
Jan – trwała komisja do spraw Amber Gold, której Krzysztof
Brejza był członkiem.
– Ciąża z Jankiem była najtrudniejsza, właśnie z powodu
polityki – mówi Dorota Brejza.
Gdy Janek miał kilka tygodni, zaczęły się obrady komisji
śledczej do spraw Amber Gold, której członkiem był Krzysztof
Brejza. Dorota angażowała się w prace komisji Amber Gold,
pomagała pisać pytania do świadków.
– Zapoznawałam się z jawnym materiałem, oglądałam
posiedzenia i doradzałam. To był bardzo „prawniczy” materiał,
bo dużo pytań dotyczyło pracy prokuratorów. Większość
zagadnień była procesowa, moja pomoc była na pewno cenna –
mówi.
Z powodu pracy Krzysztofa w Sejmie w 2017 roku Brejzowie
przeprowadzili się nawet na kilka miesięcy do Warszawy, a dzieci
poszły tam do szkół i przedszkoli. Jednak po kilku miesiącach
wrócili do Inowrocławia.
Krzysztof Brejza od 2011 roku jest szefem struktur
inowrocławskich PO, która jest koalicjantem komitetu prezydenta
miasta Ryszarda Brejzy. Brejza junior pomaga ojcu w założeniu
miejskich portali jako przeciwwagi dla krytycznych wobec miasta
mediów niezależnych.
Okres ten wnikliwie później badali agenci CBA, którzy
poświęcili na to wiele godzin. Sprawdzali powiązania polityczne
Brejzów i ich środowiska.
Tezę o tym, że Brejza junior był odpowiedzialny za politykę
kadrową w urzędzie inowrocławskim, lansowali w trakcie
kampanii wyborczej w 2019 roku dziennikarze TVP Info. Agenci
CBA badali ten zupełnie poboczny i nieistotny dla sprawy
fakturowej wątek. Nie zdołali go udowodnić.
Wnikliwie sprawdzali historię powstania dwóch niewielkich
portali miejskich, których jednym z pomysłodawców był
Krzysztof Brejza. Chodziło między innymi o portal Inowroclove,
który zakończył się klapą i po kilku miesiącach zaprzestał
działalności. Agenci ustalili, że powodem tego był brak ludzi
do pracy. Jedyną zatrudnioną osobą był Marek Mielcarek,
którego Krzysztof Brejza poznał w 2013 roku, gdy ten przyszedł
do niego na dyżur poselski. Pozostałe osoby – w większości
pracownicy podległego urzędowi Kujawskiemu Centrum Kultury
– pisały z doskoku. Świadkowie, którzy zeznawali przed agentami
CBA, mówili, że na portalu pojawiało się bardzo mało informacji,
a jego czytelnictwo było śladowe.
Nieudany projekt miał zastąpić kolejny. Miasto w 2014 roku
przed wyborami uruchomiło portal informacyjny Inianie.
Na czele Inian stanęła była dziennikarka lokalna, z którą
współpracowali pracownicy Kujawskiego Centrum Kultury,
a także zatrudniony przy projekcie fotograf. Agenci CBA oraz
prokurator próbowali ustalić, czy Krzysztof Brejza miał wpływ
na jego zatrudnienie.
Dlaczego agenci CBA tak bardzo skupiali się na tych wątkach?
Bo opierali się – podobnie jak później TVP Info –
na wyjaśnieniach głównej oskarżonej Agnieszki Ch., która
twierdziła, że Brejzowie zorganizowali w urzędzie farmę trolli –
wydział, z którego miał być kierowany hejt wobec ich
politycznych oponentów. Również na te twierdzenia agenci nie
znaleźli dowodów.
Dorota Brejza mówi, że kampania z 2019 roku odcisnęła
na rodzinie duże piętno.
– Gdy mieliśmy ochronę policyjną, dzieci nie mogły same
wychodzić z domu. Miały do nas potworny żal, że ich rówieśnicy
mogą się swobodnie bawić, a one nie. Przeklinają trochę tę
politykę. Mówią, że inne dzieci mają lepiej – opowiada.
Dorota Brejza nadal prowadzi swoją kancelarię prawną.
Zajmuje się sprawami karnymi, spadkowymi, cywilnymi.
Również tymi, które wynikają z codziennego życia: sąsiad pozwie
sąsiada i trzeba się zająć dochodzeniem roszczeń.
– Ludzie przychodzą do mnie z problemem i ja im daję
instrumenty, dzięki którym go pokonują: konflikt z sąsiadem,
odszkodowanie po wypadku – mówi.
Reprezentuje w sądzie kobiety wnoszące o rozwód, ale też
mężczyzn, którzy po rozpadzie małżeństwa walczą o prawo
do widzenia się z dziećmi.
Ryszard Brejza uważa, że moment sprawdzenia w życiu
Krzysztofa i Doroty nadszedł w 2019 roku. Wtedy gdy telewizja
publiczna rozpoczęła kampanię wymierzoną w Brejzów
na podstawie spreparowanych wiadomości wyciągniętych przez
służby Pegasusem.
– Dorota mogła mu powiedzieć: „Krzysiu, daj sobie z tym
spokój, chodź do mnie do kancelarii. Zrobisz staż roczny,
dwuletni, zostaniesz radcą prawnym. Minister Ziobro wpisze cię
na listę adwokatów. Będziesz na miejscu, dzieci ciebie potrzebują”.
Ale nie, ona tego nie powiedziała. Jest razem z nim, a on razem
z nią – mówi.
Gdy na jaw wyszła inwigilacja Brejzów, Dorota kupiła
dzieciom bluzy z jaszczurkami – od kryptonimu sprawy
operacyjnego rozpoznania „Jaszczurka”, którą przeciwko
Krzysztofowi Brejzie prowadziło CBA. Mówi, że teraz większość
jej spraw w kancelarii pochłania dojście do tego, jak wyglądała
inwigilacja Krzysztofa.
– Dowiedziałam się więcej o funkcjonowaniu wymiaru
sprawiedliwości, niż w rzeczywistości chciałabym chyba wiedzieć
– mówi.
W połowie 2021 roku Brejzowie przeszli do kontrofensywy.
Role powoli zaczęły się odwracać. Już nie byli zwierzyną łowną,
na którą polowali agenci CBA. Teraz to oni zaczęli polować.
ROZDZIAŁ 12
IZRAELCZYCY ODBIERAJĄ POLSCE
PEGASUSA. PĘKA PŁYTA
Z DOWODAMI
Długo podnosiliśmy się po kampanii z jesieni 2019 roku
i hejcie, który rozpętała państwowa telewizja. Po półtora roku
dojrzała w nas myśl, że trzeba coś z tym zrobić – mówi Dorota
Brejza.
Brejzowie nie wiedzieli, co się dzieje w śledztwie. Państwowe
media publikowały w 2019 roku przecieki z postępowania,
po których jedynie mogli się domyślać, że prokuratura bada
wątek rzekomego uwikłania Krzysztofa Brejzy w aferę fakturową.
Wgląd do akt mieli zablokowany. Prokurator nie chciał ich
udostępnić nawet stronie poszkodowanej – miastu Inowrocław,
które okradła Agnieszka Ch. do spółki z innymi urzędnikami
i zaprzyjaźnionymi przedsiębiorcami – dopóki śledztwo trwało.
– Cały czas nie dawał mi spokoju ten esemes, który w 2019
roku opublikowała telewizja – z „telefonikami, które czekały
na myjni”. Byłem pewien, że to nie ja go wysłałem i że cała ta
przestępcza narracja o organizowaniu przeze mnie jakiejś grupy
hejterów jest wielkim kłamstwem i manipulacją – mówi
Krzysztof Brejza (chodziło o wiadomość, którą w trakcie kampanii
wyborczej opublikowała TVP Info, sugerując, że Brejza załatwiał
„lewe” telefony do hejtowania politycznych oponentów).
By to ustalić, musiał znaleźć oryginalnego esemesa, który
wysłał. Ale nie mógł tego sprawdzić. Jego iPhone nagle się
popsuł. Polityk podejrzewał nawet, że mogły stać za tym służby.
Na świecie zdarzały się przypadki zdalnego niszczenia urządzeń
przez wgranie do nich wirusów. Brejzowie popsuty telefon
na wszelki wypadek trzymali z dala od siebie, w domku
letniskowym na Kaszubach.
W maju 2021 roku Krzysztof Brejza spróbował go naprawić.
Oddał telefon do małego punktu naprawy naprzeciwko galerii
handlowej w Toruniu.
– Kobieta, która go przyjmowała, powiedziała, że jeśli
uszkodzona jest płyta główna, to nic nie da się z nim zrobić. Ale
jeśli to tylko kwestia baterii, powinien dać się włączyć. Nie
bardzo wierzyłem w to, że się uda.
Był z synem na zakupach, gdy zadzwoniła serwisantka: –
Proszę przyjść. Telefon działa.
Chwilę później Brejza wszedł do serwisu. Nie zastanawiał się
długo i, trzymając w ręce telefon wciąż podpięty pod kabel,
wpisał w wiadomościach słowo „myjnia”. System natychmiast
„wypluł” esemesa.
– Zrobiło mi się gorąco, gdy zobaczyłem tę wiadomość. Wtedy
wiedziałem już, że im nie odpuszczę – mówi Krzysztof Brejza.
Dorota Brejza: – Nagle zaczęłam dostawać od Krzysia zrzuty
ekranu ze starego telefonu, z tym esemesem. Mieliśmy niezbity
dowód, że to on był odbiorcą, a nie nadawcą wiadomości.
Telewizja kłamała.
Kilka tygodni później Brejzowie nawiązali kontakt
z człowiekiem, który zna metody operacyjne służb. Opowiedzieli
mu historię esemesa, który w zmanipulowanej formie
opublikowała w trakcie kampanii TVP. A także to, że nie mają
pojęcia, jak można było zyskać do niego dostęp, bo telefon Brejzy
nigdy nie został skonfiskowany przez policję ani inne służby.
– Ten człowiek nie miał żadnych wątpliwości. Powiedział: „To
na sto procent Pegasus” – mówi Dorota Brejza.
Brejzowie postanowili przejść do kontrofensywy. Chcieli
udowodnić, że służby inwigilowały Krzysztofa nielegalnie. Przez
następnych kilkanaście miesięcy Dorota Brejza ograniczyła pracę
w kancelarii dla innych klientów poza mężem. Zaczęła wysyłać
pozwy przeciwko tym, którzy pomawiali Krzysztofa Brejzę.
Złożyła też doniesienie do prokuratury w sprawie inwigilacji
Pegasusem.
Pierwszy pozew dostał Samuel Pereira, ówczesny szef portalu
TVP Info, autor tekstu z sierpnia 2019 roku o rzekomym udziale
Brejzy w aferze fakturowej. Artykuł, który powstał na bazie
pomówień głównej oskarżonej Agnieszki Ch., zarzucał Brejzie,
że stworzył on w urzędzie farmę trolli siejących nienawiść wobec
oponentów politycznych zarówno swoich, jak i ojca. Motyw ten
był głównym motorem kampanii przed wyborami w 2019 roku
wymierzonej w polityka PO w państwowych mediach. Ale
Pereira poszedł nawet dalej. Na Twitterze zapytał: „Ile pieniędzy
z lewych faktur poszło na finansowanie kampanii [Brejzy]?”.
Polityk pozwał go właśnie za te słowa.
Nie było to łatwe, bo choć Pereira jeszcze w 2019 roku
publicznie kpił, że nie może się doczekać, kiedy wreszcie polityk
wyśle zapowiadany pozew, to wcale nie miał ochoty go odbierać.
Próby jego dostarczenia trwały do 2021 roku. W imieniu Brejzy
zrobił to komornik, który znalazł adres Pereiry.
Drzwi od domofonu otworzyła mu w lutym 2021 roku – jak
wpisał do protokołu – „sądząc po głosie, małoletnia dziewczynka,
oświadczając, że pan Samuel Pereira »kąpie się«”. Chwilę później
komornik usłyszał zza drzwi głos mężczyzny, mówił, że nie
nazywa się Samuel Pereira i nikt taki pod tym adresem nie
mieszka. Komornik zostawił awizo w skrzynce na listy, zrobił
zdjęcia drzwi do mieszkania i bramy budynku na dowód swojej
wizyty.
Pół godziny później zadzwonił do niego Pereira. Dopytywał,
jaką przesyłkę próbował dostarczyć, jakiej sygnatury dotyczy
sprawa i kto jest jej autorem. Komornik poinformował go
lakonicznie, że wszystkiego dowie się w kancelarii, gdzie czeka
na niego przesyłka do odebrania.
Pereira będzie później publicznie twierdzić, że Brejzowie go
nachodzili, a do tego fotografowali jego mieszkanie. W 2023 roku,
dwa lata później, sprawa Brejzy przeciwko Pereirze nadal się
będzie toczyć. Powodem przeciągającego się procesu jest wniosek
o wykluczenie sędziego, jaki złożył Artur Wdowczyk, zwany
adwokatem „dobrej zmiany” (reprezentuje polityków PiS i spółki
skarbu państwa). Wdowczyk stwierdził, że sędzia nie gwarantuje
bezstronnego procesu jego klientowi.
W sierpniu 2021 roku Brejzowie wytoczyli Telewizji Polskiej
sprawę o pomówienie. Chodziło znowu o tekst Pereiry, w którym
ten utrzymywał, że za pieniądze z lewych faktur kupowany był
do inowrocławskiego urzędu sprzęt, z którego korzystał Krzysztof
Brejza (jak się później okazało, w całości oparty na wyjaśnieniach
głównej oskarżonej Agnieszki Ch.).
W lutym 2023 roku pojechałem na proces, który toczył się
w Bydgoszczy. Zarówno Pereira, jak i jego obrońca Artur
Wdowczyk występowali na nim zdalnie. Wdowczyk nie szczędził
politycznych komentarzy podczas procesu.
Gdy Dorota Brejza mówiła przed bydgoskim sądem o tym,
że sprawę inwigilacji Pegasusem opozycji w Polsce potępiła
komisja Parlamentu Europejskiego, Wdowczyk odparł:
– To mówią ludzie, którzy brali łapówki w Brukseli.
Był to czas, gdy w Parlamencie Europejskim wykryto wielką
aferę korupcyjną. PiS suflowało narrację, wedle której krytyka
Polski przez Komisję Europejską jest nieuprawniona ze względu
na odkrycie afery korupcyjnej w Parlamencie Europejskim (choć
w rzeczywistości to dwie odrębne instytucje unijne).
Podczas procesu w Bydgoszczy Pereira przedstawiał się jako
ofiara Brejzów, którego ci „nękają”, bo rzekomo odkrył o nich
niewygodne prawdy.
– Państwo Brejza próbują mnie zdyskredytować, obniżyć
wiarygodność moich informacji, atakować część ofiar. (...) Czuję
się zaszczuty i czuję, że nie tak powinien wyglądać uczciwy
proces. Sprawcy tej afery są zamieniani z ofiarami, które są
zaszczuwane – mówił przed sądem.
W rzeczywistości to Pereira mylił ofiary ze sprawcami. Ofiarą
procederu i stroną poszkodowaną w sprawie afery fakturowej jest
formalnie miasto Inowrocław. To stamtąd pieniądze
wyprowadzała Agnieszka Ch., choć Pereira uczynił ją swoim
głównym źródłem informacji.
W sierpniu 2021 roku Dorota Brejza złożyła drugi pozew
przeciwko TVP. Domaga się przeprosin w związku z publikacją
zmanipulowanych esemesów. Ma już wtedy dowód ze starego
telefonu, że telewizja zamieniła nadawcę z odbiorcą wiadomości.
A miesiąc później składa najważniejsze pismo. To
zawiadomienie do prokuratury w Bydgoszczy o włamaniu
do telefonu Krzysztofa Brejzy, nielegalnej kontroli operacyjnej
i nadużyciu uprawnień przez funkcjonariuszy CBA.
Prokuratorzy traktują je jak gorący kartofel. Przez kilka miesięcy
zawiadomienie krąży pomiędzy różnymi miastami. Prokuratura
Okręgowa w Bydgoszczy przekazuje sprawę do prokuratury
wyższej instancji – regionalnej w Gdańsku. Ta z kolei nie wie,
co ze sprawą zrobić, i przesyła ją na jeszcze wyższy szczebel –
do Prokuratury Krajowej. Tam zapada wreszcie decyzja
o skierowaniu jej do prokuratury w Łodzi. Ale i tu nic się nie
będzie działo do czasu, aż Dorota Brejza wniesie skargę
na przewlekłość postępowania (zgodnie z prawem prokuratura
po wpłynięciu zawiadomienia powinna zdecydować w ciągu
sześciu tygodni, co robić dalej). Wtedy sprawa powędruje
do prokuratury w Ostrowie Wielkopolskim. Tam prokurator
wszczyna śledztwo, które toczy się do dzisiaj.
Nie wiadomo jednak, co aktualnie się z nim dzieje, bo rzecznik
prokuratury w Ostrowie nie odpowiedział na moje pytania,
na jakim jest ono etapie.
Ten sam ostrowski prokurator Marcin Kubiak rozpatrywał już
jedno zawiadomienie w sprawie afery inowrocławskiej. Chodziło
o artykuł Pereiry z sierpnia 2019 roku i zeznania Agnieszki
Ch. Sprawa była badana pod kątem nielegalnego udostępniania
materiałów ze śledztwa i ich publikacji.
Również to zawiadomienie prokuratury przerzucały między
sobą. Najpierw śledztwo wszczęła Prokuratura Okręgowa
w Gdańsku. Ale jedyną czynnością, jaką wykonał prokurator,
było zwrócenie się o to, co z nią robić, do wyższej szczeblem
Prokuratury Regionalnej w Gdańsku. Ta z kolei z tym samym
pytaniem zwróciła się do Prokuratury Krajowej. Krajowa odesłała
do regionalnej w Łodzi. A Łódź dopiero wskazała na Ostrów.
Ostatecznie w grudniu 2020 roku sprawę wycieku zeznań
do TVP Info prokurator Kubiak umorzył z powodu niewykrycia
sprawców.
