Niestety nikomu nie można powiedzieć, czym jest FluxBB – trzeba to zobaczyć na własne oczy.
Nie jesteś zalogowany na forum.
W dolinie Giù nella valle © 2023 Giulio Einaudi editore
Spis treści
Valsesia
Strażnik leśny
Przed zimą
Kobieta w wodzie
Dom mojego ojca
Bitwa drzew
Od autora
W dolinie
Albo to, albo polowanie na rysia
z Morrisem, moim kumplem.
Pisanie wiersza dziś o szóstej
rano, albo bieganie
za ogarami
ze strzelbą w dłoniach.
I z sercem skaczącym w swojej klatce.
Mam 45 lat. Żadnej stałej pracy.
Wyobraź sobie luksus takiego życia.
Spróbuj i wyobraź sobie.
Raymond Carver
Valsesia
Nie przeżyła jeszcze swojej drugiej zimy i nie widziała dotąd innego świata poza
warsztatem samochodowym przy głównej drodze w dolinie. Bawiła się kawałkiem starej
opony na tyłach zakładu, gryzła go, podrzucała i znów chwytała, aż w pewnej chwili
poczuła, że ma widownię. Z pobliskiej żwirowni przybiegł szary pies i przypatrywał się jej
uważnie. Po tamtej stronie płynęła rzeka, ale przy jesiennym, niskim stanie wody nietrudno
było przedostać się na drugą stronę. Suczka puściła kawał gumy i zaczęła węszyć, ale
kiedy uniosła pysk, dostrzegła trzy inne psy wyłaniające się zza sterty złomu. Trzy owczarki
o ubłoconej sierści, z dzwonkami przy obrożach. Znała je. Za dnia pilnowały owiec
skubiących ścierniska na polach i trawę wokół szop, a nocą wędrowały w poszukiwaniu
czegoś, co można by podkraść. Ale teraz nie były tam dla jedzenia, przyszły dla niej.
Samica wiedziała i zarazem nie wiedziała, dlaczego się pojawiły. Miała nieco ponad rok i to
nowe zainteresowanie samców było częścią spraw, których szybko się uczyła,
ekscytujących i niebezpiecznych, takich jak ogniska rozpalane przez chłopaków latem lub
prąd rzeki, który kiedyś o mało jej nie porwał.
Pod ścianą warsztatu stał wypatroszony samochodowy fotel, pobiegła, żeby się na nim
skulić. Był domem dla niej i kilku pokoleń psów przed nią. Gdzieś niedaleko koparka
zanurzyła ramię w dnie rzeki, wyciągnęła łyżkę pełną piasku i żwiru, i w tym momencie
szary pies ruszył w jej stronę. Owczarki szybko ustaliły między sobą hierarchię: wystarczyło,
by najstarszy i największy warknął i kłapnął szczęką, by odstraszyć drugiego, który uciekł
ze skowytem, natomiast trzeci od razu odsunął się na bezpieczną odległość. Następnie
przywódca powoli ruszył w stronę przybysza, zgodnie z samczym rytuałem, który samica
już znała. Grożenie, warczenie, szczerzenie zębów, tak walczyły psy z doliny; ale ten szary
pochodził z innych okolic, został wychowany inaczej, przez ludzi albo przez życie. Kiedy
przeciwnik nastroszył sierść i zesztywniał, by zrobić na nim wrażenie, ten rzucił się na niego
bez ostrzeżenia. Był szczuplejszy od owczarka, ale jeden skok wystarczył, żeby przewrócić
tamtego na grzbiet, przygwoździć do ziemi i zatopić mu zęby w gardle. Czegoś takiego
samica nigdy jeszcze nie widziała. Poczuła nieznaną wcześniej ekscytację, gdy szary
zacisnął szczęki, nie puszczając gardła walczącego owczarka. I tak trzymał, aż pozostałe
dwa psy, krążące niespokojnie wokół miejsca walki, nie zobaczyły, jak ciało ich przywódcy
bezwładnieje, jak z jego szyi leje się krew i jak ta krew wsiąka w klepisko. Teraz on też
wyglądał jak stara opona i tyle wystarczyło, by dwa pozostałe samce uciekły.
Drogą przejechała cysterna pokryta na grubość palca szronem, który rozwiewał się,
tworząc za nią obłoczek. Listopad. Samica wstała z fotela i zamerdała ogonem do
zbliżającego się samca. Furia sprzed chwili go opuściła, obwąchał ją delikatnie i pozwolił
obwąchać siebie. Pachniał drewnem, ziemią, liśćmi i krwią psa, którego właśnie zabił. Miała
ochotę go polizać i tak zrobiła. Potem ją pokrył i tak skończyło się jej szczenięctwo.
Tamtego dnia biegli w górę rzeki, pełni euforii, że się spotkali, biegli wzdłuż żwirowych
brzegów i wysepek, przez opustoszałe miejsca na dnie doliny. Na odległych górskich
grzbietach leżał śnieg, ale wzdłuż rzeki ciągnęły się cementownie, fabryki mebli, hurtownie
sprzętu rolniczego i magazyny budowlane. Widzieli szczury w kanałach i wrony na
wysypiskach, czuli smród rozrzuconych na polach nawozów, a kiedy natknęli się na ludzi
w furgonetce przy brzegu, ona, która nie bała się człowieka, zdała sobie sprawę, że on
unika ludzkiej obecności, bo raz jeszcze przeszli przez rzekę, aby znaleźć się po przeciwnej
stronie. Trzymali się ogrodzenia, a wkrótce potem ich bieg zakończył się przy zaporze.
Z tego miejsca słyszeli ruch na drodze biegnącej po nasypie. Słońce opadało, a on chciał
poczekać na zmrok, by wyjść z ukrycia. Kiedy czekali, zrobiła się głodna, nie jadła nic od
wielu godzin, i dała mu to poznać tak, jak robią szczeniaki, liżąc i podgryzając mu pysk,
jakby był ojcem i miał jej przynieść jedzenie. Gdzieś w głębi podobała mu się ta tortura.
Pod osłoną ciemności poprowadził ją wzdłuż drogi do budynku z dużym neonem na
froncie: kulą, która co jakiś czas toczyła się w kierunku kręgli. Na parking na zapleczu
wychodziły metalowe drzwi i okno z matową szybą. Uwiązany na zewnątrz pies usłyszał ich
przybycie. Był mały, szczekał i ciągnął za łańcuch, oni zaś pozostali ukryci tam, gdzie nie
docierało światło. Po minucie zamilkł, spojrzał w ciemność, usłyszał szczekanie innego psa
gdzieś w oddali i na nie odpowiedział, po czym metalowe drzwi się otworzyły i wyszedł
z nich chłopak w białym fartuchu. Uszczęśliwiony piesek zamerdał ogonem. Chłopak rzucił
dwa worki śmieci pod ścianę, spojrzał na czarne niebo, wyjął coś z kieszeni i wyciągnął dłoń
do psa, głaszcząc go po głowie, kiedy ten jadł mu z ręki.
Ukryta między samochodami samica poczuła coś, czego nigdy wcześniej nie
doświadczyła. Na widok pieszczoty, nie smakołyka. Widok czułości tego chłopaka
i bezwarunkowego zaufania psa budził w niej coś w rodzaju nostalgii.
Samiec nie dał jej więcej czasu, wyszedł z cienia, gdy tylko chłopak wrócił do kuchni.
Piesek podniósł pysk, ale był mały i uwiązany, niewiele mógł zrobić. Zanim zdążył
zaszczekać, poczuł na gardle kły szarego psa. Zaskomlał tylko, ale nikt z kuchni go nie
usłyszał i nikt nie przyszedł zobaczyć, co się dzieje. Kiedy samica dołączyła do swojego
partnera, piesek był już martwy: leżał z otwartym pyskiem i wywieszonym jęzorem. Szary
przestał się nim interesować, już rozrywał pazurami worki na śmieci. Wyciągnęli wszystko,
co dobre: mięso, makaron i kości, najedli się do syta obok przywiązanych do łańcucha
zwłok, a neonowa kula wciąż strącała kręgle pod bezgwiezdnym niebem.
Po całej szykującej się do zimy Valsesii, po obu brzegach przecinającej dolinę rzeki,
rozeszły się plotki o zagryzionych psach: o owczarku, o małym kundelku z kręgielni, o psie
myśliwskim, który poszedł w las i nigdy nie wrócił, o psie stróżującym w tartaku.
I o mordercy, który je uśmiercał, wszystkie w taki sam sposób i wyłącznie samce. W barach,
gdzie wieści rozchodziły się najszybciej, jedni obstawiali, że to wilk. Tylko wilki tak zabijają,
nie? Według innych musiał to być pies hodowany do nielegalnych walk, który uciekł od
właściciela, a ten oczywiście nie zamierzał tego zgłaszać organom porządkowym.
Następnie pojawiła się teoria łącząca obie wcześniejsze, że to jedna z tych krzyżówek
bezpańskiego psa i wilka, o których czasem się słyszało. Te diabelskie istoty miały dwie
dusze: psią ufność wobec człowieka i wilczą dzikość. Według miejscowych legend
podchodziły potulne, a potem znienacka atakowały. Z tą teorią wiązał się jednak poważny
problem, ponieważ wściekły pies mógł i powinien zostać uśmiercony, podczas gdy wilk nie,
wilka chroniło prawo. Co się robi z hybrydą? Dyskusje ożywiały godzinę aperitifu. Przy
drugim kieliszku bonardy, białego albo campari i przy następnej kolejce tego samego
mówiono, i to wcale nie zniżając głosu do szeptu, że straż leśna siedzi z założonymi rękami.
Że wolą wlepiać mandaty, niż chronić obywateli. Zgoda, nie było jeszcze doniesień
o atakach na ludzi, ale która matka w takiej sytuacji pozwoli dziecku bawić się przed
domem? Trwał sezon łowiecki, do doliny zjechało mnóstwo myśliwych. Polowali na dziki,
kozice, jelenie i na blondynki… Mężczyźni żartowali, robili aluzje, szturchali się łokciami,
wrzucali do ust parę orzeszków i mrugali do kelnerek. Potem opróżniali szklankę do dna,
płacili za kolejkę, wsiadali do pickupów i wracali do żon na kolację. Gdyby na ich drodze
stanęła jakaś bestia przypominająca psa, przejechaliby ją bez zastanowienia.
Tamtej nocy śniła jej się matka. Śniło jej się, że była maleńka, że razem z rodzeństwem
wciąż żyła przy matce. Na zewnątrz snu przebierała łapami i cicho skomlała, a we śnie
walczyła o sutek z innymi szczeniętami. Wokół byli ludzie, nie ich twarze, ale sama
obecność, głosy, a potem z tych głosów zstąpiła ręka. Była większa od niej, czuła na sobie
jej ciężar i palce wokół swego ciała. Ta ręka chwyciła ją i pociągnęła do góry.
Obudziła się przerażona w zupełnej ciemności, nie wiedząc, gdzie jest. Najpierw
rozpoznała zapach swojego kochanka, jego gęstego futra i kościstego boku. Ten zapach
natychmiast ją uspokoił. Potem powoli wyczuła w otaczającej ich nocy całą resztę:
betonowy przyczółek mostu, przy którym znaleźli schronienie, przejeżdżający nad nimi
samochód, szmer płynącej wody. Nie wiedziała, ile dni szli w górę rzeki. Nie zastanawiała
się też, dokąd samiec ją prowadzi, po prostu szła za nim. Czuwał nad nią nawet teraz: rytm
jego oddechu mówił jej, że odpoczywa, ale nie śpi.
Wczesnym rankiem, gdy przemykali przez leśną gęstwinę, zauważyła ruch na środku
rzeki. Zwietrzyła zapach kobiety. Potrafiła go odróżnić od zapachu mężczyzny. To ją
zaciekawiło, pozwoliła samcowi iść przodem i podeszła na skraj zarośli, blisko wody.
Kobieta zanurzała się w naturalnym basenie utworzonym przez prąd rzeki. Miała bardzo
jasną skórę i rude włosy. Było zimno, jej oddech parował, a jednak krok za krokiem
wchodziła coraz głębiej. Woda sięgała jej do ud, gdy poczuła, że jest obserwowana;
odwróciła się w stronę krzaków i wtedy ją zobaczyła. Ich spojrzenia się spotkały. Suczkę
znów ogarnęło to samo uczucie, ta sama tęsknota.
Jej kochanek znalazł się obok niej. On również patrzył na kobietę, tamta zaś patrzyła na
nich oboje. Potem samiec trącił samicę pyskiem w szyję i ruszył w swoją stronę. Bała się,
że odejdzie bez niej, zostawiła więc kobietę w wodzie i posłusznie pobiegła za nim.
Po jakimś czasie krajobraz się zmienił i mieszany las doliny ustąpił miejsca iglakom i rzadko
rosnącym brzozom. Cienkie białe pnie przy wodzie, za nimi gęsty las. Nawet rzeka, która
w dolnym biegu była ściśnięta brzegami i spiętrzona, tutaj płynęła swobodnie między
kamieniami, a tam, gdzie jedno z jej zakoli skręcało na północ, nagle znaleźli śnieg. Tworzył
cienką warstwę, musiał spaść kilka dni temu i utrzymać się w cieniu. Sunia powąchała go
i rozpoznała zapach, który już kiedyś zdarzało jej się czuć z daleka, skosztowała i odkryła,
że śnieg służy nie tyle do jedzenia, ile do zabawy. Pazurami podrapała lodowatą skorupę,
zatopiła w niej pysk, kichnęła, raz jeszcze zanurzyła kufę i uszy.
W tym samym czasie samiec znalazł zbudowany z drewna i blachy szałas. Z komina na
dachu nie wydobywał się dym. Pies zaczął węszyć, nie wyczuł żadnego niebezpieczeństwa
i dał się poprowadzić zapachowi, który powiódł go do ustawionego na dwóch cegłach
rusztu. Była na nim odrobina mięsnego tłuszczu. Reszta spadła na popiół, więc zaczął go
rozgrzebywać w poszukiwaniu czegoś, co wyczuł.
Ona pierwsza zobaczyła tego psa. Był duży i czarny, wyskoczył z lasu, pędem podbiegł
do szarego i ugryzł go w prawy bok. Ten, zaskoczony, zdołał się odwrócić i zaczął gryźć,
gdzie popadnie, ale czarny wbił zęby w jego ciało i nie chciał puścić. Widziała, jak walczą
między rzeką a płachetkiem śniegu. Skowyczała z udręki, nie wiedząc, co zrobić. Samce
kilka razy zderzyły się i przetoczyły po sobie, aż szczęście uśmiechnęło się do gryzącego
na oślep szarego. Pod ciężarem obydwu czarny skręcił kark, usłyszała chrzęst pękającego
kręgu. Jego szczęki natychmiast się rozwarły, leżał na ziemi, miotał się, nie mógł stanąć na
łapy, a szary z wściekłością rzucił mu się do gardła. Wgryzł się z taką siłą, że pękła
skórzana obroża.
To była ósma ofiara podczas ich ucieczki. Opuścili tamto miejsce w pośpiechu, a później
zatroszczyła się o niego. Miał paskudną ranę na boku, tam, gdzie zaczynało się miękkie
podbrzusze. Polizała ją i poczuła, że jego krew smakuje tak samo jak krew psów, które
zabił. Wylizała skaleczenie, oczyściła je z brudu, lizała aż do żywego mięsa, ale nie mogła
powstrzymać krwawienia.
Dziewiąty był po prostu bezpański i pojawił się w niewłaściwym momencie wśród koszy na
śmieci, a dziesiątego przyciągnął zapach samicy, choć lepiej by zrobił, gdyby został na
swoim podwórku. Dziesięć niewinnych psów, dziesięć samców zabitych w ciągu kilku dni.
Ostatnią noc spędzili pod skałą wklęsłą u podnóża na tyle głęboko, by dać im
schronienie. Teraz i ona nie spała, słuchając, jak dyszy, liże ranę i zmienia pozycję,
a w pewnym momencie wysoko na czarnym niebie ponad nimi pojawił się księżyc. Jesienny
księżyc, który dotarł nad koryto rzeki, na śnieg na jej brzegach i sprawił, że lekko zalśniły;
śnieg przyjmował srebrzystą poświatę. Samiec, zaskoczony tym odblaskiem, podniósł łeb
i nastawił uszu. Wpatrywał się w księżyc, węszył i nasłuchiwał, jakby oczekiwał głosu,
czegoś lub kogoś, kto zawoła, ale noc milczała i nie było nic poza nieustannym szumem
rzeki.
O świcie ruszyli dalej między dwoma stromymi brzegami, omijając osierocone pniaki
porwane kiedyś przez powódź. Prowadził ją, utykając i krwawiąc, ale wciąż świadomy celu,
kiedy zobaczyła zbliżające się psy. To były ogary, goniły za wonią krwi i ujadały, wyczuwszy
ofiarę. Przemknęły obok niej, zupełnie ją ignorując. Samiec zaczął biec resztką sił. Psy
ścigały go, wymuszając zmianę kierunku. Gdy znalazł się na otwartej przestrzeni, gdzieś
wysoko nad rzeką rozległ się strzał. Łapy szarego nagle się ugięły. Upadł i stoczył się do
wody.
Przerażona samica przywarła do ziemi. Huk wystrzału ucichł, a ona spojrzała w górę na
zbocze. Usłyszała gwizd i ogary pobiegły do swego pana, znikając tak samo prędko, jak się
pojawiły. Nie poruszyła się: była łatwym celem, niemal prosiła się o kulę. A jednak drugi
strzał nie padł.
Gdy zdołała się już podnieść, zeszła nad rzekę i zbliżyła się do leżącego wśród skał
samca. Dotknęła go pyskiem, obwąchała szyję i klatkę piersiową. Znalazła dziurę po kuli,
krew spłynęła wraz z wodą. Wąchała jego uszy i pysk, ale znajomy zapach już ginął.
W ciągu kilku dni widziała dziesięć martwych psów, a przecież tydzień wcześniej była tylko
szczeniakiem. Teraz poznała śmierć i wiedziała, że jej ukochanego już nie ma, że to coś
w rzece było tylko ciałem i kośćmi, tak jak tamte dziesięć. Rozejrzała się, niezdecydowana
co do kierunku, jaki powinna obrać, po czym położyła uszy po sobie, odwróciła się i ruszyła
z biegiem rzeki, tam, skąd przybyli.
Strażnik leśny
Po południu z łóżka widzieli szyld stacji benzynowej, sztuczny księżyc zapalający się nad
doliną zaraz po zmroku. Elisabetta leżała na boku i patrzyła na gałęzie drzew odbijające się
na tle elektrycznej żółci, a przytulony do jej pleców Luigi wędrował dłońmi po jej ciele.
Dotykał linii ramion, obojczyka, piersi. Jej piersi się zmieniały. W miarę jak mijały kolejne
tygodnie, stawały się coraz pełniejsze i wydawało mu się, że brodawka się powiększała.
Pieścił ją palcami pod kołdrą.
Powiedział: Myślisz, że nas słyszy, kiedy się kłócimy?
Oczywiście, że nas słyszy, odparła.
Co słyszy?
Czuje poprzez mnie. Czuje, że nie jest mi dobrze.
A kiedy się kochamy?
Oczywiście. To też.
A więc jest zadowolona, kiedy to robimy?
Nie, jest zazdrosna.
Zazdrosna o własnego ojca!
Luigi przesunął dłoń wzdłuż żeber do brzucha, który zaczynał się zaokrąglać. Blizna nad
pępkiem, puch włosów. Miał wrażenie, że zna to ciało lepiej niż swoje.
Zapytał: Czy to nie jest tak, że każda dziewczynka zakochuje się w swoim ojcu?
To się dzieje później. Jeśli…
Jeśli?
Jeśli ma dobrego ojca.
Rozumiem.
Już ciemno. Która godzina?
Wczesna. A właściwie to późna, bo muszę już iść.
Luigi niechętnie oderwał się od żony i obrócił na drugą stronę łóżka. Spojrzał na zegarek:
za kwadrans trzecia. Odsunął kołdrę, usiadł, znalazł majtki i skarpetki. Gdy wstał, na jego
nagość, blady tors i ciemną od słońca szyję padło żółtawe światło.
Wszedł do łazienki i odkręcił kran w umywalce. Wypił trochę wody, poczuł dodawany do
niej chlor. Nigdy się do niego nie przyzwyczaił. Kiedy wrócił, już w bieliźnie, Elisabetta
zmieniła pozycję. Siedziała oparta o poduszkę, a rude włosy opadały jej na ramiona. On
otworzył szafkę z mundurami.
Powiedziała: Że też chce ci się wychodzić na taki ziąb.
Chce się czy nie, wyjść trzeba…
Poczekać na ciebie z kolacją?
Raczej nie. Muszę później zobaczyć się z bratem.
Włożył szarozieloną koszulę, spodnie i mundurową kurtkę, pas zacisnął na tej samej
dziurce co zwykle. Pas był czarny, z kaburą po prawej stronie. Na kieszeni kurtki widniał
napis: Państwowa Straż Leśna.
