Booksstrada

Niestety nikomu nie można powiedzieć, czym jest FluxBB – trzeba to zobaczyć na własne oczy.

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 Nowe książki » ONE LAST TIME by Corinne Michaels -tom-2 » 2025-02-05 03:07:04

opowiadacz
Odpowiedzi: 0

Wydanie I
Warszawa 2022


Tym kobietom, które zostają, choć powinny odejść…
Zasługujesz na miłość.
Zasługujesz na szczęście.
Zasługujesz na wolność.





ROZDZIAŁ 1

– To odejdź! –  wrzeszczę, gdy mój mąż po raz kolejny postanawia
uświadomić mi, jak bardzo jestem beznadziejna. Mam tego dość. Trwałam
przy nim tyle lat, ale już nie mam na to siły. Nikt nie zasługuje na ciągłe
poczucie pustki i brak miłości.
– Kristin, ja się stąd nie ruszę. Jeśli chcesz się rozstać, pakuj manatki
i wynoś się z mojego domu.
Spoglądam na mężczyznę, którego kochałam od dwudziestego drugiego
roku życia. Ojca moich dzieci. Myślałam, że się przy nim zestarzeję. Jednak
człowiek, który stoi przede mną, to ktoś zupełnie inny. Przez ostatnich
czternaście lat Scott zmienił się nie do poznania. Dziś jest tylko mężczyzną,
którego kiedyś kochałam.
Tamten człowiek nie rozstałby się ze mną z  taką łatwością. Zrobiłby
wszystko, żeby naprawić nasz związek.
– Scott, to nie jest tylko twój dom. Jestem twoją żoną!
Scott kręci głową i uśmiecha się pod nosem.
– To ja za niego płacę. Skąd weźmiesz pieniądze na swój luksusowy styl
życia, skoro nie masz pracy?
Luksusowy styl życia? Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś sobie kupiłam.
Głównie dlatego, żeby nie wysłuchiwać komentarzy na temat mojej
lekkomyślności.
– Pójdę do pracy, zrobię, co będzie trzeba. Ale nie zamierzam się z tego
powodu wyprowadzać.


Scott drapie się po nosie.
– A zatem jesteś skłonna pójść do pracy, choć przez ostatnie dziesięć lat
nie przyszło ci to do głowy?
– Chciałeś, żebym została w  domu z  Aubrey i  Finnem! To ty mi
powiedziałeś, że mam rzucić pracę, więc ani mi się waż to teraz
wypominać! – krzyczę i uderzam pięścią w stół.
To jak dzień świstaka. Bez przerwy kłócimy się o to samo i nigdy nie
udaje nam się znaleźć kompromisu. Choć mam magisterkę z komunikacji,
żadne z nas nie jest w tym dobre.
Gdy zaszłam w  ciążę z  Finnem, Scott uparł się, żebym rzuciła pracę.
Byłam dziennikarką, ciągle podróżowałam, i dlatego uznał, że nie zdołam
tego pogodzić z obowiązkami macierzyńskimi.
Na początku wydawało mi się, że ma rację. Zawsze chciałam być matką,
która piecze ciasteczka i  wysyła dzieci do szkoły z  własnoręcznie
przygotowanym lunchem, całując je na pożegnanie. Moja mama taka była
i  to jej zawdzięczam dobre wspomnienia z  dzieciństwa. Teraz myślę, że
była świętą albo kosmitką, bo osobiście poczytuję sobie za sukces, gdy
moje dzieci wychodzą z  domu w  pełnym odzieniu i  kiedy nie zapomnę,
żeby dać im pieniądze na lunch.
Nie sądziłam, że moje życie będzie tak wyglądać. Zamiast piec
ciasteczka, staję na głowie, żeby utrzymać dom w  czystości, aby nie
rozjuszyć Scotta. Codziennie spędzam godzinę na siłowni, aby
przypadkiem nie powiedział mi, że się zapuściłam. Staję na rzęsach, żeby
być najlepszą matką i żoną, ale tak naprawdę czuję, że tonę.
Ilekroć usiłuję zaczerpnąć powietrza, Scott ściąga mnie pod wodę.
Mój mąż chwyta za krawędź stołu i wbija we mnie wzrok.
– Zawsze o wszystko mnie obwiniasz. To ja zmusiłem cię, żebyś odeszła
z  pracy. To ja kazałem ci zajść w  ciążę. To przeze mnie jesteś taka
nieszczęśliwa. I to z mojego powodu stałaś się taka oziębła i zgorzkniała,
prawda? Wszystko przeze mnie. Kurwa, jeśli tak, to idź!
Serce pęka mi na pół i łzy napływają mi do oczu.
– Tak mało dla ciebie znaczę?
Scott spogląda na mnie z nienawiścią.


– Kristin, to ty chcesz odejść. To ty strugasz mądralę i  każesz mi się
wyprowadzić. Boże broń, żebym chciał mieć żonę, która choć trochę mnie
lubi. Kiedy ostatni raz miałaś ochotę pójść ze mną do łóżka? Kiedy wzięłaś
pod uwagę moje potrzeby?
Po raz kolejny przechodzimy do stałego punktu naszych kłótni.
– Trudno jest pożądać kogoś, kto sprawia, że czuję się jak gówno.
– Kris, a co takiego robię, że czujesz się jak gówno? Mam ci nie mówić
prawdy o twoich problemach?
O  moich problemach. Scott zawsze się mnie czepia, choćby teraz. To
zawsze ja go prowokuję. Sam nigdy nie bierze za nic odpowiedzialności.
Zawsze znajduje sobie winnego. Mam po dziurki w  nosie bycia jego
kozłem ofiarnym i ciągłego lekceważenia.
– Jasne, Scott. Masz rację.
Nie ma sensu się z nim wykłócać. Próbowałam tyle razy, ale to niczego
nie zmienia.
Dzieci odesłaliśmy do dziadków, bo ten weekend miał być dla nas
okazją do ponownego zbliżenia. Moja matka wiedziała, że przechodzimy
kryzys, a ja postanowiłam podjąć jeszcze jedną próbę uratowania naszego
związku. Sądziłam, że uda nam się, jeśli spędzimy trochę czasu tylko we
dwoje.
Wygląda na to, że po raz kolejny się wygłupiłam.
– Mam dość bycia odpowiedzialnym za naprawianie tego małżeństwa –
  oznajmia Scott i  zaczyna nerwowo chodzić po pokoju. –  Twierdzisz, że
chcesz, żebym był szczęśliwy, ale ciągle robisz coś nie tak. Nie mam siły
się powtarzać.
Racja, ja też nie mam już siły.
Odruchowo kulę się w  sobie. Czuję, że niewiele trzeba, żebym się
załamała.
– Przestań – proszę go.
– Kristin, kiedy to do ciebie dotrze? Gdybyś choć trochę się postarała,
nie byłbym tobą tak rozczarowany.


Nie potrafię go zadowolić. Nigdy. Ubieram się nie tak, jak powinnam,
nie wychowuję dzieci tak jak jego matka, nie wyglądam tak jak wtedy, gdy
się poznaliśmy, i Bóg mi świadkiem, nigdy nie jest ze mnie zadowolony.
– Chyba jestem mało pojętna – mówię, chcąc go udobruchać.
– Najwyraźniej. – Scott krzyżuje ręce i wbija we mnie wzrok.
Mój mąż był kiedyś dobry. Nadskakiwał mi i  powtarzał, że jestem
najpiękniejszą kobietą, jaką dane mu było spotkać. Pasowaliśmy do siebie
jak ulał. Wszystko zmieniło się jakieś dwa lata po naszym ślubie.
Przestałam być idealna. Stałam się trudna i  wymagająca. Im dalej w  las,
tym było gorzej. Sądziłam, że uda mi się go uszczęśliwić, ale niezależnie od
tego, jak bardzo bym się starała, nic nie mogło go zadowolić.
Zapragnął mieć dziecko. Wierzyłam, że jeśli je urodzę, wszystko się
jakoś ułoży. Za każdym razem, gdy dostawałam okresu, wypominał mi, że
nawet tego nie mogę dla niego zrobić.
W  dniu, w  którym się dowiedziałam, że jestem w  ciąży z  Finnem,
sytuacja zmieniła się na lepsze. Wrócił do mnie mężczyzna, w którym się
zakochałam. Jednak po narodzinach Aubrey znowu uznał, że nie jestem nic
warta.
Teraz wreszcie czuję, że doszłam do granicy.
– Nic się nie zmienia – sarka Scott. – Mam tego dość!
Ja też. Jestem zmęczona ciągłym zmęczeniem. Moje serce nie zniesie
kolejnych razów. On mnie nigdy nie pokocha. Nie mam mu już nic do
dania.
– Jak to się stało, że do tego doprowadziliśmy? – pytam i głos łamie mi
się z  bólu. –  Jak to możliwe, że znaleźliśmy się w  tym miejscu? Kiedyś
kochałam cię tak bardzo, że zatykało mnie na twój widok. A teraz? Teraz
czuję jedynie tępy ból. Nie mogę tak dłużej żyć. Nie mogę się z  tobą
codziennie kłócić. To zbyt trudne.
– Gdybyś tylko bardziej się postarała…
– Co takiego? Czy ty sobie kpisz? Nic innego nie robię, tylko się staram!
Staję na rzęsach, ale tobie ciągle mało! – Mój Boże. Czy on naprawdę chce
to wszystko zwalić na mnie? To niemożliwe, żebym była aż tak


beznadziejna. Naprawdę się staram. Staram się i  staram, ale nic się nie
zmienia.
Scott pociera twarz.
– Kiedyś było inaczej.
– To fakt. –  Łza spływa mi po policzku. –  Kiedyś ja byłam inna,
podobnie jak ty.
Czuję ucisk w  sercu i  wszystko zaczyna mnie boleć. Spoglądam na
Scotta, usiłując znaleźć jakiś powód, żeby się nie poddawać. Gdybym
dostrzegła choć promyk nadziei, że uda nam się z  tego wybrnąć,
odnalazłabym w sobie siłę, żeby o niego zawalczyć.
Jedno spojrzenie Scotta wystarczy, żebym wiedziała, że nie mam już
o co walczyć.
W obliczu braku nadziei załamuję się. Z ust wydobywa mi się zduszony
jęk żalu, a ból utraty przeszywa mnie na wskroś.
Scott podbiega do mnie, bierze w  ramiona, a  ja zaczynam szlochać.
Chwytam go kurczowo, żeby choć na chwilę złagodzić poczucie
wszechogarniającej samotności.
– Nie płacz, skarbie. Nie mogę znieść, gdy płaczesz. Kris, nie tego
chciałem dla nas.
A może się myliłam. Może tak naprawdę mu na mnie zależy?
– Nie chcę już się kłócić.
Scott bierze moją twarz w swoje dłonie i spogląda na mnie z czułością.
– To spróbuj się bardziej postarać.
To jego typowa zagrywka. Najpierw mnie poniewiera, a potem przytula,
sprawiając, że zaczynam się zastanawiać, czy aby to wszystko nie jest
wytworem mojej wyobraźni. Przez to czuję się jak kompletna wariatka.
On mnie nie pragnie. Chce kobiety, którą nie jestem. Nie mam już siły
próbować dostosować się do jego fantazji, bo to nierealne. Prawda jest taka,
że Scott już mnie nie kocha, a ja nie zamierzam dłużej tak żyć.
Odsuwam się od niego, bo wiem, że niewiele trzeba, żebym wpadła
w nasz stały schemat.


To okropne, że dwoje ludzi, którzy kiedyś zrobiliby dla siebie wszystko,
oddalili się od siebie do tego stopnia, że nie mogą już na siebie patrzeć.
Nasz związek składa się z  nieprzerwanej serii bitew, z  których wszystkie
przegrałam.
– To nie jest w porządku. – Pociągam nosem. – Mam na myśli sposób,
w jaki mnie traktujesz. Scott, te rzeczy, które mówisz mi na mój temat… to
nie jest fair.
Scott zamyka oczy, a po moim policzku spływa pojedyncza łza. Oboje
wiemy, że to koniec, ale nie mam pojęcia, co powinnam zrobić.
Złość jest łatwa. To utrata nadziei zabija mnie od środka.
– Nie mam zamiaru przepraszać za prawdę. Sądzę, że powinnaś się
spakować i wyprowadzić.
Nie chcę stracić męża, ale mam dość takiego traktowania.
Odsuwam się, wycieram twarz i potakuję.
– Miałam nadzieję… – W sumie sama nie wiem, na co liczyłam. Może
na to, że Scott mnie pokocha, ale on nigdy nie był do tego zdolny.
Scott przewierca mnie na wylot swoimi brązowymi oczami.
– Mam dość bycia niezrozumianym i zaniedbywanym.
Zalewają mnie złość i  ból. Co za dupek. On się czuje zaniedbany?
Niewiarygodne. Wznoszę mur obronny wokół mojego pokiereszowanego
serca, żeby nie mógł mnie więcej zranić.
– Okej. Przykro mi, że tak się czujesz. Co teraz? – pytam ze spokojem.
– Chcę rozwodu.
Dwa słowa.
Tyle wystarczy, żeby roznieść w pył moje pozornie idealne życie.
– Co powiemy dzieciom? –  Słowa ledwo przechodzą mi przez gardło.
Scott jest beznadziejnym mężem, ale zawsze był wspaniałym ojcem.
Żadna krzywda, jaką mi wyrządził, nie przyniosła mi takiego bólu jak ta.
Świadomość, że zburzymy życie naszych dzieci, jest nie do zniesienia.
To z  uwagi na te dwa aniołki tak długo się nie poddawaliśmy. Finn
i Aubrey nie zasługują jednak na to, żeby tak żyć. Ciągłe kłótnie, wrzaski


i  codzienny widok ojca, który znowu zasnął na kanapie. To nie jest ani
zdrowe, ani przyjemne dla nikogo.
To o Aubrey martwię się najbardziej. Uwielbia swojego ojca i wiem, że
nasze rozstanie ją zniszczy. Pierwszą miłością każdej małej dziewczynki
jest jej ojciec i boleję nad tym, że córka doświadczy straty na tak wczesnym
etapie życia.
Scott łapie się za kark i zwiesza głowę.
– Nie wiem – mówi.
Gdy unosi wzrok, widzę, że oczy zaszły mu łzami. Przez moment
dostrzegam w nim mężczyznę, którego kiedyś tak kochałam. Wiem, że tam
jest, i  chciałabym, żeby do mnie wrócił. Nachylam się do niego. Moim
sercem szarpią przeciwstawne emocje. Chciałabym go uratować, kochać,
a zarazem pragnę, żeby odszedł.
I wtedy przypominam sobie wszystko, co zrobił. Jego słów nie da się już
cofnąć. Choć kłócimy się od lat, nikt z nas nigdy nie wypowiedział na głos
słowa na „r”. Sądziłam, że jeśli je usłyszę, rozpadnę się na drobne kawałki.
Wyobrażałam sobie, że po scenach płaczu i  błagania oraz jego
zapewnieniach, że mnie kocha, uda nam się znaleźć wyjście. Nie
spodziewałam się, że smutek może przynieść ulgę. Za długo byłam
w czyśćcu. Jestem gotowa na nowe życie.
– No cóż. – Wzdycham. – Sądzę, że najpierw musimy ustalić, kto z nas
się wyprowadzi, a potem uzgodnić, co powiemy dzieciom.
Scott i ja siadamy przy stole i po raz pierwszy tej nocy zachowujemy się
jak dorośli ludzie. Nie ma krzyków i  wyzwisk. Wspólnie tworzymy listę
zadań i rozdzielamy je między siebie. Nie mamy długów dzięki spadkowi,
który dostałam po dziadku, więc sprawy finansowe rozstrzygamy szybko.
Ustalamy, że wspólnie poinformujemy dzieci o  naszej decyzji i  że
będziemy się zachowywać wobec siebie w  sposób cywilizowany. Mam
nadzieję, że ostatnie dwie pozycje na liście nie zburzą naszego kruchego
rozejmu.
Chodzi o dom i opiekę nad dziećmi.
Będzie musiał mnie zabić, jeśli zechce mi odebrać dzieci. Nigdy ich nie
zostawię.


– Musimy podjąć decyzję, nie możemy tego dłużej odwlekać. –  Scott
splata dłonie.
– Zacznijmy od domu – mówię i odkładam długopis na stół.
Jestem skłonna z  niego zrezygnować, jeśli zajdzie taka konieczność.
Mogę zamieszkać u  rodziców albo poprosić moją przyjaciółkę Heather,
żeby udostępniła mi swój dom, skoro stoi pusty. Na pewno znajdę sobie
jakiś kąt, ale nie mogę żyć bez moich maluchów.
– Chciałbym tu zostać. Nie stać cię na kredyt hipoteczny, a  mnie nie
będzie stać na spłatę rat i najmu – stwierdza Scott.
– A co z dziećmi? – Zmieniam temat, bo tak naprawdę tylko to się dla
mnie liczy.
Scott wzdycha.
– Nie zrobię ci tego.
– Czego?
Modlę się, żeby powiedział, że mi ich nie odbierze. Są wszystkim, co
mam.
Scott przeczesuje włosy.
– Chciałbym je wziąć, ale nie mogę. Za dużo podróżuję, a  poza tym
oboje wiemy, że Finn nigdy by cię nie opuścił. Chciałbym brać je do siebie
na weekendy i wakacje. Ja też je kocham.
– Dziękuję – mówię z wdzięcznością.
Ustalamy, że Scott zostanie na miejscu, ale podzielimy się meblami,
z uwagi na wygodę dzieciaków. Nie wiem, jak to wszystko się potoczy, ale
przynajmniej co do tego się zgadzamy.
Wchodzę pod kołdrę, a  chłód pościeli sprawia, że zaczynam się trząść
z  zimna. Moja dłoń wędruje mimowolnie do drugiej części łóżka, którą
zwykle zajmował mój mąż, ale tym razem napotyka pustkę. Scotta już nie
ma. Nagle dociera do mnie ogrom tego, co się wydarzyło.
To naprawdę koniec. Rozwodzę się z moim mężem.
Wtulam twarz w  poduszkę, usiłując zdusić szloch. Serce mi pęka, nie
zaznałam dotąd takiego bólu. Kocham go, ale to skończone. Nie udało nam


się uratować naszego małżeństwa i czuję, że to ja zawiodłam. Poduszka jest
wilgotna od łez, a ja próbuję złapać oddech.
– Kristin? – W pokoju rozlega się głęboki głos Scotta.
– Proszę, nie – mówię. Nie chcę, żeby mnie oglądał w takim stanie.
Scott ignoruje moją prośbę i  kuca przy łóżku. Mimo panujących
ciemności widzę ból w jego oczach.
– Nie płacz, skarbie.
To wystarczy, żebym się kompletnie rozkleiła. Zaczynam głośno płakać,
a on otacza mnie ramionami. Przytula do piersi, a ja próbuję się uspokoić.
Nie mogę jednak powstrzymać łez. Płaczę za tym, co było, za tym, co
straciliśmy, i za przyszłością, którą sobie odebraliśmy. Zostałabym, gdyby
powiedział, że jest gotów jeszcze raz spróbować. Wiem, że to głupie, ale
rozstanie z nim traktuję jak osobistą porażkę.
Po pewnym czasie zaczynam się uspokajać. Serce nadal mnie boli, ale
przestałam szlochać. Scott głaszcze mnie po plecach.
– Nic mi nie będzie. – Pociągam nosem.
Scott odsuwa się i ujmuje moją twarz w dłonie.
– Jesteś pewna?
– Po prostu jest mi smutno.
– Kris, mnie też nie jest do śmiechu.
Najgorsze jest to, że się kochamy, ale nie możemy ze sobą być.
– Wiem.
Scott opiera czoło o  moje i  siedzimy w  milczeniu. Po chwili dotyka
kciukiem mojego policzka i chwyta za brodę.
– Kochałem cię, Kristin –  mówi ochrypłym głosem. –  Byłaś
najpiękniejszą kobietą na świecie.
Czuję rodzące się między nami napięcie i serce zaczyna mi szybciej bić.
– Scott – szepczę. Sama nie wiem, czy chcę, żeby przestał. Czy można
przestać kogoś kochać? Jak mam odepchnąć jedynego mężczyznę, którego
kiedykolwiek kochałam?
Nadal jest moim mężem.


Napięcie wisi w powietrzu, słychać tylko świst naszych oddechów. Scott
gładzi mnie po szyi i przesuwa dłoń niżej, dotykając piersi. Pod wpływem
jego dotyku przeszywa mnie dreszcz.
– Powiedz słowo, a przestanę – szepcze, zbliżając swoje usta do moich.
– Kris, zróbmy to ostatni raz. Potrzebuję tego. Chcę cię poczuć.
Jestem rozdarta, ale nie mam siły protestować. Tak długo czułam się
przeraźliwie samotna i chcę choć przez chwilę poczuć się kochana.
Gdy tylko nasze wargi się stykają, Scott napiera na mnie. Przewraca na
plecy i kładzie się na mnie. Całuję go tak, jakby dzisiejsze zdarzenia nigdy
nie miały miejsca. Scott jęczy, a  ja wtulam się w  niego. Pragnę za jego
sprawą na nowo poczuć, że żyję.
Minęło tyle czasu. Straciłam rachubę, kiedy ostatnio się kochaliśmy. Nie
potrafię zliczyć nocy, które przeleżałam, modląc się, żeby przyszedł do
łóżka.
Wplatam palce w  jego włosy i  przysuwam jego usta do moich.
Wyobrażam sobie, że jesteśmy w sobie szaleńczo zakochani i że wszystko
jest idealne.
Ale to nieprawda.
To tylko fantazja, która skończy się tragedią, jeżeli pozwolę sobie na
złudzenia.
Nie mogę sobie tego robić.
Ten jeden raz niczego nie zmieni. On już mnie nie kocha.
Rozczarowałam go.
Zawiodłam.
Nie jestem dla niego dość dobra.
– Nie mogę – oznajmiam i odpycham go. – Scott, nie mogę.
Scott zsuwa się ze mnie, kładzie obok i zakrywa twarz dłońmi.
– Nie możesz?
– Jeśli to koniec, musimy się zachowywać adekwatnie do sytuacji. Nie
możesz mówić o  rozwodzie, a  potem się ze mną kochać. To
niekonsekwentne. – Siadam i poprawiam ubranie.


Scott wstaje i podchodzi do drzwi. Zatrzymuje się i odwraca się do mnie.
– W porządku. To i tak nigdy nie była żadna rewelacja.
Zamyka za sobą drzwi, a ja zwijam się w kłębek i płaczę tak cicho, jak
tylko się da.


ROZDZIAŁ 2

Sześć miesięcy później
– Finn, zanieś karton do swojego pokoju – instruuję syna, gdy znajduję
go siedzącego na kanapie ze słuchawkami na uszach.
– Oglądam film – pyskuje mi.
– Nic mnie to nie obchodzi. Musisz nam pomóc –  odpowiadam
i spoglądam na Heather, Danielle i Nicole, które wnoszą kartony do domu.
Heather stawia pudło na podłodze i mierzwi mu włosy.
– Hej, pomożesz Elemu wnieść stół?
Finn spogląda na swoją „ciocię” i się uśmiecha.
– Jasne.
Pewnego dnia przypomnę sobie, dlaczego chciałam mieć dzieci.
Uśmiecham się do mojej przyjaciółki, która rozgląda się po swoim dawnym
domu. Nie ma dnia, żebym nie dziękowała Bogu za to, że w siódmej klasie
skręciłam kostkę, dzięki czemu poznałam Heather. Dziś ratuje mi tyłek,
udostępniając za darmo swój dom.
– Wielkie dzięki, Finn! Nie mam zamiaru znosić twojego zachowania! –
 krzyczę do syna.
Finn spogląda na mnie ze złością i krzyżuje ręce.
– Nie prosiłem się o tę przeprowadzkę.
– Kotku, zostaw go. – Heather gładzi mnie po ramieniu. – Jesteśmy tu po
to, żeby ci pomóc.


Zamykam oczy i liczę do pięciu. Wiem, że dzieciom nie jest łatwo, Finn
jednak zachowuje się skandalicznie. Aubrey też przysparza mi trosk, ale
przynajmniej nie reaguje agresją, tylko łzami, więc wiem, jak ją pocieszyć.
– Chciałabym, żeby to nie było takie trudne – mówię z żalem.
– Na pewno, ale dzieci się z czasem przyzwyczają. – Heather uśmiecha
się krzepiąco.
Kto jak kto, ale Heather wie, o czym mówi. Życie jej nie oszczędzało,
wyszła jednak z tego obronną ręką.
Udajemy się do mojej sypialni i zaczynamy rozpakowywać ubrania.
– Czy Scott jak zwykle był uroczy, gdy do ciebie zadzwonił?
Nic nie umknie jej uwadze. Domyślam się, że jej spostrzegawczość
wynika z  długiego stażu pracy w  policji. Zawsze była najczujniejsza
z naszej czwórki.
Mój mąż, który niebawem stanie się moim byłym mężem, przez ostatni
miesiąc uczynił z  mojego życia prawdziwe piekło. Podważył wszystkie
nasze ustalenia. Miałam nadzieję, że separacja i  rozwód przebiegną
w przyjaznej atmosferze. Powinnam była się domyślić, że będzie inaczej.
Scott nigdy mi niczego nie ułatwiał, a już na pewno nie wtedy, gdy w grę
wchodziły pieniądze.
Nie cofnął się nawet przed groźbami, żeby przypadkiem nie musieć za
coś zapłacić.
– Teraz żąda opieki naprzemiennej, żeby nie płacić alimentów.
Powiedział, że już wywiązał się ze swoich zobowiązań finansowych wobec
mnie, więc jeśli będę nadal naciskać, wystąpi o przydzielenie mu prawa do
pełnej opieki.
– Co za pieprzony kutas –  warczy Heather, układając koszulki
w komodzie.
– No tak.
– Groził ci?
Wzdycham i odkładam wieszak na reling.
– Nie tyle grozi, ile utrudnia. Dostałam papiery rozwodowe, to jakaś
kpina. Nie ma w nich nic z naszych wcześniejszych ustaleń. Tak naprawdę


chce, żebym została bez grosza i jeszcze mu dopłaciła.
Chyba oszalał, jeśli sądzi, że na to pozwolę. Wytrzymywałam z nim tyle
lat i próbowałam być uczciwa. Jeżeli chce wojny, będzie ją miał.
– Bardzo bym chciała, żebyś znalazła podstawę prawną do tego, bym
mogła go w końcu zastrzelić.
Wybucham śmiechem, bo podzielam jej pragnienie.
– Nie jest tego wart.
Heather opiera się o komodę.
– On nie, ale ty jak najbardziej.
Naprawdę? Ostatnio czuję się jak zwykły śmieć. Dostałam pracę tylko
dzięki Heather. Mam dach nad głową wyłącznie dzięki niej. Te kilka mebli,
którymi umeblowałam dom, pochodzi od Nicole, która jest architektką
wnętrz. Założę się, że ukradła je z mieszkań, które urządzała do sprzedaży.
W opiece nad dziećmi pomaga mi Danielle.
Z czego niby mam czerpać poczucie wartości?
Moje przyjaciółki są nieocenione, a  ja jestem rdzą, która nadaje się
jedynie do zeskrobania.
– Nie czuję się…
– Pomocy! – rozlega się wrzask Nicole.
– O kurde – mówimy jednocześnie i wybiegamy z pokoju. Nic ma dwie
lewe ręce i nie znosi się męczyć.
Gdy wbiegamy do salonu, biorę od niej karton, który zasłaniał jej twarz,
i zduszam śmiech.
– Jezu Chryste, tu jest gorąco jak w  dupie szatana –  jęczy Nicole,
usiłując nie wypuścić z rąk drugiego kartonu. – Przypomnijcie mi, dlaczego
mieszkamy w Tampie?
– Byłaś w dupie szatana? – pyta ją Heather.
Nicole odkłada karton, pokazuje jej środkowy palec i opada na krzesło.
– Wachlujcie mnie – żąda.
– Już się robi – mówię ze śmiechem.
Danielle wychodzi z kuchni ze szklanką wody w dłoni.


– Posprzątałam w szafkach.
Uśmiecham się do kobiet, na których nigdy jeszcze się nie zawiodłam.
To tylko dzięki nim mogę teraz w  miarę normalnie funkcjonować. Gdy
dzień po decyzji o  rozwodzie napisałam do nich esemesa, natychmiast
stawiły się u mnie. Przytulały mnie, kiedy wyłam, rozśmieszały i wlewały
we mnie wino, aż urwał mi się film.
A dziś pocą się niemiłosiernie, pomagając mi w przeprowadzce.
– Jestem pewna, że Kris i  tak wszystko pozmienia. Co jak co, ale nie
jesteś najlepszą organizatorką – mówi Nicole i prycha.
Danielle zdziela ją przez głowę.
– Zamknij się. Ty tylko siedzisz na dupie.
Znowu się zaczyna.
Heather i  ja wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia. Jedna z  nas
musi natychmiast interweniować, zanim rozpęta się dzika awantura.
Przytulam Danielle.
– Jestem pewna, że doskonale sobie poradziłaś.
– Mamusiu… – Do salonu wchodzi Aubrey. –  Tęsknię za moją
sypialnią. Była fioletowa.
– Jestem pewna, że ciocia Heather pozwoli nam ją przemalować. – Biorę
ją za drobną rączkę i kucam obok, żeby móc spojrzeć jej w oczy. – Możesz
wybrać sobie dowolny kolor.
Wiem, że nie muszę pytać Heather o zgodę na przemalowanie ścian, bo
już mi jej udzieliła. Od razu powiedziała, że mogę wszystko pozmieniać.
Poza tym wydaje mi się, że przyjaciółka cieszy się, że ma powód, żeby nie
wystawić domu na sprzedaż. Od dwóch lat mieszka u  swojego chłopaka
Elego, który, tak się składa, jest bardzo znanym aktorem i wokalistą. Choć
posiadłość Elego na Harbour Island należy do najokazalszych, jakie
w  życiu widziałam, Heather jest bardzo przywiązana do swojego domu.
Oczywiście, nie śmiałabym na nic narzekać, bo uratowała mnie przed
koniecznością zamieszkania z moimi rodzicami.
Historia poznania Elego i  Heather jest iście bajkowa. Któż mógł
przypuszczać, że babski wieczór, który spędziłyśmy na koncercie Four


Blocks Down, naszej ulubionej kapeli z  dzieciństwa, zapoczątkuje ich
szaloną miłość? Ja w każdym razie nigdy bym się tego nie spodziewała.
– Założę się, że Eli chętnie nam pomoże. –  Heather zwraca się do
Aubrey konspiracyjnym tonem. – Uwielbia malować!
– Co takiego Eli lubi robić? – W pokoju rozlega się jego głęboki głos,
ale nie widzę jego twarzy, bo zasłania ją stos kartonów.
Na dźwięk jego głosu Aubrey zaczyna piszczeć i  biegnie do swojej
sypialni.
Wybucham śmiechem na widok gwiazdora, który dźwiga pudła
przyjaciółki swojej dziewczyny. Czasami mam wrażenie, że moje życie to
jakiś kosmiczny żart.
Heather podchodzi do Elego i zabiera mu kilka kartonów.
– Skarbie, nie zaszkodzi czasem spojrzeć pod nogi – upomina go.
Eli omiata nas wzrokiem i uśmiecha się pod nosem.
– Rozumiem, że to faceci odwalają za was czarną robotę, a  wy tylko
nadzorujecie?
To brzmi całkiem nieźle.
– Przynajmniej zaczynasz chwytać, stary. –  Nicole kładzie głowę na
oparciu krzesła i zamyka oczy.
– Przypomnijcie mi, dlaczego się z nią kumplujecie – pyta nas Eli.
– Nie jestem pewna –  stwierdzam i  wzruszam ramionami. –
  Próbowałyśmy się jej pozbyć, ale ona jest jak ospa wietrzna. Jak bąbel,
który drapiesz, a  po nim wkrótce pojawia się kolejny. Wreszcie
przestałyśmy się drapać.
Ja i  moje przyjaciółki różnimy się od siebie, ale z  jakiegoś powodu
pasujemy do siebie jak ulał. Nasza paczka jest wyjątkowa, wszystkie się
kochamy, ale każda z  nas ma do zaoferowania coś innego. Do Heather
dzwonię, gdy potrzebuję się wypłakać. Jest najbardziej empatyczna spośród
moich przyjaciółek. Do Danielle zwracam się, kiedy potrzebuję porady
sercowej lub wychowawczej. Nicole zaś jest nieoceniona, gdy chcę się
zabawić. To kompletna świruska.


Zawsze sądziłam, że to Danielle jest mi najbliższa, ale kiedy
powiedziałam jej o mojej separacji, poczułam, że przyjaciółka się ode mnie
odsuwa. Na początku myślałam, że poszło o  to, że nie mogłyśmy dłużej
narzekać na naszych mężów, ale niedługo potem Danielle zaproponowała,
że zajmie się moimi dziećmi, gdy pójdę do pracy, więc może sobie coś
ubzdurałam.
– Uważaj, Eli –  mówi Nicole ostrzegawczym tonem. –  Formalnie nie
jesteś członkiem naszego plemienia. W  każdej chwili możemy cię stąd
relegować.
Eli uśmiecha się i  przytula Heather. Kiedy chwyta ją w  pasie, czuję
ukłucie zazdrości.
– Kotku, zgodzisz się z nią?
Heather przewraca oczami i zerka za siebie.
– Wygląda na to, że pozwolimy ci zostać. Ale to w każdej chwili może
się zmienić.
– Pozwolisz mi zostać chociaż kilka tygodni?
Heather wzrusza ramionami.
– Niech ci będzie.
Eli wybucha śmiechem i całuje ją. Odwracam wzrok, bo aż mnie skręca
z zazdrości.
Kiedyś Scott też tak na mnie patrzył. Byliśmy zakochani, lubiliśmy się
przekomarzać i na jego widok serce biło mi szybciej. Był moim rycerzem
na białym koniu, a ja księżniczką, którą ocalił, ale bajka się skończyła. Nikt
nie żył długo i szczęśliwie.
Kończymy wnosić rzeczy do domu i  muszę przyznać, że choć Nicole
bywa nieznośna, o czym nie omieszkam jej przypomnieć, staje na rzęsach,
żeby urządzić mój nowy dom. Dopiero teraz rozumiem, dlaczego cieszy się
opinią jednej z  najlepszych architektek wnętrz w  Tampie. Dzięki niej
wnętrze zmieniło się nie do poznania.
W  kilka godzin urządziłyśmy część mieszkalną. Nicole dyryguje
tragarzami. W  zręczny sposób zestawia moje stare meble z  nowymi
nabytkami.


Scott nie pozwolił mi zabrać nic oprócz mebli z  naszej sypialni.
Powiedział, że nie chce, żeby przypominały mu o  przeszłości. Nie mam
pojęcia, o  co mu chodziło, ale przynajmniej nie musiałam kupować
nowych.
– Jestem skonana – oświadczam i padam na kanapę. Wszyscy już wyszli
oprócz Nicole.
– Ja też.
Trącam ją w nogę, czekając, aż na mnie spojrzy.
– Dziękuję. Nie poradziłabym sobie bez ciebie.
Nicole bierze mnie za rękę.
– Od tego jesteśmy.
To prawda. Ilekroć jedną z nas spotyka jakieś nieszczęście, możemy na
siebie liczyć.
– Mam nadzieję, że to moja ostatnia przeprowadzka – stwierdzam.
– Gdybyście były singielkami jak ja, nie musiałybyście się o to martwić
– odpowiada Nicole z przekąsem.
Wybucham śmiechem. Nicole jest wyjątkowa, nie znam nikogo
podobnego do niej. Żyje według własnych zasad, za co zawsze ją
podziwiałam. Robi, co chce, nie zważając na opinię innych. Ja jestem jej
całkowitym przeciwieństwem.
Oczekiwano, że wyjdę za mąż przed ukończeniem dwudziestu pięciu lat,
więc tak zrobiłam. Moja matka wierzyła, że przez pierwsze trzy lata
małżeństwa należy się skupić na zbudowaniu solidnych fundamentów
związku, więc odłożyłam zajście w ciążę. A potem miałam zostać w domu
i opiekować się dziećmi.
Ktoś zapomniał mi powiedzieć, co należy zrobić, gdy okazuje się, że
fundamenty związku są tak wadliwe, że rozpadają się na drobne kawałki.
– Lubiłam być mężatką. Pamiętam, jak czekałam na niego cały dzień, aż
wróci do domu, bo bardzo za nim tęskniłam – mówię.
Nicole podpiera podbródek dłonią.
– Kris, on cię źle traktował od wielu lat. Trzymałam gębę na kłódkę, bo
wiedziałam, że i tak nie będziesz chciała mnie słuchać, ale nie mogłam na


to patrzeć. Ty i  Heather jesteście ucieleśnieniem dobroci. Macie wielkie
serca, ale pozwalacie traktować się jak popychadła.
– Scott nie jest taki jak Matt –  bronię się. Matt zachował się wobec
Heather jak ostatni skurwiel. Zostawił ją po niecałym roku małżeństwa.
Scott i ja byliśmy ze sobą prawie siedemnaście lat. – Nie zawsze taki był.
Dlatego to takie trudne.
Nicole wzdycha.
– Nadzwyczajny to on też nie był. Nie powiesz mi, że nie stosował
wobec ciebie przemocy psychicznej.
– Przestań –  proszę ją. Nie chcę o  tym rozmawiać, nie chcę, żeby mi
o  tym przypominano, bo sama nienawidzę siebie za to, że tyle czasu to
znosiłam.
– Nie oceniam cię. – Nicole łapie mnie za rękę. – Naprawdę. Rozumiem,
był twoim mężem, ale trudno mi było patrzeć, jak się od nas oddalasz. –
 Gdy po moim policzku spływa łza, Nicole mnie przytula. – Przykro mi, że
tak to się potoczyło. Wszystkie miałyśmy nadzieję, że Scott w  końcu
oprzytomnieje i weźmie się za siebie.
– Ja też – przytakuję. Wiem, że Nicole mnie nie ocenia, podobnie jak ja
jej.
– Dasz sobie radę – zapewnia mnie przyjaciółka.
Wiem, że ma rację. Musi mieć rację. Nie mam innego wyboru. Mam
dwoje dzieci, które mnie potrzebują. Macierzyństwo polega na ciągłym
poświęceniu. Chciałabym móc wylegiwać się w  łóżku i  zajadać
śmieciowym żarciem, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Nie jestem
pewna, czy smucę się, bo go straciłam, czy raczej ubolewam nad tym, że
tak długo się łudziłam.
– Wiem, bo mam was. To dupek i chcę o nim zapomnieć.
– Właśnie! – Nicole klepie mnie po nodze. – Dupku, spadaj!
– Wyglądasz na zmęczoną. Chcesz zostać na noc? – pytam.
– Posłuchaj… – Nicole sięga po kieliszek wina. – Wiem, uważacie, że
jestem zboczona, ale ja lubię trójkąty z  mężczyznami, a  nie z  waginami.
Przespałabym się z tobą, ale musiałabym sporo wypić.


Wybucham śmiechem i szturcham ją w ramię.
– Jesteś wariatką.
– Udało mi się cię rozśmieszyć.
– To fakt.
Nicole okrywa się pledem i  zaśmiewamy się jak za starych, dobrych
czasów. Opowiada mi o nowych zleceniach. No
i, rzecz jasna, o  nowym kochanku. Nie wiem, jak ona to robi. Jest
szczęśliwa, choć jej życie intymne jest dziwne i  szalone. Słuchając jej,
zapominam na chwilę o  tym, że najbliższą noc w  swoim nowym domu
spędzę w pustym łóżku.


ROZDZIAŁ 3

– Wychodzimy! – krzyczę do dzieci, stając w drzwiach.
– Nie mogę znaleźć butów! – odkrzykuje mi Aubrey, a ja jęczę w duchu.
Dziś pierwszy raz idę do nowej pracy i  już wiem, że się spóźnię.
W  końcu Finn wychodzi z  domu ze słuchawkami na uszach i  z  komórką
przyklejoną do ręki. Udaje, że mnie nie widzi, ale tym razem mam to
w nosie. Liczy się tylko to, że wsiadł do samochodu.
Spoglądam na zegarek i przestępuję z nogi na nogę.
– Aubrey! Skarbie, pospiesz się! Włóż pierwszą lepszą parę! Nie muszą
nawet do siebie pasować!
Aubrey wybiega z domu, a jej blond włosy wysypują się z kucyka, nie
mam jednak czasu jej uczesać.
– Przepraszam, mamusiu.
– Kotku, nie ma sprawy. Mamusia nie może się spóźnić, więc musimy
już jechać, okej? – Poganiam ją i zamykam drzwi.
Gdy już wszyscy siedzimy w aucie, ruszam do mojej opiekunki, znanej
również jako ciocia Danielle. Nie stać mnie, żeby kogoś zatrudnić, bo moja
pensja w „Celebaholic” nie należy do najwyższych, ale i tak zaoferowano
mi lepsze warunki niż pierwotnie, bo Eli był tak miły i wstawił się za mną.
Nie wiem jeszcze, czy dam radę pisać plotkarskie teksty o Elim i jego
znajomych, ale praca to praca.
Wiem, że będę w niej kiepska. Nie pamiętam, kiedy ostatnio oglądałam
jakiś serial dla dorosłych, i  nigdy nie widziałam choćby jednego odcinka


Cienkiej niebieskiej linii. Eli uważa, że to strasznie śmieszne, bo grał w nim
główną rolę. Śledzenie perypetii celebrytów było ostatnią rzeczą, na jaką
miałam czas. Nawet nie wiem, kto jest teraz na topie. Czy Josh Hartnett
nadal jest popularny? Kiedyś się w nim podkochiwałam.
Gdy moje przyjaciółki zaczytywały się w  plotkarskich tabloidach, ja
byłam zajęta udzielaniem się w  trójce klasowej, kółku czytelniczym
i  uczęszczaniem na imprezy firmowe Scotta. Po dwóch miesiącach
bezowocnych poszukiwań nie mogę jednak pozwolić sobie na kaprysy.
Gdybym dostała inną propozycję pracy, przyjęłabym ją, ale zaproponowano
mi bardzo korzystne godziny. Trzy dni w tygodniu mogę pracować z domu,
co pozwoli mi na zajmowanie się dziećmi.
Moja adwokatka powiedziała, że to zadziała na moją korzyść, jeśli Scott
nagle zmieni zdanie i zechce wystąpić o opiekę nad dziećmi. Będę mogła
przekonać sąd, że praca pozwala mi nie tylko na utrzymanie rodziny, lecz
także na spędzanie czasu z  dziećmi. To powinno wytrącić mu z  rąk
wszystkie argumenty. To nie może się nie udać.
Poza tym moja adwokatka, nie przebierając w słowach, poinformowała
mnie, że jeżeli chcę zachować prawo do opieki, muszę mieć stały dochód.
– Czy w ten weekend idziemy do taty? – pyta Finn.
– Tak. – Zerkam na niego.
Finn kręci głową i wkłada słuchawki do uszu. Najwyraźniej nie pogodził
się z nową sytuacją. Nie wiem już, jak mam z nim rozmawiać, bo nic do
niego nie dociera.
Aubrey uśmiecha się do mnie i wygląda przez okno.
To niesamowite, jak szybko urosły. Finn ma dziesięć lat, a  Aubrey
właśnie skończyła sześć, ale nadal są mali i nie zasłużyli sobie na życiową
rewolucję. Mimo to radzą sobie całkiem nieźle. Zwłaszcza ostatni miesiąc,
gdy jeszcze mieszkaliśmy w  domu rodzinnym, był dla nich trudny, lecz
mam nadzieję, że po przeprowadzce wszystko wróci do normy.
Podjeżdżamy pod dom Danielle, która czeka na nas na zewnątrz, za co
jestem jej wdzięczna, bo mam bardzo mało czasu.
– Hej – witam się z nią, otwierając drzwi samochodu.


Danni mierzy mnie wzrokiem i wybucha śmiechem. Nie dziwię się jej,
bo klucze trzymam w  zębach, nie zdążyłam nawet włożyć koszuli do
spodni, a  z  otwartej torby z  zabawkami Aubrey, którą mam w  dłoni,
wysypuje się jej zawartość. Wyglądam jak siedem nieszczęść.
– Kris, daj mi torbę.
Spełniam jej polecenie i próbuję się uspokoić.
– Miałam kiepski poranek.
– To twój pierwszy dzień w  pracy od cholernie długiego czasu.
Poradzisz sobie.
Nie podzielam jej optymizmu. Mam poczucie, że niczego nie ogarniam.
Przytulam dzieci na pożegnanie, choć Finna bardziej klepię, niż
obejmuję, bo natychmiast się ode mnie odsuwa, i próbuję poprawić koszulę.
– Czy mój strój mówi, że jestem czterdziestoletnią rozwódką
z  rozpieprzonym życiem, czy raczej doświadczoną reporterką, gotową na
podbój świata?
Danielle drapie się po brodzie.
– Stawiam na to drugie.
– To dobrze. Muszę jechać do centrum. Dziękuję ci za wszystko.
Naprawdę. – Całuję ją w policzek. – Kocham cię.
– Ja też cię kocham! – krzyczy za mną Danni, gdy puszczam się biegiem
do samochodu.
Mam dwadzieścia minut, żeby dotrzeć do biura. Zadbałam o to, by mieć
kwadrans zapasu, bo nienawidzę się spóźniać. To moja największa fobia.
Droga do pracy mija bez przeszkód, choć ruch jest nieco większy niż
z  samego rana. Dzięki mojej zapobiegliwości na miejsce docieram przed
czasem. Parkuję samochód i sprawdzam makijaż w lusterku: jest delikatny
i na szczęście nadal wygląda świeżo. Włosy zebrałam w kucyk i udało mi
się nawet znaleźć kolczyki do kompletu.
Mimo nerwów i tremy zamierzam wyglądać jak rasowa dziennikarka.
Rozlega się dźwięk esemesa.
HEATHER: Powodzenia!


JA: Podziękuj ode mnie Elemu.
HEATHER: Cieszy się, że mógł Ci pomóc. A poza tym przynajmniej nie
będziesz wypisywać bzdur z gatunku: ona zaszła w ciążę, i dlatego on się
z nią spotyka.
O mój Boże. Mam nadzieję, że nie będę musiała pisać o Elim. Choć to
wątpliwe, bo przecież jest bardzo znany.
Cholera.
JA: Już zaczynam tego żałować.
HEATHER: Daj spokój. Poradzisz sobie.
JA: Wcześniej pisałam o  polityce! Jak mam nagle zacząć pisać
o plotkach?!
Opieram głowę na zagłówku i  zamykam oczy. Kogo chcę oszukać?
Przecież na pewno mnie wyrzucą.
Gdy dzwoni komórka, od razu wiem, że to Heather.
– Nie rób mi wykładów – ostrzegam, nie dając jej dojść do głosu.
– Nie bądź taką pesymistką! Dotąd to ty zawsze pierdziałaś tęczą.
Zrobiła się z ciebie straszna ponuraczka.
Chwytam za kierownicę.
– To było, zanim mój mąż złożył pozew o rozwód.
– Witaj w klubie, suko.
– Nigdy nie prosiłam się o członkostwo – mówię ze złością.
– Wiem, że teraz tego nie widzisz, ale uwierz mi, nadejdzie czas, gdy
podziękujesz losowi za to, co się stało. Kiedy poznasz mężczyznę, który
pokocha cię całym sercem, przestaniesz myśleć o tym jak o tragedii. Musisz
tylko przetrwać najgorszy moment –  mówi Heather z  taką pewnością, że
zatyka mnie z wrażenia.
Jej rozwód nie był łatwy, rozumiem to, ale my mamy dwójkę dzieci. Po
naszym małżeństwie zostały alimenty, dom pełen wspólnych wspomnień,
długi i wiele innych rzeczy. Od naszej wyprowadzki Scott znowu zrobił się


miły, bo o  wszystkich świństwach informuje mnie za pośrednictwem
swojego prawnika.
Odnoszę wrażenie, że odkąd dowiedział się o  wysokości alimentów,
które będzie musiał płacić, mój mąż zrobi wszystko, żeby zamienić moje
życie w piekło.
– Jeszcze na to za wcześnie – mówię z westchnieniem.
– Kristin, dziś rozpoczynasz nowy etap życia. Możesz być kimkolwiek
chcesz. Bądź nieustraszona.
– Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. – Uśmiecham się, bo zdaję sobie
sprawę, że ma rację.
Nie czuję się nieustraszona, ale mogę udawać, że jest inaczej.
Nieprawdaż?
Heather wybucha śmiechem.
– Pogubiłabyś się. A teraz maszeruj do pracy i pokaż im, kto tu rządzi.
Wysiadam z samochodu i wchodzę do małego biurowca.
– Cześć. –  Uśmiecham się do recepcjonistki. –  Nazywam się Kristin
McGee. Jestem umówiona na spotkanie z Ericą.
Choć się denerwuję, usiłuję nie dać nic po sobie poznać. Rozmawiałam
z Ericą przez telefon, ale zaproponowała mi pracę, zanim zdążyłyśmy się
poznać na żywo. Jeden telefon od Elego wystarczył, żeby mnie zatrudniła.
Recepcjonistka przytakuje i patrzy w ekran komputera.
– Tak, jesteś tą nową dziewczyną. Mam na imię Pam.
Po krótkiej wymianie uprzejmości Pam prowadzi mnie do biurka w głębi
sali. Zostawiam swoje rzeczy i  podążam za Pam do prowizorycznego
gabinetu. Cienkie ścianki działowe poobklejane plakatami udają ściany, na
biurku piętrzy się stos papierzysk, a na krzesłach walają ubrania.
W co ja się wpakowałam?
– To ty jesteś Kristin! –  Niska kobieta, która wygląda na połowę
młodszą ode mnie, zrywa się z fotela. – Cieszę się, że wreszcie możemy się
poznać.
– Ja również. –  Przyklejam do twarzy sztuczny uśmiech i  witam się
z nią.


– Wybacz ten bałagan – mówi z uśmiechem i rozgląda się bezradnie po
gabinecie. – Wprowadziliśmy się do tego biura w zeszłym tygodniu, to było
nie lada wyzwanie.
Kiwam głową ze zrozumieniem.
– Ja też dopiero co się przeprowadziłam, więc doskonale cię rozumiem.
Erica zbiera włosy w  niedbały koczek, a  ja uświadamiam sobie, że za
bardzo się wystroiłam. Erica jest na bosaka i ma na sobie szorty treningowe
oraz koszulkę z napisem „Wszyscy potrzebujecie Jezusa”.
Sama nie wiem, czy bardziej jestem przerażona, czy podekscytowana
perspektywą luźnego dress code’u.
– Usiądź, proszę.
– Dzięki – mówię i przekładam ubrania na krzesło obok.
– Naprawdę przyjaźnisz się z Elim Walshem?
Ogarnia mnie skrępowanie.
– Tak, Heather, jego dziewczyna, jest moją przyjaciółką.
Erica z uśmiechem rozsiada się w fotelu.
– To super. FBD to jeden z najgorętszych tematów w Tampie. Choć nasi
czytelnicy są rozsiani po całym kraju, prowadzimy lokalnego bloga, bo
Tampa jest naszą siedzibą. Eli i  jego brat Randy cieszą się niesłabnącą
popularnością, więc nasi czytelnicy oczekują regularnych newsów na ich
temat.
To mnie wcale nie dziwi. Widziałam na własne oczy entuzjazm, z jakim
byli witani przez swoich fanów. Utrzymują się na topie, odkąd byłyśmy
dziećmi. Eli i  Randy dorastali w  Tampie, w  której cieszą się zrozumiałą
popularnością. Ja również byłam ich zagorzałą fanką, dopóki nie poznałam
Elego osobiście, więc nie mnie to oceniać. Gdy jednak pomyślę, że ludzie
roszczą sobie prawo do jego prywatności, robi mi się smutno.
Najgorsze jest to, jak traktują Heather. Na szczęście ona ma to głęboko
w dupie.
– Chcę, żeby to było jasne od samego początku. Nie zamierzam pisać
o  Elim. Nie zrobię tego ani jemu, ani mojej przyjaciółce. –  To samo


powiedziałam Erice podczas naszej rozmowy telefonicznej, ale nie
zaszkodzi jej o tym przypomnieć.
Erica nachyla się do mnie, opierając się o biurko.
– Jasne. Doskonale cię rozumiem. Dzięki kontaktom z Elim masz jednak
dostęp do jego znajomych celebrytów, zresztą dlatego cię polecił.
Super. Nie muszę o nim pisać, ale o jego znajomych – jak najbardziej.
A  może nie powinnam się tego podejmować? Nie nadaję się na
przyjaciółkę, która ciągle węszy w poszukiwaniu nośnego tematu.
A  potem przypominam sobie słowa mojej adwokatki o  Scotcie
i dzieciach. Nie mogę pójść do sądu i powiedzieć, że dostałam pracę, ale
zrezygnowałam po pierwszym dniu. To na pewno nie postawiłoby mnie
w korzystnym świetle, gdyby Scott zechciał walczyć o opiekę nad dziećmi.
Zresztą Eli sam polecił mnie do tej pracy, więc najwyraźniej nie ma
z tym problemu.
Prostuję się. Nie chcę tego robić, ale wiem, że muszę. Zrobię, co
w mojej mocy, żeby stanąć na wysokości zadania.
– Czy masz dla mnie jakieś zlecenie?
– No właśnie… –  Erica uśmiecha się przebiegle. –  Dostałam cynk,
chciałabym, żebyś się czemuś przyjrzała.
No to do dzieła.


ROZDZIAŁ 4

Siadam przy stole w jadalni i przygryzam policzek, łamiąc sobie głowę,
od czego powinnam zacząć. Wiem, że jeśli poproszę Heather o pomoc, na
pewno mi nie odmówi, ale nie chcę jej wykorzystywać.
Już i tak bardzo mi pomogła, nie mogę jej prosić o nic więcej. Muszę się
zdać na własną kreatywność.
Przypominam sobie czasy, gdy byłam początkującą dziennikarką i  nie
miałam żadnych koneksji. Wówczas wszystko zależało od mojej
obrotności. Na stole leży teczka z  informacjami o  Noah Frazierze, którą
dostałam od Eriki. W piątek Noah przyjeżdża do Tampy odwiedzić Elego
i  zostaje na weekend, co oznacza, że w  poniedziałek powinnam mieć
gotowy materiał na bloga.
Nic o nim nie wiem, więc muszę jak najprędzej zabrać się do roboty.
Otwieram teczkę i  spoglądam na dokumenty, które przypominają
policyjną kartotekę.
Imię: Noah Frazier.
Data urodzenia: 13 listopada, 1977 (Skorpion).
Uśmiecham się, bo urodziliśmy się tego samego dnia.
Miejsce zamieszkania: Nowy Jork.
Miejsce urodzenia: Newton, Il.
Przeprowadził się do Los Angeles w wieku siedemnastu lat.
Kolor oczu: zielone.


Kolor włosów: brunet.
Wzrost: metr osiemdziesiąt dwa (choć moim zdaniem ma dwa
centymetry mniej).
Waga: A kogo to obchodzi? Jest totalnym ciachem.
Następne zdanie doprowadza mnie do śmiechu. Kim trzeba być, żeby tak
inwigilować celebrytów?
Stan cywilny: singiel, kurwa.
Typ budowy: atletyczny. Mocno zarysowana szczęka i świetny tyłek.
Prawie opluwam się kawą. Naprawdę napisano, że ma świetny tyłek.
Teczka zawiera mnóstwo informacji na temat jego kariery, upodobań
kulinarnych, jednym słowem: wszystkiego, co mogłoby mnie
zainteresować. Gdy przewracam stronę i natrafiam na jego zdjęcie, opada
mi szczęka.
Ja pierdolę.
Ależ on jest seksowny. Obłędnie seksowny.
Może ta praca nie będzie aż tak beznadziejna.
Otwieram laptopa i  wpisuję jego imię do przeglądarki, żeby wyszukać
zdjęcia. Na większości ujęć towarzyszy mu Eli, bo zostały zrobione na
planie Cienkiej niebieskiej linii, ale znajduję też kilka fotografii z  barów
i  klubów nocnych. Noah wygląda obłędnie w  mundurze policyjnym.
Podpieram brodę dłonią i  oglądam kolejne zdjęcia. Jedno z  nich
przedstawia go kucającego tyłem z  bronią w  ręku. Wreszcie rozumiem
komentarz o jego świetnym tyłku.
Wzdycham, przeglądając kolejne apetyczne ujęcia.
Klikam i klikam, aż natrafiam na fotografie z gali nagród Emmy.
Matko Boska!
Ma na sobie doskonale skrojony czarny smoking. Materiał idealnie
podkreśla sylwetkę. Na zdjęciu widać jego szerokie bary, wąską talię
i  muskularne ramiona. Ciemne włosy elegancko zaczesał na bok.
Fotografowi udało się uchwycić uśmiech i  zielone oczy, z  których biją
energia i radość życia.


Mogłabym się gapić na niego cały dzień. Jeśli tak ma wyglądać moja
praca, nigdy z niej nie zrezygnuję.
Gdy dzwoni mój telefon, podskakuję na krześle.
Cholera. To Scott.
– Cześć. – Zamykam laptopa i ogarnia mnie poczucie winy, że śliniłam
się na widok innego mężczyzny, choć formalnie nadal jestem jego żoną.
– Cześć.
Na dźwięk jego głosu serce zaczyna mi mocniej bić. Wyprowadziłam się
dwa tygodnie temu i  od tego czasu nie rozmawialiśmy. Kiedy go słyszę,
natychmiast robi mi się smutno.
– Chciałem się upewnić, że dzieci będą ze mną w ten weekend.
– Taki jest plan –  mówię, muskając palcem brzeg kubka. –  Mogę je
przywieźć w piątek po pracy.
Scott odchrząkuje.
– Mogę je odebrać.
– Okej, zaproponowałam to, bo będę w West Chase. Zgodnie z umową
mam je od ciebie odbierać albo ci je przywozić. Moim zdaniem to dobry
kompromis. Muszę zajrzeć do biura w piątek, więc dzieci będą u Danielle.
Mam mnóstwo papierkowej roboty.
Scott milczy, a mój żołądek zwija się w bolesny supeł.
– Wolałbym, żebyśmy się spotykali w  pół drogi. Mój prawnik
zasugerował, że powinniśmy wybrać jakieś neutralne miejsce. Tak będzie
lepiej dla dzieci… i  dla nas. W  ten sposób nie będziemy wchodzić sobie
w paradę. Wolałbym, żebyś nie przychodziła do mojego domu.
Zamieram i z całej siły zaciskam dłoń na kubku. Jego domu? Ach, więc
to teraz jego dom. Dlaczego musi tak to ujmować? Wiedziałam, że to
będzie trudne, ale nie byłam przygotowana na taki ból. Wszystko rozbija się
o prawników, pieniądze i podział majątku. Trudno o dobre maniery, gdy ma
się do czynienia z samolubnym dupkiem.
Ze wszystkich sił staram się powstrzymać łzy. Łatwiej to powiedzieć, niż
zrobić. Nadal jest mężczyzną, o którego miłość tak bardzo zabiegałam.
– Scott, to nie jest mi na rękę. Nie mogę przyjechać po nie w niedzielę.


– Kris, nie robię ci tego na złość. – Scott się żachnął.
Nie, to po prostu przychodzi mu zupełnie naturalnie.
– Uzgodniliśmy, że jedno z nas będzie je przywozić, a drugie odbierać.
Tak się umówiliśmy, gdy kilka dni temu przysłałeś mi listę swoich żądań. –
 Ja też potrafię być suką. Nie pozwolę, żeby traktował mnie jak popychadło.
W  środę wieczorem zadzwoniła do mnie moja adwokatka, żeby
poinformować, że sąd wyznaczył nam datę rozprawy, i  żeby omówić ze
mną listę żądań Scotta. Na niektóre z nich przystałam, ale chyba go pogięło,
jeśli sądzi, że wezmę na siebie przywożenie i  odwożenie dzieci. Nie
mówiąc już o zbiórkach w dziwnych miejscach. To także jego dzieci. Jeśli
ma zamiar co chwilę zmieniać zdanie, niech sam się pofatyguje. Musiałam
się z  nim użerać do zakończenia roku szkolnego i  wyprowadziłam się
z  domu z  dziećmi, bo on chciał zostać na miejscu, co jest skrajnie
niedorzeczne. Do cholery, po co mu cztery sypialnie?
– Mój adwokat uważa, że to sensowne rozwiązanie.
Sam o to postulował w tym chamskim liście, który wysmażył razem ze
swoim prawnikiem, a teraz rżnie głupa i udaje, że mu to nie pasuje. Jego
problem. Mnie też nie była na rękę przeprowadzka, ale wyraziłam na nią
zgodę. Kurwa, czas, żeby wreszcie wydoroślał. Wyświadczam mu
przysługę, proponując, że przywiozę mu dzieci, bo Scott pracuje na drugim
końcu Tampy.
Wzdycham ciężko.
– Super, ale ja nie wyraziłam na to zgody. Nie możesz o  czymś
decydować i oczekiwać, że bez słowa się do ciebie dostosuję. Byłam więcej
niż wyrozumiała. Proponuję, że podrzucę ci je w  piątek wieczorem, a  ty
możesz mi je przywieźć w niedzielę o ustalonej godzinie. Tego chciałeś i na
to się zgodziłam w obecności twojego adwokata.
Nie ma sensu, żebym jechała do centrum. Nie zrobię tego.
– Muszę iść do pracy w poniedziałek – jęczy Scott. – Będziesz musiała
się ze mną spotkać w wyznaczonym miejscu rano, a nie wieczorem. Jeśli
godzina ci nie odpowiada, poproszę Jillian, żeby je odwiozła.
Chyba jaja sobie robi. Oszalał, jeżeli sądzi, że zostawię dzieci z  jego
asystentką. Zwłaszcza że nigdy nie przepadałam za tą suką. Zawsze była


wobec mnie antypatyczna i wchodziła mu w dupę.
– Nie zamierzam się spotykać z  tobą ani z  twoją cholerną asystentką,
a  zgodnie z  tą głupią umową, na którą tak nalegałeś, dzieci mogą być
u ciebie do osiemnastej. Poza tym mam plany na niedzielę.
– Plany? – Scott śmieje się szyderczo. – Daj spokój, przecież ty nie masz
żadnego życia towarzyskiego. Ja mam ważne spotkanie. Choć raz nie
zachowuj się jak suka.
Już ja mu pokażę sukę.
– Przykro mi. – Mój głos ocieka sarkazmem. Wcale nie jest mi przykro.
– Ale to nie mój problem. Przywiozę ci je w piątek i oczekuję, że odstawisz
je do mnie w niedzielę o szóstej. Zgodnie z tym, co ustaliliśmy na piśmie.
– Od kiedy zrobiłaś się tak kurewsko problematyczna? Nie możesz choć
raz mi pomóc?
Co za dupek.
– Scott, bardzo bym chciała z  tobą o  tym porozmawiać, ale jestem
zajęta. Jeśli masz problem związany z  naszymi ustaleniami, porozmawiaj
z prawnikiem. Będę u ciebie z dziećmi w piątek po pracy. Dzięki za telefon.
– Rozłączam się i z jękiem spuszczam głowę.
Nie mam już na nic siły. Samotne rodzicielstwo jest strasznie
wyczerpujące. Wstaję i idę do sypialni.
Ostrożnie uchylam drzwi do pokoju Aubrey i  podchodzę do jej łóżka.
Wygląda na taką kruszynkę, gdy śpi. Odgarniam jej włosy, całuję w czoło
i siadam na brzegu łóżka. Wczorajsza noc była dla niej trudna. Prawie przez
godzinę płakała za ojcem i  nie mogłam jej uspokoić. Trzymałam ją
w ramionach, a ona błagała mnie, żebyśmy wróciły do domu do tatusia. Nie
wiem, ile takich nocy zdołam znieść, zanim kompletnie się załamię.
Leży wtulona w  poduszkę, ściskając kocyk, z  którym śpi od
niemowlęctwa.
– Śpij dobrze, piękna dziewczynko – szepczę i ponownie ją całuję.
Wchodzę do pokoju Finna i  się uśmiecham. Zawsze zasypia
w najbardziej zwariowanych pozycjach. Tym razem śpi z głową zwieszoną
za brzeg łóżka, jedną stopą opartą o ścianę, a drugą na poduszce. Nie mam


pojęcia, jak on to robi, ale mimo wielokrotnych prób układania go inaczej
nic się nie zmienia.
Mój biedny, słodki chłopczyk strasznie ostatnio rozrabia. Zawsze
byliśmy blisko, ale od niedawna zapałał do mnie nienawiścią. Nie wiem,
czy obwinia mnie o wyprowadzkę z domu, czy chodzi o coś innego. Łapię
go za nogi i obracam.
– Mamo? – Finn pociera oczy, gdy odgarniam mu włosy z czoła.
– Kotku, śpij.
Finn siada na łóżku i przytula się do mnie.
– Przepraszam, że jestem taki niemiły.
– Nie musisz mnie przepraszać –  szepczę i  przytulam go mocno. –
 Wiem, że bardzo to przeżywasz.
Odsuwa się ode mnie, a jego piękne brązowe oczy, które odziedziczył po
ojcu, szklą się od łez.
– Dlaczego tatuś nas nie kocha?
Chwytam go za brodę.
– Bardzo was kocha. Nigdy w to nie wątp.
– Nie kazałby nam się wyprowadzić, gdyby było inaczej.
Och, Finn. Chciałabym, żeby to było takie proste. Nie wiem, jak mam
mu to wytłumaczyć, ale to bystry dzieciak. Od małego w  mig potrafił
wyczuć, kiedy ktoś go okłamywał, więc kręcę głową, ostrożnie dobierając
słowa.
– Czasami mamusie i  tatusiowie nie potrafią się dogadać. –  Gdy łza
spływa po jego opuchniętym policzku, pęka mi serce. –  Niekiedy,
niezależnie od tego, jak bardzo byśmy próbowali, nie wszystko da się
naprawić. Nie chodzi o  miłość, kotku. Bardzo kocham twojego tatusia
i wiem, że jemu też na mnie zależy. Chodzi o to… – Wzdycham. – Chodzi
o to, że lepiej, żebyśmy razem nie mieszkali.
Wszystko, co powiedziałam, jest prawdą. Tyle w  każdym razie jestem
gotowa powiedzieć dziesięciolatkowi. Nigdy nie będę narzekać na ich ojca.
Niezależnie od wszystkiego, postaram się pielęgnować ich więź. Jest ich


ojcem i mężczyzną, którego kochałam przez wiele lat. Chcę, żeby i one go
kochały.
– Przynajmniej nie będziesz już taka smutna – zauważa Finn i wyciera
nos rękawem.
Ach, ci mali chłopcy.
Kładzie się na poduszkę, a ja przykrywam go kocem.
– Zawsze w nocy się bałaś. Tatuś ciągle na ciebie krzyczał, a potem ty
płakałaś. – Finn ziewa głośno.
Chwytam się za gardło, a  moje serce przeszywa ból. Myślałam, że
dobrze się ukrywaliśmy. Nigdy nie kłóciliśmy się przy dzieciach, a  ja
bardzo się starałam niczego po sobie nie okazywać. Wygląda na to, że to
również mi nie wyszło.
– Kocham cię, Finn. – Gładzę go po policzku, ale zdążył już zasnąć.
Idę do sypialni, wybucham płaczem i  w  końcu zasypiam w  moim
wielkim, pustym łóżku.

Erica zadzwoniła do mnie z samego rana, żeby poinformować, że statek
dobił do portu w Tampie. Domyślam się, że w ten subtelny sposób chciała
mi dać do zrozumienia, że Noah przyjechał do miasta, ale któż to może
wiedzieć.
Ta dziewczyna jest kompletnie szurnięta.
Serio.
To wariatka. Erica wierzy, że rząd przeprowadza eksperymenty na
obywatelach i że bierzemy udział w reality show z gatunku Igrzysk śmierci.
Nie wiem, w którym okręgu mieszka Erica, ale mam nadzieję, że w innym
niż ja. Choć wszyscy i tak umrzemy.
Poza tym mieszka z  rodzicami, którzy nadal pokrywają koszty jej
utrzymania, podczas gdy ona poszukuje swojego prawdziwego powołania.
A czymże tak naprawdę jest powołanie? Może chodzi jej o cel w życiu?
Chciałabym, żeby to nie była prawda.


Wysyłam esemesa do Heather, modląc się w duchu, by głupi plan, który
uknułam, zadziałał.
JA: Hej! Jesteś zajęta?
HEATHER: Jestem w pracy, ale za godzinę kończę. Co się dzieje?
Wątpię, żeby łyknęła moją ściemę, bo nie potrafię kłamać, ale czuję, że
nie mam innego wyjścia.
JA: Pomyślałam, że mogłybyśmy się spotkać dziś wieczorem we cztery…
Przydałaby mi się chwila wytchnienia. Niebawem odwożę dzieci do Scotta.
HEATHER: Och! Jasne! Przyjechał do nas kumpel Elego z  Nowego
Jorku, ale zapraszam Cię do nas! Upijemy się przy basenie, a potem możesz
zostać na noc. Zwłaszcza jeśli masz się spotkać z tym dupkiem.
JA: Tak, dupek na pewno popsuje mi humor. Przydałby mi się wieczór
z Heather.
Nienawidzę sama siebie. Jestem najgorszą przyjaciółką pod słońcem.
Zżera mnie poczucie winy, że świadomie wprowadziłam ją w błąd.
Zaczynam nerwowo chodzić po pokoju, ściskając w  dłoni telefon.
Heather nie zasługuje na to, żebym ją tak traktowała.
JA: Okej, skłamałam. To znaczy, tylko trochę, ale moje intencje nie były
do końca szczere. Muszę przygotować na poniedziałek post na bloga albo
moja głupia szefowa mnie zwolni. Kazała mi napisać o Noahu. Proszę, nie
znienawidź mnie! Masz pełne prawo mnie opieprzyć. Ale wiedz, że sama już
się nienawidzę za nas obie.
Gdy dzwoni moja komórka, z  wrażenia upuszczam ją na podłogę.
Dlaczego Heather zawsze do mnie dzwoni, zamiast wysłać mi esemesa?
Szybko podnoszę telefon i wciskam zieloną ikonkę.
– Halo? – mówię drżącym głosem.
– Jesteś idiotką! Skończoną idiotką! Gdybyś mi powiedziała, że chcesz
poznać Noaha, dostarczyłabym ci go pod drzwi przewiązanego kokardą.