Prokurator odmówił mi dostępu do akt umorzonej sprawy,
a rzecznik nie przytoczył uzasadnienia tej decyzji prokuratora
Kubiaka. Napisał o tym jednak tygodnik „Nie”, którego
dziennikarz uzyskał informację od prokuratury, że opublikowanie
przez TVP Info zeznań Agnieszki Ch. cechowało się niską
szkodliwością społeczną czynu. Prokuratura miała się przy tym
powołać na orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw
Człowieka, który wskazał na swobodę przekazywania przez media
informacji o funkcjonowaniu organów państwowych opinii
publicznej. Tym samym uznała artykuł Pereiry, który opierał się
na pomówieniach głównej oskarżonej, za obiektywne źródło
informacji.
W październiku 2021 roku Brejzowie pozwali Ireneusza
Stachowiaka, dawnego wiceprezydenta Inowrocławia, za słowa,
że w ratuszu działała zorganizowana grupa przestępcza, której
członkiem był Krzysztof Brejza. Tu również obrońcą jest Artur
Wdowczyk, mecenas „dobrej zmiany”. Obydwaj
ze Stachowiakiem zasiadają w tej samej radzie nadzorczej
państwowej spółki MS Waryński Development, zajmującej się
budową mieszkań i biur. Jej głównym akcjonariuszem jest Grupa
Holdingowa Waryński SA, której 98 procent udziałów posiada
z kolei państwowa Polska Grupa Zbrojeniowa.
Latem 2021 roku jasne już się stanie, że Pegasus nie jest żadną
legendą i używały go rządy autorytarnych państw. Ujawniło to
kilkanaście redakcji z Europy i Stanów Zjednoczonych
w międzynarodowym śledztwie Pegasus Project. Napiszą,
że program wykorzystywały kraje tropiące opozycjonistów,
działaczy praw człowieka i niezależnych dziennikarzy, ale też
ważnych polityków, takich jak Emmanuel Macron i Angela
Merkel. Producent oprogramowania – izraelska firma NSO –
zacznie mieć kłopoty.
Polski wątek Pegasusa pojawi się pod koniec 2021 roku.
W listopadzie prokurator Ewa Wrzosek dostanie informację
od firmy Apple, że jej telefon był najprawdopodobniej
zainfekowany Pegasusem. Wrzosek to niezależna prokurator,
chciała zbadać sprawę wyborów kopertowych, które się nie
odbyły, a za które państwo zapłaciło ponad 70 milionów złotych.
Przełożona Ewy Wrzosek poleciła jednak umorzyć postępowanie,
i to zaledwie kilka godzin po jego wszczęciu.
Prawdziwa bomba wybuchła kilka dni przed Bożym
Narodzeniem 2021 roku. Wówczas amerykańska agencja
Associated Press podała wyniki ustaleń kanadyjskiej organizacji
Citizen Lab, działającej na rzecz praw człowieka: polski operator
Pegasusa działał już w 2017 roku pod nickiem „ORZEL BIALY”.
Najpewniej był nim polski rząd, bo izraelska firma NSO sprzedaje
licencje na program jedynie państwom. Citizen Lab poda też
nazwiska dwóch inwigilowanych osób: obok Ewy Wrzosek
będzie to Roman Giertych.
Na telefonie Giertycha program był instalowany w ostatnich
miesiącach 2019 roku, jeszcze w czasie kampanii wyborczej
do parlamentu. Giertych poda, że kontaktował się z wieloma
działaczami opozycji, w tym z Donaldem Tuskiem. Stwierdzi też,
że był inwigilowany w czasie, gdy przebywał w interesach
we Włoszech. To ważny szczegół.
Jeśli okazałoby się to prawdą, byłoby to naruszenie licencji,
jaką dostali Polacy na użytkowanie Pegasusa. Według moich
informacji licencja wydana CBA dopuszczała używanie programu
jedynie w kraju, nie zaś poza jego granicami. Z tego powodu,
zanim doszło do inwigilacji, za każdym razem operator działający
w imieniu NSO musiał wpisywać numer telefonu osoby
atakowanej Pegasusem do systemu, by ustalić, czy przebywa ona
na terytorium danego kraju, który kupił licencję. Jeśli był
za granicą, do infekcji nie dochodziło. Celem takiej operacji było
uniknięcie kłopotów prawnych i politycznych na wypadek,
gdyby się okazało, że klient próbuje namierzyć osobę
w państwie, w którym takie próby mogłyby się nie spodobać.
Nie jest jasny dokładny powód, dla którego licencja została
ostatecznie Polsce cofnięta. NSO stwierdza jedynie, że dzieje się
tak za każdym razem, gdy dochodzi do naruszenia jej warunków.
Powód musiał być jednak poważny, bo wkrótce izraelskie
ministerstwo obrony wykreśliło Polskę z listy państw, do których
zezwala na eksport cyberbroni. Nie będzie na niej również
Węgier, które szpiegowały z pomocą Pegasusa niezależnych
dziennikarzy. Oraz Hiszpanii, której służby inwigilowały rząd
Katalonii w trakcie prób wybicia się na niepodległość.
Pod koniec 2021 roku do Brejzy zgłasza się dziennikarz
niemieckiego tygodnika „Die Zeit” Kai Biermann. Jest on
członkiem międzynarodowego konsorcjum dziennikarzy, którzy
w połowie roku opublikowali wyniki śledztwa i ustalili listę
państw korzystających z Pegasusa. Brejza wysyła zawartość
swoich dwóch telefonów do Citizen Lab, a stamtąd uzyskuje
potwierdzenie: obydwa urządzenia były infekowane Pegasusem.
Kanadyjczycy podadzą to w informacji, którą opublikuje
amerykańska agencja Associated Press.
To już prawdziwa bomba – na jaw wychodzi, że polityk
opozycji był inwigilowany w trakcie kampanii.
– To służby wygrały te wybory dla PiS – mówi Brejza.
Opozycja domaga się zwołania komisji śledczej w sprawie
Pegasusa. Przez pewien czas sprawa wisi na włosku, bo Paweł
Kukiz nie wyklucza poparcia powołania komisji, a to właśnie
dzięki głosom posłów jego ugrupowania udałoby się zebrać
większość.
Wtedy Jarosław Kaczyński udziela wywiadu tygodnikowi
„Sieci” braci Karnowskich. Choć przedstawiciele rządu wciąż
zaprzeczają, że Polska używała Pegasusa, prezes PiS wprost to
przyznaje i broni tego programu.
„Żaden Pegasus, żadne służby, żadne jakieś tajnie pozyskane
informacje nie odgrywały w kampanii wyborczej w roku 2019
jakiejkolwiek roli. Przegrali, bo przegrali, nie powinni dziś szukać
takich usprawiedliwień. Te wszystkie opowieści pana Brejzy są
puste, nic takiego nie miało miejsca. Przypominam, że on sam
pojawia się w sprawie inowrocławskiej w poważnym kontekście,
jest tam podejrzenie poważnych przestępstw. Z wyborami nie
miało to nic wspólnego” – mówi Kaczyński w wywiadzie.
Brejza postanawia pozwać Kaczyńskiego za sugestie, że jest
podejrzany o poważne przestępstwa (nie został mu bowiem
uchylony immunitet, a nawet nie został przesłuchany jako
świadek). Informację o tym publikuje Onet 10 stycznia o godzinie
szóstej rano.
Pięć godzin później do inowrocławskiego ratusza przyjeżdżają
dwaj agenci z gdańskiej delegatury CBA. Przejeżdżają 170
kilometrów tylko po to, by wręczyć wezwanie do prokuratury
Ryszardowi Brejzie, prezydentowi miasta, i to wyznaczone
dopiero za tydzień.
17 stycznia 2022 roku Michał Kierski, szef Prokuratury
Okręgowej w Gdańsku oraz specjalnego zespołu do zbadania
sprawy inowrocławskiej, stawia mu zarzuty.
– To nie przypadek, że ta wizyta agentów CBA była akurat
w dniu, gdy zapowiedziałem pozwanie Kaczyńskiego – uważa
Krzysztof Brejza.
Kierski oskarżył Ryszarda Brejzę z art. 231 Kodeksu karnego,
mówiącego o nadużyciu uprawnień „w celu osiągnięcia korzyści
osobistej lub majątkowej”, za co grozi od roku do dziesięciu lat
więzienia. Prezydentowi Inowrocławia zarzucił,
że wykorzystywał pracowników wydziału promocji i kultury
do budowania pozytywnego wizerunku swojego i Krzysztofa
Brejzy oraz deprecjonowania swoich przeciwników politycznych.
Miało to polegać na zamieszczaniu komentarzy przez urzędników
na dwóch lokalnych portalach przy użyciu fikcyjnych kont.
Ryszard Brejza podtrzymywał przez całe śledztwo, że nic
o komentowaniu nie wiedział ani go nie zlecał. Tylko Agnieszka
Ch. twierdziła, że dostała sugestię od prezydenta, by umieszczać
komentarze w internecie pod krytycznymi wobec niego
artykułami.
Inny zarzut dotyczył głosowania na najgorszego prezydenta
w konkursie „Antypaństwo”. Brejza zaprzecza, by kiedykolwiek
nakazywał robić urzędnikom wszystko, aby go nie wybrano
na najgorszego prezydenta polskiego miasta.
Trzeci zarzut wiązał się z pieniędzmi na Szlachetną Paczkę.
Prokurator twierdzi, że Brejza publicznie się chwalił, że przekazał
na to część swojej pensji, a za te pieniądze kupił dla dzieci
ubrania i słodycze, choć w rzeczywistości poszły na to środki
budżetowe. Ten zarzut opierał się na wyjaśnieniach podejrzanej
Agnieszki Ch., która wycofała się z nich w czerwcu 2022 roku –
pół roku po postawieniu zarzutu przez prokuratora.
W kolejnym zarzucie chodziło o wydrukowanie ulotek na rzecz
radnej z komitetu Ryszarda Brejzy za 553 złote 50 groszy, które
pochodziły z kasy wydziału (Brejza mówi, że nic o tym nie
wiedział). Zarzut w tej sprawie usłyszała również radna Lidia
Stolarska.
Ostatni zaś był związany z tym, że Brejza polecił opublikować
na koszt miasta polemikę z jednym z opozycyjnych radnych
w lokalnej gazecie.
Dwa dni po wizycie agentów CBA w inowrocławskim ratuszu, 12
stycznia 2022 roku, Senat powołał komisję do spraw nielegalnej
inwigilacji. Ma zbadać użycie Pegasusa przez służby na politykach
opozycji. Tego samego dnia Brejzowie dostają informację: ktoś
dzwoni po różnych szpitalach w województwie kujawsko-
pomorskim i ostrzega o podłożonych ładunkach wybuchowych.
Odbierającym telefony wyświetla się numer Doroty Brejzy.
– To wyglądało tak, jakby ktoś nie wytrzymał nerwowo
i próbował nas zaatakować za tę komisję senacką – mówi
Krzysztof Brejza.
Sprawa trafiła do Prokuratury Regionalnej w Warszawie, która
wciąż ją bada.
Na początku 2022 roku, gdy szpiegowanie z pomocą Pegasusa
wychodzi na jaw, nerwowo zaczyna się robić w bydgoskim CBA.
Byli agenci prowadzący sprawę inowrocławską dzwonią między
sobą. Wiedzą, że śledztwo w sprawie inwigilacji Brejzy wszczęła
prokuratura w Ostrowie Wielkopolskim. Obawiają się, że ktoś
może zacząć sypać i ich obciążyć.
W tym samym czasie zniszczony zostanie dowód w sprawie
inowrocławskiej – pęka płyta z oryginalnym zapisem
z pierwszego ataku na telefon Krzysztofa Brejzy.
Dlaczego płyta jest tak ważna? Bo dokumentuje zawartość
telefonu polityka, zanim został na nim zainstalowany Pegasus
i wgrano zmanipulowane przez agentów CBA wiadomości. Na tej
podstawie łatwo byłoby ustalić, co jest prawdziwą wiadomością,
jaką miał na swoim telefonie Brejza, a co pochodziło od agentów.
Prokuratura w Gdańsku prowadziła postępowanie
sprawdzające w sprawie uszkodzonej płyty, ale je umorzyła,
„wykluczając umyślne uszkodzenie nośnika danych”, jak odpisał
mi Mariusz Duszyński z gdańskiej prokuratury okręgowej.
Stwierdził też: „Z uwagi na to, że materiał dowodowy zawarty
na uszkodzonym nośniku znajdował się na innych nośnikach
danych, nie doszło do utraty materiału dowodowego w sprawie
w żadnej części”.
Rzeczywiście, niedługo po zdarzeniu agenci CBA sprawdzali,
czy kopie plików zgromadzonych na płycie są zapisane także
gdzie indziej. Znaleźli je na twardych dyskach agencyjnych
komputerów. Jednak, jak wynika z protokołu oględzin,
sprawdzali pliki i informacje nie z pierwszego ataku Pegasusem
na telefon Krzysztofa Brejzy, który nastąpił 26 kwietnia 2019
roku, lecz dopiero 13 czerwca 2019 roku.
Skąd ta różnica? Inwigilacja Brejzy zaczęła się wprawdzie 26
kwietnia, ale agenci (przynajmniej w teorii) nie mogą zebranego
wtedy materiału wykorzystać w śledztwie. Agentka operacyjna,
która podsłuchiwała wówczas Brejzę, odmówiła udostępnienia
materiału do celów procesowych. Uznała, że nic na Brejzę nie ma,
i została odsunięta od sprawy.
W czerwcu 2019 roku zastąpiła ją inna agentka, która po kilku
miesiącach awansowała na zastępczynię naczelniczki wydziału
dochodzeniowo-śledczego bydgoskiego CBA. Dopiero jej
protokół jest uznawany za dowód w sprawie i może być
włączony do akt. Tym samym oryginalny zapis z pierwszego
ataku Pegasusem na telefon Brejzy może już w ogóle nie istnieć.
Tajemnicze pęknięcie płyty na początku 2022 roku, gdy na jaw
wyszła informacja o inwigilacji Brejzy, dało początek innym
niecodziennym zdarzeniom. Ze stanowisk zaczęli odchodzić ludzie,
którzy byli z tą sprawą powiązani.
W lutym 2022 roku sędzią Trybunału Konstytucyjnego został
Bogdan Święczkowski. To on podpisał wniosek o kontrolę
operacyjną wobec Brejzy. Przez kolejnych dziewięć lat chroni go
immunitet i nie będzie mógł zostać pociągnięty
do odpowiedzialności.
W tym samym czasie zaczęły się ewakuacje agentów z CBA
na ciepłe, państwowe posady.
W lutym 2022 roku ze stanowiska szefa gdańskiej CBA odszedł
Andrzej P. To on nadzorował sprawę inowrocławską od samego
jej początku. Z CBA trafił na dyrektorskie stanowisko
do państwowego Lotosu. A rok później, w lutym 2023 roku,
awansował na członka zarządu spółki Petrobaltic, zależnej
od Lotosu.
W marcu 2022 roku na emeryturę odchodzi Jarosław Sz.,
którego Andrzej P. zrobił szefem CBA w Bydgoszczy. To on
nadzorował postępowanie wobec Brejzy i zlecił inwigilację
Pegasusem. Był najważniejszą postacią w całej sprawie. Niedługo
po przejściu na emeryturę został dyrektorem Biura Analiz
i Wsparcia Fuzji w PKN Orlen. To niewielka jednostka, licząca
około dziesięciu pracowników, bezpośrednio podległa
w strukturze prezesowi Orlenu Danielowi Obajtkowi. Jarosław
Sz. podpada w tabeli płac pod dziewiątą stawkę zaszeregowania.
Oznacza to wynagrodzenie na poziomie minimum 14 570 złotych
miesięcznie. Maksymalnie może miesiąc w miesiąc wyciągnąć
dwukrotnie tyle – blisko 30 tysięcy złotych. Do tego dochodzą
premie. To znacznie więcej niż w CBA, gdzie stawki na jego
stanowisku wynosiły wtedy między 7,8 tysiąca a 9,2 tysiąca
złotych.
Zastępczynią Jarosława Sz. w bydgoskim CBA była Zuzanna M.,
dawna rzeczniczka delegatury ABW w Bydgoszczy. Również ona
odejdzie niedługo po Sz. ze służby i trafi do pionu analiz i fuzji
w PKN Orlen jako jego podwładna.
– Odtworzyli sobie w Orlenie strukturę, jaką mieli w CBA –
powie przed senacką komisją do spraw inwigilacji Krzysztof
Brejza.
Z pracy w bydgoskim CBA odchodzili też szeregowi agenci.
Maciej W., pierwszy agent prowadzący sprawę Brejzy, ulotnił się
na emeryturę na początku 2021 roku. Sprawę przejęła po nim
młoda, dwudziestosiedmioletnia, agentka Agata J. Miała nikłe
doświadczenie w służbie. Wcześniej przepracowała w delegaturze
w Łodzi na stanowisku inspektora (drugim od końca w hierarchii
służbowej) nieco ponad dwa lata.
W Bydgoszczy zajmowała się zamykaniem sprawy po emerycie
Macieju W. Wzywała na przesłuchania osoby, które wysyłały
w przeszłości wiadomości Krzysztofowi Brejzie, a które CBA
ściągnęło z jego telefonu Pegasusem, mimo że nie miało to nic
wspólnego z badaną przez nich aferą fakturową. Chodziło o to,
by potwierdzić, że Brejza załatwiał pokątnie komuś pracę.
Agentka Agata J. wypytywała świadków, czy Brejza pomagał
im w jakikolwiek sposób.
Długo w Bydgoszczy nie zagrzała miejsca. Po jedenastu
miesiącach sama zdecydowała się odejść z CBA. Po niej na trzy
miesiące sprawę fakturową przejął inny młody agent, a później
jeszcze jeden. Jaki cel miało przerzucanie sprawy pomiędzy
młodymi agentami? Według jednego ze źródeł chodziło o to,
by posłusznie wykonywali zadania przychodzące z góry i nie
zadawali pytań.
Ale w 2022 roku sprawę dostała doświadczona agentka
Agnieszka K. Zanim przyszła do CBA, przez wiele lat była
funkcjonariuszką bydgoskiej delegatury CBŚP. W odróżnieniu
od poprzedzających ją agentów nie bała się wykazać inicjatywą
w śledztwie.
To ona zarządziła konfrontację pomiędzy główną oskarżoną
Agnieszką Ch. a osobami, które ta oskarżała i często pomawiała
o współudział w przestępstwie. Do kluczowej dla całej sprawy
konfrontacji agentka K. doprowadziła pod koniec czerwca 2022
roku. Wówczas naprzeciwko Agnieszki Ch. stanęła Małgorzata W.,
druga oskarżona w tej sprawie, która była odpowiedzialna
za rozliczanie faktur w inowrocławskim urzędzie.