Słuchaj, powiedziała. Dlaczego nie weźmiesz go do hotelu? Zapłacimy za niego, poza
sezonem to nie będzie kosztowało nie wiadomo ile.
Mój brat w hotelu?
Nie chcę go w naszym domu. Przykro mi.
Wiem, wiem.
Strażnik leśny Luigi Balma pochylił się, by pożegnać się z żoną. Teraz to ona go pieściła,
chciała go jeszcze przez chwilę zatrzymać. Poprawiła mu kołnierz i strzepnęła pyłek
z ramienia.
Wrócisz późno?
Nie.
Obiecaj mi, że nie wypijesz za dużo.
Jak ja ci to mogę obiecać? Postaram się.
Pocałował ją. Krócej, niżby chciała. Potem jego cień szybko przemknął po prześcieradle.
Z posterunku zabrał defendera, dopasował siedzenie, opuścił szybę i pozwolił, by do środka
napłynęło zimne powietrze. Tego dnia nikogo z nim nie było, ale Luigi lubił jeździć sam: nie
musiał słuchać cudzego gadania i mógł palić bez przeszkód. Z papierosem w ustach
wjechał na asfalt. To była zwyczajna środa, po drodze minął się tylko z kilkoma
samochodami, widział więcej barów niż ludzi na ulicy, bo kto tylko mógł, meldował się przy
kontuarze już o czwartej po południu. Rzeka Sesia, kiedy przejeżdżał na jej drugi brzeg,
była ciemną bruzdą.
Za mostem zbocza doliny stały się bardziej surowe. Jesień zrzuciła już kolorowy strój,
pod bukami, dębami i kasztanowcami piętrzyły się suche liście. Spojrzał ponad szkielety
drzew, na rumiane grzbiety trzytysięczników. Piękny zachód słońca, choć na dole nikt go nie
zobaczy. Inwersja termiczna sprawiła, że na dnie doliny dym z kominów snuł się nisko
między szopami, asfalt był śliski, a przednia szyba zachodziła parą, gdy tymczasem
kamienne osypiska w wyższych partiach grzały się w słońcu.
Skręcił w lewo, w polną drogę prowadzącą z powrotem do rzeki. Dwieście metrów błota
i kałuż. Minął bramę wjazdową, usłyszał świergot piły taśmowej, zatrzymał się na
dziedzińcu, gdzie pod wiatami sezonowały równo ułożone deski. Wysiadł z terenówki
i czekał, aż ktoś się pojawi. Poczuł intensywną woń, odszukał drewno, które tak pachniało,
miał ochotę go dotknąć. Żywica była jeszcze świeża.
Najwyższy czas, powiedział ktoś.
Luigi się odwrócił. Ubrany w kombinezon roboczy mężczyzna po pięćdziesiątce zbliżał
się ciężkim krokiem pana i władcy.
Dawno temu dzwoniłem, dodał.
No i jestem, powiedział Luigi.
Sam?
Wie pan, jak to jest, sezon polowań.
Facet przyjrzał się dystynkcjom na kieszeni mundurowej kurtki. Może wiedział, co
oznaczają, a może nie. Wysłali mu najniższego w hierarchii.
Piękna sośnina, zauważył Luigi. Skąd pochodzi?
Z Austrii. To wszystko jest z Austrii.
Wysoko rosła. Ciasne pierścienie.
Tego nie wiem.
Wysoko i w słońcu.
Chce pan zobaczyć papiery?
Nie. Niech mi pan pokaże psa.
Mężczyzna poprowadził go przez wiatę, pod którą nieprzerwanie pracowały maszyny.
Sosnowa żywica została Luigiemu na palcach, wąchał ją, idąc po dywanie z wiórów. Dwóch
robotników w rękawicach, słuchawkach i okularach ochronnych przyglądało mu się, jakby to
była wizyta inspekcji pracy. Jeśli o mnie chodzi, myślał, mogliście sobie oszczędzić
maskarady.
Wyszli na tyły, a tam, wśród resztek drewna, na ciemnej plamie na ziemi leżał pies. Na
oko owczarek belgijski. Czarno-brązowy samiec. Cień wokół niego był krwią, która uszła mu
z gardła.
Kiedy go pan znalazł?, zapytał Luigi.
Dziś rano, jak otwierałem.
Zostawiał go pan tu na noc?
Tak, żeby stróżował. Do tego był mi potrzebny.
Co tu kradną?
Wszystko. Nawet drewno.
A zeszłej nocy coś ukradli?
Nie. Raczej nie.
Luigi pochylił się i wyciągnął rękę w kierunku psiego pyska. To był młody samiec, miał
piękne białe zęby. Stara skórzana obroża należała do innych przed nim. Krew zeskorupiała
mu na gardle. Przesunął dłonią po gęstym futrze, by wyczuć ranę.
Zarżnęli mi go, prawda?, upewnił się gość.
Możliwe.
Wiem, kto go zabił.
Nie, to nie było cięcie nożem. Tę ranę zadały kły bardziej okrutne niż zęby ofiary. Luigi
obmacał łopatki i klatkę piersiową psa w poszukiwaniu innych ugryzień, ale nic nie znalazł.
Nie było prawdziwej walki. Pod palcami wyczuł za to dwa złamane żebra i zgrubienie
w miejscu, gdzie źle się zrosły. Pod pachą wymacał grubego jak palec kleszcza. Rozejrzał
się, popatrzył na łańcuch, brudne plastikowe miski i odchody w trocinach.
Pies stróżujący, co? Sam go pan szkolił?
Oczywiście.
Kopniakami i kijem?
Spojrzał na mężczyznę od dołu. Po raz pierwszy i jedyny spojrzał mu w oczy, małe, żółte
i wrogie, i to było wszystko, co dało się z nich wyczytać. Wstał, przyjrzał się swojej dłoni.
Krew psa ledwie ją splamiła.
Tam jest rzeka?, zapytał.
Przyjrzał się ogrodzeniu z pogiętej drucianej siatki. Dalej zaczynał się gąszcz porośnięty
jeżynami i pnączami.
Zgadł pan, powiedział facet.
Luigi wytarł rękę w szmatę i załatwił papierkową robotę na ławie piły taśmowej.
Mężczyzna oczywiście wiedział swoje, ale ostatecznie podpisał, że sprawca nieznany.
Potem jeden z jego pracowników pomógł Luigiemu zawinąć psa w plandekę i załadować go
na defendera.
Spotkał się z bratem pod wieczór, w barze niedaleko dworca autobusowego w Borgosesii.
Minęło siedem lat, odkąd się ostatnio widzieli. Alfredo zrobił się bardziej żylasty, miał
dłuższe włosy i sumiaste wąsy, ale mimo zarostu nadal był przystojny. I miał ten sam ostry
uśmiech, nieco tylko przybrudzony dymem. Luigi zdążył zapomnieć, że ma na sobie
mundur.
Patrzcie tylko, zawołał Alfredo.
Co?
Mam brata w policji.
Ciao, Fredo.
No chodź. Nie bądź taki twardziel.
Zamknięty w uścisku brata pozostał sztywny jak suszona ryba. Ostatnim razem widzieli
się, kiedy Alfredo właśnie wyszedł po osiemnastomiesięcznej odsiadce i chcąc zmienić
klimat, wyjeżdżał do Kanady, do pracy w lesie. Tak, teraz wyglądał jak kanadyjski drwal.
I był ostatnim kawałkiem rodziny, jaki mu pozostał.
Ojojoj, bracia Balma w akcji, skomentował barman. Powinienem wezwać policję?
Policja już tu jest, odbił piłeczkę Alfredo.
Co wam podać?
Masz ochotę na zagraniczny specjał?
Czemu nie, odparł Luigi.
Dwa jasne i dwa razy Canadian Club, jeśli masz.
Mam Canadian Club. Z lodem?
Co to, to nie. Na lód dość już się napatrzyłem.
Teraz pił whisky i piwo; kiedyś potrafił obalić całą butelkę amaro w jeden wieczór.
Rozwiązał mu się język i Luigi doszedł do wniosku, że brat zaczął pić już po południu.
Jemu, który nie jadł kolacji, pierwsza kropla whisky uderzyła prosto do głowy i rozpaliła
gardło. Właśnie po to było piwo: łagodziło pieczenie i pozwalało bez dyskomfortu wrócić do
Canadian Club.
Alfredo zaczął opowiadać o swojej pracy na drugim końcu świata. Niedawno przestał
ścinać drzewa i zaczął przewozić pnie ciężarówkami, co oznaczało awans. Jeździł aż do
Vancouver. To dopiero jest miasto, mówił. Opowiadał o wybrzeżu i miał na myśli wybrzeże
Pacyfiku. Podróżował z lasów Gór Skalistych do portów handlowych, gdzie drewno
ładowano na statki płynące najczęściej do Chin.
Do Chin?, upewnił się Luigi.
Oni kupują wszystko.
To w Chinach nie mają drzew?
Nie mam pojęcia. Ale musiałbyś zobaczyć te statki.
Luigiemu bliskie było przekonanie, że ludzie tak naprawdę się nie zmieniają, ale siedem
lat to jednak sporo. Może jakaś mała cząstka człowieka ulega przeobrażeniu, gdy przez
siedem lat żyje z dala od domu? Upił jeden łyk whisky i jeden piwa, nabierał rytmu, podczas
gdy Alfredo opisywał maszyny, którymi kosili całe zbocza gór. Żadne tam ręczne pilarki, lasy
cięło się jak pola pszenicy. I te drogi Kolumbii Brytyjskiej ze stacją benzynową raz na sto
kilometrów, nic tylko rzeki i jeziora. Patrzcie no, pomyślał Luigi, jako dwunastoletni gówniarz
pasł kozy w Fontana Fredda, dwudzieste siódme urodziny spędził w więzieniu za ciężkie
pobicie, a teraz ma trzydzieści pięć lat i jeździ ciężarówką z kanadyjskich gór na wybrzeże
i z powrotem. Poczuł, jak ogarnia go dobre samopoczucie; w górskim barze o tej porze roku
było jak hawajska koszula. Uświadomił sobie, że darzy brata sympatią, i to nawet bez
szczególnej wiary w jego przemianę.
A ty?, zapytał go Alfredo. Nie robiłeś w drewnie?
Próbowałem.
I co potem?
Co potem. Kredyt, podatki. Czułem się tak, jakby mnie okradali.
Więc przeszedłeś na stronę złodziei.
Weź się zamknij.
Tylko żartuję.
Nie żeby mi się to podobało. Ale stała pensja to dobra rzecz.
Mowa. Co tam masz w tej kaburze?
Berettę dziewięćdziesiąt dwa.
Ja też wożę broń w ciężarówce, wiesz? Glocka. Na niedźwiedzie.
Coś takiego.
Z żoną ci się układa?
Tak, jest okej.
No i czego tu chcieć więcej.
Do baru wchodzili kolejni ludzie, a Luigi zdał sobie sprawę, że on i brat przyciągają
spojrzenia. Widział to, co widzieli oni: umundurowany strażnik leśny i długowłosy mięśniak
plus cztery puste szklanki na kontuarze. Gdy barman podał drugą kolejkę, powiedział
Alfredowi, że idzie do samochodu po papierosy.
Po przeciwnej stronie ulicy stała budka telefoniczna. Wszedł do środka, poszukał monety
i wybrał numer do domu. Elisabetta nie odbierała. Przez minutę Luigi wsłuchiwał się
w sygnał. Wiedział, dlaczego nie podniosła słuchawki. Musiał znaleźć bratu miejsce do
spania. Ale wciąż było wcześnie, jeszcze nawet nie wybiła dziewiąta. Poszedł do
samochodu, nie do służbowego defendera, ale do swojego starego suzuki, zdjął kurtkę
mundurową i pas i włożył kurtkę myśliwską, którą trzymał z tyłu. Broń umieścił w schowku.
Zanim wysiadł z auta, spojrzał w lusterko, zmrużył oczy w surowym świetle kokpitu.
Obiecaj mi, że nie wypijesz za dużo, powiedziała. Chwyciła jego dłoń i przyłożyła do piersi.
Wyobraził sobie, jak dzwoni telefon, a ona siedzi w kuchni i nie podnosi słuchawki.
Wrócił do baru, gdzie Alfredo dyskutował z dwoma mężczyznami, którzy właśnie weszli.
Zaświeciła mu się czerwona lampka: jego brat sam przy kontuarze, oni przy stoliku. Potem
jednak uświadomił sobie, że to ci dwaj żywo dyskutowali, a Fredo tylko się im przyglądał.
Znał te twarze, ale nie potrafił połączyć ich z nazwiskami.
Pierwszy powiedział: Zapytaj go, czy to prawda!
A drugi: A dajże spokój.
Luigi ruszył w stronę swojego zimnego piwa, gęsta piana przelewała się z kufla. Alfreda
zdawała się bawić rozmowa tamtych dwóch facetów. Przestał się na nich gapić i zwrócił się
do brata: Co to za historia z tym wilkiem, co zabija psy?
Kto powiedział, że to wilk?, zapytał Luigi.
Pół pies, pół wilk, włączył się jeden z tamtych.
Barowe gadanie.
Więc co?
Puma.
Alfredo się roześmiał. Luigi przesunął stołek i usiadł między nim a tamtymi dwoma. Stary
odruch.
Coś pan władza dzisiaj w nastroju do żartów.
Może to pies wyszkolony do zabijania?
Do nielegalnych walk, dodał ten drugi.
To już ty powiedziałeś.
W Valsesii?
To by dopiero było.
Tym razem Luigi upił solidny łyk whisky. Już nie paliła go w gardle. Sięgnął po papierosy
i odwrócił się od tamtych dwóch, którzy zajęli się sobą.
Jak je załatwia?, zapytał szeptem Alfredo.
Luigi wykonał kciukiem gest podrzynania gardła.
Bezpańskie psy?
Nie tylko. Ten dzisiejszy pilnował obejścia.
No proszę.
Piękne zwierzę. Zabija owczarki, psy stróżujące.
Psy niewolnicy.
Jeśli tak to widzisz.
On tak to widzi.
Jaki on?
Alfredo uśmiechnął się krzywo. Miał na sobie dżinsową kamizelkę i grubą koszulę
z rozpiętymi guzikami. Pochylił się w stronę brata, jakby chciał zdradzić mu sekret,
i ściągnął rękaw z lewego ramienia. Miał na nim wytatuowaną głowę wilka. Luigi zauważył
mocno zarysowane mięśnie. Kto wie, czy to od noszenia ciężarów, czy od ścinania drzew.
Wilczy pysk rozciągał się na bicepsie, oczy spoglądały z mięśnia naramiennego, uszy
kończyły się na ramieniu. To nie był jeden z tych wyleniałych wilków grasujących w Alpach,
chudych i ostrożnych jak złodzieje. Z ramienia brata wpatrywał się w niego wilk Wielkiej
Północy, stworzenie o gęstym futrze i dumnym spojrzeniu.
No, no, skomentował Luigi. Niezła dziara.
Wiesz, kto mi ją zrobił?
Kto?
Taka jedna Indianka.
Macie tam w Kanadzie Indian?
Trochę zostało.
Więc on ma na pieńku z psimi niewolnikami?
Alfredo schował ramię w rękawie, ale nie zapiął guzików koszuli. Zostawił ją
rozchełstaną, usadowił się wygodniej na stołku i z chytrą miną pogładził kufel.
Powiedział: Założymy się?
Co?
Mówię ci, że to wilk.
Luigi pomyślał: to będzie długi wieczór. Poczuł truchło psa, które całe popołudnie
przeleżało w jego defenderze. Poszukał dłonią whisky i opróżnił szklankę do samego dna.
Obudził się na zniszczonej sofie, owinięty kocem, a pierwszym zapachem, jaki dotarł do
jego nozdrzy, była woń drewna płonącego w piecyku. Zapach dzieciństwa. Zobaczył starą
lodówkę, zlew, okno z widokiem na las, potem podciągnął się do pozycji siedzącej,
a zawartość jego głowy wirowała jak łódź miotana falami. Tak, to była Fontana Fredda.
I dom jego ojca. Z głębin kaca na powierzchnię myśli wypłynęło wspomnienie, że w którymś
momencie nocy otrzeźwiał na chwilę i wtedy go olśniło, gdzie przenocować brata. Na
kuchence stał dzbanek z kawą, a na drewnianej podłodze widać było ślady zostawione
przez myszy. Od dawna niczego tam nie ruszali. Koc cuchnął pleśnią, a mysz wyżarła
w nim dziurę, nie znalazłszy nic innego do jedzenia. Ożeż kurwa, pomyślał. W ustach miał
popielniczkę zalaną skisłym piwem. Powlókł się do łazienki, żeby choć trochę otrzeźwieć.
Nagie listopadowe pastwiska parzył mróz. W cieniu kamiennych murków zbudowanych
na sucho, bez zaprawy, i na dnie kanałów irygacyjnych śniegu było ledwie na palec.
Chmury gładziły lasy, strzępki siwych nitek przepływały między koronami drzew. Wokół
domu więcej było nieba niż ziemi.
Luigi nabrał powietrza głęboko w płuca. Upił łyk ojcowskiej kawy; rok w słoiku jej nie
zaszkodził, wciąż miała smak. Zobaczył zaparkowane suzuki i Alfreda siedzącego na ławce
pod ścianą. Wyglądał, jakby w ogóle się nie kładł. Owinięty w koc palił papierosa i patrzył na
dwa drzewa rosnące przed domem. Modrzew i jodła, trzydzieści siedem i trzydzieści pięć
lat. Ich stary posadził je, gdy się urodzili. Na wysokości tysiąca ośmiuset metrów rosły
powoli, ledwie przewyższały dach.
Luigi podszedł, ale nie usiadł obok brata. Zeszłej nocy dość już było tych intymności.
Alfredo odkaszlnął i wypluł trochę flegmy.
Co, twoja żona nie chce mnie w domu?
Nie masz racji.
To zawsze ja nie mam racji.
Jest w ciąży.
Już wspominałeś.
Nie pamiętał, żeby mu o tym mówił. Nie pamiętał kompletnie nic z tego, co robili i mówili
w kolejnym barze, ani w jeszcze następnym. Gęsta ciemność. Nieważne, niech brat myśli,
co chce. Upił kolejny łyk kawy i przyjrzał się modrzewiowi. Drzewo niedawno zgubiło igły,
rozsypane na ziemi miały kolor miedzi. Rosło prosto, zrzuciło dolne gałęzie i szukało światła
wysoko w górze. Jodła była za to gęsta od ciemnych igieł, korona całkiem skrywała pień.
Stary musiał dobrze przemyśleć, w jakiej odległości je posadzić; w tym wieku gałęzie obu
drzew ocierały się o siebie, za jakiś czas zaczną się splatać.
Luigi powiedział: Notariusz będzie w Varallo jutro rano.
Howgh, skwitował Alfredo.
Może dziś wieczorem załatwię ci tam pokój.
Żebym nie uciekł.
No właśnie.
A zaspokoisz jeszcze moją ciekawość?
Oczywiście.
Możesz mi powiedzieć, co zrobisz z tą ruderą?
Luigi spojrzał na dom. Strych z pustaków; nikt nie zadał sobie trudu, by je otynkować.
Pokrzywione rynny, blaszane łaty na dachu. Odkąd sięgał pamięcią, tak to wyglądało.
Betta i ja będziemy tu mieszkać, powiedział.
W Fontana Fredda?
Jak mała się urodzi, będziemy potrzebowali większego domu. A Betta ma już dość życia
w dolinie.
Chce mieszkać tutaj?
Spójrz na to niebo. Czy tu nie jest lepiej niż w tych ciemnościach na dole?
Dolina u ich stóp wciąż pozostawała w cieniu. Na odległych grzbietach leżał śnieg,
w wąwozach unosiły się poszarpane chmury. Zapach ognia, stodoły i suchego siana.
Zwariowałeś, powiedział Alfredo.
Może i tak.
Dziewczynka, mówisz?
Betta jest tego pewna.
Skoro ona tak mówi.
Luigi poszedł odstawić kubek i te trzy schodki, które miał pokonać, sprawiły, że znów
poczuł mdłości. Musiał się szybko ogarnąć, bo wkrótce czekała go służba. Sprawdził
kieszenie kurtki i znalazł portfel, zmiętą paczkę papierosów, jakieś drobniaki i klucze do
domu, ale nie było kluczyków do suzuki. Zajrzał pod kanapę, po czym zawstydzony wrócił
do brata.
Kluczyki do samochodu?
Są w stacyjce.
No tak. Jedziesz ze mną?
Nie. Pokręcę się tutaj.
Jesteś pewien?
To też mój dom, nie? Przynajmniej jeszcze dzisiaj.
I znowu, w jednej chwili, ogarnęła go czułość wobec brata. Fredo nie wstał z ławki, bo
pewnie nie ustałby na nogach, ale nie zrezygnował z bycia twardzielem.