Głuptasku. – Heather się śmieje. W tle słyszę głos jej partnera Brody’ego. –
 Wystarczyło mnie poprosić.
Najwyraźniej nie rozumie, ile mnie to kosztowało.
– Nie chciałam cię o to prosić! Powinnam sama to ogarnąć, bo rzekomo
jestem dziennikarką. Powinnam samodzielnie zdobyć informację
o znajomych Elego.
Heather wzdycha ciężko.
– Kris, przecież Eli sam załatwił ci tę pracę, bo wie, że masz dobre serce.
Nie czuję się jak osoba o dobrym sercu. Czuję się jak podła pijawka.
– Mam u  niego dług wdzięczności. Podziękuj mu ode mnie i  daj mu
dużo seksu. – Uśmiecham się.
– Taki mam zamiar. Dam mu dużo gorącego, ociekającego potem seksu.
Takiego, o którym piszą w książkach.
W  tle słyszę zdegustowane pomrukiwania Brody’ego, który udaje, że
wymiotuje.
– Świetnie. Tylko proszę, nie opowiadaj mi o tym. Przez jakiś czas będę
żyła w  celibacie. Nie chcę wysłuchiwać opowieści o  wspaniałym seksie
z  gościem, który w  zeszłym miesiącu znalazł się na okładce „Men’s
Health”. Czy ten koleś w ogóle ma jakieś wady?
– Weź, nawet mi o tym nie mów. Czekam niecierpliwie, aż urosną mu
boczki. Gdy wreszcie utyje, będę go za nie codziennie łapać.
Wybucham śmiechem na myśl o tym, jak Heather się z nim droczy. To
naprawdę nie jest sprawiedliwe. Wiem jednak, że Eli ciężko pracuje nad
swoją formą. Nigdy nie widziałam nikogo, kto by przestrzegał diety równie
restrykcyjnie, jak on. Podczas gdy my zażeramy się nachosami z guacamole
i serem, Eli zjada jajka na twardo i gotowanego kurczaka.
Osobiście jestem gotowa pogodzić się z  perspektywą fałd na brzuchu,
jeśli to oznacza, że będę mogła zajadać się guacamole.
– Dziękuję, że nie jesteś na mnie wściekła –  mówię, obgryzając
paznokieć.
Heather wzdycha ciężko.
– Kristin, zostaw już ten temat. Wpadnij o dwudziestej, dobra?


– Dobra. Cholera. W co mam się ubrać?
Nie znam żadnych sławnych osób oprócz chłopaków z  Four Blocks
Down. Za pierwszym razem, gdy ich poznałam, prawie umarłam
z przejęcia. Odkąd stali się częścią naszej paczki, trochę wyluzowałam.
Mimo to prawie zemdlałam z  wrażenia, kiedy Shaun pocałował mnie
w rękę.
A  spotkanie z  Noahem ma tak naprawdę charakter zawodowy… Nie
wiem, jaki protokół obowiązuje w takich sytuacjach. Mam się wystroić?
– Kristin, Noah jest uroczym człowiekiem. Spotykamy się na drinki przy
basenie, więc po prostu bądź sobą.
– Ja…
Przerywa mi głos dyspozytora.
– Muszę jechać, w okolicy doszło do strzelaniny. Kocham cię. – Heather
się rozłącza, zanim zdążę jej odpowiedzieć.
Nienawidzę jej pracy. Gdy wstąpiła do policji, byłam emocjonalnym
wrakiem. Zażądałam, żeby meldowała się za każdym razem, kiedy wracała
do domu po dyżurze. Nie mogłam zasnąć, jeśli tego nie zrobiła. Wiem, że
jestem dziwna, ale świadomość, że mogłaby zostać postrzelona, była
przerażająca.
Heather w  końcu uznała, że ma tego dość, i  powiedziała mi, żebym
kupiła sobie środki nasenne albo znalazła terapeutę.
Co jakiś czas zdarzają się sytuacje, które przypominają mi, z  jakim
niebezpieczeństwem wiąże się jej praca.
Zamiast wpaść w panikę z powodu zagrożeń, które czyhają na Heather,
i spotkania z Noahem, sięgam po torebkę i wychodzę z biura.
Dziś zobaczę się ze Scottem pierwszy raz, odkąd wyprowadziłam się
z domu. Jestem przerażona i trochę mnie mdli. Nasza ostatnia rozmowa nie
przebiegła w przyjaznej atmosferze, a dziś rano dostałam od niego esemesa,
że mam przyjechać do niego do domu.
Ciekawe, czy znowu zmienił zdanie i rzeczywiście miał na myśli dom,
czy raczej jakieś neutralne miejsce gdzieś w Tampie.


ROZDZIAŁ 5

– Mamusiu! –  Roześmiana Aubrey wybiega z  domu Danielle. –
 Stęskniłam się za tobą!
– Ja też za tobą tęskniłam! –  Przytulam mocno moją małą córeczkę
i kołyszę ją w ramionach.
W nowej pracy doceniam możliwość spędzania czasu z dziećmi. W tym
tygodniu mogłam pracować z domu aż dwa dni i wiem, że im szybciej się
wdrożę, tym częściej będę mogła pracować zdalnie. Praca może i nie jest
wymarzona, ale godziny bardzo mi odpowiadają.
Spoglądam na Aubrey z uśmiechem.
– Dobrze się bawiłaś z ciocią Danni?
Aubrey przytakuje i szepcze mi do ucha:
– Ciocia kupiła nam lody.
– Naprawdę? – Udaję zszokowaną.
– Prosiła, żeby ci o tym nie mówić.
– A zatem nie mówmy jej, że się wygadałaś – stwierdzam ze śmiechem.
– Zdradziłaś jej nasz sekret? – pyta Danni z udawaną złością.
Aubrey chowa ręce za plecami i wzrusza ramionami.
– Może.
Danni wzdycha głośno i krzyżuje ręce na piersi.
– Aubrey Nicole McGee, przez ciebie będę miała kłopoty.
– A może odpuścimy jej tym razem? – pytam Aubrey.


– Tak!
Danielle wybucha śmiechem, przytula ją i całuje w oba policzki. Aubrey
chichocze głośno. Danielle jest matką chrzestną mojej córki i gdy są razem,
zawsze nieźle rozrabiają.
W progu staje Finn z plecakiem zarzuconym na plecy i telefonem, który
zdaje się już na stałe przyklejony do jego dłoni.
– Siemka, mamo.
– Siemka – odpowiadam. – Siemaszko, człowieku.
Udaje mi się zwrócić jego uwagę.
– Mamo, nie jesteś cool.
– Ależ jestem najbardziej cool mamą, jaką widział świat. Jestem tak
cool, że chciałbyś się ze mną kumplować.
Finn kręci głową z  uśmiechem. Wstępuje we mnie odrobina nadziei.
Ostatnio był tak przygnębiony, że dobrze choć na moment zobaczyć go
w lepszej formie.
– Ciocia Heather jest cool, a ty nie – droczy się ze mną.
Nie da się ukryć, że znacznie zyskała w oczach dzieci, odkąd związała
się z gwiazdą telewizji, ale tęsknię za czasami, gdy to ja byłam ich idolką.
– Pakuj się do samochodu, zanim twoja niecool matka zacznie śpiewać
i  tańczyć z  ciocią Danni. –  Unoszę brew. Finn wie, do czego jesteśmy
zdolne. Nie zawaham się przed narobieniem mu obciachu.
Finn puszcza się sprintem do samochodu, a  ja czuję, że moje serce
powoli zaczyna się goić. Przed moimi dziećmi jeszcze wiele trudnych
chwil, ale trochę wygłupów nam nie zaszkodzi.
Sadzam Aubrey w foteliku i podchodzę do Danni.
– Jak się miewasz?
– Daję radę.
Danni łapie mnie za rękę i uśmiecha się smutno.
– Chcę, żebyś wiedziała, że cię kocham i  jestem z  ciebie dumna.
Wszystkie jesteśmy z ciebie dumne.


Mam niebywałe szczęście, że są przy mnie moje dziewczyny. Bez nich
bym sobie nie poradziła. Wiele nas łączy, a nasza przyjaźń jest naprawdę
wyjątkowa. Zrobiłabym dla nich wszystko.
– Dumna?
– Tak, kotku. Już dawno powinnaś była go zostawić, ale w końcu się na
to zdobyłaś. Jestem z ciebie dumna. Czuję się niezręcznie, bo Scott ciągle
wydzwania do Petera…
Peter, mąż Danni, jest jedynym przyjacielem Scotta. Nie przyszło mi do
głowy, że Danielle może wysłuchiwać także jego wersji zdarzeń. Zaczynam
rozumieć, dlaczego się tak dziwnie zachowywała.
– Przykro mi.
Danni kręci głową.
– Nie. Niech ci nie będzie przykro. To było nierozsądne, ale Peter już
o wszystkim wie. Nie masz się czym przejmować.
– Chciałabym, żeby tak było. –  Uśmiecham się, zerkam w  stronę
samochodu i ściszam głos: – Wykłócał się ze mną o ten weekend, a teraz
czekam na…
Danielle pociera kark i wzdycha ciężko.
– Będzie się rządził, bo myśli, że mu wolno. Od tak dawna tobą
pomiatał, że nie wie, jak poradzić sobie z  tą nową, nieprzejednaną
i  wkurwioną wersją ciebie. Nigdy więcej nie pozwól robić z  siebie
wycieraczki.
– Nie zamierzam – odpowiadam zdecydowanie.
Scott może próbować, ile wlezie, ale ja już mu na to nie pozwolę.
Pierwszy egzamin przeszłam pomyślnie i  nie uległam mu. Ostatnie
tygodnie, które spędziliśmy pod jednym dachem w  oczekiwaniu na
zakończenie roku szkolnego, wiele mi uświadomiły. Zobaczyłam go takim,
jaki jest naprawdę, a  różowe okulary wreszcie spadły mi z  nosa. Scott to
straszny kutas.
– To dobrze. Widzimy się w poniedziałek? – pyta Danni.
– Będę z  samego rana. –  Przytulam ją i  obiecuję dzwonić, gdybym
czegoś potrzebowała.


A teraz czas na moją randkę z diabłem.
Dzieci relacjonują mi przebieg dnia, a  Aubrey nie zamykają się usta.
Choć droga do domu, mojego starego domu, zajmuje tylko kilka chwil, jadę
bardzo powoli, żeby maksymalnie ją wydłużyć. Świadomość, że zobaczę
dom, który tak bardzo kochałam, sprawia, że ściska mnie w żołądku.
Zatrzymuję się na podjeździe i ogarnia mnie głęboka niechęć. Usiłuję ją
powściągnąć dla dobra dzieci. Muszą mieć we mnie oparcie.
Scott otwiera czerwone drzwi wejściowe i zmierza w naszym kierunku.
Ma na sobie czarny garnitur, który uprasowałam mu w zeszłym miesiącu,
błękitną koszulę i  uśmiecha się promiennie. Gotowa jestem uwierzyć, że
ucieszył się na mój widok.
Jednak w  chwili, gdy wysiadam z  samochodu, jego uśmiech ustępuje
miejsca rozczarowaniu. Nadal jest tym samym smętnym gościem, ale ja się
zmieniłam i przestałam się tym przejmować.
Podchodzę do niego, siląc się na uprzejmość.
– Cześć.
– Cześć.
Zapada cisza.
Stoimy przed domem, w  którym razem mieszkaliśmy, ale nawet nie
możemy na siebie spojrzeć.
– Dzieci są gotowe? – pyta Scott.
Aha, czyli tak ma to wyglądać.
– Tak, są…
– Tatusiu! –  krzyczy Aubrey na jego widok, przerywając tę jakże
krępującą wymianę słów. – Tatusiu, tatusiu!
– Księżniczko! – woła Scott i podchodzi do samochodu.
Aubrey natychmiast rzuca mu się w ramiona.
Przytula go i całuje w policzek.
– Tatusiu, tak bardzo za tobą tęskniłam! Bardzo!
Otwieram bagażnik, żeby wypakować ich rzeczy.


– Ja bardziej za tobą tęskniłem. Ależ ty wyrosłaś! Cześć, Finn! Jak się
miewasz, stary?
Finn nie odpowiada. Zakłada słuchawki na uszy.
– Nigdy więcej nie chcę cię zostawić. – Aubrey chichocze i otacza go
ramionami.
Moje serce rozpada się na milion kawałeczków. Tym razem nie udaje mi
się powstrzymać łez. Odwracam się i  szybko ocieram oczy. To wszystko
jest takie bolesne.
Biorę głęboki oddech i  prostuję się. Znowu muszę się wykazać
dojrzałością. Zanoszę torby przed dom i podchodzę do Finna.
– Chodź, stary. Czas iść do taty.
– Wolę zostać z tobą. – Finn spogląda na ojca z nienawiścią i wysyła mi
błagalne spojrzenie. – Mamo, proszę.
Dobry Boże, pomóż mi przez to przejść.
Resztką sił gładzę go po policzku.
– Powinieneś spędzić czas z  tatusiem. Na pewno się za tobą stęsknił,
a poza tym jestem pewna, że nie udało mu się przejść na kolejny poziom
w Overwatch.
Spoglądam na Scotta i  po raz pierwszy dostrzegam w  jego oczach
uznanie.
Scott chrząka.
– Próbowałem, ale bez ciebie to się nie uda.
Finn spuszcza głowę i odpina pasy.
– No dobra, to wcale nie jest takie trudne.
– Idźcie do środka, muszę jeszcze porozmawiać z waszą mamą. Kupiłem
wam kilka rzeczy do sypialni – mówi Scott, wskazując na drzwi wejściowe.
– Przytulcie mnie na pożegnanie.
Dzieciaki otaczają mnie ramionami, a  ja obejmuję je mocno. Rozłąka
będzie dla mnie najtrudniejsza. Za każdym razem, gdy będę je podrzucać na
weekend, będzie mnie skręcało z  żalu. Kocham je i  chciałabym je mieć
przy sobie każdego dnia.


– Pa, mamo!
– Pa, pa!
Biegną do domu, zostawiając mnie sam na sam ze Scottem. Może tym
razem będzie bardziej rozmowny.
Wkładam ręce do kieszeni i kołyszę się na piętach.
– No i?
– Gdzie chcesz się spotkać w niedzielę?
Przesłyszałam się, prawda? Przecież dopiero o tym rozmawialiśmy. Nie
wierzę, że oczekuje, że go wyręczę i  odbiorę za niego dzieci. Nie. Nie
wierzę.
– Słucham? – pytam, starając się zachować spokój.
– Pomyślałem, że możemy się spotkać w McDonaldzie w połowie drogi
– stwierdza Scott, masując kark.
Ja pierdolę, on mówi serio.
– Po raz ostatni powtarzam, że nigdzie się z  tobą nie spotkam.
Przywieziesz Finna i  Aubrey do mnie punktualnie, tak jak ustaliliśmy
z naszymi prawnikami.
Scott spogląda na mnie zimno, a  z  jego ust wydobywa się złowrogie
warknięcie.
No i  dobrze. Bądź wkurwiony. Mam to w  dupie. To jakiś absurd,
przecież sam na to nalegał.
– Nie rozumiem, dlaczego nie możesz się ze mną spotkać! – wrzeszczy.
– Ja pierdolę, nigdy się nie zmienisz!
Nie pozwolę mu na siebie krzyczeć. Dlatego przeprowadziłam się do
mojej przyjaciółki.
– Mieszkasz w naszym domu, bo chciałeś w nim zostać, chociaż odbiło
się to na naszych dzieciach, ale ciebie to nie obchodzi. Przeprowadziłam
nas sama, bez twojej pomocy. Nie chciałeś mieć już żony, więc nie będę się
zachowywać jak twoja żona. – Otwieram drzwi do samochodu, dysząc ze
złości, i  wbijam kluczyk do stacyjki. Dawna Kristin przystałaby na jego
prośbę, żeby go zadowolić.
Nowa Kristin ma to w dupie.


Scott patrzy na mnie z niedowierzaniem, a ja cofam samochód. Koniec
z  uszczęśliwianiem wszystkich naokoło. Czas, abym trochę poużywała
życia.

Wracam do domu, żeby się przebrać.
Czterdzieści minut później, po przeszukaniu wszystkich kartonów
z  ubraniami, których jeszcze nie zdążyłam rozpakować, mam na sobie
czarne bikini i  krótki kombinezon w  kwiatki. Zbieram włosy w  niedbały
koczek i uznaję, że efekt jest zadowalający.
Nie ma mowy, żebym bawiła się dziś do późna. Chcę się trochę nad sobą
poużalać. Na dodatek muszę się wziąć do roboty, a  strasznie mi się nie
chce.
Wiem, że jeśli się nastawię, że dzisiejszy wieczór będzie udany, powinno
być mi łatwiej.
HEATHER: Gdzie Ty się podziewasz?
Nadal siedzę na łóżku, daremnie próbując się zmotywować do wyjścia.
JA: Właśnie wychodzę z domu.
Albo gdy tylko uda mi się zwlec mój tyłek z łóżka.
HEATHER: Okej! Nie mogę się doczekać. Robię margeritę! Olé!
O  rany. Czeka mnie niezły ubaw. Heather zawsze upija się na wesoło.
Ma słabą głowę i  zwykle robi coś spektakularnego… na przykład ląduje
w łóżku z gwiazdą rocka. Zmuszam się, żeby wstać, i wychodzę z domu.
Dwadzieścia minut później docieram do domu Elego i Heather.
Dam radę. Wejdę do środka, zrobię, co do mnie należy, a potem wrócę
do domu i  będę się dołować, opychając się śmieciowym jedzeniem
i oglądając filmy.
Pukam do drzwi, a po chwili otwiera mi roześmiana Heather.


– Kristin! –  Obejmuje mnie za szyję i  pociąga za sobą, prawie mnie
przewracając.
– Ja pierdolę! Ile zdążyłaś już wypić? –  pytam ze śmiechem i  obie
odzyskujemy równowagę.
Heather puszcza mnie, chichocząc.
– Wypiłam tylko jednego, ale Noah robi bardzo mocne drinki.
Jeśli tak się zachowuje po jednym, mamy przerąbane.
– Zwolnij, skarbie.
Heather przewraca oczami i pociąga mnie za sobą w głąb domu.
– Zacznij pić. Musisz zapomnieć o  problemach, dlatego specjalnie dla
ciebie zaprosiłam moich kumpli: Jima, Jacka i  Johnny’ego. Możemy też
powygłupiać się z Jose.
Unoszę brew, a ona podaje mi szklankę.
– Kim jesteś i co zrobiłaś z moją najlepszą przyjaciółką? – pytam ją.
– Dziś mijają właśnie dwa lata, odkąd odeszła –  mówi Heather,
spuszczając wzrok. Gdy spogląda na mnie, oczy ma pełne łez.
Milknie. Przytulam ją i głaszczę po plecach.
– Och, Heather, tak mi przykro.
Trudno uwierzyć, że minęły już dwa lata od śmierci jej siostry. Czuję,
jakby od tamtej pory upłynął szmat czasu. Chciałabym móc powiedzieć
coś, co uśmierzyłoby jej ból, ale wiem, że to na nic. Stephanie była dla niej
kimś więcej niż siostrą. Heather traktowała ją jak córkę.
– Już mi lepiej – mówi Heather, odsuwając się.
– Miałam kiepski dzień. – Wzruszam ramionami.
– Scott?
– Owszem –  odpowiadam i  ponownie wzruszam ramionami, bo tym
razem to Heather nie ma jak mnie pocieszyć. –  Sama wiesz, jak to jest
z byłymi.
– Aż za dobrze, przyjaciółko. – Heather śmieje się i upija łyk drinka. –
 A teraz pij, żebyśmy mogły pójść do ogrodu. Eli i Noah są przy basenie.
Obaj są topless.


Może rzeczywiście odrobina alkoholu pomoże mi się nieco rozluźnić.
Idę za jej radą i  biorę łyk drinka, krzywiąc się, gdy alkohol pali mnie
w gardle.
Nie żartowała, te drinki są mocne. Nie czuję nic poza alkoholem.
W zasadzie to czysta tequila. Biorę kolejnego łyka i wyglądam przez okno.
Widok z  tej części domu zawsze był najlepszy. Słońce zachodzi,
roztaczając różowożółtą poświatę, ale tym razem to nie na nią się gapię.
Przy basenie stoi najpiękniejszy męski okaz, jaki kiedykolwiek
widziałam. Zdjęcia nie oddały w  pełni urody Noaha. Jest wyższy, niż
myślałam, ma szerokie bary i  opaloną skórę. Jego mokre włosy zdają się
nieomal czarne, a  krople opadające z  końcówek skapują na jego idealne
ciało. Spoglądam na strużki wody spływające po jego klacie i sześciopaku.
Chwytam się za blat, żeby nie upaść z wrażenia.
– O mój Boże – stękam.
Heather odwraca się i spogląda na mnie z szerokim uśmiechem.
– Oj, tak, to boskie istoty.
– Nie mogę tam pójść – jąkam się. – Nie zdołam wydusić z siebie ani
słowa.
Na pewno zrobię z siebie pośmiewisko.
– Musisz! –  Heather chwyta mnie za rękę. –  Uprzedziłam go już, że
moja przyjaciółka dziennikarka przeprowadzi z nim wywiad.
Mój żołądek wywraca się na drugą stronę. O nie, nie, nie, niech to nie
będzie prawda.
– Powiedziałaś mu?! – wrzeszczę na cały głos.
Heather wybucha śmiechem i opróżnia szklankę do dna.
– Oczywiście, że mu powiedzieliśmy. Uwierz mi, tak będzie lepiej.
Wytłumaczyliśmy mu, że jesteś jedną z  moich najbliższych przyjaciółek
i  że chciałaś chwilę z  nim porozmawiać. Eli powiedział, że z  radością
przeprowadzi wywiad w twoim imieniu.
O Jezu. Zabiję ją.
Sięgam po szklankę i wypijam ją do dna. Pali mnie w gardle i zanoszę
się kaszlem, czując ciepło rozlewające się po moim ciele.


– Powoli! – rzuca Heather ostrzegawczym tonem i wali mnie w plecy.
– To będzie strasznie upokarzające – jęczę.
Heather ze śmiechem nalewa mi kolejnego drinka.
– Owszem, będzie, ale za to jakże ciekawe.
Może uda mi się jeszcze wymknąć niepostrzeżenie, tak żeby nikt nie
zauważył. Nikt nie powiedział, że muszę przeprowadzić ten wywiad. Moja
szefowa ma ze dwanaście lat, na pewno uda mi się ją udobruchać. Poza tym
celebryci znani są ze swojej nieprzewidywalności.
Bardzo jednak potrzebuję tej pracy.
Zanim udaje mi się podjąć decyzję, przeszklone drzwi się rozsuwają i na
progu staje Noah.
Gdy nasze spojrzenia się spotykają, zaczynają mi się trząść kolana.
Myślę tylko o  tym, że chciałabym się na niego wdrapać jak na palmę
i  potrząsnąć jego kokosami. Na zdjęciach wyglądał nieźle, potem, gdy
zobaczyłam go przez okno, uznałam, że jest bardzo seksowny, ale teraz,
z bliska, wygląda jeszcze bardziej olśniewająco.
– Cześć – rozlega się ochrypły głos Noaha. – Ty pewnie jesteś Kristin.
Zamiast coś odpowiedzieć, stoję jak nieme cielę z rozdziawioną buzią.
Z moich ust wydobywają się nieskładne dźwięki.
Zabijcie mnie.
– Noah, to moja najlepsza przyjaciółka Kristin. Wspominaliśmy ci
o niej. – Heather mnie szturcha.
– Tak. To ja. Cześć. Kristin. To ja. Cześć.
Co za obciach. Ktoś powinien to nagrywać, bo zachowuję się jak
bohaterka skeczu.
– No tak. –  Noah uśmiecha się promiennie. –  Słyszałem, że jesteś
dziennikarką.
Dobrze, Kristin, musisz wreszcie powiedzieć coś sensownego, zamiast
wydawać z siebie dziwne odgłosy.
Chwytam szklankę, którą dopiero co napełniła Heather, w  nadziei że
posłuży mi za talizman.


– Tak, piszę bloga, ale to prawda. Jestem nią. Dziennikarką. Na bloga.
Piszę.
Jestem dziennikarką i jąkającą się idiotką.
Noah spogląda na mnie z rozbawieniem. Przysuwa się do mnie i dotyka
mojej dłoni.
– Eli mi o tobie opowiadał. Cieszę się, że przyjechałem do Tampy.
Chyba właśnie miałam orgazm.
– Ja też.
Kąciki jego ust unoszą się nieznacznie, a Noah omiata mnie wzrokiem.
– Do zobaczenia przy basenie. – Puszcza do mnie oko i wychodzi.
Czuję się tak, jakby moje jajniki właśnie eksplodowały.
Spoglądam na Heather, która wybucha głośnym śmiechem.
– To było epickie. Pamiętasz, jak drwiłaś, że to ja zaniemówiłam, gdy
poznałam Elego? Szkoda, że się nie widziałaś! – Heather się śmieje. – Tak.
Yyy. Ja. Blog.
– Zamknij się. –  Wybucham śmiechem, bo cóż innego mi pozostaje.
Trącam ją biodrem i sięgam po stojący na barze kieliszek. – A teraz nalej
mi szota, zanim zacznę pić prosto z butelki.
Jest tylko jeden sposób, żeby przetrwać dzisiejszy wieczór.
Potrzebny mi alkohol.
Dużo alkoholu.


ROZDZIAŁ 6

Od dawna obracam się w  towarzystwie urodziwych ludzi, ale Eli nie
uprzedził mnie, że Tampa obfituje w  wyjątkowo atrakcyjne kobiety. Ja
pierdolę, ależ ta laska jest seksowna.
Ma hipnotyzujące ciemnoniebieskie oczy, piękne włosy w  odcieniu
czekolady, a jej ponętne usta sprawiają, że bolą mnie jaja.
– Poznałeś Kristin? – pyta mnie Eli, gdy podchodzę do niego z piwem,
które wziąłem z barku przy basenie.
– Mogłeś mnie uprzedzić, że jest kurewsko seksowna. –  Śmieję się
i siadam na leżaku.
Eli uśmiecha się pod nosem.
– Wszystkie przyjaciółki Heather są seksowne.
– Dobrze wiedzieć. Co z nią?
Mam nadzieję, że Eli się domyśli, o co pytam. Jeśli mam spędzić więcej
czasu w Tampie, miło by było mieć jakieś towarzystwo.
Eli przygląda mi się bacznie i wzdycha.
– Noah, na twoim miejscu bym nie kombinował. Sporo przeszła
i  wątpię, żebyś miał u  niej szansę. Poza tym Heather urwie ci jaja, jeżeli
przyjdzie ci do głowy się nią zabawić. Kristin dopiero co wydostała się
z pojebanego małżeństwa. Na twoim miejscu bym się za nią nie uganiał.
– Kumam. –  Spoglądam przez okno i  dostrzegam jej uśmiech. Gdy
odrzuca głowę, wybuchając śmiechem, jej twarz promienieje.
Eli chrząka.


– Noah, nie bądź głupi.
Na widok jego miny sam wybucham śmiechem.
– A może nie szuka niczego poważnego?
– Ostrzegam cię. –  Eli spogląda na mnie z  powagą. –  To nie jest
dziewczyna, którą możesz sobie ot tak wyruchać. Ma dwójkę dzieci, męża
kutasa, który uczyni z  jej życia piekło podczas rozwodu, więc jeśli ją
skrzywdzisz… Zajebię cię, zanim Heather zdąży to zrobić.
Groźba Elego nie przechodzi bez echa, ale nie wiem, czy dam radę się
powstrzymać. Zamiast jednak dzielić się swoją refleksją, biorę łyk piwa
i wbijam wzrok w przestrzeń. Ostatnią kobietą, która tak na mnie działała,
była moja dziewczyna w liceum. Kochałem Tanyę z całego serca i gdyby
żyła, bylibyśmy małżeństwem. Czuję to podskórnie. Odeszła
przedwcześnie, z czym do dziś nie mogę się pogodzić.
– Pijemy szoty! –  krzyczy Heather, wytaczając się z  domu razem
z Kristin i przerywając nam rozmowę.
– Do kurwy nędzy – zrzędzi Eli. – Skarbie, wiesz, że masz słabą głowę.
Heather wybucha śmiechem i siada mu na kolanach.
– Kristin i ja wypiłyśmy już cztery lufki!
Kristin siada na leżaku obok mnie i sączy margeritę.
– Heather, ale z ciebie mięczak.
– Oj tam, Eli lubi, gdy jestem pijana. –  Wodzi palcem po jego ustach
i torsie. – Prawda, skarbie?
Eli spogląda na mnie i wybucha śmiechem.
– To będzie bardzo interesujący wieczór.
Patrzę na Kristin i nie mogę się z nim nie zgodzić.
– Na to wygląda.
Przez następną godzinę dziewczyny piją szota za szotem, aż Eli zabiera
im butelkę i  zanosi ją do domu. Zaczynają tańczyć, bardzo niezdarnie.
Kristin próbuje się zmysłowo ocierać o swoją przyjaciółkę, ale prawie się
przewraca i obie zanoszą się śmiechem.


– Powinienem to przerwać, ale jakoś nie mogę się do tego zmusić –
 mamrocze Eli i bierze łyk piwa.
– Jeśli im przeszkodzisz, zabiję cię – mówię ostrzegawczym tonem.
– Przypominam ci, że to moja przyszła narzeczona.
– To nie na nią patrzę – odpowiadam, omiatając wzrokiem brunetkę.
Heather staje za Kristin, dzięki czemu zyskuję niezakłócony niczym
obraz jej sylwetki. Kristin opiera dłonie na biodrach i zaczyna się kołysać.
Po chwili przygryza wargę i nie spuszczając ze mnie wzroku, przykuca
w tańcu.
O ja pierdolę.
Każdy mięsień w moim ciele wyrywa się, żeby do niej podejść, złapać ją
za biodra i  pozwolić jej się dotykać. W  głowie jednak pobrzmiewają mi
słowa Elego, więc tylko na nią patrzę, nie ruszając się z miejsca.
Chyba powinienem wziąć zimny prysznic.
Dziewczyny tańczą jeszcze kilka minut, zaśmiewając się i  zataczając,
a  Eli i  ja jedynie kręcimy głowami. Kobiety to kurewsko dziwne istoty.
Gdyby jakiś koleś próbował tak zatańczyć, wyglądałby żałośnie, a one są
diabelsko pociągające. Kristin unosi wzrok i  przesyła mi nieśmiały
uśmiech.
Jest zajebiście piękna.
Heather obejmuje Kristin za szyję i obie kołyszą się w tańcu. Zaczynają
szeptać między sobą i wybuchają śmiechem.
– Może podzielicie się z resztą grupy? – prosi Eli.
– Nie. To babskie sekrety – odpowiada Heather.
Kristin pokazuje mu język i robi piruet.
– Właśnie, to dotyczy tylko nas, dziewczyn. Penisy nie są mile widziane.
– Zachowam swoje uwagi na później. – Eli prycha.
– Jestem taka zmęczona – żali się Heather, opierając ręce na ramionach
Kristin. – Muszę się położyć.
Eli wstaje z głośnym jękiem.
– Chodź, kotku. Położymy cię spać.


– Ja nie jestem jeszcze zmęczona. – Kristin wysuwa dolną wargę.
– Popilnuję jej – mówię bez zastanowienia.
Eli wzdycha.
– Pamiętaj, co ci powiedziałem.
– Znasz mnie. Nie jestem takim gościem. –  Nie jestem sukinsynem.
Nigdy nie przystawiałbym się do pijanej dziewczyny, a już zwłaszcza nie
chciałbym zawieść kumpla. Zwykle aktorstwo i przyjaźń nie idą w parze,
dlatego nie zamierzam narażać naszej przyjaźni.
Eli potakuje, bierze Heather na ręce i zanosi ją do środka.
– Chcesz zatańczyć? – pyta Kristin z wahaniem w głosie.
Kurwa, i to jak, ale to nie jest dobry pomysł.
– Może usiądziesz obok mnie? – proponuję.
Kristin prycha ostentacyjnie, czym doprowadza mnie do śmiechu. Jest
taka urocza.
– No dobra. Ale z ciebie sztywniak.
– Czy ty mnie właśnie nazwałaś sztywniakiem?
– Tak! Na każdej imprezie jest sztywniak i ty nim jesteś.
Chyba nikt mnie nigdy tak nie nazwał. Podchodzę do kanapy, przy której
stoi Kristin.
– Wiesz, to już chyba nie jest impreza. Zostaliśmy tylko we dwoje.
Kristin bierze się pod boki i pokazuje mi język.
– Sztywniak.
Mam nadzieję, że będzie o tym pamiętać, gdy się przebudzi rano.
– A co mógłbym zrobić, żeby cię rozerwać?
Kristin stuka się w brodę i rozgląda na boki, ale niespodziewanie uginają
się pod nią kolana. Łapię ją, zanim zdąży upaść, a  ona opiera dłonie na
mojej gołej klacie. Jej niebieskie oczy spoglądają na mnie z  pożądaniem.
Dobrze, że nie tylko ja je czuję. Kutas mi staje i próbuję nie myśleć o jej
jedwabistej skórze. Żadne z nas nie wykonuje pierwszego ruchu, po prostu
trzymam ją w ramionach, a ona mi na to pozwala.
Kristin zaczyna wodzić palcami po moim ramieniu.


– Jesteś taki śliczny – bełkoce. – Chciałabym być taka ładna jak ty.
– Jesteś zachwycająca – odpowiadam.
Może lepiej, żeby nic z tego nie zapamiętała.
A  może lepiej by było, żeby o  wszystkim zapomniała, bo nie
powinienem jej przytulać. Powinienem ją puścić, ale moje ręce są ciężkie
jak ołów i nie chcą się poruszyć.
Gdy delikatnymi dłońmi zaczyna wodzić po moim brzuchu, robię
wszystko, co w  mojej mocy, żeby powstrzymać wzwód, ale jej perfumy
o kwiatowym zapachu skutecznie mi to uniemożliwiają.
– Kristin – jęczę.
Napiera biodrami na moją erekcję i rozszerza oczy.
– Ja, ja… – Odsuwa się ode mnie. – Powinniśmy to zrobić.
Tym razem to ja jestem w szoku.
– Zrobić to? –  Nie wiem, co chciała przez to powiedzieć. Nawet jeśli
miała na myśli to, co podejrzewam, nie ma mowy, żebym ją dziś tknął.
Chciałbym, żeby zapamiętała każdy szczegół, gdy zabiorę ją do łóżka.
– Tak. Mam na myśli wywiad – precyzuje.
– Teraz?
– Jestem sumienną pracownicą –  mówi Kristin i  zaczyna iść,
przytrzymując się krzeseł. – Jestem profesjonalistką.
– A może poczekamy, aż wytrzeźwiejesz?
Kristin odwraca się na pięcie i wybucha śmiechem.
– Nie jestem pijana, ty jesteś pijany.
– Skarbie, moim zdaniem jesteś ululana.
– Dlaczego masz dwa nosy? – Kristin przechyla głowę na bok i zamyka
jedno oko.
Dawno się tak dobrze nie bawiłem. Zamierzam grać w  jej grę. Gdy
Kristin ponownie rusza przed siebie, podążam za nią, zastanawiając się,
gdzie, do diabła, idzie.
– Czy to część wywiadu?


– Jakiego wywiadu? – Kristin się zatrzymuje. – Och! Tak. Powinieneś
usiąść.
Nie zamierzam z nią dyskutować. Siadam w nadziei, że zrobi to samo.
– Pierwsze pytanie: jaka będzie twoja kolejna rola?
Wzruszam ramionami.
– Jeszcze nie wiem. Zastanawiam się.
Odkąd pół roku temu padł ostatni klaps na planie Cienkiej niebieskiej
linii, trochę się obijam. Byłem na kilku castingach, ale jeszcze nie podjąłem
decyzji, czy przyjmę nową rolę.
Mój agent chciałby, żebym się pospieszył, ale jestem singlem, mam kupę
szmalu i chcę trochę poużywać życia.
Kristin prycha.
– Jesteś rozgrzany?
– Tak sądzę. – Uśmiecham się.
Wybałusza oczy i robi się czerwona jak burak.
– Nie to miałam na myśli! Chciałam zapytać, czy jest ci gorąco, ja
jestem rozpalona.
– Zgadza się. –  Ja jestem rozgrzany, ona jest rozpalona… chciałbym,
żebyśmy byli rozgrzani i  spoceni, ale na razie muszą mi wystarczyć
pijackie aluzje.
Kristin robi krok w tył.
– Czy ty ze mną flirtujesz?
– Być może.
– Nie powinieneś ze mną flirtować.
Wiem o tym, ale nie mogę się powstrzymać, jest taka urocza.
– Okej, przestanę.
– To dobrze, bo jesteś niesamowicie seksowny i  bardzo chcę cię
pocałować, ale to nie byłoby rozsądne, prawda? Nie powinnam chcieć cię
całować. Ty jesteś pijany, ja jestem pijana, więc to nie jest najlepszy
pomysł. Nie robię głupot. Jestem grzeczną dziewczynką, która nigdy nie
łamie zasad. – Nawija jak katarynka, jakby kompletnie zapomniała, że stoję


obok. –  Poza tym muszę napisać, jaki jesteś seksowny, więc gdybyśmy
zaczęli się całować, mogłoby się zrobić niezręcznie. Ale twoje usta aż się
proszą, żeby je polizać. Ja bym je lizała.
Chwytam za podłokietniki, chcąc wstać, a  Kristin robi kolejny krok
w tył.
– Uważaj –  ostrzegam ją, bo stanęła niebezpiecznie blisko brzegu
basenu. – Chodź, usiądź obok mnie.
– Mój mąż… to znaczy mój przyszły były mąż… –  Wzdycha,
potrząsając głową. –  Powiedział, że i  tak nie potrafię całować. Nigdy nie
był ze mnie zadowolony. W  college’u  byłam świetna w  łóżku. Jeden
chłopak powiedział mi nawet, że świetnie się bzykam.
– Kristin – ostrzegam ją ponownie, zrobiła bowiem kolejny krok w tył,
a poza tym nawija o rzeczach, o których wolałbym nie myśleć, ponieważ
dopiero co udało mi się opanować wzwód.
Kristin przewraca oczami i zaczyna gestykulować.
– Byłam świetna w łóżku, a potem nagle stałam się kłodą? Ewidentnie to
on ma problem, nie ja, prawda?
– Zaraz wpadniesz do basenu. – Tym razem nie przebieram w słowach,
w nadziei że mnie posłucha.
– Na pewno tak jest, bo ja jestem bardzo dobra… – Kristin spogląda na
mnie i po chwili z piskiem ląduje w wodzie.
Cholera. Podbiegam do basenu w chwili, gdy wypływa na powierzchnię.
– Kurde, kurde!
– Daj mi rękę. – Uśmiecham się, a ona jęczy.
– Jestem cała mokra – zauważa przytomnie.
– Tak już jest, gdy człowiek wpada do basenu. – Wyciągam do niej ręce,
a ona podpływa do brzegu.
– Moje ubranie też jest mokre! Na pewno mnie zwolnią!
Gdy Kristin chwyta mnie za rękę, podciągam ją. Po chwili jednak ona
odchyla się do tyłu, a ja tracę równowagę i wpadam do basenu na główkę.
Szybko wypływam na powierzchnię i widzę, że Kristin pęka ze śmiechu.
– Ty też wpadłeś do wody!


– Bo mnie wciągnęłaś – mówię i ochlapuję ją wodą.
– Było warto. – Łapie mnie za szyję, a nogi owija mi wokół talii. Tym
razem nie zamierzam jej powstrzymywać. Mam w  dupie moralność
i przyjaźń. Pragnę jej. Chcę ją pocałować.
Kristin nie odrywa ode mnie wzroku, a  jej oddech staje się urywany.
Gdy zaczynam gładzić ją po plecach, zamyka oczy. Choć czuję nieodpartą
chęć pocałowania jej, nie robię tego. Pozwalam jej prowadzić. Jeśli to ona
mnie pocałuje, nikt nie będzie mógł mieć do mnie pretensji, prawda?
Właśnie tak. Tej wersji zamierzam się trzymać. Przecież i tak nie jestem
trzeźwy…
Kristin przysuwa usta coraz bliżej moich, ale nagle jej głowa opada na
bok i spoczywa na moim ramieniu.
Tego się nie spodziewałem.
– Hej –  zaczepiam ją cicho, ale nie odpowiada. Przysięgam, że nic
podobnego nigdy wcześniej mnie nie spotkało.
Kristin osuwa się w moich ramionach i zaczyna głośno chrapać.
– No dobra – mówię i ją unoszę. – Zasnęłaś. W basenie. – Odgarniam jej
włosy z  twarzy, a  kiedy ją przytulam, cicho wzdycha. Dopływam do
schodów i wychodzę z basenu, trzymając w ramionach wiotczejący ciężar.
Jej głowa i ręce zwisają bezwolnie, ale wiem, że oddycha, bo nie przestaje
głośno chrapać.
Zanoszę ją na krzesło i sadzam.
Co teraz?
Dom Elego jest ogromny i nie ma mowy, żebym dał radę wnieść ją po
schodach. Nie mam już dwudziestu lat. Do diabła, bliżej mi do
czterdziestki.
Nie mogę jednak jej tak zostawić. Jest mokra i kompletnie pijana.
Na szczęście w  Tampie jest gorąco, więc nie muszę się martwić, że
zamarznie. Nie do końca wiem, jak należy się zachować w takiej sytuacji,
ale nie sądzę, że powinna spać w mokrym ubraniu. Zarazem rozebranie jej
też nie wydaje się dobrym pomysłem.


Jestem aktorem, i  to świetnym, więc z  łatwością potrafię wejść
w  dowolną rolę. Otóż to. Tym razem będę jej najlepszym przyjacielem
gejem, który ma w dupie, co odkryje pod jej ubraniem. Ona wcale mnie nie
kręci. Oto moja rola.
Jestem skończonym palantem.
Zsuwam jej ramiączko i  próbuję nie zwracać uwagi na jej delikatną
skórę. Ignoruję jej pomrukiwania i  ściągam drugie ramiączko. Puszczam
mimo uszu jej przyspieszony oddech, gdy przez przypadek muskam jej
pierś, i zdejmuję z niej dość dziwaczny kombinezon.
Wbijam wzrok w ścianę, ściągając go z jej długich, umięśnionych nóg,
modląc się, żeby miała coś pod spodem. Jeśli jest naga, już, kurwa, po
mnie.
Kiedy unoszę oczy, odkrywam z ulgą, że Kristin ma na sobie bikini.
– Noah – pojękuje.
– Ściągam z ciebie mokre ciuchy. Wszystko jest w porządku.
– Okej. –  Kristin przewraca się na bok, gdy wyswobadzam jej stopy
z kombinezonu. – Jesteś taki seksowny.
Ponownie zaczyna chrapać i  zwija się w  kłębek. Sięgam po dwa
ręczniki, które leżą na stole, i  przykrywam ją. Drobnymi paluszkami
chwyta za brzeg ręcznika i podciąga go sobie pod brodę.
Gdy odgarniam jej włosy z czoła, na moment otwiera oczy.
– Zostanę tu z tobą – mówię, choć nie wiem, czy nie śpi.
– Super jest na tym campingu.
Uśmiecham się i gładzę ją kciukiem po policzku.
– Zgadza się, jest świetnie.
Idę do domu, żeby się przebrać, i  zabieram ze sobą kilka koców. Nie
mam pojęcia, czy w Tampie noce są zimne, ale wolę nie ryzykować. Kiedy
wychodzę na zewnątrz, przykrywam ją i siadam obok niej na leżaku.
Wygląda na to, że zostanę w Tampie dłużej, niż zamierzałem.


ROZDZIAŁ 7

Kto, do diabła, włączył światło? Przewracam się na bok w  nadziei, że
uda mi się odgrodzić od tej koszmarnej jasności, ale z wrzaskiem ląduję na
ziemi.
Ała.
– Żyjesz? – rozlega się głęboki, ochrypły głos.
Otwieram oczy, ale po chwili natychmiast zaciskam powieki.
Cholera. Gdzie ja jestem?
Otwieram jedno oko i  rozglądam się na boki. Dlaczego jestem na
dworze? Gdy natrafiam spojrzeniem na właściciela głosu, podskakuję
w  miejscu. Noah gapi się na mnie z  szerokim uśmiechem. Włosy ma
zaczesane na bok i  siedzi na leżaku obok mnie z  podwiniętymi nogami,
popijając poranną kawę.
Jakim cudem ten mężczyzna wygląda tak idealnie z samego rana?
Z rana? Chwileczkę, jest wcześnie. Poprzedniej nocy ja…
O  mój dobry Panie w  niebiosach, błagam, powiedz, że nie strzeliłam
jakiejś gafy. W  tym samym momencie przypominam sobie szoty tequili.
I tańce. Zaraz, czy ja się kąpałam?
Powraca do mnie kolejne wspomnienie, a może to był tylko sen? Jego
oczy. Stałam blisko niego i  chciałam się zatracić w  jego oczach.
Wyobrażałam sobie, jak mnie całuje, i  zastanawiałam się, czy mu się
podobam. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów poczułam, że żyję.


Mogłabym przysiąc, że pamiętam dotyk jego palców wbijających mi się
w plecy, ale niemożliwe, żeby to była prawda.
Noah chrząka, a ja spoglądam na niego.
– Jak się czujesz?
– Nie wiem, czy potrafię znaleźć słowa, żeby to opisać – odpowiadam
i łapię się za głowę.
– Proszę. –  Sięga po kubek i  podaje mi go. –  Wyglądasz, jakbyś tego
potrzebowała.
Unoszę rękę, odsłaniając fragment swojego nagiego ciała, które
wcześniej zakrywał koc. Jakim cudem zgubiłam ubranie? Z  sekundy na
sekundę sytuacja się pogarsza. Drżącymi dłońmi sprawdzam, czy mam na
sobie bikini, i oddycham z ulgą. Przynajmniej nie jestem goła.
Czas się dowiedzieć, co się wydarzyło minionej nocy.
– Pamiętam, że wczoraj miałam na sobie kombinezon. Wiesz może,
kiedy go zdjęłam? – pytam, sięgając po kubek.
Noah się uśmiecha, przyprawiając mnie o  szybsze bicie serca. Jest
niesamowicie przystojny.
– To ja go z ciebie zdjąłem.
Rozlewam kawę na leżak.
– Co takiego?! – wrzeszczę na cały głos.
Noah wybucha śmiechem, a  ja wycieram brodę, odstawiam kubek na
ziemię i  otulam się kocem. Chyba nie mogłabym się już bardziej
skompromitować.
– Byłaś pijana. – Noah siada przodem do mnie. – Bardzo pijana.
– Dlatego mnie rozebrałeś? Uznałeś, że ci wolno? – Jestem wkurzona.
Domyślam się, że Pan Hollywood zwykle dostaje to, czego chce, ale
rozebranie mnie to mocne przegięcie. Najwyraźniej byłam nieprzytomna. –
 Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz?
Noah pociera twarz, a ja czekam, aż mi odpowie.
– Kristin, wpadłaś do basenu. Gdy cię z niego wynosiłem, chrapałaś.
– Nie – jęczę. – Co takiego?


A,  no tak, basen. Nie śniło mi się, że chciałam go pocałować. To się
naprawdę wydarzyło.
– Pomyślałem, że nie chciałabyś zasnąć w mokrym ubraniu.
Nagle dociera do mnie ogrom tego, co się wydarzyło. Zachowałam się
jak pijana idiotka, a on musiał się mną zaopiekować. Chowam się pod koc,
marząc o tym, żeby zniknąć.
– Bardzo cię przepraszam – mówię spod koca.
Po chwili rozlega się głośny śmiech Noah. Czuję dotyk jego dłoni na
ramieniu, a sekundę później Noah ściąga ze mnie koc.
– Nic nie szkodzi.
– Naprawdę? – pytam z niedowierzaniem.
Nikt mnie nie przekona, że nie zachowałam się jak skrajna debilka. Mam
na sobie bikini i  siedzę w  ogrodzie z  potwornym kacem. Wszystko
wskazuje na to, że się doszczętnie skompromitowałam. A obiecałam sobie,
że go lepiej poznam.
Jak mogłam być tak głupia?
Noah dotyka mojej dłoni i spogląda na mnie z czułością.
– Naprawdę. Nic się nie stało.
Wymieniamy spojrzenia, a  mój puls znacznie przyspiesza. To się nie
dzieje naprawdę. To niemożliwe, żeby Noah tak na mnie działał. Nadal
jestem mężatką. Dopiero co rozstałam się z mężem, ale nie potrafię przestać
myśleć o  tym, jaką przyjemność sprawił mi dotyk Noaha. Ciekawe, czy
dobrze całuje.
Na pewno przemawia przeze mnie alkohol, który jeszcze nie zdążył
wyparować z mojego organizmu. Nie ma innego wytłumaczenia.
Noah się cofa, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Dziękuję, że nie pozwoliłeś mi się utopić. – Próbuję się zaśmiać, ale
mi nie wychodzi.
– Ja też lubię spać pod namiotem.
Co? Ja nie jeżdżę pod namiot. Kto, do diabła…


– O Boże! – Zamykam oczy i gorączkowo próbuję znaleźć z tej sytuacji
wyjście, które nie wymagałoby ode mnie zmiany tożsamości. Nie. Nic
innego jednak mi nie pozostało. – Idę się powiesić – mamroczę pod nosem.
– Najbardziej podobał mi się nasz wywiad – dodaje Noah. – Choć muszę
przyznać, że pytania, które mi zadawałaś, były dość zaskakujące.
Dlatego nie lubię pić. Wyobrażam sobie, jak musiałam bełkotać.
Przyssałam się do niego jak pąkla do burty, więc już nic mnie chyba nie
zaskoczy.
– Błagam, niech to się skończy. – Łapię się za głowę, modląc się, żeby
eksplodowała. Może wtedy wreszcie poczuję ulgę.
Noah gładzi mnie po plecach.
– Kristin?
– Tak? – pytam, nie patrząc na niego.
– Spójrz na mnie – prosi.
Unoszę głowę, a on przysuwa się do mnie bliżej.
– Wiem, że pewnie żałujesz minionej nocy, ale ja wcale. Nie żałuję ani
chwili. Tym bardziej że wygląda na to, że musimy spędzić ze sobą kolejny
dzień, żebyś zebrała materiał do tekstu. Ciekawe, kto na kogo ma teraz
haka, co?
Noah wstaje, zasłaniając słońce swoją postawną sylwetką, i  po chwili
odchodzi.
Nie wiem, co mam o  tym myśleć. Czuję, że mój mózg wibruje,
a czaszkę rozsadza ból. Głowa mnie boli od samego myślenia.
Picie jest beznadziejne.
Heather jest dla mnie martwa.
Kładę się na leżaku i  wybucham śmiechem. To dla mnie typowe.
Zamiast wziąć się do roboty, musiałam się upić, bo jakiś koleś zrobił na
mnie piorunujące wrażenie. Co więcej, dałam z siebie wszystko. Naprułam
się tak, że wpadłam do basenu na oczach mężczyzny, o  którym miałam
napisać wnikliwy tekst.
Dziś ów artykuł wyglądałby już zgoła inaczej.


Gdy wreszcie ocknęłam się z mojego alkoholowego stuporu, po Bóg wie
jakich wyczynach, uderzyło mnie to, że Noah nie patrzył na mnie jak na
pijaną idiotkę. Wręcz przeciwnie, dostrzegłam w  jego spojrzeniu czułość.
Wbrew moim obawom nie szydził ze mnie ani nie próbował mnie
zawstydzić. Do tej pory za każdym razem, gdy popełniałam błąd, był on mi
natychmiast wypominany.
Co nie zmienia faktu, że zrobiłam z siebie kompletną idiotkę.
Gdy drzwi do domu się uchylają, spodziewam się w  nich zobaczyć
Noaha z  jego perfekcyjną opalenizną i  nienaganną fryzurą, ale zamiast
niego na progu staje Heather. Wygląda dokładnie tak, jak ja się czuję. Jej
makijaż jest rozmazany, włosy zebrała w  niedbały kok, a  na nosie ma
okulary przeciwsłoneczne.
– Jak się czujesz? – pytam ją, sięgając po kubek z kawą.
– Stara, ile myśmy wypiły? –  Heather osuwa się na leżak Noaha
i kładzie na boku.
– O wiele za dużo.
Przyjaciółka zerka na mnie zza okularów przeciwsłonecznych.
– A co ci się stało? Jesteś goła?
Otulam się ciaśniej kocem.
– Nie, ale Noah twierdzi, że to była ciekawa noc.
– Udało ci się przeprowadzić z nim wywiad?
Spoglądam na nią ze złością.
– Nie. Tak się naprułam, że wpadłam do basenu… w  ubraniu. Chyba
próbowałam go pocałować, ale może mi się śniło. Wiem, że chciałam też go
o coś zapytać, i pamiętam, że powiedziałam coś o… – Urywam i zakrywam
twarz dłońmi.
Nie, to niemożliwe. Nie mogłam tego powiedzieć.
– O? – Heather mnie pogania, a w jej głosie słychać cień satysfakcji.
– Że się dobrze bzykam – mamroczę pod nosem.
Heather wybucha śmiechem. Trzyma się za brzuch i wyje.


– Nie! O Boże. Kris, no tak, to bardzo do ciebie pasuje. Kocham cię, ale
jesteś królową obciachu.
– Zachowałabym się bardziej profesjonalnie, gdyby moja przyjaciółka
nie wlewała mi alkoholu do gardła.
I wtedy przypominam sobie, że gdy Noah wszedł do kuchni, nie mogłam
nawet na niego spojrzeć. Na jego widok dostałam ślinotoku i  poza
pojedynczymi monosylabami nie potrafiłam nic z siebie wydusić. Dlatego
wypiłam tego głupiego szota. Pomyślałam, że dam sobie radę, jeśli tylko
uda mi się ukoić nerwy. Najwyraźniej grubo się myliłam.
– To nie ja poiłam cię wódą. Sama jesteś sobie winna. –  Heather
ponownie zakłada okulary.
– Dzięki za przypomnienie – jęczę. – Jakoś z tego wybrnę.
Przyjaciółka prycha i zabiera mi kubek z kawą.
– Jak?
– Jeszcze nie wiem.
Na szczęście zdążyłam go już trochę poznać. Noah jest miłym gościem.
Śmiem przypuszczać, że jest opiekuńczy, bo nie zostawił mnie na dworze
w mokrym ubraniu. To już coś. Gdyby był dupkiem, zawinąłby się, a mnie
porzucił na pastwę losu. Przed oczami migają mi pourywane kadry
z  minionej nocy. Jego uśmiech, jego usta, dotyk jego wielkiego,
twardego… Zduszam okrzyk.
– Co? – pyta Heather, siadając i rozglądając się na boki.
– Nic takiego. Coś mi się przypomniało – wyjaśniam szybko.
– Błagam, tylko nie mów mi, że do czegoś między wami doszło. –
 Spogląda na mnie karcąco.
Kręcę głową.
– Nic się nie wydarzyło.
– Nie żeby to było coś złego – dodaje Heather. – Noah to dobry chłopak
i… Wiesz, jakie mam zdanie o  Scotcie. Poza tym seks na pocieszenie
zawsze jest najlepszy.
Z jękiem wyrywam jej kubek z kawą.
– Tak, wiem, jakie macie zdanie o moim beznadziejnym mężu.


Choć nigdy im tego nie powiedziałam, świadomość, że moje
przyjaciółki go nie cierpią, była dla mnie trudna. Miały rację, ale i  tak
okropnie się z tym czułam. Konieczność zabierania go w miejsca, gdzie nie
był mile widziany, w nadziei że moje przyjaciółki będą dla niego uprzejme,
wiele mnie kosztowała.
Gdy twoje ukochane przyjaciółki nienawidzą mężczyzny, którego
wybrałaś, czujesz się tak, jakby rozdzierano cię na pół.
Scott w kółko na nie narzekał i robił wszystko, żeby nas skłócić.
Na szczęście nasza więź jest mocna, więc nigdy mu się to nie udało.
– Wiesz, że byłam gotowa znosić go do końca życia, gdyby tylko był dla
ciebie dobry? – pyta Heather, biorąc mnie za rękę.
– Wiem.
– Nie pozwolimy żadnemu mężczyźnie nas rozdzielić.
Uśmiecham się i wzdycham.
– Cztery laski?
– Cztery laski, które nie potrafią wybrać sobie właściwego fiuta –
 dokańcza Heather.
Gdy dorastałyśmy, żartowałyśmy, że nigdy nie pozwolimy, żeby byle
fiut nas poróżnił. Czas pokazał, że dotrzymałyśmy obietnicy. Nasza
przyjaźń trwa nieprzerwanie od dwudziestu lat.
Wybucham śmiechem, ale w  tym samym momencie czuję
przeszywający ból w  czaszce, jakby ktoś z  całej siły zdzielił mnie
kowadłem.
– Powinnam wracać do domu. – Prawie płaczę, chwytając się za głowę.
Muszę się położyć.
Przy okazji nie zaszkodzi, jeśli wypiję pięć litrów wody, żeby pozbyć się
tego potwornego kaca.
– Zapisujesz się dziś na maraton?
Przechylam głowę i spoglądam na nią ze zdumieniem.
– Nie mam zamiaru biec dziś w żadnym maratonie. Ledwo się ruszam.


– Kris, to nie dziś –  jęczy Heather. –  Maraton jest za kilka tygodni
i obiecałaś mi, że pobiegniemy razem, żeby uczcić pamięć Steph.
– Czy nie możemy razem się zdrzemnąć? –  Moim zdaniem to lepszy
pomysł. – Jestem pewna, że Stephanie by nas w tym wsparła.
Taki zresztą mam plan na dziś, tym bardziej że po raz pierwszy w życiu
dzieci nie ma w domu.
Heather przewraca oczami.
– Obiecuję, że nie zadzwonię do Nicole, może to cię przekona. Jeśli się
dowie, że wpadłaś do basenu i spałaś na leżaku w ogrodzie, nie da ci żyć
przez następny rok.
Nie zrobi mi tego.
– Zabraniam ci o tym jej mówić.
– To lepiej mnie nie zawiedź.
Kręcę głową i  od razu zaczynam tego żałować. Muszę uciec, zanim
Heather nakłoni mnie do kolejnego szaleństwa.
– Byłaś moją faworytą. A teraz jakoś mniej cię lubię.
Heather wybucha śmiechem.
– Będę musiała z tym żyć.
– Będę ci o tym często przypominać.
– Nie mogę się doczekać – odpowiada Heather, a ja gramolę się z leżaka.
Gdy rzucam w nią wilgotnym ręcznikiem, wybucha śmiechem.
– Nienawidzę cię – mówię z przekąsem.
– Ja też cię kocham. Nie zapomnij pożegnać się z Noahem!
Wchodzę do domu, pojękując w duchu. Jeśli Bóg istnieje, pozwoli mi się
stąd wydostać, nie narażając na spotkanie z  Noahem. Kiedy staję na
przeraźliwie zimnej posadzce, przypominam sobie, jak skąpo jestem
ubrana. Nie zamierzam jednak szukać mojego cholernego kombinezonu.
Jesteśmy na Florydzie, więc bikini powinno być akceptowalnym strojem
dziennym.
Bez przeszkód udaje mi się dojść do drzwi wejściowych. Jednak
w chwili, gdy chwytam za klamkę, moje nadzieje, że uda mi się po cichutku


wymknąć z domu, pryskają.
– Uciekasz bez słowa? – Zatrzymuje mnie ochrypły głos Noaha.
Cholera. Nie mam szczęścia.
Z głuchym łoskotem walę głową w drzwi i zamykam oczy.
– Przyłapałeś mnie.
W korytarzu rozbrzmiewa jego cichy śmiech.
– Chciałem się umówić z tobą na naszą randkę.
Hm…
– Randkę?
– Jesteś mi to winna – mówi Noah, schodząc po schodach.
Przechylam głowę i biorę się pod boki.
– Ciekawe, jestem ci coś winna?
– No cóż, wpadłem po uszy… do basenu tylko po to, żeby cię ratować.
Noah uśmiecha się przekornie, a ja nie mogę powstrzymać śmiechu.
– To prawda.
– Moim zdaniem jesteś mi winna przynajmniej kolację. – Noah wzrusza
ramionami i staje tak blisko mnie, że muszę zadrzeć głowę, żeby na niego
spojrzeć.
Jego oczy mają kolor koniczyny, poprzetykanej gdzieniegdzie plamkami
w  odcieniu piany morskiej. Gdy Noah się do mnie przysuwa, robię krok
w tył. Aż mnie świerzbi, żeby jeszcze raz go dotknąć, żeby móc zapamiętać
dotyk jego skóry, ale się powstrzymuję.
– No i? – pyta, nachylając się tak blisko, że prawie się o mnie ociera.
Kolacja z nim to zły pomysł.
Rozchylam usta.
– Jesteś mi winien wywiad.
Nie to chciałam powiedzieć.
– Czy mam rozumieć, że się zgadzasz?
Staję przed nie lada wyborem, ale wiem dobrze, na co się zdecyduję.
– Okej. Kolacja, służbowo – mówię, próbując uratować resztki godności.


Gdy się odsuwa, robi mi się przeraźliwie zimno.
– Do zobaczenia o dwudziestej.
– Służbowo – podkreślam.
– Jasne, kotku. Służbowo.
Kocham swoją pracę.


ROZDZIAŁ 8

– Tak, mamo, wiem – mówię, usiłując ukryć zniecierpliwienie i próbując
zaprowadzić w  domu jako taki porządek. Od dziesięciu minut matka
trajkocze mi do ucha o tym, jak trudno utrzymać małżeństwo.
– Dlatego powinnaś wiedzieć, że rozwód jest jeszcze trudniejszy –
 upomina mnie.
Małżeństwo moich rodziców jest tak idealne, że zapewne przejdzie do
historii, ale mój ojciec to jednorożec. Kocha moją matkę tak bardzo, że
czasami aż trudno mi na nich patrzeć. Próbowałam udawać, że mam choć
ułamek tego co oni, ale to nieprawda.
– Wiesz, co jest trudne? Bycie z  mężczyzną, który cały czas mnie
poniża. Miłość bez wzajemności. I  świadomość, że nigdy nie uda mi się
tego zmienić, bo nie jestem dla niego wystarczająco dobra. –  Wzdycham
ciężko i próbuję powstrzymać łzy.
– Och, Kris.
– Mamo, potrzebuję twojego wsparcia.
– Zawsze je masz. Zawsze. Po prostu nie chcę, żebyś podjęła pochopną
decyzję – mówi mama łamiącym się głosem.
Zawsze mogłam liczyć na rodziców. Są kochani i  powinni byli mieć
gromadkę potomstwa zamiast jedynaczki. Mama jest stworzona do
posiadania dzieci. Ale przy moim porodzie prawie umarła, dlatego ojciec
odmówił podejmowania dalszych prób mimo jej błagań. Wiem, że chce dla
mnie jak najlepiej, ale teraz, kiedy odpoczęłam trochę od Scotta, zaczyna
do mnie docierać, jak źle mnie traktował.


– Moja decyzja nie jest pochopna. Od dawna o tym myślałam i prawdę
mówiąc… –  Wzdycham i  siadam na łóżku. –  Powinnam była od niego
odejść już dawno temu.
Mama milczy, a potem chrząka.
– Powinnam była zareagować wcześniej.
– Co takiego?
– Niepotrzebnie go tłumaczyłam –  stwierdza z  przygnębieniem. –
 Mówiłam twojemu ojcu, że się martwię, ale później go usprawiedliwiałam.
– Ja robiłam to samo –  przyznaję. Całymi latami znajdowałam sobie
kolejne powody, dla których godziłam się na jego zachowanie. Po jakimś
czasie uznałam, że najwyraźniej na nie zasłużyłam.
Zorientowałam się, że jest źle, dopiero jakiś rok temu, pod wpływem
czegoś, co powiedziała Nicole. Zapytała mnie, co bym powiedziała, gdyby
to Aubrey była żoną kogoś takiego jak Scott.
Po raz pierwszy spojrzałam na moją sytuację z dystansu.
I bardzo mi się nie spodobało to, co zobaczyłam.
– Przepraszam cię, Kris – mówi matka.
– To Scott powinien mnie przeprosić, nie ty.
Opowiadam jej o pracy i o pierwszym weekendzie bez dzieci. Strasznie
za nimi tęsknię. Dziwnie się czuję sama w  domu i  cały czas nasłuchuję
śmiechu Aubrey albo wrzasku Finna.
– Chcę, żebyś wiedziała, jak bardzo cię podziwiam – dodaje mama, gdy
oznajmiam, że muszę już kończyć.
– Dlaczego?
– Bo zrobiłaś coś dla siebie. Mogłaś pójść na łatwiznę i zostać z nim, ale
wybrałaś siebie i  dzieci, i  jestem z  ciebie bardzo dumna. –  Nie wie, ile
znaczą dla mnie jej słowa.
To najtrudniejsza rzecz, jaką zrobiłam w życiu. Są dni, kiedy nie wiem,
czy uda mi się to przetrwać, ale jeszcze nie umarłam.
– Dziękuję, mamo, kocham cię.
– Ja też cię kocham.


Po przeszukaniu szafy i dwóch kartonów decyduję się na szmaragdową
sukienkę o kroju halki. Od lat nie miałam jej na sobie, ale na szczęście leży
na mnie idealnie. Włosy prostuję i  zaczesuję do tyłu, po czym wcieram
w nie olejek marula, żeby nadać im blask.
Gdy wychodziłam od Heather, wyglądałam jak nieboskie stworzenie, ale
teraz prezentuję się całkiem nieźle.
Sięgam po komórkę, żeby zadzwonić do Aubrey, i  widzę, że dostałam
esemesa.
HEATHER: Dałam Noahowi Twój adres, bo powiedział, że się z  Tobą
umówił, ale nie wie, gdzie mieszkasz.
JA: Och!
HEATHER: Idziecie na randkę? Jesteś pewna, że jesteś już na to
gotowa?
JA: To nie jest randka. Spotykamy się służbowo.
Nikt tego nie kupi.
HEATHER: Nie oceniam Cię. Po prostu się o Ciebie martwię. Obiecaj
mi tylko, że się nie upijesz i wydukasz więcej niż jedno słowo.
Muszę sobie znaleźć nowe przyjaciółki.
JA: Czy mówiłam Ci ostatnio, że Cię nienawidzę?
HEATHER: Owszem. Upewniam się tylko, że nic się nie zmieniło. Nie
rób niczego, czego ja bym nie zrobiła.
JA: Chcesz mi powiedzieć, że mam się z nim przespać?
HEATHER: Nie! Wygląda na to, że nie mogę już świecić przykładem.
JA: To wszystko wina Nicole.
Z  uśmiechem odkładam telefon. Perspektywa rychłej wizyty Noaha
sprawia, że zaczynam panikować.
Jest zamożny, przystojny i na pewno ma wielką posiadłość, podczas gdy
ja pomieszkuję kątem u przyjaciółki.


Z drugiej strony, co mnie to obchodzi? To przecież nie jest randka. Nic
do niego nie czuję. To tylko gość, o którym muszę napisać tekst. Nie ma
powodu, żebym przejmowała się tym, co sobie o mnie pomyśli.
Żadnego.
Kogo ja próbuję oszukać? Jestem kiepską kłamczuchą i  gdy
przypominam sobie zdarzenia z  poprzedniej nocy, nie wiem, czy zdołam
spojrzeć mu w twarz.
Zaczynam nerwowo krzątać się po domu. Stawiam kilka zdjęć na
konsoli, przestawiam bibeloty na stoliku i siadam na kanapie.
Po trzech sekundach zrywam się na równe nogi, nie mogąc usiedzieć
w  miejscu. Kiedy ponownie zabieram się do porządków, rozlega się
dzwonek do drzwi.
Okej, to nie jest randka, tylko spotkanie służbowe.
Jestem tak zdenerwowana, że modlę się jedynie, żebym nie popuściła
z wrażenia. Chyba nie da się niżej upaść.
Biorę dwa głębokie wdechy i  otwieram drzwi. Noah opiera się
o  framugę i  patrzy prosto na mnie. Zielona koszula, którą ma na sobie,
podkreśla szmaragdowy kolor jego oczu. Ciemne włosy ma zaczesane
gładko do tyłu, a mnie zatyka z wrażenia.
Gdy uśmiecha się do mnie promiennie, czuję, że już po mnie.
– Cześć. – Jego głęboki głos mnie omiata.
Spoglądam na niego i  kolana się pode mną uginają. Opieram głowę
o framugę i się uśmiecham.
– Cześć.
– To dla ciebie.
Noah wręcza mi ogromny bukiet kalii.
– Są piękne.
Chcę się z tobą kochać.
Potrzebny mi terapeuta.
Spoglądam na bukiet różowo-białych kwiatów z wdzięcznością, że mam
czym zająć ręce.


– Nie tak piękne jak ty – mówi Noah.
Policzki zaczynają mnie piec i  czuję, że chyba zaraz omdleję
z  zachwytu. Nigdy jeszcze nie omdlewałam z  zachwytu, ale staję na
palcach, wzdycham i  ponownie opadam na ziemię. Zachowuję się jak
zakochana nastolatka.
Gdybym mogła się teraz sprać po gębie, z  pewnością bym to zrobiła.
Zamiast tego prostuję się i staram uspokoić.
– Dzięki. Wstawię je do wody. Wejdź, proszę.
Noah przekracza próg, a ja udaję się do kuchni i po chwili zdaję sobie
sprawę, że Danni zrobiła porządek w szafkach i za Chiny nie wiem, gdzie
postawiła moje wazony. Sięgam po pierwszą szklankę z brzegu i wstawiam
kwiaty do prowizorycznego flakonu.
– A zatem to jest dom Heather? – pyta Noah z salonu.
– Tak. Spędziłam tu mnóstwo czasu jako dziecko, więc czuję się jak
u  siebie –  odpowiadam, przeszukując szafki w  nadziei, że znajdę coś
bardziej odpowiedniego od różowej szklanki Aubrey z  napisem „Barbie”.
Nadaremnie.
Jestem tak zdenerwowana, że zatrzaskuję drzwiczki i  przycinam sobie
palec.
– Cholera!
– Wszystko w porządku?
Nie, jestem w totalnej rozsypce.
– Tak, wszystko super! – krzyczę i przewracam oczami. Boję się, że ten
wieczór nie skończy się dobrze.
Nie chcąc, żeby dłużej czekał, sięgam po szklankę z bukietem i stawiam
go na stole w salonie.
Nie ma co, ma się tę klasę. Moja matka dostałaby zawału, gdyby to
zobaczyła.
– Przepraszam –  mówię i  obracam się, napotykając jego wzrok. –
 Idziemy?
Może uda mi się odwrócić jego uwagę? Przesuwam się nieco,
zasłaniając wazon, i opieram o stół.