Przyciskana do muru Ch. w końcu przyznała: nie jest prawdą,
co mówiła wcześniej, że Brejzowie rekomendowali jej firmy
do wystawiania lewych faktur. – To musiał być skrót myślowy –
powiedziała.
Według moich informacji w gdańskiej prokuraturze w połowie
2022 roku po tych zeznaniach zapanował popłoch. Jedno
ze źródeł mówi, że wycofanie się z zeznań przez Ch. oznacza
sromotną porażkę śledczych, którzy chcieli udowodnić,
że finansowanie kampanii przez Brejzów pochodziło z lewych
faktur.
– Leżą, bo poza zeznaniami tej kobiety nic innego nie mają –
słyszę.
Upadł też inny zarzut, który stawiał Ryszardowi Brejzie
prokurator Michał Kierski: że prezydent Inowrocławia Szlachetną
Paczkę opłacił ze środków publicznych, a nie własnych, jak
publicznie to ogłosił. Agnieszka Ch. podczas konfrontacji
z prezydentem Inowrocławia przyznała w końcu, że wyciągnął
on przy niej z portfela pieniądze i wręczył jej, prosząc o to,
by kupiła dzieciom słodycze i ubrania. Stwierdziła, że spełniła
jego prośbę.
Prokurator Kierski do końca ciągnął tezy, które śledczym
podsuwała przed wyborami w 2019 roku główna oskarżona
Agnieszka Ch. Jeszcze w grudniu 2022 roku pytał ją o to, czy
urzędnicy instalowali „na wieży ratusza sprzęt do połączenia
bezprzewodowego, za pomocą którego łączono się przez
urządzenia wyposażone w oprogramowanie TOR”. Agnieszka
Ch. twierdziła, że dzięki temu Brejzowie chcieli zamazać tropy
po hejcie wychodzącym z komputerów urzędowych z ratusza.
Wystarczyłoby, gdyby Kierski przeszedł się choćby
do informatyka w prokuraturze, by ten odpowiedział mu, że teza
stawiana przez Ch. jest absurdalna. Prokurator brnął jednak dalej.
Dopytywał Agnieszkę Ch., czy w pomieszczeniu, gdzie był
obsługiwany „specjalistyczny” sprzęt, były przeprowadzane
jakiekolwiek remonty. Tezę, że przez wywiercone otwory
w ścianie były przeciągane kable do komputerów wyposażonych
w przeglądarki TOR, lansowała podczas kampanii w 2019 roku
TVP Info.
Akta sprawy fakturowej spuchły w ciągu sześciu lat śledztwa
do stu dziesięciu tomów. Bydgoscy agenci CBA i gdańscy
prokuratorzy badali każdy najmniejszy wątek, który mógłby
rzucić choćby cień podejrzenia na Krzysztofa i Ryszarda Brejzów.
Produkowali taśmowo analizy ilustrujące, z kim Brejzowie się
znają i jakie mają powiązania z innymi politykami. Analizowali
też komentarze zamieszczane na lokalnych forach internetowych,
wpinali do akt setki zdjęć i zrzutów ekranów z profili w mediach
społecznościowych.
Jednak nie zdobyli żadnego dowodu na winę Brejzów ani nie
potwierdzili żadnej z tez lansowanych przed wyborami. A gdy
sprawa zaczęła się rozmywać, dowodzący akcją w CBA salwowali
się ucieczką do spółek skarbu państwa.
Przez pięć lat śledztwa specjalnymi przywilejami cieszyła się
główna oskarżona Agnieszka Ch. Prowadząca postępowanie
prokurator postanowiła zabezpieczyć jej dom na poczet grożącej
jej kary dopiero pod koniec 2022 roku, czyli w piątym roku
śledztwa. Uznała, że Ch. ukradła z urzędu 283 268 złotych.
Do tego doliczyła koszty sądowe – 10 tysięcy złotych i grożącą jej
grzywnę 50 tysięcy złotych. Jeśli Ch. zostanie skazana po myśli
prokuratury, będzie musiała zapłacić łącznie 343 tysiące złotych.
Wtedy też najpewniej straci dom wybudowany za pieniądze
z lewych faktur. Jego wartość prokuratura oszacowała na 600
tysięcy złotych. Proces może jednak potrwać jeszcze wiele lat.
W sierpniu 2023 roku jeszcze się nie rozpoczął, choć od wniesienia
aktu oskarżenia minęło pół roku.
Specjalne traktowanie Agnieszki Ch. przerwała dopiero
Agnieszka K., ostatnia agentka CBA prowadząca sprawę
fakturową. Gdy śledcza zarządziła konfrontację głównej
podejrzanej z innymi świadkami, skontaktował się z nią jej
adwokat. Oświadczył, że Ch. zamierza przybyć z dwójką
małoletnich dzieci i będzie wychodzić w wybranym przez siebie
momencie na przerwy na karmienie. Agentka odmówiła. Wprost
powiedziała adwokatowi, że utrudniłoby to postępowanie.
Ch. mogłaby wychodzić z pokoju, kiedy chce, przemyśleć
odpowiedź i zyskać przewagę nad drugą oskarżoną, której
zeznania w trakcie konfrontacji były weryfikowane.
– Źle pani zaczyna – powiedział adwokat do agentki. –
Wcześniej jakoś prokuratura przymykała na to oko. Oczekuję,
że zmieni pani swoją postawę – oświadczył.
Agentka, relacjonując spotkanie w notatce urzędowej,
podniosła, że Agnieszka Ch. miała osiem dni na zorganizowanie
sobie pomocy do dzieci. I że była wcześniej uprzedzona
o terminie przesłuchania. Stwierdziła, że przychodzenie
do siedziby CBA z dwójką małych dzieci bez opieki jest „skrajnie
nieodpowiedzialne”.
Ale Ch. postawiła na swoim i przyjechała na konfrontację
z dziećmi. Agentka nie rozpoczęła przesłuchania. O całym zajściu
poinformowała Michała Kierskiego, szefa prokuratury okręgowej
i zespołu do spraw afery fakturowej. Następnie zadzwoniła
do adwokata Agnieszki Ch. i zrelacjonowała rozmowę
z prokuratorem, który polecił przekazanie adwokatowi Ch.,
by do podobnych sytuacji już nie dochodziło. Dopiero wtedy
adwokat spokorniał.
– To się już więcej nie powtórzy – obiecał.
Płacz były stałym punktem podczas zeznań Agnieszki
Ch. Podczas konfrontacji z Ryszardem Brejzą, gdy ten przywołał
zeznania jednej z urzędniczek, że Ch. otwarcie groziła
prezydentowi konsekwencjami, jeśli będzie się domagać zwrotu
urzędowego komputera, główna oskarżona wybuchała płaczem
i przerywała przesłuchanie, mówiąc, że musi się udać do łazienki.
O tym, że śledztwo w sprawie afery inowrocławskiej było
prowadzone w specyficzny sposób, świadczy jeszcze jeden fakt.
Chodzi o rolę, jaką odegrała w nim Beata Z., dawna urzędniczka
inowrocławskiego ratusza i rzeczniczka Ryszarda Brejzy, która
kopała pod nim dołki i organizowała kampanię dla Solidarnej
Polski.
Według moich informacji jej zeznania były podstawą
do sporządzenia wniosku o kontrolę operacyjną przez CBA, które
zarejestrowało ją jako osobowe źródło informacji. Jej największą
zaletą było to, że miała jakąkolwiek wiarygodność
w porównaniu z główną oskarżoną Agnieszką Ch., która kłamała
jak z nut i wymyślała historyjki, wplatając w nie skrawki
prawdy.
W odróżnieniu od niej Beata Z. nie miała żadnych zarzutów.
Szczerze za to nienawidziła Brejzów i chętnie współpracowała
z CBA. W maju 2022 roku skontaktowała się z agentką Agnieszką
K., której chciała coś przekazać „poza protokołem”. Agentka
sporządziła z tego spotkania kolejną notatkę służbową. Zaczęło
się od telefonu Beaty Z., która dopytywała agentkę, czy miała
kontakt z poprzednim agentem prowadzącym. Gdy
funkcjonariuszka CBA zaprzeczyła, Z. odpowiedziała: „To bardzo
niedobrze”.
– A czy poprzedni prowadzący przekazał pani całość informacji:
jak to się wszystko zaczęło i o co w tej sprawie chodzi? – pytała
Beata Z.
– Nie ma takiej potrzeby. Wszystkie informacje są w aktach –
odpowiedziała jej agentka.
– No właśnie nie są – stwierdziła Z.
I zaproponowała agentce spotkanie, na którym miała jej
opowiedzieć to, czego nie było w aktach sprawy. Agentka chciała
zaprotokołować słowa Z., na spotkanie zaprosiła również
adwokata strony pokrzywdzonej w sprawie, czyli miasta
Inowrocław. Beata Z., zaskoczona obecnością adwokata,
natychmiast zaczęła się wycofywać.
„Zaproponowałam agentowi prowadzącemu rozmowę.
Rozumiem, że »rozmowa« oznacza przesłuchanie mnie
w charakterze świadka. Teraz mam wrażenie, że wyszłam trochę
przed szereg. Nie mam nic więcej do powiedzenia”, podała
do protokołu. Na tym przesłuchanie się zakończyło. To, co chciała
powiedzieć agentce, pozostało tajemnicą.
W maju 2023 roku próbowałem się dowiedzieć, co takiego
chciała przekazać agentce specjalnej Agnieszce K. Interesowało
mnie też to, dlaczego była w grupie hejterskiej Solidarnej Polski,
gdy pracowała jeszcze w inowrocławskim urzędzie.
Po te odpowiedzi pojechałem do Kujawsko-Pomorskiego
Urzędu Wojewódzkiego, gdzie Beata Z. pracuje jako kierowniczka
biura prasowego. Na dole budynku odbiłem się jednak
od ochroniarki, która przekazała mi telefon, aby porozmawiać
z Beatą Z.
– Nie będę z panem rozmawiać. Od wielu lat nie pracuję już
w Inowrocławiu – usłyszałem w słuchawce. – Jestem teraz
w pracy, a to, o co pan pyta, nie mieści się w moich obowiązkach
służbowych – powiedziała mi Z.
W styczniu 2023 roku nastąpił zwrot akcji w sprawie fakturowej.
Z funkcji prokuratora okręgowego w Gdańsku nieoczekiwanie
zrezygnował Michał Kierski. Ten sam, który postawił zarzuty
Ryszardowi Brejzie, i ten, który wcześniej był szefem specjalnego
zespołu prokuratorskiego powołanego do sprawy fakturowej.
Na początku roku prawnik inowrocławskiego ratusza, będącego
stroną pokrzywdzoną w sprawie, dostał akta sprawy
do zapoznania się w związku z zakończeniem śledztwa. Na płycie
DVD znalazły się dokumenty, które nigdy nie powinny się tam
znaleźć. Były to wnioski o przeprowadzenie kontroli operacyjnej
wobec Krzysztofa Brejzy, podpisane przez Bogdana
Święczkowskiego i Grzegorza Ocieczka, ówczesnego wiceszefa
CBA. A także postanowienia sądu o zatwierdzeniu kontroli. W ten
sposób wyciekły materiały niezbicie dowodzące tego, że CBA
inwigilowało polityka PO Pegasusem.
Gdy sprawa się wydała, Kierski złożył rezygnację z funkcji szefa
prokuratury okręgowej, a później poszedł na zwolnienie
lekarskie. Ani CBA, ani politycy PiS i Solidarnej Polski nie mogli
już dłużej twierdzić, że szef sztabu opozycji nie był inwigilowany
Pegasusem w 2019 roku, w trakcie kampanii do parlamentu.
Przestali więc negować, że służby używały Pegasusa. Zaczęli
podkreślać, że wszystko działo się w poszanowaniu prawa.
W maju 2023 roku premier Mateusz Morawiecki podkreślał,
że na inwigilację Pegasusem zgodę dał sąd. Wszystko przebiegło
więc zgodnie z zasadami praworządności. Tyle że aby tak się
stało, sędziowie musieliby mieć świadomość tego, o czym
decydowali na zamkniętych, tajnych posiedzeniach. A tak nie
było.
ROZDZIAŁ 13
MASZYNA LOSUJĄCA SĘDZIÓW.
BAREJA BY TEGO NIE WYMYŚLIŁ
Pewnie to zabrzmi jak usprawiedliwienie, ale sędzia też
człowiek – mówi sędzia Gąciarek.
O zgodach sądów na inwigilację Pegasusem przez służby
z Piotrem Gąciarkiem, sędzią Sądu Okręgowego w Warszawie,
rozmawiam pod koniec stycznia 2023 roku. Nalepkę z logo Iustitii
na drzwiach do jego gabinetu w wydziale wykonawczym widać
z daleka. Gąciarek, wiceszef warszawskiego oddziału tego
stowarzyszenia, zrzeszającego niezależnych sędziów, wrócił
dopiero co z banicji, na którą wysłała go pisowska władza za to,
że wykonywał wyroki Trybunału Sprawiedliwości Unii
Europejskiej.
Wcześniej przez wiele lat orzekał w wydziale karnym. Dla tak
doświadczonego sędziego, wiele lat wydającego wyroki
w sprawach o zabójstwa i dotyczących przestępczości
gospodarczej, praca w wykonawczym to degradacja. Zamiast
osądzać sprawy kryminalne, rozpatruje zamiany grzywien
na areszty, wnioski o odroczenie kar i o ich zawieszenie.
Wcześniej sam był zawieszony przez Izbę Dyscyplinarną,
powołaną przez ministra Ziobrę do walki z niezależnymi sędziami.
Gąciarek przyznaje, że system nie działa, jak powinien,
a sędziowie przepuszczają wnioski służb o inwigilację bez
wnikliwej ich oceny.
Zanim PiS wzięło się do niezależnych sądów, Gąciarek
pracował jak wielu innych na dyżurach w kancelarii tajnej.
– To dziwne pomieszczenie. Wchodzi się do niego przez
pancerne drzwi. Wewnątrz znajduje się wydzielone
pomieszczenie, gdzie sędzia zamyka się za szybą. Nie ma tam
komputera z dostępem do internetu, nie może skorzystać ani
z pomocy asystenta, ani z porady kolegi lub koleżanki z sądu –
mówi.
W takich warunkach Gąciarek i inni sędziowie rozpatrywali
wnioski służb o zgodę na kontrolę operacyjną „końcowych
urządzeń telekomunikacyjnych”, czyli w wypadku Pegasusa –
telefonów. Nie wiedzieli nawet, że wnioski dotyczą tego
programu. Na dokumentach nie było żadnej wzmianki o nim.
– Mam trochę takie poczucie, że w niektórych przypadkach nie
byłem wystarczająco czujny czy też wnikliwy. Może należało
dopytać służby o szczegóły. Ale nas nikt o Pegasusie nie uczył.
Nie wiedzieliśmy, że coś takiego w ogóle istnieje – mówi
Gąciarek.
Zanim wniosek trafi do sądu, musi go zatwierdzić prokurator,
który (przynajmniej w teorii) nadzoruje postępowanie
prowadzone przez służby. Pytam Jarosława Onyszczuka
z prokuratury Warszawa-Mokotów, jak on rozumiał dostęp
do „końcowego urządzenia telekomunikacyjnego”.
– Tak, że funkcjonariusze służb chcą wejść do czyjegoś
mieszkania i zyskać fizyczny dostęp do telefonu. Do głowy by mi
nie przyszło, że chodzi o program, który zdalnie przełamuje
zabezpieczenia telefonu i zgrywa całą jego zawartość – mówi.
W tej nieświadomości decyzje o kontrole Pegasusem wydawali
zarówno prokuratorzy, jak i sędziowie. Do tego dochodził „efekt
taśmy”: w samym 2022 roku służby specjalne złożyły łącznie
ponad sześć tysięcy wniosków o kontrolę operacyjną.
Zgodnie z prawem rozpatruje je w Polsce tylko jeden sąd –
okręgowy w Warszawie.
– To daje dziennie przynajmniej trzydzieści–czterdzieści
wniosków do rozpatrzenia, a niektóre mają po osiem–dziesięć
stron uzasadnienia. Po dwóch–trzech godzinach pracy, nawet
z przerwą, mózg tak się lasuje, że trudno dłużej efektywnie
pracować. A przecież jest presja, by te wnioski rozpatrzyć jak
najszybciej – mówi Piotr Gąciarek.
Prokurator Jarosław Onyszczuk: – Nazwałbym to presją
moralno-psychologiczną. Przyjeżdża ktoś ze służb i mówi, że jest
pilnie do zatwierdzenia wniosek o kontrolę. Jeśli jest z CBA,
a prokurator zacznie zadawać pytania, to zawsze może mu
zarzucić, że jest hamulcowym i blokuje walkę z korupcją. Jeszcze
gorzej, jeśli wniosek przychodzi z policji i może chodzić
o poważniejsze przestępstwa, jak porwanie czy zabójstwo. Presja
na szybkie załatwienie sprawy jest wtedy dużo większa.
Onyszczuk mówi, że do czasu, gdy wybuchła afera
z Pegasusem, główna metoda kontroli operacyjnej polegała
na zakładaniu zwykłych podsłuchów.
– Mieliśmy poczucie, że służby nie nadużywają kontroli
operacyjnej. Ale z tymi szerokimi możliwościami, które daje
Pegasus, to nie jest zwykła kontrola. To już jest inwazja.
Sędzia z wieloletnim stażem: – Dzisiaj już nie pamiętam,
bo było tych wniosków bardzo dużo. Czy nie paliła mi się
czerwona lampka, jak widziałem, że to polityk? Paliła, ale
człowiek gdzieś tam w głębi duszy chce jednak wierzyć,
że w służbach pracują uczciwi ludzie.
Tyle że – jak mi mówi były wysoki rangą funkcjonariusz –
służby potrafiły tego zaufania nadużywać. Za uzasadnienie
do wniosku o kontrolę operacyjną dla sądu służyła często
wyłącznie notatka służbowa. Agent lub oficer opisuje w niej
powód inwigilacji i wyjaśnia, dlaczego akurat ten środek jest
potrzebny. Musi też udowodnić, że inne metody jak zwykły
podsłuch telefoniczny czy obserwacja zawiodły, bo inwigilacja
Pegasusem jest ostatecznym środkiem kontroli operacyjnej.