Luigi powiedział: Jeśli chcesz coś wziąć, to śmiało.
Na przykład?
Nie wiem, jakąś pamiątkę.
Podpaliłbym ten dom.
Nie podpalaj go dzisiaj, proszę.
Wsiadł do samochodu. Kluczyki były w stacyjce i nie chciał myśleć o tym, który z nich
prowadził. Uruchomił silnik i włączył ogrzewanie. Spojrzał w lusterko, sprawdził, czy jego
brat nie widzi, po czym schylił się, by otworzyć schowek. Ruch sprawił, że znów zrobiło się
mu niedobrze, ale pistolet wciąż tam był.
Kiedy dojechał już prawie na posterunek, usłyszał hurkot łopat wirnika, spojrzał przez
przednią szybę i zobaczył lecący nad doliną śmigłowiec. Na wyciągarce wisiał ładunek,
w którym Luigi od razu rozpoznał duże zwierzę. Skręcił na światłach, wjechał na parking
i zastał wiceinspektora stojącego z zadartą głową obok zabłoconego pickupa, a przy nim
kilku myśliwych. Helikopter schodził coraz niżej. Luigi patrzył na błyszczący kokpit, napiętą
stalową linę i wielkiego jelenia zawieszonego za tylne nogi. Przednie zwisały sztywno,
poroże kołysało się bezwładnie. Kiedy maszyna znalazła się dwadzieścia metrów nad
ziemią, wiatr z łopat zmiótł suche liście z parkingu. Wice gestami kierował pilota, by opuścił
zwłoki prosto na pakę pickupa, a gdy jeleń znalazł się niżej, Luigi zobaczył, że został już
wypatroszony, otwarty aż po mostek. Myśliwi ułożyli jego głowę w kącie, poroże wystawało
nad pakę. Odczepili zwierzę od wyciągarki i reszta ciała opadła na blachę, a helikopter już
po chwili był daleko, mały i głośny jak natrętna mucha.
Mogli się odprężyć i świętować. Szczęśliwym strzelcem był najmłodszy z trójki, o twarzy
gładkiej jak u dziecka, a klepiący go po plecach facet wyglądał na jego ojca. Luigi spojrzał
na poroże: białe końcówki wytarte przez życie w lesie, naliczył po osiem z każdej strony.
Samiec był w kwiecie wieku, tego ranka o świcie pragnął samicy i nawet nie zauważył, że
ktoś wziął go na celownik.
Aktualne kłopoty: zginął kolejny pies i przyszły wyniki analizy wody. Związki chemiczne
zdolne rozpuścić nawet kamienie w łożysku rzeki zatruwały Sesię już tutaj, w górnym biegu,
na długo zanim dotarła do pól ryżowych, by je nawodnić.
Wice był już w biurze i rejestrował odstrzał.
Jeden z myśliwych zapytał: Złapaliście mordercę psów?
Jeszcze nie, odparł Luigi.
Jak zamierzacie to zrobić?
Może pójdzie w inną dolinę.
Powinniśmy utworzyć zespoły. My go dorwiemy.
Helikopterem?
Nie widział pan, jaka to bestia ten jeleń, panie władzo? Albo tak, albo musielibyśmy go
pociąć, żeby go tu ściągnąć.
Ciekawe, ile was kosztowała ta zabawa.
Nic.
Nic?
Jeden klient wisiał mi przysługę.
Cóż, na pewno zasłużył na kawałek schabu.
Rozmowa była pasjonująca, ale przerwał ją głos nadinspektora. Właściwie to
nadinspektorki, choć nie chciała być tak nazywana. Przysłali ją tu sześć miesięcy wcześniej
i ironiczne komentarze na temat babskiego dowództwa skończyły się już po tygodniu.
Wyjrzała i powiedziała:
Balma, pozwolisz tu do mnie na chwilę?
Luigi przejechał językiem po dziąsłach, wydało mu się, że są pokryte piaskiem. Wszedł
do gabinetu szefowej, gdzie na biurku leżała mapa w skali 1:25 000. Jeden rzut oka
wystarczył, by rozpoznać Fontana Fredda: na sztabówce zaznaczona była trasa nowego
wyciągu narciarskiego, którego budowę mieli rozpocząć na wiosnę. Po raz pierwszy
zobaczył ją na własne oczy. Projekt obejmował wyciąg krzesełkowy, stację początkową
i końcową, drogę serwisową i trzy trasy zjazdowe. W okolicy mówiło się o nim już od
jakiegoś czasu. Zintegrowany plan rozwoju turystyki. Na razie było to jednak tylko parę
kresek narysowanych przez geodetę rapidografem.
Jesteś stamtąd, prawda?, zapytała szefowa.
Tam się urodziłem.
A bywasz tam?
Raz na kilka niedziel.
Więc wyjaśnij mi, jakie lasy tu mamy.
Nadinspektor wskazywała pas ziemi, przez który miała przebiegać trasa. Geodeci ją
zaplanowali, politycy sfinansowali, ale żeby można ją było oczyścić z drzew, musiała to
jeszcze klepnąć straż leśna. Luigi podszedł do mapy. Zmrużył oczy, na co szefowa
natychmiast zwróciła uwagę.
Chcesz?, zapytała, podając mu okulary do czytania.
Luigi je założył. Ze szkłami na nosie czuł się jak idiota, ale przynajmniej widział
poziomice. Położył palec na lewo od wyciągu krzesełkowego i zaczął tłumaczyć:
Na to mówią Las Fontana Fredda. Naturalny las mieszany, jodła i modrzew. Najstarsze
drzewa mają po dwieście lat. Wszystko w prywatnych rękach.
Właściciele?
Żeby to było wiadomo. Dwudziestu różnych spadkobierców mieszka we Francji i Belgii.
Są nieosiągalni, z wyjątkiem sytuacji, gdy chcesz wyciąć jakieś drzewo. Wtedy zawsze
zjawia się ktoś, kto mówi: To moje.
Potem wskazał las na prawo od wyciągu, gdzie miał być główny stok. Dwa łagodne
zakręty zaprojektowane dla rozrywki przyszłych narciarzy.
Powiedział: To jest Spalony Las. Na początku wieku był tam pożar. To własność
wspólnoty leśnej. Obsadzili pogorzelisko modrzewiami, żeby zrobić z niego las
pastwiskowy, ale ostatnich ludzi, którzy wypasali tam bydło, widziałem, kiedy byłem
dzieckiem.
Nadinspektor uśmiechnęła się. Prawdopodobnie wyobraziła sobie strażnika leśnego
Balmę w dzieciństwie.
Kto go nazywa Spalonym Lasem?
Teraz to chyba już tylko ja.
A ilu mieszkańców ma Fontana Fredda?
Siedmioro. Pod warunkiem, że nikt dziś nie umarł.
Cóż, kilka rzeczy się tam zmieni.
Miejmy nadzieję.
Kac sprawił, że Luigi stał się sentymentalny. Do tego ta kobieta, której instynktownie ufał.
Wskazał na stację wyciągu krzesełkowego, wysoko, w pobliżu strumienia, i powiedział:
Tu ojciec zabierał mnie, żeby zastawiać pułapki.
Pułapki?
Wnyki i potrzaski.
Co łapaliście?
Lisy. Kuny. Co tylko wpadło.
Czyli był kłusownikiem?
Jak wszyscy. Za jedną skórkę żyło się przez tydzień.
Nie masz już tych pułapek, co?
Nie, wyrzuciłem je.
Udam, że wierzę. Który dom jest twój?
Ten.
Luigi położył palec wskazujący na kropce pośrodku pastwiska. Tam stał dom jego ojca,
wysoki i osobny. Stary nawet w Fontana Fredda nie potrafił zamieszkać blisko innych
i zbudował siedlisko w pewnej odległości od reszty, dokładnie na granicy trasy narciarskiej,
której jeszcze nie było.
Wpadł do trattorii Croce Bianca tuż przed pierwszą. O tej porze robotnicy byli już przy
kawie, a do środka co jakiś czas wchodził jeden czy drugi kierowca ciężarówki, zachęcony
odręcznie wykonanym banerem przy drodze. Gotowy zestaw: dwa dania, przystawka,
kawa, dziewięć tysięcy lirów. W menu dnia polenta z dziczyzną, tagliatelle z ragoût
z dziczyzny, pieczony pstrąg z ziemniakami. Stolik przy oknie był wolny i poszedł przy nim
usiąść, chociaż nie był głodny, a nawet gdyby, to po tym, jak usłyszał, co było w tych
pstrągach, zupełnie stracił na nie ochotę. No i sarny też raczej nie chodziły do wodopoju na
Marsie. Wziął kawałek chleba z koszyka, bardziej z chęci przeżucia czegoś niż z potrzeby
napełnienia żołądka, i spojrzał na leniwy jesienny ruch na drodze przed trattorią. Próbował
sobie przypomnieć, co robili zeszłej nocy. Przypomniała mu się wędrówka z baru do baru
i wilk na ramieniu jego brata, który pojawiał się od czasu do czasu, aż został na dobre, gdy
Alfredo całkiem zdjął koszulę i chodził w samym podkoszulku. O czym rozmawiali? Na
pewno o śmierci starego. O tym, jak to się stało, jak wyglądał i jak go zabrali. O stoku
narciarskim Alfredo nic nie wiedział, a Luigi pilnował się, by mu o tym nie mówić. Teraz się
zastanawiał, czy go w ten sposób nie oszukuje. Nie, nie oszukiwał. Fredo nie przyjechał
nawet na pogrzeb. Gdyby naprawdę chciał wydymać brata, nie ściągałby go z Kanady
i zwyczajnie zatrzymał dom dla siebie, zamiast oferować mu pięć milionów lirów za połowę
tej rudery. Pieniądze spadały prosto z nieba, Alfredo musiał tylko po nie przyjechać. Luigi
czuł się jeśli nie całkiem uczciwy, to przynajmniej na tyle uczciwy, na ile mógł.
Pożary: w pewnym momencie na pewno o tym rozmawiali. W ogromnej Kanadzie także
pożary były monstrualne. Dla odmiany w Valsesii wszystko było małe, a Luigi zapatrzył się
na traktor skręcający z asfaltu na polną szutrówkę ze znakiem zakazu wjazdu, z jakiegoś
powodu podziurawionym śrutem.
Dawno się nie widzieliśmy, powiedziała Elisabetta.
Hej, powitał ją Luigi.
Uznał, że tego dnia nie widział nic piękniejszego niż ona, nawet w fartuchu z napisem
„Campari Soda” i bloczkiem na zamówienia w dłoni. Wyciągnął rękę i pogłaskał ją po
biodrze, dyskretnie, bo wiedział, że nie chciała zwracać na siebie uwagi. Nie odwzajemniła
pieszczoty.
Co ci podać?
Jakie ziemniaki dziś macie?
Pieczone.
No to ziemniaki.
I co jeszcze?
Jedno piwo.
No pięknie. Śniadanie mistrzów.
Zaznaczyła ziemniaki w bloczku i zabrała nakrycie z drugiego miejsca przy stole. Patrzył,
jak idzie z zamówieniem do kuchni, podchodzi do kontuaru, żeby nalać mu piwo, i wraca do
kuchni po ziemniaki. Po nocy spędzonej z bratem wydało mu się niewiarygodne, że ma taką
żonę. Robotnicy rozbierali ją wzrokiem za każdym razem, gdy przechodziła.
Podała mu jedzenie i usiadła naprzeciwko.
Zobaczymy się wieczorem?, zapytała.
Luigi wzruszył ramionami.
Do jutra muszę pilnować brata. Wiesz, jak z nim jest.
Gdzie go zostawiłeś?
W Fontana Fredda. O ile już sam stamtąd nie zszedł.
Spaliście tam na górze?
No, spaliśmy…
I nie pomyślałeś, że się martwię?
Bezwiednie podniosła głos, ktoś spojrzał w ich stronę. Luigi nie odpowiedział, wyciągnął
tylko rękę na środek stołu. Otworzył dłoń jak prośbę. Spojrzała na niego jeszcze trochę zła,
po czym uległa i podała mu swoją. Ścisnęli je i w ten sposób on jej powiedział, że jest mu
przykro, a ona przyznała, że nie umie go krótko trzymać.
Masz dziś dużo roboty?
Tyle co zwykle. Muszę zabrać martwe psy, a potem mam dyżur na postoju.
Czuł, jak jej palce mocniej zaciskają się na jego dłoni. Jej dłoń była lekko spocona, jak
wtedy, gdy się denerwowała.
Widziałam je, wiesz?, powiedziała.
Kogo?
Psy.
Jakie psy?
To nie jest jeden pies. Są dwa.
Gdzie je widziałaś?
Nad rzeką.
Nad rzeką?
Luigi wyprostował się na krześle. Nie puścił jej ręki, słuchał uważnie.
Powiedziała: Dziś rano bałam się, że nie wrócisz, więc poszłam tam, na nasze stare
miejsce. Chodzę tam, kiedy potrzebuję się uspokoić. Weszłam do wody i w pewnym
momencie zobaczyłam dwa psy. Patrzyły na mnie.
Wyobraził sobie, jak jego ciężarna żona wchodzi do lodowatych i zanieczyszczonych
wód Sesii. Od jak dawna to robiła? Wolał zadać inne pytanie, wydawało mu się prostsze.
Jakie były te psy?
Nieduża biała suka. I samiec, większy i szary. Ona miała obrożę, on nie.
Czy to mógł być wilk?
Nie wiem.
W kuchni zadzwonił dzwonek i Elisabetta się odwróciła.
Już idę, zawołała.
Puściła rękę Luigiego.
Jak to nie wiesz?
Przepraszam, ale po czym poznać wilka?
Uwierz mi, to da się poznać.
A czy to aż tyle zmienia?
Bardzo wiele.
Zamyśliła się. Próbowała raz jeszcze przeanalizować scenę znad rzeki, podczas gdy
Luigi się zastanawiał. Mówił sobie, że odkąd świat światem, psy i wilki nie wędrują razem.
Wilki wędrują w nocy, psy w dzień. Chyba że już wszystko powywracało się do góry
nogami, tak jak latające helikopterami jelenie.
Myślę, że to był pies, powiedziała.
To lepiej, odparł.
Muszę już iść.
Wstała i szybkim ruchem pogładziła go po ramieniu. Luigi miał spieczone gardło, ale
poczekał, aż zostanie sam, by chwycić szklankę. Potem wypił połowę zawartości jednym
haustem. Piwo trafiło wprost tam, gdzie było potrzebne.
Jego dolina była niewielka, a przecież były w niej miejsca, których nigdy nie widział. Zszedł
z nasypu, puścił mężczyznę przodem i przyglądał się topolom, brzozom oraz niecce
utworzonej w miejscu, gdzie Sesia zakręcała wśród ukształtowanych przez nurt żwirowych
brzegów. Teraz, gdy było płytko, rzeka rozgałęziała się na kilka strumyków, tworząc wysepki
i plaże. Przyszło mu do głowy, że dziesięć lat wcześniej wziąłby tam Elisabettę, ale wspólne
kąpiele w rzece miały swój specjalny okres w życiu i ten okres nie wiadomo dlaczego
przemijał; potem przychodził czas dzieci, kupowania i remontowania domów, korzyści
płynących z pracy na etacie. Tu i ówdzie brzeg pokrywała skorupa śniegu i w tym śniegu,
podążając za prowadzącym go mężczyzną, Luigi zobaczył pierwszy tego dnia ślad krwi.
Tak jak inne psy, rottweiler miał rozszarpane gardło. Ale w przeciwieństwie do innych
najwyraźniej walczył, miał rany na łopatkach i pysku, który też był zakrwawiony. Może krew
należała do niego, a może nie; ten samiec był zdolny ugryźć swego zabójcę. Walka
rozegrała się na kilku metrach śniegu między bulgoczącą wodą a linią brzóz. Była krótka
i gwałtowna.
Luigi podniósł rozdartą obrożę. Przegryzienie jej wymagało niesłychanej siły.
Widział pan, jak to się stało?, zapytał.
Nie, odparł mężczyzna. Przybiegliśmy za późno.
Co tu robiliście? Spacerowaliście sobie z tym wielkim psem?
Robiliśmy to, czego wy nie robicie.
Ten mężczyzna przed chwilą płakał i Luigi nie chciał zachowywać się bezdusznie.
Zostawił go tam razem z jego martwym psem i podążył widocznym w śniegu tropem
zabójcy. Poszedł kawałek w górę rzeki, łącząc w całość to, co odczytał ze śladów: to był
pies średniej wielkości, żaden kolos. Krwawił i utykał. Mieli za co dziękować rottweilerowi,
bo choć zginął, ułatwił im robotę. Po stu metrach do tropu dołączył jeszcze jeden, mniejszy,
i Luigi przypomniał sobie, co mu powiedziała Elisabetta. To była biała suczka. Jej ślady
mieszały się z odciskami łap samca i kroplami jego krwi. Kiedy trop urwał się w wodzie,
Luigi przystanął i spojrzał na przeciwległy brzeg.
W górnym biegu rzeka była węższa i bardziej rwąca. Brzegi były strome i nie dawały
wielu dróg ucieczki. Trudny teren dla rannego zwierzęcia. Dobry myśliwy dopadnie je tam
z łatwością.
Gdy zjeżdżał w dolinę, zobaczył zaparkowany przed barem motocykl bez tablic
rejestracyjnych. Stopa sama przesunęła się na pedał hamulca. To był biało-czerwony
trialowy fantic, którym jako chłopcy jeździli po polach, a ostatnie lata przeczekał w stodole
ich starego. Kilka razy sam próbował wyczyścić gaźnik i wymienić świecę, ale nigdy nie był
dobrym mechanikiem. Za to Fredo miał do tego smykałkę. Choć Luigi nie miał najmniejszej
ochoty, musiał zjechać na pobocze, wysiąść z samochodu, głęboko odetchnąć i wejść do
tego pieprzonego baru.
O, przyszedł dobry brat, powiedział ktoś.
Mówiłem, że przyjdzie, dodał ktoś inny.
Rozpoznał typa, na którego wołali Johnny, stał przy kontuarze z łokciami wrośniętymi
w ladę. Obok niego był nie kto inny jak René Dachówka. Rządek zamykał Alfredo
pochylony nad szklanką baileysa. Nie dało się ukryć: jego brat miał niezłą sylwetkę.
O czwartej po południu nie był już w samym podkoszulku, chodził za to z siekierą zatkniętą
za pasek.
Wskrzesiłeś fantica, zagadnął Luigi.
Sam mi powiedziałeś, żebym na niego spojrzał.
Tak, ale nie ma tablic rejestracyjnych.
Tylko do jutra, póki nie pójdziemy do notariusza, nie?
Alfredo mrugnął do niego, a dwaj pozostali uśmiechnęli się krzywo. Padł żart, Luigi udał,
że go nie słyszy.
Wyjdziesz ze mną na chwilę?, zapytał.
Oczywiście.
Wyprowadził brata przez drzwi dla pracowników, osłonięte siatką na muchy. Znaleźli się
na wiejskim podwórku: od frontu lokal miał szyld irlandzkiego pubu z logo Guinnessa, na
zapleczu był kurnik, dwa worki paszy i stara latryna, która wciąż służyła jako barowa
toaleta.
Serio, zaczął Luigi, naprawdę nie możesz przez kilka dni zachować spokoju? Co ty
robisz z tym toporem?
Lubię go, odparł Alfredo.
Nie możesz tak chodzić. Wpakujesz się w kłopoty.
Myślałeś, że nie dowiem się o wyciągu?
Jakim wyciągu?
Wiesz jakim.
Powiedzieli ci?
Naprawdę dobry brat.
Alfredo wybuchnął śmiechem. Luigi zdał sobie sprawę, że jego serce przyspiesza. Byłby
beznadziejnym pokerzystą, nie umiał blefować. Poszukał papierosów, postukał paczką
o grzbiet dłoni, wypadły mu dwa.
Alfredo wziął jednego i wsunął między wargi. Rozkoszował się chwilą zemsty, spokojnie
patrzył na rumieniec na twarzy brata. Potem powiedział:
Słuchaj, mam to gdzieś, możesz sobie zatrzymać dom. Zasłużyłeś na niego. Przykro mi
tylko, że wciskasz mi kit.
Jaki kit?
Co zamierzasz tam zrobić? Otworzysz bar na stoku? A może od razu go sprzedasz?
Nie sprzedam. Chcemy tam z Bettą zamieszkać.
I co dalej?
Jeszcze nie wiem.
Ależ oczywiście, że wiesz, już ja to widzę. Piękny bar na stoku. Elegancko się ustawisz.
Luigi zapalił i spojrzał mu w twarz. W płomieniu zapalniczki czoło Freda błyszczało,
źrenice miał rozszerzone. Kto wie, kiedy zaczął pić. Był w ciągu co najmniej od
poprzedniego wieczoru, a może i dłużej.
Znalazłeś starych kumpli, zauważył.