– Spieszy ci się? Pomyślałem, że może moglibyśmy wcześniej chwilę
porozmawiać. – Głos Noaha jest głęboki i aksamitny.
Nie mógłby mieć piskliwego głosu? Próbuję się dopatrzeć czegoś, dzięki
czemu wydałby się choć trochę mniej pociągający. Chyba nie proszę o zbyt
wiele. Muszę znaleźć w nim przynajmniej jedną wadę, żeby przestać się tak
kompromitować.
Noah podchodzi do mnie, a ja lustruję go od stóp do głów. Musi mieć
jakiś drobny feler. Omiatam spojrzeniem jego twarz, ale nie znajduję nic
poza pięknymi zielonkawymi oczami i  prowokacyjnym uśmiechem.
Przesuwam wzrok niżej i  choć wiem, że to zły pomysł, nie mogę się
powstrzymać. Ma szerokie ramiona i  sylwetkę w  kształcie litery V.
Przypominam sobie, jak idealnie moje nogi pasowały do jego talii, i próbuję
nie myśleć o jego muskularnych ramionach.
– Kristin? – Noah wytrąca mnie z zamyślenia.
– Och! Hm – jąkam się. – Tak. Nie. Powinniśmy… wiesz… iść.
Gratulacje, Kristin, masz niezłą gadkę.
Noah się śmieje.
– Słyszałaś, co powiedziałem?
Kurde.
– Wybacz, chyba jeszcze mam kaca. – Albo się zabujałam i nie mogę się
skupić.
Noah odgarnia mi z twarzy kosmyk włosów i zatyka go za ucho.
– Pięknie dziś wyglądasz.
W odpowiedzi na jego komplement ściskam mocniej brzeg stołu.
– Dziękuję. –  Spoglądam pod nogi, próbując ukryć rumieniec. Nie
pamiętam, kiedy ostatnio jakiś mężczyzna mnie tak speszył.
Nie wiem, czy to dlatego, że uwolniłam się od Scotta, ale czuję się
dziwnie i  nieswojo. Nie powinnam tak na niego reagować. Mam napisać
o  nim artykuł, a  jako dziennikarka (nadal tak o  sobie myślę, choć mam
pisać na bloga) powinnam się zachowywać profesjonalnie. Za sprawą
Noaha zamieniam się w zaczadzoną dziewuszkę.


Noah chwyta mnie delikatnie za brodę i  unosi ją. Intensywność jego
spojrzenia sprawia, że motylki w moim brzuchu wzbijają się do lotu. Czy
jakiś mężczyzna kiedykolwiek tak na mnie patrzył? Noah spogląda na mnie
z takim pożądaniem, że czuję, że zaraz utonę w jego oczach.
Już raz tonęłam. A teraz stąpam po kruchym lodzie.
– Noah – mówię i potrząsam głową. – Muszę… muszę iść siku. – Gdy
Noah odsuwa się na krok, robi mi się strasznie głupio. – To znaczy, muszę
coś zobaczyć.
Noah wybucha śmiechem, a ja w duchu policzkuję się dwukrotnie.
– Nie ma problemu. Przesunę się, żebyś mogła to coś zobaczyć.
– A  czy moglibyśmy już wyjść, skoro najwyraźniej każdą naszą
wymianę zdań muszę uczynić strasznie krępującą? Bardzo zależy mi na
tym wywiadzie i chciałabym mieć to już za sobą, zanim całkowicie cię do
siebie zniechęcę.
Kąciki ust Noaha unoszą się nieznacznie.
– Chcesz, żebyśmy to zrobili, co?
Wzdycham głęboko i wbijam wzrok w sufit.
– Zabij mnie.
– Tylko się z tobą droczę. – Trąca mnie łokciem.
– Chyba sobie na to zasłużyłam, bo musiałeś się mną opiekować całą
noc.
Noah powoli przytakuje.
– To prawda.
Szturcham go i wybucham śmiechem.
– Powinieneś się ze mną nie zgodzić.
– To ty powiedziałaś – broni się.
– Poddaję się.
Noah obejmuje mnie i przyciąga do siebie.
– Żartowałem. Uratowanie ciebie było dla mnie zaszczytem.
Gdy nasze spojrzenia się spotykają, zaczyna między nami iskrzyć. Jest
inaczej niż poprzedniej nocy i, jeśli to możliwe, jeszcze bardziej


elektrycznie. Serce bije mi coraz szybciej. Stoimy, gapiąc się na siebie.
Kiedy dzwoni telefon, Noah wypuszcza mnie z objęć.
– Powinnam odebrać – stękam.
– Jasne.
Sięgam po komórkę, a  na ekranie wyświetla się numer Scotta. Nastrój
pryska w okamgnieniu.
– Halo – mówię, odwracając się plecami do Noaha.
– Mamusiu!
– Cześć, skarbie. – Uśmiecham się, słysząc głos Aubrey.
Obracam się, zerkam na seksownego celebrytę, który stoi w  moim
salonie, i zakrywam słuchawkę.
– To moja córka. To potrwa tylko chwilę.
Noah potakuje.
– Stęskniłaś się za mną? – pyta Aubrey.
– Oczywiście, że tak. Dobrze się bawisz z tatusiem?
W  odpowiedzi Aubrey wzdycha ciężko, a  mnie przed oczami staje jej
drobna buzia.
– Chyba tak.
– Chyba tak?
– Tatuś pracuje, a Finn mi dokucza.
– Przykro mi, Aub. Może poprosisz tatusia, żebyście coś razem porobili?
– sugeruję.
Scott jeszcze nigdy nie został sam z  dziećmi. To ja zawsze się nimi
zajmowałam.
Aubrey milknie na chwilę.
– Może tak.
– Skarbie, czy coś się stało?
Martwię się, że jest jej smutno. Zazwyczaj jest wesołą, zadowoloną
z życia dziewczynką. To Aubrey zwykle wszystkich pociesza. Ma wielkie
serce i zaraźliwy śmiech.


– Nie, tylko za tobą tęsknię. Tatuś nie usypia mnie tak jak ty ani nie
gotuje.
Staram się jej wytłumaczyć najlepiej, jak potrafię, że jesteśmy różni,
a  przy okazji próbuję ją pocieszyć. Tego aspektu rozwodu obawiałam się
najbardziej. Cały czas się martwię, że dzieciom będzie ciężko. Nie
zasłużyły na to, ale to nieuniknione. Co nie znaczy, że nie jest mi przykro.
– Zobaczymy się już jutro – przypominam jej.
– Przytulę cię! – oświadcza słodkim głosikiem.
– Wiem, że tak!
Rozłączam się i wzdycham ciężko.
– Wszystko w porządku? – pyta Noah.
– Tak. – Uśmiecham się. – Zwykłe matczyne rozterki.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz, ale widzę, że twój dzieciak bardzo
cię kocha.
Z uśmiechem podchodzę do stolika i sięgam po ich zdjęcie.
– To są moje skarby. – Noah chwyta ramkę, a ja staję obok niego. – To
Finn, ma dziesięć lat, a  to Aubrey, miesiąc temu skończyła sześć lat.
Pierwszy raz spędziły noc same ze swoim ojcem. Wiem, że to brzmi
absurdalnie, ale do tej pory zawsze były ze mną albo z moimi rodzicami.
W  oczach Noaha dostrzegam smutek, który koresponduje
z przygnębieniem, jakie słychać w moim głosie. Do teraz starałam się o tym
nie myśleć. Nie mam pojęcia, co jadły, o czym myślały ani o czym śniły.
Uprzednio, gdy chcieliśmy gdzieś wyjść ze Scottem, moi rodzice
przychodzili do nas. Scott nigdy nie chciał nigdzie ze mną wyjeżdżać, więc
tylko raz spędziły noc u  dziadków. Choć wówczas i  tak je odebrałam,
zanim zdążyły się obudzić. Byłam przy nich każdego ranka, a teraz co drugi
weekend będą poza domem.
Noah dotyka mojego policzka, a ja orientuję się, że spływa po nim łza.
– Kristin, to normalne, że tęsknisz za swoimi dziećmi.
– Przepraszam. Jestem strasznie nieprofesjonalna. –  Ocieram twarz
i odstawiam ramkę na stolik.
– Nie jesteś. – Noah się uśmiecha, ale mu nie wierzę.


– Kłamiesz.
– Może troszeczkę.
Ze śmiechem kręcę głową.
– Okej, wywiad i żadnych łez ani alkoholu, zgoda?
Noah wyciąga do mnie rękę.
– Zgoda.


ROZDZIAŁ 9

– Są tu jakieś dobre knajpy? –  pytam, gdy wsiadamy do samochodu.
Miałem podpytać o  to Elego, ale był zbyt zajęty pouczaniem mnie,
dlaczego nie powinno dojść do tego spotkania. A potem dołączyła do niego
Heather.
Zapewniłem ich oboje, że kolacja ma charakter służbowy, co częściowo
jest zgodne z prawdą. Heather zmrużyła oczy, dając mi do zrozumienia, że
o  wszystkim wie. Kristin musi przeprowadzić ze mną wywiad, bo
poprzedni wieczór poszedł na straty, a czas nagli.
Staram się być uczynny, to wszystko. To nie ma nic wspólnego z tym, że
nadal czuję zapach jej szamponu, dotyk jej skóry i że pragnę usłyszeć jej
śmiech.
Kristin zatyka za ucho kosmyk włosów i przechyla głowę.
– Cóż, nie jesteśmy w  Nowym Jorku, to jasne, ale uwielbiam Whisky
Joe’s. Mają luźną atmosferę, a poza tym jest już po sezonie, więc nikt nie
powinien nam przeszkodzić.
Choć perspektywa zostania sam na sam z  Kristin bardzo mnie cieszy,
muszę trzymać emocje na wodzy, bo przecież spotykamy się w  celach
zawodowych.
– Brzmi świetnie.
– Bardzo dawno tam nie byłam, a uwielbiam ich jedzenie i są tuż przy
plaży.


Kristin zaraża mnie swoim entuzjazmem. Nie mogę się doczekać
wspólnej kolacji i  spaceru po plaży w  świetle księżyca. Chciałbym
zrozumieć, dlaczego nie mogę przestać o niej myśleć.
– To czemu tam nie bywasz?
Kristin uśmiecha się smutno.
– Życie.
Znam to dobrze. Zrezygnowałem z wielu przyjemności, bo moje życie
składa się z czytania scenariuszy, ciągłych podróży i treningów na siłowni.
Dopiero niedawno po raz pierwszy znalazłem czas dla siebie.
– Bardzo dobrze cię rozumiem.
– Życie potrafi być niezłą suką.
– To prawda. – Śmieję się.
Krisitin wzdycha ciężko, a  ja myślę o  tym, jak bardzo musi być jej
ciężko. Pamiętam, że moja matka zachowywała się podobnie.
– Opowiedz mi o swoich dzieciach.
Kristin natychmiast się ożywia.
– No cóż, Finn przysparza mi trosk, ale jest moją pokrewną duszą.
Przysięgam, ten dzieciak jest do mnie tak podobny, że aż strach.
– Jak to? Z tego, co wiem, jesteś całkiem fajna.
– Jasne! – Kristin chichocze. – Jestem fajna, zwłaszcza gdy się upijam
albo kiedy urywa mi się film. Moje życie to nieustające pasmo sukcesów.
Chciałbym wziąć ją za rękę, bo choć się śmieje, widzę, że nie jest jej
łatwo. Chciałbym ją pocieszyć, ale nie robię tego. Muszę trzymać się
wyznaczonych granic.
– Każdemu z nas przydałaby się chwila oddechu.
– Muszę trochę przystopować.
Kręcę głową.
– Jedna noc nie czyni z ciebie imprezowiczki. A co Finn lubi robić?
Kristin wzrusza ramionami i spogląda na mnie.
– Finn ma talent techniczny. Traktuje życie bardzo dosłownie, nie
doszukuje się drugiego dna i lubi przestrzegać zasad. Aubrey to wolny ptak.


Gdy dorośnie, będą z nią same kłopoty.
Kiedy jej słucham, dociera do mnie, jak ubogie jest moje życie.
Pieniądze, sława i  dobra materialne nie przynoszą satysfakcji. Kiedyś
pragnąłem mieć dzieci i  rodzinę, ale szybko wybiłem to sobie z  głowy.
Gdyby tylko tamtej pamiętnej nocy sprawy potoczyły się inaczej...
Serce bije mi tak mocno, że przysięgam, że zaraz posiniaczy mi pierś.
Od tak dawna o niej nie myślałem.
Od lat nie myślałem o  planach, które wspólnie snuliśmy, i  o  tym, że
wszystko straciłem.
– Noah? – Kristin dotyka mojego ramienia. – Wszystko w porządku?
– Przepraszam –  odpowiadam od razu. –  Mówiłaś coś o  Aubrey? –
 Chyba tak ma na imię jej córka.
Gdy Kristin cofa dłoń, czuję nagłą pustkę. Kurwa. Co ona w sobie ma?
Nie chodzi tylko o jej urodę. Bez przerwy widuję piękne kobiety i nie robi
to na mnie żadnego wrażenia. Gdybym mógł zrozumieć, co mnie w niej tak
pociąga, wiedziałbym, co powinienem zrobić.
– Nie musimy rozmawiać o moich dzieciach – mówi.
– W  ogóle mi to nie przeszkadza. Ale gdybyś chciała porozmawiać
o czymś innym…
– Nie chcę cię zanudzać.
Rzecz w  tym, że takie sytuacje w  zasadzie już mnie nie spotykają.
W  moim świecie nie ma miejsca na zwykłe, ludzkie rozmowy. Ludzie
zwykle zasypują mnie pytaniami albo czegoś ode mnie chcą.
– Mam przeczucie, że kiedy już zaczniemy naszą randkę, zagadam cię
na śmierć.
– To kolacja. Służbowa. – Kristin posyła mi karcące spojrzenie.
– Jasne. Kolacja służbowa. –  Stwierdzam z  przekąsem. –  A  może
powiesz mi coś o  Heather i  o  twoich pozostałych przyjaciółkach? Eli
opowiedział mi o nich kilka zabawnych historii.
Kristin wybucha śmiechem.
– Potrafię sobie wyobrazić! Moje przyjaciółki są bardzo interesujące.


Opowiada mi o  przyjaźni, która zaczęła się w  liceum. Jestem pod
wrażeniem, że do tej pory utrzymują bliski kontakt. Mój najlepszy
przyjaciel ze szkoły średniej dzwoni do mnie tylko wtedy, gdy potrzebuje
kasy.
– Ale najbliżej jesteś z Heather, prawda? – dopytuję.
– Hm. –  Kristin obgryza paznokieć. –  Nie wiem, to trudne pytanie.
Każda przyjaźń jest trochę inna. Heather i Nicole zawsze były bardzo zżyte,
a ja byłam najbliżej z Danielle. Ale od mojej separacji coś się między nami
popsuło…
– Dlaczego?
Kurwa, dlaczego to mnie tak interesuje?
– Danielle i  jej mąż od dłuższego czasu borykają się z  problemami
w  związku. Gdybym miała zgadywać, stawiałabym na to, że Danni się
przestraszyła, że nie wyszło mi ze Scottem. Do tego jej mąż i mój… cóż,
przyszły eks się przyjaźnią. To się odbiło na naszej relacji.
Scott. Nawet jego imię jest beznadziejne. Najwyraźniej to skończony
idiota, skoro pozwolił jej odejść i  śmiał ją krytykować. Wiem, że nie
powinienem o to pytać, ale umieram z ciekawości i słowa same cisną mi się
na usta.
– Dlaczego się rozstaliście?
Kristin spogląda na mnie ze smutkiem, a mnie robi się strasznie przykro.
Heather mówi na niego Dupek, jakby tak miał na imię, po prostu Dupek.
Zakładam, że jest skończonym kutasem, więc tylko czekam, aż Kristin to
potwierdzi.
– To nie jest temat na kolację służbową.
Uśmiecham się.
– Zastanawiałem się tylko, dlaczego twój mąż odszedł, skoro koleś,
z którym się przespałaś, twierdził, że nigdy nie miał takiej kochanki jak ty.
Wiesz, seks to podstawa zdrowego związku. A  zatem albo nie jesteś tak
dobra, jak twierdzisz, albo problem leży po stronie twojego eks.
Kristin zasłania twarz dłońmi.


– Byłabym wdzięczna, gdybyś zapomniał o wszystkim, co ci do tej pory
powiedziałam.
– To mało prawdopodobne.
Nie wydarzyło się nic, o czym chciałbym zapomnieć.
Kristin zaczyna się wiercić.
– Wiesz, zawsze się zastanawiałam, dlaczego jeszcze nie wynaleziono
magicznej pigułki, dzięki której można zapomnieć o wszystkim, o czym nie
chce się pamiętać. Albo takiej, która pozwala na bezkarne obżeranie się. Na
świecie jest tylu wybitnych naukowców, jak to możliwe, że jeszcze tego nie
wymyślili?
Zerkam na nią i wybucham śmiechem.
– Nie mam pojęcia.
– To są bardzo istotne kwestie. Och! –  W  jej głosie pobrzmiewa
ekscytacja. – Uwielbiam ten kawałek!
Kristin pogłaśnia radio i  zaczyna nucić pod nosem. Po chwili, jakby
zapominając, że jestem obok, zaczyna śpiewać na cały głos. Staję na
światłach i  nie mogę od niej oderwać wzroku. Wygląda na szczęśliwą
i wyluzowaną. Śpiewa coraz głośniej, kiwając głową do taktu.
Heather wielokrotnie podkreślała, że Kristin przechodzi załamanie
nerwowe. Ja tego nie widzę. Kristin budzi mój niekłamany zachwyt.
Chciałbym, żeby światło nigdy się nie zmieniło, bo mógłbym na nią patrzeć
w nieskończoność. Gdy rozpoczyna się refren, Kristin otwiera oczy i zatyka
usta.
– Masz piękny głos – mówię, bo nie chcę, żeby przestawała.
Kristin prycha i wybucha śmiechem.
– Weź, jestem obciachowa.
– Jesteś przeurocza – mówię szczerze, bo i tak w to nie uwierzy.
Kiedy zmienia się światło, nie widzę jej miny, ale uśmiecham się,
słysząc, jak pojękuje z zażenowania. Lubię się z nią droczyć.
– Dlaczego cały czas się przy tobie ośmieszam? Chyba zapomniałam,
czym jest normalność.
Zatrzymuję się na parkingu przed restauracją i kładę dłoń na jej udzie.


– Cieszę się, że czujesz się przy mnie tak swobodnie, że zaczęłaś
śpiewać. To dowodzi twojej pewności siebie. Większość ludzi zachowuje
się przy mnie strasznie sztucznie.
Kristin spogląda na mnie swoimi niebieskimi oczami.
– Zwykle taka nie jestem –  wyznaje. –  Wśród moich przyjaciółek
uchodzę za sztywniarę.
– Kristin, zawsze bądź sobą. Nie ma nic bardziej seksownego niż
kobieta, która jest pewna siebie. Uwierz mi.
Kristin chrząka i widzę, że poważnieje.
– Idziemy jeść?
Na przyszłość tak łatwo jej nie odpuszczę.
– Jasne.


ROZDZIAŁ 10

Kolacja w  niczym nie przypomina początku naszego spotkania ani
nieszczęsnej podróży samochodem, podczas której wyłam, jakbym brała
udział w castingu do The Voice. Na szczęście Noah ani razu nie zająknął się
na temat żadnego z  tych żałosnych incydentów i  od razu przeszliśmy do
wywiadu.
Gdy wyciągam notatnik, Noah wchodzi w rolę aktora, a ja dziennikarki.
– A  jeśli chodzi o  kobiety? Masz kogoś na oku? –  pytam, odhaczając
kolejne pytania z mojej listy. Noah milczy tak długo, że unoszę wzrok. –
 Noah?
Wyciera ketchup z brody i odchyla się do tyłu.
– Nie byłem przygotowany na to pytanie.
– Naprawdę? – dziwię się. – Sądziłam, że o to pytają cię najczęściej.
Bez wątpienia Noah jest jedną z  najlepszych partii w  Hollywood.
Przystojny, inteligentny, seksowny i  bogaty… Czy wspomniałam już, że
jest seksowny?
Dziwię się, bo byłam gotowa się założyć, że dziennikarze zawsze go o to
pytają. Pomyślałam, że nie będę z  marszu wypytywać go o  sprawy
prywatne, bo i  tak już nieźle namieszałam. Uznałam, że najbardziej
pikantne z pytań zostawię na koniec i w razie czego szybko zamówię sobie
taksówkę.
– To prawda – potwierdza Noah. – Chyba się nie spodziewałem, że je
zadasz. Nie chcę cię okłamywać, a zarazem nie wiem, czy powinienem na


nie odpowiadać.
– Czy to oznacza, że masz kogoś na oku? – Bezskutecznie próbuję ukryć
rozczarowanie. W  głębi serca wolałabym, żeby nie było w  jego życiu
żadnej kobiety. Rozsądek jednak podpowiada mi, że to głupie. Nie mogę
rościć sobie do niego żadnych praw. Do kurwy nędzy, nadal jestem
mężatką. A jednak to silniejsze ode mnie.
Noah kładzie dłoń na stole, tuż przy mojej.
– Kristin, to znaczy, że nie powinienem z tobą o tym rozmawiać.
Wymawia moje imię z taką emfazą, że mam motylki w brzuchu.
– Ale i tak mi powiesz? – pytam go z uśmiechem.
– Powiem ci, jeśli drugą część mojej odpowiedzi zachowasz dla siebie.
Przytakuję.
– Gdy dotknę nosa, to będzie sygnał, że kolejna część nie nadaje się do
publikacji.
– Okej, gdy dotkniesz nosa, rozumiem.
Mój pierwszy wywiad zapowiada się elektryzująco. Szefowa, która
mogłaby być moim dzieckiem, będzie zachwycona.
– Jest ktoś, o kim nie mogę przestać myśleć. – Noah się uśmiecha.
– Chciałbyś rozwinąć myśl? – zachęcam go.
– Nie. – Stuka się w nos i milknie.
Co za beznadzieja. Potrzebuję więcej mięsa do tekstu.
– Okej, wyłączyłam dyktafon –  mówię i  odkładam długopis. Jestem
wściekła, że dowiem się czegoś, czego nie będę mogła opublikować.
– Właśnie na nią patrzę. – Noah sięga po piwo i z uśmiechem wychyla
kufel.
Rozdziawiam usta ze zdumienia. Ma na myśli mnie? Chyba oszalał.
Przecież jestem drętwą przyjaciółką dziewczyny jego kumpla, która upiła
się do nieprzytomności. Jestem wariatką, która wciągnęła go do basenu
i  którą musiał niańczyć do samego rana. Jestem nieprofesjonalną laską,
z którą musiał pójść na kolację, bo za pierwszym razem nie udało mi się
przeprowadzić z nim wywiadu.


Z  pewnością to jakiś żart. A  może jakiś podchwytliwy test
psychologiczny?
Może po prostu robi sobie jaja z niedoświadczonej dziennikarki.
Zdecydowanie chodzi właśnie o  to. Bo przecież jestem tylko
niewyględną gospodynią domową, która nie potrafiła zadowolić swojego
męża.
– Czy to Heather cię do tego namówiła? A  może Eli, bo ostatnio
powiedziałam, że jest stary?
– Nie.
Odchylam się na oparcie krzesła i wypuszczam powietrze z płuc.
– Przecież nawet mnie nie znasz. Wiesz tylko, że jestem popaprana.
Noah podwija rękawy i opiera łokcie na stole.
– Wiem jedno. Choć Eli i Heather prosili mnie, bym tego nie robił, nie
mogłem się doczekać, aż po ciebie przyjadę i zabiorę cię na randkę.
– Na kolację. Służbową.
Może Noah cierpi na demencję i nie pamięta, kim jestem.
– Czysta semantyka – odpowiada Noah z uśmiechem.
Jezu. Teraz dopiero rozumiem esemesy od Heather. Wiedziała, że Noah
jest mną zainteresowany. Fakt, że chce mnie lepiej poznać, nie przestaje
mnie zdumiewać.
– Noah, nie znasz mnie. Uwierz mi, jestem ostatnią osobą, o  której
powinieneś myśleć. Niebawem czeka mnie sprawa rozwodowa, która, jak
sądzę, nie będzie należała do przyjemnych. Jestem samotną matką i mam
słabą głowę, a moja praca polega na pisaniu plotkarskich tekstów o tobie.
Aha, no i koszmarnie fałszuję.
Postanawiam nie owijać w bawełnę.
Jestem ostatnią osobą, z którą powinien chcieć się spotykać.
Noah uśmiecha się pod nosem i przeczesuje dłonią gęste, ciemne włosy.
– No cóż, skoro tak to przedstawiasz…
Wybucham śmiechem i spuszczam wzrok.


– Biorąc pod uwagę sznur aktorek, które tylko marzą o  tym, żeby się
z tobą umówić, to niedorzeczne, że w ogóle zwróciłeś na mnie uwagę. Nie
jestem wyjątkowa.
– Hej. – Noah czeka, aż na niego spojrzę, i dodaje: – Wszyscy jesteśmy
popaprani. Jeśli ci się wydaje, że w  Hollywood jest inaczej, to grubo się
mylisz. Od piętnastu lat nie miałem dziewczyny i nie proszę cię, żebyś nią
została. Heather zagroziła już, że mnie wykastruje, jeżeli tylko spróbuję.
I za to kocham moją przyjaciółkę.
– Ale nie będę kłamał, podobasz mi się i  będę szczęśliwy, nawet jeśli
zostaniemy przyjaciółmi.
Nie wiem, jak się zachować. To jasne, że on również bardzo mi się
spodobał, bo jaka normalna kobieta nie byłaby nim zachwycona. To
Adonis… tylko przystojniejszy.
Jest jedynym narkotykiem, od którego chciałabym się uzależnić.
Zamiast jednak podzielić się z  nim swoimi przemyśleniami, nachylam
się do niego i mówię:
– Ale nie możemy się zaprzyjaźnić, prawda? Przecież mam o  tobie
napisać.
Noah wzrusza ramionami.
– Dzięki temu będziemy się często widywać. Będę miał mnóstwo czasu,
żeby cię zdobyć.
Okej, o tym nie pomyślałam.
– Myślę, że dotrze do ciebie, że pilnie potrzebujesz terapii, nawet
bardziej ode mnie.
Noah nachyla się do mnie.
– Może. Albo zobaczysz, że jestem zwyczajnym gościem.
Wybucham śmiechem.
– Jasne, zwyczajnym. Bo większość zwyczajnych mężczyzn ląduje na
okładce „People” i „GQ”.
– W moim świecie tak jest.


– Zgoda, ale ja nie należę do twojego świata. Mój świat to rachunki,
dzieci, eks i  szefowa, której się wydaje, że jak doda emotikon do
przymiotnika, to tekst będzie bardziej „zadziorny”.
Noah potrząsa głową z uśmiechem.
– Wydaje się interesująca.
– Proszę cię. –  Wzdycham. –  Szykuje dla nas kącik do medytacji,
żebyśmy mogli się wyciszyć, ilekroć dopadnie nas stres. Według niej mam
zanieczyszczoną aurę, którą zaoferowała się oczyścić. Nie mam pojęcia, co
miała na myśli.
Noah sięga przez stół i dotyka mojego nadgarstka.
– Nie proszę cię, żebyś…
– Kristin, czy to ty? –  Przede mną staje Jillian, asystentka Scotta.
Spogląda to na mnie, to na Noaha, a ja szybko cofam dłoń.
– Cześć, Jill. Kopę lat. – Wstaję i przytulam ją na powitanie. – To Noah
Frazier. Piszę o  nim artykuł, bo dostałam pracę. Noah, poznaj Jillian
Cruger, jest asystentką mojego mę... mojego byłego męża.
Jill oblewa się rumieńcem i zaczyna chichotać.
– Oczywiście. Miło cię poznać. Jestem twoją wielką fanką.
Noah wita się z  nią i  posyła jej uśmiech, którego wcześniej nie
widziałam. Jest wymuszony i sztuczny.
– Dziękuję. Miło cię poznać.
Jill spogląda na mnie i dotyka mojego ramienia.
– Tak mi przykro z  powodu waszego rozwodu. Scott powiedział mi
o  was kilka miesięcy temu, to takie smutne. Myślałam, żeby do ciebie
zadzwonić, ale doszłam do wniosku, że to byłoby niezręczne.
– Tak, „niezręczne” to odpowiednie słowo.
To faktycznie musi być niezręczne,stanąć twarzą w  twarz z  kobietą,
z której mężem od dawna pragnęła się przespać.
Scott traktował mnie jak gówno, ale Jillian zawsze była bez zarzutu. Bez
przerwy musiałam wysłuchiwać peanów na jej cześć: o tym, jak uprzedza
każdą jego zachciankę i dba o porządek w jego życiu, bo ja ciągle o czymś
zapominam. W  jego oczach ta kobieta jest ideałem. Wcale nie jest jej


przykro. Teraz nie musi już ukrywać, jak bardzo chce się z nim bzyknąć,
o ile jeszcze nie zdążyła tego zrobić.
– Mam na myśli to, że długo się znamy.
– Tak, to nie było łatwe, ale ja i dzieci jesteśmy szczęśliwi.
Jillian potakuje.
– Cieszę się. On też jest w  niezłej formie. Staram się o  wszystkim
pamiętać i dbam o to, żeby był wolny w weekendy, w które przypada mu
opieka nad dziećmi. Będę go pilnowała.
Och, nie wątpię.
– Dzięki, jestem pewna, że dzieci będą wdzięczne, że sekretarka mojego
męża dba o to, żeby je wpisywać do jego kalendarza – mówię i zerkam na
Noaha. – Chciałabym jeszcze poplotkować, ale jestem na spotkaniu.
– Tak, oczywiście, przepraszam, że zajęłam ci tyle czasu. Wybieramy się
z przyjaciółkami do baru… – Spogląda zalotnie na Noaha. – No nic, muszę
iść, ale do zobaczenia wkrótce.
– Jasne. – Przyklejam do twarzy uśmiech. – Miło było cię widzieć.
To kłamstwo.
– Och, na pewno się niebawem spotkamy. –  Jillian przytula mnie
niezgrabnie, macha do Noaha i odchodzi.
Patrzę, jak wraca do swojego stolika, wskazuje na nas i  wybucha
śmiechem. Jej koleżanki wyciągają szyje, próbując nas zobaczyć.
– Jak ty to wytrzymujesz? – pytam Noaha, zerkając przez ramię.
– Masz na myśli te spojrzenia?
– To strasznie inwazyjne.
Noah łapie się za kark.
– Nagrywasz to?
O kurde, wywiad.
– Nie, nigdy bym…
– Pozwól zatem, że to powiem, a potem wrócimy do naszego wywiadu.
–  Noah wyciąga rękę, jakby chciał mnie dotknąć, ale po chwili wahania
sięga po piwo. – Natrętne spojrzenia to moja codzienność. Gdy zająłem się


aktorstwem, zaakceptowałem to i  nauczyłem się z  tym żyć, bo wiem, że
jeśli przestaną się na mnie gapić, będzie to oznaczać, że jestem skończony.
Co jednak ważniejsze, jesteś od niej dziesięć razy ładniejsza. – Wskazuje
brodą w kierunku Jillian.
Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego to powiedział?
– Słucham?
– Zauważyłem, jak na nią patrzyłaś, i chcę ci powiedzieć, że jeśli twój
mąż kiedykolwiek jej dotknął, bardzo obniżył standardy. Jesteś
najpiękniejszą kobietą, jaką w  życiu widziałem. Scott jest idiotą. A  teraz
możemy wrócić do nagrywania. – Sięga po dyktafon i ponownie go włącza.
– Ja… ja… – Nie wiem, co powiedzieć. – Ty…
Noah ponownie nakłada maskę aktora. Widzę skupienie w jego oczach,
ale ja nadal nie mogę się pozbierać. Wyczuł mój nastrój i  potrafił mnie
pocieszyć. Kim on jest? To niemożliwe, żeby był aż tak idealny.
Pewnie ma małego.
Choć jeśli pamięć mnie nie myli, wiem już, że tak nie jest.
Ale i tak ewidentnie nadrabia jakieś braki.

– Jesteś pewna, że chcesz iść na spacer? – pyta Noah po raz kolejny.
– Tak, od dawna nie byłam na plaży.
Muszę się przewietrzyć. Wyszliśmy z restauracji, a ja wciąż nie potrafię
przestać myśleć o  tym, że powiedział, że jest mną zainteresowany.
Zdejmuję buty i ruszamy w stronę brzegu.
– Zauważyłem, że większość ludzi, która mieszka przy plaży, prawie na
niej nie bywa – mówi Noah.
– To z powodu hord turystów.
Przytakuje.
– Rozumiem, ale w takim razie po co tu mieszkać?
– Nie wiem. Zawsze liczę na to, że plaża wreszcie opustoszeje. – Śmieję
się smutno.


Poza tym spędziłam tu całe moje życie. Nie pamiętam jednak, kiedy
ostatnio zabrałam dzieci nad ocean. Finn kiedyś uwielbiał chodzić na plażę,
ale Aubrey jest za mała, żeby to pamiętać. Mieszkamy tuż obok, powinni
móc z niej korzystać.
– Tak jak teraz? – pyta Noah.
– Właśnie.
Słońce zachodzi, malując niebo piękną pomarańczową poświatą. Plaża
jest kompletnie opustoszała. Idziemy wzdłuż brzegu, a fale obmywają nam
stopy. Noah opowiada mi o nadchodzącym castingu i skarży się na swojego
agenta, który wywiera na niego presję.
Słucham go uważnie, nie ze względu na treść, ale dlatego, że doceniam,
że dzieli się ze mną swoim życiem. Co rusz nasze dłonie ocierają się
o siebie i ilekroć się tak dzieje, przeszywa mnie dreszcz. Za trzecim razem
zaczynam podejrzewać, że to nie może być przypadek.
Chwilę później Noah bierze mnie za rękę. Wstrzymuję oddech, ale nie
cofam dłoni. Wpatruję się w nasze splecione palce i próbuję uspokoić bicie
serca.
Noah się zatrzymuje.
– Zatańcz ze mną – prosi.
– Słucham?
Robi krok w moją stronę, przyciągając mnie do siebie tak, że dzielą nas
zaledwie centymetry.
– Zawsze chciałem zatańczyć na plaży o  zachodzie słońca. Mogę cię
prosić?
Powinnam odmówić.
Ale równie dobrze mogę z nim zatańczyć.
Nie czekając na moją odpowiedź, Noah otacza mnie ramieniem, a  ja
opieram dłonie na jego piersi. Kołyszemy się w  rytm fal, a  mój puls
przyspiesza. Coś się rodzi między nami, choć nie potrafię tego nazwać.
Boję się bardziej, niż jestem gotowa się przyznać, ale mimo to nie
odsuwam się ani o milimetr.
Przeciwnie, przysuwam się do niego jeszcze bliżej.


Nie przestajemy się kołysać, za nami zachodzi słońce i  powoli zapada
mrok. Noah przytula mnie, a ja zaglądam mu w oczy. Chciałabym mu tyle
powiedzieć, ale boję się otworzyć usta.
Noah dotyka mojej twarzy i odgarnia z niej kosmyk włosów.
– Co ty w sobie masz? – Jego głos przerywa ciszę.
Napięcie między nami sięga zenitu, więc odsuwam się o krok i śmieję
się.
– Sądzę, że moje przechwałki o tym, że jestem dobra w łóżku, zrobiły na
tobie wrażenie. Na pewno ci przejdzie.
Noah ze śmiechem przyciąga mnie do siebie, ale po chwili puszcza.
– Zobaczymy. Żaden mężczyzna nie przepuściłby okazji, żeby się o tym
przekonać.
Zawracamy w stronę parkingu, a on trąca mnie w ramię.
– Znam jednego, co odpuścił –  mówię pod nosem tak cicho, żeby nie
mógł mnie usłyszeć.


ROZDZIAŁ 11

Coś mi, kurwa, słabo idzie trzymanie się od niej z daleka.
Eli i Heather na pewno mnie zabiją, ale przynajmniej umrę szczęśliwy.
Wszystko w tej kobiecie mnie zachwyca. Nie zdaje sobie sprawy z własnej
urody. Gdy się śmieje, jej niebieskie oczy zaczynają błyszczeć, a ja mam
ochotę paść jej do stóp. Nadal nie wiem, dlaczego tak na mnie działa, więc
nie odpuszczam i popełniam błąd za błędem.
Mówię rzeczy, których obiecałem sobie, że jej nie powiem.
Robię to, czego obiecywałem sobie nie robić.
Jej szczery uśmiech, jej beztroski śpiew, to, jak ze mną tańczyła –
 wszystko sprawia, że przepadłem z kretesem. Nie mogę już odejść, nawet
gdybym chciał.
Podróż samochodem przebiega w ciszy. Kristin wygląda na zamyśloną,
więc nie chcę na nią naciskać. Myślę o  tych wszystkich bzdurach, które
powiedziałem, i modlę się, żeby nie wzięła mnie za wariata.
– Wszystko w  porządku? –  pytam, gdy zatrzymujemy się przed jej
domem.
– Tak, przepraszam, układałam sobie w głowie tekst. – Uśmiecha się.
– Mam nadzieję, że masz dość materiału.
– Tak, dzięki. Myślę, że wyjdzie całkiem nieźle.
Przytakuję i  wysiadam z  samochodu. Wiem, że to nie jest randka, ale
moja matka skopałaby mi tyłek, gdybym nie okazał kobiecie szacunku i nie
otworzył jej drzwi. Przypominam sobie, że powinienem dać sobie spokój.


Biorę głęboki oddech, otwieram drzwi i  pomagam jej wysiąść. Kristin
się potyka, a  ja łapię ją, zanim zdąży upaść. Przyciągam ją do siebie,
trzymając o wiele bliżej, niż to konieczne. Kristin unosi wzrok i spogląda
na mnie z niekłamanym pożądaniem. Czuję, jak bije jej puls, ale staram się
nie stracić nad sobą kontroli.
– Noah. – Wzdycha.
– Powiedz mi, że nic do mnie nie czujesz – mówię, dając jej możliwość
odwrotu. Jeśli powie choć słowo, odpuszczę. – Powiedz, że mam już cię nie
nachodzić i że nie jesteś mną zainteresowana.
– Nie mogę…
Gładzę ją po plecach, wtulając się w nią.
– Chcę cię pocałować.
Kristin kręci głową, ale jej palce same wędrują w górę po moim torsie
i obejmują mnie za szyję.
– Nie powinniśmy.
– To prawda –  zgadzam się z  nią. –  Ale jeśli mnie nie powstrzymasz,
zrobię to.
Kristin bawi się moimi włosami.
Powoli tracę nad sobą kontrolę.
– Trzy – zaczynam odliczać.
– Dwa.
Gdy Kristin nachyla się do moich ust, jest już po mnie.
Kiedy nasze wargi się stykają, przyciskam ją do maski samochodu,
odcinając jej drogę ucieczki. Całuję ją tak, jakby ten pocałunek miał być
naszym ostatnim. Obejmuję ją za szyję. Gdy wzdycha, korzystam z okazji
i wślizguję język do jej ust. Kristin odwzajemnia mój pocałunek w każdy
możliwy sposób. Czuję, że pragnie mnie równie mocno, jak ja jej.
Za każdym razem, kiedy nasze języki się stykają, Kristin jęczy, a  mój
kutas staje na baczność. Choć chciałem ją pocałować już poprzedniej nocy,
cieszę się, że tego nie zrobiłem, bo tym razem nie będzie mogła się zasłonić
pijaństwem. Wodzę dłońmi po jej ciele, rozkoszując się krągłościami.


Palce Kristin błądzą po moim torsie, ale ona nagle zastyga i  odpycha
mnie.
– To… – Próbuje złapać oddech. – To było…
– Cudowne – kończę za nią.
– Tak. To prawda, ale nie powinno było się wydarzyć. Cholera. Co jest
ze mną nie tak?
Biorę jej twarz w dłonie.
– Nic.
Kristin spogląda na mnie z żalem.
– O mój Boże. Przepraszam. Nie powinnam była tego robić.
– Przecież nic nie zrobiłaś. –  To wszystko moja wina. To ja ją
pocałowałem, choć wiem, przez co przechodzi. –  To ja powinienem cię
przeprosić.
Kristin patrzy pod nogi.
– Nie. Chciałam, żebyś to zrobił. Chciałam cię pocałować i chcę więcej,
ale nie mogę…
Chwytam ją pod brodę i zmuszam, żeby na mnie spojrzała.
– Bo?
Znam wszystkie jej powody, ale chcę, żeby mi o nich przypomniała.
– Piszę artykuł o tobie i o twoim życiu intymnym.
Czy ona mówi serio? Naprawdę sądzi, że mnie to obchodzi? I  tak
napisze, co chce, zawsze tak jest. Jeśli to jest jej ważny powód, czeka ją
niezła batalia. I zamierzam ją wygrać.
– To nie ma znaczenia.
– Nie mogę. – Kristin wyślizguje się z moich objęć i rusza w kierunku
domu.
Idę za nią, bo nie chcę, żeby tak wyglądał koniec naszego wieczoru.
– Przepraszam –  mówię i  łapię ją za rękę. –  Nie chciałem na ciebie
naciskać.
Kristin wzdycha głęboko.


– Nie zrobiłeś nic złego. Od dawna się tak nie czułam. To ekscytujące
i dezorientujące. Ale prawda jest taka, że nic by z tego nie wyszło. – Kristin
dotyka mojej piersi. –  Nie jestem na to gotowa i  uwierz mi, nie chcesz
wiedzieć, jak bardzo popieprzone jest moje życie.
Nawet nie wie, jak bardzo się myli.
Puszczam ją, bo zdaję sobie sprawę, że nie mam innego wyjścia.
W  uszach pobrzmiewają mi słowa Heather o  tym, jakim kutasem jest jej
mąż i jak bardzo ją skrzywdził.
– Możemy zostać przyjaciółmi? – pytam, bo czuję, że tylko w ten sposób
uda mi się nakłonić ją do kolejnego spotkania.
– Naprawdę? –  dziwi się. –  Chcesz się ze mną przyjaźnić? Zaczynam
wątpić w twoje zdrowie psychiczne.
–  Nie jesteś na to gotowa? Pomyślałem, że jesteśmy kumplami, skoro
uratowałem cię przed utonięciem.
Kristin spogląda w niebo i mamrocze coś pod nosem.
– Nie dasz mi o tym zapomnieć, co?
– Raczej nie. Poza tym traktuję to jako polisę ubezpieczeniową, na
wypadek gdybyś napisała o mnie jakieś bujdy. Mam na ciebie haka.
– Dobrze wiedzieć. –  Kristin trąca mnie w  ramię. –  Twoja reputacja
z  całą pewnością by ucierpiała, gdybym napisała, że rozebrałeś
nieprzytomnie pijaną dziewczynę.
Nachylam się do niej, wdychając jej cytrusowy zapach.
– Inaczej to zapamiętałem.
– No cóż, panie Frazier, każde z  nas ma swojego asa w  rękawie,
nieprawdaż?
Spoglądam na nią z uśmiechem.
– Na to wygląda. Czekam na artykuł.
Kristin się uśmiecha.
– Dziękuję za wywiad i za dzisiejszy wieczór. Bardzo przepraszam za…
– Nie kończ. –  Unoszę dłoń. –  To ja powinienem cię przeprosić.
Możemy zacząć od początku?


Potakuje.
– Chętnie.
Wsuwam dłoń do kieszeni i  wyciągam dwa plastry gumy. Podaję jej
jeden.
– Nie mam magicznej pigułki, ale podobno ta guma pomaga zapomnieć.
Kristin z uśmiechem sięga po plaster.
– Magiczna guma, co?
– Słyszałem, że pozwala zapomnieć o  przeszłości, więc można zacząć
wszystko od nowa.
Wiem, że jestem żenujący, ale mam wrażenie, że to działa.
– No cóż. – Kristin odwija papierek i wkłada gumę do ust. Ja robię to
samo. – I co, działa?
Jestem aktorem, czas na pierwszy akt.
– Jestem Noah Frazier. Kumpel Elego. – Wyciągam do niej rękę.
– Miło cię poznać, Noah – mówi Kristin. – Mam na imię Kristin McGee,
Heather opowiadała mi o tobie. Chciałabym przeprowadzić z tobą wywiad.
– Z przyjemnością się z tobą spotkam.
– Ja również. – Kristin przygryza wargę i przechyla głowę.
Chwytam ją za rękę.
– Dobrej nocy, pani McGee.
Kristin opiera dłoń na moim ramieniu.
– Dobranoc, Noah. Świetnie się z tobą bawiłam.
– Czekam na kolejne spotkanie. –  Puszczam do niej oko i  wracam do
samochodu.
Pamiętam, że mój nauczyciel aktorstwa powtarzał, że zawsze należy
zostawiać widownię z  wrażeniem niedosytu, i  tak właśnie zamierzam
postąpić.


ROZDZIAŁ 12

Opieram się o ścianę i próbuję zrozumieć to, co się stało.
Noah mnie pocałował. Naprawdę mnie pocałował.
A ja odwzajemniłam jego pocałunek.
Do diabła, ależ to było cudowne.
To fakt, ale nie powinno było się wydarzyć. Nie mam pojęcia, co mnie
naszło, nie mogłam się jednak powstrzymać. Tak bardzo tego chciałam, że
zignorowałam instynkt samozachowawczy. Ledwo go znam, a czuję się tak,
jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi.
Ta jedna chwila… ten wybryk spierdoli mi życie, jeśli tylko na to
pozwolę.
Ale tak się nie stanie. Nie pozwolę na to, bo nie mogę dodatkowo
komplikować sobie życia. Jezu, czy mi odbiło? Jestem w trakcie rozwodu,
samotnie wychowuję dzieci i muszę napisać o nim artykuł.
Gdy już nabieram pewności, że nie wyglądam jak młoda żyrafa, która
dopiero uczy się stawiać pierwsze kroki, udaję się do kuchni, żeby nalać
sobie kieliszek wina. W  poniedziałek mam deadline i  jestem zbyt
pobudzona, żeby zasnąć, więc przebieram się w wygodne dresy i włączam
laptopa.
W duchu śmieję się z tytułu, wiedząc, że Noah zrozumie moją aluzję.
NAGA PRAWDA O NOAHU FRAZIERZE


Noah Frazier, odtwórca jednej z  głównych ról w  serialu Cienka
niebieska linia, którego ostatni odcinek wyemitowano w  kwietniu tego
roku, niewątpliwie jest ulubieńcem fanów. Przez siedem sezonów wcielał
się w rolę uroczego, niemającego szczęścia w miłości oficera Writta, czym
zdobył sobie serca widzów. Gdy „Celebaholic” się z  nim spotkał na
ekskluzywny wywiad, zrozumiałyśmy, skąd się bierze miłość fanów do
Noaha. Jest uroczy, dowcipny i  diabelsko seksowny, a  przy tym
niesłychanie bezpośredni.
W trakcie wywiadu dowiedziałyśmy się, jakie ma plany na przyszłość,
i co najważniejsze, zapytałyśmy go, czy w jego życiu jest ktoś wyjątkowy.
To pytanie zadaje sobie każda singielka i mężatka.
Usiedliśmy w  lokalnym pubie w  Tampie i  przez kilka godzin
wypytywałam go o kwestie, które tak bardzo nurtują nas wszystkie.
Włączam nagranie i zaczynam spisywać.
„Celebaholic”: Dziękuję, że zechciałeś się ze mną spotkać. Jestem twoją
wierną fanką i to zaszczyt móc przeprowadzić z tobą wywiad.
Noah Frazier: Dziękuję za zaproszenie. Cieszę się, że tu jestem.
„Celebaholic”: Czy urlop ci służy?
Noah Frazier: Tak. Udało mi się spędzić trochę czasu z  rodziną
i przyjaciółmi, a w międzyczasie rozglądam się za kolejną rolą.
„Celebaholic”: Masz jakieś konkretne propozycje?
Noah Frazier: Zainteresowały mnie dwa scenariusze. Zobaczymy. Na
razie świetnie się bawię na Florydzie.
Choć Noah mówi cicho, nie umyka mi aluzyjny ton jego głosu.
Notuję jego odpowiedzi na pytania o  pracę, nominację do nagrody
Emmy i plany na przyszłość, związane z produkcją filmową.
Potem przechodzę do tego, co interesuje czytelników najbardziej –  do
plotek.
„Celebaholic”: Zatrzymałeś się u Elego Walsha, prawda?


Noah Frazier: Zgadza się. Zaprzyjaźniliśmy się na planie Cienkiej
niebieskiej linii.
„Celebaholic”: Założę się, że nieźle razem rozrabiacie.
Noah Frazier: Tylko gdy mamy pod ręką butelkę tequili. Zwykle straszni
z nas nudziarze, chyba że kłopoty same się napatoczą.
Nie mogę powstrzymać śmiechu. Przypominam sobie jego promienny
uśmiech i figlarne iskierki w oczach.
„Celebaholic”: Domyślam się. Powszechnie wiadomo, że świat zapłakał,
gdy Eli poznał swoją dziewczynę. A ty masz kogoś na oku?
Noah Frazier: Jest ktoś, kto nie jest mi obojętny.
„Celebaholic”: Chciałbyś rozwinąć tę myśl?
Noah Frazier: Nie. Ona dobrze wie, kim jest.
„Celebaholic”: No cóż, na pewno czuje się wyróżniona.
Noah Frazier: Liczę na coś więcej. Mam nadzieję, że odwzajemnia moje
uczucia.
Zasycha mi w gardle, a serce zaczyna mocniej bić. To o mnie mówił. To
ja jestem dziewczyną, którą Noah Frazier się zainteresował i  którą tulił,
dziewczyną, która poznała rozkosz jego dotyku. Na wspomnienie naszego
pocałunku i  posmaku mięty na jego języku czuję mrowienie w  ustach.
Jestem kompletnie oszołomiona, ale wiem, że muszę się trzymać od niego
z  daleka. Noah nie ma pojęcia, jak bardzo jestem pokiereszowana, i  nie
mam wątpliwości, że gdy tylko się o tym przekona, natychmiast się zmyje.
Zamykam laptopa i  dopijam wino, bo wiem, że nie ma mowy, żebym
zdołała dokończyć tekst. Noah rzucił mi się na mózg. Nie pamiętam, kiedy
ostatnio jakiś mężczyzna patrzył na mnie tak jak on. Jakbym była coś
warta. Uznał, że jestem wyjątkowa, choć nie ma żadnego logicznego
powodu, dla którego miałby zainteresować się kimś tak zwyczajnym jak ja.
Nie. Nie mogę w to uwierzyć.
Na pewno chce mnie tylko zaliczyć. Ale ja nie nadaję się do takich akcji.
Potrzebuję czegoś więcej, zawsze tak było. Nie chcę poczuć się jak ktoś,
kto nie zasługuje na nic więcej niż jednorazowy seks.


Idę do łazienki umyć twarz i przygotować się do snu.
– Co mi strzeliło do głowy? –  mówię na głos, wpatrując się w  swoje
odbicie w lustrze. – Kristin, przecież ty jesteś głupia, irytująca i nic ci nie
wychodzi. Nie potrafiłaś zadowolić Scotta. Jesteś beznadziejna, miał rację.
– Zaczynam płakać, a w głowie pobrzmiewają mi słowa Scotta: „Zapuściłaś
się. Kiedyś byłaś taka ładna. Nie dziś, nie chce mi się”.
Nie ma mowy, żeby ktoś taki jak Noah mógł się mną zainteresować.
Byłabym idiotką, gdybym uwierzyła, że jest inaczej.

Miniona noc była najgorszą, jaką przeżyłam od rozstania ze Scottem.
Zasnęłam z płaczem, wspominając piętnaście lat upokorzeń.
Choć wiem, że mój wewnętrzny krytyk to efekt lat, które spędziłam
u boku nieszczęśliwego mężczyzny, zwątpienie i niepokój nie są racjonalne.
Mogę do znudzenia powtarzać sobie, że Scott wyżywał się na mnie, bo miał
kompleksy, ale nie zawsze mam siłę, żeby o tym pamiętać.
Tak było zeszłej nocy.
Teraz, w  świetle dnia, wiem, że byłam wariatką, że pozwoliłam na to,
żeby miał nade mną taką władzę. Jego słowa to nic innego jak tylko szum,
który zamierzam zagłuszyć moim niegasnącym optymizmem. Łatwo ulec
negatywnemu myśleniu, ale nie mam zamiaru dłużej tak żyć. Zostało mi
jeszcze kilka godzin przed przyjazdem Scotta, więc zaczynam sprzątać
tylko po to, żeby udowodnić mu, że był w  błędzie. Jestem dobrą matką,
potrafię utrzymać porządek w domu i jestem ładna.
Nagle rozlega się pukanie do drzwi.
– Kristin, jesteś w domu? – Zza drzwi dobiega głos Danielle.
– Hej. – Uśmiecham się i wpuszczam ją do środka.
Danielle unosi kubek z kawą, a ja mam ochotę ją pocałować.
– Jesteś najlepszą przyjaciółką, jaką tylko mogłabym sobie wymarzyć.
Danni wybucha śmiechem.
– Kotku, dom wygląda pięknie. Świetnie się urządziłaś.
– Tak myślisz?


Przytakuje.
– Tak.
– Dzięki. – Wskazuję na kanapę i obie siadamy. – Robię, co mogę.
Danielle spogląda na kubek z kawą i zerka na mnie.
– Wszystko w porządku? – pytam.
– Scott powiedział coś Peterowi i wahałam się, czy ci o tym mówić, bo
prosił mnie, żebym tego nie robiła, ale, kurwa, jesteś moją najlepszą
przyjaciółką. Nie obchodzi mnie, że się kumplują. To my trzymamy sztamę,
prawda?
Żołądek zaczyna mnie boleć, bo wiem, że wizyta Danni w  niedzielny
poranek nie zwiastuje nic dobrego. Peter też musiał uznać, że to ważne,
skoro jej o tym powiedział.
– Zaczynam się niepokoić. – Próbuję się zaśmiać, ale mi nie wychodzi.
– Scott zadzwonił do Petera i powiedział mu, że ma dowody na to, że
masz romans.
Okej, teraz nie mogę się nie zaśmiać.
– Co takiego? Romans? –  Kręcę głową z  niedowierzaniem. –  Jakim
cudem miałabym znaleźć czas na romans? Przecież byłam strasznie zajęta
byciem beznadziejną żoną!
Danni zamyka oczy.
– Chyba chodziło mu o wczorajszy wieczór…
– Do kurwy nędzy! –  Zrywam się na równe nogi. –  Byłam w  pracy!
Przeprowadzałam wywiad. Piszę artykuł o  Noahu, więc poszliśmy na
kolację. Niewiarygodne. –  Nawijam coraz szybciej, zdumiona
absurdalnością jego oskarżeń. –  Od kiedy pójście z  kimś na kolację jest
równoznaczne z romansem?
Danni unosi ręce.
– Nie zabijaj posłańca. Wiem tylko, że to kutas, więc na pewno będzie
próbował to wykorzystać.
Wykorzystać? Dobry Boże, co za tupet. I  wtedy doznaję olśnienia:
jedyną osobą, która mogła mu o tym powiedzieć, jest Jillian.


– Nie minęła nawet doba, odkąd jego asystentka mnie spotkała, a  już
zdążyła do niego zadzwonić i mu o tym powiedzieć. Nie ma co, sumienna
z niej sekretarka.
– Kristin, chcę, żebyś była na to gotowa. Ten koleś nie chce ciasteczka,
ale nie chce też, żeby zjadł je ktoś inny. Martwię się o ciebie. Boję się, że
jeśli zacznie coś podejrzewać, będzie chciał ci zaszkodzić. Dziś rano
pokłóciłam się o  to z  Peterem. Powiedziałam mu, że Scott nie ma prawa
wtrącać się do twojego życia, skoro wystąpił o rozwód.
Biorę ją za rękę. Danielle nie ma pojęcia, jak bardzo doceniam jej
przyjaźń. Mimo wielu przeszkód udało jej się naprawić związek. To
niesprawiedliwe, że teraz kłóci się o mnie ze swoim mężem.
– Proszę cię, nie rób tego. Nie pozwól, żeby mój rozwód położył się
cieniem na twoim małżeństwie.
Danni uśmiecha się do mnie smutno.
– Nie przejmuj się. Peter wreszcie otworzył oczy. Naszym zdaniem Scott
próbuje go wykorzystać. Dzwoni do niego tylko po to, żeby uzyskać
informacje na twój temat, Peter w końcu to zrozumiał. Scott powiedział mu,
że za sprawą twoich kłamstw i  manipulacji wszyscy uwierzyli, że jesteś
ofiarą.
– Co za narcyz! – wykrzykuję. – Jakich kłamstw? A on, ile razy mnie
zdradził? Ale jeśli chce wojny, będzie ją miał.
Gdy skarżyłam się, że źle mnie traktuje, Scott robił ze mnie wariatkę.
Stawiał znak równości między obłąkaniem a  podważaniem jego dobrych
intencji. Nie wiem, jak on to robi, ale zawsze z  łatwością potrafi
zniekształcić prawdę i  zrzucić winę na kogoś innego. Zobaczyłam to
dopiero po rozstaniu, ale teraz prawda aż bije mnie po oczach.
Danielle wzdycha ciężko i już czuję, że coś się święci.
– Wiesz, że Peter nie zgodził się go reprezentować, ale prosił, żebym cię
ostrzegła, że jeśli Scott oskarży cię o  zdradę, może to mieć wpływ na
wysokość alimentów i decyzję sądu o przyznaniu opieki nad dziećmi.
Nie mam zamiaru grać z nim w tę grę.
– Nigdy go nie zdradziłam.
– Wiem.


– Przysięgam, jeśli mi to zarzuci… –  Milknę, bo sama nie wiem, co
zrobię. Moja adwokatka jest dobra, ale jestem pewna, że Scotta stać na
kogoś lepszego.
Jeżeli Scott się na to zdecyduje, będę miała przejebane. Peter pracuje
w jednej z najlepszych kancelarii specjalizujących się w prawie karnym, ale
zaczynał jako specjalista od prawa rodzinnego. Reprezentował wielu
sportowców w  sprawach rozwodowych, dlatego wiem, że jeśli jest
zaniepokojony, ma ku temu poważny powód.
– Kristin, nie odkrywaj przed nim swoich kart. Nie daj znać po sobie, że
coś wiesz. Scott na to liczy.
– Chciałam być wobec niego fair i  mieć to z  głowy! Chcę już być
rozwódką! Chcę odzyskać moje życie i przestać słyszeć jego głos.
Danielle bierze mnie za rękę.
– Czas, żebyś zaczęła z nim pogrywać, ale musisz być sprytniejsza.
– Jak mam to zrobić? Nie myślę tak jak on.
Danni unosi brew.
– Tym lepiej że masz trzy przyjaciółki, które cię wspierają. Nie
zostawimy cię na jego pastwę. Od tej pory na każdym spotkaniu ze Scottem
będzie ci towarzyszyć jedna z nas. Nie będzie mógł już bezkarnie ferować
oskarżeń pod twoim adresem.
– To jakieś szaleństwo.
Danni kręci głową.
– Nie, skarbie, to jest wojna.


ROZDZIAŁ 13

Gdy emocje opadają, wracam do sprzątania. Danni siedzi przy
kuchennej wyspie, obserwując, jak szoruję blat z taką siłą, jakbym chciała
w nim zrobić dziurę.
– Kris? – Śmieje się. – Moim zdaniem ten blat już jest czysty.
Staję i  wzdycham ciężko. O  tylu rzeczach chciałabym jej powiedzieć.
Zawsze była pierwszą osobą, do której biegłam, kiedy coś się wydarzyło,
dlatego strasznie bym chciała opowiedzieć jej o minionym wieczorze. Tym
razem jednak boję się nawet otworzyć usta.
Nie dlatego, że się obawiam, że mnie zgani, raczej nie wiem, czy to
rozsądne ze względu na moją sprawę rozwodową.
Danni podchodzi do mnie i kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Wszystko będzie dobrze.
Unoszę wzrok, na zmianę zamykając i otwierając usta.
– Zrobiłaś tę swoją minę…
– Jaką minę? – pytam niewinnie.
– Minę, która mówi: mam tajemnicę, którą muszę się podzielić. No już,
mów.
Wrzucam gąbkę do zlewu i spoglądam na przyjaciółkę.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł.
– Bo?
– Co sądzisz na temat krzywoprzysięstwa? – Postanawiam ją wybadać.


Danni unosi ręce, a następnie pozwala im opaść i klepie się po udach.
– Dobry Boże!
– Pytam hipotetycznie. – Krzyżuję ręce na piersi.
– Hipotetycznie?
Może jeśli pominę personalia, będę mogła jej o tym opowiedzieć?
– Tak, hipotetycznie, co by się stało, gdyby ktoś kogoś pocałował?
Oczy Danielle robią się wielkie jak spodki.
– Czy ten ktoś pyta o  to w  kontekście ewentualnych konsekwencji
związanych ze sprawą rozwodową?
Wzruszam ramionami.
– Może. Ten ktoś mógłby chcieć o  to zapytać, żeby sprawdzić, czy
w oczach prawa uznano by to za zdradę…
Danielle uśmiecha się szeroko i przechyla głowę.
– Na podstawie tego, co mówi Peter, za zdradę uznawany jest jedynie
stosunek płciowy.
Potakuję. Przynajmniej tyle dobrego. Cieszę się, że mój pocałunek
wszech czasów nie może zostać użyty przeciwko mnie i  że Scott jest
głupszy, niż myślałam. Nie zrobiłam nic złego.
– Dobrze wiedzieć. A jeśli ten ktoś był na kolacji… z klientem?
– Kolacja to nie zdrada. Czy twoja znajoma była na tej kolacji
niedawno? – naciska Danielle.
– Tak.
– Czy spotkała znajomą osobę? – pyta z uśmiechem.
– Być może.
Opada jej szczęka.
– Czy twoja znajoma chce mnie wykończyć? Nie zrobiła niczego
niewłaściwego.
– Znajoma dziękuje ci za radę.
Danielle wybucha śmiechem.


– Przekaż jej, że nie ma za co. Poza tym, jeśli w trakcie domniemanego
romansu nie korzystała ze wspólnych funduszy, a stosunek nie miał miejsca
w trakcie trwania małżeństwa, nie można mówić o zdradzie. A w każdym
razie tak to zrozumiałam.
– Wygląda na to, że moja znajoma jest czysta. –  Przygryzam wargę
i dodaję po chwili milczenia: – Nie uprawiała z nikim seksu.
Danielle wygląda tak, jakby zaraz miała wyjść z siebie.
– Proszę, powiedz mi, że twoja znajoma pocałowała Noaha Fraziera!
– Tak!
– O  kurde! Jak to? Jakim cudem to się przytrafiło najpierw Heather,
a  potem to… twojej znajomej? Czy w  liceum ominął mnie kurs
z  podrywania celebrytów? Czy Heather o  tym wie? O  Boże, czy było
cudownie? Wiele na to wskazuje. Stara, te jego usta.
Przyciągam ją do siebie i  opowiadam jej całą historię od początku.
Domyśliła się, że chodzi o mnie, więc z ekscytacją relacjonuję jej przebieg
zdarzeń, których kulminacją był ów wiekopomny pocałunek. Danielle łapie
się za głowę, gdy opowiadam jej o  tańcu na plaży. Zaśmiewa się, kiedy
tłumaczę, co się wydarzyło u  Heather i  jak fałszowałam podczas jazdy
samochodem.
Gdy przechodzę do samego pocałunku, czuję się tak, jakbym się unosiła
nad ziemią. Serio, zwykli mężczyźni tak nie całują, a jeżeli tak, to coś mnie
ominęło.
– Wiesz, czego dowodzi ta historia? – pyta Danielle.
– Czego?
– Tego, że odzyskałam przyjaciółkę.
Przeczesuję włosy.
– Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć…
A przynajmniej nie chcę się do tego przyznać.
Danielle nachyla się do mnie i gładzi mnie po ramieniu.
– Ostatnio byłaś cieniem dawnej siebie. Chyba dopiero teraz zdałam
sobie z tego sprawę. Kiedy ostatnio się wygłupiałaś? Pamiętasz ostatni raz,


kiedy śpiewałaś w samochodzie? Kiedy się upiłaś i tańczyłaś? Albo kiedy
czegoś zapragnęłaś i udało ci się to zdobyć?
Zamykam oczy i zwieszam głowę.
– Nie chcę o tym myśleć.
– Wiem. Chcę tylko, żebyś usłyszała sama siebie. Możesz tego nie
widzieć, ale ja to zobaczyłam. Odżyłaś. Moja przyjaciółka nareszcie do
mnie wróciła.
Łzy napływają mi do oczu.
– Nigdy nie odeszłam.
– Scott cię nam odebrał.
– Nie… – zaprzeczam.
– Posłuchaj, to ty zawsze byłaś najweselsza spośród naszej czwórki.
Nicole jest szurnięta. Na Heather można polegać. Ja jestem cyniczna. A ty
zawsze byłaś uśmiechnięta. Byłaś kapitanką drużyny czirliderek i szefową
komitetu organizacyjnego balu maturalnego, i… zresztą nie pamiętam tych
wszystkich głupot, w  które się angażowałaś. To nieistotne. Byłaś dla nas
wzorem, a  on podciął ci skrzydła. Umniejszał cię do skutku i  bardzo cię
przepraszam, że mu na to pozwoliłam.
Spoglądam na Danni, która nigdy nie płacze, ale teraz ma łzy w oczach.
– Danni – mówię cicho.
– Nie. –  Ociera twarz. –  Nic nie zrobiłam. Myślałam, że jesteś
szczęśliwa, ale tak nie było. Nicole chciała coś powiedzieć, ale jej nie
pozwoliłam.
– I  tak byś mnie do niego nie zniechęciła –  próbuję ją pocieszyć. –
 Kochałam go. Nie byłam gotowa od niego odejść.
Danni przytakuje. To okropne, że obwinia się o tę sytuację. Prawda jest
taka, że odeszłam od niego dopiero wtedy, gdy poczułam się na to gotowa.
Gdyby zaczęły się wtrącać, próbowałabym go bronić. Naprawdę
wierzyłam, że to moja wina i że nie jestem dla niego dość dobra.
– Mogłam przynajmniej spróbować. –  Danielle ze wstydem odwraca
wzrok.
– Kocham cię.


– Ja ciebie też.
Przytulam ją i gładzę po plecach.
– Któż by pomyślał, że twoje czarne serce potrafi płakać? – żartuję.
Przynajmniej udaje mi się ją rozśmieszyć.
– W razie czego wszystkiemu zaprzeczę.
– Zuch dziewczyna.
– Kris, zobaczysz, jeszcze będziesz szczęśliwa. Jestem o  tym
przekonana. Nie pozwól, żeby Scott dalej podcinał ci skrzydła. Jeśli podoba
ci się Noah, weź się za niego. Jeżeli chcesz trochę poszaleć, nie odmawiaj
sobie tego. I pamiętaj, że zawsze będziesz mogła na mnie liczyć.
To wyjątkowe szczęście, że mam takie przyjaciółki.
– Za wcześnie na randki.
– Według kogo? – Prycha.
– Nie zdążyłam się nawet rozwieść!
Danielle przewraca oczami.
– I co z tego? Każdy dochodzi do siebie w swoim czasie. Jeśli Noah ci
się podoba, dlaczego nie możesz się z nim spotykać?
– Pamiętasz, dlaczego tu dziś przyszłaś? – przypominam jej.
– Czy twoja znajoma bzykała się z  kimś, gdy jeszcze mieszkała ze
swoim mężem?
Wygląda na to, że znowu rozmawiamy o mojej znajomej.
– Nie. Nigdy. Była lojalna do bólu.
– W  takim razie nic jej nie grozi, ale jeszcze się upewnię. Przekaż
znajomej, że nie może przepuścić takiej okazji! –  Wskazuje na folder ze
zdjęciem Noaha na okładce.
Kiedy rozlega się dzwonek do drzwi, zrywamy się na równe nogi.
Cieszę się, że zobaczę dzieci, ale wiem, kto im towarzyszy – on.
Spoglądam na Danni, która kiwa głową. No to zaczynamy.
Gdy otwieram drzwi, uśmiech Aubrey sprawia, że natychmiast
zapominam o  wszystkich moich rozterkach. Jest światełkiem, które
rozświetla mrok.


– Mamusiu! – Wyciąga do mnie ręce, a ja biorę ją w ramiona.
– Tak bardzo za tobą tęskniłam! –  Zanurzam nos w  jej włosach
i zaciągam się jej zapachem. – Och, czy zjadłaś dużo witamin i urosłaś?
– Nie! – Chichocze. – Nie urosłam.
– Finn! – Kucam przy nim, a on obejmuje mnie za szyję. – Cześć, stary.
– Hej – burczy. – Mogę iść do mojego pokoju?
– Jasne. – Całuję go w czubek głowy, nie przejmując się, że jest już zbyt
cool na pocałunki matki.
Aubrey przytula mnie mocno, a ja przyciskam ją do piersi. Starałam się
nie myśleć o tym, jak bardzo za nimi tęskniłam. Moje serce raduje się na
widok moich dzieci.
Spoglądam na Scotta, który stoi w drzwiach.
– Cześć – mówię, odstawiając Aubrey na ziemię.
– Cześć – odpowiada z niechęcią.
Powstrzymuję odruch przewrócenia oczami. Scott sądzi, że ma na mnie
haka, ale przejrzałam go na wylot.
– Skarbie –  mówię i  kucam przy Aubrey, biorąc ją za rękę. –  Może
pójdziesz do swojego pokoju i rozpakujesz torbę?
– Dobrze, mamusiu. – Spogląda na Scotta i rzuca mu się w ramiona. –
 Pa, tatusiu.
– Pa, kochanie. Zobaczymy się wkrótce, dobrze?
Córka zwiesza głowę i potakuje.
– Kocham cię.
Scott całuje ją w czubek głowy.
– Kocham cię.
Przynajmniej jest dobrym ojcem. Kładę dłoń na sercu i  patrzę na
Aubrey, jak wbiega do domu, zostawiając nas samych.
– Mieliście udany weekend? – pytam go. Postanawiam zacząć pierwsza.
– Tak. Słyszałem, że ty też świetnie się bawiłaś.
– Doprawdy?