Według mojego źródła w przypadku wniosku o kontrolę
Krzysztofa Brejzy nie były dołączane żadne inne załączniki ani
dokumenty. Wszystko opierało się wyłącznie na opisie sytuacji
przez agenta, któremu sąd mógł uwierzyć lub nie.
I wierzył. Sędzia, która przeglądała wniosek agenta
o inwigilację Brejzy, zezwoliła na kontrolę na jeden, a nie trzy
miesiące, jak chciało tego CBA. Zapewne nie przypuszczała
nawet, że agenci ściągną całą zawartość jego telefonu
i na zasadzie śledztwa trałowego będą szukać na polityka
jakiegokolwiek haka, przeglądając jego wiadomości sięgające
dziesięciu lat wstecz.
Ponieważ inwigilacja Brejzy trwała sześć miesięcy, agenci
złożyli kolejny wniosek o przedłużenie kontroli. Musieli
udowodnić, że dalszy nadzór nad podejrzewanym jest konieczny,
i wykazać konkretne przestępstwa, jakich spodziewają się po nim
w najbliższym czasie. Wniosek o tak zwaną przedłużkę jest
trudniejszy do napisania, ale doświadczony funkcjonariusz i z tym
sobie poradzi.
– Im grubszy plik papieru, tym lepiej. Analizy, zrzuty z ekranu,
zdjęcia i mnóstwo innego materiału. Treści merytorycznej w tych
uzasadnieniach niewiele, ale gdy sędzia widzi gruby plik,
zazwyczaj przegląda kartki i akceptuje wniosek – mówi mój
informator.
Pytam, czy ktokolwiek weryfikuje opis tych notatek ze stanem
rzeczywistym. I czy funkcjonariusze nie obawiali się, że zostaną
pociągnięci do odpowiedzialności, jeśli wpadną na kłamstwie.
– A skąd! – mówi informator. – Wszyscy wiedzieliśmy, że nie
ma na to szans. Żaden sędzia nie będzie dopytywać o szczegóły,
bo nie ma na to czasu – słyszę.
Informator się zaklina, że wielokrotnie spotkał się
z przypadkami, gdy funkcjonariusze (choć zaznacza, że nie jego
służby) dołączali do wniosków numery telefonów IMEI należące
do kogoś innego niż osoby wskazanej we wniosku. Uchodziło im
to bezkarnie, bo nikt tego nie weryfikował.
Prokurator Onyszczuk przyznaje, że byłoby to trudne
do wychwycenia. – Osobiście nigdy mi się nic takiego nie
zdarzyło, ale nie wykluczam, że gdyby tak było, mógłbym nie
wiedzieć o tym, że zostałem wprowadzony w błąd – mówi.
Jeden z informatorów opowiedział mi, że gdy CBA miało
jeszcze dostęp do Pegasusa, wnioski były poprawiane.
– Zdarzały się sytuacje, kiedy agent dzwonił i mówił: „Jestem
w biurze pana prokuratora. Prosił, żeby w kopii wniosku dopisać
jeszcze to i to” – słyszę.
Prokuratora Onyszczuka pytam: – Nie ma pan wrażenia,
że w przypadku kontroli operacyjnej ogon macha psem? Przecież
to prokuratura powinna nadzorować działalność służb, a nie
wykonywać ich polecenia.
– Myślę, że tak niestety jest. Brakuje przepisów, które
uregulowałyby używanie przez służby programów takich jak
Pegasus. Funkcjonariusze powinni bezwzględnie używać tylko
takich możliwości programu, by ściągnąć te dane z telefonu
osoby podejrzanej, które ich interesują, a nie całego jej życia –
mówi Onyszczuk.
To, że większość wniosków o kontrolę operacyjną przechodzi
bez żadnych przeszkód przez prokuratorów i sądy, potwierdzają
publicznie dostępne statystyki. Paradoksalnie to podlegli
Zbigniewowi Ziobrze prokuratorzy są bardziej restrykcyjni
od sędziów. Choć i tak liczba wydanych przez nich odmów
na inwigilację jest niewielka.
Z liczb opublikowanych przez prokuratora generalnego (czyli
Ziobrę) wynika, że w 2022 roku na sto osiemdziesiąt cztery
wnioski o kontrolę operacyjną przez CBA prokurator odrzucił
tylko pięć. Sąd Okręgowy w Warszawie – ani jednego, przepuścił
wszystkie, o które wnioskowali agenci.
W statystykach tych wyraźnie widać tendencję spadkową
od momentu, gdy sprawa Pegasusa wyszła w Polsce na jaw,
a Izraelczycy cofnęli pod koniec 2021 roku licencję na używanie
programu szpiegującego.
Rekordowe pod względem wniosków o kontrolę operacyjną
były lata 2018 i 2019 – wtedy CBA złożyło odpowiednio trzysta
osiemdziesiąt pięć i trzysta osiemdziesiąt cztery wnioski
o kontrolę operacyjną. Co najmniej kilka z nich musiało dotyczyć
Krzysztofa i Ryszarda Brejzów, a także Magdaleny Łośko. W 2020
roku CBA złożyło już tylko dwieście dziewięćdziesiąt osiem
wniosków, w 2021 roku – gdy w listopadzie Izraelczycy cofnęli
Polsce Pegasusa – dwieście dwadzieścia trzy, a jeszcze rok później,
gdy już CBA w ogóle nie miało tego programu, sto osiemdziesiąt
cztery.
Do tego dochodzą wnioski o kontrolę operacyjną, jakie składa
policja. W 2022 roku było ich jedenaście tysięcy. Można założyć
z dużą dozą prawdopodobieństwa, że w przypadku większości
chodziło o podsłuchy telefoniczne. Według informacji
Ministerstwa Sprawiedliwości gros spraw dotyczyło porwań,
zorganizowanej przestępczości i nielegalnego posiadania broni
palnej.
Pegasusa używało również Centralne Biuro Śledcze Policji. Było
to jedno z tak zwanych oczek, jakie CBA udostępniało tej służbie.
Mój informator twierdzi jednak, że liczba przypadków, w których
policjanci podpięli Pegasusa, nie przekracza dziesięciu.
A właściwie próbowali, bo żadna nie skończyła się powodzeniem.
Najprawdopodobniej programu używali jeszcze na etapie, gdy
mógł zostać on zainstalowany tylko po kliknięciu w link, który
do niego prowadził. A z wymyślaniem esemesów, na które
figurant dał się złapać, kłopot mieli nie tylko agenci operacyjni
z CBA, lecz i policjanci.
To sądy są ostatnim bastionem kontroli nad służbami. Powinny
patrzeć im na ręce i oceniać, czy nie przekraczają swoich
uprawnień. Ale nie tylko nadmierne zaufanie sędziów
do funkcjonariuszy powodowało, że tak się nie działo. Sprzyjały
temu również konflikty wewnętrzne, w jakich pogrążone są sądy,
odkąd postanowił je sobie ułożyć minister Zbigniew Ziobro.
Doświadczeni sędziowie często nie chcą pracować z tymi,
którzy awansowali za czasów neo-KRS, czyli Krajowej Rady
Sądownictwa obsadzonej politycznie przez PiS.
Sędzia Piotr Gąciarek przyznaje, że środowisko sędziowskie jest
podzielone. Ci, którzy zostali odsunięci ze stanowisk po dojściu
PiS do władzy i zastąpieni nominatami nowej KRS, nie chcą
z nimi pracować.
– Może i są sędziami, ale szacunku nikt tym „neonom”
odgórnie nie przyzna – mówi Gąciarek.
Sędziów koniunkturalistów, którzy doszli za czasów „dobrej
zmiany” do stanowisk, Gąciarek dzieli na trzy kategorie: –
Pierwsza to karierowicze. Oni wyczuli szansę na awans i wszystko
dla niego zrobią. Druga to ci, którzy awansowali po układach
rodzinnych. A trzecia to mierni, ale wierni. Ci sami przed sobą
stwierdzili, że byli dotąd niesłusznie pomijani przy awansach,
a teraz nie muszą i nie powinni dłużej czekać – mówi.
Błyskawiczne awanse widać na przykładzie Sądu Okręgowego
w Bydgoszczy, w którym Dorota Brejza wytoczyła kilka spraw
związanych z inwigilacją Pegasusem. Prezesem sądu jest sędzia
Mieczysław Oliwa. Ziobro powołał go w marcu 2018 roku, mimo
że nie skończyła się jeszcze kadencja poprzedniego prezesa.
Dla Oliwy był to spory awans, bo wcześniej pracował jako
szeregowy sędzia wydziału karnego. Od tego czasu jego kariera
nabrała jeszcze tempa. W 2020 roku został sędzią Sądu
Apelacyjnego w Poznaniu. Stało się tak, mimo że Kolegium Sądu
Apelacyjnego jednogłośnie wystawiło mu negatywną opinię
i postanowiło nie rekomendować neo-KRS jego kandydatury.
Nie przeszkodziło to Oliwie w awansie. Neo-KRS, na której
czele stoi Dagmara Pawełczyk-Woicka, koleżanka Ziobry z liceum,
postanowiła przedstawić jego kandydaturę prezydentowi, który
powołuje sędziów.
„Wprawdzie Pan Mieczysław Feliks Oliwa nie otrzymał
poparcia Kolegium Sądu Apelacyjnego w Poznaniu, jednak
posiada długoletnie doświadczenie zawodowe oraz otrzymał
ocenę kwalifikacyjną wskazującą, że spełnia kryteria wyboru
do powołania na urząd sędziego sądu apelacyjnego. Krajowa
Rada Sądownictwa wzięła również pod uwagę, że kandydat
otrzymał ocenę dobrą zarówno na dyplomie ukończenia
wyższych studiów prawniczych, jak i z egzaminu sędziowskiego”
– głosi uzasadnienie uchwały neo-KRS z 10 lipca 2020 roku.
Rok później Oliwę powołał na stanowisko sędziego sądu
apelacyjnego prezydent. Ale sędzia Oliwa nie przepracował tam
ani jednego dnia. Od razu został przeniesiony do sądu
apelacyjnego, a stamtąd uzyskał delegację do... Sądu Okręgowego
w Bydgoszczy, którego jest prezesem.
I nadal piął się po szczeblach kariery. Postanowił kandydować
do Sądu Najwyższego. To ukoronowanie kariery sędziów, którzy
przez wiele lat wykazali się ogromną liczbą wyroków i orzeczeń
niewzruszonych przez wyższą instancję. Ich doświadczenie
i przebieg kariery zawodowej mają gwarantować, że będą stali
na straży prawa, i zapewniać sprawne funkcjonowanie systemu.
Oliwa choć nie przepracował ani jednego dnia w sądzie
apelacyjnym, ani nawet w wydziale odwoławczym sądu niższej
instancji, to o stanowisko w Sądzie Najwyższym się ubiegał.
Nie on jeden. Z tego samego sądu w Bydgoszczy błyskawicznie
karierę robi sędzia Anna Dziergawka, którą Oliwa zrobił swoją
zastępczynią.
Dziergawka jest byłą prokurator z Brodnicy, która postanowiła
zostać sędzią i po czterech latach, w 2009 roku, dostała nominację
od prezydenta do Sądu Rejonowego w Bydgoszczy. Przez
kolejnych dziewięć lat jej kariera stała w miejscu, aż w 2018 roku
została nominowana przez Zbigniewa Ziobrę na wiceprezes Sądu
Okręgowego w Bydgoszczy (tego samego, którego Oliwa jest
prezesem). Później poszło jeszcze szybciej.
W 2019 roku prezydent Andrzej Duda nominował ją na sędzię
Sądu Okręgowego w Bydgoszczy. Po zaledwie dwóch latach
trafiła do wydziału karnego odwoławczego, w którym rozstrzyga
sprawy sądów rejonowych. Później postanowiła przeskoczyć
o dwa szczeble w hierarchii sędziowskiej i w styczniu 2023 roku
złożyła kandydaturę na sędzię Izby Karnej Sądu Najwyższego.
Zrobiło się wówczas o niej głośno, bo do dokumentów
dołączyła świadectwo moralności od biskupa bydgoskiego.
Poświadczył, że jest praktykującą katoliczką. Jako jedyna z kilku
kandydatów uzyskała minimalną liczbę głosów (takiej większości
nie uzyskał jej przełożony Mieczysław Oliwa). Neo-KRS
zarekomendowała jej kandydaturę prezydentowi, od którego
decyzji będzie zależeć, czy trafi do Sądu Najwyższego.
Na razie Anna Dziergawka pełni funkcję zastępczyni Oliwy
w bydgoskim sądzie okręgowym.
Drugą zastępczynią Oliwy jest inna neosędzia, Sylwia Suska-
Obidowska, z którą bezpośrednio łączy się sprawa Brejzów.
Chodzi o pozew, jaki złożyli w styczniu 2022 roku przeciwko
Jarosławowi Kaczyńskiemu. Poszło o wywiad prezesa PiS dla
tygodnika „Sieci”, w którym powiedział, że Krzysztof Brejza
„pojawia się w sprawie inowrocławskiej w poważnym
kontekście, jest tam podejrzenie poważnych przestępstw”.
Wywiad był reakcją Kaczyńskiego na ujawnienie przez agencję
Associated Press faktu, że Brejzę inwigilowano Pegasusem.
Opozycja twierdziła, że mogło to ustawić całe wybory pod
wygraną PiS. Kaczyński zaprzeczał temu w wywiadzie dla „Sieci”.
10 stycznia 2022 roku, czyli w dniu, w którym Dorota Brejza
pozwała Kaczyńskiego za słowa o jej teściu, Ryszarda Brejzę
odwiedzili gdańscy agenci CBA. Wręczyli mu wezwanie
do prokuratury na przedstawienie zarzutów, mimo że te miały
zostać ogłoszone dopiero za tydzień. Nie była to jedyna reakcja
aparatu państwa na to, że Brejza pozwał prezesa partii rządzącej.
Pozew, jaki złożyła Dorota Brejza, doczekał się – jak na polskie
warunki – błyskawicznego rozstrzygnięcia. Wydająca wyrok
sędzia Suska-Obidowska nie przeprowadziła ani jednej rozprawy.
Nie wezwała świadków na przesłuchanie, nie wysłuchała stron.
Wyrok wydała jednoosobowo tylko i wyłącznie na podstawie
lektury pisma procesowego, i to w trybie niejawnym, powołując
się na... przepisy o zwalczaniu COVID.
Sytuacja była kuriozalna i w takim świetle przedstawiali ją
wówczas dziennikarze relacjonujący przebieg „procesu”. Za wyrok
sędzi Suskiej-Obidowskiej tłumaczył się Krzysztof Dadełło,
ówczesny rzecznik bydgoskiego sądu do spraw karnych.
Problematyczny był zwłaszcza fakt, że Suska-Obidowska wydała
wyrok w związku z przepisami związanymi z COVID-19, choć
oficjalnie rząd uznał, że epidemii już nie ma.
– Obecnie w kraju został zniesiony stan epidemii, ale stan
zagrożenia epidemicznego dalej jest i to powoduje, że tę ustawę
można zastosować. Sąd podjął taką decyzję, żeby w takim trybie
rozpoznawać, żeby skierować sprawę na posiedzenie niejawne
i wydać wyrok – mówił Dadełło.
Wkrótce przestał być rzecznikiem.
Według moich informacji prezes Oliwa był niezadowolony
z tego, że Dadełło niedostatecznie wziął w obronę Suską-
Obidowską przed dziennikarzami. Domagał się sprostowania
od „Wyborczej”, która latem 2022 roku napisała o jego
niezadowoleniu. Oliwa żądał, by gazeta przyznała, że cytowane
w artykule anonimowe wypowiedzi nie pochodzą od sędziów.
Ale pół roku później w rozmowie ze mną bydgoscy sędziowie
potwierdzili to, o czym napisała wtedy Małgorzata Czajkowska
z bydgoskiej „Wyborczej”: że decyzję o zwolnieniu Dadełły
podjął Oliwa (formalnie zaś zatwierdziło je kolegium sądu,
któremu przewodniczy).
Dzięki wyrokowi Jarosław Kaczyński nie został narażony
na nieprzyjemność zeznawania przed sądem w sprawie, którą
wytoczyli mu Brejzowie. Wbrew wnioskom Doroty Brejzy sędzia
Suska-Obidowska nie wezwała na świadka szefa CBA, który
mógłby potwierdzić polityczne powody inwigilacji Brejzy lub im
zaprzeczyć.
Po wyroku w sprawie Kaczyńskiego zaszły również zmiany
w życiu zawodowym sędzi Suskiej-Obidowskiej. Niedługo
awansowała do wydziału odwoławczego sądu okręgowego,
do którego kierowani są doświadczeni sędziowie rozstrzygający
wyroki sądów pierwszej instancji. Oznacza to, że pozew przeciw
Kaczyńskiemu już nie trafi do niej do ponownego rozpoznania.
Bo to, że wróci do bydgoskiego sądu, jest bardzo
prawdopodobne. Tak zdecydował w październiku 2022 roku
gdański sąd apelacyjny, który zmiażdżył wyrok, jaki wydała pięć
miesięcy wcześniej Sylwia Suska-Obidowska. Sędziowie uznali,
że nie miała prawa powoływać się na przepisy antycovidowe.
„W niniejszej sprawie ten tryb nie mógł zostać zastosowany,
gdyż nie wyznaczono i nie przeprowadzono żadnej rozprawy,
mimo takiego wyraźnego wniosku zawartego w treści pozwu. Nie
można zamknąć na posiedzeniu niejawnym rozprawy, której nie
było” – napisał w uzasadnieniu gdański sąd apelacyjny i zwrócił
sprawę do ponownego rozpoznania przez sąd pierwszej instancji.
Mimo to nie rozpoczęła się jeszcze ani jedna rozprawa. I długo
może się nie rozpocząć. Pozwany, czyli Jarosław Kaczyński, złożył
zażalenie na gdański wyrok do Sądu Najwyższego, a ten jeszcze
nawet nie zajął się sprawą. Do czasu zapadnięcia wyroku
w sprawie, jaką Kaczyńskiemu wytoczyli Brejzowie, mogą jeszcze
upłynąć lata.