Tych, co nie umarli.
Masz plany na wieczór?
A ty wciąż się martwisz. Nie martw się, przyjdę do tego twojego notariusza.
Nie chcesz, żebym cię zawiózł do hotelu?
Nie.
Palili. Strażnik leśny Balma czuł się teraz zupełnie bezbronny. Była czwarta po południu,
jego brat od dwóch dni chodził pijany, zapadała kolejna listopadowa noc. Jakaś jego część
chciała po prostu zdjąć mundur i stanąć przy barze z tamtymi trzema.
Wiesz, czego chciałbym najbardziej?, zapytał Alfredo.
Czego?
Porządnego uścisku od mojego brata. Albo bójki na pięści, sam wybierz. Ale czegoś
prawdziwego.
Fredo wpatrywał się w niego oczami szklistymi od alkoholu. Odmienionymi, ale nie
wściekłymi. To było spojrzenie człowieka uczciwszego niż on sam. Na szczęście w tym
momencie jakiś facet wyszedł się odlać i Luigi mógł odwrócić wzrok.
Tej nocy był na prawdziwej policyjnej zmianie, razem z wiceinspektorem stali przy punkcie
poboru opłat Romagnano. Nieźle jak na kogoś, kto przez całą poprzednią noc jeździł po
pijaku. Ale tam, przy zjeździe z autostrady, szukali nie wstawionych kierowców, tylko
toksycznych odpadów zatruwających wodę. O ile nie spadały z nieba wraz z deszczem, to
gdzieś w okolicy musiało być miejsce, gdzie dostawały się do rzeki.
Przez bramkę przejechała ciężarówka wioząca kruszywo budowlane, a wice pomachał
do niej lizakiem. Kierowca zahamował z sykiem, zredukował bieg i zjechał na bok niczym
potulny słoń. Jechał z okolic Mediolanu i zmierzał na wysypisko. Zatrzymywali wiele
podobnych transportów; w mieście wyburzano fabryki, tony gruzu trafiały do utylizacji
w górskich dolinach. Podczas gdy wice sprawdzał list przewozowy, Luigi wspiął się na
kontener. Włączył latarkę, włożył ją do ust i skierował na ładunek. Na oko tylko cement,
cegły, konglomeraty, wszystko zmieszane w jedną szarą masę, wraz z substancjami
wchłoniętymi podczas dziesięcioleci produkcji. Włożył rękawiczki i napełnił trzy plastikowe
torebki; później je opiszą i wyślą do laboratorium. Gruz trafi do nieczynnych kamieniołomów
w dolinie, teraz zamienionych w wysypiska śmieci, a żwir i piasek wrócą tam, skąd
pochodziły, tyle że trochę brudniejsze niż wcześniej; będą jak bezrobotni robotnicy przy
kieliszku. Luigi zeskoczył z kontenera, zapakował próbki i puścili biednego kierowcę, który
konał z niewyspania.
O siódmej radio defendera zaskrzeczało, wice odebrał komunikat. Karabinierzy z gminy
Alagna prosili o wsparcie. Na podłodze baru w górnej części doliny leżał ciężko ranny
mężczyzna ze zmiażdżoną czaszką. Żyje, przynajmniej na razie. Zabierali go właśnie do
szpitala. Napastnikiem był czterdziestoletni mężczyzna o nieznanej tożsamości. Widziano,
że uciekł na motocyklu.
Kiedy odjechał?, zapytał wice.
Jakiś kwadrans temu, odpowiedziało radio.
Rejestracja?
Nie ma tablicy rejestracyjnej. To czerwono-biały motocykl terenowy.
Czym zaatakował?
Siekierą.
Chryste, pomyślał Luigi.
Wsiadł za kierownicę, tu nie było o czym dyskutować. Minął bramki poboru opłat, włączył
koguta i wjechał na drogę, która na tym odcinku przecinała równinę. Na prostej przyspieszył
do dziewięćdziesiątki. Znał każdy kilometr tej trasy. Do Alagni było ich sześćdziesiąt,
a musieli pokonać mniej niż trzydzieści, by dotrzeć przed tym motocyklem do Varallo. Tam
główna droga rozgałęziała się w zbyt wielu kierunkach, by mogli przewidzieć, którą
wybierze. Ale z Varallo w górę prowadziła tylko jedna, ślepa droga; za pomocą jednej
blokady dało się kontrolować całą dolinę.
Siekierą w głowę, powiedział wice, jeszcze tylko tego nam było trzeba.
Nie było cię tu w dawniejszych czasach.
Tak? A co to, jakaś tradycja?
Mniej więcej.
Szybka jazda narzuciła mu prostotę myśli. Przepuścić tę parę reflektorów, zjechać na
przeciwległy pas, wyminąć ciężarówkę, wrócić. Sprawdzić na światłach, czy inni się
zatrzymali, i przejechać prosto. Serravalle, Borgosesia, most na rzece. A po drodze: żeby
ten facet tylko nie umarł, żeby tylko nie umarł. Usiłowanie zabójstwa to nie zabójstwo. Jeśli
spuścił siekierę nie ostrzem, tylko obuchem, to może da się z tego zrobić pobicie. Fredo
umiał posługiwać się siekierą. Gdyby chciał zabić, toby zabił.
Fantic pojawił się nagle z wyłączonymi reflektorami, lampa od lat była przepalona. Na
nieoświetlonym odcinku drogi tuż przed Varallo niemal otarł się o jadący z naprzeciwka
radiowóz, jakby chciał z nich zakpić. Przez ułamek sekundy Luigiemu mignęła twarz brata –
tyle, by oko przesłało obraz do mózgu – i już go nie było. Wcisnął hamulec, dłoń przekręciła
kierownicę.
To on?, zapytał wice, ściskając klamkę.
Luigi nawet nie odpowiedział. Zjechał na łąkę i skręcił w lewo, wracając na przeciwległy
pas. Stracił tylko chwilę, miał do nadrobienia dwieście albo trzysta metrów.
Teraz naprawdę byli braćmi. Fredo na czele, pochylony nad kierownicą, z rozwianymi
włosami, a Luigi za nim, z nogą na gazie i włączonym kogutem. Jechali w głąb doliny drogą,
którą potrafiliby pokonać z zamkniętymi oczami. Chciałeś czegoś prawdziwego? No to
masz coś prawdziwego.
Na zakrętach fantic radził sobie lepiej, ale gdy teren zaczął się wypłaszczać, defender
zyskał przewagę. Tamten stary rzęch nie wyciągał nawet setki. Teraz Luigi miał brata
w zasięgu reflektorów, widział jego plecy, a kiedy Alfredo poczuł na sobie błękit migającego
światła, postanowił zmienić strategię i przy pierwszej okazji skręcił w prawo. Luigi wjechał
za nim na parking dla ciężarówek, a następnie na szutrówkę pomiędzy dwoma
magazynami. Za szopami, pośrodku pól, wjechali w mrok.
Jak on może prowadzić w ciemności, usłyszał pytanie wiceinspektora.
Jest tak pijany, że widzi, pomyślał, nie otwierając ust.
Szutrówka kończyła się na skraju graniczących z rzeką zarośli. Przeszła w ścieżkę, po
której Alfredo przejechał, ale Luigi musiał się zatrzymać. Po prawej i lewej były pola, przed
nimi las. Koniec pościgu.
Kurwa, powiedział wice.
W istocie Luigi na to właśnie czekał: chciał pozwolić bratu uciec. Włączył długie światła
i zdołał jeszcze dostrzec, jak znika wśród drzew. Ciao, Fredo. Pomyślał, że widzi go po raz
ostatni, po czym wrzucił wsteczny, by wrócić na posterunek.
Tej nocy znów siedział przy piwie i whisky, kiedy przypomniał sobie pożary, o których
opowiadał mu Alfredo. Nie pamiętał już, w którym to było barze, a może w samochodzie,
ale gdzieś w wymiarze absolutnej świadomości i jasności, gdzieś poza trzeźwością i piciem.
Tam, gdzie można było prowadzić w ciemności. I kiedy jego brat opowiadał, on widział
kanadyjski las w płomieniach, widział, jak płonął przez całą jesień, aż nadszedł śnieg, który
przykrył ogień. Padał obficie od listopada do kwietnia. Sześć miesięcy zimy na Dalekiej
Północy. A jednak nawet ten śnieg tylko zdusił pożar, ale go nie ugasił, mówił Fredo,
a wiesz dlaczego? Bo ogień wżarł się tak głęboko, że paliła się już sama ziemia: próchnica
z torfu, liści i zgniłego drewna, zalegająca na dwa lub trzy metry w głąb, rozżarzyła się i tliła
pod warstwą popiołu. Żar pozostawał uśpiony, ale nie wygasł. Luigi widział, jak ta warstwa
powoli pulsuje, i w tym stanie zobaczył również, że las był nim, ogień był w nim, a śnieg to
było jego małżeństwo. To była biała skóra Elisabetty i spokój, jaki mu dawała. Potem jego
brat powiedział mu o odwilży, która tam w Kanadzie nadchodziła dopiero pod koniec maja.
Wtedy żar wypłynął na powierzchnię, czarny, wilgotny i pozornie martwy. Ale nie był martwy.
Pewnego dnia powiał wiosenny wiatr i fiuuu, opowiadał Fredo, dmuchnął i znów wszystko
stanęło w płomieniach.
Przed zimą
Mój brat poszedł do pracy i zostawił mnie samego w domu, w którym rok temu zabił się
nasz ojciec. Wtedy mnie tam nie było. Byłem w lesie w Kolumbii Brytyjskiej, przez sześć dni
w tygodniu ścinałem drzewa. Którejś niedzieli wracam do miasta, a tu dzwoni do mnie brat,
szukał mnie już jakiś czas; powiedział, że tata strzelił sobie w głowę ze swojej broni,
popularnej strzelby myśliwskiej, kaliber dwanaście, po tym, jak w szpitalu wykryli mu raka
w jakimś ważnym organie. Chyba w wątrobie. A może to była trzustka, nie pamiętam.
W każdym razie stałem tam przez chwilę, wyobrażając sobie, jak to zrobił. Wyobraziłem
sobie, jak tata bierze strzelbę, ładuje, obraca w dłoni i przystawia sobie pod brodę.
Zapytałem, gdzie to się stało. Na trawniku przed domem, odpowiedział brat. Ty go
znalazłeś? Nie, odpowiedział, moja żona. Wczoraj był pogrzeb, dzwonię do ciebie od
czterech dni.
Rok temu nie przyjechałem do domu, zresztą po co miałbym przyjeżdżać? Ale od
śmierci ojca Luigi zaczął do mnie dzwonić, jakby sobie przypomniał, że jest starszym
bratem. Jak leci, pytał. Świetnie, odpowiadałem. A potem minuta ciszy między Valsesią
a Kolumbią Brytyjską, tak długa jak ocean pomiędzy nimi. W końcu wyrzucił to z siebie
i zaproponował, że odkupi moją połowę domu. Nawet nie pomyślałem, że ta rudera może
być coś warta. Okrągłe pięć milionów minus cena biletu lotniczego za wakacje w dolinie
i podpis u notariusza.
Tu w ogrodzie rosną dwa drzewa, które tata zasadził, kiedy się urodziliśmy. Oba jesienią,
jedno w pięćdziesiątym siódmym, drugie w pięćdziesiątym dziewiątym. Jesień musiała być
dobrym czasem na rodzenie dzieci, a na pewno jest dobrym czasem na przesadzanie
drzew, bo kończy się sezon wegetacyjny i wyrywanie z ziemi nie daje im tak w kość. Potem
na swój sposób zasypiają, więc mają całą zimę na regenerację, a jeśli pada śnieg, to nawet
lepiej, są jak pod kołdrą. Jeśli Bóg da, na wiosnę się obudzą i zaczną ssać z korzeni,
wypuszczą nowe liście i zadomowią się tam, gdzie muszą teraz żyć, choć urodziły się gdzie
indziej. Nie wiem i nigdy nie zapytałem taty o to, dlaczego dla mojego brata wybrał
modrzew, a dla mnie jodłę. Byliśmy zbyt młodzi, by mógł cokolwiek w nas dostrzec, więc
może taką miał intuicję. Albo kto wie, może to było takie jego błogosławieństwo. Ty,
modrzewiu, masz rosnąć w słońcu, wznosić się wysoko, być twardy i kruchy, kołysać się na
wietrze. Ty, jodło, będziesz rosła w cieniu, będziesz mroczna, ale silna i odporna, chroniona
igłami nawet zimą, gotowa na mróz. To ja.
Mój brat na pewno już przytulił sobie strzelbę, więc kręcę się po tej ruderze
w poszukiwaniu czegoś do picia. W piwnicy nie ma ani kropli, tylko kiełkujące ziemniaki.
Otwieram szafę, lodówkę, szafki, w końcu znajduję pół butelki grappy w garnku. Przed kim
ją ukrywałeś, tato? Płuczę zakurzony kubek w zlewie, nalewam kawę, dopełniam grappą
i piję, ale nie czuję alkoholu, jakby ta wódka w ogóle nie miała procentów. Wącham butelkę,
smakuję: to wciąż grappa, ale jakby zwietrzała albo może ktoś ją ochrzcił. Dolewam więcej.
Kawa staje się mocna, taka, jakiej mi trzeba tego ranka. Dorzucam polano do pieca
i zastanawiam się, kto rozłupał to drewno: czy leży tu od roku, czy mój brat przychodzi od
czasu do czasu, żeby ogrzać dom? A ziemniaki? Myślę o tacie zbierającym ziemniaki tuż
przed tym, jak się zastrzelił. To musiała być ta sama pora roku.
Wyglądam na zewnątrz. Słońce topi szron na polu. Wspomnienia też z czasem miękną.
Teraz, gdy już go nie ma, zapomniałem o wielu rzeczach i pamiętam go tylko jako smutnego
człowieka. Smutniał razem z tym miejscem. W Kanadzie domy Indian rozpoznaje się po
tym, że na ich podwórkach stoją zepsute samochody, przyczepa kempingowa, do której
ktoś idzie, by się upić, stare opony, dwójka lub trójka brudnych dzieci. Byli wilkami, zamienili
się w bezpańskie psy. Nic nie można im dać w zamian za to, co stracili, nie pomogą
rezerwaty wielkości Valsesii ani darmowe pozwolenia na polowanie, coś w nich umarło na
zawsze. Tata był taki sam: ludzie opuszczali Fontana Fredda, a on pozostał na miejscu,
porzucony, z kawałkiem serca zziębniętym na mrozie; jego duch był jak pole leżące
odłogiem, porosły go chwasty.
Nalewam sobie kolejną filiżankę kawy z grappą. Wychodzę na zewnątrz, do stodoły.
Znajduję tam pułapki na lisy i rakiety śnieżne, których używaliśmy, kiedy szliśmy je
zastawić. Prasę do belowania, pod której adresem tata miotał bluźnierstwa, i zepsutą
lodówkę, w której trzymał śruby i gwoździe. Znajduję też starą piłę łańcuchową marki Stihl,
tę samą od zawsze; mysz zdołała przegryźć korek wlewu paliwa, wlazła do środka i tam
zdechła. Zwabiona zapachem oleju, utopiła się w benzynie. Chwytam więc jedną
z wiszących na ścianie siekier. Wracam na zewnątrz, kładę kubek na pniaku, spluwam
w dłonie i zaczynam walkę.
Nie zauważam, że kiedy ja rąbię, ktoś się tu zbliża. To stara Gemma przechodzi obok
z taczką obornika.
Alfredo, mówi, a ja przerywam na chwilę i patrzę na nią. Odstawia taczkę na ziemię.
Wróciłeś?
Tylko na dziś, Gemma, mówię.
Co tu robisz?
Szykuję drewno na zimę.
Twój ojciec zasadził to drzewo.
Nie odpowiadam i wracam do pracy. Zresztą to nie jest jakiś potężny pień. Trzydzieści
pięć lat, trzydzieści pięć słojów, lata cienkie i grube, szczęśliwe i nieszczęśliwe. Rąbię coraz
szybciej, rozgrzewam się, drewno jest miękkie, a siekiera ostra. Jeszcze kilka minut
i wymierzam cios łaski. Gemma wciąż patrzy, gdy jodła przechyla się i upada, nie robiąc
większego hałasu.
Żeby nie skończyć jak tamta mysz, w wieku szesnastu lat zostawiłem tatę i poszedłem
pracować na budowie. Najpierw zatrudniłem się jako robotnik niewykwalifikowany, potem
poznałem Renégo, który nauczył mnie układać dachy z kamiennych płytek. Piode, tak je
u nas nazywamy. Dziś ludzie smażą na nich befsztyki, ale dawniej pokrywali nimi dachy,
a tutaj tradycyjne domy są pod nadzorem konserwatora zabytków, więc praca była pewna.
Piode trzeba od czasu do czasu wymieniać. Nikt już nie wie, jak to się robi. To skała
łupkowa, co oznacza, że łuszczy się płatami, a im cieńsze i lżejsze są płyty, co akurat
wskazane przy kryciu dachu, tym bardziej są kruche i tym łatwiej pękają. René i ja
spędzaliśmy osiem miesięcy w roku na dachach, półnadzy, spaleni słońcem. Mniej więcej
od marca do listopada. Pomagałem mu, a przy okazji uczyłem się, jak wybierać kamień, jak
go obrabiać młotkiem, jak wiercić w nim otwory na haki mocujące, a wszystko to tak, żeby
się nie złamał. Lubiłem tę pracę, ale rok miał jeszcze cztery inne miesiące, kiedy trzeba było
zejść z dachu na parter. René miał swoje sposoby na spędzanie zimy, głównie polowanie
i bar. A ja, grzeczny chłopiec, zawsze mu towarzyszyłem.
Zjeżdżam w dolinę tak samo jak w któryś z tamtych poranków. Wsadziłem siekierę za
pasek i odpaliłem motor, ten sam, którym wtedy jeździłem. Kiedy miałem dwadzieścia lat,
karabinierzy przymykali oko na brak rejestracji; byłem typowym robotnikiem w drodze do
pracy. Ale dziś jestem emigrantem, który wrócił do domu. Zatrzymuję się przy klubie
Sporting, mimo że jest listopad, kort tenisowy przykrywa plastikowa plandeka, a w wielkiej
kałuży na jej środku odbija się niebo.
Chyba nie ma nawet dziesiątej rano, a kogóż to zastaję przy barze z kuflem jasnego przy
pysku? Tyle lat minęło, a jakby to było wczoraj.
Fredo, wita mnie René, zwolnili cię?
To już stare dzieje, odpowiadam.
Co ty tam masz? Z taką siekierą musisz chyba mieć pozwolenie na broń.
Ty na pewno masz lepszą.
Wznosimy toast za przyjaźń i jak to w tych stronach bywa, wkrótce z dwóch stajemy się
trzema, a z trzech czterema. Tego trzeciego nie znam. Za to czwarty – nazywamy go
Johnny – to gość, z którym wylądowałem na posterunku w Boże Narodzenie
osiemdziesiątego piątego. Pewnego wieczoru zdemolowaliśmy dyskotekę i rozbiliśmy kilka
krzeseł na plecach turystów, mediolańczyków, którzy przyjechali tu na narty, a resztę
wakacji spędzili w szpitalu. Działali nam na nerwy, może chodziło też o dziewczyny, kto to
teraz pamięta. W każdym razie zapuszkowali nas karabinierzy. W nocy, próbując wyjaśnić
swoje powody komendantowi posterunku, powiedziałem mu, że oni są z Mediolanu, a ja
z Fontana Fredda, wioski liczącej dwadzieścia dusz i położonej na wysokości tysiąca
ośmiuset metrów nad poziomem morza. Stąd się wzięła moja ksywka.
Jest i Dwajściadusz!, woła.
Cześć, Johnny, odpowiadam. Wszyscy w robocie, co?
Ktoś musi, komentuje René.
Johnny pije z nami kolejkę i zaczyna paplać o pewnej wyprawie myśliwskiej, tak ją
nazwijmy, o której usłyszał. Najwyraźniej mają wyruszyć wczesnym rankiem niedaleko stąd.
Mówi dość zagadkowo i nie wiem, z kogo sobie robi jaja, a to zwykle oznacza, że właśnie
z ciebie. Nagle przypominam sobie o martwych psach i podejmuję temat.
Pytam: O jakim polowaniu mówisz, Johnny? Na wilki?
Albo na psa, mówi ten czwarty, którego imienia nie dosłyszałem.
Tak czy inaczej, dziesięć minut później siedzimy we czterech w czyimś pickupie i dokądś
jedziemy. Dzień jest szary i elektryzujący. Typowy jesienny poranek w mojej dolinie.
Za hotelem Fior di Roccia opuszczamy główną drogę. Skręcamy w szutrówkę i już wiem,
dokąd jedziemy. Kiedy widzę wodę, ściska mi się serce. Jeśli przywykłeś do kanadyjskich
rzek, jeśli ścinałeś drzewa nad brzegami Fraser lub łowiłeś łososie w nurcie Kootenai, to
Sesia widziana po siedmiu latach jest rozczulająca, przypomina strumyk dla dzieciaków.