Nic ze mnie nie wyciągnie. Chciał rozwodu, to niech ma. Moje sprawy
nie powinny już go obchodzić.
– To co, widzimy się za dwa tygodnie. – Łapię za klamkę, ale Scott nie
chwyta aluzji.
– Od jak dawna spotykasz się z  jakimś gachem za moimi plecami? –
 Krzyżuje ręce na piersi.
Wybucham śmiechem.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz, przypominam ci jednak, że dwa dni
temu chciałeś się spotkać na mieście, żebyśmy, cytuję: nie wchodzili sobie
w życie.
Scott patrzy na mnie z nienawiścią.
– Ha! Przyznajesz, że pieprzyłaś się z  innym mężczyzną za moimi
plecami? Ile razy? Dlatego tyle razy mnie odtrącałaś?
Nagle za mną rozlega się chrząknięcie.
– Och, cześć Scott – kwili Danielle. – Jak się masz?
Scott zerka to na mnie, to na nią.
– Danielle, nie wiedziałem, że tu jesteś.
Odwracam się do niego plecami.
– Scott twierdzi, że nie byłam mu wierna.
– Naprawdę? – pyta Danielle ze zdumieniem. – To absurd.
– Wiem. –  Wbijam w  niego wzrok. –  Zwłaszcza że to on wysyłał
dwuznaczne esemesy, znikał na całe weekendy i  wydawał duże sumy
pieniędzy na kosztowne podarki dla swojej asystentki.
Właśnie tak, od dawna cię o to podejrzewałam.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – Danielle cmoka.
– Kris, powiedz, jak było na randce z Noahem Frazierem? – mamrocze
Scott pod nosem.
– Masz na myśli wywiad, który z  nim przeprowadziłam? –  Mam
nadzieję, że jest mu głupio. – Chciałabym móc dłużej z tobą gawędzić, ale
mam gościa i muszę się zająć dziećmi. Dzięki, że je przywiozłeś – mówię
i zaczynam zamykać drzwi. Scott ma dwa wyjścia: albo się odsunie, albo


go przytrzasnę… jego wybór. –  Możesz je odebrać w  środę od Danielle,
przed waszym obiadem. Na razie.
Scott odsuwa się od drzwi z rozdziawionymi ustami.
– Czy ty…
– Do zobaczenia – żegnam się z nim i domykam drzwi.
Ogarnia mnie poczucie głębokiej satysfakcji. Nie jestem już potulną
gospodynią domową. Jestem samodzielna, zaczynam wszystko od nowa
i nie dam mu już sobie wejść na głowę.
Danielle zatyka usta dłonią.
– Wow – szepcze.
– Przesadziłam?
– Nie, to było epickie.
Opadam na krzesło –  czuję się kompletnie wyczerpana, ale wypełnia
mnie duma. Nie rozkleiłam się ani nie próbowałam tłumaczyć. Może
Danielle ma rację i  rzeczywiście zaczynam dochodzić do siebie. Dawna
Kristin nie pozwoliłaby się tłamsić.
Uważaj, świecie, nadchodzę.


ROZDZIAŁ 14

Stoję przy biurku Eriki, czekając, aż przeczyta mój tekst. W oczekiwaniu
na jej feedback zżerają mnie nerwy. Moja aktualna praca w  niczym nie
przypomina dziennikarstwa sprzed lat. Już nie ganiam za tematami i  nie
sporządzam relacji na żywo. O nie, teraz tekst rządzi się dyktatem tysiąca
znaków i musi być na tyle chwytliwy, żeby internauci nie znudzili się po
dwóch sekundach. Współczesna narracja to zupełnie inny świat.
– Hm – mówi Erica i odkłada kartkę.
– Czy to dobre „hm”?
Erica unosi ręce i zaczyna żywo gestykulować.
– Zmieniłaś się. Masz inny kolor. Zaróżowiłaś się.
A ta swoje. Powinna zacząć brać leki i odstawić narkotyki.
– Jestem ubrana na niebiesko.
– Kristin, wiem, w  co jesteś ubrana, miałam na myśli twoją aurę. Jest
emanacją tego, co się dzieje w twoim życiu.
Aha. Moja aura, powinnam była się domyślić. Ale ze mnie głuptas. Erica
obchodzi biurko i staje obok mnie.
– Podoba mi się twój tekst. Jesteś dowcipna i  wyciągnęłaś z  niego
więcej, niż myślałam. Noah zwykle jest bardzo oszczędny w słowach. To
dobrze, najwyraźniej cię polubił…
– Polubił? – przerywam jej.
Erica sięga po zrolowaną matę do jogi.


– Tak, dzwonił dziś rano.
Wybałuszam oczy, ale trzymam język za zębami. Nie mam pojęcia, co
go podkusiło, żeby zadzwonić do mojej szefowej, ale do głowy przychodzą
mi same straszne rzeczy. A  jeśli jej powiedział, że go pocałowałam
i  wciągnęłam do basenu? Powinnam była się domyślić, że nic z  tego nie
będzie, choć obiecał mi, że zaczniemy wszystko od początku.
Cholera.
– Kristin, wyluzuj. – Erica chichocze. – Weź matę i usiądź obok mnie.
Nie chcę, żeby mnie zwolniła, więc niechętnie sięgam po matę i sadowię
się obok niej. Erica siada w kucki, z dłońmi opartymi na kolanach.
– Spróbuj znaleźć swój środek.
– Jasne. Środek.
Chyba jestem w piekle.
– Chciałabym, żebyś przeprowadziła z nim kolejny wywiad – oznajmia
Erica, zamykając oczy. –  Wywiad rzekę, dotykający naprawdę ważkich
kwestii.
Brak mi słów. Miałam nadzieję, że gdy oddam tekst, Noah wróci do
Nowego Jorku, a  ja będę mogła udać, że ten weekend nigdy się nie
wydarzył. A  teraz nagle się dowiaduję, że Noah zażądał, żebym
przeprowadziła z nim kolejny wywiad? To się nie dzieje naprawdę.
Moje mechanizmy samokontroli nie są najlepsze. Kolacja służbowa
skończyła się francuskim pocałunkiem. Dlatego wywiad rzeka, który
wymagałby wielu spotkań, nie wróży niczego dobrego.
Choć, z  drugiej strony, seks z  Noahem nie jest najgorszą rzeczą, jaka
mogłaby mnie spotkać.
W  myślach kopię się w  kostkę. Seks z  mężczyzną, o  którym mam
napisać artykuł, dowodziłby skrajnego braku profesjonalizmu i  jest
absolutnie wykluczony.
Zarazem mogłabym się wreszcie dowiedzieć, czego pragną kobiety.
Okej, potrzebny mi terapeuta albo wibrator.
– Jestem pewna, że znajdziesz kogoś odpowiedniejszego ode mnie –
 próbuję przekonać szefową.


Erica zaczyna mruczeć, a  ja wbijam w  nią wzrok. Po wydaniu kilku
dziwnych odgłosów wzdycha głęboko i spogląda na mnie.
– Noah poprosił o  ciebie. To dobrze. –  Dotyka mojej nogi i  dodaje: –
 Noah to skarb, trofeum. Nie wiesz, ile razy nie zgodził się na udzielenie
wywiadu.
– No właśnie, więc dlaczego nagle sam to zaproponował i  w  dodatku
chce rozmawiać ze mną?
– A kogo to obchodzi?
– To bez sensu. Dlaczego teraz? Dlaczego ja? Dlaczego nie zadzwonił
do Barbary Walters, skoro tak bardzo pragnie się wygadać? To szaleństwo
i jestem pewna, że jego agent nigdy na to nie pozwoli.
Erica wzrusza ramionami.
– Nie wiem dlaczego, ale Noah cię polubił i, moim zdaniem, jesteś do
tego odpowiednią osobą. Nie będę ściemniać, bardzo mnie to cieszy. Taka
okazja już się nie powtórzy.
W tym momencie doznaję olśnienia… on chce mi się dobrać do majtek.
Gdyby udało mi się napisać tekst, który mógłby przyspieszyć mój awans
z  blogosfery do mainstreamowego dziennikarstwa, stałabym się jego
dłużniczką i wylądowałabym w jego łóżku.
– Nie mogę się tego podjąć – oświadczam, bo nie chcę się na to narażać.
Erica marszczy brew.
– Nie masz wyboru.
– Erica, nie powiesz mi, że to nie jest dziwne.
– W Hollywood mieszkają sami szaleńcy. To nie są zwykli ludzie jak ty
czy ja. My jesteśmy normalne – stwierdza z powagą.
Ona uważa się za normalną? Bezskutecznie próbuję zdusić wybuch
śmiechu. Parskam, ale szybko zakrywam usta.
– Wybacz, rozbawiło mnie to.
Erica to najdziwniejsza osoba, jaką poznałam. Normalni ludzie nie
medytują w  biurze ani nie zwykli sądzić, że inicjatywa „Listopad bez
golarki” tyczy się także kobiet. Jeśli ona jest normalna, mamy przesrane.
– Tak, Hollywood jest pełne popaprańców. – Śmieje się.


Niech Bóg ma w opiece przyszłość tego świata.
– To co, zlecisz to Pam czy sama się z nim spotkasz? – nie poddaję się
w nadziei, że Erica jednak ulegnie.
– Zapomnij. Deadline masz za miesiąc. Zależy mi na naprawdę
pogłębionym tekście. Chcę, żeby ludziom spadły skarpetki z wrażenia.
– Buty – poprawiam ją.
– Co? Nie lubię butów. Strasznie ściskają stopy.
Kręcę głową i zamykam oczy. Nie ma dla niej żadnej nadziei.
– Nie podoba mi się ten pomysł. Nie mam pojęcia, co miałabym jeszcze
napisać.
Erica wzrusza ramionami.
– Witaj w  świecie celebryckiego dziennikarstwa. Zobaczysz, co ci
powie, a potem to podkręcisz.
Wzdrygam się. Najwyraźniej nie zamierza zmienić zdania.
– Nakreślisz mi jakiś kierunek?
Erica wstaje i robi skłon, opierając dłonie na podłodze i wypinając tyłek.
– Zdaj się na swoją intuicję. Jak tylko skończę sesję, łapię samolot do
Nowego Jorku.
– Nowego Jorku?
Erica unosi jedną rękę i nogę i rozciąga się w kierunku sufitu.
– Tak, umówiłam się ze znajomą na protest.
Nie jestem na bieżąco. Dni spędzam w  pracy, a  wieczory mam zajęte
odrabianiem lekcji i oglądaniem beznadziejnych seriali, które wybiera dla
nas Aubrey. Wiem, że pewnie tego pożałuję, ale muszę wypytać ją
o szczegóły, bo wzbudziła moją ciekawość.
– Jaki protest?
Erica prostuje się i posyła mi uśmiech.
– W sprawie, która jest bardzo istotna dla mojego pokolenia.
Mówi to w taki sposób, jakbym była za stara, żeby ją zrozumieć.
– Ach, tak?


– Protestujemy, bo apka społecznościowa, z  której korzystamy,
wprowadziła miesięczny abonament dla użytkowników.
Nie mam słów. Serio, nie znajduję ani jednego.
– To niepojęte –  unosi się. –  Jakim prawem chcą od nas wyciągać
pieniądze za coś, co nic ich nie kosztuje? To absurdalne. Moim zdaniem to
kolejny dowód na to, że jesteśmy częścią jakiegoś większego
eksperymentu, rozumiesz?
Nie, nie rozumiem.
To, o  czym mówi, to prosty mechanizm biznesowy, ale postanawiam
zachować to dla siebie. Wiem, że by się ze mną nie zgodziła.
– Powinni byli od początku wprowadzić opłaty za serwis, żebym mogła
zdecydować, czy chcę się od niego uzależniać. A teraz? To nieuczciwe.
Przytakuję i zaczynam nucić, żeby czegoś nie palnąć i przypadkiem nie
nazwać jej wariatką.
Erica spogląda na zegarek.
– Wracam za kilka dni. W  przyszłym tygodniu chciałabym zobaczyć
zarys tekstu. Noah powiedział, że czeka na twój telefon.
– Okej –  stwierdzam z  rezygnacją. Naprawdę nie chcę się z  nim
spotykać. Dobrze wiem, czego oczekuje. No to się zdziwi. Jestem ekspertką
od unikania seksu – jeśli nie wierzycie, zapytajcie Scotta.

Chodzę po pokoju, próbując zebrać siły, żeby poprosić Heather o numer
do Noaha. Bo, rzecz jasna, nie przekazał go Erice. Dlatego muszę dzwonić
do mojej przyjaciółki, jak w liceum.
Pieprzyć to.
– Hej! – odbiera Heather.
– Hej.
– Co tam? – pyta.
„Och, tak tylko dzwonię, bo kumpel twojego chłopaka próbuje mnie
uwieść, a w każdym razie tak mi się wydaje”.


– Nic szczególnego. Co porabiasz?
– Czekam, aż Eli wróci ze sklepu –  mówi, a  w  tle słyszę odgłos
przestawianych garnków.
– Czy jest z Noahem? Muszę z nim porozmawiać i chciałam sprawdzić,
czy jest w domu. – Po długiej pauzie spoglądam na telefon, zastanawiając
się, czy przerwało nam połączenie. – Heather?
Heather odchrząkuje i mówi:
– Jestem. Przepraszam, wydawało mi się, że zapytałaś o  Noaha,
a  ponieważ on także dziś o  ciebie pytał… Próbuję dociec, co jest grane.
Powiedz mi, moja droga przyjaciółko, czy byłaś niegrzeczna?
To pikuś w porównaniu z tym, co zrobiła Heather pierwszej nocy, gdy
poznała Elego. Nie przespałam się z  Noahem ani nie uciekłam z  miejsca
zdarzenia, udając, że nic się nie stało. Nic z tych rzeczy. Pocałowałam go,
choć obiecałam sobie, że tego nie zrobię, a teraz próbuję przekonać samą
siebie, że nic do niego nie czuję.
To zupełnie coś innego.
– Nie zaczynaj. Zadzwonił do mojej szefowej i  powiedział, że jest
zainteresowany udzieleniem kolejnego wywiadu. Za pierwszym razem
dobrze się spisałam, więc wyznaczyła do tego mnie.
Heather śmieje się tak głośno, że jestem zmuszona odsunąć telefon od
ucha.
– Nie wytrzymam z tymi facetami – mówi i śmieje się jeszcze głośniej. –
  Przysięgam, oni są stuknięci, nie rozumieją słowa „nie”. Kris, masz
przejebane. Serio, jeśli zagiął na ciebie parol, już po tobie.
Nie do końca mogę się z  nią zgodzić. Pomijam milczeniem, że
wsadziłam mu język do ust, choć zarzekałam się, że nie interesują mnie
związki. Niektóre fakty warto niekiedy przemilczeć.
– Mylisz się. Nasza znajomość ma charakter czysto zawodowy.
– Aha. – Heather znowu się śmieje. – Naprawdę? Nie pocałowałaś go?
Cholera. Ona już wie.
– Słucham?! – wrzeszczę do słuchawki. – Coś nam przerywa.


Heather jest ostatnią osobą, która chciałaby mnie oceniać, ale im więcej
ludzi dowie się o  mojej tajemnicy, tym bardziej będę musiała się z  niej
tłumaczyć.
– Jeżeli nie wyjdzie ci blogowanie, nie idź w  kierunku aktorstwa, bo
jesteś naprawdę beznadziejna.
Opadam na kanapę i głośno wzdycham.
– Obrazisz się, jeśli ci powiem, że nie chcę o tym rozmawiać?
– Skąd. Rozumiem cię – odpowiada po dłuższej chwili.
Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale przerywa mi pukanie do drzwi.
– Zaraz do ciebie oddzwonię – mówię i wstaję z kanapy.
Rozłączam się i  idę otworzyć drzwi, spodziewając się kuriera albo
listonosza. Zamiast tego na progu stoi uśmiechnięty Noah Frazier w całej
swojej glorii.


ROZDZIAŁ 15

– Proszę, proszę, kogo ja widzę? Bohater mojego tekstu we własnej
osobie – witam go, przełykając ślinę.
Noah należy do tego rodzaju mężczyzn, którzy przystojnieją z każdym
kolejnym spotkaniem. Nie ma dnia, żeby nie wyglądał bosko. Na sam
widok jego obcisłej granatowej koszulki, szortów khaki i  dwudniowego
zarostu mam ochotę paść mu do stóp i  błagać, żeby natychmiast mnie
rozebrał. Tym razem mogłabym się nim nacieszyć na trzeźwo.
Bardzo potrzebuję się z kimś bzyknąć.
Noah opiera się o futrynę i nachyla do mnie.
– Nie zaprosisz mnie do środka?
– Mogłabym, ale po co?
– Jestem pewien, że mogłoby być całkiem miło.
Och, bez wątpienia.
– Będę udawać, że chodzi ci o  wywiad, który mam z  tobą
przeprowadzić.
Noah śmieje się pod nosem.
– A o co innego mogłoby mi chodzić? Chyba że masz coś na myśli?
– Jedynym rezultatem naszego spotkania będzie tekst, który zostanie
opublikowany na naszym blogu – oznajmiam, bo przejrzałam go na wylot.
Noah zdejmuje okulary przeciwsłoneczne i  spogląda na mnie
uwodzicielskim wzrokiem. W duchu przeklinam jego seksapil.


– Pomyślałem, że skoro nie dałaś mi swojego numeru, powinienem do
ciebie zajrzeć, żebyśmy mogli wspólnie zaplanować kolejne tygodnie. –
 W jego zmysłowym głosie pobrzmiewa wesołość.
– Jak to miło z  twojej strony –  odpowiadam kpiąco. –  Ja dostałam
zlecenie, o które nie prosiłam, a ty zadbałeś o to, żebyśmy spędzili razem
kolejne tygodnie.
Noah robi krok w  moim kierunku, ale mimo nieznośnego napięcia nie
ruszam się z miejsca. Im bliżej jest, tym bardziej trzęsą mi się kolana. Mam
motylki w brzuchu i zasycha mi w gardle. Gdy do moich nozdrzy dolatuje
zapach jego wody kolońskiej z  nutą drzewa sandałowego, przypominam
sobie, co czułam, kiedy mnie obejmował.
Kristin, weź się w garść. Nie idź tą drogą.
– Czy ja cię peszę? – pyta mnie Noah.
– Nie. Dlaczego? – Odsuwam się, ale Noah nie ustępuje i przybliża się
do mnie.
– To dlaczego próbujesz przede mną uciec?
Zaciskam pięści i postanawiam stawić mu czoło.
– Nigdzie nie uciekam.
Noah uśmiecha się do mnie jak kot na widok kanarka.
– No popatrz, to zupełnie tak jak ja.
Tego właśnie się obawiałam. Heather miała rację – mam przejebane. Nie
wiem, o co mu chodzi i czy jego plan wykracza poza chęć dobrania mi się
do majtek, ale nie mogę udawać, że Noah mnie nie pociąga. On tymczasem
omiata wzrokiem moją twarz i  spogląda na moje piersi. Oddycham coraz
szybciej – musiałby być ślepy, żeby nie zauważyć mojego podniecenia.
– No cóż. – Głos mi się łamie, więc odchrząkuję. – Nie pozostaje nam
nic innego, jak zabrać się do roboty.
– Tak, jestem gotowy.
Odsuwam się nieco i  próbuję skupić na oddechu. Kluczem jest
zachowanie odpowiedniej odległości. Gdy trzymam go na dystans, jest mi
trochę łatwiej. Choć nie mogę udawać, że mnie nie pociąga (chyba że


włożyłabym mu na głowę papierową torbę), dystans powinien mnie
uchronić przed popełnieniem jakiegoś głupstwa.
Na przykład przed wpiciem mu się w usta.
W  myślach sporządzam listę zasad, które powinny zagwarantować, że
uda mi się zrealizować to zlecenie. Noah jest seksowny i bosko się całuje.
Jedyną przeszkodą są jego dotyk i smak, które tak bardzo mnie rozpraszają.
Nie mogę myśleć o tym, co czułam, gdy wbijał mi palce w plecy albo kiedy
wargami delikatnie muskał moje usta.
No ładnie, podnieciłam się.
Kris, świetnie ci idzie niemyślenie o nim.
Lista. Właśnie. Miałam zrobić listę.
– Musimy ustalić zasady współpracy –  mówię, unosząc dłoń, żeby
przestał naruszać moją przestrzeń.
Noah wybucha śmiechem.
– Mówię poważnie. Jeśli chcesz, żebym napisała ten artykuł – nie żebym
miała w tej kwestii jakiś wybór – przystaniesz na moje warunki.
Noah nachyla się do mnie.
– Słucham.
– Po pierwsze, koniec z tym. – Wskazuję na niego. – Masz natychmiast
przestać się do mnie lepić i uwodzić mnie tymi seksownymi zagrywkami.
Noah zastyga i unosi brew.
– Uważasz, że jestem seksowny?
– Tak, to znaczy nie. Dobrze wiesz, co chcę powiedzieć, do cholery!
Flirtujesz ze mną. Koniec z  flirtowaniem! –  Doskonale wie, co mam na
myśli.
– Okej – mówi, prostując się. – Żadnego flirtowania.
No i dobrze. Tak mi się w każdym razie wydaje.
– Po drugie, koniec z randkami. Żadnych kolacji i żadnego uwodzenia
oraz prób zaciągnięcia mnie do łóżka. Nie będziemy uprawiać żadnego
seksu. – Biorę się pod boki.
Noah przesyła mi uwodzicielski uśmiech.


– Myślisz o seksie ze mną?
– Nie myślę – kłamię.
Noah przysuwa się do mnie.
– To czemu boisz się pójść ze mną na randkę?
– Bo my nie randkujemy. Piszę artykuł o twoim życiu.
– Jeśli dobrze pamiętam, zdążyłaś już podać do publicznej wiadomości,
że mam kogoś na oku, prawda?
Wiedziałam, że ten artykuł to błąd. Celowo mi o tym powiedział, zdając
sobie sprawę, że będę musiała to opublikować bez podawania szczegółów.
Noah robi kolejny krok w moją stronę, a mój puls znacznie przyspiesza.
– No i co z tego? A ty znowu ze mną flirtujesz!
Z  uśmiechem ponownie się do mnie przybliża. Ten głupi, uchachany
dupek strasznie mnie rozprasza.
– Czytelnicy będą chcieli wiedzieć, za kim tak się uganiam –  mówi,
przechylając głowę.
– To kolejny argument za tym, żebyśmy nie pokazywali się razem
publicznie. –  Kręcę głową. –  Przystajesz na moje warunki? –  Robię krok
w  tył i  potykam się o  kanapę. Jestem w  potrzasku, ale on ani myśli
odpuścić.
– Nie – odpowiada cicho.
– Nie?
– Będziemy chodzili do knajp, bo musimy coś jeść. Będziemy się
pokazywać w  miejscach publicznych, bo nie mam zamiaru się ukrywać.
Poza tym jeśli cały czas będziemy sami, będzie ci trudno trzymać ręce przy
sobie – stwierdza z przekorą.
Ten dupek ma rację. Będzie mi trudno trzymać ręce… co takiego?
– Trzymać ręce przy sobie?
Noah wzrusza ramionami.
– To ty próbowałaś mnie pocałować i  powiedziałaś, że jesteś świetna
w łóżku. Jestem gotów sprawdzić, czy mówiłaś prawdę.


Opada mi szczęka. Przecież to on próbował mnie pocałować. To on
wszystko zainicjował. Poza tym tamtej nocy byłam nawalona i  niewiele
pamiętam, więc nie może wykorzystywać tego przeciwko mnie. A wczoraj
tylko odwzajemniłam jego pocałunek.
– Chłopie, pamięć ci szwankuje.
– Chłopie?
– No wiesz, chłopie, człeniu, ziomku, koleżko…
Dlaczego ja mu się z czegokolwiek tłumaczę?
Noah wybucha śmiechem.
Na podstawie naszej wymiany zdań można by wysnuć wniosek, że nigdy
nie miałam do czynienia z żadnym mężczyzną. Zaczynam powoli wątpić,
czy jestem zdolna do normalnej interakcji z drugim człowiekiem.
– Możesz zwracać się do mnie, jak zechcesz, jeśli jeszcze raz mnie
pocałujesz – proponuje Noah.
– Miałabym cię pocałować? – Prycham. – Nie.
– Skoro tak, proponuję, żebyś od tej pory zwracała się do mnie:
„mężczyzno, do którego coś czuję, ale nie zamierzam się do tego
przyznać”.
Chyba go pogięło.
– A co powiesz na: „aktor, któremu się wydaje, że jest pociągający”?
– Przecież sama przyznałaś, że uważasz, że jestem pociągający.
– Ujdziesz w tłumie. – Silę się na nonszalancję.
Jak dotąd uszanował mój pierwszy warunek i nie próbował się do mnie
dobrać. Jestem mu za to wdzięczna, bo im bardziej się do mnie zbliża, tym
trudniej jest mi się powstrzymać przed pocałowaniem go.
– Twoje usta mówią jedno, a ciało co innego. – Noah spogląda znacząco
na mój biust.
Tego się obawiałam, moje sutki sterczą jak dwa szczyty górskie.
– Zimno mi.
– Udam, że ci wierzę.
– Miło z twojej strony. – Krzyżuję ręce na piersi. Głupie cycki.


Noah robi krok w  tył, a  ja wbijam wzrok w  sufit, modląc się o  boską
interwencję. Przede mną jeszcze trzy tygodnie tortur, ale potem on w końcu
stąd wyjedzie, bo nie mieszka na stałe w Tampie, tylko w Nowym Jorku.
Nie chcę wiązać się z kolesiem, który będzie wpadał i wypadał z mojego
życia, jak mu się żywnie podoba.
Mam na głowie dwójkę dzieci, a  za tydzień czeka mnie pierwsza
rozprawa rozwodowa. Noah Frazier jest najmniejszym z moich problemów.
– Przeczytałem twój artykuł – mówi, spoglądając na mnie.
Jestem trochę zaskoczona i nie wiem, czy chcę wiedzieć, co o nim sądzi.
Jego mina niczego nie zdradza.
– I? – pytam, bo nie mogę się powstrzymać.
– Tytuł mnie rozbawił. – Uśmiecha się.
Osiągnęłam swój cel. Eli wspominał, że on i  Noah nigdy nie czytają
tabloidów, wolą udawać, że nie wiedzą, co ludzie o nich piszą. Widziałam
kilka komentarzy w sieci na temat Noaha. To okropne, że ludzie sądzą, iż
mają prawo go oceniać. Co z  tego, że zdarzyło mu się zjeść coś
niezdrowego? I  dlaczego jego aktorstwo jest poddawane ciągłej ocenie?
Sądzę, że napastliwy ton komentarzy wynika z  anonimowości, jaką
zapewnia internet. Świat byłby lepszy bez internetu.
– Myślałam, że nie masz w zwyczaju czytać publikacji na swój temat –
 mówię i podchodzę do kanapy.
Jestem pewna, że Noah ma grubą skórę, ale przecież nie jest ze stali.
Słowa potrafią boleć, dobrze o  tym wiem. Choć Scott nigdy mnie nie
uderzył, zasiał we mnie wątpliwość, która raniła mnie niczym kolczasta
róża. Każde ukłucie broczyło krwią, wywołując przenikliwy ból. Z czasem
stałam się coraz mniej odporna na jego krytykę. Nawet gdy rany się
zagoiły, blizny nie pozwalały mi o tym zapomnieć. Zrobiłabym wszystko,
co w  mojej mocy, żeby już nigdy nie zaznać takiego cierpienia, dlatego
doskonale rozumiem decyzję Noaha.
– To prawda, ale tym razem nie musiałem się obawiać, że przeczytam
jakieś bzdury. Poza tym chciałem się upewnić, że w odpowiedzi nie będę
musiał użyć przeciwko tobie haków, które na ciebie mam. –  Wzrusza
ramionami.


Ta rozmowa zaczyna przyprawiać mnie o  ból głowy. On i  jego haki.
Kogo to obchodzi? Poza tym Noah zdaje się zapominać, że jestem
w  posiadaniu informacji, których, co prawda, nie mogłam wykorzystać
w tekście, ale których nie zawaham się użyć przeciwko niemu.
Zamiast dalej się z  nim wykłócać, wracam do wątku, który
zapoczątkował naszą rozmowę.
– Wracając do moich warunków…
– No właśnie. –  Noah przerywa mi w  pół słowa. –  Moim zdaniem to
głupie. Zrobimy tak, jak ja chcę.
Serio? Niedoczekanie. To ja mam napisać tekst, więc będziemy się
trzymać moich zasad. Nie obchodzi mnie, że jest mną zainteresowany, tu
nie ma o czym dyskutować.
– A zatem nie ma mowy o żadnym tekście.
– E tam, znowu ściemniasz. –  Noah chwyta się za brodę. –  Gdy
rozmawiałem z  twoją szefową, zdawała się bardzo podekscytowana tym
pomysłem. Coś czuję, że nie masz w  tej kwestii wyboru, prawda? –
 Uśmiecha się, a ja zwalczam odruch rozkwaszenia mu nosa.
– Ciekawe dlaczego? – Nie mogę się doczekać, jak z tego wybrnie.
– Nie mam pojęcia. Po prostu postanowiłem ci pomóc. W dzisiejszych
czasach nie jest łatwo o pracę.
Tu akurat się z nim zgodzę.
Noah zaczyna przechadzać się po salonie z  taką swobodą, jakby był
u siebie.
Spoglądam na niego i postanawiam zadać mu pytanie, które nie daje mi
spokoju.
– A  dlaczego tak bardzo chcesz udzielić mi wywiadu? Do tej pory
stroniłeś od dziennikarzy, więc dlaczego nagle poczułeś palącą potrzebę
podzielenia się ze światem historią swojego życia?
– Chodzi o ciebie.
Rozdziawiam usta.
– Słucham?
– Z twojego powodu – powtarza Noah.


Spoglądam na niego, sprawdzając, czy nie żartuje, ale Noah patrzy na
mnie z  powagą. Nawiedza mnie myśl, że rzeczywiście może chodzić
o mnie, ale szybko ją odpycham. Toż to absurd, przecież nic nas nie łączy.
To niemożliwe, żeby przedłużył swój pobyt w  Tampie ze względu na
mnie, prawda?
A jeśli tak, to co to, u diabła, może znaczyć?
– Dlaczego tak mówisz? – pytam, dotykając krtani.
Noah odsuwa stolik i staje obok mnie.
– Jestem z tobą szczery. Po co miałbym udawać? Kristin, nigdy cię nie
okłamię. Jestem tu ze względu na ciebie.
Spoglądam na niego i  zaczynam żałować, że moje życie jest tak
popieprzone. W innych okolicznościach rzuciłabym się na niego bez chwili
zastanowienia. Te ostatnie dni były bardziej emocjonujące niż ostatnich
kilka lat. Przy Noahu zapominam o tym, kim powinnam być, i po prostu…
jestem sobą.
Ale nie mogę mu ulec. Nie stać mnie na kolejny błąd.
Jestem strasznie pokiereszowana i  nie wiem, czy moje rany
kiedykolwiek się zabliźnią.
– Przecież nawet mnie nie znasz.
Noah wyciąga dłoń i gładzi mnie po policzku.
– Wiem, że twój śmiech przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Gdy się
uśmiechasz, budzisz drzemiące we mnie pragnienia. Uwielbiam patrzeć, jak
się rozpromieniasz, kiedy opowiadasz o Finnie i Aubrey. Wiem już, jak to
jest trzymać cię w  ramionach, i  kurwa, byłbym łgarzem, gdybym nie
przyznał, że chciałbym jeszcze raz cię pocałować. Bez przerwy o  tobie
myślę. Mam świadomość, że uważasz, że jesteś słaba, ale ja widzę silną,
piękną i mądrą kobietę. Zasługujesz na mężczyznę, który będzie cię nosił
na rękach. Zdaję sobie sprawę, że powinienem stąd wyjść i  przestać
komplikować twoje i moje życie, ale nie potrafię tego zrobić. Jesteś warta
każdej komplikacji.
Zatyka mnie z wrażenia i przechodzi mnie dreszcz.


– Ja, nie, nie… – jąkam się. – Ja… ty… – Chcę coś powiedzieć, ale nie
potrafię zebrać myśli.
Z  jego zielonych oczu bije szczerość. Choć jego ton jest żartobliwy,
Noah patrzy na mnie z powagą. W jego spojrzeniu dostrzegam pożądanie,
nadzieję i zachwyt.
Chwila, jak brzmiały moje warunki? Nie mogę sobie przypomnieć.
Gdy Noah nachyla się do mnie, serce zaczyna mi bić tak szybko, że boję
się, że zaraz zemdleję. W  głowie mam mętlik, czuję ucisk w  klatce
piersiowej i brakuje mi słów. Pragnę go, choć wiem, że nie powinnam.
Moja rozprawa rozwodowa odbędzie się już za tydzień, moje życie jest
w rozsypce, a wszystko dzieje się stanowczo za szybko. Nie powinnam nic
do niego czuć. Nie powinnam pragnąć jego dotyku.
Noah patrzy na mnie tak, jakby wyczuwał moje rozdarcie.
Nagle uśmiecha się i prostuje, a po chwili napięcie pryska.
– Muszę wyjechać. Wrócę za kilka dni i wtedy zabierzemy się do pracy.
– Noah całuje mnie w policzek i chwyta za brodę, unosząc ją i patrząc mi
w oczy. – Zgoda?
– Co? – pytam, bo nadal niewiele do mnie dociera.
– Zobaczymy się za trzy dni? – Uśmiecha się.
– Jasne. Długo cię nie będzie. Będę czekać. – Długo cię nie będzie? Czy
ja jestem normalna? – Świetnie – odpowiadam, a po chwili zamieram, bo
Noah nachyla się do mnie, jakby chciał mnie pocałować. Stoję nieruchomo
jak posąg, bo nie wiem, czy tego chcę, a przynajmniej udaję, że nie chcę.
On jednak, zamiast mnie dotknąć, zastyga w miejscu.
– Kristin, zobaczysz, jeszcze zdobędę twoje serce. Bądź gotowa –
 szepcze, ale słyszę go tak wyraźnie, jakby krzyczał.
Po chwili odwraca się i wychodzi.
Chwytam się oparcia kanapy i  próbuję złapać oddech, bo wiem, że co
jak co, ale za nic nie czuję się gotowa.


ROZDZIAŁ 16

– Noah, chcę, żebyś był szczęśliwy. – Moja matka podkreśla to po raz
kolejny w  trakcie naszej cotygodniowej pogawędki. Za swój życiowy cel
obrała sobie sprowadzenie mnie na ziemię.
Uparła się, żebym do niej dzwonił co tydzień, tego samego dnia o  tej
samej porze, niezależnie od tego, gdzie jestem. Tym razem siedzę
w samochodzie przed kondominium w Tampie. Chcę wynająć mieszkanie,
a na zewnątrz czeka na mnie wyraźnie już wściekły agent nieruchomości.
Cóż mogę powiedzieć. Jestem synkiem mamusi, zawsze nim byłem.
– Jestem szczęśliwy. – Uśmiecham się.
– Kłamiesz. – Matka przysuwa bliżej ekran telefonu, jakby dzięki temu
mogła mnie lepiej zobaczyć. – Znam cię.
Jest jedyną osobą na świecie, która kocha mnie bezwarunkowo. Co
prawda, nigdy nie omieszka mi o  tym przypominać, ale to prawda. Gdy
moje życie legło w gruzach, zmusiła mnie, żebym wziął się w garść. Kiedy
straciłem Tanyę, stanąłem na rozstaju i kto wie, jak bym skończył, gdybym
obrał łatwiejszą ze ścieżek. Mama mi na to nie pozwoliła.
Wiele jej zawdzięczam. Dlatego jeśli oczekuje, że będę do niej dzwonił
raz w tygodniu, zamierzam spełnić jej życzenie.
– A czym niby miałbym się martwić?
Mama odwraca wzrok i wzdycha.
– To ty mi powiedz, ale może nadszedł czas, żebyś się wreszcie przed
kimś otworzył. Minęło dużo czasu, Noah. Wiele rzeczy się zmieniło,


łącznie z tobą.
Nie chcę o tym rozmawiać.
– Zmierzam w  dobrym kierunku –  mówię w  nadziei, że uda mi się
zmienić temat.
– Tak? A w jakim?
Gdy moja matka mnie widzi, trudniej mi ją oszukać. Jestem pewien, że
dlatego uparła się przy połączeniach wideo.
– Dostałem nową rolę. Prawie o tym zapomniałem, bo casting był kilka
miesięcy temu.
– Opowiedz mi o niej. – Uśmiecha się.
Spełniam jej prośbę i  relacjonuję szczegóły projektu. Mam na swoim
koncie kilka ról filmowych, ale żadna z nich nie była spektakularna. Tym
razem zdecydowałem się przyjąć rolę ze względu na reżysera filmu, Paula
Skaggsa. Przy odrobinie szczęścia nie spierdolę tego i  będę mógł
ostatecznie porzucić seriale na rzecz filmu.
– Moim zdaniem to dobry ruch, Noah. –  Mama uśmiecha się do mnie
z dumą. – Powiedz mi, czy wydarzyło się coś jeszcze? Mam wrażenie, że
celowo coś pomijasz.
Moja matka jest jak rekin, który zwietrzył krew.
– Nie ma o czym mówić, to świeża sprawa.
– Poznałeś kogoś?
Czasami zapominam, że moja rodzina i  przyjaciele nie czytają tych
bzdur, które wypisują o  mnie w  internecie. Nie obchodzą ich dramaty
kreowane na potrzeby sprzedaży. Wiedzą, że jeśli coś się wydarzy, usłyszą
to bezpośrednio ode mnie.
– Spodobałaby ci się – mówię.
– Opowiadaj. – Uśmiecha się. – Jak ma na imię?
Ociągam się z  odpowiedzią, ale bynajmniej nie dlatego, że nie ufam
mamie. Wiem, że nigdy by mnie nie zawiodła. Obawiam się raczej, że
przemagluje mnie na wylot.
– Noahu Frazier, dlaczego się tak krzywisz? – pyta mnie matka.


Nie potrafię jej okłamywać, co jest nieco żałosne, biorąc pod uwagę mój
zawód.
– Ma na imię Kristin, jest samotną matką, ma dwoje dzieci i  mieszka
w Tampie.
Mama ściąga usta. Wiedziałem, że tak będzie.
– Samotną matką?
– Wiem, co myślisz, ale nie mógłbym skrzywdzić jej ani dzieciaków.
Zdaję sobie sprawę z jej położenia.
Mój ojciec zostawił nas, gdy miałem cztery lata. Wyczyścił konto matki,
zabrał samochód i  tyle go widzieliśmy. Jakimś cudem stanęła na nogi.
Pracowała na dwa etaty, ale nie przegapiła żadnego z moich meczów piłki
nożnej, a  ja nie miałem pojęcia, że jesteśmy biedni. Dopiero kiedy
dorosłem, zaczęła mi się zwierzać z trudów, jakie towarzyszyły samotnemu
rodzicielstwu, i wytłumaczyła mi, dlaczego nie zdecydowała się na kolejny
związek.
Choć mój ojciec nigdy do nas nie wrócił, nadal czuła się mężatką.
Zawsze sądziłem, że to idiotyczny powód, ale teraz myślę, że może
o czymś mi nie powiedziała.
Matka spogląda na mnie z troską.
– Noah, nie tym się martwię. Chodzi o to, że twój tryb życia nie jest…
jak by to powiedzieć… prorodzinny. Czy pomyślałeś o  tym, jak mało
stabilna jest twoja sytuacja? Jeśli ona pochodzi z  Florydy, jak sobie
wyobrażasz wasz związek?
Zaciskam zęby, żeby nie powiedzieć czegoś, co mogłoby ją urazić.
– Jestem pewien, że jeżeli nasza znajomość przerodzi się w coś więcej
niż koleżeństwo, na pewno coś wymyślimy. Dopiero co się poznaliśmy
i wątpię, żeby była gotowa na kolejny związek.
Mama wybucha śmiechem.
– Chyba zwariowałeś, jeśli sądzisz, że ona nie widzi, jakim jesteś
dobrym człowiekiem. Ale musisz być ostrożny. Nie tylko z uwagi na siebie,
lecz także zwłaszcza na nią i  na jej dzieci. Matka zawsze będzie chronić
swoje pociechy.


Kto wie, może nic z  tego nie będzie. Na tym etapie Kristin nie jest
gotowa na żadne eksperymenty. Wiem, że coś do mnie czuje, ale
dostrzegam w jej oczach wahanie. Nie będzie łatwo dowieść szlachetności
moich intencji, ale życie nie jest lekkie.
Uśmiecham się na wspomnienie jej miny. Tego, jak się zapowietrzyła,
gdy zdradziłem jej swoje plany. Jeszcze się zdziwi, bo jutro mam zamiar
użyć pełnego arsenału moich sztuczek.
– Mamo, nie martw się. Długo czekałem na kogoś takiego jak ona, więc
nie zamierzam się spieszyć.
Matka zaciska usta i wydycha powietrze przez nos.
– Niech Bóg ma ją w  swojej opiece… i  ciebie. Mam nadzieję, że
wkrótce ją poznam.
– Ja też mam taką nadzieję.

To pieprzone spotkanie ciągnie się w  nieskończoność. Siedzę
w  telefonie, podczas gdy reszta zebranych debatuje nad planem zdjęć
i  roztrząsa szczegóły scenariusza. Strasznie trudno mi się skupić, bo nie
mogę przestać myśleć o Kristin.
– Rozumiesz, że to oznacza, że będziemy musieli zacząć o  wiele
wcześniej, niż zakładaliśmy?
Od naszego ostatniego spotkania minął prawie tydzień. Staram się
zachować zimną krew, więc nie proszę o  jej numer, nie wypisuję do niej
mejli i udaję, że czekam na jej ruch. Tak naprawdę nie mogę się doczekać,
aż w końcu ją zobaczę.
– Noah? – Mój agent mnie szturcha.
– Co?
– Pytałem, czy odpowiada ci nowy termin zdjęć.
Szybko zerkam na rozpiskę, bo wyszedłem na dupka, który, co prawda,
przyszedł na spotkanie, ale ma wszystko gdzieś.
– Tak – potakuję.


Mój agent chrząka znacząco, a ja zapominam o Kristin. Chodzi o moją
karierę i nie mam zamiaru tego spieprzyć.
Przechodzimy do omawiania miejsca nagrań, gdy nagle czuję na sobie
wzrok aktorki, która gra główną rolę. Jest ładna, ale nie wzbudziła mojego
zainteresowania. Ma miły uśmiech, wygląda jednak tak, jakby za bardzo się
starała. Jej niebieskie oczy nie umywają się do oczu Kristin.
Kurwa mać.
Znowu to samo.
Znowu o niej myślę.
Nagle rozbłyska ekran mojego telefonu i widzę, że dzwoni do mnie moja
agentka nieruchomości.
– Muszę odebrać – oświadczam, wstając z krzesła. – Halo?
– Dzień dobry, panie Frazier, tu Sommer. –  Sommer przedstawia się
nerwowym głosem. – Jak się pan ma?
– Jestem na spotkaniu, ale odebrałem, bo chciałem z panią porozmawiać.
– Och –  mówi szybko. –  Nie zajmę panu dużo czasu. Chciałam tylko
pana poinformować, że mieszkanie jest dostępne. Właścicielowi zależy na
szybkim najmie i został pan przez niego zaakceptowany.
To najbardziej szalona rzecz, jaką zrobiłem do tej pory, żeby zdobyć
kobietę. Mam zamiar wynająć pieprzone mieszkanie, w  którym nie będę
mieszkał, tylko po to, żeby być blisko niej. W pewnym sensie nie miałem
wyjścia, bo nie dość, że zgodziłem się udzielić jej wywiadu, to jeszcze sam
zaproponowałem kolejny, też ze względu na nią.
Wszystko, co robię, robię z myślą o niej.
Ale nie mógłbym postąpić inaczej.
Jeżeli będzie trzeba, wymuszę na niej kolejny wywiad, wynajmę drugie
mieszkanie, zrobię wszystko, aż mi ulegnie. Będę nieustępliwy i cierpliwy
do skutku.
Już, kurwa, po mnie.
Sommer chrząka.
– Przepraszam. A więc…


Wiem, że nie mam wyjścia, jeśli chcę być blisko niej.
– Biorę.


ROZDZIAŁ 17

– Kiedy ostatnio z  nim rozmawiałaś? –  szepcze Nicole na korytarzu
przed salą sądową.
Sześć dni i piętnaście godzin temu.
– Czemu pytasz? – irytuję się. Za chwilę będę rozwódką, a ona martwi
się tym, że Noah się do mnie nie odzywa.
Nicole wzrusza ramionami.
– Z ciekawości. A o czym chciałabyś rozmawiać?
Patrzę na nią jak na wariatkę.
– Nie wiem, może o  tym, że za kilka minut skończy się moje
małżeństwo.
Nicole wychyla się, zerka na Scotta i jego dwóch prawników, krzywi się
i ponownie odchyla.
– I  dobrze. Wreszcie będziesz miała wolną głowę. Będziesz mogła
rozmyślać o tym rozkoszniaczku, który tylko marzy o tym, żeby wgryźć się
w twoją brzoskwinkę. Kto wie, może zechce ją polizać albo chociaż spije
z niej sok. – Nicole spogląda na mnie znacząco.
Znam ją od dwudziestu lat, więc powinnam była wiedzieć, że nie należy
jej zabierać w miejsca publiczne. Ale i tak nie mogę powstrzymać śmiechu.
– Cicho. – Nicole bierze mnie za rękę, a ja próbuję opanować chichot. –
 Przez ciebie będziemy miały kłopoty.
– Przecież to ty bredzisz o spijaniu soku.


– Ale to do mnie zadzwoniłaś, bo wiedziałaś, że nie będę cię dołować. –
 Szturcha mnie. – Potrafię zamienić gówno w złoto.
Nicole ma rację, to dlatego ją ze sobą zabrałam. Jest jedyną singielką
z  naszej czwórki, ale tylko ja wiem, dlaczego z  nikim się nie związała.
Trzymałam ją za rękę w  najtrudniejszym momencie jej życia, dlatego
chciałam, żeby towarzyszyła mi w mojej godzinie próby.
Dziś będę zmuszona patrzeć, jak mężczyzna, przy którym chciałam się
zestarzeć, depcze po moich marzeniach. Chcę, żeby Nicole przypomniała
mi, że to wcale nie oznacza końca. Ona jest na to żywym dowodem.
– Dziękuję ci, że jesteś złotem. – Ściskam jej dłoń.
– Nie ma za co.
– Sędzia wzywa Scotta McGee i Kristin McGee. – W korytarzu rozlega
się głos urzędnika.
– To koniec. – Wstaję i poprawiam spódnicę.
– Nieprawda, to początek. Koniec twojego cierpienia i początek czegoś
nowego. Kocham cię, będę na ciebie czekać.
Przytulam ją.
Moja prawniczka kładzie mi rękę na ramieniu i potakuje. Serce zaczyna
mi mocniej bić i  w  milczeniu wchodzimy do sali rozpraw. Stajemy
naprzeciw Scotta. Smutno mi, że musiało do tego dojść. Przez tyle lat
próbowałam się do niego zbliżyć, ale dzieląca nas przepaść zamieniła się
w ocean, aż w końcu straciłam z oczu brzeg.
Ogarnia mnie rozpacz. Spoglądam na jego profil i przypominam sobie,
jak bardzo go kochałam. Dopadają mnie wspomnienia z  naszej młodości.
Kiedyś nie przestawaliśmy się śmiać. Przywołuję w  pamięci, z  jaką
miłością na mnie patrzył, gdy szłam do ołtarza w sukni ślubnej, wierząc, że
będę go kochać do końca swoich dni.
A może naprawdę umarłam. Po tamtej naiwnej dziewczynie nie ma już
śladu. Zmieniłam się, podobnie jak on.
Sędzia zabiera głos, zerkając na dokumenty, ale nie mogę się skupić. Na
papierze wszystko wydaje się prostsze. Dwoje ludzi, którzy się rozwodzą.
Do tego podział majątku, odwiedziny, alimenty.


Kiedyś łączyło nas coś więcej.
Moja prawniczka stuka mnie w ramię, wyrywając z zamyślenia.
– Pani McGee, czy powiadomiono panią o  zmianie podstawy prawnej
pozwu rozwodowego?
Zerkam na moją mecenas, ale ona kręci głową.
– Nie – odpowiadam ze zdziwieniem.
Kto wystąpił o  zmianę podstawy? Moja prawniczka nic mi nie
powiedziała.
– Wczoraj późnym wieczorem pan McGee złożył nowy pozew,
utrzymując, że dopuściła się pani zdrady w trakcie trwania małżeństwa i na
tej podstawie nie przysługuje pani żadne wsparcie finansowe. Pan McGee
twierdzi, że nadszarpnęło to państwa finanse. Podobno korzystała pani
z jego pieniędzy, żeby sfinansować swój romans.
Nie mogę oddychać. To niewiarygodne. On oszalał.
– To jest nieprawda – mówię do Clarissy. – Nigdy go nie zdradziłam.
Adwokat Scotta zabiera głos.
– Pan McGee dowiedział się o  tym dopiero teraz, dlatego nie zdążył
przedstawić sądowi żadnych dowodów.
Sędzia kręci głową.
– A  zatem to zwykłe pomówienie? Zmieniliście podstawę pozwu na
wszelki wypadek?
Spoglądam na Scotta przez łzy. Czy naprawdę jest aż tak
niezrównoważony? Dlaczego chce mnie tak zranić? Gdy Danielle
ostrzegała mnie przed nim, część mnie nie chciała w  to uwierzyć. Byłam
pewna, że nie zrobi tego swoim dzieciom. Wygląda na to, że byłam głupia,
bo obchodzą go tylko pieniądze i jego własny tyłek.
– Dlatego chcieliśmy prosić wysoki sąd o  więcej czasu, żeby móc
dostarczyć wysokiemu sądowi stosowne dowody.
Nie dostarczą żadnych dowodów, bo to nieprawda. Nigdy nie zrobiłam
niczego, czego powinnam się wstydzić. Kochałam go nawet wtedy, gdy
mnie poniżał. Niezależnie od tego, jak bardzo mną pomiatał, nigdy nie
szukałam pocieszenia w ramionach innego mężczyzny.


Sędzia kwituje to śmiechem.
– Panie Sheridan, czy mam rozumieć, że oskarżacie panią McGee mimo
braku jakichkolwiek dowodów w  postaci wiadomości, rachunków czy
zeznań świadków? Sądziliście, że wystarczy rzucić oskarżenie, by uniknąć
płacenia alimentów? Czy mam rację?
– Wysoki sądzie, gdybyśmy tylko mieli więcej czasu…
–  Nie –  przerywa mu sędzia. –  Nie będzie żadnego odroczenia.
Gdybyście mieli jakiekolwiek dowody, przedstawilibyście je.
Moja adwokatka Clarissa chwyta mnie za rękę. Zamykam oczy
i  oddycham przez nos. Scott nie jest jedyną osobą, która może wystąpić
o  zmianę podstawy pozwu. Peter zadzwonił do Clarissy i  doradził jej, co
powinna zrobić.
Ubiegły tydzień spędziłyśmy na zbieraniu dowodów w  sprawie, na
wypadek gdyby Scott próbował wywinąć mi jakiś numer.
– Wysoki sądzie. –  Moja adwokatka zwraca się do sędzi. –  Jeśli pan
Sheridan pozwoli, chciałybyśmy przedstawić dowody przemocy
psychicznej, jakiej doświadczała pani McGee z  rąk pana Scotta McGee
przez czternaście lat pożycia małżeńskiego.
Sędzia spogląda na mnie, a w jej oczach dostrzegam cień współczucia.
– Naprawdę?
– To idiotyczna potwarz pozbawiona jakichkolwiek podstaw! –
 wykrzykuje pan Sheridan.
Sędzia spogląda na niego.
– Widzi pan, otóż nie jest pozbawiona podstaw, jeśli pani McGee
przedstawi na to stosowne dowody.
Moja adwokatka przedstawia sądowi listy od znajomych i  rodziny,
zrzuty mejli, esemesów i zapis wiadomości głosowych, które dowodzą, że
Scott pieprzył Jillian, gdy jeszcze byliśmy małżeństwem.
Nie chciałam tego robić. Musiałam się zabezpieczyć, ale on nie zostawił
mi wyboru. Teraz widać to czarno na białym: lata przemocy, którą tak
usilnie próbowałam ukryć, i  kłamstw, którymi karmiłam bliskich,
wychwalając Scotta pod niebiosa.


Nie był dla mnie dobry.
Po prostu ja byłam zbyt słaba, żeby od niego odejść, do teraz.
Sędzia przegląda materiał dowodowy i zdejmuje okulary.
– Rozwód zawsze jest trudny. Moim zadaniem jest odłożyć na bok
emocje i  zachować obiektywizm. Pracuję w  tym zawodzie od dawna, ale
takich rozpraw jak ta nie lubię najbardziej. –  Omiata wzrokiem mnie
i Scotta. – Nie wiem, co was tu przywiodło, ale wiem, że wasze dzieci nie
wiedzą jeszcze, że będą ponosić konsekwencje waszych decyzji. Będzie im
ciężko, ale to od was zależy, ile będą musiały się nacierpieć.
Na samą myśl o Finnie i Aubrey czuję paraliżujący ból. Choć nawykły
do życia bez Scotta, dostrzegam zmianę, która w  nich zaszła. Zawsze
starałam się je chronić, dlatego nie chciałam przedstawiać Scotta w  złym
świetle. Nie zasługuję na potępienie tylko dlatego, że on okazał się
samolubnym kutasem.
Sędzia odchrząkuje.
– Nie przepadam za gierkami, panie McGee. Jeszcze bardziej nie lubię
ludzi, którzy poprawiają sobie samopoczucie cudzym kosztem. Jeśli
naprawdę wierzył pan, że pańska żona ma romans, dlaczego czekał pan do
dnia rozprawy, żeby to zgłosić? Powiem panu dlaczego – nie pozwala mu
odpowiedzieć. –  Bo wiedział pan, że to nieprawda. Dlatego w  świetle tej
informacji i  po przeczytaniu materiału dowodowego podjęłam decyzję
dotyczącą podziału dóbr i opieki nad dziećmi. – Sędzia spogląda na mnie. –
 Pani McGee, czy pracowała pani, będąc żoną pana McGee?
– Nie, wysoki sądzie. Mój mąż uznał, że stać nas na to, żebym została
w domu z dziećmi.
– I wraz z dziećmi wyprowadziła się pani z domu rodzinnego?
– Tak.
– Panie McGee. – Sędzia zwraca się do Scotta. – Nie wierzę, że pańska
żona pana zdradziła. Wierzę natomiast, na podstawie przedstawionych mi
dowodów, że stosował pan wobec niej przemoc psychiczną. Wysyłam pana,
dla dobra pańskiego oraz dzieci, na przymusową terapię. Ponadto zasądzam
alimenty, które będzie pan płacił na rzecz swoich dzieci przez kolejne
siedem lat, jak i ubezpieczenie zdrowotne na rzecz dzieci i pani McGee.


Scott wydaje z  siebie cichy jęk, a  ja oddycham z  ulgą. Lubię swoją
pracę, ale moja pensja nie należy do najwyższych, a  poza tym nie mogę
oczekiwać, że Heather pozwoli mi u  siebie mieszkać bez końca. Wyrok
sądu poprawi moją sytuację finansową.
Sędzia podpisuje wyrok i zamyka sprawę.
To koniec. Jesteśmy rozwiedzeni.
Podbiega do mnie rozjuszony Scott.
– To wszystko twoja wina. Wszystko.
Choć mam ochotę się skulić, powstrzymuję się. W  moich uszach
pobrzmiewają słowa Noaha: „Mam świadomość, że uważasz, że jesteś
słaba, ale ja widzę silną, piękną i  mądrą kobietę, która zasługuję na
mężczyznę, który będzie ją nosił na rękach. Zdaję sobie sprawę, że
powinienem stąd wyjść i przestać komplikować twoje i moje życie, ale nie
potrafię tego zrobić. Jesteś warta każdej komplikacji”.
Prostuję się i patrzę mu prosto w oczy.
– Przykro mi, że tak myślisz, ale ty nie jesteś już moim problemem,
i prawdę mówiąc, mam to głęboko w dupie.
Odwracam się na pięcie i  odchodzę, choć nogi mam jak z  waty.
Z każdym kolejnym krokiem czuję, jak wstępują we mnie nowe siły.
Na mój widok Nicole zrywa się na równe nogi.
– Już po wszystkim?
– Tak. Jestem singielką i z nami koniec – oznajmiam, ale usta zaczynają
mi drżeć.
– Nie tutaj. – Nicole bierze mnie za ręce. – Nie daj mu tej satysfakcji.
Uśmiechnij się, dobrze?
Ocieram łzy i przyklejam do twarzy sztuczny uśmiech. Scott mija mnie,
posyłając mi nienawistne spojrzenie, ale ja zachowuję spokój. Nigdy więcej
nie zobaczy mnie roztrzęsionej. Dość tego.
Czas odbudować to, co zniszczył.


– Co tu się dzieje? – Wybucham śmiechem na widok przyjaciółek, które
stoją w moim salonie i obrzucają mnie confetti.
– Szczęśliwego rozwodu! –  krzyczy Heather i  mnie obejmuje. –  Nie
będziesz dziś sama, bo zamierzamy to uczcić.
Nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać. Moje serce pękło na dwie
części. Obie połówki toczą zażarty spór o to, czy jest dla mnie nadzieja, czy
jestem bezpowrotnie spisana na straty. Nie istnieje podręcznik, z  którego
można by się dowiedzieć, jak przetrwać rozwód. Wyrzucam sobie smutek.
Scott nie jest tego wart, ale i tak czuję się strasznie przybita.
– Dziewczyny, nie wiem, czy mam na to siłę – oznajmiam, a Danielle
wyraźnie markotnieje.
– Pamiętasz, jak Heather rozwiodła się z Mattem? – pyta Nicole. – Czy
to przypadkiem nie ty wyciągnęłaś ją wtedy na miasto, żeby nie siedziała
sama i nie jadła tych swoich obrzydliwych ciastek?
Nie znoszę, gdy Nicole ma rację. Strasznie żałuję, że nie mam ochoty na
wspólny wieczór, choć podobną imprezę zorganizowałam dla Heather.
– Wiem, ale jestem zmęczona.
Heather wzrusza ramionami.
– A zatem będziemy imprezować w domu!
Żadna z  nich nie rozumie, czym są zdrowe granice i  prawo do
prywatności. Zwalają mi się na głowę nawet wtedy, gdy chcę się nad sobą
poużalać w  samotności. Widzę jednak, że nie mam wyjścia, bo dzieci
pojechały na weekend do moich rodziców, a przyjaciółki najwyraźniej nie
zamierzają nigdzie wychodzić.
Otwieramy wino i  rozsiadamy się na kanapie. Przez pierwszą godzinę
rozmawiamy o  ślubie Heather, który ma się odbyć za dwa tygodnie.
Zaręczyła się kilka dni temu, a  Eli nosi ją na rękach. Robię, co w  mojej
mocy, żeby pokazać jej, że cieszę się jej szczęściem. Każda kolejna
opowieść o  tym, jak Eli ją rozpieszcza, sprawia jednak, że kłuje mnie
w  sercu. Wiem, że to moja najlepsza przyjaciółka. Kocham ją nad życie
i  wierzę, że zasługuje na szczęście, ale wolałabym nie być świeżo
rozwiedzioną singielką.


– Nadal nie mogę uwierzyć, że zaraz bierzesz ślub i  wyjeżdżasz do
Kanady! – Danielle kręci głową z niedowierzaniem.
– Wiem, to szaleństwo, ale Eli dostał rolę w  filmie i  nie chcę go
zostawiać.
– Na twoim miejscu też bym chciała z nim być – wtrąca Nicole.
Przytakuję.
– Bez dwóch zdań. Nie spuszczaj go z oka.
Danielle unosi kieliszek.
– Pamiętam, jak podjęłam decyzję, żeby wyjechać do college’u  bez
Eddiego. To był duży błąd. Początek końca.
A  ta znowu swoje. Gdy Danielle się napije, zaczyna nawijać o  swoim
eks. Zarzeka się, że był jej bratnią duszą. Bóg osobiście go jej wybrał,
a  potem, w  ramach kary za to, że nie była dla niego dobra, sam go jej
odebrał.
– Och, na miłość boską! – Nicole wybucha śmiechem. – Wiesz, że ma
żonę i dzieci, podobnie jak ty! A ty byłaś wariatką, która w wieku piętnastu
lat była gotowa za niego wyjść.
– Przynajmniej miałam za kogo wyjść – docina jej Danielle.
Danni i  Nicole zaczynają się kłócić, a  Heather i  ja tylko kręcimy
głowami z politowaniem.
Przez następną godzinę zaśmiewamy się, wspominając wybryki
z czasów młodości. Nie wiem, jak to możliwe, że te wspominki nigdy nam
się nie nudzą.
– Myślisz, że pani Yoder nadal ma koszmary z Nicole w roli głównej? –
pyta Danni. – Ta biedaczka odeszła na emeryturę po tym, jak cię uczyła.
– Była szurnięta! Ktoś musiał jej powiedzieć, że jest niespełna rozumu.
Heather macha ręką i podskakuje w miejscu.
– A  pamiętacie, jak przyłapano Nicole na uprawianiu seksu z  panem
Finkiem?
Wybucham śmiechem i wino wpada mi do nosa.


– O  Boże! Zapomniałam o  tym na śmierć. Mam nadzieję, że chociaż
dostałaś piątkę z fizyki. Zapracowałaś sobie na nią.
– A dlaczego rozmawiamy tylko o mnie? Otóż dlatego, że jestem jedyną,
która ma na swoim koncie wiekopomne akcje. –  Nicole podwija nogi. –
 W przeciwieństwie do was, nudziary.
Nicole zawsze odstawiała niezły cyrk, ale nigdy się tego nie wstydziła.
– Uspokój się, Scary Spice. – Heather wzdycha. – Każda z nas zrobiła
w swoim życiu niejedną głupotę.
– A jak! Każda z was, gdy coś nabroi, dzwoni do mnie. Znam wszystkie
wasze wstydliwe tajemnice.
Spoglądamy po sobie ze zdumieniem. Czy one nawywijały coś, o czym
nie wiem?
Nicole wybucha śmiechem.
– Kocham was nad życie. A  teraz pogadajmy o  tym, co naprawdę nas
nurtuje. – Bierze mnie za rękę. – Czy Scott mocno oberwał na rozprawie?
Pozwoliły mi odsapnąć, więc czas opowiedzieć im o  tym, co się dziś
wydarzyło. Relacjonuję przebieg rozprawy i  wybucham śmiechem na
widok ich min. Nadal trudno mi uwierzyć, że Scott oskarżył mnie o zdradę.
Jestem pewna, że sam w to nie wierzy.
– Tak się cieszę, że nie będziemy już musiały znosić towarzystwa tego
dupka –  oznajmia Nicole i  kładzie nogi na stoliku. –  Marzę o  tym, żeby
urwać mu jaja.
– Może powinien zaprzyjaźnić się z Mattem. – Heather chichocze.
Opróżniam do końca kieliszek wina i nalewam sobie kolejny.
– Cóż, nadal będę musiała go widywać co drugi weekend. Jestem pewna,
że skoro jesteśmy już po rozwodzie, zaraz zacznie paradować z Jillian pod
rękę.
Im bardziej jestem pijana, tym wyraźniej czuję, jak bardzo go
nienawidzę. Ten kutas próbował mnie wykiwać i  pozbawić należnych mi
pieniędzy. Przecież wyprowadziłam się z  naszego domu. Słowem nie
skomentowałam tego, że pieprzył tę dziwkę, sekretarkę. O  nic go nie


prosiłam, a  on sądzi, że po czternastu latach małżeństwa nic mi się nie
należy? Ja pierdolę.
– Skarbie, nie przejmuj się nią. Przecież Noah Frazier wsadza ci język
w różne otwory! – Nicole się śmieje i klepie mnie po udzie.
– Co? – Heather zrywa się na równe nogi.
– Nicole! – wrzeszczę. – Nie potrafisz trzymać gęby na kłódkę? Dzięki,
powierniczko.
Nicole wzrusza ramionami.
– To raczej ty nie trzymałaś gęby na kłódkę.
Przewracam oczami i rzucam w nią poduszką, a ona pokazuje mi język.
– Hello! Całowałaś się z Noahem? – dopytuje Heather. – Kiedy? Gdzie?
Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
Byłam pewna, że wie.
– To nic takiego.
Danielle zanosi się kaszlem.
– Do czasu, aż jej powiedział, że ma zamiar zdobyć jej serce.
– Jezu Chryste! Jesteście beznadziejne! – Wznoszę ręce ku niebu.
Heather bierze się pod boki i wbija we mnie wzrok. Skoro te paple i tak
wszystko wygadały, równie dobrze mogę jej powiedzieć.
– No dobra. Tak, pocałowałam Noaha po tym, jak poszliśmy na kolację.
Później on przyszedł do mnie do domu i wyznał, że coś do mnie czuje. Ale
od tamtej pory się nie widzieliśmy.
Heather uśmiecha się leniwie.
– A zatem masz szczęście, bo Eli i Noah mają po mnie przyjechać.
No jasne.


ROZDZIAŁ 18

Jak przystało na strachajłę, ukryłam się w kuchni.
Nie widziałam Noaha całe wieki. Nie mam jego numeru, więc nie
mogłam do niego zadzwonić, żeby się umówić na kolejne spotkanie. Nie
mogłam też poprosić o  jego numer Elego ani Heather. A  teraz jestem
emocjonalnie rozbita i pijana, co nigdy nie wróży nic dobrego.
Gdy rozlega się odgłos zatrzaskiwanych drzwi samochodu, zaczynam
plądrować szafki w poszukiwaniu czegoś do jedzenia.
– Kristin! – woła mnie Danielle.
– Co?
– Przestań się chować, jego tu nie ma!
Kiedy wybuchają śmiechem, wystawiam język.
– Jestem głodna, wcale się nie chowam.
Muszę iść na zakupy, bo nie mam nic do jedzenia. Kucam i zaglądam do
dolnej szafki w poszukiwaniu chipsów. Marzę o doritos.
– Zgubiłaś coś? – Głęboki głos Noaha sprawia, że podskakuję.
Podnoszę głowę i uderzam się o brzeg szafki.
– Ała – mówię i pocieram stłuczone miejsce. Serio, choć raz chciałabym
zachować się przy nim jak ktoś normalny. Nie proszę o wiele.
– Wszystko w porządku? – pyta ze śmiechem.
Świetnie, to tylko kolejna rzecz, której będę musiała się wstydzić.
Ostrożnie odsuwam się od szafki i siadam na piętach.


– Cześć. – Posyłam mu smutny uśmiech.
Podciął włosy, ale zapuścił zarost.
Podoba mi się. Bardzo.
Noah odwzajemnia mój uśmiech i kuca obok mnie.
– Cześć.
Rozglądam się po kuchni, czekając, aż coś powie.
Zapada krępująca cisza.
– Co tam? – pytam w końcu.
– To ja powinienem cię o to zapytać. Wiem, że dziś był ten dzień…
Czy dlatego do mnie nie zadzwonił? Nawet nie przyszło mi to przez
myśl. Wiedział, że w  tym tygodniu mam rozprawę – może chciał dać mi
czas dla siebie?
– Zgadza się, jestem singielką. – Wzruszam ramionami. – Mogę zacząć
chodzić na randki.
Noah zdusza śmiech, ale w jego oczach tańczą chochliki.
– To wspaniała wiadomość dla rodzaju męskiego.
– Dla całego rodzaju męskiego?
Noah przechyla głowę.
– Cóż, znam kogoś, kogo bardzo ta wiadomość ucieszyła.
Odgarniam włosy i zaczynam się bawić końcówkami.
– Naprawdę?
Noah bierze mnie pod brodę.
– Tak, i stęsknił się za tobą.
To urocze.
On jest uroczy.
Jego słowa pomogły mi dziś przetrwać. Powinnam mu o  tym
powiedzieć. Na jego widok dławione uczucia powracają ze zdwojoną mocą.
W moje poharatane serce powoli wstępuje odwaga.
Muszę dać mu do zrozumienia, że ja również coś do niego czuję, choć
niewykluczone, że nic z tym nie zrobię ani dziś, ani jutro, ani nawet za rok.