Dziwne rzeczy w bydgoskim sądzie dzieją się również wokół
pozwu przeciwko TVP za artykuły Samuela Pereiry i innych
pracowników tej spółki, zarzucających Krzysztofowi Brejzie udział
w aferze fakturowej przed wyborami w 2019 roku (a konkretnie,
że korzystał ze sprzętu komputerowego urzędu, zakupionego
z lewych faktur).
Chodzi o sposób doboru sędziów do tej sprawy. Po reformie
Ziobry w 2018 roku sędziów do orzekania w całym kraju
wyznacza tak zwany System Losowego Przydziału Spraw.
Ministerstwo Sprawiedliwości chwali się na swoich stronach,
że gwarantuje on „całkowicie losowy przydział składów
orzekających”. Ale w sprawie, jaką wnieśli Brejzowie, przypadku
było mało. System jednoznacznie faworyzował określonych
sędziów.
Raporty z losowego przydziału są dostępne publicznie online
i przedstawiane w formie tabel. Do systemu wrzucane są
nazwiska wszystkich sędziów orzekających w wydziale, którego
dotyczy sprawa. Obok nazwiska widnieje tak zwany
współczynnik obciążenia przed losowaniem. Im więcej spraw
do rozstrzygnięcia ma sędzia, tym większy jest ten współczynnik.
W teorii chodzi o to, by wylosować sędziów, którzy mają mniej
spraw od innych i zagwarantują, że proces nie będzie się ciągnął
w nieskończoność. Do finału wchodzą sędziowie z czterema
najniższymi współczynnikami, najmniej obciążeni innymi
procesami. I dopiero jeden z nich jest losowany przez system i to
jemu sprawa jest przydzielana.
Ale do sprawy Brejzowie kontra TVP w losowaniu trzykrotnie
zostało umieszczone nazwisko tego samego sędziego, Igora
Zduńskiego, i tylko jedno innej sędzi. Jaki był wynik?
Niespodzianka, wygrał Igor Zduński.
To neosędzia z krótkim stażem. Przez większość czasu swojej
kariery był pracownikiem naukowym i referendarzem sądowym
w wydziale ksiąg wieczystych w Sądzie Rejonowym
w Bydgoszczy. Dopiero w 2015 roku został mianowany sędzią
Sądu Rejonowego w Świeciu. Trzy lata później, za czasów „dobrej
zmiany”, awansował do sądu okręgowego. W marcu 2021 roku,
miesiąc przed pozwem Brejzów, neo-KRS rekomendowała go
na sędziego Sądu Okręgowego w Bydgoszczy.
O jego wyłączenie z orzekania wniosła Dorota Brejza. Chodziło
o to, że Zduński znał się z jej mężem, w przeszłości
współpracowali razem, byli na „ty”, zachodził więc konflikt
interesów. Ostatecznie sąd przychylił się do argumentacji Doroty
Brejzy i wyłączył Zduńskiego. I wtedy zaczęło się drugie
losowanie.
Schemat był ten sam: trzykrotnie w finale losowania pojawiło
się nazwisko tego samego sędziego. Tym razem był nim Daniel
Sobociński, wieloletni adwokat, również awansowany
na sędziego Sądu Okręgowego w Bydgoszczy przez neo-KRS.
Jego kariera rozpoczęła się dopiero w 2016 roku, gdy został sędzią
w Mogilnie, tym samym, w którym prezesem był sędzia
Mieczysław Oliwa. Sobociński zastąpił go trzy lata później
na stanowisku prezesa, gdy Oliwa awansował na szefa Sądu
Okręgowego w Bydgoszczy (decyzją Ziobry).
Zapytałem Sąd Okręgowy w Bydgoszczy, dlaczego nazwiska
sędziów Zduńskiego i Sobocińskiego występowały trzykrotnie
częściej w systemie losowania niż innych sędziów. I czy nie godzi
to w zasadę bezstronności.
Karolina Halagiera, rzeczniczka sądu do spraw cywilnych,
odpowiedziała mi, że nie godzi. Według niej zwielokrotnienie
nazwisk sędziów występuje wtedy, gdy sędziowie mają znacznie
mniej spraw od innych i dopiero budują tak zwane referaty. Były
to przypadki Zduńskiego i Sobocińskiego, którzy mieli mało
spraw.
Rzeczniczka Halagiera dodaje też, że sąd w Bydgoszczy nie ma
żadnego wpływu na to, jak system działa.
Potwierdza mi to jeden z sędziów zastrzegający anonimowość: –
Nikt nie wie, jak ten system do końca działa. To Ministerstwo
Sprawiedliwości przy nim miesza, my nie mamy na to żadnego
wpływu.
Sytuacja w Sądzie Okręgowym w Bydgoszczy odzwierciedla,
jak działa wymiar sprawiedliwości w całym kraju: środowisko
sędziowskie jest głęboko podzielone. Sędziowie z wieloletnim
stażem, którzy mozolnie przeszli kilka szczebli kariery, zanim PiS
doszło do władzy, nie chcą mieć do czynienia z tymi, którzy
wyczuli szansę na awans i zostali nominowani za czasów „dobrej
zmiany”. Doszło do tego, że nie chcą orzekać wspólnie w składach
z „neonami”, przez co niektórzy neosędziowie muszą orzekać
jednoosobowo.
– Mijamy się na korytarzu i tylko się już witamy. Nie
prowadzimy żadnych rozmów, nie ma żadnej współpracy. To dwa
osobne światy – mówi jeden z sędziów z wieloletnim stażem.
Życiorysy awansowanych przez neo-KRS sędziów
w Bydgoszczy są podobne: przed czasami „dobrej zmiany”
zajmowali zazwyczaj niskie stanowiska lub w ogóle nie byli
jeszcze sędziami. Nawet ich oceny ukończenia studiów są
przeciętne: czwórki, czasem trójki plus, piątki nie zdarzają się
w ogóle. I liczne przypadki, gdy pomimo negatywnych
rekomendacji sądów wyższej instancji dostają jednak od neo-KRS
rekomendacje na awans, bo ta znajduje u nich „inne cechy”:
„dorobek naukowy”, „wysoką kulturę pracy” itd.
– Bareja by tego nie wymyślił – komentuje gorzko jeden
z sędziów, choć wcale mu nie do śmiechu. Doskonale wie,
że system wymiaru sprawiedliwości znalazł się pod wielką presją.
– A nominatów z neo-KRS z każdym rokiem przybywa – dodaje.
– Co z nimi zrobić, by wymiarowi sprawiedliwości przywrócić
niezależność? – pytam Piotra Gąciarka z Iustitii.
– Nie można wyrzucić jednej czwartej sędziów, nie wytrzyma
tego żadne państwo. Nie da się też wzruszyć już tych wyroków,
które wydali. Trzeba to jednoznacznie ocenić negatywnie, ale
jednocześnie powiedzieć, że nie będziemy tych wyroków już
podważać. Potrzebna będzie powtórna weryfikacja neosędziów
przez legalną Krajową Radę Sądownictwa, żeby wykluczyć
ze środowiska przypadkowe osoby. A także, aby zagwarantować,
że awansować będą wyłącznie sędziowie najlepsi merytorycznie,
o nienagannej postawie etycznej – mówi Gąciarek i przywołuje
konkretny przykład Przemysława Radzika, który w ciągu kilku lat
z prokuratora w Krośnie Odrzańskim przeskoczył na sędziego
Sądu Apelacyjnego w Warszawie. – On nigdy nikogo nie osądził
w poważnej sprawie, jak na przykład o zabójstwo. Jak on ma
rozpatrywać teraz takie wyroki w apelacji? Przecież to zaproszenie
do kolejnej sprawy Tomasza Komendy!
Kilka miesięcy po naszej rozmowie Radzik został przesunięty
z Warszawy na wiceprezesa Sądu Apelacyjnego w Poznaniu. Stało
się tak jednak nie z powodu braku kompetencji, co przy innej
sprawie wytknął mu Sąd Najwyższy, ale na skutek błahej
sprawy: konfliktu z innym pisowskim nominatem – Piotrem
Schabem, prezesem warszawskiego sądu apelacyjnego.
Gąciarek przyznaje, że opór wobec zmian narzuconych przez
władzę i wobec próby podporządkowania sobie wymiaru
sprawiedliwości jest dużo słabszy w sądach wyższej instancji niż
na dole.
– Z czego to wynika?
– Odnoszę wrażenie, że z powodu lepszych warunków pracy niż
w niższych instancjach. Nie chodzi tylko o pieniądze. Oni mają
lepiej urządzone biura, sekretariaty i bardziej komfortowe
warunki pracy od kolegów i koleżanek w niższych instancjach... –
mówi Gąciarek.
Jakub Kościerzyński, sędzia Sądu Rejonowego w Bydgoszczy,
mówi, że nawet w niższych instancjach mozolnie idzie tworzenie
oporu wobec zmian wprowadzonych przez narzucanych przez
Ziobrę nominatów.
– Szanuję tych, którzy wprost mi mówią, że zostało im kilka lat
do emerytury i dlatego nic mi nie podpiszą. Ale wielu jest takich,
którzy nic nie mówią albo tylko rzucają: „Wiesz, jak jest...” –
mówi Kościerzyński, wciąż nie mogąc się nadziwić, jaką
przemianę przeszli niektórzy z dawnych jego kolegów
i koleżanek. Tak jak Anna Dziergawka, która w kilka lat z sędzi
sądu rejonowego przeszła wszystkie szczeble i dostała
rekomendację na sędzię Sądu Najwyższego.
Mało kto wie, że jest ona również poetką. Kościerzyński dostał
kiedyś od niej w prezencie tomik poezji. Mówi, że gdyby ją
spotkał, zadałby pytanie o jej wiersz. W tomiku znajduje się
w rozdziale Prawda:
Czuję się jak robaczek
Maleńki śliski obrzydły
Jestem gąsienicą
Czekam kiedy zamienię się
Wreszcie
W motyla
I wzniosę się
Ponad siebie
– Zapytałbym ją: „I jak, Anno? Udało się?” – mówi Kościerzyński.
– Bo obawiam się, że twoja kariera w Sądzie Najwyższym potrwa
tyle, ile przeciętny żywot motyla w przyrodzie.
ROZDZIAŁ 14
WĄSIK MA SZEŚĆ TYSIĘCY
DWIEŚCIE PODSŁUCHANYCH
ROZMÓW. BREJZA ŚCIGA DO KOŃCA
W inowrocławskim ratuszu urzędnicy czują zmęczenie ciągnącą
się szósty rok aferą fakturową.
– Tak jak senator Brejza czujemy się zaszczuci. Ale z drugiej
strony czasem chciałbym mu powiedzieć: „Człowieku, co ty
robisz! Lepiej już się nie odzywaj, bo szkodzisz ojcu!”. Przecież
gdyby się nie wychylał, PiS nie zamachnęłoby się na Inowrocław
i na prezydenta Ryszarda Brejzę – mówi mi jeden z urzędników
z wieloletnim stażem.
Inny tłumaczy, że trudno być bohaterem za 4 tysiące złotych
brutto, zwłaszcza gdy brak wokół dobrych perspektyw pracy.
Przekonali się o tym zamieszani w aferę fakturową urzędnicy,
którzy zostali zwolnieni lub sami odeszli z pracy. Jeden znalazł
zatrudnienie w elektromarkecie jako sprzedawca. Druga
urzędniczka rozpoczęła handel nieruchomościami na własny
rachunek i żyje z prowizji. Rozliczająca pieniądze z lewych faktur
Małgorzata W., aby pozostać na wolności, musiała wpłacić 10
tysięcy złotych poręczenia. Rozkręciła własną działalność i zajęła
się sprzedażą ręczników, koców oraz pościeli. Po roku zawiesiła
działalność firmy.
Główna oskarżona Agnieszka Ch. w protokole przesłuchań
podała, że jest bezrobotna. Jednak od 2021 roku prowadzi
działalność gospodarczą. Na jednym z portali społecznościowych
oferuje nadruki na koszulki. Jej mąż jest nadal nauczycielem oraz
trenerem sportowym. Ale już nie inowrocławskiej Noteci,
drużyny koszykówki należącej do miasta. Odszedł stamtąd zaraz
po wybuchu afery.
Zupełnie inaczej potoczyły się losy działaczy Solidarnej Polski
z zamkniętej grupy WhatsApp, którzy rozkręcali hejt wokół
Brejzów. Oni, podobnie jak później ludzie na kierowniczych
stanowiskach w CBA, którzy prowadzili przeciw Brejzom
dochodzenie, wylądowali na publicznych posadach.
Ireneusz Stachowiak, szef lokalnych struktur Solidarnej Polski,
jest prezesem Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska
w Toruniu. W marcu 2023 roku „Fakt” podał, że razem ze swoim
zastępcą podzielą między siebie nagrody w wysokości 128 tysięcy
złotych.
Żona Ireneusza Stachowiaka, Jowita, dostała za czasów „dobrej
zmiany” pracę w należącej do Orlenu Kopalni Soli „Solino”
w Inowrocławiu. Pracuje tam też Damian Polak, inowrocławski
radny Solidarnej Polski oraz członek grupy hejterskiej. Polak jest
obecnie rzecznikiem Solino. W marcu 2023 roku Radio Zet
poinformowało, że zarówno on, jak i żona Stachowiaka dostali
wysokie stopnie górnicze „w uznaniu zasług”, choć w ogóle nie
pracują pod ziemią.
Jowita Stachowiak przed pracą w Solino prowadziła butik
w inowrocławskiej galerii Solna. Trzy stanowiska (bar
z naleśnikami, kebab i sklep z napojami) ma tam również Maciej
Szota z Solidarnej Polski. I on pracuje w orlenowskim Solino.
Od marca 2023 roku jest członkiem zarządu tej państwowej
spółki.
Działacze partii Ziobry żyją głównie z posad finansowanych
z publicznych pieniędzy. Szota przez kilka lat był asystentem
eurodeputowanego Patryka Jakiego, z którym związał swoje
polityczne losy. Jego żona Michalina pracowała jako asystentka
w biurze Jakiego (wcześniej była sekretarką w KPRM).
Asystentem Jakiego jest teraz Dariusz Ligęza, kolejny członek
grupy z WhatsAppa, dyskredytującej Brejzów.
Kto wie, jak potoczyłyby się losy urzędników pracujących dla
Brejzy i działaczy Solidarnej Polski, gdyby nie podzieliła ich
polityka. Do 2016 roku wszyscy trzymali się razem. Młodszych
działaczy partii Ziobry, takich jak Szotę, łączyły związki
towarzyskie z główną oskarżoną w aferze Agnieszką
Ch. Na starych zdjęciach widać, jak razem po pracy bawili się
i chodzili na imprezy. Po wybuchu afery wiele z tych zdjęć nagle
zostało przez uczestników imprez usuniętych z mediów
społecznościowych. Nikt nie chciał być kojarzony z urzędnikami
zamieszanymi w sprawę.
Jeden z nich, przesłuchiwany jako świadek (nie usłyszał
żadnych zarzutów), mówił, że gdy przyszedł do wydziału
kierowanego przez Agnieszkę Ch., odczuwał „atmosferę radosnej
niefrasobliwości”.
– Później się okazało, że nie wszystko działało w urzędzie, jak
należy – zeznał.
Ch. nie tylko sama wynosiła pieniądze, lecz pozwalała też
swoim podwładnym na drobne, nielegalne interesiki na boku.
Nie tylko poleciła sfinansować za publiczne pieniądze komunię
jednej z urzędniczek, lecz także dała zielone światło
na wystawienie fałszywych faktur przez konkubinę jednego
z urzędników oraz dwóch byłych współpracowników (cała
czwórka ma również zarzuty).
W sieci wciąż można znaleźć zdjęcie Mikołaja Bogdanowicza,
obecnego wojewody kujawsko-pomorskiego, w towarzystwie
swojej podwładnej, Agnieszki Ch. Bogdanowicz był wówczas
zastępcą burmistrza w Kruszwicy, a Ch. kierowała tamtejszym
wydziałem kultury i promocji. I to tam ukradła pierwsze
pieniądze, za które według prokuratury sfinansowała budowę
swojego domu.
Mimo to Bogdanowicz nie został oskarżony o niedopełnienie
obowiązków służbowych, choć właśnie taki zarzut prokurator
postawił prezydentowi Ryszardowi Brejzie, u którego w urzędzie
później pracowała Agnieszka Ch. Co więcej, już po przesłaniu aktu
oskarżenia wiosną 2023 roku okazało się, że w aktach brakuje
jednej z lewych faktur, na którą Ch. wyłudziła pieniądze, pracując
jeszcze w Kruszwicy. Sąd zwrócił z tego powodu prokuratorowi
akt oskarżenia, ale później ostatecznie jednak go dopuścił.
W styczniu 2023 roku Prokuratura Okręgowa w Gdańsku
zakończyła śledztwo w sprawie afery fakturowej. Inowrocław
jako strona poszkodowana wystąpił o akta, by się z nimi
zapoznać. Na płytach DVD znajdowało się ponad sto dziesięć
tomów. Ale wśród ponad dwudziestu dwóch tysięcy stron
sprawy było kilkadziesiąt takich, które nigdy nie powinny się
tam znaleźć.
Okazało się, że są tam niejawne dokumenty z operacji
„Jaszczurka”, jak CBA nazwało inwigilację Brejzów i ich otoczenia
Pegasusem. Były na nich podpisy wysokich rangą urzędników
państwowych: Bogdana Świeczkowskiego, prokuratora
krajowego, i Grzegorza Ocieczka, wiceszefa CBA.
Ryszard Brejza, prezydent Inowrocławia, napisał wtedy list
do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. Zwrócił uwagę,
że w aktach znalazły się dokumenty „niezwiązane z przedmiotem
postępowania”. „Są to m.in. materiały pochodzące z kontroli
operacyjnej systemem Pegasus, w tym wydruki i inne
dokumenty, kryptonim sprawy operacyjnego rozpracowania,
wnioski o kontrolę operacyjną, zgoda prokuratora generalnego
na kontrolę operacyjną systemem Pegasus jednego z posłów
opozycji, wydruki korespondencji prywatnej, wprost pozyskane
nielegalną dla kontroli operacyjnej cyberbronią Pegasus” – pisze
Ryszard Brejza. I dalej: „Nie ma żadnego uzasadnienia dla
obecności tych dokumentów w tym zbiorze. (...) Taki sposób
selekcji rodzi wątpliwości, co do prawidłowego wykonania
swoich obowiązków przez prowadzącego postępowanie karne
i istotnie narusza interes bardzo wielu poszczególnych osób”.