Gdy jedziemy w górę rzeki, przypomina mi się, jak tata zabierał nas na nielegalny połów
pstrągów. Wkładał do słoika kawałek karbidu, takiego, jakiego kiedyś używano w lampach
acetylenowych, wycinał dziurę w pokrywce i wrzucał słoik do rzeki. Kiedy karbid wszedł
w kontakt z wodą, wytwarzał się acetylen i słoik eksplodował. Tato nie robił tego dla sportu,
wysyłał nas potem, żebyśmy sprzedawali pstrągi w okolicznych restauracjach, właściciele
chętnie je kupowali. Równie chętnie brali kozice czy koziorożce, jeśli tylko udało mu się
jakieś złapać we wnyki.
Dziś prawie nie ma wody, kiedy przeprawiamy się przez bród, z ledwością sięga do
podłogi auta. Przyglądam się rzece, szukając błysku łusek, umykającego cienia. Gdybym
był pstrągiem, schowałbym się w najciemniejszej, najgłębszej dziurze. Podążamy śladem
opon, jeszcze trochę trzęsiemy się na kamieniach, aż znajdujemy dwie terenówki
zaparkowane wśród zarośli i też wysiadamy. Ponowne spojrzenie na rzekę wprawia mnie
w melancholię.
Johnny i ten drugi ruszają w poszukiwaniu myśliwych. Ja mówię, że zostanę i popilnuję
samochodu. René nie ma ochoty na spacer, a kiedy odchodzą, grzebie w bagażniku,
otwiera skrzynkę z logo spółdzielni winiarskiej, wyciąga z niej butelkę i bierze leżący pod
siedzeniem śrubokręt. Widzę, że to jego wypróbowana metoda.
Nie prościej korkociągiem?, pytam.
Zawsze go zapominam, odpowiada.
W korycie rzeki wieje i nachodzi mnie ochota, by rozpalić ognisko. Przed samochodami
leży uschnięta brzoza. Wyciągam siekierę zza paska, odrąbuję konary i gałązki i układam je
przy pniu, na piasku. Słyszę, jak René odkorkowuje butelkę. Siekierą, jak strugiem,
zdzieram białą korę, odchodzi cienkimi paskami i zwija się w ruloniki. Biorę garść, kładę pod
gałązkami i podpalam zapalniczką. Pojawia się kłąb dymu i płomień, gałązki zaczynają
trzeszczeć, a René podaje mi butelkę.
To jaka jest ta Kanada?, pyta.
Za duża, mówię.
Masz kobietę?
Daj spokój.
Co, w Kanadzie nie ma dziewczyn?
Niewiele. Jeśli naprawdę musisz, jedziesz do miasta.
Cóż, świat jest mały.
Piję spory łyk gattinary, czuję, jak spływa w dół i ogrzewa mi żołądek, patrzę, jak ogień
nabiera siły. Nie, świat nie jest mały.
Mówię mu: Kiedyś chciałem zobaczyć, gdzie się kończy Kanada. Wrzuciłem materac na
pakę i ruszyłem na północ. Tak się tam podróżuje, wiesz?
Pięknie, odpowiada René.
Pojechałem drogą, którą nazywają Klondike Highway. Ponad dwa tysiące kilometrów aż
do Dawson City. Nic tylko jeziora, lasy, niedźwiedzie i łosie, które nawet na ciebie nie
patrzą, gdy przejeżdżasz.
A Klondike nie jest na Alasce?
Nie, w Kanadzie. Zresztą na Dawson wcale się nie kończy, bo zaczyna się tam inna
droga, Dempster Highway. Wbrew nazwie nieutwardzona. Kolejne siedemset kilometrów
wybojów i błota na północ. W połowie trasy przekraczasz koło podbiegunowe.
Siedemset kilometrów żwirówki?, dziwi się René.
Tak.
A jak wygląda koło podbiegunowe?
Tam jest tundra. To nie jest prawdziwy las, tylko takie karłowate drzewka. I mech. Wielkie
doliny i stacje benzynowe. Kiedy napotykasz rzekę, czekasz na prom, który zabierze cię na
drugą stronę.
Podaję mu butelkę. René upija łyk, nie przestając na mnie patrzeć. Chce wiedzieć, gdzie
się kończy Kanada.
I wiesz, co jest na samym końcu? Takie miejsce, nazywa się Inuvik. Nie do wiary, że ktoś
tam mieszka. Domy buduje się na palach na wiecznej zmarzlinie. Przed tobą Ocean
Arktyczny, a na nim szyby naftowe.
Stawiają domy na palach?
Tak. Nazywają to palafity. Poczta to palafit, kościół to palafit, bar to też palafit. Raz
poszedłem tam na drinka. Koniec Kanady.
René nic już nie mówi, być może dlatego, że próbuje to sobie wyobrazić. A może usiłuje
sobie przypomnieć najdalsze miejsce, jakie kiedykolwiek odwiedził. Chyba to była Ibiza.
Przekazujemy sobie butelkę. Przypominają mi się te dni na Dempster Highway, kiedy
w ogóle nie zapadał zmrok. Było lato, nawet jeśli lato jest tam tylko w pewnym sensie latem,
a słońce zachodziło i nie mogło zajść, w niekończącym się zachodzie godzinami wisiało nad
horyzontem. Aż nadchodził świt i znów się podnosiło. Zawinięty w śpiwór spędziłem noc na
pace pickupa, patrząc na niebo, i nigdy wcześniej nie przyszło mi to na myśl tak wyraźnie
jak wtedy: ten świat naprawdę ma nas w dupie. A już na pewno mnie.
René pije i wpatruje się w ogień. Widzę jakiś ruch nad rzeką.
Nie zastrzelili go, mówię.
Że co?, pyta René, otrząsając się ze stuporu.
Wilka. Nie zastrzelili go.
Myśliwi wychodzą z lasu, mają maskujące kombinezony i strzelby. Prowadzą kilka psów
na smyczach. Jeden mówi głośno, w każde zdanie wplata bluźnierstwo. Coś czuję, że na
ten poranek już wystarczy i możemy iść coś zjeść.
Trattoria Alpina da Anna. Salami z kozicy pociesza myśliwych. Dobre czerwone wino
z doliny rozluźnia Johnny’emu język.
Dwajściadusz, jak sądzisz? To wilk czy pies?
Moim zdaniem wilk, mówię.
A dokąd się wybiera?
Do domu.
Słuchajcie, słuchajcie, krzyczy. Dwajściadusz ma teorię.
Tylko go nie wkurwiaj, mówi René.
Wkurwiam cię?
Nie, wcale.
Więc gdzie jest jego dom?
Wskazuję wzrokiem na sufit. Johnny podąża za moim spojrzeniem.
Na piętrze?
Właśnie tam.
I co mamy zrobić?
Pozwólcie mu tam iść.
On patrzy na mnie, ja patrzę na niego. Myślę, że moja twarz mówi, że owszem, wkurwia
mnie. Wybiera więc ostrożność, odwraca się i idzie wkurwiać kogoś innego.
Wcześniej René opowiadał mi coś, co mnie zainteresowało.
Mów dalej, poprosiłem.
Gryzie kiełbasę zębami trzonowymi. W młodości stracił siekacze, bo otwierał nimi piwo.
Mówi: Pieniądze wykładają władze regionu, nie żadna prywatna firma. Traktują to jako
inwestycję w rozwój regionu. Dla nas to gwarantowane miejsca pracy. Zaczyna się od
wyciągu, ale kto wie, co będzie dalej.
Ile osób zatrudnią?
Przy samym wyciągu koło dziesięciu. Maszyniści. Kierowcy ratraków. Facet, który podaje
ci rękę, gdy zsiadasz z krzesełka. Do tego wypożyczalnia sprzętu, kasa biletowa. Przydałby
się jeszcze bar, nie?
Jeśli nie dwa.
Właśnie. Czyli będzie ze trzydzieści miejsc pracy?
W Fontana Fredda!
A co to zmienia? Spójrz na Cervinię. Wiesz, czym była kiedyś?
Nie, odpowiadam.
Łąką z dwoma górskimi pastwiskami i kaplicą. Tylko że tam popełnili błąd, sprzedali
ziemię jakimś obcym ludziom. Wydawało im się, że to okazja. Sprzedali ziemię za cenę
pastwiska, a kiedy się obudzili, stały tam pięciogwiazdkowe hotele.
Nie brzmi jak interes życia.
Ani trochę.
Wyglądam na zewnątrz. Patrzę na porośnięty lasem meander, który dolina tworzy w tym
miejscu, piękną krzywą erozji, i uświadamiam sobie, że mój brat mnie oszukuje. Pięć
milionów lirów za dom na stoku narciarskim? Przypuszczam, że za rok sprzeda go za
pięćdziesiąt. Ale to chyba w porządku. On został, ja nie. Nie zawiozłem taty do szpitala, nie
byłem przy nim, kiedy powiedzieli mu o raku, i nie odwiozłem go potem do domu. Nie
musiałem mu mówić: cóż, tato, może się mylą. Nie znalazłem go na łące z odstrzeloną
głową.
Mówię: W starych, dobrych czasach spuszczaliśmy narciarzom łomot.
A teraz sadzamy ich na wyciągu, puentuje René.
Nie widzę w tym mojego brata.
Nie wiem. Kojarzysz, co się mówi w takich przypadkach.
Co się mówi?
Cherchez la femme.
Raz nawet umówiłem się z żoną mojego brata. To było, jeszcze zanim się zeszli. Pamiętam
rok, bo właśnie zrobiłem prawo jazdy: siedemdziesiąty ósmy. Jest sierpień, ona przyjeżdża
tu na wakacje z rodzicami, René i ja naprawiamy u nich dach, to jeden z tych starych
domów z bali, które kupują mediolańczycy. Spotykam ją na budowie i zapraszam na miasto,
to cud, że się zgodziła. Proszę, żeby René pożyczył mi samochód, bo muszę czymś ją tam
zabrać. Mam osiemnaście lat, ona szesnaście, tak mniej więcej. Myślałem, że pojedziemy
na kemping, bo wieczorami są tam tańce, ale budzę się rano, a tu leje jak z cebra. Nie ma
mowy o robieniu dachów z Reném. Zostaję w domu i wyglądam za okno, cały dzień mówię
sobie: zaraz przestanie, przecież nie może lać w nieskończoność. A tu ulewa robi się coraz
gorsza i się złoszczę, bo czuję, że Valsesia ma coś przeciwko mnie. Wieczorem
postanawiam rzucić wyzwanie mojej dolinie. Robię dzielną minę i jadę po Elisabettę. Wciąż
pamiętam, jak stoi na balkonie rodziców i pyta: Jesteś pewien? Wychylam łokieć przez
okno: Jesteśmy w Valsesii, popatrz, jaki piękny wieczór. Ona biegnie do samochodu i ta
odrobina wystarcza jej za prysznic.
Nie macie pojęcia, czym ta rzeka może się stać po jednym dniu ulewnego deszczu.
Widzę to przy pierwszym moście: woda nie jest już szara od lodowca, ale brązowa od błota,
wiruje wokół filarów, wali w nie pniakami, które porwała. Słychać huk głazów zderzających
się ze sobą pod wodą. No dobrze, mam osiemnaście lat, ale w tym momencie nawet
osiemnastolatek powinien zdać sobie sprawę, że czas się wycofać. Ja jednak się nie
poddaję, przejeżdżam przez most tuż przed jego zamknięciem. Genialny Fredo. Dalej drogę
blokuje osuwisko, most za nami jest już zamknięty, więc strażacy wysyłają nas do hotelu,
w którym schronili się ludzie z kempingu. Tego samego, na który chciałem zabrać
dziewczynę na tańce, a teraz został zmieciony przez Sesię, znikły przyczepy kempingowe
i cała reszta. Spędzamy noc w obozie dla powodzian, rodzice szukają jej przerażeni, rano
strażacy zabierają ją do domu i oboje zdajemy sobie sprawę, że nasza historia nie narodziła
się pod szczęśliwą gwiazdą.
Wyciągam informację, gdzie ona teraz pracuje, po obiedzie żegnam się z kumplami,
wsiadam na motor i ruszam do Croce Bianca. Kiedy wyjeżdżam, pada śnieg, a kiedy
docieram na miejsce, lekko mży. Nie czuję ani śniegu, ani deszczu i zatrzymuję się na
tyłach trattorii, gdzie jest weranda z piłkarzykami, plastikowe stoliki i reklama lodów,
wspomnienie odległego lata. Poczekalnia w sam raz dla kogoś takiego jak ja, myślę.
Wchodzę na werandę, opieram się o stół do piłkarzyków. Zadaszenie nie zatrzymuje
deszczu, niedopałki papierosów topią się w popielniczkach. Na podłodze leżą gnijące liście,
rozpoznaję ich kształt i patrzę na duży klon, który latem ocienia dziedziniec. Przed laty nic
by mi on nie mówił. W Fontana Fredda nie ma klonów. Teraz stały mi się w pewnym sensie
bliskie. Tak to w życiu bywa: byłeś jodłą, schodzisz w dolinę, stajesz się klonem. Podnoszę
jeden z tych liści i wkładam go do kieszeni kurtki.
Alfredo!, słyszę kobiecy głos. Szukam miejsca, skąd dochodzi, ona wychyla się przez
małe okno. Wciąż ma rude włosy, tak samo jak wtedy. To chyba okno łazienki.
Pani Balma, mówię. Bardzo mi miło.
Co ty tam robisz?
Czekam.
Pada ci na głowę, Alfredo.
A gówno mnie to obchodzi.
Żona mojego brata patrzy na mnie. Znam to spojrzenie. Patrzy na siekierę za moim
pasem i na liść klonu w kieszeni na piersi. Próbuje ocenić, jak bardzo jestem pijany.
Chcę wiedzieć jedno, mówię.
Powiedz.
Czy to prawda, że to ty znalazłaś tatę?
Tak.
Co tam robiłaś?
To właśnie chcesz wiedzieć?
Tylko to.
Wzdycha. Zakłada włosy za ucho. Jest piękna, ta żona mojego brata. Teraz nawet
piękniejsza niż wtedy, gdy miała szesnaście lat.
Mówi: Odwiedzałam go od czasu do czasu. Tamtej niedzieli zbieraliśmy ziemniaki. Jeśli
miałam czas, gotowałam mu coś do jedzenia.
Tylko ty i on?
Prawie zawsze. Lubił to.
Jak często?
Raz albo dwa razy w tygodniu.
Nic dziwnego, że był zadowolony. Wyobrażam ją sobie w domu taty, jak gotuje na
piecyku. I jego, jak siedzi na kanapie i na nią patrzy. W tym domu nie było kobiety, odkąd
trzydzieści lat temu wynieśli stąd mamę nogami do przodu. O czym rozmawiają? On pewnie
opowiada jej o dawnych czasach. Kiedy ludzie wciąż mieszkali w Fontana Fredda. Pozwala
jej gotować, chociaż nie jest głodny, chce mu się tylko pić. W tym momencie coś mi się
przypomina.
Czyli to ty dolałaś wody do jego grappy?
Tak, ja.
Myślał, że dobrze ją schował.
A jednak.
Nagle sobie uświadomiłem, że nigdy nie powinienem był tu wracać. Co się skończyło, to
się skończyło. Patrzę na tę kobietę, która każdego z nas, ojca, brata i mnie, znała osobno.
Córka letników z Mediolanu, kto by pomyślał. Przypominam sobie, że jest w ciąży. Ona
patrzy na mnie, na brata swojego męża, i jestem pewien, że pragnie teraz tylko jednej
rzeczy: żeby ten zły człowiek odszedł z tej werandy i z ich życia.
Mówię jej: Pamiętasz? Byliśmy kiedyś na randce, ty i ja.
Oczywiście, że pamiętam.
Pamiętasz, dokąd poszliśmy?
Mieliśmy iść potańczyć, ale padało.
Pamiętasz, który to był dzień?
Siódmy sierpnia siedemdziesiątego ósmego. Tak jest napisane na tablicach
upamiętniających powódź.
Wyciągam dłoń do góry. Z zadaszenia spadają dwie krople.
Mówię: nie ma już takich ulew jak dawniej, co?
Wejdź na kawę, Alfredo.
Ciao, pani Balma.
Światło dnia słabnie. Niebo szarzeje, nabiera koloru kamieni na dachach. Stoję przed
barem Woodland i patrzę, jak mój brat odjeżdża swoją policyjną terenówką. Palę jego
papierosa, a tylne światła coraz bardziej się oddalają, wraz z jego poczuciem winy
i wysiłkami, by być porządnym facetem. Włącza nawet kierunkowskaz przed skrętem.
Mój brat nie jest święty, ale spójrzcie na nas. Jodła i modrzew. Tata wszystko zrozumiał.
Obaj mamy jego cechy, wiemy to, odkąd byliśmy dziećmi, tyle że mój brat dostał jedną
połowę, a ja drugą, tak samo jak z domem.
Jutro mu ją sprzedam i w ten sposób ureguluję dług, a potem Fredo nie będzie wam
zawadą, nie martwcie się. Nie ugotujecie mi zupy ani nie ochrzcicie mi wódki, kiedy będę po
drugiej stronie oceanu.
Jest już wieczór i myśliwi przygotowują się do jutrzejszej wyprawy. W Valhalli nie gadają
o niczym innym. Wilk farbuje, mówią. Ukrył się, jest ranny, w potrzasku, psy go wywęszą,
a pierwszy, kto go znajdzie, zabierze futro do domu. Piją i nakręcają się nawzajem.
Johnny pyta: Próbowałeś kiedyś ginu z prosecco, Dwajściadusz?
Nie, odpowiadam.
To jak whisky i piwo, tylko zmieszane razem.
Spróbujmy.
Czy wspominałem już, dlaczego nazywają go Johnny? To dlatego, że kiedyś chodził
w butach i kowbojskim kapeluszu. Teraz odwiesił kapelusz, ale i tak pozostał Johnnym: gdy
raz nadadzą ci ksywkę, już się od ciebie nie odczepi. Prosi barmana o dwa kieliszki
prosecco i szklaneczkę ginu.
Barman pyta: Gordon’s czy tanqueray?
Tanqueray, mówi Johnny.
Kiedy ma je przed sobą, nalewa kropelkę ginu do jednego kieliszka, a resztę do
drugiego. Myśli, że nie widzę.
Nalałeś mi więcej, zauważam.
Masz dziś święto, stwierdza.
Piję i jest całkiem w porządku. Jedyny problem w tym, że gin podgrzał prosecco. Powinni
go trzymać w lodówce.
Gdzie teraz pracujesz, Johnny?
Robię za nocnego stróża na tamie.
Mordęga, co?
Często słucham radia. Jak smakował koktajl?
Dobrze.
Jeszcze jedna runda?
Chętnie.
Nawet ślepiec by to zauważył: udaje, że nalewa ginu nam obu, ale prawie wszystko
trafia do mojego kieliszka. Łokciem szturcha gościa siedzącego obok. To kolejna gierka
z dawnych czasów: upić największego durnia w towarzystwie, a potem patrzeć, jak się
zatacza.
Witaj w domu, Dwajściadusz, mówi Johnny i unosi kieliszek w moją stronę.
Kiedy to słyszę, coś we mnie pęka i się przelewa. Wypijam do dna, wyciągam siekierę
zza pasa, podnoszę ją i opuszczam mu na czoło. Santé. Żelazo i kości dźwięczą jak głazy
uderzające o siebie pod wodą, gdy rzeka jest wezbrana. Barmanka krzyczy. Potem Johnny
upada i dopiero wtedy tryska krew.
Teraz, gdy żegnam się z doliną, z moim bratem ścigającym mnie z migającym kogutem,
czuję się tak, jakbym paradował obok wszystkich barów mojego życia. Zjeżdżam z pełną
prędkością i żegnam się z nimi po kolei, tak jak wtedy, gdy robiliśmy całonocną imprezę
i kończyliśmy śniadaniem na autogrillu. Żegnaj Sporting, żegnaj Fior di Roccia, żegnaj
Golosone, żegnaj Valhalla. Żegnaj białe wino, żegnaj braulio i baileys, żegnaj bursztynowe
piwo na podwójnym słodzie! Nie zatrzymuj mnie, bracie, pomyśl o swojej żonie, pomyśl
o swojej córce. Żegnaj Sole e Neve, jedno jasne!, żegnaj La Ruota, polej whisky!, żegnaj
Silly Monkey, ja stawiam tę kolejkę. Nie zatrzymuj mnie, bracie, nie zatrzymuj. Pomyśl
o tym, co masz, a czego ja nie mam. Żegnaj Laghetto, żegnaj Woodland, żegnaj Bar Alpino,
żegnajcie. Spójrz na tę czarną rzekę, spójrz, jakie to wszystko jest czyste.