Błędy przeszłości nie powinny się kłaść cieniem na mojej przyszłości.
– Ona też za tobą tęskniła. Może. Troszeczkę. – Uśmiecham się.
Gdy odsuwa rękę, od razu zaczyna mi brakować jego dotyku. Przy nim
czuję, jakby moje problemy przestawały istnieć. Z  niezrozumiałego
powodu jest mi łatwiej, kiedy Noah jest ze mną.
Choć to absurdalne, bo przecież ledwo go znam. Coś mi jednak
podpowiada, że powinnam zaufać intuicji.
Nagle czuję, że muszę go natychmiast pocałować. Nachylam się do
niego i całuję go prosto w usta. Rzucam się na niego z takim impetem, że
Noah traci równowagę i przewraca się na plecy, a ja ląduję prosto na nim.
Gdy przyciąga mnie do siebie, zatracam się w jego dotyku.
Jego język wślizguje się do moich ust, a moje serce zaczyna walić jak
młot.
Noah przewraca się na bok i  przejmuje prowadzenie. Łapie mnie tak
mocno, że nie mogę się ruszyć, ale w  ogóle mi to nie przeszkadza.
Obejmuję go nogami i oboje tracimy nad sobą kontrolę.
Nigdy nie kochałam się na podłodze w kuchni, ale teraz w to mi graj.
– Och! – Nicole prawie wrzeszczy. – No ładnie.
Zrywam się na równe nogi, poprawiając ubranie, a ona spogląda na mnie
z szerokim uśmiechem.
– Szukałam czegoś do przekąszenia.
Z całej siły walę się w czoło. Serio, Kristin?
– Wygląda na to, że znalazłaś. – Nicole się śmieje. Zerka to na mnie, to
na Noaha. – Zbieramy się, chciałyśmy się pożegnać.
– Tak, mieliśmy właśnie do was dołączyć.
Nicole wybucha śmiechem.
– Nie prowokuj mnie!
Noah wstaje i podaje mi rękę.
– Już po tobie – mówię szeptem do Nicole, mijając ją.
Kiedy wracamy do salonu, Danielle przytula mnie na pożegnanie
i wychodzi. Nicole na odchodne mamrocze coś o seksie. Zostaję z Noahem,


Elim i Heather.
– To co? – Przestępuję z nogi na nogę.
– Powinniśmy już iść – mówi Eli i zerka na Heather.
– Tak – przytakuje mu Heather. – Noah?
Spoglądam na niego, bo nie chcę, żeby wychodził. Musimy
porozmawiać o  tym, co się stało. Rzuciłam się na niego we własnej
pieprzonej kuchni. Normalni ludzie się tak nie zachowują, a już zwłaszcza
nie w dniu rozwodu. Co jest ze mną nie tak?
– Czy myślisz, że… –  zaczynam, ale Noah odzywa się w  tym samym
momencie:
– Chciałem…
Heather prycha.
– To może my wyjdziemy, a  wy sobie pogadacie? Wiem, że musicie
usiąść do wywiadu, prawda?
Kocham ją. Od tej chwili jest moją ulubienicą.
– Tak, to samo chciałam powiedzieć. – Patrzę na Noaha. – Powinniśmy
omówić plan działania.
– Jak najbardziej – zgadza się Noah.
Eli zanosi się na wpół kaszlem, a na wpół śmiechem.
– Całe szczęście, że przyjechaliśmy osobno.
Byłam głupia, gdy myślałam, że zdobędę się na to, żeby zacząć go
unikać i że Noah pójdzie mi na rękę i zniknie. Od początku było jasne, że
coś się między nami narodziło.
Nie wiem, co to znaczy.
Nie wiem, czy to dobrze.
Ale przy nim czuję się na tyle silna, żeby móc to sprawdzić.
– Zadzwonię jutro – mówi Heather i przytula mnie.
– Okej.
Na odchodne Heather spogląda na mnie ostrzegawczo, ale jej usta
wyginają się w  lekkim uśmiechu. Można by pomyśleć, że jestem


piętnastolatką, która ma właśnie stracić dziewictwo. A przecież mamy tylko
zasiąść przy stole i porozmawiać.
Właśnie tak.
O żadnym seksie nie może być mowy.
Po ich wyjściu z  każdą chwilą staję się coraz bardziej zdenerwowana.
Patrzę na niego i ściska mnie w klatce. Chciałabym mu tyle powiedzieć, ale
nie mogę otworzyć ust.
Chcę go zapytać, czym jest to napięcie, które zrodziło się między nami
i  dlaczego jesteśmy wobec tego tak bezradni. Czy gdybym nie była
rozwiedziona, też tak bardzo by mi się podobał?
– Możemy porozmawiać? – pytam go w końcu.
– Chyba powinniśmy.
– Usiądźmy – proponuję.
Noah siada, a ja sadowię się po przeciwnej stronie stołu. Nie ma mowy,
żebym usiadła obok niego. Pewnie znowu bym się na niego rzuciła, a przy
okazji zniszczyła jakiś mebel.
– Okej, nie wiem, co mnie naszło w kuchni, ale najwyraźniej tracę przy
tobie głowę. Wiem, że wysyłam ci sprzeczne sygnały, i przepraszam cię za
to, ale przy tobie nie mogę się skupić – wyrzucam z siebie jednym tchem. –
 Noah, zwykle wszystko mam dokładnie przemyślane. To zachowanie jest
zupełnie nie w moim stylu i dziwnie się z tym czuję.
Noah przeczesuje włosy dłonią.
– Ty też mnie wytrąciłaś z równowagi, co nie do końca jest mi na rękę.
Od dawna nie zwariowałem na punkcie żadnej dziewczyny.
– Chcesz powiedzieć, że zwariowałeś na moim punkcie?
Noah posyła mi uwodzicielski uśmiech.
– Myślałem, że o  tym wiesz. Kilka dni temu wynająłem pieprzone
mieszkanie w Tampie.
Nie do końca rozumiem, co ma na myśli, bo przecież i  tak planował
zatrzymać się w  Tampie na kilka tygodni, więc wynajęcie mieszkania
wydaje się całkiem rozsądnym posunięciem.
Noah pociera czoło i potrząsa głową.


– Nie planowałem tu zostać. Miałem odwiedzić Elego i po kilku dniach
wrócić do Nowego Jorku. Zamiast tego podpisałem umowę najmu,
udzieliłem wywiadu i  wynajduję coraz to nowe sposoby na to, żeby się
z tobą zobaczyć.
– To obłęd! To wszystko dzieje się za szybko, a ja nie chcę, żeby ktoś
mnie znowu skrzywdził.
– Nie chcę cię skrzywdzić.
Prawda jest taka, że nikt nigdy nie krzywdzi celowo drugiej osoby.
Kolejny zawód mógłby mnie złamać.
– Wiem, że nie skrzywdziłbyś mnie celowo –  mówię, bawiąc się
pierścionkiem na kciuku. – Jesteś pierwszym mężczyzną od dawna, dzięki
któremu poczułam się atrakcyjna.
W oczach Noah pojawia się złość.
– Kristin – mówi, ale uciszam go gestem dłoni.
– Pozwól mi dokończyć. –  Daję mu chwilę, żeby się uspokoił. –  Mój
mąż ranił mnie w  bardzo perfidny sposób. Cały czas mnie krytykował,
sprawił, że uwierzyłam, że nie jestem nic warta, przez co czułam się…
samotna i nieszczęśliwa. Doprowadził do tego, że byłam wdzięczna za byle
ochłap. Tak rzadko mnie komplementował, że jedna pochwała wystarczyła,
żebym żyła nią całymi miesiącami. Nie chcę już nigdy być tą kobietą –
 mówię, powstrzymując łzy. – Nie powinnam cię pragnąć. Nie powinnam
nawet myśleć o innym mężczyźnie, bo strasznie się boję.
Noah unosi dłonie i  nachyla się do mnie. Chcę go złapać za ręce, ale
zamiast tego tylko muskam palcami opuszki jego palców.
– Nie tylko ty się boisz. Uwierz mi, ja też często czuję się zagubiony.
Ale jedno mogę ci obiecać. –  Przykłada dłonie do moich. –  Nigdy nie
sprawię, że poczujesz się gorsza. Kristin, nigdy już nie będziesz sama.
Obiecuję ci to, jeśli tylko dasz mi szansę. Będę cię traktował tak, jak na to
zasługujesz.
– A co będzie, gdy wyjedziesz?
Noah wzrusza ramionami.
– Wtedy będziemy się martwić. Zresztą może po kolejnej randce uznasz,
że nie jesteś mną zainteresowana.


– To mało prawdopodobne.
– Ale możliwe. Jedyne, o  co cię proszę, to żebyś dała temu kilka
tygodni. Jeśli się we mnie zakochasz, to twój problem. Zresztą to bardzo
prawdopodobne. – Uśmiecha się. – Założę się, że nie będziesz chciała mnie
puścić.
W tym sęk. Ja będę chciała go zatrzymać, a on mnie nie.
Spoglądam na nasze dłonie i unoszę wzrok.
– To nie takie proste.
– Nic nie jest proste, ale nie zamierzam odejść od kogoś, kto rozżarzył
we mnie ogień, który dawno zgasł. Proszę cię tylko, żebyś dała temu
szansę.
Czy on musi być taki cudowny? Jest całkowitym przeciwieństwem
Scotta. Wszystko, co mówi, ma głęboki sens. Jestem przerażona, bo co
będzie, jeżeli dam mu szansę, a  on mnie zostawi? Jak mogłabym się po
czymś takim podnieść?
Muszę na nowo nauczyć się chodzić, bo mój były mąż prawie mnie
zniszczył.
– Noah. – Wzdycham i cofam ręce. Moje serce i tak jest już złamane,
więc równie dobrze mogę spisać je na straty i  go odepchnąć. –  Jestem
ostatnią osobą, jakiej potrzebujesz.
Noah wstaje bez słowa. Patrzę, jak obchodzi stół i  zbliża się do mnie.
Serce bije mi tak mocno, że boję się, że zaraz pęknie.
Mam mętlik w głowie i choć pragnę mu powiedzieć, żeby sobie poszedł,
nie robię tego. Chcę, by choć raz ktoś o mnie zawalczył.
Gdy staje przy mnie, zamieram. Chcę mu wykrzyczeć, że cofam to, co
powiedziałam, ale on bierze moją twarz w  dłonie i  kciukiem zaczyna
gładzić mnie po policzku.
– Może masz rację. Może żadne z nas nie powinno się w nic wikłać, ale
nic nie poradzę na to, że to właśnie ciebie pragnę.
Chyba umarłam z wrażenia.
Czyż to nie są najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek padły z  ust
istoty ludzkiej? Jeśli nie, nic mnie to nie obchodzi, bo mój świat właśnie


zatrząsł się w posadach.
– Ja też cię pragnę. – Po raz pierwszy jestem z nim całkowicie szczera.
Pragnę go.
I Bóg mi świadkiem chcę, żeby on pragnął mnie.
Strach rządził mną tyle lat, ale nie mam zamiaru na to pozwalać ani
sekundy dłużej. Możliwe, że nic z tego nie będzie. Być może wypalimy się
tak szybko jak iskierka ognia, ale jeżeli nie spróbuję, nigdy się o tym nie
przekonam.
– Naprawdę? – pyta ze zdziwieniem.
– Ja też się boję, ale chciałabym sprawdzić, czy coś z tego może być.
– Cieszę się, że to powiedziałaś. –  Noah nachyla się do mnie
z uśmiechem. – Bo już zacząłem kombinować, jak by cię tu uwieść.
Jeśli to nie było uwodzące, to ja już nic nie wiem.
Ale prawdę mówiąc, mam to w nosie.
– Zamknij się i pocałuj mnie – proszę go.
Noah nachyla się do moich ust, a  ja łapię go za kark i  przyciągam do
siebie.


ROZDZIAŁ 19

Czekam, aż się obudzę.
Kurwa, to musi być jakiś sen, bo trzymam Kristin w  ramionach.
Przyciąga mnie do siebie, obejmując za szyję, a ja całuję ją w usta.
– Noah – szepcze i zaczyna całować mnie po szyi.
Nie z  taką intencją tu przyszedłem. Nawet nie byłem pewien, czy
powinienem dołączyć do Elego, ale musiałem sprawdzić, jak ona się czuje.
Kristin wzbudza we mnie silny instynkt opiekuńczy. Jeżeli ten kutas ją
zranił, byłbym gotów go zabić.
Obiecałem sobie, że jeśli będzie smutna, nie będę na nią naciskał i dam
jej czas, żeby mogła dojść do siebie. Ostatnie, czego potrzebuje, to
kolejnego gościa, który zrobi jej sieczkę z  mózgu. Zostalibyśmy
przyjaciółmi, odbębniłbym wywiad, który sam, jak idiota,
zaproponowałem, a później nasze drogi by się rozeszły.
Kiedy jednak zobaczyłem ją na podłodze w  kuchni, uśmiechniętą
i ucieszoną na mój widok, wiedziałem, że nie mogę tak po prostu odejść.
– Cały dzień o  tobie myślałem –  przyznaję, całując ją po szyi. –  Gdy
tylko wylądowałem, od razu chciałem do ciebie przyjechać.
Kristin z jękiem odgina szyję.
– Nie masz pojęcia…
– O czym?
Kristin spogląda na mnie, a  w  jej niebieskich oczach dostrzegam
rozdarcie.


– Jak często o tobie myślę.
– Skarbie, ja o tobie też.
– To dobrze. –  Uśmiecha się do mnie, a  ja ponownie ją całuję. Kiedy
rozchyla usta, z  radością wsuwam język do środka. Czuję słodki smak
wina. Dłonie Kristin zaczynają błądzić po moich plecach, ale z racji tego,
że siedzi, ma ograniczone pole manewru.
Gdy wsuwam ręce pod jej uda i  podnoszę ją, wydaje z  siebie okrzyk
zdziwienia. Sadzam ją na stole, zyskując lepszy dostęp do jej ust. Zamiast
jednak od razu ulec pokusie, patrzę na nią z  zachwytem. Kurwa, jakim
cudem tak mi się poszczęściło?
Jak to możliwe, że wystarczył jeden uśmiech podchmielonej
dziennikarki, żeby stopniało mi serce?
Kristin gładzi mnie po policzku.
– Podoba mi się – mówi w zamyśleniu, dotykając mojego zarostu.
– Tak?
Kristin potakuje, przygryzając wargę, i odwraca wzrok.
– Co jeszcze ci się podoba? – pytam, kiedy muska palcem moje wargi.
– To, jak mnie całujesz.
No cóż, z  radością pocałowałbym ją ponownie, ale wiem, że
największym problemem Kristin było to, że odebrano jej prawo głosu. Nie
pozwolę na to. Chcę, żeby czuła się pewnie i swobodnie, i nie musiała się
martwić, że powinna coś przede mną ukrywać.
– Tak? –  Muskam wargami jej usta, ale odsuwam się, gdy próbuje
przejąć inicjatywę. Jęczy cicho, a  ja czekam, aż mi odpowie. –  Skarbie,
tego chcesz?
Kiwa głową, ale to mi dziś nie wystarczy. Nic się nie wydarzy, dopóki
nie usłyszę, że tego chce. Robię, co w  mojej mocy, żeby powstrzymać
palący odruch położenia jej na stole i doprowadzenia do ekstazy. Chcę dać
jej rozkosz, chcę ją nosić na rękach. Jestem tak spięty, że bolą mnie
mięśnie, ale to Kristin musi zadecydować o  tym, jak daleko się dzisiaj
posuniemy.
– Nie słyszę – mówię.


– Nie – oznajmia po chwili.
– A czego chcesz?
Jej wahanie jest ewidentne. Chce coś powiedzieć, ale nie znajduje
odpowiednich słów. Muszę znaleźć sposób, żeby delikatnie z  niej to
wyciągnąć. Nie wiem, co powinienem zrobić, więc ponownie ją całuję.
Oplata mnie nogami i przyciąga bliżej siebie. Kiedy wbija pięty w moje
pośladki, mój kutas pręży się boleśnie. Kristin przerywa pocałunek i  liże
mnie po uchu.
– Czegoś w tym stylu – jęczy.
– Kurwa – stękam, gdy zabiera się do mojego drugiego ucha.
Niewiele trzeba, żebym stracił kontrolę. Muszę to przerwać, zanim coś
spierdolę.
Zaczynam się odsuwać, ale Kristin przyciąga mnie do siebie.
– Kristin –  mówię i  chwytam ją za nadgarstki. Odsuwam się nieco.
Kurwa, kurwa, kurwa. Co mi strzeliło do głowy? Dziś się rozwiodła, a ja
obściskuję ją na pieprzonym stole.
– Muszę…
– Czy zrobiłam coś nie tak? – pyta ze smutkiem.
– Co? – Ponownie się do niej przysuwam.
– Ty… przestałeś. Ja, ja… nie wiem, co zrobiłam. Przepraszam.
Jezu Chryste. Ona myśli, że przestałem, bo zrobiła coś złego?
– Kristin, nie masz sobie nic do zarzucenia. To ja nie powinienem był
tego robić. – Muskam jej spuchnięte usta.
Bierze mnie za rękę i kładzie ją sobie na kolanach.
– Czego?
– Dopiero co się rozwiodłaś. Jestem dupkiem, że zacząłem się do ciebie
dobierać.
Kristin parska śmiechem. Kurewsko mnie to rozczula.
– Uważasz się za dupka? Po pierwsze, to ja rzuciłam się na ciebie
w kuchni. Jesteś ostatnią osobą, która zasługuje na potępienie. Wiesz co?
Chcę, żeby mogła mi o wszystkim powiedzieć.


– Co?
– Bardzo mi dziś pomogłeś, choć nie było cię przy mnie. Scott, mój eks
– precyzuje, choć to zbędne – próbował mnie potraktować tak jak zwykle,
ale ty temu zapobiegłeś. Przypomniałam sobie to, co powiedziałeś mi kilka
dni wcześniej, i nie masz pojęcia, jak bardzo mi to pomogło.
Gdy w jej oczach dostrzegam łzy, prawie pęka mi serce.
– Nie płacz –  mówię błagalnym tonem. Na widok płaczącej kobiety
zupełnie tracę rezon. Mam ją przytulić? Pocieszyć? Już raz popełniłem ten
błąd, kiedy zapewniłem swoją byłą, że wszystko będzie dobrze, a  potem
doszło do katastrofy.
Heather ociera twarz i pociąga nosem.
– Noah, staram się powiedzieć ci, że nie jesteś dupkiem.
– Nie zdążyłaś mnie dobrze poznać – próbuję zażartować.
– Debil. – Kristin wybucha śmiechem.
– To prawda, jestem nim. – Uśmiecham się i ocieram łzę z jej policzka.
Jestem genetycznie uwarunkowany do niesienia pomocy. Jestem
mężczyzną, to dla nas typowe. Kiedy napotykam problem, natychmiast
szukam rozwiązania. Dotąd jednak nie spotkałem się z  tym, żeby kobieta
zaczęła płakać, gdy przestałem ją całować.
Coś czuję, że kolejny pocałunek nic tu nie da.
Mam tutaj tak dalej stać?
– Lubię się… z tobą całować.
A może jednak chce, żebym to zrobił.
– Kris, z przyjemnością cię pocałuję – mówię, odgarniając jej włosy. –
 Będę cię całował całą noc, jeśli tylko przestaniesz płakać.
Kristin spogląda w sufit i mamrocze:
– Super. Będziesz się do mnie dobierał z poczucia winy.
Biorę jej twarz w  dłonie i  czekam, aż na mnie spojrzy. Wygląda na
zagubioną. Po swobodnej, seksownej, pewnej siebie kobiecie nie ma śladu.
Chcę ją odzyskać i zrobię wszystko, żeby do mnie wróciła.


– Niczego bardziej nie pragnę, niż cię pocałować. Chcę całować każdy
centymetr twojego ciała, tak że zapomnisz o bożym świecie, a potem będę
się z tobą kochał, aż oboje opadniemy z sił. Nie musisz mnie do niczego
zmuszać, wystarczy jedno twoje słowo.


ROZDZIAŁ 20

Od dawna nie czułam się tak pożądana. Część mnie nadal temu nie
dowierza, ale jego spojrzenie rozwiewa moje wątpliwości.
Noah chce spełnić swoją obietnicę.
Czeka, aż coś powiem, i ani drgnie.
Zamiast jednak się odezwać, przestaję myśleć i zaczynam czuć.
Dotykam jego brzucha. Nie odrywam od niego wzroku i  wkładam mu
ręce pod koszulkę. Powoli gładzę go po brzuchu, wodzę dłońmi po jego
mięśniach, i wdycham jego zapach.
Podciągam mu koszulkę. Noah bez słowa unosi ręce, zdejmuje ją przez
głowę i rzuca na ziemię.
– Masz zamiar dotrzymać słowa? – pytam, siląc się na zuchwałość.
Chcę żyć.
Chcę czuć.
Od dziś daję sobie prawo do podejmowania ryzyka.
Na widok jego przekornego uśmiechu krew buzuje mi w żyłach. Noah
łapie mnie za tyłek i ociera się o mnie swoją imponującą erekcją.
– A jak myślisz?
Myślę, że zaraz zemdleję.
– Nie wiem, co robić – wyznaję mu.
Przyzwyczaiłam się, że seks jest tylko przykrym obowiązkiem. Dupek
twierdził, że nie jestem w tym zbyt dobra. Nauczyłam się potulnie czekać,


aż coś mi skapnie. Noah jest inny, ale jestem przerażona, że go rozczaruję.
Sama myśl, że mogłabym go zawieść, jest paraliżująca.
– To ty decydujesz – mówi i nachyla się do mnie. – Skarbie, weź sobie,
co tylko chcesz. Dam ci tyle, ile sama będziesz chciała wziąć.
– A jeśli ty nie będziesz tego chciał? – szepczę w nadziei, że mnie nie
usłyszy.
Noah zagląda mi w oczy.
– Kristin, ja chcę ciebie.
Choć mój puls bije coraz szybciej, nie ma mowy, żebym teraz uciekła.
Przy Noahu wstępuje we mnie odwaga, żeby sięgnąć po to, czego pragnę.
On zaś pragnie mnie, a  ja jego. Zrobię to, o  co mnie poprosił, i  przejmę
kontrolę.
Popycham go i wstaję. Przywieram do niego, łapię go za kark i całuję
w usta. Walczymy o dominację, a ja tracę poczucie czasu. Noah na zmianę
ulega mi i dominuje nade mną, kierowany instynktem.
Ilekroć mi ulega, moje serce zaczyna bić jak młot.
Noah zaczyna całować moją szyję, wodząc językiem wzdłuż obojczyka
i smakując skórę na moim ramieniu.
Biorę go za ręce i zaczynam iść tyłem w kierunku sypialni.
Gdy docieramy do drzwi, dopada mnie panika.
– Jesteś pewna? – pyta.
Jak mam na to odpowiedzieć? Czy go pragnę? Oczywiście, że tak. To
już wykracza poza kwestię wyboru, to konieczność.
– Tak, jestem – zapewniam go.
– Nie musimy tego robić. –  Noah zostawia mi kolejną furtkę, ale
w odpowiedzi tylko się uśmiecham i gładzę go po krótkim zaroście.
Wiem, że muszę się przed nim otworzyć. Dzięki jego wsparciu udało mi
się przetrwać dzisiejszy dzień. Jego delikatność mnie ośmiela. Widzę, że
mu na mnie zależy. Nie chodzi mu o łóżko, ale o moje serce i duszę. Jest
nicią, która zszyje poszarpane fragmenty mojego serca i zaleczy rany.
– Nie musimy, ale pragnę cię. Ten uśmiech, który tak lubisz, pojawił się
dzięki tobie. Zaczęłam się śmiać dopiero wtedy, gdy cię poznałam. Tak


długo dryfowałam, bałam się czegoś chwycić, bo nie wierzyłam, że uniesie
mój ciężar. Nie wiem, czy zacumowałam dzięki tobie, ale chcę się o tym
przekonać.
Noah wpija mi się w  usta, z  całej siły przyciskając mnie do drzwi.
Próbuję znaleźć klamkę i po chwili wpadamy do sypialni.
Nie zatrzymując się i  nie przerywając naszego pocałunku, po omacku
zbliżamy się do łóżka. Noah bierze mnie na ręce i  sadza na środku
materaca.
– Będzie ci dobrze – obiecuje, stając przede mną.
Nie mam co do tego wątpliwości.
– Noah, a  może on miał rację? Może nie jestem dobra w  te klocki –
 ostrzegam go.
– Bardzo w to wątpię. – Noah się uśmiecha. – Zdejmij bluzkę.
Wygląda na to, że to on przejął dowodzenie. Jest w  tym jednak tak
naturalny, że bez oporów mu na to pozwalam. Spełniam jego prośbę, nie
spiesząc się, a on patrzy na mnie z niecierpliwością.
– Wiesz, nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś mi pomógł. –  Zerkam na
niego spod rzęs.
Powoli zbliża się do mnie i siada na mnie okrakiem. Moje dłonie same
błądzą go po jego gołej klacie. Jego mięśnie napinają się pod moimi
palcami.
Noah łapie mnie za nadgarstki i je unosi.
– Nie ruszaj się – nakazuje mi.
Moja pierś zaczyna falować, gdy Noah chwyta za brzeg mojej bluzki
i  powoli ją podwija. Muska palcami moje obnażone ciało, ledwo go
dotykając.
– Codziennie myślałem o  tym, jak wyglądałaś w  kostiumie.
Wyobrażałem sobie, jak dotykam twoich piersi i  jak biorę je do ust. –
 Wzdycha.
Jego słowa przenikają mnie na wskroś, a  z  moich ust wydobywa się
cichy jęk.
– Już nie musisz sobie tego wyobrażać – mówię, bo pragnę jego dotyku.


Noah ściąga mi bluzkę przez głowę. Chwyta za zapięcie stanika
i szepczę na ucho:
– Nie tylko o tym myślałem. – Rozpina stanik, ale go nie zdejmuje. –
 Opuść ręce i pokaż mi, jaka jesteś kurewsko piękna.
Opuszczam ręce, ściągając ramiączka, ale przytrzymuję miseczki
stanika, zakrywając piersi. Gdy pozwalam im opaść, Noah spogląda na
mnie przeciągle. Jego oddech staje się szybszy, znowu się całujemy.
Kładzie się na mnie, a nasze nagie ciała zaczynają się o siebie ocierać.
Każdy jego pocałunek uzmysławia mi, jak intymna jest ta chwila. Jego
słowa, obietnice i  spojrzenia są bardzo podniecające, ale w  jego
pocałunkach czai się coś jeszcze. Z każdą chwilą staje mi się bliższy.
– Noah, dotknij mnie – proszę.
Nie mija chwila, a  on chwyta moje piersi, ściskając za sutki. Zawsze
miałam wrażliwe piersi, ale Noah doprowadza mnie do szaleństwa. Czuję,
że mogłabym dojść od samego jego dotyku.
Noah zaczyna lizać mój sutek.
– O kurde – dyszę.
Noah ponownie go liże, a  następnie zabiera się do drugiej piersi.
Zamykam oczy, gdy zaczyna dmuchać na mokrą skórę. Gdybym wiedziała,
że będzie mi tak dobrze, już wcześniej bym się na niego rzuciła.
Wiję się pod jego dotykiem, a  on wodzi dłońmi po mojej skórze
i wyczynia niestworzone rzeczy z moimi piersiami.
Chwyta za brzeg moich szortów.
– Chcesz więcej? – pyta i zaczyna ssać mój sutek.
– Nie przestawaj – błagam go.
– Nie o to pytałem – szepcze, muskając moją skórę.
A o co pytał? Jest mi tak dobrze, że nie mogę się na niczym skupić.
– Nie pamiętam…
Kiedy unosi głowę, otwieram oczy, bo nie wiem, dlaczego przestał.
– Kotku, chcę, żebyś mi powiedziała, gdzie mogę cię dotknąć.
Mimo ferworu chwili Noah nie zapomina o moich potrzebach.


Dla mnie jego troska jest wszystkim, o czym tylko mogłabym zamarzyć,
choć wiem, że to dziwnie brzmi. Nie chodzi mu jedynie o  seks. Resztki
mojej rezerwy topnieją w okamgnieniu.
Mierzwię jego włosy i spoglądam na niego w nadziei, że zobaczy w nich
wdzięczność, która rozpiera moje serce.
– Wszędzie. Chcę cię czuć wszędzie, Noah.
Palce, które spoczywały na moim brzuchu, zakradają się pod moje
szorty.
– Tutaj? – pyta.
– Tak.
Przesuwa palce coraz niżej, nie odrywając ode mnie wzroku.
– Chcesz, żebym przestał?
– Nie. –  Kręcę głową, pamiętając, że prosił, abym jasno artykułowała
swoje potrzeby.
Wsuwa we mnie palec, a  gdy znajduje łechtaczkę, zamykam oczy.
Odchylam głowę, a on sprawia, że szybuję coraz wyżej – sama nigdy nie
umiałam się wzbić aż tak wysoko. Kiedy wsuwa palec głębiej, nie potrafię
powstrzymać okrzyku.
– Skarbie, dobrze ci?
A czy brzmię, jakby mi nie było dobrze? Wydaję z siebie odgłosy, które
przypominają miauczenie kota i  beczenie owcy. Ale mam to w  dupie, bo
jest mi cudownie.
– Nie przestawaj – nakazuję mu.
Ale Noah mnie nie słucha. Jego dłoń zastyga, a mnie zaczyna się zbierać
na płacz.
– Powiedziałam, żebyś nie przestawał. Proszę, nie przestawaj. –
 Opieram się na łokciach i widzę, że on uśmiecha się szeroko.
– Ależ nie mam zamiaru przestać. Dopiero się rozkręcam. –  Noah
zaczyna ściągać ze mnie szorty. – Chcę mieć cię nagą. Chcę cię zobaczyć
w całej okazałości, dotknąć każdego fragmentu twojego ciała i mam zamiar
cię skosztować.


Świadomość, że za chwilę będę zupełnie naga, sprawia, że ogarnia mnie
strach. Wiedziałam, że to nieuniknione, zważywszy na to, co robimy, ale on
jest taki… przystojny, a ja… wręcz przeciwnie.
Noah, jakby wyczuwając mój niepokój, obrzuca mnie wzrokiem.
– Jesteś przepiękna. Zostałaś stworzona specjalnie dla mnie.
– Noah – mówię z wahaniem, gdy rozkłada moje nogi i skrada się bliżej.
– Kiedy będę cię pieprzyć językiem, możesz wykrzyczeć moje imię na
cały głos.
Wzdycham głośno, ale po chwili jego język całkowicie mnie
obezwładnia. Nie liże mnie ostrożnie, przeciwnie, robi to łapczywie. Noah
ssie, liże i przesuwa językiem po mojej łechtaczce.
Z każdym jego ruchem staję coraz bliżej krawędzi. Chwytam się kołdry,
próbując odwlec to, co nieuniknione, ale gdy wsuwa we mnie palec, tracę
kontrolę.
– O kurwa. Boże. Noah! – krzyczę, wyginając plecy.
Dobry Boże.
Już nigdy się po tym nie pozbieram. Jeśli Noah odejdzie i  więcej nie
pójdziemy do łóżka, będę musiała wymazać sobie pamięć. Sposób, w jaki
mnie dotyka, to, co mówi i jak się przy nim czuję są niezrównane.
Nawet nie wiem, czy mam jeszcze kości. Może się rozpłynęły. Noah
z powrotem wdrapuje się na mnie, całując każdy milimetr mojego ciała.
Gładzę go po włosach i plecach.
– Kristin, wykończysz mnie – dyszy mi do ucha. – Jesteś idealna i tak
bardzo cię pragnę.
Nie tylko on tego chce. Łapię go za tyłek i przyciągam do siebie.
– Chcę jeszcze.
Noah przewraca się na plecy, pociąga mnie za sobą i bierze moją twarz
w swoje dłonie.
– Nie chcę się dziś zajmować niczym innym.
Zaglądam mu w oczy, próbując zrozumieć, co miał na myśli.


– Dzisiejszy wieczór jest dla nas, od nas zależy, co się wydarzy. – Na
jego twarzy maluje się rozdarcie i  po chwili Noah dodaje: –  Dziś coś
utraciłaś.
Zastanawiam się, czy ma na myśli mój rozwód, ale ani razu o tym nie
pomyślałam. Przed oczami mam tylko Noaha i to, co robi. Nie chcę, żeby
miał powód, żeby podważyć wartość tego, co się między nami wydarzyło.
– Nie. –  Kręcę głową. –  Wręcz przeciwnie, dziś coś zyskałam. Myślę
tylko o  tobie. Dzisiaj nic innego mnie nie obchodzi. Pragnę ciebie. Chcę
tego.
Noah unosi głowę i zaczyna mnie całować. Z każdym muśnięciem jego
języka mój strach ustępuje, oddając pole pragnieniu.
Odsuwam się od niego i oznajmiam:
– Moim zdaniem powinieneś zdjąć spodnie.
– Jak sobie życzysz. – Wypuszcza mnie z objęć i kładzie się, podpierając
głowę dłońmi. – Jeśli chcesz, żebym je zdjął, będziesz musiała mi pomóc.
No dobra.
Podnoszę się i  patrzę z  podziwem na sylwetkę Noaha. On się nie
spieszył i ja również nie zamierzam. Moja w tym głowa, żeby zapamiętał
dzisiejszy wieczór. Odpinam guzik jego spodni i  z  uśmiechem rozsuwam
mu rozporek.
Unosi biodra, a ja ściągam z niego spodnie i rzucam je na podłogę. Noah
jest jeszcze okazalszy, niż zapamiętałam. Już w basenie zauważyłam, że ma
się czym pochwalić, ale widzę, że go nie doceniłam.
– Idealnie. – Uśmiecham się.
– Jestem cały twój. –  Noah nie rusza się z  miejsca, prezentując się
w całej okazałości.
Dopóki będziesz mnie pragnął.
Gładzę go po udzie i chwytam za kutasa.
Tym razem to on będzie jęczał.
– Kurwa, Kristin. – Noah łapie mnie za włosy, gdy wsuwam go sobie do
ust.


Przesuwam język od nasady do samego czubka, a  Noah jęczy, rzęzi
i przeklina. Macha rękami, na zmianę chwytając mnie za włosy i uderzając
o  łóżko, a  wszystko za sprawą najlepszej laski, jaką zrobiłam w  życiu.
Połykam go tak głęboko, jak tylko mogę, a  on zatapia palce w  moich
włosach. Rozkoszuję się jego utratą kontroli.
– Ty… przestań… Kristin… kurwa. –  Najwyższy czas, żeby on także
zaniemówił.
Unoszę głowę i napotykam jego spojrzenie.
– Chcesz, żebym…
Noah podnosi się i rzuca mnie na drugą stronę łóżka. Z piskiem opadam
na poduszkę, a on przysuwa się do mnie tak, że stykamy się nosami. Ciężko
dysząc, zaczyna mnie całować.
Wbijam palce w  jego ramiona i  czuję, jak jego kutas napiera na moją
cipkę. Muszę go poczuć, natychmiast.
– Noah, teraz. Proszę – błagam go.
– O co prosisz? – stęka.
– Weź mnie. Całą. Weź mnie.
Noah sięga do kieszeni po prezerwatywę, a  kiedy ją nakłada,
wymieniamy spojrzenia. Noah wchodzi we mnie powoli, nie odrywając ode
mnie wzroku. Nigdy nie zapomnę ekstazy, jaka maluje się na jego twarzy.
Zaczynamy się kochać w  różnych pozycjach, odkrywając i  ucząc się
siebie. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Nikt dotąd nie sprawił, żebym
poczuła się tak doceniona. Po tak potężnej dawce emocji i rozkoszy jestem
kompletnie wyzuta z sił.
Gdyby wino i  czekolada miały dzidziusia, nazywałby się Noah, bo
zarówno jedno, jak i drugie jest niczym leczniczy nektar.
Noah zapada w  sen, trzymając mnie w  objęciach. Zaciągam się wonią
piżma i seksu, którą pachnie jego skóra. Mogłabym zostać na zawsze w tym
kokonie ciepła i  bezpieczeństwa. Przysuwam głowę do jego serca
i zasypiam, wsłuchując się w jego miarowe bicie.


ROZDZIAŁ 21

– Musisz już iść –  mówię ze śmiechem, całując Noaha. Dochodzi
piętnasta, a przed piątą muszę odebrać dzieci od moich rodziców.
– Kiedy możemy się spotkać? – pyta i ponownie mnie całuje.
Musimy natychmiast przestać, zanim mu ulegnę i  znowu wylądujemy
w łóżku. Z seksem jest jak z jazdą na rowerze, wystarczy wsiąść i człowiek
szybko nabiera wprawy. Po przebudzeniu znalazłam go w  kuchni,
przygotowującego śniadanie. Podziękowałam mu na podłodze, bo przecież
na niej wszystko się zaczęło.
A potem, gdy odkrył, że nigdy nie widziałam Cienkiej niebieskiej linii,
zmusił mnie, żebym obejrzała dwa odcinki, szepcząc mi do ucha dialogi. Po
projekcji wylądowaliśmy pod prysznicem, gdzie zużyliśmy dużo… mydła,
ale nadszedł czas, abym pojechała po dzieci.
Odpycham go, a on wybucha śmiechem.
Na wszelki wypadek zatykam mu usta.
– Jutro?
Uśmiecha się leniwie i bierze mnie za rękę.
– Miałem nadzieję, że już dziś.
– Noah! –  Kręcę głową. –  Mam dzieci. Jest za wcześnie, żebyście się
poznali.
Noah bierze mnie za rękę.
– Mógłbym się zakraść po cichu.


– Mogłyby się obudzić – wypalam w odpowiedzi.
– A zatem musiałabyś być bardzo cicho. – Jego głos ocieka seksem.
Choć powinnam go zganić, jego propozycja brzmi zachęcająco. Niech
będą przeklęci on i jego seksapil.
Biorę głęboki oddech i próbuję się skupić na czymś innym niż seks.
– Za trzy tygodnie muszę oddać wywiad, więc naprawdę powinniśmy
jutro popracować. Potrzebuję zebrać materiał, a potem mam tydzień na to,
żeby wszystko spisać i zredagować.
Noah wzdycha głęboko i potakuje.
– Postaram się trzymać ręce przy sobie.
– Ja również...
Noah wybucha śmiechem.
– No cóż, gdybyś nie była najlepszą kochanką, jaką miałem, byłoby nam
łatwiej.
– Zamknij się. – Szturcham go w ramię.
– No co? – Unosi ręce. – Mówiłem poważnie.
– Niech ci będzie.
Nie da mi zapomnieć mojego pijackiego wybryku.
Noah podchodzi do mnie, obejmuje i całuje w czoło.
– Kotku, nie żartuję. To była najlepsza noc w moim życiu.
Spoglądam na niego badawczo, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie
próbuje mnie okłamać, ale wygląda na śmiertelnie poważnego.
Łapie mnie za tyłek i przyciąga do siebie.
– Widzisz, co się ze mną dzieje, gdy zaczynam o tym myśleć?
Uśmiecham się, wyczuwając jego twardą erekcję.
– Jesteś niezrównany –  mówię, patrząc mu w  oczy. Podoba mi się, że
jest taki wysoki. To niesamowicie seksowne.
Wspinam się na palce i całuję go w usta.
Noah odsuwa się z jękiem.


– Musimy przestać, zanim przerzucę cię przez ramię i  zaniosę do
sypialni.
A co w tym złego?
Otwieram usta, żeby zaprotestować, ale wtedy on przytacza jedyny
argument, który przemawia mi do rozsądku:
– Finn i Aubrey pewnie na ciebie czekają.
Noah ma rację. Dzieci wiedziały, że ja i  ich tata musieliśmy wczoraj
załatwić coś ważnego, ale Aubrey nie rozumie, co się wydarzyło. Finn za to
doskonale zdaje sobie sprawę z  sytuacji i  chyba mu ulżyło, że w  końcu
może mówić, że jesteśmy rozwiedzeni, zamiast tego, że mieszkamy osobno.
Ta kropka nad i pomoże nam wszystkim zostawić to wszystko za sobą.
– Może w poniedziałek? – proponuję.
– To dopiero za dwa dni.
– Jutro? – Wracam do pierwotnej sugestii.
– Jutro. – Noah przytakuje, całuje mnie na pożegnanie i wychodzi.
W oszołomieniu staję przy drzwiach z ręką na klamce i opieram głowę
o  futrynę. Czy ja śnię? Noah Frazier spędził ze mną niezapomnianą noc
i chce się ponownie spotkać.
Noah otwiera drzwi do samochodu i uśmiecha się do mnie.
– Słońce, do zobaczenia jutro.
– Na wywiadzie…
– Może przy okazji trochę pofiglujemy. –  Uśmiecha się pod nosem
i wsiada do samochodu.
Wpadłam w niezłe tarapaty.

– Kristin! – krzyczy na mój widok ciotka Nina.
Z wrzaskiem biegnę do niej i rzucam się jej w ramiona.
– Nie wiedziałam, że jesteś w mieście!
– Mówiłam twojej matce. –  Nina kołysze się, trzymając mnie
w objęciach.


Moja ciotka jest najfajniejszą osobą pod słońcem. To jej powierzałam
wszystkie sekrety, których nie mogłam zdradzić mamie. Gdy straciłam
dziewictwo, to do niej zadzwoniłam, żeby o  tym porozmawiać. Kiedy
skończyłam osiemnaście lat, zabrała mnie do studia tatuażu. Ciotka Nina
wie o mnie wszystko. To niesamowite, że jest siostrą mojej matki.
– Nic mi nie powiedziała. Kiedy przyjechałaś?
– Dopiero dziś. Jackson, Catherine i dziewczynki są w ogrodzie.
– Naprawdę? –  Uśmiecham się. –  Nie do wiary! Nic nie wiedziałam!
Czy wujek Brendan i Reagan też przyjechali?
Moi kuzyni są mniej więcej w  moim wieku. W  dzieciństwie często
zmieniali miejsce zamieszkania, ale gdy miałam dwanaście lat, osiedli
w  bazie wojskowej MacDill i  bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Po pewnym
czasie wyjechali i widywaliśmy się tylko w święta i wakacje.
Upłynęło zdecydowanie zbyt dużo czasu od naszego ostatniego
spotkania.
– Tu jestem! Tu jestem! –  krzyczy Reagan, wychodząc z  kuchni
z Aubrey na rękach. – Zobacz, kogo znalazłam!
Aubrey zaczyna się wyrywać i krzyczy:
– Mamusiu!
– Cześć, skarbie!
Przytulam mojego fistaszka i obejmuję Reagan.
– Babcia kazała mi poczekać na ciebie z kąpielą. – Dąsa się. – Czy mogę
iść do basenu?
Zamierzałam z nią porozmawiać, ale z radością odłożę to na później.
– Jasne, idź się przebrać, zaraz do ciebie przyjdę.
Aubrey z  krzykiem biegnie do mojej matki, a  Reagan bierze mnie za
rękę.
– Świetnie wyglądasz – mówi. – Serio, Kris.
– Spójrz na siebie! – Dotykam jej włosów, które podcięła do ramion. –
 Są krótsze o jakieś dwadzieścia centymetrów.
– Nadszedł czas na zmianę. – Reagan wzrusza ramionami.


– Do twarzy ci w tej fryzurze – komplementuję ją.
– To raczej rozwód mi służy. – Reagan się śmieje.
– No cóż, najwyraźniej obu nam w nim do twarzy.
No tak. Obie rozwiodłyśmy się z dupkami.
– Jak to? Nawet się ze mną nie przywitasz? – W korytarzu dudni głęboki
głos Jacksona.
– Jackson! – krzyczę i rzucam się na niego.
Bierze mnie w ramiona i kręci się w kółko.
– Minęło stanowczo za dużo czasu.
– Nikt ci nie kazał wyprowadzać się do Kalifornii.
Kilka lat temu przeprowadzili się do Kalifornii. Jackson prowadzi firmę
ochroniarską, której działalność owiana jest tajemnicą.
– Gdybym nadal służył w wojsku, też bym tam wylądował.
Wszyscy staramy się zapomnieć, że należał do Navy Seals. Jestem
pewna, że stąd wypływa mój lęk o Heather i jej pracę. Dlaczego ludziom
się wydaje, że narażanie się na śmierć to dobry pomysł na życie?
– A gdzie jest Cat?
– Z dziećmi w basenie.
Patrzę na niego jak na wariata.
– A ciebie tam nie ma?
Jackson wybucha śmiechem i przyciąga mnie do siebie.
– Wiem, że mnie obronisz.
Gdy wychodzimy do ogrodu, Finn bawi się w  basenie z  Erin, ich
najstarszą córką.
– Cześć, chłopie! – Uśmiecham się i macham do niego.
– Patrz, mamo! Erin mnie lubi! – Rozpromienia się.
– To prawda.
Od dawna nie widziałam go tak uśmiechniętego. Choć między Erin
i  Aubrey jest tylko rok różnicy, Finn prędzej by umarł, niż pobawił się
z siostrą.


Pewnie by ją utopił.
– Cześć, mamo. – Całuję matkę w policzek. – Czy dzieciaki dobrze się
bawiły?
– Tak jak zwykle. Wiesz, że twój ojciec je rozpieszcza –  mówi
i poklepuje ojca po ramieniu.
– Cześć, tatusiu.
– Cześć, Krissykins. – Przytula mnie. – Jak się miewa moja ukochana
córeczka?
Bardzo mnie rozczula, że niezależnie od mojego wieku ojciec nadal
patrzy na mnie jak na swój największy skarb. Dla mnie i matki gotów by się
rzucić z motyką na słońce. Ma wielkie serce.
Czasami zastanawiam się, co takiego sprawiło, że godziłam się na złe
traktowanie przez Scotta. Przecież małżeństwo moich rodziców zawsze
było pełne miłości. Mimo to przystałam na marne ochłapy.
Tata mruży oczy i przygląda mi się bacznie.
– Wyglądasz na szczęśliwą.
– Naprawdę?
– Dobrze się wczoraj bawiłaś?
Nie potrafię kłamać. Kłamstwo mnie brzydzi, nie mówiąc
o okłamywaniu własnego ojca. Dlatego byłam najgrzeczniejszą nastolatką
na świecie. Nie zrywałam się z  domu na imprezy, bo albo od razu
wracałam, albo po fakcie przyznawałam się do wszystkiego. Gdy byłyśmy
w liceum, Nicole mnie za to nienawidziła. Zawsze o wszystkim donosiłam
rodzicom.
Mimo to nie jestem gotowa podzielić się z ojcem szczegółami swojego
życia seksualnego.
– Tak –  odpowiadam krótko w  nadziei, że zniechęcę go do dalszych
pytań.
– To dobrze. Wpadły do ciebie koleżanki?
Kluczem jest lapidarność. Moje odpowiedzi muszą być krótkie i zwięzłe.
– Owszem.


Gryzę się w język, żeby się przypadkiem nie wygadać.
– Cieszę się, że nie byłaś sama. – Tata klepie mnie po nodze, po czym
odwraca się i krzyczy: – Brendan!
Oddycham z ulgą, co nie umyka uwadze Reagan.
Cholera.
Na szczęście Reagan zapomina o  temacie i  resztę wieczoru spędzamy
w  miłej atmosferze. Mama i  ciotka Nina wspominają dawne czasy,
Catherine i Jackson kładą dziewczynki spać, a Reagan i ja sączymy wino
przy palenisku.
Reagan opowiada mi o swojej pracy, a ja jej o mojej.
– Zaczekaj, chcesz mi powiedzieć, że płacą ci za śledzenie seksownych
kolesiów?
– Teoretycznie tak.
– No ładnie, ja jestem rozwiedzioną prawniczką, która nie ma szans na
awans, a  ty piszesz o  celebrytach i  spędzasz czas z  chłopakami z  Four
Blocks Down. Życie zrobiło mnie w chuja.
– Wariatka.
– Ale to prawda. –  Reagan się szczerzy. –  Nie myśl sobie, że nie
zauważyłam, jak spiekłaś raka, gdy wujek Dan zapytał cię o  wczorajszy
wieczór. Opowiadaj, ale już.
– Prędzej zdechnę.
Stuka paznokciem w kieliszek.
– Uprawiałaś seks, prawda? – pyta teatralnym szeptem.
– O mój Boże! – jęczę.
– Zrobiłaś to! Z kim?
Chyba śni, jeśli myśli, że jej powiem. W życiu nie puszczę pary z ust.
Sama nie wierzę w  to, co się stało. Ból w  mięśniach i  innych miejscach
dobitnie mi jednak o  tym przypomina. Nigdy nie czułam się taka
wyzwolona. Nie zamierzam jednak nikomu o tym mówić, w każdym razie
jeszcze nie teraz.
– Nie mam ci nic do powiedzenia.


– Wiesz, że zawodowo zajmuję się maglowaniem ludzi? – przypomina

mi.

– Maglowaniem ludzi? – pyta Jackson, sadowiąc się obok.
Moi krewni potrafią być strasznie wścibscy.
– To nic ważnego. Nie rozmawiałyśmy o niczym istotnym.
Reagan się uśmiecha, sącząc wino.
– O  czym nie rozmawiamy? –  pyta Catherine, siadając Jacksonowi na
kolanach.
Super. Znalazłam się w  ogniu pytań byłego komandosa, prawniczki
i  rzeczniczki prasowej. Czuję się, jakbym brała udział w  słabym skeczu.
Którego jestem puentą.


ROZDZIAŁ 22

Wracam do domu po transmisji meczu koszykówki, którą obejrzałem
z Elim, i zamiast jechać prosto, skręcam w prawo.
A potem znowu w prawo.
Po kilku chwilach podjeżdżam pod dom Kristin.
Jest już wpół do pierwszej i  choć nie powinno mnie tu być, to jedyne
miejsce, w którym chcę być.
Czyż nie jestem żałosny? Zachowuję się jak jakiś zakochany kundel.
Parkuję przed jej domem i opieram głowę o zagłówek fotela. Co się ze
mną dzieje? Przecież minęło zaledwie kilka godzin od naszego spotkania.
Mimo to nie potrafię myśleć o niczym innym.
Ubiegła noc była… zaskakująca.
Gdy do niej poszedłem, moje intencje były czyste. Naprawdę nie
zakładałem, że będziemy się pieprzyć jak króliki przez następną dobę. Nie
przypuszczałem, że Kristin tak mnie opęta. Nie tylko nie zaspokoiłem
swoich potrzeb, lecz wręcz je pobudziłem.
Nie mam pojęcia, co ona o tym wszystkim myśli.
Modlę się, żebym tego nie spierdolił i  żeby mnie nie znienawidziła.
I  wtedy przypominam sobie, że jeszcze nie zdążyliśmy się wymienić
numerami telefonów.
Sięgam po kartkę, zapisuję swój numer i  skradam się w  kierunku
werandy. Wrzucę kartkę do skrzynki na listy w  nadziei, że Kristin ją
znajdzie.


Gdy uchylam zaślepkę skrzynki, w  salonie robi się jasno, a  kotara
zasłaniająca okno się odsuwa.
Wyjdę na pieprzonego stalkera i  niechybnie mnie aresztują. Moja
agentka będzie zachwycona.
Po chwili drzwi wejściowe się uchylają i staje w nich Kristin, dzierżąc
w dłoni parasol jak kij baseballowy.
– Noah? Co ty tu robisz?
„Szukam swoich jąder”.
– Zapomniałem ci coś dać, więc wróciłem, żeby to zostawić.
– Dochodzi pierwsza w nocy – mówi Kristin i wychodzi na ganek.
Nawet w  ciemności jest uderzająco piękna. Ciemne włosy ma spięte
w koczek, na twarzy nie ma odrobiny makijażu, a na nos zatknęła urocze
okulary, w których wygląda jeszcze seksowniej.
– Chciałem cię zobaczyć.
Kristin odwraca wzrok, jednak widzę, że się uśmiecha.
– Nie mogłam zasnąć – tłumaczy. – Chciałam z tobą porozmawiać, ale
zrobiło się późno…
– I nie masz mojego numeru.
– To też.
Robię krok w jej kierunku, bo nie mogę się powstrzymać. Gładzę ją po
policzku.
– Jestem tu. O czym chciałaś porozmawiać?
Oplata swoją drobną rączką moją dłoń i rusza w kierunku schodów. Gdy
siadamy, opiera głowę na moim ramieniu. Nie wiem, co mam o  tym
wszystkim myśleć.
– O tobie. O nas.
– A zatem myślimy o tym samym – zapewniam ją.
– Tak?
– Tak, skarbie. –  Śmieję się. –  Gdy przyjechałem do Tampy, miałem
nieco inne plany. Sądziłem, że spędzę trochę czasu z  przyjacielem, ale
poznałem ciebie.


Kristin ściska mnie za rękę.
– Mam wrażenie, że to wszystko to jakiś sen. Boję się, że się obudzę
i okaże się, że śniłam.
– Spójrz na mnie – mówię stanowczo. – To nie jest sen.
– Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuję, że wszystko jest tak, jak
być powinno.
Przy Kristin nabieram pokory. Mam ochotę rzucić się do jej stóp. Nie
zasługuję na nią. Nie zasługuję na drugą szansę, ale bardzo jej pragnę.
– Wspólnie znajdziemy jakieś rozwiązanie.
Kristin z powrotem opiera głowę na moim ramieniu i wzdycha.
– Co to wszystko znaczy?
– A czego byś chciała?
Chcę, żeby to ona zaczęła, bo boję się, że ją odstraszę. Nie wiem, czy
potrafiłbym opisać to, co do niej czuję, a  nawet gdybym mógł, nie mam
pojęcia, czy jest gotowa to usłyszeć.
Mam zapobiegliwą naturę. Lubię mieć wszystko zaplanowane z  góry
i  nigdy nie zbaczam z  toru. Dzięki temu osiągnąłem sukces. Nie unikam
wyzwań.
Ale Kristin pojawiła się w  moim życiu zupełnie nieoczekiwanie. Jest
niczym gol zdobyty w  ostatniej sekundzie meczu lub główna wygrana na
loterii. Obiecałem sobie, że jeśli kiedykolwiek spotkam na swojej drodze
kogoś takiego jak ona, zrobię wszystko, żeby ją zdobyć.
– Niestety, moje pragnienia nie są do końca realne. Jesteś celebrytą,
a ja… no cóż, kimś w rodzaju dziennikarki. Miałam napisać o tobie artykuł,
ale wylądowaliśmy w łóżku. Musiałam zmienić pościel, bo śmierdziała jak
burdel.
Wybucham śmiechem i trącam ją w nogę.
– Często bywasz w burdelach?
– Zamknij się. – Kristin się śmieje. – Ja jestem sztywniarą, a ty jesteś
idealny. Ja jestem rozwódką z  dwójką dzieci, a  ty jesteś kawalerem. Ty
jesteś bogaty, a ja wcale. Mieszkam w Tampie, a ty nie. Byłabym głupia,
gdybym liczyła na coś więcej niż niesamowity seks.


I tu się myli. Gdyby zależało mi na dobrym seksie, mógłbym go mieć od
ręki. Rozsądek powstrzymuje mnie przed powiedzeniem tego na głos, ale to
prawda. Sława i  pieniądze mają swoje plusy, chociażby taki, że kobiety
chcą się z tobą pieprzyć. Z Kristin jednak to nie było zwykłe pieprzenie.
– Skarbie, dla mnie to nie był zwyczajny seks. – Nachylam się do niej,
żeby mogła mi spojrzeć w oczy. – Nie traktuję cię jak laski do bzykania.
Nie obchodzi mnie, że rozwiodłaś się z jakimś dupkiem, który traktował cię
jak gówno. Oboje mamy przeszłość. Gdybym choć przez moment
pomyślał, że lecisz na kasę, więcej byśmy się nie spotkali. A jeśli chodzi
o to, że jesteś drętwa, według mnie czyni cię to jeszcze bardziej uroczą.
– A potem mówisz mi coś takiego. – Zakrywa oczy. – Mógłbyś nie być
takim cholernym ideałem? Nie proszę o  wiele… powiedz, że masz choć
jedną wadę, żebym się w  tobie nie zabujała. Miałam nadzieję, że masz
małego, ale przekonałam się, że jest inaczej.
– Przepraszam, że cię zawiodłem – mówię i wybucham śmiechem.
– Nie to miałam na myśli… Poddaję się. To wszystko przez brak snu.
Masz bardzo ładnego penisa.
Przytulam ją i całuję w czubek głowy.
– Cieszę się, że ci się podoba.
Kristin wtula się we mnie.
– Na razie nie znalazłam w tobie niczego, co by mi się nie podobało.
– Jestem pewien, że to tylko kwestia czasu.
I to mnie martwi.
Kristin wzdycha.
– Opowiedz mi o swojej rodzinie.
– Ojciec odszedł, gdy byłem mały. Jestem synkiem mamusi i wcale się
tego nie wstydzę. I to z grubsza tyle. A twoja rodzina?
Kristin odsuwa się nieco i przyciąga kolana do brody.
– Moi rodzice są cudowni, mieszkają w Tampie. Oboje tu dorastali, więc
osiedli tutaj na stałe. Ja zrobiłam podobnie. Tata był handlowcem, mama
nie pracowała i była… idealną żoną i matką. To nieliczna rodzina, ale za to
strasznie hałaśliwa.


Zawsze chciałem mieć dużą rodzinę. Gdy moi rodzice wzięli ślub, ojciec
zabrał matkę do Illinois. Jej krewni mieszkali w  Kentucky. Kiedyś ją
zapytałem, dlaczego nigdy ich nie odwiedzaliśmy, a ona odpowiedziała, że
na wszelki wypadek musiała zostać na miejscu.
Żałuję, że tej jednej rzeczy nie mogę jej dać – już nigdy nie odzyska lat
straconych na czekanie na kogoś, kto nigdy nie wróci.
Kristin zaczyna chichotać.
– Śmieszne, że do tej pory nie dostrzegałam podobieństw między nami.
Myślę, że próbowałam być jak moja matka, bo bardzo ją podziwiałam.
Wyszłam za mąż za swoją pierwszą miłość, urodziłam dzieci i  rzuciłam
pracę. Chciałam być supermatką, ale poniosłam porażkę.
– To nieprawda – odpowiadam. – Niby w czym zawiodłaś?
Kristin wzdycha głęboko.
– Nie wiem, w zapewnieniu moim dzieciom stabilizacji?
– Byłabyś gotowa zostać z nim ze względu na dzieci? Sądzisz, że to by
było lepsze?
Wiem, że nie powinienem o to pytać. Nie chcę usłyszeć jej odpowiedzi,
a zarazem jestem jej ciekawy.
Kristin spogląda na mnie i kręci głową.
– Nie, skończyłam z  nim. Ale wolałabym, żeby nie musiały się
przeprowadzać i zmieniać szkoły. Wiem, że nadejdzie dzień, że będą mnie
o to obwiniać. To ja się wyprowadziłam.
Czuję ulgę, bo bardzo bym nie chciał, żeby żałowała, że nie jestem jej
eks.
– Ale to ty urządziłaś dla Aubrey potańcówkę, gdy powiedziała ci, że
jest jej smutno. Kiedy Finn miał kłopoty z  matematyką, obejrzałaś
czterogodzinny tutorial na YouTubie, żeby mu pomóc. Sama mi o  tym
wczoraj powiedziałaś. Nie mogłaś podjąć lepszej decyzji. Pewnego dnia
zobaczą, kim jest ich ojciec. Zaufaj mi.
Tak było z moim tatą. Szybko się zorientowałem, co jest grane. Zostawił
nas. Odszedł i rozgrzeszył się ze swojej decyzji. Moja matka nie musiała mi


nic tłumaczyć, zresztą nigdy nie pisnęła na ten temat ani słowa. Sam się
przekonałem, kim on jest.
Gdy wczoraj, między kolejnymi rundami w łóżku, Kristin opowiedziała
mi nieco o  swoim małżeństwie, miałem ochotę sprać jej byłego do
nieprzytomności. Kto, do kurwy nędzy, traktuje w  ten sposób swoją
kobietę? Mówił jej, że jest gruba, że nie potrafi gotować, jest beznadziejną
matką i że się zaniedbała. Jeszcze dam mu do wiwatu.
Prawdziwy mężczyzna tak nie postępuje.
Prawdziwy mężczyzna walczy o swoją rodzinę.
Prawdziwy mężczyzna traktuje kobietę z szacunkiem.
Tylko tchórze poniżają innych, żeby podbudować swoje ego. Ja nie
jestem pierdolonym tchórzem.
Spoglądam na nią, bo chcę, żeby mnie dobrze zrozumiała.
– W  jego słowach nie ma ani krzty prawdy. To ty kładziesz dzieci do
snu, to ty je motywujesz, ty urządzasz spontaniczne koncerty w  salonie,
żeby je rozweselić. – Gładzę kciukiem jej dłoń. – Skarbie, jesteś cudowna,
ale on nie potrafił tego zobaczyć.
Kristin rozchyla usta i opiera czoło na mojej skroni.
– Noah, jesteś dla mnie kimś więcej niż chłopakiem na jedną noc. Jesteś
wszystkim, i to mnie przeraża. Nie chcę się już bać.
Szukałem jej piętnaście lat, więc wezmę na siebie jej lęk, bo mnie już
nic nie jest straszne. Teraz, gdy wreszcie ją znalazłem, nie ma rzeczy, której
bym dla niej nie zrobił.
– Mojej odwagi wystarczy dla nas obojga.
Kristin unosi wzrok i spogląda na mnie oczami pełnymi łez.
– Jezu, od początku nie miałam przy tobie żadnych szans, prawda?
Gładzę ją po plecach, przyciągam do siebie i całuję lekko w usta.
– Mówiłem ci, że zdobędę twoje serce.


ROZDZIAŁ 23

– Noah, przestań – upominam go ze śmiechem, gdy próbuje włożyć mi
rękę pod bluzkę.
– Ale ja lubię cię dotykać – tłumaczy się.
A  ja bardzo lubię dotykać jego, ale muszę popracować, zanim dzieci
wrócą do domu.
– Mamy trzy godziny.
Noah wstaje i unosi koszulkę.
– Bierzmy się do roboty.
– Usiądź. – Śmieję się. – Miałam na myśli trzy godziny pracy, a potem
musisz spadać.
– W trzy godziny spokojnie zmieścimy się z pracą i seksem, kotku.
Nie zamierzam się z  nim spierać, ale mam deadline. Jak dotąd tylko
zahaczyliśmy o jego karierę aktorską. Nie zdradził mi nic osobistego, nic,
o czym mogłabym napisać doskonały artykuł. Jeśli nam nie wyjdzie, będę
potrzebowała pracy. Dlatego muszę napisać wybitny tekst, który wszystkich
zachwyci.
– Nie dzisiaj. Dziś muszę się więcej o tobie dowiedzieć.
Gdy Noah opada na krzesło z miną naburmuszonego dziecka, nie mogę
powstrzymać śmiechu.
– Co za nudy.
– To był twój pomysł!


Kiedy przebiega palcami po moim ramieniu, przeszywa mnie dreszcz.
– Chciałem cię lepiej poznać. –  Noah chwyta mnie zębami za płatek
ucha. – Mój plan zadziałał.
W  ten sposób nigdy niczego nie zrobię. A  już zwłaszcza gdy zaczyna
mnie dotykać.
– Okej, od tej chwili wprowadzam nowe zasady.
– Znowu? – Śmieje się.
– Owszem. Nowa zasada brzmi: żadnego dotykania w trakcie wywiadu.
Jeśli nie oddam tekstu na czas, stracę pracę.
Nie żebym ją uwielbiała, ale potrzebuję pieniędzy.
– Jeżeli chcesz, żebym przestał, musimy wyjść z domu.
Do licha, co to ma do rzeczy?
– Ustaliliśmy, że…
– Nie, ty zgłosiłaś postulat, a ja go odrzuciłem – mówi Noah i wstaje. –
 Chodź, wychodzimy.
Na zewnątrz? Nie ma mowy. Nie możemy się razem pokazywać. To
wykluczone. Gapie na pewno będą nam robić zdjęcia, bo ludziom zwykle
odbija na widok celebrytów. Tracą nad sobą kontrolę. Krzyczą, płaczą… to
istne szaleństwo.
Noah sięga po kluczyki, ale ja nie ruszam się z miejsca.
– Kris?
– Nie wiem, czy to dobry pomysł – rzucam i składam ręce.
– Bo?
– Bo jesteś Noahem Frazierem. – Marszczę czoło.
– A ty jesteś Kristin McGee.
Ależ z niego dowcipniś.
– Wiesz, co mam na myśli.
Noah wkłada kluczyki do kieszeni i podchodzi do mnie.
– Nikt poza nami o  niczym nie wie. Nawet twoi znajomi i  krewni nie
mają o  niczym pojęcia. Ja jestem aktorem, a  ty dziennikarką. Ludzie


bywają w  knajpach, to normalne, dlatego to zaproponowałem. Jeśli
ktokolwiek zacznie coś podejrzewać, zajmę się tym. Zatrudniam
profesjonalistów. Ale jeżeli chcesz zostać w  domu, droga wolna, tylko
wiedz, że zaraz cię rozbiorę.
Przewracam oczami.
– Jesteś wariatem.
– A ty jesteś piękna.
– Mówiłam, wariat.
Noah muska palcami mój policzek i szyję.
– Twój wybór, kotku. Z radością zostanę w domu, rozbiorę cię do naga
i scałuję każdy kawałeczek twojego ciała albo możemy wyjść do ludzi.
Na dźwięk jego słów przeszywa mnie dreszcz. Przy nim zachowuję się
jak kotka w rui.
– Chodźmy.
Noah uśmiecha się pod nosem.
– Nie potrafisz mi się oprzeć.
To prawda.
– Ty też nie jesteś lepszy. Chodź, kochasiu, idziemy.
Noah wybucha śmiechem.
– Ja ci dam kochasia.
Udaje mi się wyjść z domu w pełnym odzieniu, ale za to w nerwach. Nie
wiem, jaki jest status naszej relacji, ale Noah ma świadomość, że nie jestem
gotowa na poważny związek. Teraz liczy się tylko to, że uprawiamy
cudowny seks i  spędzamy razem czas, a  także to, że po raz pierwszy od
czternastu lat czuję, że mam prawo wybierać.
Co z  tego, że jestem samotną matką i  mam idiotyczną pracę?
Przynajmniej pozbyłam się stukilogramowego męża kutasa. To najlepsza
decyzja, jaką podjęłam w życiu. Rozwód nie był łatwy, ale gdybym została
ze Scottem, byłoby mi jeszcze trudniej.
– Wszystko w porządku? – pyta Noah, gdy parkujemy przed restauracją,
do której poszliśmy na nasze pierwsze spotkanie.


Przestępuję z nogi na nogę i zdobywam się na szczerość.
– Lubię cię, Noah. Cieszę się, że się spotykamy. –  W  moim głosie
pobrzmiewa niepokój.
– Ja też cię lubię. – Noah się uśmiecha.
– Boję się, że się zaangażuję i będę tego żałować.
Noah wzrusza ramionami i wzdycha.
– Nie mogę ci niczego obiecać, podobnie jak ty mnie, ale nie tylko ty się
boisz. Wiem, że chcę się z tobą widywać. Wolę zaryzykować, niż żałować,
że nie spróbowałem.
– Myślisz, że byś żałował, gdybyś nie spróbował? –  pytam z  bijącym
sercem.
Za każdym razem, gdy go widzę, przekonuję się o  tym, jaki jest
cudowny. Noah potrafi zdobyć się na otwartość. To rzadkie i jestem mu za
to ogromnie wdzięczna.
– Chciałbym cię teraz pocałować, żeby pokazać ci, co do ciebie czuję.
Wiem, że nie mógłbym z ciebie zrezygnować. Jesteś pierwszą dziewczyną
od blisko dwudziestu lat, o której powiedziałem matce. Kotku, wiem, że się
boisz, ale życie bez ryzyka nie ma sensu. Chciałbym sprawić, żebyś
przestała się bać, ale rozumiem, że na to potrzeba czasu.
Robi mi się sucho w gardle, a do oczu napływają łzy.
– Chcę móc ci zaufać. Choć i tak ufam ci bardziej, niż myślisz.
Noah uśmiecha się lekko.
– A  zatem zaufaj mi, że nigdy nie postawiłbym cię w  niezręcznym
położeniu. Gdybym podejrzewał, że dopadnie nas chmara paparazzi,
zostalibyśmy w domu. Ale zobacz. – Wychyla się przez okno samochodu,
a ja wraz z nim. – Nikogo tu nie ma. Chcesz zrobić ze mną pierwszy krok?
Wiem, że nie prosi mnie tylko o  pójście do knajpy. Jeśli odmówię, po
prostu wrócimy do domu, moja odmowa będzie jednak oznaczała coś
więcej.
Czy chcę czegoś więcej? Tak, ale bardzo się tego boję.
Wiem jednak, że jeżeli nie przestanę się bać, nigdy nie zacznę żyć tak,
jak chcę.


Od dziś strach chcę przekuć w nadzieję. Nadzieję na lepszą przyszłość.
Nadzieję na miłość. Nadzieję, że Noah obejdzie się delikatnie z  moim
sercem.
Dlatego dopuszczam ją do głosu.
– Tak – mówię.
Noah patrzy na mnie z taką wdzięcznością, że aż ściska mnie w żołądku.
Nic nie sprawia mi takiej radości jak jego szczęście, ale boję się, żeby mnie
to nie zgubiło.
W restauracji panują pustki. Sezon wakacyjny w Tampie dobiegł końca
i minęła pora lunchu. Siadamy przy stoliku z widokiem na ocean i powoli
zaczynam się uspokajać. Zdobyłam się na pierwszy krok i Noah doskonale
o tym wie.
Dwa tygodnie później
NOAH: Pięknie wyglądasz.
Z  bijącym sercem rozglądam się po pokładzie jachtu. Gdy nasze
spojrzenia się spotykają, serce skacze mi do gardła. Noah nie wygląda
dobrze, wygląda nieziemsko. Smoking leży na nim idealnie, widać, że
został uszyty na miarę. Noah spogląda na Elego i wybucha śmiechem, ale
po chwili ponownie patrzy na mnie.
JA: Ty też jesteś niczego sobie. Żałuję, że stoisz tak daleko.
Wysyłam esemesa i  udaję się na przeciwległą część pokładu. Od rana
trzymamy dystans, co okazało się istną torturą. Dzisiejszy dzień należy do
Elego i Heather, i nasz kiełkujący związek nie powinien tego przyćmić. Od
ich zaręczyn spędzamy ze sobą każdą wolną chwilę, żeby sprawdzić, czy
nasza relacja ma szansę przetrwać.
Teraz nie wiem, czy wytrzymam z dala od niego choć sekundę dłużej.
NOAH: Dziś w nocy mam zamiar być z Tobą bardzo blisko.


Z  uśmiechem chowam komórkę do torebki. Nie mogę z  nim dłużej
esemesować, bo boję się, że nie wytrzymam.
Moje trzy przyjaciółki wydurniają się na parkiecie, tańcząc w  kółku
i wydzierając się wniebogłosy. Minęły całe wieki, odkąd to ja, pełna wiary
w przyszłość, przywdziałam białą suknię.
Gdy zaczynają grać wolny kawałek, rozglądam się za Noahem. Eli
podchodzi do Heather, która wita go z otwartymi ramionami. Opieram się
o  ścianę i  z  uśmiechem patrzę na najlepszą przyjaciółkę, która wtula się
w  barczyste ramiona męża. W  tle sączy się piosenka –  jej słowa niosą
przesłanie o oddaniu, miłości i obietnicach.
Kiedy napotykam wzrok Noaha, napięcie między nami sięga zenitu.
Łaknę go każdą komórką swojego ciała, a gdy patrzy na mnie, zapominam
o bożym świecie.
Robię krok w  jego kierunku, nie mogąc ustać w  miejscu, w  tej samej
chwili jednak drogę zachodzi mi Federico, jeden z kumpli Heather. Silę się
na uśmiech, ale uchodzi ze mnie powietrze, jakby ktoś zdzielił mnie pięścią
w brzuch.
– Cześć, Kristin. Miałem nadzieję, że na ciebie wpadnę. Masz ochotę
zatańczyć? – pyta Federico.
Kątem oka dostrzegam Noaha.
– Chciałabym, ale… – Próbuję się wymigać.
– Super. – Federico z uśmiechem bierze mnie za rękę. – Cieszę się, że
miałaś wolne miejsce w swoim karnecie.
Cholera. Nie mogę mu odmówić, bo wyszłabym na sukę. Spoglądam na
Noaha przepraszająco i niechętnie udaję się na parkiet.
– Kris, świetnie wyglądasz – mówi Federico, obejmując mnie.
– Dzięki.
Federico jest miły, ale w  ogóle mnie nie interesuje. Jest tylko jeden
mężczyzna, z  którym chciałabym zatańczyć, a  którego spojrzenie właśnie
przewierca mnie na wylot.
– Przykro mi z powodu twojego rozwodu.
– Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.