W inowrocławskim ratuszu wiedzieli, że za przekazanie
niejawnych dokumentów w prokuraturze polecą głowy.
Zwłaszcza że w połączeniu z lekturą pozostałych akt dokumenty
stanowiły dowód na to, że inwigilacja Pegasusem Krzysztofa
Brejzy była całkowicie bezzasadna.
Gdy Ryszard Brejza pisał list 17 stycznia 2023 roku do gdańskiej
prokuratury okręgowej, jej szef Michał Kierski był akurat
na urlopie. Ale wiadomość do niego dotarła. Następnego dnia
złożył rezygnację z pełnionego stanowiska i udał się
na zwolnienie lekarskie.
W ten sposób jednym listem Ryszard Brejza odwołał szefa
specjalnego zespołu powołanego do rozpracowania jego i jego
syna. Odwołał też tego samego prokuratora, który rok wcześniej
postawił mu zarzuty. Po sześciu latach od wybuchu afery
fakturowej Brejzowie z ofiar stali się myśliwymi.
Kierski finalnie pozostał w prokuraturze okręgowej, gdzie
obecnie zajmuje się nadzorowaniem niższych instancji. Zapytałem
go, czy w sprawie inowrocławskiej ślepo realizował to, czego
żądało od niego CBA (choć to prokuratura powinna nadzorować
działania tej służby). Zasłonił się tajemnicą śledztwa.
Pytałem też, czy były na niego naciski polityczne.
Po chwili namysłu stwierdził: – Nie odpowiem na to pytanie.
Najbardziej zależało mu jednak na tym, by podkreślić, że to nie
on, lecz prokurator krajowy (którym był Bogdan Święczkowski)
występował o inwigilację Pegasusem Krzysztofa Brejzy.
Upewniał się, czy na pewno ta informacja znajdzie się w tekście.
To symptomatyczne zachowanie wśród ludzi zajmujących się tą
sprawą. Wśród części panuje obawa, że w przyszłości mogą zostać
pociągnięci do odpowiedzialności za przekroczenie uprawnień.
Ale wiedzą też, że dopóki u władzy są ich polityczni mocodawcy,
nic im nie grozi.
A jednak wśród tych, którzy ślepo wykonują polecenia w imię
politycznej lojalności, czy też zwykłych karierowiczów jest wielu
takich, którzy zarówno w prokuraturze, jak i służbach uczciwie
wykonują swoją robotę. Jeden z szeregowych prokuratorów
opowiedział mi, jak radzi sobie z politycznymi poleceniami
płynącymi z góry:
– Żądam polecenia na piśmie i to zwykle załatwia sprawę.
Nagle się okazuje, że polecenia już nie ma.
W prokuraturze istnieje zasada, by nie zostawiać
po jakiejkolwiek działalności budzącej wątpliwości śladów, które
w przyszłości mogłyby posłużyć do pociągnięcia
do odpowiedzialności. Presja, pod którą działają prokuratorzy, jest
coraz większa. Góra dokładnie wie, nad czym pracują nawet
szeregowi prokuratorzy. Wszystkie sprawy są prowadzone
w obiegu elektronicznym. Przełożeni prokuratora, a także
przełożeni jego przełożonych widzą w systemie, jakie czynności
wykonał. To znacznie ułatwia nadzór i stawianie żądań
na każdym etapie śledztwa, bo wcześniej na przykład Prokuratura
Krajowa musiała zamawiać akta i przeglądać je kartka po kartce.
Obecnie czyta je online.
Szeregowi prokuratorzy wiedzą, że góra interesuje się ich
sprawami, bo widzą nadpisane pliki z nową datą w systemie. Nie
wiedzą jednak, kto przeglądał akta. Z drugiej strony ich przełożeni
mają pełną wiedzę, co zrobili w sprawie. Prokuratorzy zyskali
szeroki dostęp do spraw w całym kraju, ale ich przeglądanie
również pozostawia ślady ze względu na historię logowań. Lepiej
nie być zbyt ciekawskim, wtykając nos w nie swoje sprawy,
co zacznie prowokować niepotrzebne pytania góry.
W służbach widać zmęczenie polityką. Z samego CBA – jak
podaje TVN24 – ma w tym roku odejść dwustu–trzystu
funkcjonariuszy na tysiąc dwieście etatów. Wakaty łatane są
ludźmi z innych służb, na przykład straży granicznej. Skrócił się
okres szkoleń, a do tego część z nich od dwóch lat może być
odbywana przez funkcjonariuszy w trybie zdalnym.
– Odejść ze służby jest coraz więcej, bo doświadczeni stażem
funkcjonariusze nie chcą być traktowani jak chłopcy
i dziewczynki na posyłki – słyszę od mojego informatora. Chodzi
nie tylko o politykę, lecz i poniżające traktowanie agentów,
których na służbowych imprezach kadra posyła po papierosy
i każe się odwozić.
Dawny wysoki rangą funkcjonariusz służb mówi mi,
że grzechem pierworodnym CBA było to, że stworzyli ją ludzie
traktujący tę służbę jak narzędzie do realizacji własnych
interesów.
– Gdy przyszedłem do pracy, w moim gabinecie czekał już jakiś
człowiek, który powiedział, że jest gotów zdawać raporty z tego,
co o mnie mówią. Pogoniłem go od razu.
Ten sam funkcjonariusz mówi, że błędem było dobieranie
przypadkowych ludzi na początku formowania CBA.
– Nie mieliśmy budżetu z prawdziwego zdarzenia. Trzeba było
walczyć o siedziby delegatur, a pensje funkcjonariuszy były
na poziomie policjantów komend rejonowych. To kto do takiej
służby mógł się zgłosić?
Po ośmiu latach rządów PiS zaciskająca się polityczna pętla
na instytucjach publicznych wywołuje opór tylko tam, gdzie
zostały jeszcze resztki niezależności. Największe konflikty są
z tego powodu w sądach, bo ministrowi Ziobrze trudno jest je
kontrolować w takim stopniu jak prokuratury. Ale i w tych
drugich zdarzają się śledczy, którzy z otwartą przyłbicą
odmawiają wykonywania politycznych poleceń, za co płacą
degradacją i przeniesieniami na drugi koniec Polski.
W służbach możliwości niewykonania polecenia są najbardziej
ograniczone. Często jedynym wyjściem jest odejście.
W maju 2023 roku premier Mateusz Morawiecki twierdził
wprawdzie, że stosowanie Pegasusa przez polskie służby nie było
niczym wyjątkowym, bo używa go połowa krajów Unii
Europejskiej. To prawda. Tyle że znakomita większość z nich nie
stosowała ich do celów politycznych, tak jak robiło to CBA.
W maju komisja śledcza do spraw oprogramowania
szpiegującego Parlamentu Europejskiego opublikowała raport
z wielomiesięcznego dochodzenia w sprawie nadużywania przez
kraje członkowskie Pegasusa. Na cenzurowanym znalazły się
Polska, Węgry, Cypr i Hiszpania. Najbardziej dotkliwa krytyka
dotyczyła dwóch pierwszych. Komisja uznała, że podsłuchiwanie
dziennikarzy przez rząd Viktora Orbána było „częścią
skalkulowanej, strategicznej kampanii, mającej na celu zniszczenie
wolności mediów i wolności słowa”.
W Polsce wykorzystanie Pegasusa zostało uznane przez
parlamentarzystów za element „systemu inwigilacji opozycji
i krytyków rządu – mającego na celu utrzymanie rządzącej
większości i rządu przy władzy”.
Przypadek inwigilacji Krzysztofa Brejzy, jego ojca oraz
Magdaleny Łośko jest najbardziej drastyczny, ale nie jedyny.
Pegasusem śledzony był również prezydent Sopotu Jacek
Karnowski oraz lewicowy polityk Grzegorz Napieralski. Obydwaj
nigdy nie zostali przesłuchani w charakterze świadków ani tym
bardziej nie usłyszeli żadnych zarzutów.
CBA inwigilowało Pegasusem byłych ministrów w rządzie
Donalda Tuska odpowiedzialnych za prywatyzację CIECh, który
został sprzedany Janowi Kulczykowi. „Złodziejska prywatyzacja”,
jak ją nazywało PiS, miała być dowodem na zblatowanie
ówczesnej władzy z biznesmenem. Śledztwo w tej sprawie
ciągnie się ósmy rok.
Według mojej wiedzy Pegasusem inwigilowani byli również
inni ludzie związani z rządem PO-PSL, na których CBA szukało
politycznych haków: były szef jednej z dużych spółek skarbu
państwa i współpracownik byłego ministra w rządzie Tuska. Ale
CBA interesowało się również osobami, które miały wiedzę
o działaniu tej służby. Na liście Pegasusa znajdują się byli wysocy
rangą funkcjonariusze CBA oraz ich współpracownicy.
Obsesję podsłuchów uosabia Maciej Wąsik, sekretarz kolegium
do spraw Służb Specjalnych w kancelarii premiera i prawa ręka
Mariusza Kamińskiego. Za pierwszego rządu PiS Wąsik kazał
w swoim gabinecie w CBA stworzyć stanowisko odsłuchowe,
dzięki któremu mógł podsłuchiwać rozmowy w czasie
rzeczywistym. Ten dawny zastępca szefa warszawskiej straży
miejskiej przez trzy lata swojej kariery w CBA podsłuchiwał
ponad sześć tysięcy dwieście razy – daje to łącznie więcej
rozmów, niż podsłuchał wówczas jakikolwiek inny agent
operacyjny (którym Wąsik zresztą nigdy nie był).
Pegasus był zbyt drogi, by mógł być używany do inwigilacji
przeciętnego Kowalskiego. CBA stosowało ten program w latach
2018–2021 do spraw o największym potencjale, również
politycznym.
Ale nie oznacza to, że zwykli obywatele nie są śledzeni.
Fundacja Panoptykon alarmuje, że podległe rządowi PiS służby
na potęgę zbierają informacje, billingi i podsłuchują rozmowy
Polaków. Wojciech Klicki z Fundacji Panoptykon wyliczył,
że w latach 2016–2021 liczba pozyskanych billingów wzrosła o 40
procent. O ile w 2016 roku było ich nieco ponad 1,1 miliona,
o tyle w 2021 roku – już 1,8 miliona. Nie są to jednak wszystkie
dane, bo ABW odmówiła fundacji udostępnienia informacji
na ten temat.
Klicki zwraca uwagę, że powstają nowe instytucje państwowe,
które mogą stosować podsłuchy, jak Inspektorat Służby
Więziennej podległy Ministerstwu Sprawiedliwości (czyli
obecnie Ziobrze), a nawet Służba Ochrony Państwa.
Do tego nowe uprawnienia dostała ABW. Szef tej instytucji nie
musi już pytać sądu o zgodę na założenie podsłuchu, jeśli Agencja
formalnie podejrzewa obcokrajowca o terroryzm. Do tego
w Sejmie czeka ustawa o szpiegostwie nieumyślnym, która
nakłada kary na tych, którzy dopuścili się przekazania informacji
obcej służbie, nawet wtedy gdy nie byli tego świadomi.
– Definicja „szpiegostwa nieumyślnego” jest bardzo
nieprecyzyjna i otwiera pole do nadużyć – mówi Klicki.
Jednak największe kontrowersje budzi to, że nie ma prawa
w Polsce, które nakazywałoby instytucjom inwigilującym
Polaków poinformowanie o tym fakcie po jego zaprzestaniu.
Oznacza to, że miliony obywateli mogą być nieświadome tego,
że były w zainteresowaniu służb. Te mają obowiązek zniszczenia
informacji, które nie są wykorzystywane procesowo. Jednak czy
tak się dzieje? Nie wiadomo, bo kontrola nad służbami wciąż jest
iluzoryczna.
Krzysztof Brejza, Ryszard Brejza i Magdalena Łośko, którzy byli
inwigilowani w 2019 roku, nie dowiedzą się tego. Chyba
że zmieni się władza i uchwali nowe prawo. Wszystkie
ugrupowania opozycyjne przewidują zmianę ustawy o służbach
specjalnych. Chcą, by znalazły się tam przepisy mówiące
o konieczności poinformowania osób podsłuchiwanych przez
służby, wobec których nie zostały sformułowane żadne zarzuty.
Bilans afery związanej z nadużywaniem Pegasusa wypadł
bardzo źle dla samych służb. Gdy w listopadzie 2021 roku
Izraelczycy cofnęli Polsce licencję na używanie tego programu,
polskie służby rozpoczęły gorączkowe poszukiwanie zamiennika.
Chodziło o jakikolwiek już program zdolny złamać zdalnie
szyfrowane wiadomości. Według niektórych informacji polskie
służby zdobyły już taki, który potrafi odczytać szyfrowane
wiadomości, choć ma on możliwości nieporównywalnie mniejsze
od Pegasusa. Takie programy posiadają służby mundurowe
w innych krajach unijnych. W Niemczech policja używa pięciu
różnych, z których dwa o nazwie RCIS opracowała sama. Do tego
używa również komercyjnego oprogramowania szpiegowskiego
jak FinFisher Finspy oraz DigiTask (obydwa pochodzą z Niemiec).
Ma również na wyposażeniu Pegasusa, bo – w odróżnieniu
od Polski, która złamała warunki – Niemcom Izraelczycy nie
cofnęli licencji.
Do tej pory uważano w Polsce, że jedynym dysponentem
Pegasusa było CBA. Ale po prawie dwóch latach używania
Pegasusa, jesienią 2019 roku, w centrali CBA zorganizowano
prezentację jego możliwości, na którą przyszli przedstawiciele
Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Służby Kontrwywiadu
Wojskowego i Centralnego Biura Śledczego Policji. Na sali był też
izraelski przedstawiciel firmy NSO, producenta Pegasusa,
i opowiadał zebranym o kolejnych możliwościach, jakie daje ten
program.
– Byliśmy bardzo głodni tego programu, bo nie potrafiliśmy
złamać szyfrowanych wiadomości, które przestępcy wysyłali
do siebie – mówi przedstawiciel jednej ze służb, obecny wtedy
na sali.
Ostatecznie głównym beneficjentem tego programu pozostało
CBA, ale korzystały z niego również inne służby, jak ABW
i Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Po nagłośnieniu faktu
inwigilacji Krzysztofa Brejzy w listopadzie 2021 roku wszystkie
polskie służby utraciły dostęp do Pegasusa. Brak tego narzędzia
oznacza dla nich mniej skuteczną możliwość tropienia
podejrzewanych o terroryzm lub szpiegostwo.
Jednak to, czy informacje zebrane za pośrednictwem Pegasusa
mogą stanowić materiał dowodowy, nie jest do końca pewne.
Chodzi o naturę programu i jego inwazyjność: zmienia on tak
dużo w kodzie systemu operacyjnego telefonu, do którego
przenika, że trudno określić, co zostało do niego wgrane,
a co znajdowało się w nim, zanim Pegasus się tam pojawił. Daje
to pole do nadużyć. Bo służby mają możliwość wgrania treści,
które mogą dać pretekst do postawienia zarzutów o przestępstwo.
W Polsce nie ma precedensu w pracy z materiałem opartym
na dowodach zebranych przez Pegasusa. Znane są przypadki
na świecie, gdy trudno było udowodnić, że ścigane prawem
treści, które znalazły się w telefonie, nie pochodziły od jego
użytkownika. Tak było w Indiach, gdzie dopiero po długich
bataliach prawnych użytkownik telefonu udowodnił w sądzie,
że zdjęcie nie pochodziło od niego – nie nosiło bowiem żadnych
cech modyfikacji ani nawet nigdy nie zostało otwarte. Ale to
żmudna i ryzykowna droga dowodzenia niewinności.
Latem 2023 roku sprawa inowrocławska wciąż się nie
zakończyła. Wprawdzie do sądu trafił akt oskarżenia wobec
urzędników i przedsiębiorców, którzy kradli z urzędu pieniądze,
ale toczy się wciąż drugie śledztwo. To, w którym prokurator
na początku 2022 roku postawił zarzuty Ryszardowi Brejzie
o przekroczenie uprawnień, wykorzystanie urzędu
do „promowania siebie” oraz swojego syna, a także
do wydrukowania ulotek radnej jego komitetu na koszt urzędu
(czemu zaprzecza).
Michała Kierskiego, szefa gdańskiej prokuratury okręgowej,
który podał się do dymisji z powodu wycieku dokumentów
świadczących o inwigilacji Pegasusem, zastąpił inny prokurator.
Teraz śledztwo prowadzi Dariusz Ziomek, znany z oskarżenia
sędziego Igora Tulei o przekroczenie uprawnień. Poszło o to,
że Tuleya nakazał prokuraturze wszczęcie postępowania
w sprawie nielegalnych obrad sejmowych przez PiS w Sali
Kolumnowej w Sejmie w 2016 roku. Ziomek domagał się
wszczęcia postępowania wobec Tulei przed Izbą Dyscyplinarną.
Z ostatnich informacji wynika, że Ziomek wzywa na świadków
przeciwników politycznych Brejzy. Zapewne będą pytani o to, czy
z urzędu płynął pod ich adresem hejt. Pozwoliłoby to
uwiarygodnić tezę i zarzuty postawione Brejzie przez poprzednika
prokuratora Ziomka. Prokuratura Okręgowa w Gdańsku nie
chciała odpowiedzieć na moje pytanie, na jakim etapie jest
śledztwo, zasłaniając się jego tajemnicą.
Wymijającej odpowiedzi udzieliła również prokuratura
w Ostrowie Wielkopolskim, która prowadzi śledztwo w sprawie
nielegalnej inwigilacji Krzysztofa Brejzy. Jej rzecznik Maciej
Meler odpisał mi, że dotąd prokurator zebrał dokumentację
i przepytał świadków. I że śledztwo wciąż trwa.
Krzysztof Brejza zapowiada, że bez względu na wynik
wyborów jesienią 2023 roku będzie dążył do wyjaśnienia sprawy
jego nielegalnej inwigilacji do końca.
– Rozliczę i pociągnę do odpowiedzialności wszystkich, którzy
brali w tym udział. Mam dużo czasu. Mogę czekać nawet
do końca kadencji Bogdana Święczkowskiego, który podpisał się
pod wnioskiem o moją inwigilację.
Kadencja Święczkowskiego na stanowisku sędziego Trybunału
Konstytucyjnego upłynie w 2031 roku.