Kobieta w wodzie
Latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego dziewiątego roku młodsza Elisabetta siedzi
w kostiumie na gładkiej i ciepłej skale, w miejscu, gdzie rzeka rozszerza się, tworząc
przejrzysty basen. Ma siedemnaście lat i przyjeżdża do Valsesii w sierpniu, po wakacjach
nad morzem. Rzeka jest pełna wody: jak wejdziesz w bystrze, porwie cię ze sobą. W tym
miejscu utworzył się jednak naturalny zbiornik i wczasowicze przychodzą tu, by się
wykąpać. Chłopak, który jej towarzyszy, nigdy jeszcze tu nie był. Elisabetta patrzy na niego
z rozbawieniem: nagiego z wyjątkiem białych majtek i tak nieporadnego, mimo że to jego
rzeka i jego dolina.
Powinieneś je zdjąć, mówi ze śmiechem. Przecież nikt nas nie widzi.
Tutaj zawsze ktoś patrzy, odpowiada.
Luigi, bo tak ma na imię, wyciąga stopę i sprawdza temperaturę wody. Elisabetta, cała
piegowata od słońca, które ją spiekło na plaży, patrzy na jego blade plecy, wyraźnie
zarysowane mięśnie, linię na szyi i ramionach, gdzie skóra nagle ciemnieje. Nie
przyznałaby się przed sobą, że to, co ją w nim pociąga, ma charakter antropologiczny lub
polityczny, jak kto woli. W Mediolanie należy do studenckiego kolektywu w liceum imienia
Manzoniego; tutaj, w Valsesii, miała tylko flirty, i tylko z innymi wczasowiczami. A ten
chłopak ma dwadzieścia jeden lat i skończył edukację na trzeciej klasie gimnazjum, to nie
jest letni flirt.
Pyta go: Dlaczego mówisz o Sesii ona? Przecież to dopiero potok, jeszcze nie stał się
prawdziwą rzeką.
Wszyscy tu tak mówimy, tłumaczy jej, trzymając się skały.
Dla was z nizin to tylko potok, dla nas to rzeka, a rzeka to kobieta.
To ciekawe, myśli.
Już ma wygłosić komentarz na temat matczynej natury wody, ale gryzie się w język, bo
przypomina sobie, że on w dzieciństwie stracił matkę. Myśli o Tetydzie, greckiej bogini rzek
i źródeł. I o matce Achillesa, która uczyniła go niezniszczalnym, zanurzając go w wodach
Styksu, całego z wyjątkiem pięty. Postanawia odpuścić. Nie chce bawić się w nauczycielkę
szlachetnego dzikusa, nie po to tu jest. To, co ją w nim fascynuje, to prawdziwe życie.
Staje na głazie. Czuje ciepłą skałę pod palcami stóp.
To co?, mówi. Jeśli się rozbiorę, ty też się rozbierzesz?
Nie rób tego, odpowiada.
Tak czy nie?
Podglądają. Gdzieś tam na pewno zaczaił się staruszek z lornetką.
Ona i tak to robi. Nie interesują jej starcy z lornetkami, tylko ten chłopak. Zdejmuje
kostium, rzuca go na skałę, robi krok naprzód i nurkuje w rzece.
W ciągu piętnastu lat przeżytych z Luigim nauczyła się wielu takich rzeczy. Oto kolejna:
dolina ma stronę słoneczną i zacienioną. Po słonecznej są pola, po cienistej lasy. W cieniu
jesienią drzewa żółkną wcześniej, a wiosną śnieg utrzymuje się dłużej, podczas gdy
w słońcu świeża zieleń daje nadzieję, że zima już się skończyła. Albo taka: są zwierzęta
słońca i zwierzęta cienia: domowe po jednej stronie, dzikie po drugiej. Ale strumienie
spływające z obu stron wpadają do tej samej rzeki i nie można ich już potem rozróżnić ani
oddzielić.
Ona też nauczyła go różnych rzeczy. Na przykład tego, jak pieścić dziewczynę. Na
początku Luigi robił wszystko szybko i po cichu.
Z kim to robiłeś wcześniej?, zapytała go kiedyś.
Lepiej, żebym ci nie mówił, odparł.
Ale bardzo się przyłożył i z czasem jego ręce nauczyły się ją dotykać. Jedno Elisabetta
od razu w nim polubiła: pewien rodzaj inteligencji, której miastowi już nie posiadali. Potrafił
nauczyć swoje ręce wszystkiego, może nawet gry na pianinie, gdyby się postarał.
Uwielbiała patrzeć, jak pracuje w drewnie. Ono było jego żywiołem, jego słoneczną stroną.
Natomiast ciemna strona, co wkrótce odkryła, wiązała się z alkoholem. A picie miało
związek z jego ojcem i bratem. Elisabetta nigdy nie widziała, by ktoś pił tak jak oni: mogli to
robić przez kilka dni z rzędu, kładli się spać pijani i budzili się, nie trzeźwiejąc. Przez ten
cały czas pracowali, prowadzili samochód, polowali, uprawiali miłość, a wszystko to tak, że
ktoś, kto ich nie znał, nic by nie zauważył. Jeśli jednak ktoś już ich znał, po pewnych
szczegółach orientował się, że są pijani. Luigi na przykład nie odczuwał zimna albo udawał,
że pamięta rozmowy z poprzedniej nocy. W istocie miał zaniki pamięci trwające po kilka dni.
Kto wie, gdzie był, gdy alkohol go zabierał. Jakby picie ponownie łączyło go z tą dziką,
leśną stroną, zimową częścią jego istoty, którą Elisabetta wiązała z wczesną utratą matki.
Nigdy nie był agresywny, co najwyżej w słowach. A ona nie dawała się zranić pijackim
gadaniem, nauczyła się tego. Po wyjściu z ciągu był czulszy niż zwykle i jeszcze bardziej
okazywał, jak jej potrzebuje.
Tamtego dnia nad rzeką nie spodziewała się, że tak się zakocha. Przeprowadziła się tu
w wieku dwudziestu jeden lat, kiedy nie mogła już znieść dzielącej ich odległości.
Zamieszkali w dwupokojowym mieszkaniu na dnie doliny, i on, chłopak z Fontana Fredda,
po raz pierwszy w życiu miał prawdziwą łazienkę. Wydawało się to niewiarygodne, ale
dorastał w domu, w którym załatwiano się do dziury w podłodze, a ekskrementy spływały
wprost do obory. Wbrew radom rodziców opuściła Mediolan, rzuciła studia i zamieszkała
w Valsesii. Utrzymywała się z prac sezonowych, latem na polach, zimą w restauracjach,
podczas gdy Luigi pracował w warsztacie stolarskim i snuł plany otwarcia własnego
zakładu. Oto prawdziwe życie, o którym tyle się naczytała.
Mieszkali razem od roku, kiedy niespodziewanie poprosił ją o rękę. Elisabetta nigdy nie
myślała o małżeństwie. Po oświadczynach też niespecjalnie o tym myślała, aż pewnego
majowego poranka została jego żoną na trawniku przed kościółkiem pod wezwaniem
Świętego Wawrzyńca. Nie było tam ani jego ojca, ani jej rodziców. Po obiedzie pożegnali
się z garstką przyjaciół i poszli sami wykąpać się w rzece.
Jest listopad tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku i Elisabetta wychodzi
z trattorii, w której teraz pracuje. Zrobiło się już ciemno, wcześniej trochę padało. Wsiada do
samochodu, wie, że śmierdzi smażeniną, i zastanawia się, czy powinna wrócić do domu
i wziąć prysznic, czy dać sobie spokój i zrobić to, co ma do zrobienia. Przypomina sobie, że
kiedyś śmiała się z pasterzy, którzy cuchnęli stajnią i perfumami, bo psikali się nimi, nie
umywszy się porządnie, i myśli: każdy śmierdzi swoim życiem i może nawet być z tego
dumny. Co to za różnica, czy czuć od ciebie kozą, czy frytkownicą? Niepewnie wjeżdża na
drogę główną, nie czuje się dobrze, jadąc po ciemku po mokrym asfalcie. Przejeżdża kilka
kilometrów, zatrzymuje się na poboczu, wysiada z samochodu, nie wyjmując kluczyków ze
stacyjki, i wchodzi do sklepu spożywczego.
Ciao, Franca, mówi. Chciałaby kupić trochę świeżych warzyw, ale w skrzynkach znajduje
tylko cebulę, ziemniaki, zwiędłą sałatę i kilka miękkich marchewek. Poza sezonem.
Nie masz żadnych owoców?
Ciężarówka musi przyjechać, odpowiada Franca zza lady.
U was wszystko w porządku?
Tak, w miarę.
A co u mamy?
Zza pleców kobiety dobiega dźwięk telewizora. Uchylone drzwi prowadzą do salonu
i Elisabetta dostrzega siedzącego na sofie męża Franki. Dom i sklep: kiedy odzywa się
dzwonek u drzwi, tak jak teraz, gdy weszła, jedno z nich po prostu wstaje i podchodzi, by
obsłużyć klienta. Tak jest od zawsze. Pamięta to jeszcze z czasów, kiedy przyjeżdżała tu na
wakacje i sklep prowadziła matka Franki. Poza tym nic się nie zmieniło.
Po zakupach idzie do biblioteki. W wypożyczalni siedzi tylko bibliotekarka. Przyjechała
niedawno, tutaj wyszła za mąż i Elisabetcie wydaje się, że widzi w niej siebie z pierwszych
lat. Antonella, tak ma na imię. Z początku była zadowolona z tej pracy, dopiero potem
odkryła, że oprócz gimnazjalistów i tej miłej kobiety właściwie nikt nie korzysta z czytelni.
Elisabetta ma książkę do zwrotu. Biała bogini Roberta Gravesa. Bibliotekarka podgrzewa
wodę w czajniku elektrycznym. Siadają, by napić się herbaty.
Mam jeszcze jedną osobę do klubu czytelniczego, mówi Elisabetta. Razem będzie nas
pięcioro.
Kto to taki?, pyta Antonella.
Stały bywalec trattorii.
Zastanawiałaś się, co wziąć do czytania?
To ty jesteś bibliotekarką.
Antonella zastanawia się. Obserwuje ją z filiżanką w dłoni. Z pewnością już poczuła
zapach frytkownicy.
A co studiowałaś?, pyta.
Chodziłam do liceum klasycznego. Dwa lata studiowałam filologię włoską na
uniwersytecie, a potem dałam sobie z tym spokój i przyjechałam tutaj.
Nie żałujesz?
Czego? Że rzuciłam studia?
Tego też.
Nie, wcale. Nie wróciłabym już.
Półprawda. Bo Elisabetta dobrze wie, że nie ma odwrotu. Rzeka płynie tylko w jedną
stronę. Nigdy nie marnowała czasu na żale, to na szczęście nie leży w jej naturze.
Pyta: To będzie twoja druga zima tutaj, prawda?
Tak.
Druga jest najtrudniejsza. Bądź cierpliwa.
Dlaczego najtrudniejsza?
Bo pierwsza była czymś nowym. Wszystko było odkryciem.
A przy trzeciej człowiek się przyzwyczaja?
Dobra, pomyślmy o jakiejś dobrej książce.
Kobiety z doliny dotrzymywały sobie towarzystwa, gdy pojawiały się dzieci. Nie od razu
poczuła tę potrzebę. Była młoda i wiele rzeczy podobało się jej w tym nowym życiu, przede
wszystkim lasy i rzeka. Lata pełne wody i bardzo śnieżne zimy, cykl pracy w gospodarstwie,
uczenie się jej od rolników. I książki, które nigdy nie zostawiały jej samej. Odkąd była
dziewczynką, pisarki i pisarze byli dla niej tak samo ważni jak ludzie z krwi i kości; ona
rozmawia z nimi, a oni z nią.
Niektórzy z nich pomogli jej tu zamieszkać. Czechow, który mógłby być lekarzem
rodzinnym z doliny. Flannery O’Connor, dziwna dziewczyna mieszkająca z matką. I Karen
Blixen, samotna dama w starej rodzinnej rezydencji. Oto kobieta, która nie ubolewała nad
swoim losem: porzucona przez męża, dotknięta syfilisem, dźwigała ciężar gospodarstwa
balansującego na krawędzi bankructwa, lecz mimo to jej spojrzenie było pełne zachwytu,
a głos wdzięku. Śpiewała o miłości między arystokratką a dziką, nieokiełznaną istotą, którą
nazywała Afryką, choć równie dobrze można by ją nazwać Valsesią. Spędziła tam
osiemnaście lat, po czym wróciła do Danii i zaczęła pisać, żeby wyleczyć się z nostalgii.
Elisabetta ją rozumiała.
Po ślubie Luigi otworzył prawdziwy warsztat stolarski. Trwało to krótko, bo choć świetnie
radził sobie z drewnem, to z rachunkami już gorzej, a ona była najmniej odpowiednią
osobą, by mu pomóc. Po bankructwie przystąpił do konkursu na strażnika leśnego i z czyjąś
pomocą się dostał. Za późno, by zrobić karierę. Trzydziestoletni szeregowy strażnik był
dziesięć lat do tyłu względem tych, którzy wstępowali zaraz po odbyciu obowiązkowej
służby wojskowej. Robił to dla pensji, dla nich dwojga, dla porządku, który próbował
narzucić swojemu życiu. Na początku słuchanie rozkazów go denerwowało, mundur go
uwierał, ale prawie zawsze pracował na świeżym powietrzu, a to lubił. Wracał do domu
w dobrym nastroju po dniach spędzonych na obserwacji kuropatw i głuszców albo śledzeniu
postępów w reintrodukcji jelenia. Przy kolacji opowiadał: Wyobraź sobie, Betta, jedną parę
schwytali w Jugosławii, uśpili, przewieźli do Valsesii i wypuścili do lasu. Ciekawe, czy te
jelenie w ogóle to zauważyły, skoro pokonały tysiąc kilometrów we śnie. Samica była
prawdopodobnie w ciąży. Samiec właśnie stracił poroże. To pierwsze poroże jelenia
zgubione w Valsesii od nie wiadomo ilu lat; chętnie by je odnalazł i przyniósł do domu. Teraz
nie mówił już o stolarce, ten rozdział został zamknięty. Ona zaś myślała o chłopaku w rzece,
którego wtedy prawie wcale nie rozumiała, o odległych miejscach, z których oboje
pochodzili, i o długiej podróży, którą razem odbywali.
Jest październik tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego, rok przed powrotem
Alfreda. Idę zobaczyć się z wodzem Kinaniui, mówi sobie rano Elisabetta. Bo Karen Blixen
raz w tygodniu odwiedza wodza ludu Kikuju w jego chacie. Wsiada do samochodu
i wyjeżdża z miejscowości, mija bibliotekę, gimnazjum, audytorium gminne i przejeżdża
przez most, tam droga staje się węższa i źle wyasfaltowana. Ręce jej się pocą, na
serpentynach nie ma nawet barierek. Jedzie coraz wyżej i napotyka ogródki warzywne, sągi
drewna, jednego czy drugiego muła. Domy z kamieni. Skały wyrastające wprost z ziemi.
Strumienie o dzikich brzegach. Cywilizacja powoli się oddala. Za ostatnią serpentyną
panorama zmienia się całkowicie, południowe stoki zawsze pojawiają się niespodzianie,
a Elisabetta nagle znajduje się na płaskowyżu z widokiem na dolinę, jakby to był taras.
Fontana Fredda. Tam, przy skupisku odrapanych domów, kończy się droga, dalej są tylko
lasy i pastwiska. Wioska Kikuju.
Pokonuje dystans dzielący ją od domu starca.
Mówi: Ciao, Grato.
Nie odpowiada jej. Nie jest zresztą aż taki stary, to alkohol go zniszczył. Koncentruje się
na pracy: drżącymi rękami próbuje naostrzyć pilarkę spalinową.
Ona udaje, że odpowiedział: Ciao, Elisabetta.
Przyniosłam ci jajka. Napaliłeś w piecyku?
Skinienie podbródkiem. To znaczy, że tak.
Pójdę zrobić ci kawę, dobrze?
Elisabetta zostawia go samego. Pilarka jest przymocowana zaciskiem do drewnianej
ławki na trawniku przed domem. Tam odbywają się wszystkie prace latem i zimą, chyba że
naprawdę leje. Kiedy wraca z parującym kubkiem, przygląda się teściowi: powinien
przejechać pilnikiem po każdym zębie piły łańcuchowej, Luigi kiedyś jej pokazał, jak to się
robi. Dwa lub trzy pociągnięcia, ważne, aby zawsze było ich tyle samo, szybkim, lekko
obrotowym ruchem. Jak wkręcanie śruby, widzisz? Ale ręce ojca nie są już tak sprawne jak
ręce syna, a precyzyjne czynności stały się dla niego źródłem frustracji. Złości się na
nieposłuszne narzędzie i miota pod nosem bluźnierstwa.
Elisabetta siada na ławce i podaje teściowi śniadanie. W filiżance ukręciła kogel-mogel,
po czym dolała do niego kawy. Udaje jej się nakarmić go jak dziecko, stosuje przy tym
różne sztuczki. Jajko jest teraz głównym składnikiem jego diety, nie je właściwie nic innego.
Grato siada obok niej. Bierze kubek. Wącha go, nie wyczuwa alkoholu, więc krzywi się
z rozczarowaniem.
Potem upija łyk. Jednak mu smakuje.
Dobre, mówi cicho.
Elisabetta patrzy z ławki na dolinę. Na górze leży już śnieg, dół spowija mgła. Niebo
i światło. Nie może zrozumieć, dlaczego wszyscy stąd odeszli.
Grato, mówi, słyszałeś o wyciągu krzesełkowym?
Tak, słyszałem.
Może coś się tu zmieni? Może nawet wrócą ludzie, co? Byłoby fajnie.
Eee.
Nie sądzisz?
Starzec podnosi rękę i wskazuje na drogę w miejscu, gdzie ginie ona za ostatnimi
zabudowaniami. Ma sękaty, artretyczny palec.
Wódz Kinaniui przemawia: Kiedyś tamtą drogą przywieźli pierwszą piłę łańcuchową.
Była tak wielka, że wieźli ją na mule, i trzeba było dwóch ludzi, by ją obsłużyć. Odstawiliśmy
wtedy piły ręczne. No i teraz do wycinki potrzeba benzyny.
Ale to wygodniejsze, prawda?
Grato udaje, że nie słyszy. Kaszle i ciągnie dalej:
Potem wylali asfalt. Wcześniej była tu tylko ścieżka dla mułów.
Kiedy to było?
Nie tak dawno. Ze dwadzieścia lat temu.
Wylali asfalt i…?
I ludzie poszli pracować w fabryce. Znikli. Teraz kolej na wyciąg krzesełkowy.
Zobaczymy. To tylko projekt.
Daj Boże.
Grato dopija kawę. Na wąsach ma odrobinę jajecznej piany, ale drżenie rąk ustało. To
przez cukier, myśli Elisabetta. Wie, że teść ma rację co do szkód wyrządzanych przez
postęp, ale wie też, że plemię wodza Kinaniui jest skazane na wymarcie. Spogląda na jego
profil i widzi Luigiego. Ten sam prosty nos, jak u starożytnych. Zdarza się jej tak patrzeć na
teścia i wyobrażać sobie, jak będzie wyglądał jego syn, gdy się zestarzeje.
I wtedy Grato koncentruje się na jakimś punkcie w oddali. Betta rozumie, że coś
zobaczył. Podąża za jego wzrokiem i dostrzega dużego ptaka siedzącego na wierzchołku
modrzewia. Orzeł. Nie da się go z niczym pomylić. Luigi wyjaśnił jej, że w górnej części
doliny żyje para orłów, i pewnego dnia z samochodu pokazał jej, jak krążą. Mówił, że orły
trzymają się razem przez całe życie. Polują głównie na świstaki, a także na młode kozice,
czasem na kury. Łowią w promieniu dziesięciu kilometrów od gniazda i nie dopuszczają
w pobliże żadnej konkurencji. Gdy młody orzeł dorośnie, musi udać się gdzie indziej, i to
może być właśnie taki ptasi młodzieniec szukający miejsca na dom.
Przynieś mi strzelbę, mówi Grato, intensywnie wpatrując się w ptaka, by nie spuścić go
z oczu. Zachowuje się tak, jakby był w transie.
Co?
Jest w piwnicy. Już załadowana. Szybko.
Nie, Grato.
Rusz się!
Elisabetta się nie rusza. Luigi powiedział jej, że jego ojciec strzela do wszystkiego, co się
rusza. Kłusownicze skłonności zakorzeniły się w nim tak głęboko, że gdy tylko widzi dzikie
zwierzę, natychmiast chce sięgnąć po broń. Pewnego dnia syn będzie musiał go
aresztować albo przynajmniej odebrać mu strzelbę.
Gdyby zabrał mu ją w porę, to kto wie. Choć może Grato użyłby innego sposobu, by się
zabić. Elisabetta nigdy o tym z Luigim nie rozmawiała. Dla niej to wszystko są tryby zegara
losu; to ostatni raz, kiedy widzi starca przy życiu.