Gdy na plecach czuję dotyk dłoni Frederica, ogarnia mnie poczucie
winy. Napotykam spojrzenie Noaha, który pociąga łyk piwa z  butelki.
Wygląda na wściekłego i niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę.
Spoglądam na niego w  nadziei, że z  moich oczu wyczyta, że pragnę
tylko jego.
– Co ty na to? – Federico wyrywa mnie z zamyślenia.
– Słucham?
– Pomyślałem, że skoro oboje jesteśmy po rozwodzie, może
zechciałabyś pójść ze mną na kolację…
– Och – mówię z zaskoczeniem. – Dziękuję za propozycję, ale spotykam
się z kimś.
Prawda jest taka, że jestem zakochana. Dzisiejszy dzień uświadomił mi,
że moje serce należy do Noaha. Rozum podpowiada mi, żebym była
ostrożna, bo nie wiem, czy przeżyłabym kolejny zawód. Jestem rozdarta,
choć wiem, że Noah to całkowite przeciwieństwo Scotta. Mam jednak
świadomość, że dopiero się poznajemy.
Gdy piosenka wreszcie dobiega końca, Federico wypuszcza mnie
z objęć.
– Mam nadzieję, że jest dla ciebie dobry – mówi, a ja przygryzam wargę
i potakuję.
Jest dla mnie dobry.
Nikt dotąd nie traktował mnie z taką atencją.
Jednak dopiero co zaczęliśmy się spotykać, więc może nie powinnam się
jeszcze angażować?
Choć staram się studzić emocje, wiem, że go pragnę. Nie chodzi jedynie
o nieziemski seks, po prostu mi na nim zależy. Nie mogę przestać myśleć
o jego uśmiechu, dotyku, o tym, co mówi. Dzięki niemu moje życie nabiera
kolorów.
Bezskutecznie rozglądam się za Noahem. Mam motylki w  brzuchu
i szukam go w tłumie.
– Nie tańcz z nikim innym. – Za plecami rozlega się jego szept. – Nie
mogę patrzeć, gdy dotyka cię inny mężczyzna.


Przytakuję.
– Ty też z nikim nie tańcz.
Ciepło bijące z  jego ciała ogrzewa mi plecy i  rozchodzi się po moim
ciele. Po chwili Noah znika bez śladu.
Odwracam się i widzę, jak odchodzi.
Na szczęście wesele dobiega końca i pół godziny później schodzimy na
molo pożegnać naszą przyjaciółkę.
– Dzięki, dziewczyny – mówi Heather, gdy stajemy w kółku.
– To my ci dziękujemy, zrobiłaś to dla nas – odpowiada Danielle. – No
cóż, może nie dla każdej z nas.
Nicole wystawia język i wszystkie wybuchamy śmiechem.
– W przyszłym tygodniu lecisz do Vancouver? – pytam, usiłując ukryć
przygnębienie.
Heather wykrzywia usta w podkówkę.
– Tak, ale nie zostaję do końca zdjęć. Wrócę za dwa miesiące. Będę za
wami tęsknić.
Zacieśniamy koło, splatając ręce w  przyjacielskim rytuale, któremu
jesteśmy wierne od dzieciństwa. Są mi bliskie jak siostry, a przez ostatnie
dwa lata nasza więź jeszcze bardziej się umocniła.
– Gdyby Eli był moim mężem, nigdy bym nie wróciła. Gziłabym się
z nim całymi dniami – stwierdza Nicole bez ogródek.
Danielle trąca ją w ramię.
– Masz niewyparzoną gębę.
– I za to mnie kochasz. – Nicole opiera głowę na jej ramieniu i całuje ją
w policzek.
Heather i  ja wymieniamy spojrzenia i  uśmiechamy się
porozumiewawczo.
– Kotku, jesteś gotowa? –  Eli podchodzi do Heather i  obejmuje ją
w pasie.
Ona potakuje.
– Na razie, moje kochane. Do zobaczenia za kilka tygodni!


Wymieniamy pożegnalne pocałunki i uściski. Kiedy odwracam się, żeby
odejść, Heather łapie mnie za nadgarstek.
– Hej – mówi półgłosem.
– Co się stało?
– Nic. Mam nadzieję, że u ciebie i Noaha wszystko w porządku?
Jej pytanie trochę mnie zaskakuje.
– Jasne. Pracujemy nad artykułem.
Heather przechyla głowę z uśmiechem.
– Chyba nie masz zamiaru mnie okłamywać?
Powinnam była się domyślić, że mnie przejrzy, bo co jak co, ale dobrą
aktorką to ja nie jestem. Strasznie mi go dzisiaj brakowało.
– Na razie nikomu nic nie mówimy. To świeża sprawa i  nie chciałam,
żebyś się o tym dowiedziała na swoim ślubie.
– Dowiedziała? – Heather wybucha śmiechem. – Wiem o wszystkim od
samego początku. Zresztą od samego początku czułam, że coś jest na
rzeczy. Ten rodzaj chemii raczej trudno ukryć.
Gdy to mówi, czuję jego obecność. Moja intuicja mnie nie myli, bo
kiedy się odwracam, widzę, że Noah stoi obok Elego i patrzy na mnie.
– Heather, mogłabym się w  nim zakochać. Gdybym tylko sobie na to
pozwoliła.
Przyjaciółka bierze mnie za rękę.
– Jestem pewna, że on już się w tobie zakochał.
– To za wcześnie.
– Nigdy nie jest za wcześnie na miłość. Wiem, jak trudno jest
zaryzykować, gdy doznało się zawodu, ale uwierz mi, że warto. Gdyby
Nicole nie popchnęła mnie w  ramiona Elego, nigdy bym się z  nim nie
związała. Nie przegap swojej szansy tylko dlatego, że się boisz. Nawet
gdybym miała się z nim rozstać, nie żałowałabym ani sekundy, którą z nim
spędziłam. Żałować można jedynie tego, że nie posłuchało się głosu serca.
Heather zaufała Elemu i świetnie na tym wyszła. Kto wie, może Noah
jest moją drugą szansą na szczęście.


Przytulam Heather i spoglądam na nią.
– Tak bardzo cię kocham. Natchnęłaś mnie nadzieją i  choć mogłabym
wymienić mnóstwo powodów, dla których nie powinnam ryzykować, czuję,
że przestały mieć znaczenie. Chyba obie wiemy, że jestem w  nim
zakochana.
Heather gładzi mnie po policzku i uśmiecha się porozumiewawczo.
– Tak, widzę, że cię doszczętnie pojebało.
– W tym również jest całkiem niezły – mówię, bo nie mogę się doczekać
wspólnej nocy.
– Kristin! – Heather wybucha śmiechem.
– Co?
Jej zgorszenie jest całkiem zabawne. Wychowano mnie na cnotkę, która
w  towarzystwie nie rozmawia o  sprawach łóżkowych. Gdy moje
przyjaciółki zwierzały się ze swoich najintymniejszych sekretów, ja
milczałam. Raz, kiedy się upiłam, udało im się coś ze mnie wyciągnąć, ale
poza tym zawsze trzymałam buzię na kłódkę. Zresztą gdy byłam ze
Scottem, nie miałam się czym chwalić. Nasze pożycie było nijakie.
A potem wygasło.
– Kocham tę nową ciebie.
Prawdę mówiąc, ja również.
– Skończyłyście mielić jęzorami? Chciałbym pójść do łóżka z  żoną –
 mówi Eli, stukając w tarczę zegarka.
– Idź, przeleć swojego męża – mówię do Heather.
Ponownie się żegnamy, a  gdy się odwracam, widzę Noaha, który
zmierza ku mnie zdecydowanym krokiem. Im jest bliżej, tym szybciej bije
mi serce. Od rana był tak blisko, a zarazem tak daleko. Teraz nic nas nie
rozdzieli!
Kiedy już nie mogę wytrzymać ani sekundy dłużej, ruszam w  jego
stronę.
Wewnętrzny przymus pcha mnie do niego.
Z każdym krokiem pęka niewidzialne jarzmo, które nie pozwalało mi się
do niego zbliżyć.


Moja przeszłość już mnie nie determinuje.
Moje serce i rozum zaczynają mówić jednym głosem.
Gdy dzieli nas już tylko kilka metrów, zaczynam biec i  padamy sobie
w ramiona. Noah przytula mnie, a ja obejmuję jego twarz i całuję go w usta.
Na środku parkingu przypieczętowuję swoją miłość do Noaha. Zasypuję go
pocałunkami, a on podrywa mnie do góry.
– To było okropne –  mówię i  ponownie go całuję. –  Nie móc cię
dotknąć, gdy byłeś na wyciągnięcie ręki.
Noah nachyla się, żebym mogła go objąć za szyję, i  wplata dłonie
w moje włosy.
– Myślałem tylko o  tym, żeby cię przytulić. Chciałem cię pocałować.
Wyrwać z ramion tego kolesia i pokazać wszystkim, że jesteś moja – mówi
Noah, po czym zajmujemy nasze usta czymś innym niż rozmową.
Doświadczam go wszystkimi zmysłami. Jego zarost jest szorstki
w  dotyku. Od słonego powietrza, wymieszanego z  zapachem jego wody
kolońskiej, kręci mi się w głowie. Na języku czuję smak piwa, które pił na
weselu.
Kiedy odrywamy się od siebie, Noah dyszy ciężko.
– Jedziemy do ciebie czy do mnie?
Opieram dłonie na jego piersi i  zaczynam się bawić guzikiem jego
koszuli.
– Cóż, za pięć minut możemy być u  mnie albo za dwadzieścia minut
u ciebie. Co wolisz?
Noah łapie mnie za tyłek i przyciska do swojej erekcji.
– A ty?
– Jedźmy do mnie.


ROZDZIAŁ 24

– Przestań! –  Oganiam się od niego, gdy próbuje mi wsunąć palce do
majtek. Usiłuję przygotować śniadanie, ale kiepsko mi idzie, bo Noah
postanowił sprawdzić, ile razy uda mu się mnie zawstydzić. –  Zachowuj
się.
– W nocy mówiłaś co innego – szepcze mi do ucha chrapliwym głosem.
Rzeczywiście, w  nocy nie byliśmy grzeczni. Nawet nie dotarliśmy do
sypialni. Rozsadzała nas chuć. W końcu zasnęliśmy na kanapie.
Nie powiem, było cudownie.
Teraz musimy się posilić, ale trudno mi się skupić na jedzeniu, kiedy
Noah dotyka mojego sutka. Z jękiem opieram głowę na jego ramieniu.
– Jeśli nie przestaniesz, nigdy nie zjemy śniadania –  ostrzegam, choć
mam to w nosie.
– Ależ ja zamierzam zjeść.
– Noah! – Odsuwam się od niego i strącam jego dłoń. – Usiądź, a ja…
Nagle rozlega się dzwonek do drzwi, po którym następuje głośne
pukanie.
– Spodziewasz się kogoś? – pyta Noah.
– Nie, to pewnie te przeklęte dzieci sąsiadów. Nie dociera do nich, że nie
nachodzi się ludzi przed dziesiątą. – Wyłączam palnik i idę do salonu.
– Kristin! – rozlega się wrzask Scotta, który ponownie wali do drzwi.


Zamieram i  serce podchodzi mi do gardła. Co on tu robi, do diabła?
Spoglądam na zegar, jest o wiele ze wcześnie. Jest u mnie Noah. Noah jest
u mnie, a do drzwi dobija się mój były mąż.
– Kristin, muszę zostawić ci dzieci!
Kurwa. Na widok Noaha, który wyłania się z  kuchni w  samych
bokserkach i z tostem w ręku, opada mi szczęka.
Scott ponownie dzwoni do drzwi.
– Otworzysz?
Kręcę głową.
– Moje dzieci. One… – Patrzę na swój kusy top i szorty i mam ochotę
się zapaść pod ziemię. Nie mogą mnie zobaczyć w takim stanie. Finn ma
dopiero dziesięć lat, ale nie jest głupi. Wie, że jego rodzice się rozwiedli,
a gdy zobaczy mnie z innym mężczyzną… – Kurde.
– Twoje dzieci? – dopytuje Noah.
– Tak –  szepczę i  popycham go w  kierunku sypialni. –  Musisz się
schować w szafie albo… Nie wiem, może się wymknij przez okno. Że też
Scott musiał przyjść za wcześnie.
Gdy wchodzimy do sypialni, wkładam dżinsy i  stanik, próbując
doprowadzić się do ładu, co mi się w ogóle nie udaje.
Noah stoi i patrzy na mnie.
– Hm. – Wskazuję na jego bokserki. – Włóż coś na siebie, a potem się
schowaj.
– Nie mam zamiaru się chować. – Uśmiecha się.
– Noah, nie mam czasu na kłótnie. Dzieci nie mogą zobaczyć mnie
z innym mężczyzną i…
Noah podchodzi do mnie i kładzie mi ręce na ramionach.
– Kristin, to twoje dzieci. Nie musimy nic im mówić, ale chciałbym je
poznać.
Nie jestem na to gotowa.
– Noah…


– Nie, kotku. Dzieci są całym twoim życiem, a ja mam nadzieję, że ty
staniesz się częścią mojego. Czy ta sytuacja jest idealna? Nie, ale nie
zamierzam wymykać się przez okno ani wchodzić do szafy. Będzie dobrze.
Wersja oficjalna jest taka, że jesteśmy znajomymi, którzy przez kolejne
kilka tygodni będą razem pracowali. To nie brzmi niewiarygodnie.
Z jękiem spoglądam na komórkę, która zaczyna wibrować na podłodze.
Musiała mi upaść. Mogę się z nim kłócić albo zmierzyć się z sytuacją.
– Dobrze. Włóż spodnie i zostań tu, aż Scott nie wyjdzie.
Noah całuje mnie w policzek i wypuszcza z objęć.
Czas stawić czoło plutonowi egzekucyjnemu.
Podchodzę do drzwi, biorę głęboki oddech i uśmiecham się promiennie.
– Miło, że zechciałaś mi otworzyć –  warczy Scott i  podaje mi plecak
Aubrey.
Nie wiem, jak to możliwe, że mogłam go kochać.
– Miło, że je odwiozłeś… a, nie, zaczekaj, jesteś osiem godzin za
wcześnie.
Scott sięga po drugi plecak, który leży na ganku, i wrzuca go do środka.
– Dzieci chciały wrócić do domu, a ja mam pracę, więc się zgodziłem.
Dlaczego? Wiem, że choć Scott nie zapewnia im rozrywki, bardzo go
kochają. Dlatego ich wcześniejszy powrót do domu jest co najmniej
zastanawiający.
– Powinieneś był mnie uprzedzić. Zgodnie z naszymi ustaleniami masz
się nimi zajmować do określonej godziny i  nie pozwolę, żebyś podważał
wyrok sądu tylko dlatego, że masz inne sprawy na głowie.
Na schodach ganku pojawiają się dzieci, uniemożliwiając mu
odpowiedź.
– Mamusiu! – Uśmiechnięta Aubrey rzuca mi się w ramiona. – Dobrze
się bawiłaś na weselu cioci Heather?
Obejmuję ją z radością, że tak się ucieszyła na mój widok.
– Tak! – Całuję ją w oba policzki. – Tęskniłaś za mną?


– Tak. – Aubrey chichocze i próbuje mi się wyrwać. – Zawsze za tobą
tęsknię, mamusiu.
– Ja też się za tobą stęskniłam.
Zachmurzony Finn mija mnie i  bez słowa wchodzi do domu. Nie
potrafię powiedzieć, czy jest smutny, czy zły.
– Finn? – wołam za nim.
Syn bez słowa siada na kanapie. Gdy stawiam Aubrey na ziemię, córka
od razu biegnie na górę do swojego pokoju. Podejrzewam, że chce
sprawdzić, czy pod jej nieobecność nie wyrzuciłam jej pluszaków, których
nie znoszę.
Zerkam na Scotta, który patrzy na Finna z jawną irytacją.
– Co się stało?
Scott spogląda na mnie z wściekłością.
– Kazałaś nam czekać na zewnątrz ponad piętnaście minut, to się stało.
Śmieję się z niedowierzaniem.
– No cóż, wątpię, żeby o to chodziło, ale cieszę się, że tak ci zależy, by
zrozumieć, dlaczego nasz syn jest taki przygnębiony.
Wiem, że Scott nienawidzi konfrontacji. Dopóki siedziałam cicho, czuł
się wszechmocny. Teraz przestałam się go bać. Już nie może zrobić mi
krzywdy. Sąd przyznał mi opiekę nad dziećmi. Mam dach nad głową
i zasądzone alimenty. Jeśli przestanie mi płacić, w każdej chwili mogę go
wsadzić do więzienia.
– Nie mam czasu na kłótnię. –  Scott odwraca się i  zerka na swój
samochód. Na miejscu pasażera siedzi Jillian.
Widzę, że nie zwlekał ani chwili.
– Broń Boże, żeby Jillian musiała czekać… – mówię z przekąsem.
– Tak, nie chcemy jej robić przykrości. – Finn prycha.
Okej, najwyraźniej coś się wydarzyło i  mam w  nosie to, że Scott się
spieszy, dzieci są najważniejsze. Musimy traktować je priorytetowo.
– Dlaczego jesteś zły, synku? Czy coś się stało?
– Jego zapytaj. – Finn wskazuje na Scotta.


– Finn, dość tego –  warczy Scott. –  Od dwóch dni jesteś nie w  sosie
i mam tego dość.
– I tak masz to gdzieś – mamrocze syn pod nosem.
Spoglądam na nich ze smutkiem. Wiem, że Finnowi jest trudno, ale
w takim stanie jeszcze go nie widziałam.
– Finn? – Nie ustępuję.
– On nie chce o tym rozmawiać. – Scott krzyżuje ręce na piersi.
– Scott! – krzyczy Jillian z samochodu.
– Chwila! – odkrzykuje Scott. – Muszę już iść – dodaje półgłosem.
– Twój problem. Poczekasz – stwierdzam stanowczo. Scott jest ojcem,
najwyższy czas, żeby stanął na wysokości zadania.
Za każdym razem, gdy Finn wraca od Scotta, jest podenerwowany.
Zwykle mija kilka godzin, zanim udaje mi się go uspokoić na tyle, żeby
przestał mi odpowiadać monosylabami.
– Posłuchaj. – Scott podnosi głos. – Nie zamierzam wysłuchiwać twoich
rozkazów. Mam dość twoich gównianych…
– Mamo? Czy to jest…? – krzyczy Finn, przerywając tyradę Scotta. Nie
muszę się odwracać, bo od razu wiem, co go tak zdumiało. Patrzę na minę
Scotta, modląc się w duchu, że Noah zdążył się ubrać.
– Noah Frazier –  przedstawia się Noah i  podchodzi do Finna, podając
mu rękę.
Wybałuszam oczy, próbując dać mu do zrozumienia, żeby schował się
do szafy, zamiast siadać na kanapie. Noah spogląda na mnie z  chytrym
uśmieszkiem.
– Ty pewnie jesteś Finn.
Finn gapi się na niego z otwartymi ustami.
– Ty jesteś… Noah Frazier. Z Cienkiej niebieskiej linii!
– Tak. Pracuję z twoją mamą nad tekstem na bloga, miałem nadzieję, że
się poznamy.
Scott dyszy z wściekłości na widok Finna i Noaha, którzy ucinają sobie
pogawędkę. Nie wiem, co go tak rozjuszyło, ale to nie mój problem. To


jego wina, niepotrzebnie pojawił się w moim domu bez uprzedzenia.
To nie będzie przyjemne.
Scott zniża głos, żeby nikt poza mną nie mógł go usłyszeć.
– Proszę, proszę, co za ciekawy obrót zdarzeń.
– Co? Bo pracuję w niedzielę?
– Tak, założę się, że ciężko pracujesz na swoją pensję.
Aha, rozumiem, że nagle stałam się prostytutką? Dobrze wiedzieć, jak
wysoko mnie ceni po tylu latach wspólnego życia. Mimo to nie zamierzam
się zniżać do jego poziomu.
– Nie mam wpływu na to, co o mnie myślisz.
– Nieźle się urządziłaś. Dostajesz alimenty ode mnie, a do tego znalazłaś
sobie bogatego kochasia.
– A ty myślisz tylko o pieniądzach.
Jillian wysiada z samochodu, jest wyraźnie niezadowolona.
– Jezu, Scott. Musimy już jechać.
– Cześć, Jillian. Jak miło cię znowu widzieć. – Uśmiecham się.
Jillian spogląda na kanapę, z której podrywa się Noah.
– Och – stęka Jillian. Noah podchodzi do drzwi, a Scott milknie i patrzy
ze złością na Jillian. –  Cóż za nieoczekiwane spotkanie, miło cię znowu
widzieć.
– Poznaliśmy się w  restauracji, prawda? –  Noah pyta ją z  udawaną
konsternacją. Jest dobrym aktorem, ale znam go już na tyle, że wiem, kiedy
udaje.
– Tak. – Jillian się uśmiecha.
– Jestem Noah. – Wyciąga dłoń do Scotta i szybko ją cofa, gdy ten nie
podaje mu ręki. – Tak czy owak… – Śmieje się. – Miło cię poznać.
– Wygląda na to, że będziemy się częściej widywać. Jak fajnie. – Jillian
bierze Scotta za rękę, a na jej dłoni pobłyskuje okazały brylant.
Nie mam zamiaru się tym przejmować, ale skłamałabym, gdybym nie
przyznała, że trochę mnie to zabolało. Nie dlatego, że mi na nim zależy,
raczej chodzi o nią. Są siebie warci.


– Widzę, że jest czego gratulować. –  Wskazuję na pierścionek
zaręczynowy.
Scott przestępuje z nogi na nogę.
– Czy dlatego Finn jest taki zdenerwowany? – pytam Scotta.
– Nie mamy czasu na jego fochy. Jeśli coś mu się nie podoba, to jego
problem. – Jillian prycha.
Czuję, że zaraz zdzielę tę sukę. Dłonie same zaciskają mi się w pięści
i  w  duchu zaczynam odliczać do dziesięciu, próbując się uspokoić. Nie
mam ochoty trafić do aresztu.
Finn wstaje i rzuca plecakiem o ziemię. Ten ląduje z głośnym hukiem na
podłodze, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Nienawidzę jej! Wszystko się zmienia, a  ty masz to w  nosie! –
 wrzeszczy Finn do Scotta.
– Synku. – Scott robi krok w jego stronę, ale Finn kopie plecak, czym
wzbudza powszechne zdumienie.
Nigdy go nie widziałam w  takim stanie. Jest typem milczka, który
zawsze dusił emocje.
– Nie! Nie podchodź do mnie! Chcesz się z nią ożenić i będziecie mieli
dziecko! A co ze mną i Aubrey? Nie kochasz nas już!
– Finn! – woła Scott, ale syn wybiega do swojego pokoju.
Próbuję się skupić na tym, co usłyszałam, ale serce podchodzi mi do
gardła.
– W ciąży? – Spoglądam to na Scotta, to na Jillian.
– Jest w czwartym miesiącu.
W  tym wypadku matematyka nie jest skomplikowana. Wszystko staje
się jasne.
– Cztery miesiące temu byliśmy jeszcze małżeństwem. Finn nie jest
głupi i na pewno nie jest gotowy ani na nowego braciszka, ani na to, żeby
jego ojciec ponownie się ożenił. Trudno się dziwić, że jest wściekły.
Scott patrzy na mnie i na Noaha.


– Tak, to wszystko moja wina. To nie ma nic wspólnego z tym, że jego
matka ma nowego faceta.
Mam ochotę powyrywać mu ręce i  go nimi sprać. Finn wie tylko, że
Noah jest moim znajomym. To absurd i Scott dobrze o tym wie. Nie mogę
uwierzyć, że był zdolny wyrządzić taką krzywdę swoim dzieciom.
– Jasne, na pewno o to chodzi. Jego stan nie ma żadnego związku z tym,
że jego ojciec będzie miał dziecko i kolejną żonę.
– Postąpiliśmy wedle naszego uznania. –  Jillian przewraca oczami. –
 Widać, po kim ten smarkacz odziedziczył skłonność do histerii.
Robię krok w  jej kierunku, ale Noah łapie mnie za rękę. Oddycham
z trudem, a serce bije mi jak młot. Nie wierzę, że Scott mógł wyrządzić taką
krzywdę własnym dzieciom. Mimo swojego parszywego charakteru zawsze
je kochał. Mnie pozbył się z  łatwością, ale nie sądziłam, że w  ten sam
sposób potraktuje dzieci.
Nadzieja na to, że uda nam się utrzymać poprawne stosunki, pryska
bezpowrotnie.
– To wewnętrzna sprawa rodziny. Nie chodzi ani o ciebie, ani o twoją
wygodę, tylko o  naszego syna –  cedzę przez zaciśnięte zęby. –  Liczy się
tylko on, a  ty jesteś niesamowitą egoistką, skoro nie potrafisz się przejąć
cierpieniem dziesięciolatka.
– Ja jestem egoistką?
– Jill, idź do samochodu. – Scott zwraca się do niej.
– Słucham? – Jillian opada szczęka.
– Poczekaj w samochodzie – nakazuje jej Scott. – Kristin ma rację.
Marszczę czoło ze zdumienia. Czy się przesłyszałam?
– Stajesz po jej stronie? Chyba robisz sobie jaja.
Scott łapie się za czubek nosa. Znam ten gest aż za dobrze, zaraz jej
pokaże, do czego jest zdolny. Ilekroć to robił, wiedziałam, że muszę się
natychmiast zamknąć albo czeka mnie godzinna tyrada na temat moich
niedociągnięć.
– Zamknij się. – Scott wyszarpuje rękę z jej uścisku. – Nie chodzi ani
o ciebie, ani o nią, tylko o mojego syna. A teraz idź do samochodu.


Jillian odpycha go i  odchodzi, bocząc się jak dwulatek, któremu nie
udało się postawić na swoim. Scott pociera twarz.
– Zostawię was samych – mówi Noah.
Zbiera mi się na płacz. Jak to możliwe, że ten mężczyzna jeszcze tu jest?
Przecież widzi, jak porąbane jest moje życie. Nie ma co się oszukiwać, mój
rozwód to pieprzony koszmar. Choć rozstałam się ze Scottem, jestem z nim
na zawsze związana. Nie winiłabym Noaha, gdyby się zmył.
Sama mam ochotę to zrobić.
Mam mu tyle do powiedzenia, ale gdy otwieram usta, Noah dotyka
mojego ramienia. Kiwa głową w stronę pokoju Finna.
– Idź. Teraz on jest najważniejszy. Ja poczekam.
Noah ma rację. Teraz liczy się tylko Finn. Mój syn cierpi, więc nie mogę
marnować ani chwili więcej na Scotta i jego puszczalską narzeczoną.
– Dziękuję. –  Jest dla mnie taki dobry. Noah jest prawdziwym
mężczyzną, Scott się do niego nie umywa. Noah zamiast myśleć o sobie,
martwi się o Finna, czego nie mogę powiedzieć o kobiecie, która niebawem
stanie się częścią życia moich dzieci.
Noah uśmiecha się i wychodzi.
Spoglądam na mężczyznę, który nigdy nie wydawał mi się bardziej
obcy.
– Chodźmy to naprawić –  mówię i  udajemy się ze Scottem do pokoju
Finna.


ROZDZIAŁ 25

Były mąż Kristin to niezły palant, ale ta Jillian jest naprawdę
popierdolona.
Od dziesięciu minut Kristin rozmawia z Finnem. Nie wiem, co mam ze
sobą zrobić, więc postanawiam zaczekać. Z  sypialni dochodzą odgłosy
rozmowy. Głos Scotta jest najdonośniejszy, ale nie słyszę, co mówi.
Po kilku minutach otwierają się drzwi i  do salonu zagląda mała
dziewczynka o niebieskich oczach, takich samych jak jej matka.
– Kim jesteś? – pyta. Domyślam się, że ma na imię Aubrey.
– Jestem Noah –  mówię i  wyciągam do niej rękę. –  Przyjaźnię się
z twoją mamą.
Dziewczynka z uśmiechem wsuwa swoją drobną łapkę w moją dłoń.
– Ja nazywam się Aubrey Nicole McGee. Mam sześć lat, a potem będę
miała siedem, bo siódemka jest po szóstce, a później osiem. Potrafię liczyć
do stu. Jestem mała, ale mamusia mówi, że wszystkie najlepsze rzeczy są
malutkie. Wiesz, że mam zoo?
Jest najsłodszą istotą, jaką kiedykolwiek widziałem. To istny klon
Kristin.
– Naprawdę?
– Tak. Mam lwy, słonie, żyrafy i  dużo innych zwierzątek. Mamusia
powiedziała, że nie mogę mieć całego zoo, ale to nieprawda. Będę miała
dwa zoo.


– Super. – Uśmiecham się do niej. Jej głos jest słodki jak ulepek, a gdy
mała sepleni, robi się jeszcze bardziej urocza. – Lubię zoo.
– Ja też.
– Chciałam zjeść przekąskę, ale mamusia i  tatuś poszli porozmawiać
z Finnem. Mógłbyś mi dać coś do jedzenia?
Hm. Nie jestem pewien, czy powinienem, ale jak mam powiedzieć
dziecku, że nie może nic zjeść? Nie sądzę, żeby to dobrze przyjęła.
– Wolno ci jeść między posiłkami? – Próbuję wyciągnąć od niej więcej
informacji.
Aubrey wzrusza ramionami.
– Tak, jeśli obiecam, że zjem kolację.
To brzmi całkiem sensownie, zwłaszcza że jest jeszcze wcześnie.
– Obiecujesz?
Aubrey wytrzeszcza błękitne oczęta i potakuje.
– Tak, obiecuję. Poproszę o ciasteczka.
Czy to jest normalne? Obiecała, że zje kolację, więc może to nie ma
znaczenia. Aubrey rzuca mi błagalne spojrzenie. Postanawiam spełnić jej
prośbę, mając nadzieję, że w razie czego ujdzie mi to na sucho.
– Wolno ci jeść słodycze tak wcześnie?
– Tak – odpowiada z uśmiechem.
Założę się, że będę miał kłopoty, ale Aubrey przechyla główkę i trzepoce
rzęsami. Nie mam serca jej odmówić. Poza tym nie wydaje mi się, żeby
sześciolatki potrafiły kłamać. Tej umiejętności nabiera się chyba z wiekiem.
– No dobrze.
Dziecko rozpromienia się tak, że wiem, że byłbym gotów karmić ją
ciastkami do samego wieczora. W  kuchni znajduję paczkę herbatników,
nalewam jej szklankę mleka i stawiam wszystko na stole. Gdy sięgam po
ciasteczko i  zanurzam je w  mleku, Aubrey robi to samo. Powstrzymuję
śmiech, kiedy ponownie zanurza herbatnik, pakując rączkę do mleka. Gdy
ją wyciąga, mleko kapie z jej dłoni na stół.
No tak, będę miał kłopoty. To nie był dobry pomysł.


– Chcesz jeszcze?
Raz się żyje, i tak zapewne dostanę burę od Kristin.
– Tak, poproszę.
Aubrey ponownie zanurza rączkę w mleku i zjada ciastko za ciastkiem.
Spoglądam w  stronę drzwi w  nadziei, że Kristin udało się dotrzeć do
Finna i  załagodziła sytuację. Widziałem, jak bardzo była zmartwiona.
Wyglądała, jakby ktoś ją kopnął z  całej siły w  brzuch. Pamiętam, że
podobne rozczarowanie malowało się po wielokroć na twarzy mojej matki.
W  każde urodziny, gdy miała nadzieję, że mój ojciec zadzwoni. Podczas
świąt Bożego Narodzenia, które spędzaliśmy bez niego. Albo w  ich
rocznicę, która mijała bez echa. Ranił ją i  olewał całymi latami. Reakcja
Finna i jego wzburzenie sprawiły, że wszystko sobie przypomniałem. Kiedy
po raz pierwszy wpadłem w  histerię, byłem niewiele młodszy od niego.
Darłem się na matkę, próbując zrozumieć, co się ze mną dzieje. Wściekłość
jest potężniejsza od miłości i potrafi zagłuszyć głos rozsądku. Tylko dzięki
uporowi mamy w końcu zrozumiałem, że problem leży w moim ojcu, a nie
we mnie.
Aubrey ciągnie mnie za rękaw i patrzy na mnie pytająco.
– Ożenisz się z moją mamusią?
Gdybym jadł albo pił, z całą pewnością bym się zadławił.
– Skąd ci to przyszło do głowy?
Aubrey sięga po kolejnego herbatnika.
– Tatuś ożeni się z Jillian.
Ta rozmowa to istny koszmar. Jestem ostatnią osobą, z którą powinna na
ten temat rozmawiać. Ja tylko chciałem się jej podlizać i  dać trochę
słodyczy. Próbuję zboczyć na bezpieczniejszy temat.
– Wiesz, że przyjaźnię się z Elim?
– Naprawdę?
– Bardzo się lubimy.
– Znasz ciocię Heather?
Potakuję.


– Jest najlepsza. –  Aubrey się uśmiecha. –  A  wujek Eli występuje
w telewizji – dodaje po chwili.
Uśmiecham się.
– Wiem, grałem z nim w serialu.
Aubrey wybałusza oczy i rozdziawia buzię.
– Naprawdę?
– Tak.
– Znasz Charlie? – pyta mnie.
– Hm… – Znam wiele osób o imieniu Charlie, ale żadna sześciolatka na
pewno nie mogła o nich słyszeć. – Charliego?
Aubrey bierze kolejne ciasteczko i potakuje.
– Z  programu Powodzenia, Charlie. Uwielbiam go. Mamusia pozwala
mi go oglądać, jak jestem grzeczna. Charlie jest najlepsza ze wszystkich!
Znasz ją?
Nie mam bladego pojęcia, o kim to dziecko mówi. Wytężam umysł, ale
nic nie przychodzi mi do głowy, a bardzo bym chciał, żeby Aubrey mnie
polubiła. Gdzie jest Kristin? Na pewno wiedziałaby, co powinienem
odpowiedzieć.
– Jestem pewien, że znam kogoś, kto widział ten program – zapewniam
ją.
Aubrey klaszcze w dłonie z radości.
Dziewczynka otwiera usta, by coś powiedzieć, nagle jednak do salonu
docierają odgłosy rozmowy Scotta i  Kristin. Nie słychać wyraźnie, co
mówią, ale w  głosie Kristin pobrzmiewa złość. Gdy rozlega się odgłos
zatrzaskiwanych drzwi wejściowych, Aubrey zeskakuje z krzesła, wyciera
rączki o bluzkę i rękawem ociera buzię, nie pozostawiając wątpliwości do
tego, co zjadła. Cała jest w okruszkach.
Po chwili otwierają się drzwi. Kristin spogląda na mnie, a potem omiata
wzrokiem stół i córkę, umorusaną czekoladą. Czuję, że już po mnie.
– Aubrey! – Kristin bierze się pod boki.
– Noah dał mi ciasteczka!


– Hej! – Dźgam ją palcem między żebra, doprowadzając do śmiechu. –
 Obiecałaś!
Wystrychnęła mnie na dudka. Zorientowała się, że jestem frajerem,
i postanowiła to wykorzystać. Jest sprytna, ale przez nią będę miał kłopoty.
Kristin łapie się za głowę i  mamrocze coś pod nosem o  tym, że córka
wpędzi ją do grobu. Próbuje przybrać groźną minę, ale zdradza ją uśmiech,
który tańczy w kącikach jej ust.
– Wiesz, że nie wolno ci jeść słodyczy.
Aubrey spogląda na nią błagalnie i  wysuwa dolną wargę. Niezła jest,
trzeba jej to przyznać. Jedna jej minka wystarczy, żebym zgodził się na
wszystko.
– Przepraszam, mamusiu.
Na Kristin błagalny ton córki nie robi żadnego wrażenia.
– Żadnych przekąsek do obiadu i masz posprzątać swoje zoo.
– A  Noah występuje w  telewizji –  oznajmia Aubrey z  cieniem
satysfakcji w głosie.
– Wiem. Pamiętasz, że mówiłam ci, że piszę duży artykuł? – pyta Kristin
i otrzepuje córkę z okruchów. – Ten artykuł będzie o nim – szepcze jej do
ucha Kristin i wskazuje na mnie palcem.
Aubrey podchodzi do mnie i zarzuca mi rączki na szyję.
– Dziękuję ci za ciasteczka. Lubię cię. –  Gdy całuje mnie w  policzek,
jestem ugotowany.
Ta mała dziewczynka skradła mi serce. Wygląda na to, że jest bardziej
podobna do swojej matki, niż myślałem. Oj, tak. Kupiłbym jej, co tylko
sobie wymarzy. Kucyka? Ależ proszę. Załatwię jej całe stado. A  jeśli
zażyczy sobie poznać osławioną Charlie, zrobię wszystko, żeby jej to
umożliwić. I  niezależnie od zastrzeżeń jej matki zadbam o  to, by dostała
całe zoo. Już moja w  tym głowa. Aubrey puszcza mnie i  wychodzi
z pokoju.
– Czy Finn lepiej się czuje? – pytam Kristin, która opiera się o blat.
– Nie do końca. Bardzo przeżył nasz rozwód, ale to… to jest ponad jego
siły. Ślub. Ciąża. Powtarzał w kółko, że nas nienawidzi.


– Na pewno tak nie jest. Jest wściekły, a  chłopcy wygadują różne
głupoty, gdy są wkurzeni.
Gdyby wiedziała, jak odzywałem się do swojej matki, zrozumiałaby, że
to normalna reakcja. Przez jakiś czas byłem dla niej okropny. Miałem
w nosie wszelkie zasady, ale z czasem wydoroślałem.
– Sama nie wiem. Nie mogę w to uwierzyć. Jak to możliwe… – Kristin
chowa twarz w dłoniach.
Podchodzę do niej i przytulam ją.
– Wszystko będzie dobrze.
Kiedy unosi głowę, jej oczy są pełne łez.
– Jakim cudem? Nie minął miesiąc od naszego rozwodu, a on szykuje
się do ślubu ze swoją ciężarną dziewczyną. Przecież to jasne, że zaszła
z nim w ciążę, gdy jeszcze mieszkałam z nim pod jednym dachem.
Wzbijam się na wyżyny wyrozumiałości, bo wiem, że Kristin potrzebuje
czasu, żeby pogodzić się z tą sytuacją. Zdaję sobie sprawę, że ta wiadomość
musiała być piorunująca, więc muszę zdusić własną niepewność, żeby nie
wyjść na nieczułego dupka. Choć nie zmienia to faktu, że czuję się bardzo
niezręcznie. Kristin ma prawo być wściekła, ale jestem tylko facetem.
– Faktycznie ta sytuacja pozostawia wiele do życzenia, ale pamiętaj, że
twoje dzieci na ciebie liczą. Mnie udało się przetrwać tylko dzięki mojej
matce. Uwierz mi.
Kristin opiera głowę na mojej piersi. Otaczam ją ramionami, bo nic
innego nie mogę dla niej zrobić. Mogę jej zaoferować jedynie swoją
obecność.
– Jak to możliwe, że jeszcze się stąd nie zmyłeś? – mamrocze Kristin. –
 Mówiłam ci, że moje życie jest porąbane, a teraz masz tego dowód.
Kristin jest kobietą, której pragnę, więc dla niej jestem gotów się
zmierzyć z każdą przeciwnością.
– Już ci mówiłem, że nigdzie się nie wybieram.
Po jej policzku spływa łza.
– To prawda –  odpowiada, bawiąc się guzikiem mojej koszuli. –  Nie
wierzyłam ci, pewnie dlatego, że tak było mi łatwiej.


– A teraz?
– Mamusiu! –  krzyczy Aubrey, a  my natychmiast odsuwamy się od
siebie.
– Co, skarbie?
Drzwi się otwierają i do środka wpada Aubrey z naręczem pluszowych
zabawek.
– Opiekun ich nie nakarmił! –  oznajmia Aubrey z  oburzeniem,
wydymając usta.
Kristin wybucha śmiechem.
– To wcale nie jest śmieszne – upomina ją Aubrey.
– Tak, masz rację, to nie jest śmieszne. Będziemy musiały zatrudnić
nowego opiekuna do zoo.
Aubrey spogląda na mnie z uśmiechem.
– Noah, ty mógłbyś nim zostać. Mógłbyś je karmić herbatnikami
i każdemu zwierzaczkowi dawać po dwa całusy na dobranoc.
Dobry Boże. Spoglądam na Kristin, ale ona milczy i zakrywa usta.
Przykucam obok Aubrey.
– Bedę musiał zapytać mojego agenta, czy mogę się podjąć tej pracy, ale
jeśli się zgodzi, nie widzę problemu.
– Super! – wykrzykuje Aubrey i wybiega z pokoju.
Podchodzę do Kristin, która wybucha śmiechem.
– Wreszcie, myślałam, że pęknę ze śmiechu.
– Hej, jestem jej ulubieńcem – informuję ją.
– Tak, bo dałeś jej ciastka!
To prawda, ale bardzo mi się to opłaciło. Zyskałem przyjaciółkę, która
uważa, że jestem świetny. Co prawda owinęła mnie sobie wokół palca, ale
to typowe dla kobiet.
– Oj tam. Teraz mam cię zastąpić na stanowisku opiekuna zwierząt, bo
z tego, co wiem, zostałaś zwolniona.
Kristin kręci głową.


– Przykro mi, że zepsuto nam dzień.
– Daj spokój. A  może się gdzieś wybierzemy? Weźmiemy dzieci
i wyjdziemy na świeże powietrze? – proponuję.
– Chcesz spędzić dzień ze mną i z dziećmi? – Kristin unosi brew.
– A jak sądzisz?
To jeden z powodów, dla których nie znoszę jej byłego męża. Niekiedy
wystarczy chwila, żeby cała jej pewność siebie i odwaga wyparowały.
– Szczerze? Nie wiem.
– Czy kiedykolwiek cię okłamałem? – Podchodzę do niej.
– Nie.
– Czy masz wrażenie, że nie wiem, czego chcę?
Kristin powoli kręci głową.
Biorę ją za rękę, mając na uwadze, że pewien dupek niszczył ją przez
wiele lat.
– To dobrze. Zabierzmy je gdzieś. Zróbmy coś, co lubią. Masz jakieś
sugestie?
Gdy Kristin uśmiecha się chytrze, zaczynam się bać.
– Tak, mam pewien pomysł.


ROZDZIAŁ 26

– Dasz nam chwilę? –  pytam Noaha, wskazując na Finna. Mój syn
opiera się o  ścianę z  kwaśną miną. Mam zamiar położyć kres temu
zachowaniu.
– Jasne.
– Aubrey, pokazałabyś Noahowi mapę? Nigdy jeszcze tu nie był.
Aubrey spogląda na niego błyszczącymi oczyma i bierze go za rękę.
– Chodź! Pokażę ci!
Noah podażą za Aubrey, a  po chwili bierze ją na ręce i  udaje się
w kierunku punktu informacyjnego. Gdy patrzę na nich, topnieje mi serce.
Kiedy widzę, jak Noah odnosi się do moich dzieci, rozpiera mnie radość.
Moje pociechy są dla mnie wszystkim, więc bardzo doceniam jego starania.
Spoglądam na Finna i  wzdycham ciężko. Nie chcę go do niczego
zmuszać, ale nie tak go wychowałam. Noah kilkakrotnie próbował go
zagadać, Finn był jednak wobec niego arogancki. Nie mam zamiaru
tolerować braku manier.
Trącam syna w ramię, a on zerka na mnie z ukosa.
– Idziemy?
– Nie chcę tu być.
Choć mam ochotę przywołać go do porządku, zależy mi na tym, żeby
polubił Noaha. W głowie pobrzmiewa mi głos matki, która uczyła mnie, że
nie o wszystko warto kruszyć kopie.


– Wiem, że jesteś wściekły, i  masz do tego prawo, ale nie pozwolę,
żebyś był niegrzeczny wobec moich znajomych, zrozumiano?
Finn mruży oczy i spogląda na mnie wyzywająco.
– Jak sobie chcesz.
– Finn, ja nie żartuję. Noah jest moim dobrym kolegą i  chce spędzić
trochę czasu z tobą i z twoją siostrą.
Jesteśmy znajomymi, którzy próbują dociec, w jakim kierunku zmierza
ich znajomość.
– Powiedziałem już, że będzie, jak chcesz. – Finn się boczy.
Czasami wydaje się taki dorosły, ale zdarzają się sytuacje, kiedy
przypominam sobie, jaki jest młody. Bardzo cierpi i nie wie, jak sobie z tym
poradzić. Zamiast o  tym porozmawiać, zamyka się. Serce mi pęka, gdy
patrzę, jak mój ukochany syn boryka się z  problemami, na które nie ma
żadnego wpływu.
– Okej. Myślałam, że się ucieszysz, bo przecież uwielbiasz tu
przyjeżdżać.
Finn krzyżuje ręce.
– Tata nas tu zabierał.
Ach, więc o to chodzi.
– Nie sądzisz, że twój tata ucieszyłby się, że tu jesteś?
Finn spogląda na mnie i drżą mu wargi.
– Nie chcę mieć nowego taty. Nie chcę nowej mamy.
Mój były mąż jest największym egoistą, jakiego znam. Dzieci
dowiedziały się o jego ślubie tylko dlatego, że były świadkami jego głośnej
awantury z Jill o ich wesele.
Scott próbował im wytłumaczyć, że ich ślub niczego nie zmieni, ale Finn
nie jest głupi.
– Noah chce się tylko z tobą zakumplować – mówię i patrzę na Aubrey,
która ciągnie Noaha do swojego ulubionego sklepu z pamiątkami. – Chciał
pogadać z tobą o serialu, w którym gra. Jaki on miał tytuł?
Finn bawi się kablem od słuchawek.


– Nie udawaj, że nie pamiętasz.
Ten dzieciak jest zdecydowanie za sprytny.
– Okej, chodziło mi o to, że przecież uwielbiasz bohatera, którego gra,
a teraz masz okazję go poznać.
Finn się uśmiecha, ale szybko przypomina sobie, że przecież jest
obrażony na cały świat.
– Dlaczego? Dlaczego on chce mnie poznać?
– Może dlatego, że powiedziałam mu, jaki jesteś super. –  Wzruszam
ramionami.
Choć Finn udawał, że obecność Noaha nie robi na nim wrażenia,
kilkakrotnie przyłapałam go na tym, że się na niego gapił. Heather i Finn
obejrzeli razem maraton odcinków Cienkiej niebieskiej linii i od tego czasu
Finn stał się zagorzałym fanem serialu.
– Zdołasz się uśmiechnąć i dać mu szansę? – pytam.
– Nie posiadam się z  radości. –  Dzieciak przynajmniej wie, czym jest
sarkazm.
Nie chciałam tego robić, ale nie dał mi wyboru. Muszę sięgnąć po broń
cięższego kalibru. Całuję go mocno w  policzek, a  Finn zrywa się jak
oparzony.
– Mamo!
– Przestań się boczyć, to nie będę cię całowała przy ludziach. –
 Uśmiecham się szeroko.
– Jesteś strasznie dziwna.
– Ty mówisz, że jestem dziwna, a  ja twierdzę, że jestem najfajniejszą
matką pod słońcem.
Finn przewraca oczami. Jestem dumna, że udało mi się go zawstydzić.
Lubimy się ze sobą droczyć – zawsze gdy się wygłupiam, Finn przywołuje
mnie do porządku.
– Jasne.
– Oczywiście, że jestem cool. Koleguję się z  Noahem Frazierem, a  ty
nie. – Pokazuję mu język. – Jestem superbabką.


– Wariatka.
– Nie prowokuj mnie, bo cię przytulę i  wykrzyczę twoje imię na cały
głos.
Finn podnosi ręce.
– No dobra. Chodźmy się rozerwać.
Jeden zero dla matki.
Gdy wchodzimy do sklepiku, Noah próbuje utrzymać w  rękach górę
pluszowych stworzonek morskich, które wręczyła mu Aubrey. Wygląda na
tak spanikowanego, że wybucham śmiechem. Aubrey zaś chodzi od kosza
do kosza i  wybiera kolejne zabawki. Noah podaża za nią potulnie krok
w krok.
– Mamo, czy Noah jest twoim chłopakiem?
Nie chcę go okłamywać, ale prawda jest taka, że sama nie wiem, jaki jest
status naszej znajomości.
– Nie, jesteśmy znajomymi, dopiero się poznajemy. Ale bardzo go lubię
i  chciałabym, żebyście go lepiej poznali –  mówię, przedstawiając mu
uproszczoną wersję faktów.
– Czyli nie zamierzasz zakładać nowej rodziny jak tata? –  pyta Finn
z obawą w głosie.
Jego słowa ranią mnie do głębi. Widzę, jak mój syn cierpi.
– Nigdy. Nawet jeśli moja znajomość z  Noahem przerodzi się w  coś
poważniejszego, ty i Aubrey zawsze będziecie moją rodziną. Zawsze.
– Okej – potakuje Finn.
– Chodźmy uratować Noaha, zanim Aubrey namówi go, żeby jej kupił
całe oceanarium. – Uśmiecham się.
Gdy podchodzimy do nich, Aubrey wygląda, jakby wygrała los na
loterii. Twarz Noaha schowana jest za rosnącym stosem zabawek.
– W co ty się wpakowałeś? – Pytam go, przygryzając wargę i usiłując
powstrzymać śmiech.
– Mamusiu, zobacz! Noah powiedział, że kupi mi te zabawki! –
 wykrzykuje Aubrey, robiąc piruet.


Spoglądam na niego, zastanawiając się, czy aby na pewno jej to obiecał.
– Gdy jej odmówiłem, wyglądała, jakby miała się rozpłakać – tłumaczy
się Noah.
– Tak, to się nazywa bycie sześcioletnią dziewczynką –  objaśniam
i zaczynam zabierać mu pluszaki, wrzucając je z powrotem do koszy. – Już
wie, czym jest kokieteria.
Patrzę na córkę, szykując się do wejścia w rolę złej policjantki.
– Nie będziemy kupować żadnych zabawek, przyszliśmy tu po to, żeby
zobaczyć rybki, a nie na zakupy.
– Okej – odpowiada Aubrey z rezygnacją.
Niezła z niej spryciara. Aubrey jest nadzwyczaj skuteczna, jeśli chodzi
o  egzekwowanie tego, czego chce. Kiedy zobaczyłam, jak steruje moim
ojcem, nie mogłam w to uwierzyć. Musiał przestać zabierać ją na zakupy,
bo zawsze wracała objuczona podarunkami. Gdybym go nie znała, byłabym
gotowa pomyśleć, że nigdy nie miał do czynienia z  małą dziewczynką.
Jednak jego zdaniem Aubrey jest inna niż ja. Moi rodzice byli wobec mnie
surowi, ale moje dzieci rozpuszczają jak dziadowskie bicze.
Noah zerka na Finna i pyta:
– Widziałeś serię o Harrym Potterze?
Wstrzymuję oddech, modląc się, żeby Finn dał mu szansę. Jego pokój
jest wypełniony po brzegi gadżetami z  filmów i  książek o  małym
czarodzieju. Wielokrotnie odwiedziliśmy park rozrywki Hogwartu. Finn
przeczytał wszystkie książki, obejrzał każdy film i  pewnie zna je już na
pamięć.
– A ty?
– Jasne, że tak! –  Noah się uśmiecha. –  Którą z  postaci lubisz
najbardziej?
– A ty? – pyta go Finn.
Noah uśmiecha się szeroko.
– Syriusza. Bez dwóch zdań.
Finn zerka na mnie i spogląda na Noaha.
– Ja też! Płakałeś, gdy umarł?


Wdają się w  dłuższą rozmowę na temat historii Harry’ego Pottera,
dywagując, co by zrobili na miejscu poszczególnych bohaterów książki,
i śmiejąc się do rozpuku ze swoich pomysłów.
Aubrey i  ja podążamy za nimi i  po raz pierwszy od dawna czuję, że
wszystko jest na swoim miejscu.
Nawet mimo dzisiejszej awantury mam poczucie, że moje życie
wskoczyło na właściwy tor. Mój syn się uśmiecha, choć zaledwie kilka
godzin temu był zapłakany. Moja córka jest szczęśliwa i  zachwycona
Noahem. Wiem, jakie miałam szczęście, że spotkałam na swojej drodze
tego mężczyznę.
Choć przechodnie gapią się na nas, wymieniając uwagi i robiąc zdjęcia,
Noah zdaje się tego nie zauważać. Cała jego uwaga skupiona jest na naszej
trójce.
– Dobrze się bawisz? – pyta mnie, gdy dzieciaki biegną obejrzeć rekiny.
Chciałabym go pocałować, ale wiem, że to nie jest najlepszy moment.
Jesteśmy w miejscu publicznym i nie chcę, żeby dzieci pomyślały, że coś
nas łączy.
– Tak. Choć trochę tęsknię za naszą bańką.
Noah opiera się o barierkę obok mnie, ocierając się o moje ramię.
– Ja też. Lubię, gdy jesteśmy sami.
– Dzień dobry, panie Frazier. Czy mogłabym zrobić sobie z  panem
zdjęcie? –  Podchodzi do nas dziewczyna około dwudziestki, strzelając
minkę podobną do tej, którą zwykła robić Aubrey.
– Przykro mi, jestem tu ze znajomymi i nie chcemy zwracać na siebie
uwagi. – Noah odmawia jej uprzejmie, a dziewczyna potakuje z wyraźnym
niezadowoleniem.
– Jasne, rozumiem. Dziękuję tak czy inaczej.
Gdy wybraliśmy się na kolację, powiedział mi, że nie lubi odmawiać
swoim fanom. Dlatego nie rozumiem, dlaczego uczynił to teraz.
– Przecież mogłeś sobie zrobić z nią zdjęcie.
Kiedy nachyla się do mnie, czuję na twarzy jego oddech.


– Kotku, nie, bo jesteś tu ze mną. Gdy jestem z tobą i z dziećmi, jestem
po prostu Noahem. W tym przypadku nie ma mowy o żadnych zdjęciach.
Kiedy spoglądam na niego, dociera do mnie sens jego słów. Noah stawia
nas na pierwszym miejscu. Obdarza nas swoim czasem, uwagą i  sercem.
Daje nam to, co najważniejsze. Gdybym mogła zachować tę chwilę na
zawsze, z pewnością bym to zrobiła.
– Nie masz pojęcia, jak bardzo chciałabym cię teraz pocałować.
Noah się do mnie uśmiecha.
– Potrafię się domyślić.
– Będziemy musieli to nadrobić.
– Ach, tak?
Koniuszkiem palca muskam go po dłoni.
– Może dziś wieczór?
– Noah! –  wrzeszczy Aubrey, opierając dłonie o  ścianę akwarium. –
 Chodź, zobacz! Rekin zaraz pożre Finna!
Noah dotyka opuszką mojego palca.
– Zgoda.
Zamykam oczy, zachodząc w głowę, czym sobie zasłużyłam na takiego
mężczyznę jak on. Mógłby mieć każdą, a wybrał mnie. Jestem pewna, że
jego życie obfituje w zaproszenia na gale, imprezy i rozmaite przyjemności,
ale mimo to udał się z  nami do oceanarium. Życie jest piękne, a  ja mam
kurewskie szczęście.


ROZDZIAŁ 27

– Ja pierdolę, uwielbiam twoje wargi – stęka Noah, gdy biorę go do ust.
– O tak, skarbie. Weź mnie głębiej.
Spełniam jego prośbę. Połykam jego kutasa tak głęboko, jak tylko się da,
a Noah głośno jęczy. Uwielbiam, jak się krzywi, gdy próbuje powstrzymać
orgazm. Jest coś niesłychanie satysfakcjonującego w  tym, że taka
zwyczajna dziewczyna jak ja potrafi sprawić, że żyła na jego szyi pęcznieje
od krwi.
Noah patrzy mi prosto w oczy, a ja biorę jego członek głęboko do gardła.
– Doprowadzę cię do szaleństwa –  oznajmia. –  Zamierzam sprawdzić,
ile orgazmów jestem w  stanie ci dać. Chcę cię posmakować, wypełnić
i kochać cię, aż opadniesz z sił. Chcesz tego?
Jęczę, bo wiem, że wibracje mojego głosu doprowadzą go na skraj
orgazmu.
Noah odrzuca głowę do tyłu, a ja liżę go od nasady po czubek. Pomagam
sobie dłonią, słysząc, jak stęka. Kiedy dotykam jego jąder, prawie traci nad
sobą kontrolę.
– Och, ty. Kurwa. Nie wytrzymam. Ja pierdolę. – Rzęzi, a ja rozkoszuję
się tym, że udało mi się doprowadzić go do ekstazy.
Językiem wodzę po czubku jego członka.
– Lubisz to? – pytam i powtarzam ruch.
– Chcę dojść w tobie – oznajmia Noah. – Jeszcze nie teraz.


– Czyli mam przestać? –  Upewniam się i  ponownie biorę go do ust,
połykając całą jego długość. – A co powiesz na to? – Liżę go u nasady i po
jądrach.
– Kristin – stęka Noah i przyciąga mnie do siebie.
Spoglądam na niego z  uśmiechem. Noah próbuje złapać oddech, a  po
chwili wpija mi się w usta. Nasze języki stają do pojedynku. Nie ustępuję,
bo wiem, że Noah lubi, gdy mu się stawiam, nie mniej, niż kiedy to on
przejmuje kontrolę. Za każdym razem, gdy się kochamy, jest trochę inaczej.
Noah pozwala mi być sobą. Nauczył mnie wyrażać swoje potrzeby, bo on
zawsze wyraźnie mówi o tym, czego chce.
Dlatego nigdy nie ma między nami żadnych niedopowiedzeń. Noah bez
przerwy mówi o  swoich odczuciach, zarówno tych zmysłowych, jak
i psychicznych.
Tym razem to jego usta komunikują jego pragnienia. Całuje mnie
łapczywie i zaborczo.
Gdy odrywamy się od siebie, jestem gotowa. Chcę poczuć go w sobie.
Ustawiam się nad nim, chcąc go dosiąść.
– Nie ruszaj się. – Chwyta mnie za biodra, ale nie wchodzi we mnie.
Och, już czuję, że będzie mi jak w niebie. Uwielbiam, kiedy Noah rządzi
w  sypialni. Czasami oddaje mi kontrolę, ale lubię, gdy to on przejmuje
dowodzenie.
Kiedy gładzi mnie po wewnętrznej stronie ud, mój puls szaleje. Noah
powoli muska palcami moją cipkę, drażniąc ją po to, by mnie jeszcze
bardziej podniecić.
– Noah – mówię błagalnym tonem. – Dotknij mnie.
– Przecież cię dotykam. –  W  jego głosie słychać rozbawienie. –  Ty
bawiłaś się mną, teraz kolej na mnie.
Gdy łapie mnie od tyłu, zmuszając, bym uklękła, z moich ust wydobywa
się głośny jęk. Coś mu się pomyliło. Chcę, żeby mnie zerżnął, ale on
odsunął mnie od swojego kutasa. Kiedy otwieram usta, by zaprotestować,
zaczyna drażnić moją łechtaczkę kolistymi ruchami.
Cholera. Mój umysł zasnuwa mgła, a  każda komórka ciała krzyczy
z rozkoszy.


– Och, jak mi dobrze – stękam.
– Będziesz musiała być cicho –  ostrzega mnie Noah, rozszerzając mi
kolana i  przesuwając się w  nogi łóżka. –  Tym razem, gdy dojdziesz, nie
możesz krzyczeć.
Dotąd nie miałam z tym problemu, ale kiedy kocham się z Noahem, nie
mogę powstrzymać krzyku. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, im
więcej się bzykamy, tym bardziej się wydzieram. Noah postawił sobie za
punkt honoru, żebym czuła się przy nim swobodnie.
Nie ma co. Szczęściara ze mnie.
– Zapewniam cię, że będę cicho – mówię i chwytam go za włosy.
Noah patrzy na mnie wyzywająco.
– Ciekawe. Wskakuj i  zobaczymy, czy rzeczywiście zdołasz się
powstrzymać.
Nie rozumiem, co ma na myśli. Niby gdzie mam wskoczyć? Gdy
zaczynam się do niego skradać, Noah powstrzymuje mnie.
– Nie, skarbie. Chcę, żebyś usiadła mi na twarzy.
Wcześniej od orgazmu dzieliły mnie jakieś dwie sekundy, więc wiem, że
długo nie wytrzymam. Czy ja śnię? Najseksowniejszy mężczyzna, jakiego
kiedykolwiek widziałam, prosi mnie, żebym usiadła mu na twarzy… Chyba
muszę dostać z liścia, żeby się obudzić.
Noah chwyta mnie za biodra i  ustawia w  dogodnej dla siebie pozycji.
Gdy tylko jego język muska moją łechtaczkę, tracę równowagę i łapię za
zagłówek łóżka. Zaczyna mnie lizać miarowymi ruchami, a  ja gryzę się
w język tak mocno, że kręci mi się w głowie. A może mam zawroty głowy,
bo za każdym razem, kiedy czuję, że zaraz dojdę, on przestaje? Bawi się
z moim orgazmem w kotka i myszkę.
– Noah – jęczę. – Nie przestawaj. Kurwa. Nie przestawaj.
Gdy ponownie zaczyna mnie drażnić, z  całej siły wbijam paznokcie
w  drewniany zagłówek. Dłonią gładzi mnie po brzuchu i  łapie mnie za
sutek. Moim ciałem wstrząsa spazm i  po chwili dochodzę. Jakimś cudem
udało mi się powstrzymać krzyk, ale na zagłówku widać wyraźne ślady po
moich paznokciach.


Noah przewraca mnie na plecy, rozchyla mi szerzej kolana i wchodzi we
mnie. Zamykam oczy i czuję, jak mnie wypełnia.
– Spójrz na mnie.
Boże, jego głos jest tak uwodzicielski, że nie mam wyboru i  muszę
spełnić jego rozkaz. Z  jego zielonych oczu bije pożądanie, a  w  uszach
słyszę bicie mojego oszalałego pulsu. Noah zaczyna powoli się poruszać,
nie odrywając ode mnie wzroku. Gładzi po nodze i przysuwa się do mnie
tak blisko, że stykamy się nosami.
Czuję, że coś się między nami zmienia. Nie chodzi już tylko o sam seks.
Zresztą chyba nigdy nie był najważniejszy. Noah dotyka mojego policzka,
a ja głaszczę go po karku. Całuje mnie w czubek nosa, w czoło, w policzki,
powieki i wreszcie w usta.
– Jesteś taka piękna –  mówi, wchodząc we mnie powoli. –  Nie mogę
przestać o tobie myśleć.
– Tak bardzo cię pragnę – szepczę.
– Kotku, masz mnie. Jestem twój –  mówi Noah, nie przestając się ze
mną kochać i szepcząc mi do ucha zapewnienia o tym, jak mu jest dobrze
i jak bardzo mu na mnie zależy.
Jestem kompletnie oszołomiona.
Każda komórka mojego ciała należy do niego. Nie mogę dłużej
wypierać tego, co do niego czuję. Zakochałam się w  nim niejako wbrew
sobie. Jest wszystkim, o czym tylko mogłabym marzyć. Jego spojrzenie koi
wszystkie moje obawy i wątpliwości. Rozumiemy się bez słów.
– Zaraz dojdę – mówi Noah.
Unoszę mu głowę, żeby mógł na mnie spojrzeć, a  resztki muru, który
nas rozdzielał, rozpadają się w drobny pył.
– Kochaj się ze mną, Noah. Kochaj się ze mną i dojdź.
Gdy stykamy się czołami, Noah dochodzi.
Opadam na poduszki wyzuta z sił, ale szczęśliwa, że czuję na sobie jego
ciężar. Palcami zaczynam rysować po jego plecach, a  on całuje mnie
w szyję.
– Byliśmy dość hałaśliwi – stwierdza z figlarnym uśmiechem.


– Jeśli obudziliśmy dzieci…
W tym samym momencie spoglądamy w stronę drzwi w nadziei, że nie
stoją w nich małe stópki.
– Chyba się nam upiekło. – Noah się śmieje.
Liczę na to, bo wolałabym nie poruszać z  nimi tematu seksu,
przynajmniej do chwili, aż nie dobiją do czterdziestki.
Idziemy się umyć, a potem wymykam się z sypialni, żeby się upewnić,
że dzieci śpią. Gdy odkrywam, że leżą w  tych samych pozycjach, co
godzinę temu, czuję głęboką ulgę. Na palcach wracam do pokoju, czując się
jak nastolatka, która boi się, że przyłapią ją rodzice.
Noah nadal leży w  łóżku, podpierając głowę dłonią i  patrząc na mnie
z uśmiechem.
– I? – pyta, gdy wskakuję do łóżka.
Przytula mnie, a ja opieram głowę na jego piersi.
– Oboje śpią kamiennym snem.
– To dobrze.
Z radością oplatam go nogami niczym bluszcz. Im jesteśmy bliżej, tym
czuję się pewniej. Mam mnóstwo pytań o naszą wspólną przyszłość, ale nie
potrafię wyczuć właściwego momentu, żeby z nim o tym porozmawiać.
Przed nami przeszkody, o  których nie sposób zapomnieć.
W  przeciwieństwie do Noaha moje życie jest w  Tampie. Do tej pory
sądziłam, że to bez znaczenia, bo przecież obiecałam sobie, że się w nim
nie zakocham.
Stało się inaczej.
Najwyższy czas, żebyśmy o tym porozmawiali.
– Noah? –  Gładzę go po piersi. –  Co będzie, jak skończysz zdjęcia
w przyszłym tygodniu?
Noah zastyga, a  ja zaczynam żałować, że cokolwiek powiedziałam.
Czasami lepiej jest wszystkiego nie wiedzieć, żeby ochronić się przed
bólem.
– Będziemy musieli opracować jakiś plan.


Uff, to brzmi całkiem nieźle. Chyba że chciał mi dać do zrozumienia, że
zamierza to zakończyć.
Unoszę głowę i spoglądam na niego.
– Czy w  ramach tego planu przewidujesz, że nasza przyjaźń przerodzi
się w coś poważniejszego?
Noah odgarnia mi włosy z czoła i się uśmiecha.
– Kris, wydaje mi się, że łączy nas coś więcej niż przyjaźń.
– To zależy, jak ją definiujesz – odpowiadam.
– Czy pozwalasz przyjaciołom, żeby dotykali cię tak, jak ja cię
dotykam?
Przewracam oczami, bo odpowiedź na jego pytanie jest oczywista.
– Ja nie żartuję.
– Ja też nie. To, co do ciebie czuję, wykracza poza przyjaźń. Przecież
wiesz.
Miałam nadzieję, że to powie, ale nie byłam tego do końca pewna.
– Nawet mimo tej porannej awantury?
Nie mam słów, żeby wyrazić, jak bardzo czułam się tym zażenowana.
Nadal nie mogę uwierzyć, że Noah przy tym był.
– Dlaczego miałoby to coś zmienić?
– Bo jesteś znanym aktorem, który mógłby mieć każdą. A  wybrałeś
mnie. –  Wzruszam ramionami. –  Pijaną dziewczynę, która wpadła do
basenu. Z szurniętym eks, który jest totalnym dupkiem. Mój syn był wobec
ciebie arogancki, a moja córka oszalała na twoim punkcie. Daj znać, która
z tych rzeczy wydaje ci się najbardziej zachęcająca.
Noah przewraca się na bok, pociągając mnie za sobą, żebyśmy mogli na
siebie spojrzeć.
– Sądzisz, że ja nie mam przeszłości? Myślisz, że tylko ty masz
problemy?
– Sądzę, że mam ich bez liku.
– Kristin, nie tylko ty masz bagaż. Ja też się boję, że uciekniesz. – Noah
wzdycha.