Latem 2023 roku w służbach wciąż panowała atmosfera
wyczekiwania na wynik wyborów. Z kilku źródeł słyszałem, że są
gotowi opowiedzieć przed specjalną komisją
o nieprawidłowościach i politycznych naciskach, jednak pod
warunkiem, że zmieni się władza. Wcześniej nikt nie będzie się
wychylać.
Opowieść, którą usłyszałem zimą 2023 roku, była
przygnębiająca. Świadczyła o tym, że rządzący ewidentnie
wykorzystali aparat państwa do wykończenia jednego
z opozycyjnych polityków, który był dla władzy niewygodny.
I że uszło im to na sucho.
– Przecież chodzi o to, żeby łapać bandziorów, a nie uganiać się
za ludźmi z telewizji – mówił mi wtedy mężczyzna, z którym się
spotkałem, wyjaśniając poniekąd swoją motywację do rozmowy
ze mną. Bo przecież niemało ryzykował.
Świtało, gdy wsiedliśmy z powrotem do tej samej starej
toyoty, którą przyjechaliśmy do opuszczonej chaty w lesie. Droga
była zupełnie pusta, dojechaliśmy do miejsca, z którego mnie
wraz z łącznikiem odebrał. Wysiadłem z samochodu i obszedłem
go od strony kierowcy, by uścisnąć mu dłoń.
– Spotkamy się jeszcze? – zapytałem.
Mężczyzna milczał. Chwilę później samochód znikł za zakrętem.
ŹRÓDŁA
Rozdział 1
1. O tym, że CBA kupiło czterdzieści licencji na obsługę Pegasusa, pisał
Wojciech Czuchnowski w „Gazecie Wyborczej” 18.01.2022:
https://wyborcza.pl/7,75398,28009790,40 … niamy-kogo-
jeszcze-inwigilowaly.html
2. NSO chwali się na swoich na stronach, że dzięki jego programom „udało się
zapobiec terroryzmowi, strzelaninom”, a także „porwaniom dzieci”:
https://www.nsogroup.com/about-us/
3. Pegasus Project jest projektem międzynarodowego zespołu dziennikarzy
śledczych Forbidden Stories: https://forbiddenstories.org/case/the-pegasus-
project/
4. Meksyk był jednym z pierwszych krajów, który zastosował tak szeroko
Pegasusa. Szacowana liczba ofiar tego programu wynosi piętnaście tysięcy
osób, wśród nich znajdowało się wielu wrogów rządu, w tym dziennikarze,
aktywiści, a nawet księża. Pisał o tym dziennik „The Guardian”:
https://www.theguardian.com/world/2022/ … so-spyware-
journalists-human-rights-hacked-pegasus
5. Rząd Hiszpanii podsłuchiwał rząd Katalonii w czasie, gdy ten organizował
referendum w sprawie niepodległości:
https://www.theguardian.com/world/2022/ … spyware-on-
spains-politicians-causing-crisis-of-democracy
6. Dziennikarz Szabolcs Panyi szczegółowo opisał w portalu Telex, jak odkrył
swoje nazwisko na węgierskiej liście Pegasusa:
https://telex.hu/direkt36/2021/07/18/le … va-izraeli-
kemfegyver-az-orban-kormany-kritikusait-es-magyar-ujsagirokat-is-celba-
vettek-vele
7. Dziennikarze opisali śledzenie ochroniarzy węgierskiego prezydenta Jánosa
Ádera w portalu śledczym Direkt36: https://www.direkt36.hu/ader-janos-
koztarsasagi-elnok-es-csaladja-legkozelebbi-testoreit-is-megceloztak-a-
pegasusszal/
8. O tym, jak węgierski poseł socjalistycznej partii MSZP przyznał, że zgodził
się na zmiany w ustawie, pozwalające na śledzenie obywateli, napisali
dziennikarze węgierscy portalu Vsquare: https://vsquare.org/the-inside-story-
of-how-pegasus-was-brought-to-hungary/
9. Dziennikarze węgierscy podali, że w kraju Pegasusem było inwigilowanych
około trzystu osób (czyli kilkakrotnie mniej niż w Polsce):
https://www.direkt36.hu/leleplezodott-e … r-az-orban-
kormany-kritikusait-es-magyar-ujsagirokat-is-celba-vettek-vele/
10. Informacje o przedstawicielach izraelskich firm, którzy byli 19 lipca 2017
roku na spotkaniu Grupy Wyszehradzkiej w Budapeszcie, pochodzą z kancelarii
biura premiera Izraela. Wśród nich był przedstawiciel znanej firmy Verint
Systems, produkującej oprogramowanie szpiegowskie.
11. O kolacji w domu Beniamina Netanjahu, na której byli Beata Szydło oraz
Witold Waszczykowski, pisał „New York Times”. W tekście jest błąd – autor
podał, że doszło do niej w 2016 roku, podczas gdy było to rok później:
https://www.nytimes.com/2022/01/28/maga … yware.html
12. O tym, jak CBA kupowało Pegasusa na potrzeby polskie przez podstawioną
firmę Matic, pisał Wojciech Czuchnowski w „Gazecie Wyborczej” 11.01.2022:
https://wyborcza.pl/7,75398,27990415,ja … asusa.html
13. O tym, że firma Meta Marka Zuckerberga wytoczyła NSO proces w związku
z wykorzystaniem przez Pegasusa luk w ich programie WhatsApp, pisała
agencja Reuters: https://www.reuters.com/legal/us-suprem … lets-metas-
whatsapp-pursue-pegasus-spyware-suit-2023-01-09/
14. Agencja Associated Press pierwsza podała informację o polskich ofiarach
Pegasusa, wśród których byli Roman Giertych i Ewa Wrzosek:
https://apnews.com/article/technology-b … ing-warsaw-
8b52e16d1af60f9c324cf9f5099b687e
15. Historię o Ziobrze, który nosił w płaszczu wielki magnetofon na kasety,
na którym nagrywał rozmowy swoich kolegów ze studiów, opisała Renata
Grochal w książce Ziobro. Prawdziwe oblicze. Ziobro zbierał na nich wówczas
dowody, że go rzekomo szantażują, choć nic takiego się nie zdarzyło. Jeden
z nich został uniewinniony dopiero po dziesięciu latach od oskarżenia.
16. O tym, że prokurator wysyła karnie nieposłusznych prokuratorów
na delegacje na drugi koniec Polski, pisała w „Gazecie Wyborczej” Ewa
Ivanova 12.09.2019: https://wyborcza.pl/7,75398,25183302,prokuratorzy-
zawiadamiaja-o-przestepstwie-ziobry-2-3-mln-zl.html
17. TVP Info opublikowała na podstawie pomówień głównej oskarżonej
Agnieszki Ch. tekst o rzekomym udziale Krzysztofa Brejzy w aferze
inowrocławskiej 23.08.2019: https://www.tvp.info/44067251/jak-dzialal-
wydzial-nienawisci-brejzy-szokujace-zeznania-nt-procederu-niszczenia-w-sieci
Rozdział 2
1. Wszystkie fakty dotyczące opisywanego śledztwa pochodzą z akt sprawy
prowadzonej przez Prokuraturę Okręgową w Gdańsku.
2. Początkowo tylko lokalni politycy PiS i Solidarnej Polski domagali się
dymisji prezydenta Ryszarda Brejzy w związku z aferą, która wybuchła:
https://inowroclaw.naszemiasto.pl/radni … jza-zlozyl-
mandat-zdjecia/ar/c1-4286676
3. O aferze inowrocławskiej, zanim jeszcze wybuchła i prokuratura wszczęła
śledztwo, donosiła TVP. Program Magazyn śledczy Anity Gargas z października
2017 roku.
4. „Super Express” napisał o nadużyciach członków rządu w związku
ze służbowymi przelotami 8.06.2017, Ministrowie traktują CAS-ę jak taksówkę:
https://polityka.se.pl/wiadomosci/minis … aksowke-aa-
UEH3-WfxX-6VPW.html
5. O kampanii billboardowej, która miała usankcjonować reformę
sądownictwa, donosił między innymi Polsat News:
https://www.polsatnews.pl/wiadomosc/201 … oze-trafic-
pedofil-znany-z-rzadowej-kampanii-billboardowej/
6. Brejza mówił o tym, że reforma upolityczniająca wymiar sprawiedliwości
obliczona jest na utrzymanie bezkarności Mariusza Kamińskiego i Macieja
Wąsika, podczas posiedzenia Sejmu 20.07.2017:
https://orka2.sejm.gov.pl/StenoInter8.n … 2581640001
A087/%24File/46_c_ksiazka_bis.pdf
7. O protestach pod rezydencją Andrzeja Dudy przeciwko reformie
sądownictwa pisała między innymi „Gazeta Wyborcza Trójmiasto” 21.07.2017:
https://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmias … -urlop-tak-
jak-my-setki-ludzi-pod-rezydencja-andrzeja.html
8. https://wiadomosci.wp.pl/tajemnice-firm … nowe-fakty-
6185948558743681a
9. Odcinki programu Magazyn śledczy Anity Gargas, uderzające w prezydenta
Gdańska Pawła Adamowicza, trójmiejskich polityków PO, „kłamstwo
Okrągłego Stołu” i teorie spiskowe wokół katastrofy smoleńskiej zostały
wyemitowane w odcinkach z 27.10.2017, 10.05.2017, 12.07.2017, 5.07.2017,
29.03.2017 i 13.06.2017.
10. O transferze dziennikarzy Telewizji Republika do TVP pisał portal Wirtualne
Media 26.01.2016: https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/karolina-
tomaszewicz-przeszla-z-tv-republika-do-wiadomosci
11. O tym, że dziennikarze TVP Info wiedzieli o sprawie zatrzymania byłego
sekretarza generalnego PO Stanisława Gawłowskiego, zanim tam weszło CBA,
Mariusz Kowalewski pisze w TVPropaganda na stronie 158.
12. O tym, że władze PO zawiesiły prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego,
mimo że nie przyznał się on do winy w sprawie brania łapówek, pisał
„Dziennik Bałtycki” 24.07.2008 w artykule Afera sopocka. Sławomir Julke
oskarża Jacka Karnowskiego. Co na to Tusk?: https://dziennikbaltycki.pl/afera-
sopocka-slawomir-julke-oskarza-jacka-karnowskiego-co-na-to-tusk/ar/25995
13. Jacek Karnowski został ostatecznie uniewinniony po dziesięciu latach
od postawienia zarzutów o wzięcie łapówki, „Rzeczpospolita”, 25.01.2018,
Prezydent Sopotu Jacek Karnowski ostatecznie uniewinniony – wyrok Sądu
Najwyższego.
Rozdział 3
1. Maciej Szota wypowiadał się na łamach Radia Maryja o tym, że konwencja
Solidarnej Polski w Warszawie ma zgromadzić tysiąc osób. Radio Maryja,
26.01.2013, Konwencja Solidarnej Polski:
https://www.radiomaryja.pl/informacje/k … ej-polski/
2. O powrotach posłów Solidarnej Polski do PiS pisał „Dziennik Gazeta
Prawna” 15.06.2012, Sfrustrowani posłowie Solidarnej Polski wracają do PiS:
https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/ … rustrowani-
poslowie-solidarnej-polski-wracaja-do-pis.html
3. O Pawle Gajewskim, pseudonim Parasol, który zawdzięczał Jackowi
Kurskiemu karierę, pisał dziennik „Fakt” 23.11.2017, Oto „Misiewicz” TVP. Dzięki
Kurskiemu opływa w luksusy!: https://www.fakt.pl/polityka/pawel-gajewski-
to-nowy-misiewicz-w-tvp-kurskiego/dylr8h1
4. O liście „misiewiczów”, którą ułożyli politycy Nowoczesnej, pisał portal
Money.pl 19.09.2016, Właściciel baru z kebabem ważnym dyrektorem
w PGNiG: https://www.money.pl/gospodarka/wiadomo … /misiewicz-
misiewicze-maciej-szota-pgnig-kebab,89,0,2157145.html
5. Dymisja wiceprezydenta Ireneusza Stachowiaka została odnotowana przez
portal Nasze Miasto Inowrocław 20.12.2016, Stachowiak nie jest już zastępcą
prezydenta Inowrocławia. Komentarz Brejzy:
https://inowroclaw.naszemiasto.pl/stach … z-zastepca-
prezydenta-inowroclawia/ar/c1-3957378
6. O tym, że na liście „misiewiczów”, ułożonej przez polityków Nowoczesnej,
znalazło się nazwisko Macieja Szoty, pisała „Gazeta Wyborcza Bydgoszcz”
19.09.2016, Poseł Nowoczesnej wskazuje bydgoskich „Misiewiczów”:
https://bydgoszcz.wyborcza.pl/bydgoszcz … owoczesnej-
wskazuje-bydgoskich-misiewiczow.html
7. Dane za oświadczeniem majątkowym radnego Macieja Szoty złożone
w grudniu 2018 roku. Wówczas zadeklarował stratę z prowadzonej działalności
gospodarczej w wysokości 5619 złotych 75 groszy.
8. CBA zwykle nie zamieszczało w odstępie kilku miesięcy komunikatu w tej
samej sprawie, sprawa inowrocławska była wyjątkiem. Komunikat CBA,
23.10.2017: „CBA: przeszukania w UM Inowrocław. Ustalania kontroli CBA
wskazują na możliwość popełnienia przestępstwa”; Komunikat CBA, 8.03.2018:
„Urząd Miasta Inowrocławia”; Komunikat CBA, 28.03.2018: „34 zarzuty dla
urzędnika z Inowrocławia”.
9. Krzysztof Brejza ujawnił w lutym 2018 roku nagrody, jakie rząd Beaty
Szydło (i ona sama) przyznali sobie. Radio Tok FM, 14.02.2018, „Brejza:
Wszyscy ministrowie Beaty Szydło dostali nagrody od 60 do 80 tysięcy. To
pseudonagrody i drugie pensje”: https://audycje.tokfm.pl/podcast/59163,Brejza-
Wszyscy-ministrowie-Beaty-Szydlo-dostali-nagrody-od-60-do-80-tysiecy-To-
pseudonagrody-i-drugie-pensje
10. O tym, że informacja o nagrodach, jakie przyznał sobie rząd Beaty Szydło,
spowodowała duży spadek poparcia, pisała między innymi Wirtualna Polska
20.03.2018, PiS traci poparcie. Duże zmiany w sondażu:
https://wiadomosci.wp.pl/pis-traci-popa … -w-sondazu-
6235061768074881a
11. O nagrodach, jakie prezydent Ryszard Brejza przyznał miejskim urzędnikom,
donosił program Alarm! z 17.04.2018.
Rozdział 4
1. Pochwalny artykuł o Agnieszce Ch. napisała „Gazeta Pomorska” 27.04.2012,
Kobieta Przedsiębiorcza 2012 – robi to, co kocha: https://pomorska.pl/kobieta-
przedsiebiorcza-2012-robi-to-co-kocha/ar/c3-7281719
2. O tym, że Agnieszka Ch. wygrała – zgodnie z przewidywaniami – konkurs
w Inowrocławiu, pisał Portal Kujawski 6.02.2015.
Rozdział 5
1. Przepisy dotyczące kontroli operacyjnej stosowanej przez CBA reguluje
Dziennik Ustaw 2006 Nr 104 poz. 708. Art. 17: „gdy inne środki okazały się
bezskuteczne albo będą nieprzydatne, sąd, na pisemny wniosek Szefa CBA,
złożony po uzyskaniu pisemnej zgody Prokuratora Generalnego, może,
w drodze postanowienia, zarządzić kontrolę operacyjną”.
2. Na podstawie informacji z Citizen Lab i Amnesty Tech można określić
pierwszą infekcję telefonu Krzysztofa Brejzy Pegasusem 26 kwietnia 2019 roku.
Przypuszczalnie stało się to kilka godzin po zatwierdzeniu przez Sąd Okręgowy
w Warszawie kontroli operacyjnej przez CBA w tej sprawie (nastąpiło to tego
samego dnia).
3. Fakt inwigilacji Magdaleny Łośko potwierdza obecność jej numeru telefonu
na liście osób inwigilowanych oraz przebadanie telefonu Magdaleny Łośko
przez ekspertów Amnesty Tech, którzy wytypowali esemesy na jej urządzeniu,
pochodzące ze środowiska Pegasusa.
4. Według sprawozdania prokuratora generalnego, złożonego do marszałka
Senatu, CBA w 2020 roku wystąpiła o dwieście dziewięćdziesiąt osiem
kontroli operacyjnych. W 2021 roku wniosków tych było dwieście dwadzieścia
trzy.
5. Wewnętrzna instrukcja firmy NSO szczegółowo opisuje zdalny sposób
infekcji. Znajduje się w dokumencie Pegasus – Product Description.
6. O nowym programie firmy NSO, który może łamać zabezpieczenia haseł
w mediach społecznościowych, pisał portal CyberDefence24 18.01.2023, Policja
z narzędziem szpiegowskim. „Za nadużyciami zawsze stoi człowiek”:
https://cyberdefence24.pl/armia-i-sluzb … gowskim-za-
naduzyciami-zawsze-stoi-czlowiek
7 To, że od kwietnia do maja 2019 roku telefon Krzysztofa Brejzy był
atakowany co najmniej sześć razy, wynika ze zbadania jego zawartości przez
ekspertów z Amnesty Tech.
Rozdział 6
1. Rozmowa oskarżonych Agnieszki Ch. i Renaty K. została zrekonstruowana
na podstawie ich wyjaśnień z protokołów ze śledztwa.
2. O tym, że urząd w Inowrocławiu kupił na polecenie posła Krzysztofa Brejzy
drogie macbooki, pisał Samuel Pereira w TVP Info. Polityk wytoczył mu za to
proces. TVP Info, 23.08.2019, Jak działał „wydział nienawiści” Brejzy. Szokujące
zeznania nt. procederu niszczenia w sieci: https://www.tvp.info/44067251/jak-
dzialal-wydzial-nienawisci-brejzy-szokujace-zeznania-nt-procederu-niszczenia-
w-sieci
Rozdział 7
1. TVP wyemitowała 28.02.2019 odcinek programu Nie da się ukryć, gdzie
odpowiedzialnością za wybuch afery inowrocławskiej obciąża rządzącego
miastem Ryszarda Brejzę. A Krzysztofa, posła PO, przedstawia jako tego, który
„ma duży wpływ na sprawy w mieście”.