Orzeł wzlatuje z wierzchołka modrzewia, a ona dostrzega, że nie macha skrzydłami, jak
inne ptaki. Rozpościera je szeroko i powierza się wiatrowi wiejącemu od dna doliny. Jakie to
musi być piękne, myśli, oddawać się wiatrowi w taki sposób. Grato mamrocze coś pod
nosem. Złe słowo, słowo starca warczącego na żonę swojego syna, nietutejszą, obcą. Tym
razem to ona udaje, że nie słyszy.
W łazience przygląda się sobie w lustrze. Ma trzydzieści dwa lata i stwierdza, że się trochę
zaniedbała. Kiedy jedzie do Mediolanu odwiedzić rodziców, zauważa fryzury i ubrania
dziewczyn na ulicy. Styl bardzo się zmienił, odkąd wyjechała. Odwraca się i patrzy na siebie
z profilu: brzuch zaczyna już być widoczny. Wkrótce wszyscy w okolicy będą wiedzieć.
I może od tego momentu ona także stanie się kobietą z doliny, taką jak inne. Pewnego
wieczoru, kilka miesięcy po śmierci Grata, zapytała Luigiego: Słuchaj, może zrobimy sobie
dziecko? Tym razem to był jej pomysł. Nie traciła czasu na rozważania, czy i jaki jest
związek między utratą ojca a pragnieniem dziecka, chociaż wiedziała, że to musi się jakoś
łączyć. Luigi odparł: Już od jakiegoś czasu miałem nadzieję, że to powiesz.
Po prysznicu je kolację sama, przy włączonym radiu. Na kanale kulturalnym kobiecy głos
przechodzi w utwór fortepianowy. Elisabetta słucha muzyki, je sałatkę ryżową i wygląda
przez okno. Na ciemnej ulicy błyszczy szyld stacji benzynowej. Myśli o mężczyznach, którzy
o tej porze czyszczą w domach strzelby. Słyszała o tym w pracy, chociaż ludzie są wobec
niej ostrożni, w końcu jest żoną strażnika leśnego. Ale pewnych wieści nie da się utrzymać
w tajemnicy: o świcie grupa myśliwych zbierze się przy moście rzymskim, a stamtąd
wyruszą tyralierą w górę Sesii. Inni zaczają się dalej, w wyznaczonych punktach, czekając,
aż ten pies czy wilk znajdzie się w zasięgu strzału. Zastanawia się, co stanie się z samicą,
z tą małą białą psiną, którą widziała dziś rano.
Dzwoni telefon i Elisabetta wstaje, by odebrać. Czasami pozwala mu dzwonić. Dziś
wieczorem ma ochotę na towarzystwo.
Cześć, mamo, mówi.
Słyszałaś o tej książce?, pyta jej matka.
O której?
Nie włączyłaś radia?
Zamyśliłam się.
Tej o Dolcinie i Małgorzacie.
Słuchają tego samego programu, a jej matka dzwoni do niej, żeby skomentować
audycję, tak jakby siedziały w jednej kuchni.
No wiesz, o heretykach, dodaje.
O Braciach Apostolskich, poprawia ją Elisabetta.
Czy oni nie ukrywali się tam w Valsesii?
Tak, w Rassa. Heretykami byli dla kogo innego.
W każdym razie w radiu mówili, że Małgorzata była zamożną dziewczyną, pochodziła ze
szlacheckiej rodziny z Trydentu. A potem przybył Dolcino, by głosić swoją naukę, i się
zakochała.
W nim czy w nauce?
Zeszli się ze sobą. Sama wyciągnij wnioski.
Zastanawiam się, czy jej mama była zadowolona.
Nie była.
A skąd ty to wiesz?
Bo po czterech latach Małgorzatę przywiązali do słupa i spalili żywcem na oczach
Dolcina.
To były tylko cztery lata?
Elisabetta podchodzi z telefonem do okna i ponownie przy nim siada. Po drugiej stronie
linii słyszy muzykę. Myśli o domu, w którym dorastała: o salonie, fotelach, dywanie
i wiszących na ścianach alpejskich pejzażach. Widzi, że na stację zajechała cysterna dwa
razy w tygodniu dowożąca paliwo. Na obrazach w domu jej rodziców są wieśniaczki na
polach i białe kościółki oblane czerwienią zachodzącego słońca.
Nie martw się, mówi. Nikt tutaj nie spali mnie żywcem.
Luigi jest w domu?, pyta matka.
Nie. Nie ma go.
Znowu na służbie?
Tak.
Ma ciężarną żonę, nie mógł zostać w domu na noc? Czy nie mówiłaś, że jego dowódcą
jest kobieta?
A co to zmienia?
Powinna wiedzieć, że inna kobieta w ciąży zostaje sama w domu. To się nazywa kobieca
solidarność.
A ona się nazywa nadinspektor.
Matka prycha do słuchawki. Po drodze przejeżdża karetka. Migające światło, wyjąca
syrena. Być może matka również patrzy na zewnątrz: na dziedziniec domu z balustradą, na
dachówki budynków naprzeciwko, na balkony. Listopadowe mediolańskie niebo, kiedy mgła
odbija światła miasta.
Posłuchaj, mówi jej matka. Jeśli ty nie chcesz przyjechać, ja do ciebie przyjadę za jakiś
czas. Przynajmniej na koniec ciąży.
Do końca pozostało jeszcze mnóstwo czasu.
Powiedzmy. Kwiecień.
Daj spokój, mamo.
Żegna się z nią szorstko. I tak oddzwoni za dziesięć minut. Kiedy się rozłącza, myśli:
kwiecień. To szaleństwo myśleć teraz o kwietniu. Przed nimi jest cała zima i trzeba będzie
stawić jej czoła, nie wybiegając zbyt daleko w przyszłość. Wyobraża sobie, jak ścieli matce
łóżko na kanapie: Luigi wraca do domu w ubłoconym mundurze i znajduje ją tam w koszuli
nocnej.
Jej matka nie wie, a ona bardzo uważa, by się przy niej nie wygadać, że Luigi czasami
śpi poza domem. Być może nad rzeką. Albo w domu ojca. Albo zabiera śpiwór w jakieś
sobie tylko znane miejsca w dolinie. Zdarza się to po ich kłótniach, a jeśli się kłócą, to
prawie zawsze chodzi o alkohol. Kiedyś go zapytała, co robi w takie noce. Rozpala ogień,
wypija butelkę. Nigdy nie wątpiła, że to prawda. Z biegiem lat przywykła do tych samotnych
nocy, uznała, że to część jej małżeństwa. Ma męża, który czasem śpi z nią, a czasem
w lesie. Pewnego dnia, już niedługo, Elisabetta się tym zmęczy.
Dlatego tej nocy nie spodziewała się jego powrotu. Budzi się, słysząc, jak Luigi wchodzi
do pokoju i zrzuca ubrania na podłogę. Słyszy, jak podnosi kołdrę, a wkrótce potem jego
dłoń spoczywa na jej biodrze. Lubi ją tak dotykać, gdy są razem w łóżku. Leży odwrócona.
Wnętrze jego dłoni wciąż jeszcze jest zimne.
Która godzina?, pyta.
Późno, mówi Luigi.
A twój brat?
Znikł.
Odwraca się i czuje w jego oddechu woń whisky. Whisky, papierosy, a także jakiś inny
zapach, który musiał pozostać na jego brodzie i we włosach. Zapach wilgotnej ziemi,
deszczu, brzegu rzeki. W ciemności wyciąga do niego rękę, znajduje ramię, szyję, pieści ją.
Jak to znikł?
Rozbił komuś głowę w barze. Siekierą. A potem uciekł.
Rozbił komuś głowę? Zabił?
Nie, facet leży na intensywnej terapii. Bardziej po drugiej stronie niż po naszej, ale na
razie żyje.
Byłeś w szpitalu?
Tak. Jego też znam.
Kto to jest?
Kawał durnego gnoja.
A gdzie jest twój brat?
Nie wiem. Może już w Kanadzie.
Luigi szlocha. Elisabetta czuje pod palcami wilgoć na jego policzku. Czy to jest właśnie
to prawdziwe życie, za którym tęskniła? Teraz już zna zawodzenie płaczącego w nocy
pijaka. Wie, jak wygląda głowa mężczyzny rozerwana strzałem. Widziała już sporo tej
prawdziwości, to na pewno. Luigi płacze w ciemności, już się nie powstrzymuje. Przez
alkohol albo dzięki niemu wszystko wyszło na jaw: płacze nad bratem, nad ojcem i nad
sobą.
Tak czy inaczej, przenosimy się do tego domu, mówi. Nie martw się.
Kochany mój, mówi ona. Kochany mój.
Całuje go w policzek, w powieki. Całuje jego usta, które mają zapach whisky, i jego
brodę, która pachnie rzeką.
Rano pozwala mu spać, wkłada ręcznik do torby i wychodzi z domu. Przechodzi przez
drogę, mija stację benzynową i mały las, a potem idzie ścieżką w dół. Kilka kilometrów
dalej, w dolinie, polowanie powinno się już skończyć. Sesia jest dziś płytka, mróz wysuszył
zasilające ją strumienie, ale Elisabetta zna basen, w którym zawsze jest woda. Balansuje
na głazach, by do niego dotrzeć, zatrzymuje się na najszerszym i najbardziej płaskim
i siada.
Rzeka wita ją z radością. Dziś jest tak wychudzona, że wyłaniają się z niej fragmenty,
które niemal zawsze są zakryte. Wypolerowane pniaki wyglądają jak rzeźby, najpiękniejsze
jednak są wężowate i poskręcane korzenie drzew. Brzozy mówią o nowym początku. Głos
rzeki jest ledwie szeptem: basen, bystrze, znowu basen, a potem zakręt, zmiana kierunku.
Jak meandry życia.
Rozbiera się. Jest zimno, ale ona już wie, że ważne jest, aby głęboko oddychać. To
pozwala się rozgrzać. Wchodzi do wody jedną nogą, potem drugą. Chociaż jest do tego
przyzwyczajona, zawsze nadchodzi moment, kiedy instynktownie się cofa, i wtedy potrzeba
wysiłku woli. Woda sięga jej do ud, do pachwin, potem do żeber. Tam się zatrzymuje.
Kładzie dłoń na brzuchu i wypowiada w myślach inwokację: Córko, to jest Sesia. Sesio,
chroń moją córkę.
Pozostaje tam przez kilka sekund, po czym wychodzi z wody i dokładnie się wyciera.
Szoruje ręcznikiem skórę, by ją rozgrzać, wkłada skarpetki, dżinsy, wełniany sweter, buty.
Przez jej skórę przechodzą mrówki, skurczone naczynia włosowate ponownie się otwierają,
krew żywiej płynie.
Właśnie włożyła ręcznik do torby, gdy zauważyła jakiś ruch w krzakach. Pies? Tak, to ten
piesek z wczoraj. Biała sunia ją obserwuje. Elisabetta rozgląda się i zdaje sobie sprawę, że
samca już z nią nie ma. Suczka została nad rzeką sama. Obserwuje ją z lękiem, lecz także
z prośbą, nie podchodzi ani nie ucieka. W tym momencie powinna bać się ludzi, ale nie
może bez nich żyć. Być może czuje, że spotkała kobietę, i kusi ją, by zaufać.
Piętnaście lat wcześniej Elisabetta leży naga w słońcu na ciepłej, gładkiej skale i czeka
na chłopaka.
Piętnaście lat później klęka i wyciąga rękę w kierunku suczki.
Chodź, mówi. Chodź, chodź.
Dom mojego ojca
Tej nocy śniło mi się, że biegnę przez las. Był wieczór, tuż przed zmrokiem, goniły mnie psy
myśliwskie. Słyszałem je za sobą, słyszałem ujadanie, jakie wydaje sfora ścigająca
zwierzynę, a gałęzie drzew drapały mnie i rozdzierały mi ubrania. Nie wiem, czy byłem
mężczyzną, którym jestem teraz, czy dzieckiem, którym byłem kiedyś, ale to nie był las,
w którym dorastałem, gdzie przez korony jodeł i modrzewi swobodnie przenika światło. Ten
był gęstszy, bardziej dziki, taki jak ten porastający dno doliny. Wiał wieczorny wiatr i kołysały
się drzewa – brzoza, jarzębina, jesion, olcha, wierzba, głóg. Nie widziałem tych piekielnych
ogarów, miałem tylko w uszach ich wycie. Biegłem i biegłem, a serce łomotało mi w piersi.
Potem zobaczyłem bluszczową bramę – tak nazywam bluszcz, który oplata dwa drzewa,
przechodząc od gałęzi jednego do drugiego – i wskoczyłem do środka. Za tą bramą stał
dom mojego ojca. Naprawdę on. Nie ciemny i smutny, jak teraz, ale piękny, duży dom
z oknami rozświetlonymi niczym latarnie morskie. Te okna aż się jarzyły. Kiedy podszedłem
bliżej, zrozumiałem, co to za światło. Pomyślałem: on faktycznie to zrobił, Fredo naprawdę
go podpalił, dom mojego ojca płonie. I wtedy się obudziłem. Na jawie dzwonił telefon.
Dopiero po chwili zorientowałem się, że Elisabetta już wyszła, i wstałem, by odebrać.
Wyobrażałem sobie, że to karabinierzy, policja albo ktoś z mojego posterunku, a zupełnie
zapomniałem o notariuszu. Jego sekretarka powiedziała mi, że czekają na nas w biurze.
Stojąc w kuchni, klejącymi się po nocy ustami musiałem ją przeprosić i wyjaśnić, że sprawa
jest nieaktualna. Pewnie pomyślała: facet miał przyjechać, żeby kupić dom, a tymczasem
leży w łóżku i śpi. Była zirytowana, ale wiedziałem, że takie rzeczy nie są rzadkością. Ot,
taka niedogodność związana z tą pracą. Skoro są ludzie, którzy bez uprzedzenia nie
pojawiają się przed ołtarzem…
Odłożyłem słuchawkę i zdałem sobie sprawę, że jestem nagi. Jak to możliwe, że nic na
sobie nie mam?, pomyślałem. Przypomniałem sobie, że minionej nocy, nie wiem, jeszcze
wieczorem albo już po północy, Betta i ja się kochaliśmy. W kuchni zostawiła mi kawałek
ciasta na spodku i gotową makinetkę, musiałem tylko włączyć kuchenkę. Pod spodkiem
leżała karteczka, na którą patrzyłem, gdy kawa przelewała się do górnego zbiorniczka;
narysowała na niej dwa drzewa, modrzew i brzozę, z małym sercem pośrodku. To serce
było wąskie i chude, dokładnie takie, jakie zwykle rysuje. Nie zasługuję na taką kobietę,
pomyślałem. Spojrzałem na kuchnię ze wszystkimi wybranymi przez nią rzeczami, na
kolorowe kubki, kalendarz z kwiatami, na te najróżniejsze przedmioty, które łagodzą
szorstkość mojego życia, nalałem sobie kawę i zjadłem ciasto, placek z jagodami. Wydaje
mi się, że to były te jagody, które zebraliśmy w sierpniu, i przypomniałem sobie, jak pięknie
wtedy wyglądała z niebieskimi palcami i ustami.
Potem zadzwoniłem do szpitala. Chciałem się dowiedzieć, czy tamten gość przeżył noc.
Żyje, usłyszałem. Wciąż nie odzyskał jednak przytomności.
Rano byłem wolny, ale nie miałem ochoty słuchać, co opowiadają ludzie, więc wróciłem
tam, gdzie wczoraj leżał zagryziony rottweiler. Na brzegu rzeki było trochę ubitego śniegu.
Dostrzegłem ślady myśliwych, niezbyt liczne, naliczyłem cztery różne podeszwy, i pewnie
tyle samo psów. Zacząłem iść ich tropem. To mogło potrwać, ale miałem czas i chodzenie
mi nie przeszkadzało. Musiałem otrzeźwieć po dwóch dniach picia.
Tak jak myślałem, już nieco dalej Sesia zagłębiała się w teren. Może nie było to zupełnie
wąskie gardło, ale brzegi stawały się strome i trudno się po nich szło, najłatwiej było
przemieszczać się korytem. Przestałem przeskakiwać z kamienia na kamień, było mi
wszystko jedno, czy przemoczę nogi, czy nie, zacząłem więc brodzić i nie zwracałem już na
to uwagi. Nic tak dobrze nie wypędza alkoholu z ciała jak zimna woda; działa na niego jak
modlitwa na diabła. W lesie wszystko było takie ciche, że i ja zacząłem się uspokajać;
szedłem w górę rzeki, wsłuchiwałem się w nurt, odkrywałem zagłębienia, które przy nieco
wyższej wodzie zamieniłyby się w cudowne baseny. Naprawdę powinniśmy tu wrócić,
pomyślałem, to byłoby dobre dla Betty i dla mnie. W pewnym momencie drogę przeciął mi
mały pstrąg.
Znalazłem psa po godzinie marszu. Zostawili go, zabójcę z Valsesii, zaklinowanego
między dwoma głazami. A może zabili go wyżej i prąd zniósł go w dół, aż zatrzymał się na
skałach. Był na wpół zanurzony. To beznadziejny pomysł, zostawić tak padlinę, żeby gniła
w rzece, chwyciłem go więc za łapy, wyciągnąłem z wody i położyłem na brzegu. Mimo że
zwłoki napuchły od wody, nie dało się nie zauważyć, że był chudy jak szczapa.
Od razu poznałem, że to nie wilk. Przegrałeś zakład, Fredo. Choć miał głowę wilka
i szare futro mogło uchodzić za wilcze, pstrzyły je czarne, typowo psie łaty. Żebyś to zgadł,
człowieku, co z czym się tu skrzyżowało. Na boku miał ranę szarpaną, prawdopodobnie
pamiątkę po rottweilerze, a pod łopatką dziurę po kuli. Przynajmniej zginął od pierwszego
strzału. Jego pysk był cały w bliznach i ani trochę nie wyglądały mi one na ugryzienia psa,
wilka, tygrysa czy lwa. To były ślady uderzeń kijem, które otrzymał w swoim psim życiu.
Przez chwilę zastanawiałem się, jak go stamtąd zabrać, czy wrócić i poszukać jakiegoś
plecaka, czy zbudować nosze z gałęzi. W końcu zrezygnowałem z kombinacji: to była jedna
z tych prac, z którymi trzeba sobie poradzić w możliwie najprostszy sposób, tak jak
z górskim zboczem. Zarzuciłem sobie psie ciało na plecy, ważyło ze trzydzieści kilogramów.
Zacisnąłem prawą dłoń na przednich łapach, a lewą na tylnych. A potem ruszyłem w górę
po stromym brzegu, prosto przed siebie.
Poszycie było pełne zgniłych liści i ukrytych korzeni. Szedłem z tym ciężarem na
ramionach, woda spływała mi po plecach. Co dwa kroki musiałem poprawiać chwyt i ciągle
uważałem, żeby się nie poślizgnąć. Po drodze mówiłem do siebie: no, naprawdę świetną
robotę sobie znalazłeś, od kilku dni zbierasz martwe psy. Psi grabarz. Głowa, biedna
udręczona psia głowa zwisała bezwładnie i obijała się o moje ramię.
To nie była długa wędrówka. Moja dolina jest mała. Sto metrów zbocza i już byłem na
głównej drodze. Zrzuciłem z ramion psie zwłoki, ukryłem je w krzakach i poszedłem po moje
suzuki. Nie wzdłuż rzeki, tylko drogą. Kilka samochodów zwolniło, kiedy mnie mijały. Byłem
przemoczony, ale tak się rozgrzałem przy podejściu, że ramiona mi parowały.
Siadłem za kierownicę i pojechałem w górę doliny. Z martwym psem w bagażniku jechałem
powoli obok sklepu żelaznego, sklepu spożywczego i trafiki, żeby zobaczyli mnie wszyscy,
który mieli zobaczyć. Choć wcześniej o tym nie myślałem, na rozwidleniu dróg skręciłem
i pojechałem w górę, do Fontana Fredda. Całkiem jakby mnie wołał dom mojego ojca.
Przez osiem kilometrów myślałem o nim z czasów, gdy byłem dzieckiem. Tato nie był zły.
Był nieszczęśliwy. Pamiętam, jak zabierał nas, żebyśmy popatrzyli na wille w Valsesii,
i opowiadał o ludziach, którzy dorobili się na tekstyliach i cemencie. Jeden zaczął od
skupowania wełny od pasterzy, inny od przejęcia za bezcen ziemi wzdłuż rzeki. Pewien
facet pożyczał pieniądze na lichwiarski procent w zamian za hipotekę na polach, najczęściej
na małych rodzinnych działkach. W ten sposób stał się właścicielem połowy doliny.