Na dźwięk jego słów zasycha mi w  gardle. Dlaczego się obawia, że
mogłabym go zostawić? Cokolwiek to jest, na pewno nie umywa się do
moich problemów.
– Nie rozumiem, dlaczego tak mówisz.
– Moja przeszłość nie jest idealna. Nie zawsze byłem Noahem
Frazierem, aktorem. Zrobiłem wszystko, żeby ukryć brudy.
– Jakie brudy?
Gdy Noah spogląda na mnie ze strachem w oczach, ściska mnie w dołku.
– Chciałbym… – Przerywa i siada, wzdychając głęboko.
– Możesz mi powiedzieć wszystko. – Głaszczę go po ramieniu.
Kiedy otwiera i zamyka dłoń, widzę, że bije się z myślami.
– Chcę z  tobą porozmawiać –  mówi. –  Muszę to zrobić. Są rzeczy,
o których powinnaś wiedzieć.
Choć jego słowa napawają mnie lękiem, chcę, żeby czuł się przy mnie
bezpiecznie. Zresztą i  tak nie mogłabym się już wycofać, nawet gdybym
chciała. Związki nie są łatwe, dobrze o  tym wiem, ale on jest wart tego,
żeby o niego zawalczyć.
– Okej – mówię i prostuję się, otulając prześcieradłem. – Cokolwiek to
jest…
Noah spogląda na mnie.
– Pragnę z tobą być. Jesteś wszystkim, czego chcę.
– Ja też tego chcę. –  Uśmiecham się nieśmiało. Cieszę się, że to
powiedział, ale wiem, że to dopiero początek.
– Mam nadzieję, że nie zmienisz zdania po tym, co usłyszysz. – Noah
wzdycha głęboko. –  Gdy się urodziłem, nazywałem się Joseph Noah
Bowman. Większość ludzi o  tym nie wie, bo zmieniłem nazwisko na
Frazier, czyli nazwisko rodowe mojej matki. Kiedy dorastałem, wszyscy
wołali na mnie Noah, bo mój ojciec miał na imię Joseph. Myślę, że mojej
matce pękało serce, ilekroć słyszała jego imię.
Jest mi go strasznie żal. Opowiadał mi o swoim dzieciństwie, ale trudno
mi sobie wyobrazić, jak musiało mu być ciężko. Dziwnie się czuję,


wiedząc, że nie znałam prawdziwego imienia mężczyzny, w  którym się
zakochałam, ale rozumiem, dlaczego zdecydował się je zmienić.
– A zatem zawsze byłeś Noahem? – pytam go.
– Tak, ale… – Noah przerywa i łapie się za kark. – Dopiero gdy…
Głaszczę go po policzku, chcąc okazać mu wsparcie. Odkąd go
poznałam, na każdym kroku wykazywał się imponującą determinacją.
Wtargnął do mojego życia jak burza. Dotąd zawsze emanował pewnością
siebie, dlatego gdy widzę go w takim stanie, pragnę za wszelką cenę dodać
mu trochę otuchy.
– Nie bój się. Nie zostawię cię –  mówię, używając tych samych słów,
które usłyszałam od niego.
– Nigdy nie czułem do nikogo tego, co czuję do ciebie. I nigdy nikomu
tego nie powiedziałem. – Odwraca wzrok. – Nie chcę o tym mówić, bo jest
mi wstyd. Zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby ta historia nie wyciekła do
prasy.
Nie chcę, aby mi o tym mówił, jeśli nie jest na to gotowy. Tym razem nie
jestem dziennikarką, a on nie jest aktorem. To mężczyzna, z którym dzielę
łóżko.
– Noah, nigdy bym nie…
– Wiem. Odciąłem się od przeszłości, bo nie mogę jej zmienić.
Chciałbym tylko, żebyś zrozumiała, że próbowałem o  tym zapomnieć.
Ludzie z mojej branży często popadają w ruinę z powodu takich historii.
– Hej. – Przytulam go. – Nigdy bym cię nie zdradziła.
– A  ja nigdy cię nie okłamię ani nie skrzywdzę. Długo czekałem na
kogoś, z  kim będę chciał dzielić życie. Proszę, żebyś mnie wysłuchała,
zanim wydasz o mnie osąd. Możesz to dla mnie zrobić?
Potakuję, modląc się w duchu, by udało mi się dotrzymać obietnicy.
– Dawno temu straciłem kogoś, kogo kochałem nad życie. To się stało
tuż po maturze, zamierzałem się jej oświadczyć… – Głos Noaha się
załamuje. Chrząka i  po chwili dodaje: –  Tanya miała wyjechać do
college’u w Oklahomie, a ja zamierzałem zostać w Illinois, bo nie stać mnie
było na studia z  dala od domu. Mieliśmy cudowne plany, chcieliśmy się


razem zestarzeć. Obiecałem jej to, bo była dla mnie wszystkim. Ale Tanya
była… sam nie wiem.
– Nastolatką – podpowiadam.
Przechyla głowę i uśmiecha się smutno.
– Tak, miała osiemnaście lat, chciała się bawić i  w  głębi duszy
domyślałem się, że będzie chciała się ze mną rozstać, gdy wyjedzie na
studia. Mimo to nie potrafiłem odpuścić. Pomyślałem, że jeśli się
zaręczymy, zmieni zdanie.
Noah wygląda na zdenerwowanego, więc łapię go za rękę i  mocno ją
ściskam. Czuję, że niebawem przejdzie do sedna swojej historii.
– Zwierzyłem się dwóm jej przyjaciółkom, że zamierzam się
oświadczyć. Żadna z nich nie dała mi do zrozumienia, że popełniam błąd.
Jedna z nich nawet pomogła mi w wyborze pierścionka. Tanya zgodziła się
ze mną spotkać przy brzegu rzeki na terenie posiadłości jej dziadków.
Spotykaliśmy się tam prawie co wieczór. Uprawialiśmy seks i sądziłem, że
wszystko jest w najlepszym porządku. Boże, miałem potworną tremę.
Milczę, wstrzymując oddech. Z  bijącym sercem spoglądam na
zamyślonego Noaha.
Potrząsa głową i kontynuuje:
– Poprosiłem ją o rękę, gdy leżeliśmy przytuleni, i nawet nie przeszło mi
przez myśl, że mogłaby odmówić. Tanya zerwała się na równe nogi
i zaczęła się wydzierać. Kręciła głową i krzyczała, że potrzebuje przestrzeni
i  że chcę ją usidlić. Powiedziała, że między nami wszystko skończone –
 mówi Noah i pociera twarz. – Byłem młody, ale byliśmy razem od ósmej
klasy. Straciłem głowę. Oskarżyłem ją o zdradę i kłamstwo, powiedziałem,
że mnie wykorzystała. Spoliczkowała mnie i kazała mi się wynosić. Nigdy
wcześniej się tak nie pokłóciliśmy. Gdy zaczęła się zbierać, spanikowałem.
Na widok cierpienia, które maluje się na jego twarzy, łzy napływają mi
do oczu. Tak bardzo bym chciała zdjąć z niego ten ciężar. Noah kciukiem
ociera mi łzę.
– Nie płacz, skarbie.
– Słyszę, że jest ci ciężko – wyjaśniam.
Noah głaszcze mnie po ręce.


– Chwyciłem ją i  przyciągnąłem do siebie. Próbowałem ją przytulić,
błagając, żeby się uspokoiła. Tak naprawdę nie pamiętam dokładnie, co
mówiłem, bo byłem… zrozpaczony? Załamany? Nie potrafię precyzyjnie
nazwać tego, co wtedy czułem, ale pamiętam, że miotały mną miłość
i  nienawiść. Tanya popłakała się i  gdy ją puściłem, z  całej siły mnie
popchnęła. Staliśmy na brzegu rzeki, nawet nie wiem, jak to się stało, że się
tam znaleźliśmy.
– O mój Boże! – Zatykam usta.
– Poślizgnęła się i  wpadła do wody, choć próbowałem ją złapać.
Zrobiłem, co mogłem. – Noah zaczyna płakać, a z jego ust wydobywa się
najbardziej rozdzierający jęk, jaki kiedykolwiek słyszałam. – Trzymałem ją
za rękę, ale się ześlizgnęła. Prawie się przewróciłem, gdy próbowałem zejść
po zboczu.
Po jego policzkach płyną łzy, a ja płaczę razem z nim.
Choć nie znałam Tanyi, rozpacz, którą słyszę w  jego głosie, wstrząsa
mną do głębi. Cierpi i  targa nim poczucie winy. Przytulam się do niego
i gładzę go po piersi.
– Tak mi przykro.
Noah kręci głową i ociera łzy.
– Kiedy ją wyłowiłem, nie mogłem uwierzyć, że odeszła. Przysięgam, że
jeszcze oddychała, a  ja błagałem ją, żeby się nie poddawała, zanim
sprowadzę pomoc. – Wzdycha. – Tak bardzo ją kochałem i chciałem z nią
spędzić resztę życia. Niosłem ją, kurwa, na rękach jakieś półtora kilometra.
Choć ledwo szedłem, nie zatrzymywałem się. Potrzebowała mnie i  Bóg
wie, że ja potrzebowałem jej. –  Noah spogląda na mnie i  dodaje
przytomniej: – Byłbym gotów dla niej umrzeć, żeby tylko ją uratować, ale
nic by to nie dało.
– To był wypadek. Straszliwy wypadek.
– Gdybym jej nie puścił, wszystko byłoby dobrze.
– Nie możesz się o  to obwiniać. Przecież nie chciałeś jej skrzywdzić,
prawda?
– Nigdy. Nie mógłbym skrzywdzić kobiety. Nikomu nie potrafiłbym
zrobić krzywdy.


Wiem, że to prawda. Większą część życia spędziłam u boku mężczyzny,
który nie przepuszczał żadnej okazji, żeby zranić mnie za pomocą słów.
Noah jest inny.
– Wiem o tym. Gdybyś nie czuł się winny, mogłabym mieć wątpliwości
–  mówię i  obejmuję go za szyję. –  Sam wyciągnąłeś ją z  rzeki. Miałeś
osiemnaście lat, przecież nie próbowałbyś jej ratować, gdybyś miał złe
intencje. –  Opieram czoło na jego skroni i  zostajemy w  tej pozycji przez
kilka chwil.
Cała ta historia jest straszna, a  jej finał tragiczny. Próbuję sobie
wyobrazić, przez co przeszedł. Plotki, że przyczynił się do jej śmierci, i ból
po stracie bliskiej osoby.
Noah unosi głowę, bierze moją twarz w dłonie i delikatnie całuje mnie
w usta. Gdy spoglądam na niego, z jego oczu bije rozpacz. Chciałabym móc
zdjąć z niego ten ciężar i dać mu ukojenie. Noah wyciera łzę, która spływa
po moim policzku.
– Śledczy i  szef policji przesłuchiwali mnie całymi godzinami.
Osadzono mnie w  lodowatym pokoju przesłuchań, w  którym różni ludzie
zadawali mi kolejno te same pytania. Jeden z  policjantów był miły, ale
drugi zachowywał się jak skończony dupek. Byłem zrozpaczony, zmęczony
i załamany. Jedyne, co mogłem zrobić, to powiedzieć prawdę.
Biorę go za rękę i  próbuję sobie wyobrazić osiemnastoletniego Noaha
poddawanego przesłuchaniu.
– To musiało być dla ciebie strasznie trudne…
– Zgodziłem się na badanie wariografem, a  z  racji tego, że mówiłem
prawdę, powiedzieli mi, że jestem wolny, ale zakazali mi wyjeżdżać
z  miasta, na wypadek gdyby chcieli mnie jeszcze przesłuchać. Przepytali
wszystkich członków mojej rodziny i  moich znajomych, ale ludzie
wiedzieli, że byłem w niej szaleńczo zakochany. Nigdy nie postawiono mi
żadnych zarzutów, tym bardziej że raport z  sekcji zwłok wykluczył
zabójstwo. Ostatecznie uznano jej śmierć za nieszczęśliwy wypadek. Ale
moje życie po jej odejściu stało się nie do zniesienia. Na początku rodzina
Tanyi obwiniała mnie o  jej śmierć, więc nie pozwolili mi przyjść na jej
pogrzeb. Ilekroć zamykałem oczy, widziałem, jak wpada do rzeki,
bezskutecznie próbując złapać mnie za rękę.


– Dlaczego obwiniali ciebie?
– Była jedynaczką, a  ja byłem świadkiem jej śmierci. Wraz z  jej
odejściem straciłem też jej rodzinę. Byłem bardzo blisko z  jej ojcem, ale
zerwał ze mną wszelki kontakt.
– Bardzo mi przykro – mówię drżącym głosem.
Jako matka nie mogę sobie wyobrazić rozpaczy, którą musieli czuć jej
rodzice i z którą pewnie nadal się zmagają. Aubrey i Finn są całym moim
światem, więc gdybym ich straciła… O  takiej tragedii nie sposób
zapomnieć, bo wraz z odejściem dzieci rodzic traci też serce. Rodzice nie
powinni chować swoich dzieci, to niezgodne z porządkiem rzeczy.
Zamykam oczy i widzę młodego Noaha, który błaga ich o wybaczenie,
ale mój instynkt macierzyński podpowiada mi, że nie mogli mu tego dać.
– Chciałem, żeby przyjaciele mi uwierzyli, ale część z  nich oskarżyła
mnie, że celowo zepchnąłem ją do rzeki. Chciałem umrzeć wraz z nią.
Na dźwięk jego słów ściska mnie w  sercu. Na jego miejscu pewnie
czułabym się podobnie. Ludzie często ferują wyroki, nie znając wszystkich
faktów. To nagminne i  bardzo przygnębiające. Niekiedy wystarczy jedna
wersja zdarzeń, by zamknąć uszy na wszystko inne. Niektórzy uznali go za
mordercę, bo znali tylko część faktów, a Noah był zmuszony z tym żyć. To
musiało być strasznie bolesne.
– Cieszę się, że nie umarłeś, Noah. Nie wyobrażam sobie świata bez
ciebie.
Noah uśmiecha się lekko.
– Nie chcę, żeby dzieliły nas jakieś tajemnice. Chciałem ci powiedzieć
o  tym już wcześniej, ale do tej pory z  nikim się tym nie dzieliłem. Nie
miałem z kim.
Chwytam go za nadgarstki, bo bardzo chcę go dotknąć.
– Dziękuję ci za zaufanie.
W  odpowiedzi spogląda na mnie z  taką intensywnością, że aż ściska
mnie w dołku.
– Nie zmieniłaś o mnie zdania? Nie uważasz mnie za jakiegoś typa spod
ciemnej gwiazdy, po tym, co usłyszałaś?


Skąd mu to przyszło do głowy? Noah jest uosobieniem dobra. Po prostu
przytrafiła mu się tragedia.
– W  życiu. –  Kręcę głową. –  Zdobyłeś się wobec mnie na szczerość.
Wtedy byłeś dzieciakiem. Gdybyś popełnił przestępstwo, trafiłbyś do
więzienia. To był straszny wypadek i bardzo mi przykro, że musiałeś przez
to przejść.
Noah nie odrywa ode mnie wzroku.
– Kocham cię, Kristin. Kocham cię, choć wiem, że to za wcześnie, ale
nic na to nie poradzę. Nie musisz mówić, że…
– Ja też cię kocham –  odpowiadam bez zastanowienia. Chciałam
powiedzieć coś innego, ale nie mogłam się powstrzymać. Kocham go.


ROZDZIAŁ 28

Kristin wtula się we mnie. Gładzę ją po plecach i  rozmyślam, co
powinienem zrobić.
Kocham ją.
Ona kocha mnie.
Na drodze do naszego szczęścia stoją jednak konkretne przeszkody: jej
były mąż kutas, odległość, która dzieli Tampę i Nowy Jork, oraz tabloidy,
które na pewno zaczną publikować bzdury o naszej relacji.
Wiem tylko, że nie wyobrażam sobie życia bez niej. Nie ma takiej opcji.
– Hej. – Jej głos jest cichy i zaspany.
– Śpij, skarbie.
Zasnęła zaledwie godzinę temu, ale ja nie mogłem zmrużyć oka, tylko
gapiłem się w  sufit. Nie potrafię przestać myśleć o  tym, co się stało.
Zwykle nie rozmawiam z  nikim o  Tanyi, ale wiedziałem, że muszę
powiedzieć o niej Kristin.
– Chcę, żebyś jeszcze chwilę został – mówi Kristin i ziewa.
Ja też, ale oboje wiemy, że nie mogę zostać do rana.
– Zamknij oczy – proszę ją.
Kristin natychmiast zasypia. Oboje jesteśmy wykończeni. Nie wiem, jak
to możliwe, że jeszcze nie zasnąłem. Przez dwadzieścia lat próbowałem
zapomnieć krzyk Tanyi, gdy się poślizgnęła, to, jak na mnie patrzyła i co
czułem, kiedy niosłem ją na rękach, próbując uratować. Nie wiem, czy
kiedykolwiek uda mi się zasnąć.


Dwa dni temu zapytałem moją matkę, czy powinienem powiedzieć
Kristin o tym, co się stało. To ona zachęciła mnie, żebym to zrobił, zanim
będzie za późno i oboje za bardzo się zaangażujemy.
– Noah. – Kristin wzdycha i kładzie dłoń na mojej piersi.
Uśmiecham się na myśl, że o  mnie śni. Gdy drętwieje mi ręka,
przesuwam ją trochę, a  Kristin zahacza nogą o  moją łydkę. Kiedy śpi,
zawsze się do mnie przytula. Przylega do mnie całym ciałem.
Włosy opadły jej na twarz, więc odgarniam je nieco, żeby odsłonić jej
policzek i  zarys szczęki. Jest taka piękna –  nie wiem, czym sobie na nią
zasłużyłem. Spotkanie Kristin było kompletnie… nieoczekiwane.
Gładzę ją po jej delikatnej skórze i dopowiadam to, czego wcześniej nie
zdążyłem jej powiedzieć.
– Nie wiem, czy dam radę wyjechać za tych kilka dni. Minęło parę
miesięcy od zakończenia zdjęć do serialu i  muszę wrócić do pracy, ale
ciągle to odkładam. Zrobiłaś coś dla mnie. Oddałaś mi utracony fragment
mojego serca. Nie masz pojęcia, jak trudno będzie mi wyjechać. – Głos mi
się łamie.
Na samą myśl o tym, że będę musiał wsiąść do samolotu, skręca mnie
w  żołądku. Kristin boi się, że nie będę jej chciał, choć codziennie
zapewniam ją, że jest inaczej. Boję się, że znajdzie powód, żeby to
zakończyć.
Zamykam oczy i oddycham głęboko.
Nie mam zamiaru jej stracić, muszę tylko obmyślić jakiś plan.
Choć powinienem wstać i  wyjść, chcę z  nią jeszcze chwilę poleżeć.
Gdyby mi pozwoliła, mógłbym ją przytulać do końca świata.

– Mamusiu! –  Budzi mnie głośne walenie do drzwi. –  Mamusiu!
Dlaczego pokój jest zamknięty? –  Zza drzwi słychać przytłumiony głos
Aubrey.
Kurwa. Zasnąłem i zostałem do rana.
– Kris. – Potrząsam nią, a ona zrywa się w okamgnieniu.


– Co się stało?
– Aubrey – szepczę i wskazuję na drzwi.
– Mamusiu! Jestem głodna, a Finn nie chce iść po mleko. Jesteś tam? –
 Mała wpycha paluszki przez szparę.
Kristin otwiera oczy i w panice rozgląda się po sypialni.
– Cholera – syczy i zasłania twarz. – Cholera. Cholera. Cholera.
Spoglądam na zegarek i  ganię się w  myślach. Dochodzi siódma. Nie
powinienem był zasnąć.
Kristin zasłania mi usta, choć nie miałem zamiaru nic mówić, i chrząka.
– Zaraz do ciebie wyjdę, skarbie. Ubieram się.
– Śpisz? – pyta Aubrey.
– Już nie – odpowiada Kristin. – Idź do kuchni, zaraz do ciebie dołączę.
Kris wyskakuje z  łóżka, a  ja napawam się jej widokiem. Przez
prześwitujący stanik widać jej idealne piersi, a stringi, które ma na sobie, są
kurewsko seksowne. Siadam na łóżku, żeby mieć lepszy widok.
– Noah, co ty robisz? –  szepcze głośno Kristin, wciągając spodnie na
swój cudowny tyłek.
– Co? – Uśmiecham się.
– Wstawaj – instruuje mnie. – Musisz już iść. Jak ja im to wytłumaczę?
Uwielbiam, gdy Kristin się denerwuje. Wówczas opuszcza gardę
i przestaje się cenzurować.
– Skarbie, wyluzuj.
Kristin prostuje się, spogląda na mnie ze złością i  zaczyna grzebać
w szafie.
– Wyluzuj? Jasne. Ach, już wiem –  mamrocze pod nosem. –  Powiem
dzieciom, żeby nie zwracały uwagi na wielgachnego mężczyznę, który
wymyka się z mojej sypialni, bo mamusia troszkę rozrabiała w nocy.
Wybucham śmiechem, a Kristin posyła mi mordercze spojrzenie.
– Miałeś wyjść przed świtem.
Dobrze o tym wiem, ale mleko już się rozlało i nic na to nie poradzę.


– Wiem, ale spałaś tak słodko i  chciałem z  tobą zostać. Nie zrobiłem
tego celowo.
Kristin patrzy na mnie ze zdumieniem.
– Nie bądź taki rozkoszny, bo próbuję być na ciebie wściekła. Musisz
wstawać.
– I dokąd niby mam pójść?
Wkłada bluzę i kręci głową.
– Nie wiem. Dlaczego musisz być tak obłędnie seksowny, że aż
zapominam, że jestem dorosłą kobietą? Czy ty naprawdę nie masz żadnych
wad? – Kristin rzuca we mnie moją koszulą, która ląduje mi na twarzy. –
  Jestem odpowiedzialną matką, ale wystarczy, że na ciebie spojrzę,
a natychmiast ściągam majtki jak jakaś striptizerka.
– Bardzo seksowna striptizerka o wspaniałych cyckach i…
Kristin spogląda na mnie ze złością i grozi mi palcem.
– Doigrasz się. –  Obniża tembr głosu i  zaczyna mnie przedrzeźniać. –
  Skarbie, poprzytulam cię tylko, aż zaśniesz –  mówi i  potrząsa głową
z naganą.
Wstaję i się do niej uśmiecham.
– Lubię cię przytulać –  oznajmiam i  podchodzę bliżej. –  I  lubię, jak
ściągasz majtki. – Obejmuję ją w pasie. – I cieszę się, że mnie kochasz.
Kristin trochę łagodnieje i gładzi mnie po piersi, gdy nagle rozlega się
pukanie do drzwi.
– Mamusiu. Chcę zjeść płatki, proszę! – jęczy Aubrey.
– Już idę, kochanie. A  może weźmiesz ze sobą do kuchni jakąś
zabawkę? – sugeruje Kristin i spogląda na mnie. – Ubieraj się i zmiataj.
– Kristin, nie mam się gdzie podziać, załatwmy to jak dorośli.
Gdy Kristin mruży oczy, orientuję się, że moja uwaga była nietrafiona.
Popełniłem błąd, zostając u niej do rana, i czuję, że zaraz spierze mi tyłek.
– Pamiętasz, czym jest okno? Wyjdziesz przez nie.
Nie jestem chucherkiem. Nigdy dotąd nie zdarzyło mi się wychodzić
przez okno.


– Ja nie… – zaczynam, ale milknę na widok jej groźnej miny.
Wygląda na to, że nie mam wyboru.
– Idź. –  Popycha mnie. –  A  potem możesz zadzwonić do drzwi, ale
dzieci nie mogą się dowiedzieć, że tu spałeś. – Kristin znowu popycha mnie
w kierunku okna.
– Chcesz, żebym wyszedł przez okno, obszedł dom, a później zadzwonił
do drzwi? – dopytuję.
– Tak.
– Zamiast porozmawiać z dziećmi?
– Mam powiedzieć dzieciom, że uprawiałam cudowny seks z  facetem,
którego poznały wczoraj? – Prycha.
– Tego nie sugerowałem, ale cieszę się, że było ci dobrze.
Kristin pociera twarz.
– Skup się na oknie, zamiast tyle gadać.
To absurdalne, do czego gotów jest posunąć się mężczyzna dla kobiety.
Otwieram okno i  zerkam na nią, żeby się upewnić, że nie żartuje.
Ponagla mnie gestem dłoni, więc najwyraźniej nie mam wyboru.
– Zapłacisz mi za to – próbuję obrócić to w żart.
– Raczej ty mi za to zapłacisz –  sarka. –  A  teraz idź, zanim moja
sześcioletnia córka rozbroi zamek do drzwi. I wiedz, że nie żartuję.
Wątpię, żeby Aubrey była do tego zdolna, ale Finn pewnie by sobie
z nim poradził.
Zamiast przedłużać to w  nieskończoność, robię, o  co mnie poprosiła,
a raczej, czego zażądała. Dzieci mają za sobą trudny dzień, więc Kristin ma
rację, że chce utrzymać to w  tajemnicy. Poza tym chciałbym, żeby mnie
polubiły.
– Skarbie, to idę. – Całuję ją delikatnie.
Mam trzydzieści osiem lat i  oto wymykam się przez okno z  sypialni
mojej dziewczyny, żeby mnie nie nakryto. Wygląda na to, że są rzeczy,
z których nigdy się nie wyrasta.


Sadowię się na parapecie, zwieszając nogi na zewnątrz. Wiem, że
z uwagi na moją posturę przy skoku grozi mi poważna kontuzja kręgosłupa.
Odwracam się na brzuch w nadziei, że jeśli upadnę na stopy, nie będzie tak
źle, bo okno znajduje się na wysokości jakichś trzech metrów. Zwieszam
się, a  gdy spoglądam do góry, widzę Kristin, która próbuje powstrzymać
śmiech.
– Masz szczęście, że cię kocham – burczę.
Kristin wychyla się, bierze moją twarz w dłonie i mocno mnie całuje.
– Tak, z pewnością.
Nagle oboje podskakujemy, bo rozlega się głośne pukanie do drzwi.
– Idź – mówię do niej.
– Mamusiu! –  krzyczy Aubrey, pukając do drzwi. –  Strasznie się
guzdrzesz!
Kiedy Kristin się odwraca, puszczam parapet, a  gdy ląduję na ziemi,
przytulam się do ściany.
– Przepraszam! – Słyszę głos Kristin. – Już idę.
– Dlaczego tak długo to trwało? – pyta ją Aubrey.
– Nie mogłam się rozstać z  koszulą, którą uwielbiam. –  Słychać, że
Kristin się uśmiecha.
– Co? – docieka Aubrey. – Jaką koszulą?
– Już nic, kochanie. Chodź, zrobię ci śniadanie.
– Kazałaś mi wyrzucić moją ulubioną sukienkę – dodaje Aubrey. – Czy
ja też mogę ją zatrzymać?
Z oddali słychać śmiech Kristin, a ja próbuję się nie roześmiać.
Podskakuję, gdy nagle dzwoni moja komórka. Natychniast ją wyciszam,
modląc się, żeby nikt jej nie usłyszał. Szybko okrążam dom i wsiadam do
samochodu.
– Cześć, Sebastian, co tam? – odbieram, gdy mój agent dzwoni po raz
drugi.
– Musisz dziś wsiąść do samolotu.
– Dziś? – pytam, zerkając na drzwi wejściowe.


Mój agent wzdycha.
– Chcą, żebyś jutro przyszedł na casting. Wiem, że pierwotnie miał się
odbyć dopiero za kilka tygodni, ale zmienili termin.
Z całej siły chwytam skórzaną kierownicę.
– Nie mogę.
– Nie masz wyboru.
– To za szybko – stwierdzam. – Mam jeszcze kilka spraw, które muszę tu
dopiąć. Nie ma mowy, żebym teraz wyjechał.
Kristin i ja mamy wiele do obgadania. Nie mogę dziś wyjechać, skoro
dopiero co o  wszystkim jej powiedziałem. Nie jestem głupi, wiem, że
pomyślałaby, że podwinąłem ogon i uciekłem. Poza tym nie zdążyłem jej
powiedzieć o  tym pieprzonym filmie. Nie sądzę, żeby dobrze przyjęła
informację o  tym, że muszę wyjechać na pół roku do Francji, nie na tak
wczesnym etapie związku.
W słuchawce słyszę głuchy łomot, nie zdziwiłbym się, gdyby Sebastian
czymś rzucił ze złości. Wiem, że go wkurwiam.
– Mam nadzieję, że powód, dla którego nie możesz wyjechać, jest wart
więcej niż osiem milionów.
Jego obowiązkiem jest walić mi prawdę w oczy i walczyć o role.
– To trzeci projekt, który będę realizował z Paulem, on wie, że można na
mnie liczyć.
Sebastian zdaje się zapominać, że do tej pory byłem idealnym klientem.
Zawsze robiłem to, co do mnie należy, nigdy się nie skarżyłem, ale tym
razem okoliczności są zgoła inne.
– Jeśli sądzisz, że jesteś jedynym aktorem, którego mogą obsadzić w tej
roli, to chyba cię pogięło. Noah, szoruj na lotnisko. Nie spierdol tego.
– Oddzwonię – mówię i się rozłączam.
Spoglądam na dom Kristin i  zastanawiam się, co powinienem zrobić.
Myślę o tym, co wydarzyło się poprzedniej nocy, i choć wiem, że fatalnie
się składa, nie mam wątpliwości, że mój agent ma rację. Podpisałem
kontrakt wart miliony, a to wiąże się z rozmaitymi zobowiązaniami.


JA: Skarbie, muszę polecieć do Los Angeles na kilka dni. Przed chwilą
zadzwonił do mnie mój agent. Chciałbym spędzić z Tobą dzień, ale nie mam
wyboru. Nie wiem jeszcze, kiedy wrócę, dam znać.
Po chwili dostaję odpowiedź.
KRISTIN: Rozumiem.
JA: Zadzwonię, jak wyląduję.
Po chwili w oknie staje uśmiechnięta Kristin.
KRISTIN: Okej… będę tęsknić.
JA: Kocham Cię.
KRISTIN: Ja też Cię kocham.
Przystawia dłoń do ust i przesyła mi pocałunek.
Jęczę z  żalu, bo chciałbym wziąć ją w  ramiona i  pocałować. Zamiast
tego włączam silnik i zwalczam pokusę, żeby zadzwonić do mojego agenta
i wymigać się z tego pieprzonego filmu.
Muszę znaleźć sposób na to, by ją przekonać, żeby ze mną wyjechała, bo
w  przeciwnym razie gotów jestem zrezygnować z  kariery, na którą tak
ciężko pracowałem.


ROZDZIAŁ 29

– Nie możesz się tak denerwować z  powodu byle artykułu –  mówi
Nicole, siedząc przy moim stole.
Nie ma pojęcia, o czym mówi. Od wyjazdu Noaha do Kalifornii pracuję
nad szkicem tekstu i aktualnie jestem przy szóstej propozycji. Wszystkie są
równie beznadziejne.
– Spróbuj napisać artykuł o  chłopaku, z  którym się spotykasz, nie
wspominając przy okazji o rozmiarze jego członka.
To w  zasadzie niemożliwe. Szkic numer dwa wydawał się całkiem
niezły, dopóki nie zaczęłam pisać o  tym, do ilu orgazmów Noah potrafi
mnie doprowadzić, jeśli tylko choć trochę się skupi. Mimo że lubię się
przechwalać, chyba nie powinnam go dodatkowo reklamować.
– Nie krępuj się i opowiedz mi o tym – mówi Nicole z uśmiechem znad
brzegu kubka.
– Jesteś ostatnią osobą, której o tym opowiem.
Przytakuje z rozwagą.
– To chyba słuszna decyzja.
Nicole wpadła do mnie z informacją, że musi mi o czymś opowiedzieć.
Skąd miałam wiedzieć, że chodziło o  to, że przespała się z  chłopakiem,
z którym spotykałam się w liceum, i z jego bratem bliźniakiem. Jak zwykle,
nie miałam pojęcia, jak powinnam zareagować.
Część mnie podziwia ją za jej nieskrępowanie i  otwartość. Zarazem
martwię się, że jeśli nie będzie uważać, ktoś ją w  końcu skrzywdzi.


Kolesiom, z  którymi sypia, nie zależy na jej komforcie, chcą sobie
dogodzić.
– Mogę przeczytać ostatnią wersję? – pyta mnie Nicole.
Choć nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek strzegła dostępu do
swoich tekstów, w tym przypadku jest inaczej. Nikomu go nie pokazałam.
Chodzi o Noaha. Będę musiała się podzielić z całym światem mężczyzną,
którego kocham. No, może nie tyle z  całym światem, ile z  dziesięcioma
tysiącami czytelniczek bloga.
– Pokażę ci ją, jak skończę.
– Kris. – Nicole spogląda na mnie znacząco. – Ile napisałaś?
– Trochę. – Zerkam na kartkę, która leży na stole. Widnieją na niej dwa
imiona.
Przyjaciółka podąża za moim wzrokiem i w tej samej chwili sięgamy po
kartkę. Nicole jest ode mnie szybsza.
– Kristin! –  krzyczy Nicole. –  Zapisałaś tylko wasze imiona! To
wszystko! Musisz dodać jakieś słowa czy coś…
– Wiem. –  Wyszarpuję jej papier. –  Pracowałam nad tekstem, ale
przeszkodziła mi moja szurnięta przyjaciółka, która zaczęła mi opowiadać
o  seksie analnym. Potem było już tylko gorzej. Trudno coś napisać, gdy
nawijasz o tym, że uprawiałaś seks analny z moim eks i jego bratem.
Nicole uśmiecha się wstydliwie.
– Błagam, powiedz mi, że pozwalasz Noahowi posuwać cię od tyłu.
– Skąd ten pomysł, skoro nie pozwoliłam na to mojemu mężowi przez
czternaście lat naszego małżeństwa?
Nicole wzrusza ramionami.
– Bo Scott pewnie to lubił. Zachowywał się, jakby miał kij w dupie.
– Żałuję, że to powiedziałaś, bo za dwadzieścia minut ma mi przywieźć
dzieci. – Śmieję się.
W środy Scott zabiera dzieci na kolację. Miałam nadzieję, że uda mi się
popracować, bo wkrótce będę musiała oddać tekst, a Noah musiał wrócić
do Los Angeles na callback. Nie widziałam go od trzech dni i strasznie za
nim tęsknię.


– À propos dupka, czy mówił coś o Jillian, gdy przyjechał po dzieciaki?
Danielle wtajemniczyła Heather i  Nicole w  incydent z  zeszłego
tygodnia. Dla żadnej z  nas nie było to szczególnym zaskoczeniem, ale
mimo to były równie rozczarowane, co ja. Zawsze miałam nadzieję, że
myliłam się co do ich romansu. Było mi łatwiej się oszukiwać, niż stawić
czoło prawdzie. Kłamstwo chroniło mnie przed koniecznością dokonania
wyboru.
– Powiedział tylko, że nie pójdzie z nimi na kolację. Finn się ucieszył,
a Aubrey nawet to nie obeszło.
Nicole wybucha śmiechem.
– Serio, to dziecko sra promieniami słońca i  puszcza bąki z  cekinów.
W życiu nie spotkałam radośniejszej osoby. Spuszczę łomot każdemu, kto
zepsuje jej humor.
Aubrey naprawdę działa jak antydepresant. W zasadzie nic jej nie smuci
i we wszystkim potrafi odnaleźć coś pozytywnego.
– To na pewno będzie jakiś chłopak.
– A ja go zabiję.
– Nie wątpię.
Nicole wskazuje na kartkę.
– Lepiej weź się do roboty.
Z jękiem opieram głowę na ramieniu.
– To jakiś koszmar. Nie potrafię napisać nic ciekawego, bo nie znajduję
słów, żeby wyrazić, jaki jest cudowny. Jest ciepły, kochający, ma wielkie
serce i kocham go.
– Przy okazji nie zaszkodzi, że jest całkiem nieźle obdarzony.
No tak, Nicole nie byłaby sobą, gdyby tego nie dodała. Ale w  tym
przypadku ma rację.
– Święta prawda.
Gdy dostaję esemesa, jestem przekonana, że to Scott, który pisze, żeby
mnie uprzedzić, że zaraz będzie.


NOAH: Mój hotel znajduje się tuż przy oceanarium. Nie mogę przestać
myśleć o  tym, że Aubrey chciałaby dostać jakiegoś nowego pluszaka do
swojej kolekcji.
Uśmiecham się, że o nas myśli.
JA: Ma już dość zabawek, ale chcę, żebyś wrócił do mnie jak najprędzej.
NOAH: Mój plan powinien zadziałać.
JA: Ach, tak? A jaki masz plan?
NOAH: W życiu Ci go nie zdradzę.
Gdy zaczynam odpisywać, czuję na sobie spojrzenie Nicole.
– Co?
– Nic. To urocze, jak się rozmarzyłaś, kiedy do ciebie napisał.
Świntuszycie? Mogę zobaczyć?
– No co ty! – Kręcę głową i wybucham śmiechem.
– Dlaczego nie?
Co za wariatka.
– Bo nie mam siedemnastu lat.
– Twoja strata. To może poproś go o zdjęcie członka.
Czasami najlepiej nie zwracać na nią uwagi.
Spoglądam na wyświetlacz i w głowie pojawia mi się milion pytań, które
chciałabym mu zadać. Od naszej ostatniej wspólnej nocy nie mieliśmy
chwili, żeby porozmawiać. Noah przesiaduje na spotkaniach od rana do
nocy, a  trzygodzinna różnica czasu też nie pomaga. Tak naprawdę chcę
wiedzieć jedno. O reszcie możemy porozmawiać, gdy przyjedzie do Tampy.
JA: Kiedy wracasz?
NOAH: Wkrótce, kotku. Wiem, że to nie po naszej myśli, ale naprawdę
muszę tu teraz być. Uwierz mi, wolałbym być z Tobą.
„Wkrótce” mnie nie zadowala, chcę, żeby tu był. Nie zamierzam jednak
gderać, bo rozumiem, że chodzi o jego pracę.


JA: No dobrze, ten jeden raz mogę Ci wybaczyć.
NOAH: Tylko raz, co?
JA: No cóż, nie jesteś zwykłym Joe.
Chichoczę, bo Noah naprawdę ma na imię Joseph.
NOAH: Jesteś tego pewna? Przecież wiesz, że mam tak na imię.
JA: To prawda, panie Bowman, i jestem wdzięczna, że zdecydowałeś się
opowiedzieć mi o  swojej przeszłości. Wiem, że od tamtej nocy nie
zdążyliśmy o tym porozmawiać, ale cieszę się, że dowiedziałam się o tym od
Ciebie.
NOAH: Zawsze będę mówił Ci prawdę. To nie było dla mnie łatwe, ale
chciałem, żebyś wiedziała o Tanyi. Muszę zmykać. Kocham Cię, Kristin.
JA: Ja też Cię kocham.
Uśmiecham się szeroko i odkładam telefon. Nigdy w życiu nie sądziłam,
że się tak zabujam. Nie zdawałam sobie sprawy, że taka miłość naprawdę
istnieje. A teraz nie wyobrażam sobie życia bez niego.
– Zachowujesz się jak Heather.
– Kiedyś poznasz mężczyznę, który sprawi, że poczujesz to samo co ja,
i wtedy zrozumiesz.
Jestem pewna, że ów mężczyzna gdzieś na nią czeka. Nicole go
znajdzie, to tylko kwestia czasu.
Nicole pokazuje mi środkowy palec.
– Żebym zaczęła się zachowywać jak wy dwie? O nie, dziękuję. Heather
wzięła urlop, żeby móc wyjechać z Elim. A ty jesteś cała w skowronkach,
bo Noah wysłał ci głupiego esemesa. Ja natomiast świetnie się bawię
z moimi bliźniakami… I która z nas ma lepiej?
Choć Nicole doskonale odgrywa rolę wesołej singielki, nie tak dawno
przeżyła okropny zawód miłosny. Biorę ją za rękę.
– Kocham cię, Nic. Jesteś najodważniejszą kobietą, jaką znam. Nie znam
nikogo, komu udałoby się przeżyć to co ty, ale uwierz mi, prawdziwa


miłość nie boli. Prawdziwa, szczera miłość to bezcenny skarb, który leczy
rany. Nie rezygnuj z niej.
Stalowa kurtyna, za którą Nicole skrywa prawdziwe emocje, unosi się
i na moment dostrzegam ból w oczach przyjaciółki. Znika on jednak równie
szybko, jak się pojawił. Nicole zabiera dłoń i odwraca wzrok.
– Tak jest lepiej.
Nicole chce być kochana. Wbrew temu, co twierdzi, prawda jest taka, że
każdy z nas pragnie być kochany. To przykre, że tak bardzo się zawiodła,
gdy raz zdecydowała się otworzyć na miłość.
– Jesteś wspaniała, niezależnie od wszystkiego.
Nicole potakuje.
– Oczywiście, że jestem. A  teraz zabieraj się do artykułu, zanim
przegapisz deadline.

Przygryzam wargę i  przeglądam ostateczną wersję tekstu. Za pół
godziny muszę go pokazać Erice i zależy mi, żeby był bez zarzutu. Gdy nie
mam już co poprawiać ani szlifować, wysyłam mejla do naczelnej, modląc
się, żeby była zadowolona.
– Mamusiu, co to jest? –  pyta Aubrey w  chwili, gdy naciskam ikonkę
„Wyślij”.
– To mój artykuł o Noahu.
– Lubię go – stwierdza Aubrey.
Biorę ją na kolana i całuję w policzek.
– Ja też.
– Choć nie nakarmił moich zwierzątek.
– Bo musiał wyjechać – wtrąca Finn, wchodząc do salonu. – Szkoda, że
Jillian też nie wyjechała.
Finn jej nie cierpi i choć wiem, że nie powinnam podsycać jego niechęci,
nie mogę go o  to obwiniać. Nie zasłużyła sobie na jego sympatię, ale to


przez nią spotkania z ojcem są dla niego katorgą. Im bardziej Finn będzie ją
prowokował, tym będzie gorzej.
– Wiem, że jej nie lubisz, ale twój tata ma zamiar się z nią ożenić.
– Nienawidzę jej. – Finn prycha.
– Dlaczego?
Finn patrzy pod nogi.
– Bo jej nie znam! Ożeni się z  nią tak po prostu? To ciebie powinien
kochać!
Och, mój kochany syneczku. Podejrzewam, że w  głębi duszy Finn ma
jeszcze nadzieję na to, że się zejdziemy, ale to się nigdy nie wydarzy.
– Synku, nienawidząc Jillian, nie sprawisz, że zejdę się z twoim ojcem.
Zawsze będziesz miał tatę, ale on ją kocha, a ona nie zniknie – mówię, choć
życzę jej jak najgorzej. Nie istnieje większa podłość niż rozbicie
małżeństwa.
Choć jestem pewna, że to wszystko moja wina.
Nie potrafiłam go zadowolić. Nie potrafiłam zadbać o  dom tak, jak
chciał. Byłam beznadziejna w  łóżku. Scott bez wątpienia miałby jeszcze
wiele do dodania w  tym temacie. Na szczęście miał asystentkę, która
obsługiwała jego i jego malutkiego kutasa.
Oczywiście tego mu nie powiedziałam.
– Dlaczego tatuś ją kocha? – pyta Aubrey, spoglądając na mnie.
„Bo jest idiotą, który myśli kutasem”.
– Czasami po prostu się w kimś zakochujemy, bez wyraźnej przyczyny.
Osobiście nie mam pojęcia, co on w niej widzi.
Aubrey zaczyna się bawić moimi włosami.
– Jillian powiedziała, że już nie jesteś żoną tatusia.
To szczyt wszystkiego. Mam dość wysłuchiwania od moich dzieci bzdur,
które Jillian sączy im do ucha. Ewidentnie za nimi nie przepada, więc
powinna przestać z  nimi rozmawiać. Już ja dam Scottowi popalić. Nie
zawaham się przed wystąpieniem o pełną opiekę nad dziećmi. Założę się,
że byłby zachwycony, gdyby musiał płacić wyższe alimenty.


Nie pozwolę, żeby krzywdzono moje dzieci, tylko dlatego, że Scott
znalazł sobie nową kobietę. Ja też poznałam Noaha, ale do niczego ich nie
zmuszam.
Gładzę Aubrey po policzku.
– To prawda. Ale nadal jestem twoją mamusią, a on jest twoim tatusiem.
– To dobrze. – Aubrey się uśmiecha. – Jesteś dobrą mamusią.
– Cieszę się, że tak myślisz. – Zaczynam ją łaskotać.
– Czy Noah do nas wróci? – pyta Finn.
– Chyba przyjedzie jutro, dlaczego pytasz?
Jestem ostrożna, żeby Finn opacznie czegoś nie zrozumiał. Dość się już
wycierpiał, więc staram się unikać niedomówień.
– W  telewizji ma być maraton filmów o  Harrym Potterze –  mówi,
drapiąc się po głowie, i odwraca wzrok.
To wzruszające. Mój syn myśli o  Noahu. Gdy poprzedniego wieczoru
rozmawiałam z  nim na FaceTimie, Finn na chwilę dołączył do rozmowy.
Gadali o  Hollywood, co było naprawdę urocze. Finn jest zafascynowany
światem filmu. A Noah z radością mu o nim opowiada.
Gdy Noah powiedział mu, że był na kolacji z jego ulubionym aktorem,
mój syn się rozpromienił.
Noah wyraźnie zmarkotniał, że ma konkurencję.
– Jestem pewna, że jeśli Noah wróci, to go z  tobą obejrzy. Jeżeli nie
masz nic przeciwko temu, żeby do nas wpadł…
– Dlaczego miałbym nie chcieć, żeby nas odwiedził? –  pyta Finn ze
zdziwieniem.
– Nie wiem, ale nie przepadasz za Jillian. Nie byłam pewna, jaki masz
stosunek do Noaha.
Aubrey zeskakuje z  moich kolan i  zaczyna robić piruety na środku
pokoju.
– Noah musi do nas przyjść. –  Chichocze. –  Jest opiekunem w  moim
zoo.


No tak, dla mojej córki najważniejsze są jej wymyślone zoo i pluszowe
zwierzęta, które w nim pomieszkują.
– Noah nie jest taki jak Jillian. –  Finn wypowiada jej imię z  wyraźną
pogardą. Nie mogę się z nim nie zgodzić.
– Jest miły – dodaje Aubrey i ponownie zaczyna wirować.
Nawet nie wiedzą, jak mnie to cieszy. Noah jest dla mnie ważny, ale
z  uwagi na dzieci nie chcemy się spieszyć. Zależy nam na tym, żeby się
z nim oswoiły, zanim zaczniemy się afiszować z naszą relacją. Dlatego nie
potrafię zrozumieć postępowania Scotta. Skąd ten pośpiech? Dlaczego tak
mu spieszno do ożenku? Są zakochani i  oczekują dziecka, ale przecież
mogliby zaczekać. Nie żyjemy w latach pięćdziesiątych, gdy ciąża wiązała
się z koniecznością natychmiastowego ślubu.
Kocham Noaha. Wiem, że to nie jest przelotna fascynacja. Będę go
kochać jutro i pojutrze. Dlatego żadnemu z nas się nie spieszy.
– Słyszałem, jak się pokłócili, bo tata powiedział, że chce zaczekać ze
ślubem. – Finn chichocze.
Strzygę uszami, bo co tu dużo mówić, uwielbiam plotki.
– Powiedział, że chce zaczekać?
– Owszem –  odpowiada Finn ze wzrokiem wbitym w  komórkę. –  Nie
chce się z nią żenić. Słyszałem, jak się kłócili. Chyba poszło o mnie, tata
powiedział, że nie jestem na to gotowy.
A  to ciekawostka. Od czasu awantury Scott zaczął się bardziej starać.
Częściej rozmawia z synem, co bardzo mnie cieszy. Zależy mi na tym, żeby
mieli dobre stosunki. Nie kocham Scotta, ale chciałabym, żeby moje dzieci
miały o nim jak najlepsze zdanie. Każde dziecko potrzebuje miłości obojga
rodziców.
– Czy to cię ucieszyło? – podpytuję go.
Finn wzrusza ramionami, jak przystało na dziesięciolatka. Boże broń,
żebym przerwała mu oglądanie filmiku, na którym dorosły mężczyzna
wydziera się na swój komputer.
Dzwonek do drzwi przerywa naszą rozmowę, która najwyraźniej i  tak
dobiegła końca. Aubrey biegnie otworzyć, a ja ruszam tuż za nią.


– Noah! – krzyczy i zarzuca mu ramiona na szyję.
– Cześć, ślicznotko!
Gdy Noah bierze ją na ręce, topnieje mi serce. Minęło siedem dni, odkąd
oddychałam tym samym powietrzem co on.
Od tygodnia tęskniłam za jego dotykiem. Choć marzę o  tym, żeby go
pocałować, najlepiej nago, niestety mamy towarzystwo, więc będę musiała
zaczekać.
– Cześć. – Uśmiecham się do niego i opieram głowę o futrynę.
– Noah! Wiesz co? –  Finn do niego podbiega. –  Cały dzień będą
puszczać filmy o Harrym Potterze!
– Niemożliwe! – Noah się uśmiecha. – Będę mógł pooglądać je z tobą?
– No jasne! Dlatego ci o  tym powiedziałem –  mówi Finn, patrząc na
Noaha jak na idiotę.
Wygląda na to, że moje dzieci zaanektowały Noaha. Aubrey chwyta go
za policzki i zmusza, żeby na nią spojrzał.
Wybałusza oczy, trzymając jego twarz.
– Panie, czeka na pana robota.
Wybucham śmiechem, a  Noah próbuje coś powiedzieć przez ściśnięte
policzki.
– Tak?
– Tak! Zwierzątka są głodne.
– Aubrey, to są zabawki! Nie są prawdziwe! – upomina ją Finn.
– Dzieciaki, dość tego –  przerywam im, zanim dojdzie do kłótni. –
 Pozwólcie mu wejść do domu.
Noah stawia Aubrey na podłodze, a ona bierze się pod boki.
– Przygotuję je do karmienia.
Noah kuca, łapie ją za czubek noska i się uśmiecha.
– Dobry plan. Nie chciałbym, żeby zgłodniały.
Przewracam oczami, gdy moja córka odchodzi, kręcąc bioderkami. Ma
dopiero sześć lat, a już jest straszną kokietką. Gdy wybiega z pokoju, Noah
podchodzi do mnie. Wygląda jeszcze lepiej niż ostatnio. Ma krótsze włosy,


ale zapuścił brodę, w której jest mu bardzo do twarzy. Mój puls przyspiesza
i chwytam się drzwi, żeby się na niego nie rzucić.
– Cześć – szepczę.
– Mamo, już się z nim przywitałaś. – Słyszę zza pleców głos Finna.
Cholera. Zapomniałam, że tu jest.
Noah uśmiecha się lekko.
– To prawda –  mówi. –  Może na starość twoja matka zaczyna tracić
pamięć, co, Finn?
– Masz rację! –  Finn się śmieje. –  Ostatnio przez godzinę szukała
kluczyków do samochodu. Były w lodówce.
– Zdrajca.
Noah wybucha śmiechem i lekko dotyka mojej dłoni.
– Później się przywitamy.
Masz to jak w banku.
Noah jest jak wymarzony prezent pod choinką. Chcę go natychmiast
rozpakować, ale będę musiała jeszcze chwilę poczekać.


ROZDZIAŁ 30

– Czego, do diabła, chcesz o  tej porze? –  mówię, odbierając telefon
o piątej nad ranem.
– Mamy problem. – Mój piarowiec chrząka znacząco. To Tristan będzie
miał problem, że dzwoni do mnie o tej porze. Rozumiem, że jest nocnym
markiem, ale cenię sobie niezakłócony sen.
Gdy wstaję z  łóżka, Kristin przewraca się na bok i  zakrywa głowę
kołdrą. W  minionym tygodniu zakradałem się do niej po zmroku albo
spotykaliśmy się, gdy Scott zabierał dzieci na kolację. Kiedy nadszedł
weekend, wreszcie mogła przenocować u mnie i ochrzciliśmy godnie naszą
pierwszą wspólną noc w moim mieszkaniu. Chyba nie ma powierzchni, na
której bym jej nie przeleciał. To była udana noc.
Tym bardziej potrzebuję snu, żeby móc się zregenerować.
– Jaki problem? – pytam, pocierając oczy i wchodząc do kuchni.
Muszę się napić kawy. Naciskam guzik w moim ekspresie marki Keurig
i patrzę, jak do filiżanki spływa upragniona dawka kofeiny.
– Pamiętasz, że ostrzegałem cię, żebyś się nie godził na ten drugi
wywiad? – Tristan pyta mnie z cieniem satysfakcji w głosie.
– Ten, który przeprowadziła ze mną moja dziewczyna? – dopytuję, choć
to jedyny wywiad, którego udzieliłem w ostatnim czasie.
Tristan parska śmiechem.
– Noah, musisz go przeczytać. Dostałem już mnóstwo próśb o  zajęcie
stanowiska w tej sprawie i stanąłem na głowie, żeby to odwlec, ale musimy


jak najszybciej wydać oświadczenie.
Tristan bywa okropnie melodramatyczny. Rozumiem, że jego praca
polega na dbaniu o mój wizerunek, ale straszny z niego cynik.
– Na pewno przesadzasz.
– Wysyłam ci link do wywiadu – mówi.
Boże, co za histeryk. Gdy kawa jest gotowa, sięgam po filiżankę
i laptopa i stawiam je na blacie. Bezskutecznie próbuję wymazać z głowy
obraz gołego tyłka Kristin, który nie tak dawno leżał w  tym samym
miejscu.
– Noah?
– Już, chwileczkę – burczę.
Gdy otwieram link, na widok nagłówka robi mi się słabo. Na głównej
stronie „Celebaholic” widnieje tytuł: Noah Frazier: Hollywoodzkie
bożyszcze czy młodociany zabójca?
Kręcę głową i mrugam w nadziei, że to tylko miraż.
To jakieś nieporozumienie.
Niemożliwe, żeby ona to napisała.
Przecież tyle nas łączy. Nie zrobiłaby mi tego. To niemożliwe.
Skroluję stronę z wywiadem, podpisanym nazwiskiem Kristin, i czytam
o zdarzeniach, które ukrywałem przed światem przez ostatnie dwadzieścia
lat. Czuję się, jakbym dostał w twarz.
Tekst zilustrowany jest czarno-białymi zdjęciami Tanyi i  mnie, które
zrobiono nam na balu maturalnym. Wywiad roi się od drastycznych
szczegółów dotyczących jej śmierci. Nie pominięto również tego, że tuż po
tragedii wyprowadziłem się z  miasta i  zacząłem nowe życie pod
zmienionym nazwiskiem.
O wszystkim powiedziałem Kristin.
Z  każdym kolejnym słowem, które czytam, moje serce przeszywa ból.
To jakiś sen, koszmar, z  którego zaraz się przebudzę. Przecież to
niemożliwe, żeby kobieta, którą kocham, sprzedała mnie za chwytliwy
nagłówek.
– Noah?


– Zamknij się – warczę i czytam dalej. Gdy mój wzrok pada na zwrot
„przeciętny Joe”, już wiem, że to musiała być ona. Nie ma innego
wytłumaczenia.
– Ja… Ja… –  jąkam się, nie mogąc wydusić z  siebie słowa. –  Ona…
Kristin tu jest… To niemożliwe.
– Zadzwonię do Catherine – mówi Tristan ze współczuciem.
– Nie. – Ucinam. – Kristin by mi tego nie zrobiła. To musi być jakiś żart.
Tristan wzdycha.
– Nie wiem, co mam ci powiedzieć, ale jedno jest pewne: to katastrofa
wizerunkowa i muszę natychmiast zacząć działać. Dzwoniłem do redakcji
„Celebaholic”, ale artykuł już się ukazał.
Wiem, że za to mu płacę, nadal jednak trudno mi w  to wszystko
uwierzyć. Nie po tym, co się wydarzyło między mną a  Kristin.
Zorientowałbym się, że udaje. To by oznaczało, że wszystko było zwykłą
farsą.
Pamiętam, jak płakała, gdy o wszystkim jej powiedziałem. Musi istnieć
jakieś wytłumaczenie.
– Najpierw muszę z nią porozmawiać – oznajmiam.
– Pamiętaj, że możesz na mnie liczyć, moim zadaniem jest temu
zaradzić.
– Rób, co uważasz, ale… kurwa, sam nie wiem.
Obezwładnia mnie poczucie zdrady. Jak mogła mi to zrobić? Jak mogła
opublikować informacje, które przekazałem jej w zaufaniu?
Chwytam kubek i  zaczynam się trząść. Muszę się natychmiast
dowiedzieć, co się stało. Gdy zarobiłem pierwsze duże pieniądze, rodzice
Tanyi otrzymali ode mnie pokaźną kwotę i  ufundowali stypendium w  jej
imieniu. Podpisali sporządzoną przez moich prawników umowę, która pod
groźbą sankcji zobowiązała ich do milczenia odnośnie do mojego udziału
w wypadku ich córki.
Wybaczyli mi już dawno temu i z całą pewnością by mnie nie zdradzili,
czyż nie? To bez sensu, przecież wiedzą, jak bardzo kochałem ich córkę. Jej


matka z ulgą przyjęła informację o mojej relacji z Kristin. Powiedziała, że
najwyższy czas, żebym przestał żyć przeszłością.
Próbuję sobie przypomnieć wszystkie osoby, które podawały
w  wątpliwość moją niewinność. Ale dlaczego miałyby do tego wracać?
I skąd miałyby się dowiedzieć o Kristin?
Ale to i tak nie ma, kurwa, żadnego znaczenia, bo to Kristin napisała ten
artykuł. Post na blogu podpisany jest jej nazwiskiem. Zaufałem jej,
pokochałem ją, oddałem jej serce, a  ona mnie zdradziła. Dlaczego?
I dlaczego nadal udaje? Co robi w moim łóżku?
Muszę z nią porozmawiać, bo zwariuję.
Idę do sypialni i  z  każdym krokiem moje serce bije coraz szybciej.
Jestem zdruzgotany i nie mogę zebrać myśli.
Odkładam laptopa na podłogę, siadam na brzegu łóżka i spoglądam na
Kristin, usiłując zignorować rozdzierający ból, który szarpie moim sercem.
Ze ściśniętym gardłem wyciągam rękę, by jej dotknąć. Od tego, co się stało,
nie ma już odwrotu. Gdybym mógł cofnąć czas, zrobiłbym to bez wahania.
Zostałbym w przeszłości i modliłbym się, żeby jutro nigdy nie nadeszło.
– Kristin? – Delikatnie dotykam jej ramienia. – Kristin, obudź się.
Kristin przewraca się na plecy i spogląda na mnie z uśmiechem.
– Cześć.
Gdy patrzy na mnie, pęka mi serce. Nie wygląda jak kobieta, która
właśnie zniszczyła mi karierę. Patrzy na mnie jak na swojego wybawcę.
Musi mi to wytłumaczyć, żebym mógł to naprawić.
– Kristin, ukazał się twój artykuł – mówię.
– Tak? Sądziłam, że opublikują go dopiero jutro. Czytałeś? –  Kristin
siada na łóżku i owija się prześcieradłem.
– A ty?
– Cóż, to ja go napisałam. – Wzrusza ramionami.
– Ty go napisałaś? – dopytuję. – Nikt ci nie pomagał?
Kristin przechyla głowę i wybucha śmiechem.
– Oczywiście, że to ja go napisałam, głuptasku. Tydzień temu przesłałam
go naczelnej, a kilka dni temu razem na-


niosłyśmy poprawki. Nie podoba ci się? Myślałam… nie byłam pewna, czy
ci się spodoba, ale miałam nadzieję, że…
Zamykam oczy i wydycham przez nos.
– Myślałaś, że mi się spodoba?
– Noah? – Kristin dotyka mojej ręki, a ja się odsuwam. – Co się stało? Ja
nie… jesteś zły?
– Oczywiście, że jestem zły, Kris. Nie wierzę, że to napisałaś! Kurwa,
jak mogłaś?
Kristin odsuwa się i spogląda na mnie z żalem.
– Co ci się w nim nie podoba? Przecież napisałam prawdę!
Wstaję i chwytam się za głowę. To niemożliwe, żeby była aż tak głupia.
Wiem, że nie jest. Wie, ile się nacierpiałem. Kurwa, przecież siedzieliśmy
razem na łóżku, a  ja płakałem. W  żaden sposób nie dałem jej do
zrozumienia, że może o tym napisać.
Wzburzony spoglądam na nią i zaczynam gestykulować.
– Gdy powiedziałem ci o Tanyi, nie sądziłem, że powinienem zastrzec,
że nie możesz o tym napisać!
– Tanyi? – Kręci głową. – O czym ty mówisz?
– Nie udawaj głupiej, Kris. Przed chwilą przyznałaś się do napisania
tego tekstu.
Kristin wstaje, owijając się prześcieradłem.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Nie napisałam ani słowa o Tanyi.
Nie wiem, co jest gorsze: czy to, że się do tego przyznała, czy to, że
nagle rżnie głupa. Jeśli postanowiła mnie wydać, mogłaby przynajmniej się
do tego przyznać. Jestem tak wściekły, że nie mogę wydusić z  siebie ani
słowa.
Sięgam po laptopa i kładę go na łóżku.
– Dajmy sobie spokój z tą szopką. Nie obrażaj mnie.
Kristin kręci głową i  sięga po komputer. Kiedy spogląda na mnie, jej
oczy są pełne łez.
– Ja tego nie napisałam.


– Jak to? Przecież przed chwilą się do tego przyznałaś.
– Przysięgam ci, że nie. To nie jest tekst, który wysłałam naczelnej! –
 mówi i drżą jej wargi.
– A  może sądziłaś, że będziesz miała więcej czasu, zanim go
przeczytam? Kurwa, nie wierzę, to szczyt wszystkiego!
– Noah… – Kristin robi krok w moją stronę, ale odsuwam się od niej. –
  Noah, proszę. Ja tego nie napisałam. To nie jest mój tekst! Przysięgam!
Napisałam o twojej pracy, o nowej roli, w której wcielasz się w bohatera
walczącego o  ukochaną kobietę! Pisałam o  twoim dobrym sercu,
o  fundacjach, które wspierasz, nie napisałam słowa o  Tanyi! Nigdy bym
tego nie zrobiła!
Chwytam się za skroń, bo czuję, że zaraz pęknie mi głowa. Boże, ten ból
jest nie do zniesienia. Chcę jej uwierzyć, ale artykuł zadaje kłam jej
słowom.
– Jakim cudem wszystko, o  czym ci powiedziałem, znalazło się
w  tekście? Kristin, podpisałaś się pod tym swoim nazwiskiem! Od
dwudziestu lat nikomu tego nie zdradziłem i nagle, dwa tygodnie po naszej
rozmowie, wszystko znalazło się w  internecie? Powiedz mi –  mówię,
podchodząc do niej. – Powiedz mi, jak to się stało?
Jestem racjonalnym gościem, więc jeżeli twierdzi, że tego nie zrobiła,
muszę zobaczyć, co wysłała do naczelnej. Bo na razie nic nie wskazuje na
to, żeby mówiła prawdę.
– Pokażę ci moją skrzynkę! Zobaczysz, że tego nie wysłałam. – Kristin
sięga po laptopa, ale jestem szybszy.
Nikomu już nie wierzę. Nawet sobie. Jedyne, czego pragnę, to żeby się
okazało, że Kristin mówi prawdę. Nie mogę się do tego przyznać, bo mam
do niej straszną słabość. Może będzie chciała skasować mejla albo zatrzeć
za sobą ślady? Muszę mieć stuprocentową pewność, że mnie nie okłamuje.
– Podaj mi hasło do skrzynki. Sam to sprawdzę.
Kristin siada obok mnie i wzdycha ciężko.
– Naprawdę sądzisz, że mogłabym to zrobić?
– Nie wiem, co mam myśleć – przyznaję.


Kristin zwiesza głowę i pociąga nosem.
– Myślałam, że lepiej mnie znasz.
– Po prostu udowodnij mi, że to nie ty napisałaś tekst opisujący śmierć
Tanyi, który ukazał się pod twoim nazwiskiem, a  ci uwierzę. Kristin, to
ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzył. Kurwa, chcę z tobą być i próbuję
się w tym wszystkim połapać.
Na widok bólu, malującego się w jej niebieskich oczach, pęka mi serce,
ale musi mi dać jakiś dowód, choćby najmniejszy, żebym mógł jej
uwierzyć.
– Dobrze, zaloguj się do mojej skrzynki. Nie zrobiłam tego. Nigdy bym
cię tak nie zawiodła. Kocham cię, Noah. –  Na końcu łamie się jej głos,
czym prawie doprowadza mnie do płaczu. – Erica jest naczelną, to do niej
należą decyzje o  ostatecznym kształcie tekstów. Nie wiem, może ktoś jej
o tym powiedział i zredagowała mój artykuł na własną rękę.
Bardzo bym chciał się mylić. Jeśli nie znajdę w jej skrzynce tego tekstu,
padnę do jej stóp i zniszczę osobę, która to zrobiła. Gdy Kristin podaje mi
hasło, loguję się na jej konto. Wchodzę do folderu z wysłanymi mejlami,
modląc się, żebym nic tam nie znalazł.
Mój wzrok pada na dwie wiadomości wysłane do Eriki. Tytuł ostatniego
mejla brzmi: Pilne – wykorzystaj to w tekście.
Gdy otwieram załącznik, moja nadzieja pryska.
Spoglądam na Kristin, która stoi oparta o ścianę.
– Rozumiem, że ta historia była dla ciebie warta więcej niż nasz
związek. Nie martw się, Kristin, nie mam zamiaru cię zniszczyć, tak jak ty
zniszczyłaś mnie. Wygląda na to, że po prostu miałem pecha.


ROZDZIAŁ 31

– Posłuchaj mnie! – Chwytam go za nadgarstek, gdy wychodzi z pokoju.
– Nie zrobiłam tego!
Noah wyszarpuje rękę i obrzuca mnie spojrzeniem pełnym pogardy.
– Kurwa, przestań kłamać! Nie mogę na ciebie patrzeć! Puść mnie!
Jego słowa ranią mnie na wskroś. On mnie nienawidzi. Widzę to w jego
oczach i usta zaczynają mi drżeć. Tak bardzo go potrzebuję.
– Nigdzie nie idę! – wypalam, usiłując znaleźć jakieś wytłumaczenie dla
tego, co się stało. Przecież nie wysłałam tego mejla. Nikomu nie
powiedziałabym o  jego przeszłości. –  Musimy porozmawiać. Nie możesz
mnie odepchnąć, ja cię kocham!
Noah staje naprzeciw mnie, zamyka oczy, a  gdy ponownie je otwiera,
wzdycha głęboko.
– Z nami koniec. Nie mam ci już nic więcej do powiedzenia. Wynoś się.
– Noah, musisz mi uwierzyć. Proszę, przecież mnie znasz. Kochasz
mnie, spróbujmy znaleźć jakieś wyjście z  tej sytuacji. Nie wiem, co się
stało, ale przysięgam na Boga, że ja tego nie zrobiłam! Dlaczego miałabym
chcieć cię skrzywdzić? Przecież widzisz, że to nie ma żadnego sensu.
– Mam rozumieć, że nagle, ni z tego, ni z owego, wszystko, o czym ci
powiedziałem, wypłynęło na światło dzienne? Najdrobniejsze szczegóły
dotyczące mojego życia trafiły do internetu, opatrzone twoim nazwiskiem.
Ale ty twierdzisz, że tego nie zrobiłaś? Masz mnie za idiotę? Sądziłaś, że
się nie dowiem? Czy uznałaś, że masz to gdzieś, bo dopięłaś swego?


Jego słowa ranią mnie bardziej niż jakakolwiek obelga. Noah mi nie
wierzy, a ja nie mam jak go przekonać, że jest w błędzie. Wiem tylko, że
nie wysłałam tego mejla. Nie ja napisałam ten tekst i  nie zdradziłam
nikomu jego tajemnicy.
– A co z ludźmi z twojej przeszłości? Nie tylko ja o tym wiem! – mówię,
chwytając się, czego popadnie.
– Nie sądzisz, że już o  tym pomyślałem? Dlaczego nagle mieliby tak
ryzykować? Gdy zacząłem karierę w  tej branży, moi ludzie dopilnowali,
żeby nikt nie pisnął na ten temat ani słowa. Zresztą skąd niby mieliby
wiedzieć, kim jesteś? W  jaki sposób mieliby uzyskać dostęp do twojej
skrzynki? Wytłumacz mi to!
– Wiem, jak to wygląda, ale proszę – błagam go. – Proszę, daj mi kilka
dni, żebym mogła rozwikłać tę zagadkę.
– Daruj sobie. Jutro już mnie tu nie będzie.
Cała sztywnieję i robi mi się słabo. Noah nie może tak po prostu odejść.
Na pewno istnieje jakieś wytłumaczenie, potrzebuję tylko trochę czasu,
żeby je znaleźć. Wyciągam do niego ręce, ale on odsuwa się ze wstrętem,
czym łamie mi serce. Mężczyzna, od którego w  nocy nie mogłam się
opędzić, nie chce mieć ze mną nic wspólnego.
– Błagam cię. Proszę, daj mi chwilę, żebym mogła zrozumieć, co się
stało.
Noah spogląda na mnie zimno.
– I  tak wyjeżdżam –  stwierdza z  satysfakcją, czym wstrząsa mną do
głębi. Nie wspominał o żadnym wyjeździe.
– Wyjeżdżasz?
– Tak, do Francji. Dostałem rolę, za kilka dni zaczynam zdjęcia.
Wygląda na to, że bardzo mi ułatwiłaś decyzję o wyjeździe. Dzięki.
Jak to? Czy on mnie okłamał? Rozkochał w sobie z premedytacją, choć
wiedział, że wyjedzie?
– Obiecałeś mi, że nigdzie nie wyjedziesz! – krzyczę.
– A ty mnie zapewniałaś, że jestem dla ciebie wszystkim. Wygląda na to,
że oboje łgaliśmy. – Noah śmieje się gorzko.


– Noah, nie rób tego.
Nasza relacja rozpada się w pył.
– Przestań. – Noah spogląda na mnie i zaciska zęby. – Nie rób ze mnie
potwora. Robię, co mogę, żeby cię nie skrzywdzić. Trzymam emocje
w ryzach, bo nie mogę patrzeć, jak płaczesz. Bo tym właśnie jest miłość,
Kris. Wyrwałaś mi serce – uderza się w pierś – ale mimo to nie zniósłbym
myśli, że cierpisz. Kocham cię, mimo krzywdy, którą nam wyrządziłaś. To
wszystko twoja wina. – Kręci głową i wybiega z sypialni.
Stoję na środku pokoju naga, owinięta jedynie w prześcieradło, i upadam
na kolana. Serce bije mi jak młot, a z oczu płyną łzy.
– Przysięgam, że cię kocham – szepczę do siebie.
Czy to się dzieje naprawdę?
Jak to możliwe, że jeszcze pięć godzin temu kochaliśmy się, a  teraz
z nami koniec?
Wzdrygam się na odgłos zatrzaskiwanych drzwi. On nie może mnie tak
zostawić. Nie pozwolę mu na to. Zrywam się na równe nogi i  biegnę do
salonu, ale jego już nie ma.
– Noah! – wołam, mój krzyk napotyka jednak pustkę.
Moje pokiereszowane serce otrzymało śmiertelny cios, po którym już
nigdy się nie zabliźni.
Choć oddycham z trudem, udaje mi się dojść do sypialni. Nie mogę go
stracić. Gdyby tylko wrócił, na pewno udałoby się nam znaleźć jakieś
wyjście. Jestem pewna, że to możliwe, ale on już się poddał. Zaczynam się
ubierać, a w pustym pokoju słychać tylko dzwonienie moich zębów.
Sięgam po oprawione zdjęcie z naszej wizyty w oceanarium i wybucham
płaczem.
Noah ma na nosie okulary przeciwsłoneczne i trzyma Aubrey na rękach,
ja stoję za nim, opierając głowę na jego ramieniu, a  Finn skacze do
obiektywu z rozdziawionymi ustami. Jak on mógł pomyśleć, że mogłabym
go skrzywdzić? Moja miłość do niego jest równie promienna, co mój
uśmiech na naszym wspólnym zdjęciu. Przecież go kocham. Poznałam go
z moimi dziećmi. Dlaczego niby miałabym to zrobić?


Może po prostu potrzebuje czasu. Jestem pewna, że gdy ochłonie,
zrozumie, że to nieprawda.
Ocieram łzy i  próbuję powstrzymać płacz. To cierpienie jest nie do
zniesienia.
Zbieram swoje rzeczy i  usiłuję wziąć się w  garść. Krok po kroku
odtwarzam zdarzenia z  ostatnich dni, ale nic nie budzi mojej
podejrzliwości. Mejla z tekstem wysłałam z domu, upewniłam się, że Erica
go dostała, a potem spotkałam się z Noahem.
Odwiozłam dzieci do Scotta, a  Noah czekał na mnie w  domu. Potem
przyjechaliśmy do niego, uprawialiśmy najbardziej intensywny seks
mojego życia, zjedliśmy kolację, znowu poszliśmy do łóżka, a  później
wszystko eksplodowało.
Mieszkanie robi wrażenie zimnego –  miłość i  ciepło, którymi się
cieszyliśmy, wyparowały bez śladu. Gdy zauważam kartkę na blacie, łzy
ponownie napływają mi do oczu.
Chcę, żebyś zniknęła, zanim wrócę do domu. Zostawiam Ci pieniądze na
taksówkę. Myślałem, że śmierć Tanyi była bolesnym doświadczeniem, ale to
nic w porównaniu z tym, co Ty mi zrobiłaś.
Boże, dłużej tego nie wytrzymam. Niech zatrzyma sobie swoją kasę
i  moje serce, bo żadne z  nich nie jest nic warte. Podchodzę do drzwi,
chwytam za zimną klamkę i  odwracam się, chcąc zachować w  pamięci
obraz mieszkania.
– Żegnaj, Noah – szepczę, a łza spływa mi po policzku.
Wychodzę na zewnątrz z dziurą zamiast serca i kieruję kroki do osoby,
która na pewno mi uwierzy.