2. Krzysztof Brejza domagał się, by CBA ponownie zbadało oświadczenie
Jarosława Kaczyńskiego, bo ten według niego prowadził działalność
gospodarczą, chcąc wybudować biurowiec z dwiema wieżami na warszawskiej
Woli, o czym pisała „Gazeta Wyborcza” z 29.01.2019 w artykule Taśmy
Kaczyńskiego.
3. Oświadczenie CBA z 6.02.2019 w sprawie Jarosława Kaczyńskiego i „dwóch
wież”. To w nim służby odniosły się do oskarżeń Krzysztofa Brejzy. Temistokles
Brodowski, rzecznik CBA, oświadczył wtedy: „W związku z kolejnymi
nieprawdziwymi informacjami, mającymi charakter pomówienia Centralnego
Biura Antykorupcyjnego, które są kolportowane w mediach
społecznościowych przez posłów Krzysztofa Brejzę, Marcina Kierwińskiego
i Cezarego Tomczyka, informuję, że: oświadczenie w sprawie zajęcia stanowiska
Biura w sprawie kontroli oświadczeń majątkowych posła Jarosława
Kaczyńskiego było odpowiedzią CBA na liczne, nieprawdziwe informacje
medialne dotyczące działań Biura i nie ma żadnego kontekstu politycznego.
Jednocześnie wypowiedzi posłów PO traktujemy jako próbę bezprawnego
nacisku partii politycznej na działania instytucji państwowej, jaką jest
Centralne Biuro Antykorupcyjne”.
4. Brejza pytanie o spotkanie prezesa Banku Pekao Michała Krupińskiego
z Jarosławem Kaczyńskim w siedzibie partii przy ulicy Nowogrodzkiej zadał
podczas posiedzenia Sejmu 16.05.2019.
5. Informację o awansie prokurator Renaty Śpiewak, która miała badać sprawę
„dwóch wież”, podała „Gazeta Wyborcza” 30.01.2019 w artykule Bank Pekao
SA wspierał dwie wieże Wojciecha Czuchnowskiego i Iwony Szpali.
6. Brejza złożył wraz z innymi politykami PO wniosek do prokuratora
generalnego o wyłączenie prokurator Renaty Śpiewak prowadzącej
postępowanie sprawdzające. „Dziennik Gazeta Prawna”, 2.04.2019, PO składa
wniosek w sprawie prok. Śpiewak. Brejza: Skąd ten awans? Za co ta nagroda?:
https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka … -wniosek-o-
wylaczenie-prokurator-postepowanie-birgfellner-kaczynski.html
7. Według Birgfellnera prokurator Renata Śpiewak podczas przesłuchania
nalegała, by wycofał się z zeznania, że na polecenie Kaczyńskiego wręczył
pewnemu księdzu 50 tysięcy złotych na budowę wieżowca. „Gazeta
Wyborcza”, 19.02.2019, Taśmy Kaczyńskiego. Adwokaci austriackiego
biznesmena chcą odsunięcia prokurator. Zarzucają jej naciski na świadka:
https://wyborcza.pl/7,75398,24471096,ta … o-adwokaci-
austriackiego-biznesmena-chca-odsuniecia.html
8. Krzysztof Brejza ujawnił, że Barbara Skrzypek, „pani Basia” z sekretariatu
Jarosława Kaczyńskiego, pracowała u PRL-owskich premierów w gabinecie,
a także w kancelarii tajnej. „Dziennik Gazeta Prawna”, 4.03.2019, Poseł PO
ujawnia szczegóły kariery „pani Basi”. W czasach PRL pracowała w Kancelarii
Tajnej: https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka … pani-basia-
kaczynski-kariera-prl-kancelaria-tajna-posel-brejza.html
9. Krzysztof Brejza złożył zapytanie poselskie o wydatki i ustalenia podkomisji
smoleńskiej, limuzyny Beaty Szydło i Antoniego Macierewicza 10.03.2017
i 26.01.2017.
10. Krzysztof Brejza pytał także o wydatki ministerstw i spółek skarbu państwa
na rzecz spółki Forum, prowadzonej przez kuzyna Kaczyńskiego, podczas
posiedzenia Sejmu 16.05.2019.
11. Krzysztof Brejza pytał o okoliczności śmierci Igora Stachowiaka
na wrocławskim komisariacie podczas posiedzenia Sejmu 7.05.2018.
12. We wrześniu 2019 roku rzecznik CBA Temistokles Brodowski zaprzeczał,
jakoby hejt w urzędzie był jednym z wątków śledztwa. Materiał Pawła Płuski,
Fakty TVN, 25.08.2019, a także TVN24.pl, Afera fakturowa w Inowrocławiu
dotyka PiS. PiS atakuje Krzysztofa Brejzę: https://fakty.tvn24.pl/zobacz-
fakty/afera-fakturowa-w-inowroclawiu-i-atak-pis-na-krzysztofa-brejze-
ra963974-6338063
13. O tym, że CBA pomyliło Ryszarda Brejzę z jego synem i wysyłało im
błędnie sprofilowane fałszywe esemesy, pisałem w „Gazecie Wyborczej”
18.02.2022, Pegasus: CBA pomyliło Ryszarda Brejzę z jego synem? Wskazują
na to SMS-y.
14. Zgodnie z ustawą o CBA materiały operacyjne, które nie mają żadnej
wartości dowodowej, powinny zostać zniszczone. Mówi o tym art. 17 ustawy
o CBA („Kontrola Operacyjna”), pkt 16: „Zgromadzone podczas stosowania
kontroli operacyjnej materiały, które nie stanowią informacji potwierdzających
zaistnienie przestępstwa, podlegają niezwłocznemu, protokolarnemu,
komisyjnemu zniszczeniu. Zniszczenie materiałów zarządza Szef CBA”.
15. W lipcu 2019 roku sondaże dawały przewagę PiS nad KO na poziomie
kilkunastu punktów procentowych. Zbliżone szacunki przedstawiały
w połowie lipca 2019 roku trzy pracownie: IBRIS (PiS – 43 proc., PO – 26 proc.),
Kantar (PiS – 39 proc., PO – 26 proc.), Social Changes (PiS – 45,4 proc., PO – 27,3
proc.).
16. „Mała Emi” była w kontakcie z dziennikarzami prawicowych mediów, jak
na przykład Wojciechem Biedroniem z portalu wSieci braci Karnowskich
(po wybuchu afery zaczął kasować tweety, w których wychwalał współpracę
z nią). „Newsweek”, 10.09.2019, Ziobro ochrania dziennikarza, który
współpracował z Małą Emi: https://www.newsweek.pl/polska/ziobro-
ochrania-dziennikarza-ktory-wspolpracowal-z-mala-emi/9tjjnt1
17. Emilia Szmydt w 2018 roku współpracowała również z szefem programu
Alarm! TVP – tym samym, w którym ukazywały się negatywne materiały
o Ryszardzie Brejzie i Inowrocławiu. Portal naTemat.pl, 20.08.2019, Kim jest
Emilia? To ona w zmowie z rządem PiS wysyłała donosy na sędziów. Autorka
materiału Anna Dryjańska napisała, że jej hejterski materiał „bierze
na warsztat kontrolowana przez PiS TVP, a konkretnie Przemysław Wenerski
w programie Alarm!”. Wenerski jest tą samą osobą, która zatrudniła
do programu Jacka Kowalskiego, który stworzył hejterski materiał uderzający
w Krzysztofa Brejzę.
18. W 2022 roku Emilia Szmydt, pseudonim Mała Emi, przeprosiła
szkalowanego przez siebie sędziego Waldemara Żurka. Uwaga! TVN,
26.09.2022, Kim jest „Mała Emi”? „Robiłam to, bo wydawało mi się, że na tym
polega miłość”: https://uwaga.tvn.pl/reportaze/kim-jest … lisy-afery-
hejterskiej-ls6698301
Rozdział 8
1. Ireneusz Stachowiak oskarżał Krzysztofa Brejzę o udział w aferze fakturowej
podczas wypowiedzi dla TVP Info 21 sierpnia 2019 roku.
2. Ireneusz Stachowiak powiedział TVP Info 22 sierpnia 2019 roku o Krzysztofie
Brejzie, że „nie jest godzien” krytykować polityków Zjednoczonej Prawicy
w sprawie afery Piebiaka.
3. Szczegółowe dane dotyczące infekcji telefonu Krzysztofa Brejzy Pegasusem
publikowane są za Amnesty Tech i Citizen Lab, których eksperci badali obydwa
należące do niego urządzenia.
4. O duecie Pereira–Rybicki pisał w TVPropaganda Mariusz Kowalewski.
Pereira nie kryje się ze znajomością z Rybickim, wspólnie brali udział
w wycieczce górskiej, co relacjonowała telewizja państwowa:
https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/t … ira-michal-
adamczyk-i-michal-rybicki-na-gorskiej-wycieczce-wideo
5. Materiał z zajścia w Szczecinie, gdzie dziennikarze rządowej telewizji rozbijali
konferencję KO, jest na stronie TVP Szczecin z 27.09.2019, Awantura
i przepychanki. Szef sztabu KO Krzysztof Brejza w Szczecinie [cała konferencja]:
https://szczecin.tvp.pl/44584134/szef-s … -krzysztof-
brejza-w-szczecinie-cala-konferencja
6. O „Operacji Brejza” na wzór rosyjski mówił w rozmowie z Donatą Subbotko
generał Piotr Pytel. „Gazeta Wyborcza”, 9.09.2022, Gen. Piotr Pytel: Rosja już tu
jest. Jej największym sukcesem w Polsce jest PiS:
https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,28 … em-rosji-w-
polsce-jest-pis.html
7. O tym, że sztab PO wynajął izraelską firmę, która poleciła „schować”
Grzegorza Schetynę, napisał „Wprost”. Wprost.pl, 2.09.2019, Wojna sztabów
w PiS i w PO przed wyborami. „Mamy zakaz agresywnej kampanii”.
8. Szczegółowy czas infekcji określa wynik badania telefonu Krzysztofa Brejzy
przez Amnesty Tech. Na tej podstawie można odtworzyć, że ostatni atak
Pegasusa nastąpił 23 października 2019 roku o godzinie jedenastej piętnaście.
Rozdział 9
1. Wiadomość o tym, że CBA szuka informacji o majątku Brejzów, podał Robert
Zieliński z TVN24. TVN24.pl, 15.12.2021, Jak CBA gromadziło informacje
o samochodach i nieruchomościach senatora Brejzy i jego żony:
https://tvn24.pl/polska/cba-kontra-krzy … alne-biuro-
antykorupcyjne-gromadzilo-informacje-o-skladnikach-majatku-senatora-
5524611
2. Artykuł 168a kpk, który legalizuje dowody zgromadzone nielegalnie,
precyzuje: „Dowodu nie można uznać za niedopuszczalny wyłącznie na tej
podstawie, że został uzyskany z naruszeniem przepisów postępowania lub
za pomocą czynu zabronionego, o którym mowa w art. 1 § 1 Kodeksu karnego,
chyba że dowód został uzyskany w związku z pełnieniem przez
funkcjonariusza publicznego obowiązków służbowych, w wyniku: zabójstwa,
umyślnego spowodowania uszczerbku na zdrowiu lub pozbawienia wolności”.
3. We wrześniu i październiku Ryszard Brejza oraz Inowrocław byli
negatywnymi bohaterami programów TVP. 3 października 2017 toku
wyemitowano odcinek Magazynu śledczego Anity Gargas o zatargu lokalnej
hotelarki z władzami miasta.
4. „Gazeta Wyborcza Trójmiasto”, 22.03.2019, Zatrzymanie b. prezesa
Petrobalticu bezzasadne. Sąd uchylił decyzję o milionie złotych poręczenia:
https://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmias … lil-milion-
kaucji-zatrzymanie-b-prezesa-petrobalticu.html
5. „Gazeta Wyborcza Trójmiasto”, 13.03.2019, TVN24: Były „naciski z góry”
na prokuratora w sprawie Olechnowicza:
https://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmias … r-referent-
naciskany-w-sprawie-olechnowicza.html#S.embed_link-K.C-B.1-L.2.zw
6. O tym, że były naciski na prokurator Ewę Daligę, by doprowadziła
do zatrzymania obydwu prezesów państwowych spółek, powołanych
za rządów PO-PSL, donosili reporterzy Czarno na białym, TVN24, 5.09.2018.
7. O tym, jak wyglądał mechanizm zależności w prokuraturze za rządów
Zbigniewa Ziobry, Janusz Kaczmarek opowiadał w książce Cena władzy, wyd.
Prószyński i S-ka.
Rozdział 10
1. Opis demonstracji, która spontanicznie narodziła się po mszy w kościele
w Inowrocławiu, zaczerpnąłem z tekstu Stanisława Zasady Ja nie mogę czekać,
„Gazeta Wyborcza”, 25.08.2012.
Rozdział 12
1. Samuel Pereira zapytał Krzysztofa Brejzę na Twitterze: „Ile pieniędzy
z lewych faktur poszło na finansowanie kampanii?”:
https://twitter.com/SamPereira_/status/ … 0177477634
2. Dane o składzie rady nadzorczej ze strony Grupy Holdingowej Waryński:
Warynski.pl/o-nas
3. W czerwcu 2021 roku BBC doniosła o tym, że ofiarą Pegasusa był Emmanuel
Macron. BBC, 20.06.2021, Pegasus: French President Macron identified as
spyware target.
4. O twierdzeniach Romana Giertycha, że był szpiegowany Pegasusem, gdy
przebywał we Włoszech, pisał tygodnik „Polityka” z 10.02.2022,
Europarlament zajmie się Pegasusem. Giertych idzie do włoskiej prokuratury.
5. W listopadzie 2021 roku izraelskie ministerstwo obrony postanowiło
ograniczyć dostęp do Pegasusa wielu krajom, w tym Polsce i Węgrom. „Times
of Israel”, 25.11.2021, Amid NSO scandal, Israel said to ban cyber tech sales to 65
countries.
6. Jarosław Kaczyński w wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Sieci” 7 stycznia
2022 roku powiedział o Krzysztofie Brejzie, że „on sam pojawia się w sprawie
inowrocławskiej w poważnym kontekście, jest tam podejrzenie poważnych
przestępstw”.
7. O tym, że prokurator okręgowy w Gdańsku Michał Kierski najpierw był
na urlopie, a po powrocie poszedł na zwolnienie lekarskie, poinformowała
mnie rzeczniczka prokuratury okręgowej Grażyna Wawryniuk.
8. W maju premier Morawiecki twierdził, że wprawdzie polski rząd miał
Pegasusa, ale był on stosowany zgodnie z prawem. „Dziennik Gazeta Prawna”,
10.05.2023, Morawiecki: System Pegasus stosowany był w Polsce wyłącznie
za zgodą sądu:
https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/ … 52,premier-
mateusz-morawiecki-system-pegasus-zgoda-sadu.html
Rozdział 13
1. Dane dotyczące liczby przeprowadzonych kontroli operacyjnych przez służby
pochodzą z informacji prokuratora generalnego złożonej do marszałka Senatu.
2. O wizycie agentów CBA w inowrocławskim ratuszu 10 stycznia 2022 roku
pisał Portal Samorządowy: https://www.portalsamorzadowy.pl/polityka-i-
spoleczenstwo/afera-fakturowa-w-inowroclawiu-zarzuty-uslyszy-prezydent-
ryszard-brejza,342659.html
3. O tym, że sędzia Suska-Obidowska wydała wyrok w sprawie Jarosława
Kaczyńskiego jednoosobowo i wyłącznie na podstawie lektury pisma
procesowego, i to w trybie niejawnym, powołując się na przepisy o zwalczaniu
COVID, podawał TVN24, 18.06.2022, Ani jednej rozprawy. Żona senatora
Brejzy: sąd oddalił pozew przeciwko Kaczyńskiemu.
4. O tym, że sędzia Krzysztof Dadełło przestał być rzecznikiem, poinformowała
„Gazeta Wyborcza Bydgoszcz”, 29.07.2022, Rzecznik Sądu Okręgowego
zwolniony z funkcji. „Mówił zawsze prawdę”.
5. O tym, że sędzia Radzik nie zdał testu na niezależność i zawdzięcza swoje
stanowisko politycznej protekcji, orzekł Sąd Najwyższy. „Rzeczpospolita”,
6.04.2023, Sędzia Radzik nie zdał testu niezależności. Jest decyzja Sądu
Najwyższego.
6. Fragment wiersza Anny Dziergawki pochodzi z tomu: Światłość serca, wyd.
Poligraf, 2018.
Rozdział 14
1. Pierwszy o masowych ucieczkach z CBA w 2023 roku informował Robert
Zieliński z TVN24, 10.03.2023, „Nie da się tu dłużej uczciwie pracować“. Masowa
ucieczka funkcjonariuszy CBA. W tle finanse i polityka”.
2. Zalecenia dla rządu Polski w związku z nadużyciami ws. Pegasusa wydała
komisja Parlamentu Europejskiego PEGA. Raport Komisji PEGA Parlamentu
Europejskiego z 15.06.2023: https://www.europarl.europa.eu/news/en/press-
room/20230609IPR96217/spyware-meps-call-for-full-investigations-and-
safeguards-to-prevent-abuse
3. O tym, że Pegasusem byli inwigilowani Jacek Karnowski, Grzegorz
Napieralski, a także były wiceminister skarbu w rządzie Tuska, pisałem
w „Gazecie Wyborczej” 3.03.2023 („Wyborcza” ujawnia: Pegasus szpiegował
lidera opozycyjnej kampanii do Senatu), 21.10.2022 (Afera taśmowa. Pegasus
w telefonie Grzegorza Napieralskiego) i 18.07.2022 (Jak PiS szukał afery
w CIECh-u. Inwigilowani Pegasusem zeznają przed senacką komisją).
4. O Macieju Wąsiku, który za pierwszego rządu PiS podsłuchał w CBA sześć
tysięcy dwieście rozmów, pisał Bogdan Wróblewski. „Gazeta Wyborcza”,
4.08.2011, Największe ucho IV RP.
5. O zablokowaniu licencji na Pegasusa w listopadzie 2021 roku pisał Wojciech
Czuchnowski. „Gazeta Wyborcza”, 1.12.2021, Ujawniamy: Tak Izrael zablokował
Pegasusa służbom państwa PiS.
Kontakt z autorem:
autorl@protonmail.com
Ostatnio edytowany przez opowiadacz (2025-02-05 00:52:31)
Offline
Strony: 1