Następnie, żeby ocalić swoją duszę, ufundował kościółek poświęcony Świętemu Gratusowi,
broniącemu upraw przed niepogodą i ludzi przed piorunami. Oglądane przez nas wille
prawie zawsze były zamknięte, nie licząc rzadkich wiosennych niedziel, kiedy siedzieliśmy
w samochodzie i patrzyliśmy, jak bogacze jedzą obiad na werandzie. Nie wiem, jaką mój
ojciec czerpał z tego przyjemność, gorzkniała mu tylko krew, nic więcej.
Jadąc na górę, byłem w głębi serca przekonany, że zastanę stertę dymiącego gruzu.
A jednak dom wciąż stał, Fredo ściął tylko drzewo w ogrodzie. Swoje, nie moje. Modrzew
stał prosto, jodła leżała powalona. Doceniłem poczucie humoru brata, choć było mi przykro,
że straciłem dorosłe już drzewo. Ostatecznie jednak pomyślałem, że modrzew będzie rósł
lepiej bez jodły, która go zacieniała. Wyładowałem psa, wciąż był mokry jak ścierka.
Zostawiłem go na trawie i poszedłem do stodoły po łopatę i kilof.
Kiedy wyszedłem z narzędziami, stała tam Gemma i wpatrywała się w martwe zwierzę.
To jedna z ostatnich osób, jakie pozostały w Fontana Fredda; od lat nie rozmawiała z moim
ojcem. Co ciekawe, ze mną i z Bettą nie ma żadnych problemów, była szczęśliwa, gdy
usłyszała, że tu zamieszkamy.
Luigi, powiedziała. Ciao.
Ciao, Gemma.
Co robisz?
Chcę go pochować.
To był twój pies?
Nie, ale i tak chcę to zrobić.
Zamyśliła się. Powiedziała: Brawo.
Rozejrzałem się i zapytałem: Jak myślisz, Gemma, gdzie go pochować?
Nie lepiej w lesie?
Nie, nie. Chcę tutaj, w ogrodzie.
Wybrałem kąt od strony drzew, niedaleko modrzewia i pniaka po jodle. Drewno na
pniaku wciąż było jasne i można było policzyć nacięcia od uderzeń siekierą. Dobra robota,
Fredo, pomyślałem, od lat nie widziałem ręcznie ściętego drzewa. Wziąłem kilof, uniosłem
go nad głowę i sam zacząłem rąbać.
Wykopanie dziury zajęło mi pół godziny. Wyciągnąłem sporo kamieni, gleba w Fontana
Fredda jest skalista, pełna przemieszanych z ziemią odłamków skał. Kopałem na tyle
głęboko, by lis nie wyczuł zapachu i nie zaczął grzebać. Wziąłem psa za łapy, zaciągnąłem
do dziury, pogłaskałem po pysku i przysypałem najpierw większymi, a potem mniejszymi
kamieniami. Na koniec wrzuciłem trochę ziemi. Byłem cały spocony, gdy usiadłem, by
podziwiać swoje dzieło. Zapaliłem papierosa i spojrzałem na stojący modrzew, leżącą jodłę
i grób psa między nimi.
Gemma wciąż tam stała, nic jej nie umykało.
Luigi, zapytała, czy to prawda, że robią tu stok narciarski?
Tak, zgadza się, potwierdziłem.
Kiedy zaczynają?
W kwietniu albo w maju.
Dużo drzew wytną?
Ech, powiedziałem, trasa i wyciąg zabiorą razem jakieś dziesięć hektarów. Jeśli liczyć
pięćset drzew na hektar, to daje około pięciu tysięcy. Niedługo będziemy musieli tu przyjść
i je omłotkować.
Omłotkować?
Ściągamy kawałek kory i wybijamy młotkiem taki specjalny znak. Wiosną przyjdą je
wyciąć.
Zetną pięć tysięcy drzew?
Spojrzałem na Gemmę. Jej twarz wyrażała raczej smutek niż powątpiewanie, a błękitne
oczy zaszły łzami.
Co robić, dodałem. Nie da się jeździć na nartach w środku lasu.
Jaka szkoda, powiedziała.
Oczywiście miała rację. Ale od zarania dziejów ludzie wycinają rośliny, zabijają zwierzęta
i rozbijają sobie nawzajem głowy. Jeśli na tej ziemi istnieje zło, to tylko z naszej winy.
Dopaliłem papierosa, zgniotłem go w trawie i pomyślałem, że będę musiał zejść na dół po
piłę łańcuchową, żeby pociąć na kawałki tę jodłę. Nie da może zbyt wiele ciepła w piecu, ale
nie potrafiłem znieść jej widoku na moim podwórku.
Później prowadziłem samochód tą samą trasą, którą jechałem już milion razy, zawsze tą
samą starą drogą mojej duszy, kiedy na którymś kolejnym zakręcie ukazał się lodowiec
Monte Rosa. Świecił tak jasno, że bolały mnie oczy. Nie wiem dlaczego, ale poczułem, że
muszę zjechać na pobocze. Zatrzymałem samochód i siedziałem, wpatrując się
w oślepiającą biel na tle nieba. Często zapominam, że z tej doliny wyrasta ta wielka góra,
że tam ma swoje źródła rzeka: w dole już dawno zaległ cień, a w górze lodowiec wciąż
odbijał słońce. Był jak dom mojego ojca we śnie: wysoki, piękny i jasny. Był ratunkiem, ku
któremu biegłem. Spojrzałem na niego przez przednią szybę, a dom mojego ojca lśnił nad
tą ciemną doliną, gdzie spoczywają nasze grzechy, nieodpokutowane.
Bitwa drzew
Nim przyodziałem się w tę formę, istniałem w wielu innych:
byłem strumieniem na zboczu,
byłem łososiem w oceanie,
byłem mgłą zwilżającą włosy.
Byłem dziewczyną, byłem psem,
szklanką w rękach pijącego,
oddechem w organkach,
śniegiem odbijającym poświatę księżyca.
Z mojej siedziby na wysokościach,
skąd ongiś wypływała lodowata woda,
widziałem drzewa i stworzenia zielone
wezwane na bitwę.
Wierzba z pierwszego szeregu
odparła zajadły atak.
Jarząb, choć pospolity,
osłaniał ją dzielnie na tyłach.
Zdecydowany opór stawiła
dzika róża, szypszyna,
jej ostre groty raniły
do krwi ciała najeźdźców.
Ziemia i niebo zadrżały,
gdy dąb przystąpił do walki.
Krzepki strażnik, waleczny obrońca,
takim go wszyscy znają.
Zwinnie i lekko godziły
wroga ostrokrzew i głóg.
Pokrzywa wściekle paliła,
rabarbar jej giermkiem był.
Szorstka i dzika jodła
i jesion, co nie zna litości,
przed ciosem nie umykają,
celują prosto w serce.
Brzoza wyniosła i dumna
nie chwyta za broń wraz z innymi
i nie jest to znak tchórzostwa,
ale szlachetnej wielkości.
Schronienia szukały bezradne
borówka i drobna goryczka
a z nimi dworska paproć;
niedoświadczone są w wojnie.
Miękki wrzos dał pociechę
wyczerpanym, ginącym w boju;
pachnąca żywicą sosna
padła mu cała w ramiona.
Dzielnie stawał jałowiec
ze swoim cierpkim owocem
i kosodrzewina wzgardzona
za swoją skromną szatę.
Miododajna mącznica
stała ponuro na skraju
wraz z bzem, co wolno się pali,
a wokół gorzały ognie.
Różaneczniki się zwarły,
stworzyły gęste szeregi.
Malina się nie cofnęła
przed atakami wroga.
Dęby omszone i krzepkie
wraz z bluszczem, co je owijał
zostały ścięte i padły
i razem spoczywają.
Klon tak bardzo zawzięty
prawie się nie poruszył
ze środka boju, gdzie walczył,
a jego lament był wielki.
Zanim został zgnieciony
kasztanowiec o słodkim owocu,
wywołał popłoch u wroga
i okrył się sławą wojenną.
Buk uderzał z zapałem.
Grab stracił w walce koronę.
Wierzbownicę, co nisko uderza,
wiatry rzuciły na pola.
Modrzew zawołał donośnie,
zatrzęsły się niebo i ziemia.
Gałęzie o świeżych pędach
przywarły mocno do ziemi.
Limba upadła ostatnia.
Jej atak wywołał panikę.
Walczyła, została odparta,
zadano jej ciosy śmiertelne.
I umilkł teraz szmer źródła
i milczy kamień w strumieniu,
i wielkie morza się burzą,
i słychać okrzyk bojowy.
Złotokap błogosławiony
śmieje się, zapomniany,
pod wystającą skałą
kwitnie i nikt go nie ścina.
Brzoza wypuszcza gałązki
z pnia niedawno ściętego,
a w jej cierpliwej śmiałości
składamy naszą nadzieję.
Wędrowców ogarnia zdumienie,
mędrcy słów nie znajdują,
bo znów rozgorzała walka,
taka jak ta przed wiekami.
Walka przerażająca
pod malejącym księżycem
i druga, co zaraz wybuchnie
w jasnych promieniach słońca.
A ja, choć niedostrzeżony,
bo w innej formie istniałem,
walczyłem, o drzewa,
w waszych szeregach
na polu Fontana Fredda.
Od autora
Dorastałem w domu, gdzie nie było wiele muzyki, ale na szczęście moja starsza siostra
miała sprzęt stereo i trochę kaset. Jedną z nich była Nebraska Bruce’a Springsteena.
Doskonale pamiętam okładkę: nazwisko i tytuł na czerwono, czarne tło i czarno-białe
zdjęcie widzianej przez przednią szybę równiny. Horyzont nieco ukośny, niebo gęste od
chmur, odbicie na masce samochodu, droga biegnąca prosto przez nagie pola. Na
początku lat dziewięćdziesiątych zakochałem się w tej płycie, nie do końca wiedząc
dlaczego, ponieważ nie rozumiałem tekstów. Muzyka jest tak oszczędna, jak to tylko
możliwe: trzy akordy (odkryłem to znacznie później, kiedy sam zacząłem grać), gitara,
harmonijka ustna i niewyraźne pomrukiwanie Springsteena, który zdaje się śpiewać
z przymkniętymi ustami albo sam do siebie, jakby nucił sobie nocą w ciemnym pokoju. Albo
podczas jazdy przez Nebraskę. Słuchałem tego w kółko, tak długo, że kaseta z czasem się
zniszczyła, ale to dobrze, bo dźwięk stał się brudny, jakby dochodził z odległej stacji
przechwyconej przez radio samochodowe. Od tamtej pory nie przestałem do niej wracać,
choć minęło już trzydzieści lat. Myślę, że to album, którego słuchałem najczęściej w całym
życiu.
Musiałem odbyć długą podróż przez amerykańską literaturę, zanim mogłem wrócić do
Nebraski i lepiej ją zrozumieć – dziękuję przy tym Leonardowi Colombatiemu za jego cenną
pracę poświęconą temu albumowi. Geneza: jesienią 1981 roku Springsteen ma trzydzieści
dwa lata i właśnie wrócił z trasy koncertowej promującej The River. To ten album sprawił, że
„The Boss” stał się światową gwiazdą rocka. Tamtego roku zagrał sto czterdzieści
koncertów, sale pękały w szwach zarówno w Ameryce, jak i w Europie. W jego życiu nie ma
dziewczyny, jest za to adoptowana rodzina muzyczna, E Street Band, która po powrocie do
kraju się rozprasza. Przez jakiś czas każdy działa na własną rękę. W tym okresie Bruce nie
ma nic własnego, jeśli nie liczyć ojca, z którym łączą go trudne relacje i który w późniejszym
czasie zostanie najsłynniejszym ojcem w amerykańskim rocku, tak wiele piosenek napisze
o nim jego syn. Wyeksmitowano go również z mieszkania, więc wynajmuje inne,
w rodzinnym New Jersey. Ma pomysł na kilka nowych piosenek, ale jest sam, zbliża się
zima, a miniony rok właśnie wystawia mu rachunek. Adrenalina i zachwyt tłumu. Życie
w trasie. Teraz ogarnia go ponury nastrój, stan ducha, który Herman Melville opisał jako
„mokry i dżdżysty listopad”.
Siedząc w tamtym wynajętym domu, zaczyna oglądać kryminały i filmy pełne przemocy,
Noc myśliwego Charlesa Laughtona czy Badlands Terrence’a Malicka. Dużo czyta. Później
powie, że to ten moment w jego życiu, kiedy inspiracją dla piosenek przestają być inne
piosenki, a stają się książki. Będzie cytował Listonosz zawsze dzwoni dwa razy Jamesa M.
Caina, a zwłaszcza teksty Flannery O’Connor. To ona jest inspiracją dla tych, którzy tak jak
ja wywodzą się z tradycji krótkich opowiadań. Była katoliczką irlandzkiego pochodzenia
(Springsteen jest pół-Irlandczykiem i pół-Włochem, to najbardziej katolicka mieszanka
w Ameryce), od lat dwudziestych do sześćdziesiątych XX wieku mieszkała na południu
Stanów, cierpiała na toczeń rumieniowaty i zmarła młodo, wiele czasu spędziwszy w łóżku.
Jej historie były tak mroczne, jak tylko opowieści z tamtych czasów to potrafią: złodzieje,
mordercy, beznogie dziewczyny, uliczni kaznodzieje. Jedna z nich nosiła tytuł Rzeka,
a Springsteen chciał zacząć na nowo właśnie od piosenki noszącej taki tytuł: The River.
Ten utwór powstał nieco przez przypadek kilka lat wcześniej. Do tej pory Bruce pisał
rzeczy w stylu: „hej, mała, wskakuj do samochodu, oboje urodziliśmy się, by pędzić
naprzód”, a potem, kiedy myślał o życiu swojej siostry, niespodziewanie narodziła się ta
piękna piosenka o związku dwojga ludzi. O chłopaku, który dorastał w dolinie, gdzie jedyne,
czego cię uczą, to być jak własny ojciec. O dziewczynie, która poznała go w wieku
siedemnastu lat i szybko zaszła z nim w ciążę. Potem szybki ślub, legitymacja związkowa,
praca w firmie budowlanej. W młodości chodzili popływać w rzece, ale z czasem robili to
coraz rzadziej. Rzeka wysycha, miłość więdnie. Nadchodzi kryzys gospodarczy i on traci
pracę. To nie jest historia Flannery O’Connor. To historia kolejnego pisarza, którego
Springsteen czyta, Raymonda Carvera. Jego debiutancka książka Would you please shut
up? została opublikowana w 1976 roku, a druga, O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości,
w roku 1981.
Jaka muzyka mogłaby pasować do takich historii? Kto w Ameryce śpiewał
o bezrobotnych, nędzarzach, złodziejaszkach i spłukanych pechowcach? Trzeba wrócić do
folku z czasów Wielkiego Kryzysu, z którego czerpał już Bob Dylan. Historie opowiedziane
językiem literatury przez Steinbecka w Gronach gniewu czy Myszach i ludziach
wyśpiewywali Pete Seeger, Hank Williams i Woody Guthrie. Głos, harmonijka i „ta maszyna
[która] zabija faszystów”, jak napisał Guthrie na swojej gitarze. Springsteen, syn robotnika
fabrycznego z New Jersey, dorastający na ulicy z Włochami po jednej stronie
i Irlandczykami po drugiej, w wieku trzydziestu dwóch lat postanowił zrobić sobie przerwę
od rock’n’rolla i wykorzystać folk, żeby opowiedzieć te historie, które sam również dobrze
znał.
Nie wiadomo, jak chwile łaski spływają na artystów, to tajemnica. Czasami pomysły biorą
się z dobrych, a czasami ze złych czasów. Ze spokoju, chaosu i bólu, z dobrego
małżeństwa lub rozwodu, tego się nie wie. Niewątpliwie jesienią 1981 roku Springsteen
przeżył jeden z takich momentów. W ciągu kilku tygodni napisał dziesięć piosenek do
Nebraski, a także kilka innych, które znalazły się na późniejszych albumach. Żeby nagrać
próbki, poprosił swojego inżyniera dźwięku, by przygotował małe studio nagraniowe w jego
domu. Inżynier ustawił mu czterościeżkowy rejestrator – oznacza to, że w każdej piosence
mógł nagrać osobno trzy instrumenty i wokal, a następnie sam je zmiksować. A więc wokal,
gitara, harmonijka i prosty tamburyn. Niekiedy czwartą ścieżkę dostają chórki, jak je
nazywa, chociaż na płycie brzmią raczej jak wycie.
Jak w tym pustym domu musiały wyglądać Boże Narodzenie i Nowy Rok? Pamiętam
opowiadanie Carvera, w którym napisał, że „święta to zawsze najtrudniejszy czas”, i odnosił
się do alkoholu. Być może w Boże Narodzenie Bruce pojechał do rodziców, a w sylwestra
został zaproszony na jakąś imprezę. Trzeciego stycznia 1982 roku włączył magnetofon,
usiadł i zaczął grać. Nagrał wtedy wszystkie piosenki, jedną za drugą. Co to musiał być za
dzień.
Wiosną zaprasza zespół do studia i po zimowym odpoczynku zabierają się do pracy.
Przesłuchują taśmy z próbkami. Aranżują. Dodają bas, perkusję, saksofon, klawisze i gitarę
elektryczną. Podejmują kilka prób, starają się zbudować dobre brzmienie. W pewnym
momencie patrzą na siebie i wszyscy, łącznie ze Springsteenem, są zgodni: wcześniej te
piosenki były piękniejsze. Całe piękno było na tej małej kasecie, którą nagrał samotnie,
pomrukując i wyjąc, nie było sensu ich ulepszać. I dlatego to, co słyszymy dzisiaj, kiedy
Nebraska płynie z naszych potężnych – czy też mizernych – urządzeń cyfrowych, to sam
Bruce Springsteen śpiewający w swoim małym pokoju w New Jersey trzeciego stycznia
1982 roku.
W tym samym czasie Raymond Carver pisał swoje najwspanialsze teksty – Katedra
ukazała się w 1983 roku, niedługo po Nebrasce. Te opowiadania i piosenki rozmawiają ze
sobą. Carver zmarł w 1988 roku, miał czas, by posłuchać tego albumu, i myślę, że również
go pokochał, jednak nie udało mi się dowiedzieć, czy obaj panowie kiedykolwiek się
spotkali.
Taliesin żył w VI wieku i był walijskim bardem, Bruce’em Springsteenem tamtych czasów,
oczywiście o ile naprawdę istniał. Przypisuje się mu autorstwo zagadkowego poematu Cad
Goddeu, czyli „Bitwa drzew”, w którym ukryte są wspomnienia starożytnej wojny, magiczne
formuły, a także, zdaniem uczonych, alfabet zwany Beth-Luis-Nion, od trzech pierwszych
tworzących go liter (a słowa oznaczają kolejno brzozę, jarzębinę i jesion). Każde drzewo to
litera, miesiąc księżycowy, mityczny bohater, ludzka postać. Nie wiem, czy czytał go ojciec
włoskiej literatury górskiej Mario Rigoni Stern, ale w swoim Arboreto salvatico często
wspomina o kalendarzu celtyckim. Pozwoliłem sobie na swobodną wariację na temat
wersów tego poematu z myślą o drzewach z moich lasów i o tym wszystkim, co się obecnie
dzieje.
I w końcu Valsesia. Wspaniała dolina, która schodzi z Monte Rosa, naszej góry matki. Od
czasu do czasu wybieram się tam pieszo z mojego domu. Pływam w niej również kajakiem,
Sesia jest bowiem jedną z najpiękniejszych rzek, na których można uprawiać kajakarstwo
górskie; jako jedna z ostatnich w Alpach nie została spiętrzona ani uregulowana, na długich
odcinkach wciąż pozostaje dzika. Valsesia słynie z tego, że dawała schronienie
prześladowanym i członkom mniejszości – Dolcinowi w średniowieczu, Walserom podczas
reformacji, a potem partyzantom w czasie drugiej wojny światowej – a poza tym ma
robotniczą duszę, wyraźnie to czuć w niższych partiach doliny.
Jednak dla nas, po naszej stronie masywu Monte Rosa, jest to miejsce, z którego
przychodzi zła pogoda. Mówi się u nas: jak wieje od Valsesii, uciekaj do domu, bo zaraz
lunie deszcz. Ta dolina jest lejem, w którym gromadzi się mgła z równin między Novarą
a Vercelli; to dziwne uczucie, stać na dziale wodnym albo patrzeć w dół z lodowców Monte
Rosa i regularnie widzieć chmury po jednej stronie i słońce po drugiej. Jakby tę dolinę
nawiedzał pech. Jej historia jest pełna powodzi, a ze względu na obfite opady zyskała
przydomek „pisuaru Włoch”. Nigdy nie byłem na amerykańskich badlands, ale wydało mi
się, że Valsesia będzie odpowiednim miejscem dla mojej Nebraski.
Fontane, 2023
Dla Andrei i Davidego, na pamiątkę naszych wspólnych lat.
Dla Fede, na pamiątkę naszych przebudzeń.
Z miłością.
Offline