– Halo? – W słuchawce rozlega się zaspany głos Eriki.
– Musisz natychmiast zdjąć ten pieprzony artykuł ze strony. To nie ja go
napisałam! – Pociągam nosem.
– Jak to?


Nie mam czasu ani siły jej tego tłumaczyć. Muszę się jak najszybciej
spotkać z moją przyjaciółką i dojść do tego, co się stało.
– Po prostu go zdejmij.
– Okej, okej. –  Słyszę szelest w  słuchawce. –  Właśnie go kasuję, ale
musisz mi wytłumaczyć, co się stało. To świetny tekst.
Zaryczana docieram na miejsce.
– Nie jest świetny. To stek kłamstw i nie ja go wysłałam. Nie wiem, co
się stało, ale musisz go zdjąć.
Rozłączam się i  wchodzę po schodach. Gdy docieram do drzwi,
naciskam dzwonek, zanosząc się płaczem tak głośno, że ledwo oddycham.
Nikt nie podchodzi do drzwi, więc zaczynam w  nie łomotać, żeby ją
obudzić.
– Kurwa, co jest… –  Nicole wybałusza oczy, a  ja rzucam się jej
w ramiona.
Zaczynam szlochać i przytulam się do przyjaciółki.
– On odszedł. Zostawił mnie.
– Kto odszedł? Czy z dziećmi wszystko w porządku?
Kręcę głową, a ona gładzi mnie po plecach.
– Kristin, powiedz coś! Co się stało, do diabła?
Nicole spogląda mi w  oczy z  zatroskaną miną. Nie zawodziłam tak
nawet wtedy, gdy rozstałam się ze Scottem. Tamto rozstanie było o niebo
łatwiejsze. Przypominam sobie, z jaką odrazą Noah na mnie spojrzał, kiedy
zobaczył mejla, którego przecież nie wysłałam ani nie napisałam.
Prześladują mnie rozczarowanie, które pobrzmiewało w  jego głosie,
i wściekłość, gdy oznajmił, że i tak zamierzał wyjechać.
Choć czuję się jak ktoś, komu wbito nóż w serce, jestem wdzięczna za
ten ból. Przypomina mi on bowiem, że to wszystko wydarzyło się
naprawdę.
– Noah… –  Wzdycham. –  Ten artykuł i… och, Nic, to straszne. Nie
wiem, jak się to stało, ale on mnie zostawił. Byłam głupia, gdy myślałam,
że coś z tego będzie – mówię drżącym głosem.


Nicole sadza mnie na kanapie i przykrywa kocem. Zwijam się w kłębek
i kładę głowę na jej kolanach, tak jak w dzieciństwie. Nicole patrzy na mnie
ze smutnym uśmiechem i gładzi po głowie.
– Powiedz to pełnym zdaniem, Kris.
– Czuję, że zaraz umrę.
– Kotku, chcę cię zrozumieć, ale mówisz bez ładu i składu. O co chodzi
z tym artykułem?
Opowiadam jej o  tym, co się wydarzyło, a  Nicole słucha mnie
w milczeniu. Na zmianę płaczę i się wściekam, kiedy mówię jej o tym, jak
błagałam go, żeby mi uwierzył. Dowody, co prawda, wskazują na moją
winę, ale powinien był wiedzieć, że nigdy bym mu tego nie zrobiła. A on
zamiast mi uwierzyć, zostawił mnie samą z  dwudziestodolarowym
banknotem i liścikiem, którym złamał mi serce.
Gdy kończą mi się łzy, ogarnia mnie odrętwienie. Leżę na kanapie ze
wzrokiem wbitym w sufit.
Po dłuższej chwili Nicole pyta mnie cicho:
– A ty byś mu uwierzyła?
– W co?
– Gdyby role się odwróciły, czy uwierzyłabyś, że jest niewinny?
– Tak – odpowiadam bez wahania. Siadam i czekam, aż Nicole uzasadni
swoje pytanie.
Nic wzdycha i odwraca wzrok.
– Chodzi mi o  to, że to wszystko nie trzyma się kupy. Jakim cudem
twoja naczelna dostała od ciebie mejla z  tymi wszystkimi szczegółami,
o których ci powiedział, choć ty go nie wysłałaś? Wiem, że nigdy byś tego
nie zrobiła, ale znam cię od dwunastego roku życia. Oczywiście, że to
kompletnie do ciebie nie pasuje, ale mimo to nie potrafię tego zrozumieć.
Nie jestem celebrytką, którą życie nauczyło, że nie może nikomu zaufać,
która tylko czeka, aż ktoś ją wykorzysta. Wasz związek jest bardzo świeży
i…
Wstaję, bo nie chcę tego słuchać, ale Nic łapie mnie za nadgarstek
i sadza z powrotem na kanapie.


– Puść mnie.
– Nie ma mowy. Wiem, że tego nie zrobiłaś, ale muszę poznać wszystkie
szczegóły.
– Dlaczego mi wierzysz? – pytam.
– Bo odkąd pamiętam, chciałam być taka jak ty. Chciałam być dobra,
uczciwa, kochająca i  choć w  połowie tak nieskalana jak ty. Wiem, że nie
mogłabyś nikogo skrzywdzić, bo wyrzuty sumienia nie dałyby ci spokoju.
– Och, Nic, ależ ty też taka jesteś.
Nicole przytula mnie mocno.
– Tu nie chodzi o mnie. Zauważ, że gdy tylko zaczęłam mówić o tobie,
od razu zmieniłaś temat.
Kręcę głową, usiłując zdusić ból.
– Nie wytrzymam tego. Nie mogę go stracić. Wiem, że to brzmi
absurdalnie, ale kocham go i chcę z nim spędzić resztę życia. Myślałam, że
jest moją drugą szansą na szczęście. Miał być…
Słowa więzną mi w  gardle. To zbyt bolesne. Łatwo mi było go
pokochać, ale rozstanie z nim to istny koszmar.
– Przykro mi, że się tak męczysz. Dość już się nacierpiałaś, miałam
nadzieję, że tym razem będzie inaczej…
Choć myślałam, że wypłakałam już wszystkie łzy, te ponownie
napływają mi do oczu. To, co czuję, nie jest zwykłym bólem. To bardziej
agonia, męczarnia, udręka, choć te słowa i tak nie oddają w pełni mojego
cierpienia.
– Co innego, gdybym rzeczywiście to zrobiła. Wówczas mogłabym
zaakceptować jego decyzję. Nie mam odpowiedzi na to, jakim sposobem
ten mejl wyszedł z mojej skrzynki. Ale tak się stało! Nadal jest w folderze
wysłanych wiadomości. –  Łapię się za głowę. –  Jak to możliwe? Jakim
cudem wysłałam coś, czego nie napisałam?
– Nie wiem. To bez sensu. Ktokolwiek to zrobił, nie chce, żebyś była
z Noahem. Czy on ma jakieś szurnięte byłe? Czy jest ktoś, kto chciałby mu
zaszkodzić?


To również nie ma żadnego sensu. Noah powiedział mi, że z nikim się
nie spotykał i że zawarł ugodę z rodziną Tanyi, ale może zmienili zdanie.
Nasze wspólne zdjęcia nigdy nie trafiły do prasy, więc skąd mieliby
wiedzieć, że jesteśmy razem? Chyba że Noah utrzymywał z nimi kontakt?
– Nic mi o tym nie wiadomo.
– A Scott? – pyta Nicole.
Prycham i wyglądam przez okno, za którym wstaje świt.
– Bardzo bym chciała obsadzić go w  roli czarnego charakteru, bo
świetnie się do niej nadaje, ale niby jak miałby to zrobić? Nie zna
przeszłości Noaha. Poza tym wkrótce będzie się żenił, ma dziecko
w drodze, więc dlaczego niby miałoby go to obchodzić?
– No tak, poza tym nie jest zbyt bystry –  dodaje Nicole ze złośliwym
uśmieszkiem.
– No właśnie. Chciałabym móc to zrozumieć. –  Spoglądam na nią
załzawionym wzrokiem. – Ale nie mam siły o tym myśleć. Chcę się z nim
zobaczyć, chcę go dotknąć, usłyszeć jego głos, ale on mnie odtrącił.
Gdybym wiedziała, że to się tak szybko skończy, wiele rzeczy
zrobiłabym inaczej. Teraz widzę, jaka byłam głupia. Powinnam była
wiedzieć, że to nie mogło trwać wiecznie. Żyjemy w innych światach, a ja
jak kretynka sądziłam, że nam się uda.
Gdy dzwoni moja komórka, gorączkowo zaczynam jej szukać. Może to
Noah? Modlę się, żeby to był on.
Jednak imię, które wyświetla się na ekranie telefonu, wprawia mnie
w zdumienie. Dlaczego dzwoni do mnie żona mojego kuzyna?
– Catherine? Wszystko w porządku?
– Skarbie, musimy porozmawiać. Właśnie rozmawiałam z  jednym
z moich pracowników i przeczytałam twój artykuł…
Wstrzymuję oddech.
– Mój artykuł?
Catherine chrząka.
– Noah Frazier jest reprezentowany przez…
– Ciebie.


– Tak, moja agencja obsługuje jego PR. Właśnie jadę się z nim spotkać,
ale muszę cię zapytać…
– Cat, ja tego nie zrobiłam – przerywam jej.
– Okej. – Zawiesza głos. – Rozmawiałam z Noahem i gdy zobaczyłam,
że tekst jest podpisany twoim nazwiskiem, byłam w szoku, że to ty za tym
stoisz. Zwłaszcza że poinformowano mnie, że jesteś jego dziewczyną. –
 Catherine zatyka słuchawkę i zwraca się do kogoś, ale nie słyszę, co mówi.
Szczypię się w czubek nosa i zastanawiam, co mnie jeszcze czeka. Nie
dość, że w  sprawę zaangażowali się moi krewni, to jeszcze będę musiała
powiedzieć dzieciom, że Noah mnie zostawił. To ponad moje siły.
– Przepraszam – mówię, bo zaczyna mnie mdlić. Nienawidzę zawodzić
bliskich. – Kazałam naczelnej zdjąć tekst ze strony.
Catherine wzdycha.
– Wiem, ale tekst już się ukazał, a w internecie nic nie ginie. Robię, co
mogę… –  Urywa, zasłania słuchawkę i  po chwili dodaje: –  Wybacz, ale
Jackson wpadł w furię. Próbuję go uspokoić. Nie jest zadowolony, że jesteś
w to uwikłana.
Chciałabym, żeby było inaczej.
– Przeproś go ode mnie.
– Pozwól, że doprecyzuję – mówi Catherine. – Jest wściekły, że ktoś cię
w  to wrobił. Posłuchaj, jesteśmy w  Tampie. Jackson odwiezie mnie na
spotkanie, a potem przyjedzie do ciebie. Okej?
– Nie róbcie sobie kłopotu.
– Daj spokój.
– Jestem u Nicole. Wyślę ci jej adres.
Gdy się rozłączam, Nicole spogląda na mnie pytająco.
– Jackson do nas wpadnie.
– Twój kuzyn? – pyta Nic i wybałusza oczy.
Potakuję.
– Ten obłędnie seksowny koleś, którego kaloryfer ma kaloryfer?
– Nicole – upominam ją.


– Tak, tak, wiem, jest żonaty… Co nie znaczy, że dziewczyna nie może
się trochę poślinić.
Cudownie. Moja przyjaciółka zacznie się przystawiać do mojego
kuzyna, ale jestem tak skołowana, że mam to w  dupie. A  nie ma jeszcze
dziewiątej.


ROZDZIAŁ 32

– Cześć, Kris.
– Cześć –  mówię i  po raz kolejny zalewam się łzami na widok
współczucia, z  jakim patrzy na mnie Jackson. Czuję się jak nieszczelny
kran. Ale Jackson jest dla mnie jak brat i  nie chcę, żeby oglądał mnie
w takim stanie.
Otacza mnie swoimi barczystymi ramionami i przytula mocno.
– Nie płacz. Czy nie wiesz, że mężczyźni truchleją na widok łez?
Pociągam nosem.
– Nawet niepokonani żołnierze z Navy Seals?
Jackson wybucha śmiechem.
– Zwłaszcza oni. Zapytaj Catherine, łzy to jej najskuteczniejsza broń.
– Dobrze wiedzieć. Zakładam, że nie przyjechałeś tu po to, by mnie
pocieszyć?
Jackson spogląda na mnie i kręci głową.
– Nie, ale jestem po twojej stronie.
– Rozumiem.
– Porozmawiajmy. – Wskazuje kanapę.
Siadamy na kanapie, a ja biorę się w garść. Muszę być silna, żeby móc
się z  tym zmierzyć. Już dość się nad sobą poużalałam, czas się ogarnąć.
Życie dało mi nieźle w  kość, ale przecież nadal żyję. Jestem strasznie
poobijana, z czasem jednak i to minie.


– Musisz być ze mną szczera, ale obiecuję ci, że nie będę cię oceniał ani
nie będę zły.
Uciszam go gestem dłoni. Wiem, o co chce mnie zapytać, nie zamierzam
jednak ponownie tego wysłuchiwać. I tak jest mi ciężko.
– To nie ja napisałam ten tekst. Nie ja go wysłałam. Nie mam pojęcia,
kto to zrobił.
Jackson uśmiecha się smutno.
– Tak myślałem.
– Wiesz, jak to mogło się stać? –  Patrzę na niego z  nadzieją. Jest
właścicielem firmy ochroniarskiej i  przeprowadził wiele dochodzeń. Nie
mam pojęcia, jak mógłby mi pomóc, ale może zna kogoś odpowiedniego.
Jackson wstaje i łapie się za kark.
– Jeszcze nie. Musisz mi opowiedzieć o wszystkim z najdrobniejszymi
szczegółami, żebym mógł zacząć węszyć. Uprzedziłem Catherine, że
zamierzam się temu przyjrzeć, bo nie mam zamiaru bezczynnie patrzeć, jak
ktoś cię w to wrabia.
Bardzo chciałabym uwierzyć, że uda mu się rozwikłać tę zagadkę, ale
nie wiem, czy to cokolwiek zmieni. Noah i tak wyjeżdża, więc jakie to ma
znaczenie? Najwyraźniej uwierzył, że jestem winna. Z każdą minutą, która
mija bez znaku od niego, moja wiara w nas topnieje. Zaufałam mu do tego
stopnia, że postanowiłam zaryzykować, kładąc na szali moje serce. Ktoś mi
odebrał moje szczęście i  nie wiem, jak mam je odzyskać. Nie wiem, czy
w ogóle jest to możliwe.
– Co możemy zrobić? – pytam.
– No cóż, zacznę od…
– Jackson! – Nicole piszczy na jego widok. – Nie widziałam cię od stu
lat, ty seksowny misiaczku!
O Boże.
– Nic – upominam ją.
– Zamknij się. – Nic uśmiecha się i podbiega do Jacksona. – On wie, że
chcę sobie tylko na niego popatrzeć.
Jackson wybucha śmiechem i przytula ją na powitanie.


– Niektórzy nigdy się nie zmieniają, co?
– Właśnie. Po co psuć coś, co jest idealne? Oto moje motto.
Udaję, że mam odruch wymiotny.
– Przepraszam, o mało co a zakrztusiłabym się wymiocinami.
Nicole uderza mnie w plecy i sadowi się obok mnie.
– No nic, założę się, że uknułeś jakiś chytry plan, żeby oczyścić dobre
imię Kristin, co?
– Kristin, musisz mi dać hasło do twojej skrzynki, telefonu i  laptopa.
Moi ludzie zeskanują je i  sprawdzą, czy uda im się coś znaleźć.
Zdziwiłabyś się, co można zrobić zdalnie – informuje mnie Jackson. – Jeśli
niczego nie znajdziemy, zaczniemy kopać jeszcze głębiej. Wydobędziemy
wszystko na światło dzienne, jestem mistrzem prac wykopaliskowych.
– Założę się, że tak jest – mruczy przymilnie Nicole.
Trącam ją w kolano i wstaję.
– Wszystko ci pokażę. Nie mam nic do ukrycia.
– To dobrze. Bierzmy się do roboty – popędza mnie Jackson.
Nicole mnie obejmuje.
– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
– Zadzwonię do ciebie później.
– Mam nadzieję.
Żegnamy się z  Nicole i  udajemy pod apartamentowiec Noaha, żeby
odebrać Catherine. Przez całą drogę powtarzam sobie, że na pewno nie
będzie chciał mnie widzieć, ale i tak mam ochotę wbiec do środka i zacząć
się dobijać do jego drzwi. Z  każdym krokiem coraz bardziej skręca mnie
w żołądku.
Gdy Jackson parkuje przy krawężniku, robi mi się niedobrze. Noah jest
u  siebie. Za podwójnymi szklanymi drzwiami znajduje się jedyny
mężczyzna, którego naprawdę kochałam, jedyny, dzięki któremu czułam, że
jestem coś warta. Po chwili z budynku wychodzi Catherine, co przyjmuję
z ulgą.
Nie wysiedziałabym tu długo.


Cat spogląda na mnie i bierze za rękę.
– Robię, co w mojej mocy. Pamiętaj o tym, dobrze?
W jej głosie pobrzmiewa troska, ale i ostrzeżenie.
– Co masz na myśli?
Catherine i Jackson wymieniają spojrzenia.
– To znaczy, że musimy jak najszybciej rozwikłać tę zagadkę.
I wtedy przeżywam olśnienie. Przecież Catherine pracuje dla Noaha.
– Noah chce, żebyś mnie zniszczyła, prawda? Wywleczesz wszystkie
moje brudy? – pytam beznamiętnym tonem.
Jackson rusza w  kierunku mojego domu. Oboje milczą. Ich brak
odpowiedzi jest wymowny. Cat nie będzie miała wyboru, a  jest świetna
w tym, co robi.
Opieram głowę na siedzeniu, zamykam oczy i  odpływam w  nicość.
W  ten sposób radziłam sobie z  przemocą Scotta. Nauczyłam się popadać
w odrętwienie, wyłączając słuch i wzrok. Od miesięcy tego nie robiłam, ale
oto znowu udaję, że mnie nie ma i  że to wszystko jest tylko snem.
Odrętwienie jest niczym ochronny pancerz, który odgradza mnie od świata.
– Kristin. – Catherine mną potrząsa.
Z trudem wysiadam z samochodu i udajemy się do domu.
Gdy wchodzę do środka, mój oddech robi się płytszy, a  przed oczami
stają mi kadry z  ostatnich miesięcy, które spędziliśmy wspólnie. Widzę
Noaha siedzącego na kanapie z Finnem, oglądającego Harry’ego Pottera.
Aubrey i Noah karmiący jej pluszaki. Stół, na którym mnie całował, zanim
pomknęliśmy do sypialni. Podłoga w  kuchni, na której się z  nim
obściskiwałam.
Chwytam się za brzuch i zginam wpół.
Catherine ujmuje mnie pod brodę i zmusza, żebym na nią spojrzała.
– Wiem, że jest ci ciężko. Wiem, że chcesz, żeby ci zaufał. Uwierz mi,
chciałabym, żeby to było proste, ale, kotku, to jest możliwe, tylko jeśli uda
nam się odkryć, kto za tym stoi. Noah nie chce uwierzyć w  twoją winę.
Marzy o tym, żeby było inaczej. Jest załamany waszym rozstaniem. On cię
kocha, sam mi to powiedział, ale jest zagubiony, bo wszystkie dowody


wskazują na ciebie. Jesteś gotowa udowodnić mu, że się mylił? – Spogląda
na mnie z determinacją.
Chwytam ją za nadgarstki, biorę trzy głębokie wdechy i potakuję.
Nawet jeżeli Noah do mnie nie wróci, muszę oczyścić swoje imię. Nie
zrobiłam niczego złego i ktokolwiek za tym stoi, musi poczuć przynajmniej
część bólu, który przypadł mi w udziale. A zatem tak, jestem gotowa.


ROZDZIAŁ 33

– Dzień dobry, panie Frazier. –  Ciemnowłosa stewardesa się do mnie
uśmiecha. – Czy mogę coś panu podać?
Ma taki sam kolor włosów jak ona. Są jednak nieco jaśniejsze, a ja wolę
rudawy odcień włosów Kristin.
W  każdej napotkanej kobiecie dostrzegam ją, jej twarz, jej włosy, jej
ciało i głos. Robi mi się sucho w gardle. Żadna nie może się z nią równać
i żadna nie skrzywdziła mnie tak jak ona.
– Nie, dziękuję.
Jej czerwone usta uśmiechają się zmysłowo.
– Jeśli będę mogła w czymś pomóc, proszę dać mi znać. Mam na imię
Leighanne.
Uśmiecham się.
– Dziękuję. –  Nie może mi w  niczym pomóc. Pragnę tylko zasnąć
i obudzić się w dalekiej przyszłości.
Tristan szybko obmyślił plan działania. Powiedział mi, że artykuł został
zdjęty ze strony i  zespół pracuje nad zdyskredytowaniem Kristin. Nie
chciałem znać szczegółów. Nie mogę się przyglądać, jak ją niszczą. Choć
złamała moje pieprzone serce, ta taktyka napawa mnie obrzydzeniem.
Domyślam się, że zrobią z niej zdesperowaną eks, która chciała się na mnie
zemścić, albo ubogą, samotną matkę z parciem na szkło.
Żadna z tych łatek do niej nie pasuje.
Mimo tego, co się wydarzyło, nie potrafię przestać jej kochać.


Gdy dostaję esemesa, sięgam po komórkę, żeby ją wyłączyć, ale na
ekranie wyświetla się jej imię.
Wiem, że nie powinienem go czytać, ale nigdy nie byłem zbyt bystry.
KRISTIN: Nie wiem, czy to przeczytasz. Nie wiem, czy jeszcze Cię to
obchodzi, ale chcę, żebyś wiedział, że bardzo Cię kocham. Przez te kilka
miesięcy dałeś mi więcej, niż dostałam przez całe życie. Nigdy bym Cię
w  ten sposób nie skrzywdziła. Powiedziałeś mi, że odchodzisz –  nie masz
pojęcia, jak bardzo będę za Tobą tęsknić. Przekażę Aubrey, że poprosiłeś
mnie, żebym zajęła się jej zwierzętami, a  Finnowi, że masz nadzieję, że
wkrótce uda wam się dokończyć maraton filmowy. Niezależnie od tego, co
o  mnie myślisz, będę pielęgnowała każdą wspólną chwilę, którą razem
przeżyliśmy. Dałabym wszystko, żeby móc zobaczyć Cię ostatni raz, ale
wiem, że nie chcesz mnie widzieć. Przysięgam, że dowiem się, kto za tym
stoi.
Pocieram czoło i raz za razem odczytuję jej wiadomość. W głowie krążą
mi w kółko te same myśli.
Czy kampania przeciwko niej już się rozpoczęła?
Czy ona mnie znienawidzi i powie dzieciom, że to moja wina?
Czy będzie cierpieć z mojego powodu?
Wyobrażam sobie smutną buzię Aubrey, kiedy moi ludzi zrobią z  jej
matki naciągaczkę. Finn mnie znienawidzi, ale nie bardziej, niż ja sam
nienawidzę siebie.
Wysyłam esemesa do Tristana.
JA: Nie niszcz Kristin. Nie chcę tego, bo mimo wszystko nadal ją
kocham. Znajdź inny sposób.
Wyłączam telefon, nie czekając na odpowiedź.
Choć cała ta sytuacja mnie mierzi, nie potrafię znaleźć żadnego
sensownego wytłumaczenia. Przez cały dzień usiłowałem przekonać sam
siebie, że jest niewinna, ale dowody niezbicie wskazują na nią. I mimo iż
w  głębi serca nie dowierzam, że byłaby zdolna do tak wyszukanych


manipulacji, rozsądek podpowiada mi, żebym skupił się na faktach. Z nimi
nie da się dyskutować.
Samolot wzbija się w  powietrze, a  ja zostawiam w  tyle kobietę, którą
kocham, wraz z nadzieją na wspólną przyszłość.

– Noah, pospiesz się! –  Gdy reżyser wali w  drzwi mojej przyczepy,
głośno jęczę.
Głowa boli mnie jak diabli, a w ustach mam gorzkawy posmak. Ostatnie
dwa dni nie trzeźwiałem, korzystając w  pełni z  dobrodziejstw minibarku
w  pokoju hotelowym. Unikałem ludzi, słońca, jedzenia, jednym słowem:
wszystkiego z wyjątkiem wódki.
Nie mam pojęcia, jakim cudem dam radę pracować. To zupełnie nie
w  moim stylu. Nie zwykłem się upijać, spóźniać i  traktować ekipy jak
gówno. Zazwyczaj na planie jestem dyżurnym wesołkiem, ale jak widać,
ten się śmieje naprawdę, kto się śmieje ostatni.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale Paul jest bliski obłędu – informuje
mnie drobna blondynka.
– Cholera. Dobra, daj mi dwie minuty, zaraz będę gotowy. –  Nawet
mówienie przychodzi mi z trudem.
Blondynka potakuje i wychodzi z przyczepy, ale domyślam się, że czeka
na mnie za drzwiami. Czas wziąć się w garść. Mam robotę do wykonania
i nikogo nie obchodzi, że jestem emocjonalnym wrakiem. Dla nich liczy się
tylko film.
Obmywam twarz wodą i wypijam duszkiem kawę.
– Gotowy? – pyta blondynka, kiedy otwieram drzwi.
– Jasne. – Tak naprawdę jestem gotowy położyć się spać. – Jak masz na
imię?
– Elisa.
Silę się na uśmiech.
– Miło mi cię poznać. Powiedz mi, Elisa, od której sceny dziś
zaczynamy?


Gdy wzdycha ciężko, domyślam się, co jej chodzi po głowie: „Stary, nie
powinieneś tego wiedzieć?”.
– Chodzi o scenę, w której twój bohater, Aleksander, idzie na imprezę
i po raz pierwszy spotyka Kiersten, którą gra Autumn.
Na dźwięk imienia mojej ukochanej natychmiast trzeźwieję.
– Kiersten? W scenariuszu nazywała się Hailey.
Po raz kolejny Elisa spogląda na mnie jak na pieprzonego idiotę.
– Tuż po twoim przyjeździe dostarczyliśmy do twojego pokoju
hotelowego poprawiony scenariusz. Nie widziałeś zmian?
Zobaczyłbym je, gdybym przeczytał coś poza ostrzeżeniem na butelkach
wódki.
– Miałem ciężkie kilka dni. Moja dziewczyna mnie zdradziła.
Spierdoliłem jej życie, żeby ratować własną dupę, i  piłem, by o  tym
zapomnieć. Nie jestem w najlepszej formie.
Gdy Elisa otwiera usta, żeby coś powiedzieć, słyszę, że ktoś mnie woła.
To ewidentnie jakiś miraż.
– Tristan?
Co mój piarowiec robi we Francji?
– A  jednak pamiętasz, kim jestem? Dobrze wiedzieć, bo nie raczyłeś
odebrać ode mnie telefonu. – Patrzy na mnie ze złością.
– Nie mogłem odebrać telefonu, który wyłączyłem.
Tristan przewraca oczami i uśmiecha się do Elisy.
– Kotku, dasz mi chwilę, żebym mógł porozmawiać z moim klientem?
Elisa spogląda na mnie i potakuje.
– Jasne. Przecież ja nie jestem w pracy. Dziś padnie rekord zwolnień na
planie – mamrocze pod nosem i odchodzi.
– Zadbam o to, żeby jej nie wyrzucili – mówi Tristan. – Wydzwaniałem
do ciebie non stop.
Od przyjazdu do Francji nie chciałem z nikim rozmawiać. Musiałem się
odizolować, bo wiem, że gdybym do niej zadzwonił i  usłyszał jej głos,
wróciłbym do domu pierwszym samolotem.


Nie ma sensu mu tego tłumaczyć. Tristan nie zrozumiałby moich
rozterek. Jest wyzuty z uczuć – jego zdaniem, gdy tylko dowiedziałem się
o zdradzie Kristin, powinienem był od razu wypowiedzieć jej wojnę.
Miłość czyni z człowieka głupca niezdolnego do zadania bólu ukochanej
osobie. Wolałbym cierpieć katusze do końca swoich dni, niż zadać jej ból.
– Co tu robisz?
– Muszę ci o czymś powiedzieć, kazano mi dostarczyć ci tę wiadomość
osobiście.
Zaczyna mi się kręcić w głowie, nie mam siły na kolejne rewelacje. Jego
obecność nie zwiastuje niczego dobrego.
– Po prostu się tym zajmij, nie chcę o  niczym wiedzieć –  rzucam na
odchodne. – Nie jestem w nastroju na złe wieści.
– Kristin tego nie zrobiła – oznajmia Tristan, a ja zamieram w pół kroku.
Zaciskam pięści i  próbuję zachować spokój. Boję się w  to uwierzyć.
Może nadal jestem pijany i  wszystko mi się przywidziało. Spoglądam na
niego, a mój żołądek skręca się w bolesny supeł.
– Co takiego?
– Noah, to nie ona wysłała tego mejla. Sprawdziliśmy adres IP nadawcy
i nie jest on przypisany ani do twojego mieszkania, ani do jej domu.
Błagam, niech to będzie prawda. Błagam, niech to będzie prawda.
– Kto, jak? Skąd o tym wiesz?
– Na tym etapie nie mogę nic więcej powiedzieć. Gdyby ta sprawa
ujrzała światło dzienne, będę musiał udawać, że o  niczym nie wiem.
Catherine nie wtajemniczyła mnie w  szczegóły, ale jest przekonana, że
Kristin jest niewinna. Nie chciała mi nic więcej zdradzić, tylko zażądała,
żebym powiedział ci o tym osobiście.
Kręcę głową i spoglądam w niebo. Nade wszystko pragnę uwierzyć, że
to prawda. Utrata Kristin była potwornie bolesna.
– Jesteś pewien? – dopytuję.
– Posłuchaj, Catherine była gotowa zrobić to, co zaplanowaliśmy, ale
dysponuje twardymi dowodami na niewinność Kristin.


Zalewa mnie poczucie winy tak silne, że nie mogę złapać tchu. Nie
uwierzyłem jej. Błagała mnie, żebym jej wysłuchał, a  ja ją zostawiłem.
A potem, mimo że ją skrzywdziłem, napisała, że mnie kocha.
Nienawidzę sam siebie.
Powinienem był zostać w Tampie, powinienem był jej zaufać i znaleźć
dowód na to, że tego nie zrobiła.
Ale skąd miałem to wiedzieć? Wszystkie dowody wskazywały na nią.
W  głębi duszy nigdy w  to nie uwierzyłem, ale życie nauczyło mnie, że
ludzie, których kocham, potrafią robić straszne rzeczy. Bliscy, którym
ufałem, niejednokrotnie mnie zdradzili, więc nie chciałem ponownie wyjść
na głupca.
Za późno.
– A zatem się myliłem?
– Tak, podobnie jak my.
Nie, to moja wina. Powinienem był jej zaufać.
– Kurwa! – Uderzam pięścią w ścianę. – Jestem pieprzonym idiotą! Tak
łatwo z niej zrezygnowałem.
Tristan kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Stary, a  co miałeś myśleć? Podpisała się pod tym tekstem i  został
wysłany z jej adresu mejlowego. To nie wyglądało na przypadek.
– Spierdoliłem sprawę, Tristan. Spierdoliłem to, a  ona nigdy mi nie
wybaczy.
Tristan wzdycha głęboko.
– Zrozumie. Znalazłeś się w  sytuacji bez wyjścia. Każdy na twoim
miejscu zachowałby się tak samo.
To nie zmienia faktu, że ją opuściłem. Odwróciłem się od niej.
– Sądzisz, że zapomni, że z taką łatwością z niej zrezygnowałem?
Tristan wzrusza ramionami.
– Nie wiem. Naprawdę nie wiem, ale w tej branży to się zdarza. Musi to
zrozumieć.
– Nic nie kumasz. Ona nie należy do branży.


– Jak to? Przecież bloguje o  celebrytach. Najpierw, wbrew moim
obiekcjom, udzieliłeś jej wywiadu, potem się w  niej zakochałeś i  jakimś
cudem coś, co tyle lat udawało nam się zachować w tajemnicy przed prasą,
wyciekło do internetu. Zastanów się.
Kogo to obchodzi? Źle zrobiłem. Opuściłem ją, gdy tuliła się do mnie,
błagając, żebym nie odchodził. Zadbałem o karierę, ale nie o nas, nie o nią
ani o własne serce.
Opieram się o ścianę, odchylam głowę i uderzam nią o tynk.
– Inni jej uwierzyli – zauważam. – Nie odpuścili tak łatwo.
Tristan staje obok mnie, a  ja czuję do siebie wstręt. Mogłem poczynić
stosowne kroki, żeby się przekonać, czy naprawdę tego nie zrobiła. Miałem
ku temu odpowiednie narzędzia, ale przyjąłem jej winę za pewnik.
– Tak, ale to ty oberwałeś najmocniej. Musiałeś zareagować. Moim
zdaniem znalazłeś się w sytuacji bez wyjścia i zachowałeś się najlepiej, jak
potrafiłeś.
Może ma rację, ale moje serce podpowiadało mi, że ona tego nie zrobiła.
Czułem, że nie mogłaby mnie okłamać, ale nie chciałem w  to uwierzyć.
A teraz, kiedy ją straciłem, nie wiem, czy uda mi się ją odzyskać.
Łapię się za głowę, bo zaczyna mi pulsować z bólu.
– Błagam, powiedz mi, że jej nie oczerniliście.
– Na razie tylko zdyskredytowaliśmy sam portal. Gdyby to ode mnie
zależało, od razu ruszyłbym pełną parą, ale Kristin i Catherine są rodziną.
– Twoja szefowa? Ta kobieta, która przyszła do mnie do domu, jest
rodziną Kristin?
Tristan unosi ręce, ale po chwili je opuszcza.
– Właśnie tak. Chciała przeprowadzić śledztwo do końca, żeby nie
oczerniać Kristin bezpodstawnie. Jej mąż ma agencję ochrony i… cóż,
powiedzieli mi, żebym o więcej nie dopytywał. Odkryli, że jest niewinna,
jakieś pół godziny po twoim esemesie.
Jezu Chryste. Łoiłem przez dwa dni, podczas gdy ona cierpiała katusze.
– Czy ona wie, że dopiero teraz się o tym dowiedziałem?


– Nie wiem. W  normalnych okolicznościach, przy zachowaniu
standardowych procedur, nikt z  nas nie miałby z  nią kontaktu. Jednak
z  racji tego, że mąż Catherine jest krewnym Kristin, sytuacja jest zgoła
inna.
To nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Od początku mówiłem mu, że
nie chciałem nawet wydawać w tej sprawie oświadczenia.
– Zależy mi na niej. Nie obchodzą mnie procedury.
Tristan się śmieje.
– Wiem, ale jesteś naszym klientem. Płacisz mi za gaszenie pożarów,
więc rodzina rodziną, ale to wobec ciebie jesteśmy lojalni.
– Jasne. – Pocieram twarz. – Chcę wiedzieć, kto za tym stoi. Chcę ich
zniszczyć. Mam w dupie, co zrobisz, ale oni ją wrobili… Tym razem pójdę
na całość.
– Zrozumiano – odpowiada Tristan z zadowoleniem. – Chciałbym móc
ci powiedzieć więcej, ale jeśli chcesz znać szczegóły, musisz porozmawiać
z Kristin.
Ktokolwiek za tym stoi, zrozumie, czym jest piekło. Zniszczę ich tak
samo, jak oni zniszczyli nas. Zostawię to Tristanowi, bo muszę się zająć
czymś o wiele pilniejszym.
– Jeszcze jedno –  dodaję. –  Jest jeszcze jeden pożar, który będziesz
musiał zgasić.
Tristan wybucha śmiechem.
– Tak, to drugi powód, dla którego tu jestem.


ROZDZIAŁ 34

Trzy dni.
Siedemdziesiąt dwie godziny.
Cztery tysiące trzysta dwadzieścia osiem minut bez wiadomości od
Noaha. A w zasadzie to cztery tysiące trzysta dwadzieścia dziewięć minut.
Nie żebym liczyła.
Miałam nadzieję, że gdy Noah się dowie, że mejl nie wyszedł z mojego
komputera, zadzwoni albo napisze… Wygląda na to, że albo go to nie
obchodzi, albo w to nie uwierzył.
Po naszej miłości zostały mi tylko złamane serce i  niespełnione
obietnice.
Mam zszarpane nerwy, ledwo spałam, a  oczekiwanie na telefon od
Jacksona, który ma dać mi znać, kto za tym wszystkim stoi, powoli mnie
wykańcza. Muszę wiedzieć, kto mi to zrobił. Desperacko chcę się
dowiedzieć, kto nienawidzi Noaha lub mnie tak bardzo, że byłby gotów nas
zniszczyć.
Gdy rozlega się pukanie do drzwi, serce skacze mi do gardła. Może to
Noah? Zrywam się z  kanapy i  biegnę otworzyć. Co ja wyprawiam?
Zastygam w pół kroku.
Przecież on mnie zostawił bez mrugnięcia okiem. Pozbył się mnie bez
żalu i zranił bardziej niż Scott.
Ponownie rozlega się pukanie.


To pewnie i tak nie on. Kiedy otwieram, przekonuję się, że miałam rację.
W progu stoi Catherine z bukietem kwiatów.
Wygląda na to, że postanowiła mnie pocieszyć inaczej niż do tej pory.
Kiedyś ratowałyśmy się lodami, ciastem, muzyką Four Blocks Down i dużą
ilością wina. Kwiaty to nowość.
– Wyglądasz jak siedem nieszczęść –  oznajmia Catherine, spoglądając
na mnie z obrzydzeniem. – Myłaś się, odkąd się widziałyśmy?
– Masz dla mnie jakieś wieści? – wypalam, bo muszę wiedzieć, co ją do
mnie sprowadza.
– Leżały na twoim ganku, ale nie znalazłam żadnego liściku – mówi.
Mam w  nosie te głupie kwiaty. Równie dobrze mogła mi je przysłać
osoba, która mnie wrobiła, po to, żeby mnie jeszcze bardziej pognębić.
Chcę się dowiedzieć, kto wysłał tego mejla. Mam dość czekania.
Jackson wytłumaczył mi, że sprawa jest bardziej złożona, niż myślałam.
Z racji tego, że formalnie nie zostało popełnione przestępstwo, żaden sędzia
nie wydałby nakazu ujawnienia danych IP. Dlatego mój kuzyn zwrócił się
do znajomego, który ma znajomego, który rzekomo pracował dla CIA.
Powiedział, że będzie lepiej dla mnie, żebym nie dopytywała o nic więcej.
– Catherine?
– Wiem tylko, że Jackson poprosił mnie, żebym spotkała się z  nim
u ciebie, gdy skończę pracować w Starbucksie, do którego uciekłam przed
dziećmi. Idź pod prysznic i  doprowadź się do porządku, a  potem
przejrzymy to, co mamy.
– Nie mogę…
– Idź. –  Wskazuje drzwi. –  Wiem, że siedzisz jak na szpilkach, ale to
może jeszcze potrwać. Czy dzieci są u Scotta?
– Tak. Powiedziałam mu, że kiepsko się czuję i żeby je wziął na kilka
dni.
– To dobrze. Idź się umyć, żebyś nie wyglądała jak prosię.
Chcąc uniknąć kłótni, udaję się do łazienki. Wchodzę pod prysznic
i  czekam, aż woda zmyje ze mnie przygnębienie. Czuję się całkowicie
bezsilna. Wiem, że jestem niewinna, ale to innych muszę do tego


przekonać, nie siebie. Przed oczami staje mi mina Noaha, gdy ze mną
zerwał. Na jego twarzy malowały się rozczarowanie, złość i determinacja.
Zamykam oczy, opieram się o chłodne kafelki i zalewam łzami.
Nie wrócił do mnie.
Dowiedział się, że jestem niewinna, ale to niczego nie zmieniło.
Znowu jestem sama, ale tym razem nie czuję żadnej ulgi.
Z rozmyślań wyrywa mnie pukanie do drzwi.
– Kristin?
Chrząkam, żeby ukryć żal w głosie.
– Tak?
– Dzwonił Jackson, będzie za dwadzieścia minut.
– Okej.
Wychodzę spod prysznica, ubieram się i upinam włosy w niedbały kok.
Mam nadzieję, że stylówa na czystą, ale zrozpaczoną jest lepsza niż na
brudną i gotową na śmierć. Kiedy wchodzę do salonu, Catherine rozmawia
z kimś przez telefon i chodzi nerwowo po pokoju.
– Rozumiem. Tak, no cóż, nic na to nie poradzę. –  Zawiesza głos. –
  Powiedziałeś mu, że zrobiłabym to samo, gdyby nie należała do mojej
rodziny? – Catherine słucha w milczeniu, a ja siedzę jak trusia. – Tristan, on
nie może tego zrobić. Nie obchodzi mnie, że jest za późno. On… czekaj, co
to znaczy za późno? –  Cat mówi o  Noahu. Czuję to. Nie powinnam
podsłuchiwać, ale nie mogę się powstrzymać. Muszę się czegoś o  nim
dowiedzieć. – Tak po prostu? I dopiero teraz mi o tym mówisz? Dlaczego,
do diabła, czekałeś cały dzień, żeby do mnie zadzwonić – jęczy Catherine
do słuchawki. – Dobrze. Zajmę się bałaganem na miejscu. Przekaż mu, że
popełnił ogromny błąd. Ogromny.
Moje złamane serce upada na podłogę, bo wiem, że on nie przyjdzie.
Chrząkam, ponieważ nie chcę słyszeć już ani słowa więcej.
Catherine spogląda na mnie z uśmiechem.
– Okej. Zadzwonię później. –  Odkłada komórkę na stół i  spogląda na
mnie ciepło. – Wyglądasz dużo lepiej.


Wzruszam ramionami. Ponownie dopada mnie ból rozłąki. Dopiero teraz
dociera do mnie, że liczyłam na to, że Noah do mnie wróci. Tak bardzo tego
pragnęłam, ale już wiem, że moje nadzieje były płonne.
– Jackson miał jakieś nowe wiadomości? –  pytam i  wzdrygam się na
dźwięk własnego głosu.
– Kris. – Cat podchodzi do mnie, a ja kręcę głową.
Gdy rozlega się pukanie do drzwi, Catherine głaszcze mnie po policzku.
– Wszystko będzie dobrze, zaufaj mi. Jackson to naprawi, zawsze mu się
udaje.
Potakuję. Cat idzie otworzyć drzwi, a  ja udaję się do kuchni, żeby
uspokoić skołatane nerwy. Mam przeczucie, że wieści Jacksona nie ukoją
mojego ściśniętego żołądka. Kiedy uchylam drzwi do spiżarni, na widok
herbatników, którymi Noah karmił Aubrey, usta wykrzywiają mi się
w podkówkę. Nie zapomnę jego miny, gdy przyłapałam ich na podjadaniu.
Już nie zjedzą razem herbatników.
Pewnego dnia będę mogła o  nim pomyśleć bez bólu. Noah stanie się
odległym wspomnieniem o zaprzepaszczonej szansie. Czas wymaże to, co
nas łączyło, miłość wyblaknie jak stare zdjęcie, ale dziś jej wyraźny kontur
kaleczy moją duszę. Nadejdzie dzień, kiedy nie będę mogła sobie
przypomnieć brzmienia jego głosu ani zielonych ogników tańczących
w jego oczach. Choć mimo rozpaczy nie chcę o nim zapomnieć.
Muszę wziąć się w garść. Nie mogę się zadręczać. Noah odszedł, z nami
koniec, a  ja muszę dalej żyć. Za drzwiami znajdę odpowiedzi, które
pozwolą mi zamknąć ten rozdział.
Kiedy drzwi się otwierają, szklanka wody, którą trzymam w  dłoni,
wyślizguje mi się z rąk.
To nie Jackson stoi w moim salonie.
Spoglądam na Catherine, która się do mnie uśmiecha.
– Poczekam na męża przed domem – mówi i wymyka się z pokoju.
– Kristin. – W salonie rozlega się głęboki głos Noaha.
To nie dzieje się naprawdę. Jego tu nie ma, bo przecież podsłuchałam jej
rozmowę… chyba tracę zmysły. Kucam i sięgam po szklankę i nagle czuję


dotyk jego dłoni.
Zamykam oczy, nienawidząc swojego mózgu za to, że płata mi takie
figle.
– Przestań – szepczę. – Przestań natychmiast.
Gdy jednak otwieram oczy, Noah nadal tu jest.
– Muszę pójść po papierowy ręcznik – stwierdzam odruchowo.
– Musimy porozmawiać – mówi Noah, ale ja nie mam na to siły.
Oddycham ciężko i kręcę głową.
– Dobrze, to ja będę mówił, a  ty możesz słuchać… Przepraszam cię.
Kurwa, strasznie przepraszam, że cię nie posłuchałem. – Głos mu się łamie.
–  Kristin, myliłem się. Nie powinienem był w  ciebie zwątpić, ale nie
wiedziałem, co mam o tym wszystkim myśleć.
Nie wiem, co zrobić. Nadal nie jestem pewna, czy nie przechodzę
właśnie załamania nerwowego. Przez ostatnie kilka dni żyłam w ogromnym
stresie i nie przestawałam o nim myśleć, dlatego nie mogę sobie do końca
zaufać. Kucam i  spoglądam w  zielonkawe oczy, za którymi tak bardzo
tęskniłam.
– Jesteś tu? – pytam.
– Przyleciałem, gdy tylko się o wszystkim dowiedziałem – mówi Noah.
–  Wyszedłem z  planu i  pewnie zaprzepaściłem całą swoją karierę, ale
musiałem się z tobą zobaczyć.
Powoli zaczynam wierzyć, że to nie jest sen. Noah stoi w moim salonie,
a mnie zalewa fala emocji. Od ulgi przez złość, ból, nienawiść po miłość,
rozczarowanie i  znowu ulgę. Czuję się, jakbym wsiadła na karuzelę,
z  której upadek grozi śmiercią. Zapominam o  rozlanej wodzie i  wstaję.
Chcę się poczuć wyższa, silniejsza i muszę znaleźć w sobie odwagę, żeby
zadać mu nurtujące mnie pytania.
– Dlaczego? – szepczę. – Dlaczego teraz? Co tu robisz?
Noah mnie nie dotyka, ale czuję ciepło bijące od jego ciała. Wzdycham
głęboko, zaciągając się zapachem jego wody kolońskiej, i  zaczynam się
trząść. Jest tak blisko, że muszę zadrzeć głowę, żeby na niego spojrzeć.
– Bo cię kocham.


Miłość nie boli. Gdyby mnie kochał, wiedziałby, że nigdy bym go nie
skrzywdziła. Gdyby mnie kochał, nie zostawiłby mnie, tylko walczyłby
u mojego boku.
– Kochasz mnie? Przecież odszedłeś. Zostawiłeś mnie i  wyjechałeś
z kraju. – Robię krok w tył, przypominając sobie, przez co przeszłam. – Nie
możesz mówić, że mnie kochasz, skoro tak łatwo mnie porzuciłeś.
– Łatwo? – Noah wyciąga do mnie rękę, ale ja się odsuwam. Jeśli mnie
dotknie, natychmiast zmięknę. – Proszę… – Cofa dłoń i spogląda na mnie
z bólem. – Skarbie, w tym nie było nic łatwego. Nic.
Kręcę głową, powstrzymując łzy.
– Wejście na pokład tego samolotu było najtrudniejszą rzeczą, jaką
zrobiłem w  życiu. Przed dwa dni upijałem się do nieprzytomności. Nie
mogłem jeść, pracować ani funkcjonować. W  każdej kobiecie widziałem
ciebie. Myślałem tylko o tym, żeby do ciebie wrócić.
– Ale tego nie zrobiłeś – przypominam mu. – Nie wróciłeś. Nawet nie
zadzwoniłeś.
Noah się krzywi i wzdycha ciężko.
– Spierdoliłem to. Wiedziałem, że jeśli zostanę w Tampie, nie będę mógł
się powstrzymać, żeby do ciebie nie przyjść. Byłem tak wściekły i zraniony,
że straciłem głowę. Uwierz mi, wiem, że byłem głupi.
Ma rację, spierdolił to.
– Złamałeś mi serce, a na domiar złego uwierzyłeś, że byłabym do tego
zdolna.
– Kristin, a miałem jakiś inny wybór? Przecież dowody mówiły same za
siebie.
– Mogłeś mi uwierzyć! –  krzyczę. Jedyne, o  co prosiłam, to o  szansę,
żeby dowieść swojej niewinności. Nawet tego nie był w stanie mi dać.
Noah wbija wzrok w podłogę.
– To prawda, ale nie chodziło tylko o okoliczności. Nie jestem ideałem.
– Spogląda na mnie. – Wiem, że muszę nad sobą popracować. Nie jest mi
łatwo komuś zaufać. Mój ojciec odszedł, gdy byłem mały, moja
dziewczyna, którą kochałem całym sercem, porzuciła mnie, a potem każdy,


kogo uważałem za przyjaciela, odwrócił się ode mnie. Nie wspominając
o  tym, że w  mojej branży roi się od sprzedawczyków. Każdy czegoś ode
mnie chce, ale gdy poznałem ciebie…
Serce podchodzi mi do gardła. Rozumiem, że zaufanie przychodzi mu
z  trudem. Być może na jego miejscu byłabym równie cyniczna, ale
sądziłam, że z  nami będzie inaczej. Nigdy nie dałam mu powodu, żeby
mógł mnie podejrzewać o interesowność.
– Noah, chciałam tylko ciebie. Nie zależało mi na twoich pieniądzach,
sławie ani na wywiadzie… sam tego chciałeś. To ty na to nalegałeś.
Gdybym miała wybór, nigdy bym o tobie nie napisała. Zraniłeś mnie.
Noah zaciska oczy, jakby coś go zabolało, i potakuje.
– Wiem i  sam siebie za to nienawidzę. Mógłbym wymienić wszystkie
powody swojej decyzji, ale to niczego nie zmieni. Myśl, że mogłaś maczać
w tym palce, była dla mnie nie do zniesienia. Nigdy nie kochałem żadnej
kobiety tak jak ciebie. Ale wszystko, od mejla, który został wysłany
z twojej skrzynki, po moment, w którym to się wydarzyło, i fakt, że o tym
wiedziałaś, wskazywało niezbicie na ciebie. Myśl, że mogłaś mnie
zdradzić, była… nie mam słów, żeby opisać ten ból.
Jego słowa są tu zbędne, bo przekonałam się o tym na własnej skórze.
Nie sposób opisać tego, co do niego czułam. Kochałam Noaha każdą
komórką swojego ciała. Był moim szczęśliwym zakończeniem. Decyzja
o ofiarowaniu mu mojego serca była najłatwiejszą, jaką w życiu podjęłam,
a zarazem najtrudniejszą do wymazania.
– Czekałeś trzy dni. Od trzech dni oboje wiemy, że jestem niewinna, ale
nawet do mnie nie napisałeś. Czekałeś aż do dziś? Dlaczego? Co się stało,
że nagle uznałeś, że warto o mnie walczyć? – pytam, zbliżając się do niego.
Noah muska mój policzek, a  gdy cofa dłoń, miejsce, którego dotykał,
zaczyna mnie piec. Gdy na mnie patrzy, czuję się tak, jakby miało mi
rozerwać płuca. Jego widok zawsze zapierał mi dech w piersiach, ale teraz
całkowicie mnie paraliżuje. Boję się, że jeśli drgnę, rozsypię się w drobny
pył.
– Dowiedziałem się o  tym czternaście godzin temu i  w  ciągu godziny
wsiadłem do samolotu. –  Noah pociera nosem o  mój policzek, a  ja
wdycham jego zapach. – Jesteś warta wszystkiego. Jestem głupcem, który


nie zasługuje na drugą szansę, ale i tak cię o nią błagam. Wybacz mi ten
jeden raz, a obiecuję, że już nigdy cię nie skrzywdzę.
Zamykam oczy, a na policzek skapuje mi łza. Nigdy nie potrafiłam mu
się oprzeć. W  chwili, kiedy go poznałam, rzucił na mnie czar, więc tak
naprawdę nie miałam wyboru i musiałam się w nim zakochać.
– Nie składaj obietnic, których nie dotrzymasz – szepczę, gładząc go po
piersi. – Obiecaj mi tylko, że mnie nie zostawisz.
Noah obejmuje moją twarz.
– Obiecuję. Chybabym tego nie przeżył.
Gdy spoglądam na niego, dostrzegam żal w jego oczach.
– Ja bym tego nie przeżyła.
– Wybacz mi – mówi błagalnym tonem. – Wybacz, że byłem taki głupi.
– Wybaczyłam ci, kiedy tylko cię ujrzałam.
To prawda. Wybaczyłam mu, gdy tylko stanął w moim progu. Kocham
go. To jego pragnę i choć odszedł, wrócił do mnie. Nie mogłabym znieść
myśli o tym, że nie dałam mu drugiej szansy.
Noah przyciąga mnie do siebie i  przybliża usta do moich. Palcami
przebiegam po jego piersi i chwytam za kark. Przytulam go i zaczynamy się
całować. Całuje mnie tak łapczywie, jak umierający, który znalazł
lekarstwo na swoją chorobę. Po raz pierwszy od trzech dni mogę
swobodnie zaczerpnąć tchu. Kiedy jego język wsuwa się do moich ust,
zbiera mi się na płacz.
Odrywamy się od siebie, a Noah opiera czoło na mojej skroni.
– Nie wiedziałem, czy kiedykolwiek jeszcze cię pocałuję – wyznaje. –
 Walczyłbym o ciebie do końca swoich dni.
Obejmuję go w  talii, opieram głowę na jego piersi i  roztapiam się
z rozkoszy w jego ramionach.
– Nie musiałbyś długo walczyć.
Noah gładzi mnie po plecach i mówi:
– Kocham cię, Kristin.
– Kocham cię – odpowiadam i unoszę głowę, żeby na niego spojrzeć.


– Przepraszam, że ci nie wierzyłem.
Choć to bolesne i nadal nie wiemy, kto za tym wszystkim stoi, jednak do
mnie wrócił.
– Nie mogę mieć do ciebie o to pretensji. Gdybym nie była pewna, że
tego nie zrobiłam, sama bym w to nie uwierzyła. Ten człowiek zadał sobie
wiele trudu, żeby mnie w to wrobić.
Noah całuje mnie kilkakrotnie i wypuszcza z objęć.
– Wiesz już, kto to zrobił?
– Nie. Jedyny dowód, jakim dysponuję, to ten, że mejl nie został
wysłany z  żadnego z  moich urządzeń. Nadal wiele pytań pozostaje bez
odpowiedzi. Kto jeszcze o  tym wiedział? Skąd to wiedział? I  dlaczego
skorzystał z moich danych, skoro wciąż nie wiemy, czy celem byłam ja, czy
ty? Mam nadzieję, że Jackson nam na to odpowie.
Ten człowiek wie o nas wszystko. Boję się myśleć, kto mógłby za tym
stać, ale prawda jest taka, że krąg podejrzanych jest wąski, bo Noah i ja nie
mamy wielu wspólnych znajomych.
– Co powiedziałaś dzieciom? – pyta Noah.
– Wysłałam je do Scotta, bo potrzebowałam czasu, żeby się zebrać do
kupy.
Noah pociera kciukiem wierzch mojej dłoni.
– Postaram się naprawić to, co zepsułem. Zrobię wszystko, żebyś
poczuła się bezpiecznie. Kotku, nigdy nie dam ci powodu, żebyś zwątpiła
w moją miłość. Kocham cię z całego serca i już nigdy w ciebie nie zwątpię.
Catherine otwiera drzwi i odchrząkuje.
– Wszystko w porządku?
Głupie pytanie. Gdy patrzę w  oczy Noaha, rozwiewają się wszystkie
moje wątpliwości. Jest tu. I mnie kocha. I wierzy we mnie.
Spoglądam na nią z uśmiechem.
– Tak, sądzę, że wszystko będzie dobrze.
– Miałam nadzieję, że to powiesz. – Cat się szczerzy.


Kiedy drzwi otwierają się na oścież, zza pleców Cat wyłania się Jackson.
Gdy tylko oboje przekraczają próg, Jackson pyta bez ogródek:
– Jesteście pewni, że chcecie o wszystkim wiedzieć?
Zerkam na Noaha i spoglądam na Jacksona.
– Absolutnie tak.


ROZDZIAŁ 35

Ręce trzęsą mi się tak bardzo, że Noah musi prowadzić. Nic mnie już nie
zdziwi, ale to naprawdę niedorzeczne.
Gdy docieramy na miejsce, parkujemy przed domem i  spoglądamy na
czerwone drzwi wejściowe. Za nimi znajdziemy osobę, która, jak twierdzi
Jackson, wysłała mejla z mojego adresu.
– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić?
– A mam jakiś wybór? – Spoglądam na Noaha pytająco.
Noah uśmiecha się smutno.
– Możemy o tym zapomnieć. Możemy być szczęśliwi, nie drążąc tego
dalej. I tak nic nie zmieni tego, co do ciebie czuję. – Bierze mnie za rękę.
Cieszę się, że to powiedział. Nie byłam przygotowana na rewelacje
Jacksona. Nadal nie potrafię tego zrozumieć. Jak to możliwe, że Scott się
o  tym dowiedział? Nie zająknęłam się ani słowem na temat przeszłości
Noaha. Byłam pewna, że winowajcy należy szukać wśród osób z otoczenia
Noaha.
A jednak stoję przed domem człowieka, którego kiedyś kochałam. Nie
mogę udawać, że nic się nie stało.
– Noah, uciekłeś do Francji z tego powodu. Zostawiłeś mnie, bo ktoś nas
nienawidzi. Ten ktoś posłużył się moim nazwiskiem, żeby opublikować
kompromitujące cię informacje, więc nie mogę tego tak po prostu zostawić.
Chcę wiedzieć dlaczego. Chcę wiedzieć jak. I  chcę zobaczyć jego minę,
gdy powiem mu, że to na nic, bo i tak jesteś mój.


Noah nachyla się i całuje mnie w usta.
– Ja też chcę wiedzieć, ale wierzę, że nikomu o tym nie powiedziałaś.
Nic więcej mi nie potrzeba. Możemy o tym po prostu zapomnieć.
– Dziękuję, ale ja nie chcę tego tak zostawić. Pozwalałam mu, żeby
kontrolował moje życie i  mnie niszczył, dość tego. Muszę się z  nim
skonfrontować.
Mam nadzieję, że Noah mnie zrozumie. Przez większą część życia
wszystkiego się bałam, czas to zmienić. Gdybym zamiotła to pod dywan,
on by wygrał. Tym razem sama zamierzam sięgnąć po zwycięstwo.
Noah ponownie całuje mnie w usta.
– Skarbie, zrobimy, co zechcesz.
– Kocham cię.
– Kocham cię.
Na spotkaniu z  Jacksonem Noah zachował się naprawdę imponująco.
Jackson wytłumaczył nam, że informacje uzyskał w  sposób nie do końca
legalny, więc możemy ich użyć tylko do konfrontacji ze Scottem.
Musieliśmy przysiąc, że nigdy nie zdradzimy nikomu, skąd pochodzą, choć
i tak kulisy operacji pozostały owiane tajemnicą. Zdradził nam jedynie, że
jeden z  jego pracowników ma nadzwyczajną umiejętność omijania
procedur prawnych. Tak naprawdę zatem chodzi tu tylko o  zwycięstwo
moralne.
– Chodźmy. – Wzdycham ciężko i wysiadam z samochodu.
Noah bierze mnie za rękę. Kierujemy się w stronę domu, a ja czuję, że
skręca mnie w  żołądku. Nie wiem, jak to zniosę, ale wiem, że nie mam
innego wyjścia. Przełykam i dzwonię do drzwi.
Gdy te się otwierają, nie ma już odwrotu.
– Kristin? –  Scott patrzy na mnie ze zdumieniem. –  Co ty tu robisz?
Mówiłaś, że jesteś chora, przecież powiedziałem, żebyś przyjechała po
dzieci około szóstej.
– Muszę z tobą porozmawiać, to pilne. – Z trudem powstrzymuję gniew.
– Czy dzieci nadal są u twoich rodziców?
Scott wychodzi przed dom i zamyka za sobą drzwi.


– Tak, przecież pytałaś mnie o to dwadzieścia minut temu, a co?
Scott spogląda na Noaha i krzywi się, po czym ponownie zerka na mnie.
– Wiesz, co to jest adres IP? – pytam.
– Oczywiście, że tak. – Krzyżuje ręce na piersi. – Pracuję dla koncernu
technologicznego. Choć, szczerze mówiąc, nie sądziłem, że ty to wiesz.
Owszem, wiem. Ta głupiutka gospodyni domowa wiele się nauczyła
przez ostatnie kilka miesięcy. Debil.
Przechodzę do dalszych pytań, ignorując jego komentarz.
– A zatem wiesz, że można sprawdzić jego lokalizację?
– Nie, Kristin. Musiało mnie to ominąć przez piętnaście lat pracy
w  firmie. –  Prycha drwiąco. –  Czy dowiedziałaś się tego od swojego
nowego chłopaka? Serio, przyjechałaś porozmawiać o  adresach IP, choć
twierdziłaś, że jesteś strasznie przeziębiona? Jeśli chciałaś spędzić z  nim
więcej czasu…
– Zamknij się, Scott.
– Jestem zajęty. Powiedz, co jest tak pilne, że musiałaś się ze mną
zobaczyć, i zakończmy to.
Gdy robię krok naprzód, Noah chwyta mnie za rękę, ale fakt, że
Scottowi wydaje się, że może mnie tak traktować, sprawia, że chciałabym
go udusić. Mam dość jego arogancji.
– Scott, nie prowokuj mnie, bo zaraz się wkurwię.
– Dlaczego? – syczy. – To ty zachowujesz się jak wariatka.
– Uważaj na słowa – ostrzega go Noah i kładzie mi ręce na ramionach.
– Bo co? Będziesz mi groził w moim własnym domu? Nie ośmieszaj się.
– Scott się śmieje.
Noah jest wyższy od Scotta o  jakieś piętnaście centymetrów i  cięższy
o jakieś trzynaście kilo. Mógłby go zgnieść jak robaka.
– Przekonasz się, jeśli jeszcze raz odezwiesz się do niej w ten sposób.
Scott udaje, że go nie słyszy, ale w  jego oczach dostrzegam lęk.
Spogląda na mnie i prycha.


– Powiedz mi, o  co mnie oskarżasz, żebym mógł wrócić do swojej
drugiej życiowej pomyłki, która czeka na mnie w środku.
– Pomyłki? Byłam pomyłką? Zresztą to nieistotne.
– Mam kurewską migrenę. Byłabyś łaskawa się pospieszyć? – zrzędzi.
Zaraz głowa rozboli go jeszcze bardziej.
– Scott, ja wiem! Wiem, co zrobiłeś! To niewiarygodne! – Puszczają mi
nerwy. – Skoro wiesz, że adres IP da się sprawdzić, skąd pomysł, że ujdzie
ci to na sucho? Sądziłeś, że puścimy to płazem?
– O  czym ty mówisz, do kurwy nędzy? –  Scott robi krok w  moim
kierunku. – Mam w dupie twoje życie uczuciowe. Czekam, aż wyjdziesz za
mąż za swojego durnego chłopaka, żebym mógł przestać płacić ci alimenty.
Jeśli tak bardzo martwi się o  pieniądze, dlaczego nie pomyślał, co się
stanie, jeżeli stracę pracę? Sądził, że dzięki temu będzie mógł mi mniej
płacić? Co za idiota.
– A zatem zdajesz sobie sprawę, że doprowadzenie do tego, że straciłam
pracę, nie było najrozsądniejszym posunięciem? Myślisz, że sąd będzie
zachwycony, jeśli się okaże, że nie mam przychodów? Przecież każą ci
płacić więcej.
Najwyraźniej tego nie przewidział. Nie jestem głupia. Moja prawniczka
powiedziała, że jeżeli Scott dostanie podwyżkę, będę mogła złożyć nowy
pozew. A  jeśli chodzi o  plany poślubienia Noaha, zamierzam z  tym
poczekać, aż wyciągnę od Scotta ostatni grosz. Zasłużyłam na to po tym,
przez co przeszłam.
– Zwolnili cię? Kristin, nie mam pojęcia, o co mnie oskarżasz, ale jedno
jest jasne, musisz jak najszybciej udać się na terapię. – Scott pociera twarz.
– Och. Ja muszę iść na terapię? Co za bezczelność. I  kto to mówi?
Mężczyzna, który przez czternaście lat bezustannie mnie poniżał, żeby
poprawić sobie samopoczucie.
– Możesz zapanować nad swoją dziewczyną? – Scott pyta Noaha.
– Kurwa, nie odzywaj się do mnie – ostrzega go Noah. – Jeszcze jedno
słowo, a  spiorę cię na kwaśne jabłko. Nie krwawisz tylko z  uwagi na
Kristin i dzieci. Ale jeśli ją tkniesz, z radością się za ciebie wezmę.


Scott wybucha śmiechem.
– Jasne. Spierz mnie. Gadaj zdrów, dupku. Powiedz wreszcie, o  co ci
chodzi, i przestań histeryzować.
Odsuwam się i  wbijam w  niego wzrok. Znam go jak własną kieszeń.
Wiem, kiedy kłamie. Wówczas zwykle pociąga nosem. Dlatego
wiedziałam, że mnie zdradza, choć nie chciałam się do tego przyznać.
Dziś ani razu tego nie zrobił.
Wygląda na zaskoczonego.
– Naprawdę nie wiesz, o czym mówię?
– Nie, nie mam bladego pojęcia, dlaczego wrzeszczysz coś o adresach IP
i o co mnie oskarżasz.
– Nie zrobiłeś tego – szepczę i spoglądam na Noaha.
Ten zaś patrzy na mnie z niepokojem.
– Jesteś pewna? Przecież wiemy, że…
Kręcę głową.
Przez ostatnie kilka tygodni moje stosunki ze Scottem uległy znacznej
poprawie. Lepiej się dogadujemy, podział obowiązków rodzicielskich nie
nastręcza nam problemów i był na tyle miły, że zgodził się wziąć dzieci do
siebie na kilka dni.
Dlatego nic z tego nie rozumiem. Skoro zaczął się starać, dlaczego niby
miałby to zrobić? Poza tym nadal nie wiem, skąd miałby się dowiedzieć
o przeszłości Noaha.
To bez sensu.
– Jezu Chryste, Kris! Nie rozumiem…! – wydziera się Scott, gdy nagle
drzwi otwierają się na oścież.
– Co tu się dzieje? Dopiero co się wprowadziliśmy, nie chciałabym, żeby
nasi sąsiedzi się do nas uprzedzili. – Jillian bierze się pod boki.
I wtedy doznaję olśnienia.
To nie był Scott.
Scott nie jest głupi, nie ryzykowałby pogorszenia stosunków z dziećmi
i nie potrafiłby zatrzeć za sobą śladów. Jest narcyzem, więc nie bałby się, że


ktoś go przyłapie. To Jillian zawsze go we wszystkim wyręczała. Dzięki
niej udało mu się ukryć przede mną ich romans.
Ewidentnie to sprawka tej suki.
– Właśnie zaczęłam opowiadać o czymś Scottowi, ale olśniło mnie, że
powinnaś przy tym być.
Jillian się wzdryga.
– Ja?
– Przecież zamierzasz za niego wyjść?
Jillian uśmiecha się i gładzi po brzuchu.
– To prawda.
Scott przewraca oczami.
– Powiedz mi, jak ci się udało to zrobić? – pytam ją.
Noah zaciska dłoń na moim ramieniu.
– Niby co takiego?
Kurwa, jak ja jej nie znoszę. Jeśli sądzi, że uda jej się z tego wymigać,
jest jeszcze większą kretynką niż Scott. Jeżeli wcześniej miała mnie za
wredną sukę, to zaraz się przekona, do czego jestem zdolna.
– Skąd wyciągnęłaś informacje o Noahu i jakim sposobem udało ci się
wysłać mejla do mojej naczelnej z  mojego konta? –  Przyglądam się jej
bacznie. – Włamałaś się do mojego laptopa? Założyłaś podsłuch w moim
domu? Masz obsesję na moim punkcie i  musiałaś mnie skrzywdzić czy
zakochałaś się w Noahu i boli cię, że on cię nie chce?
– Pierdol się, Kristin.
Wybucham śmiechem.
– O nie, skarbie, ty się pierdol. Widzisz, wiem, co zrobiłaś, ale niestety,
to Scott zapłaci za twój czyn, bo podszyłaś się pod niego. Odpowie za
oszustwo i kradzież tożsamości – blefuję w nadziei, że się nie zorientują.
Scott wbija w  nią wzrok, a  Jillian rzednie mina, ale po chwili kobieta
odparowuje:
– Wypraszam sobie! Scott, pozwolisz, żeby twoja była żona mnie
szkalowała? W naszym domu?


– Kristin, o  czym ty mówisz? –  Scott zwraca się do mnie. –  Jakie
informacje, jakie mejle?
Streszczam mu artykuł i opowiadam o tym, że ktoś włamał się do mojej
skrzynki i  wysłał z  niej wiadomość, podszywając się pode mnie. Scott
wybałusza oczy, gdy mówię mu, że Jackson (którego potwornie się boi)
skontaktował się z organami ścigania, te zaś wyśledziły właściwy adres IP,
z którego został wysłany mejl.
– Czy ty sobie, kurwa, jaja robisz?! – ryczy Scott. – Jillian, powiedz mi,
że tego nie zrobiłaś! Powiedz mi, że… – Zaciska pięści.
Uśmiecham się, wiedząc, że Jillian już się z tego nie wywinie.
To przeważyło szalę na niekorzyść tej suki. Kiedy Scott zaczyna ją
besztać, Jillian wygląda, jakby miała pęknąć ze złości.
– Nic nie kumasz – szydzi Jillian. Gdy podnosi ręce, Noah natychmiast
osłania mnie własnym ciałem. – Myślisz, że jesteś taka mądra! Wszystko
wiesz, co, mądralo? Wystarczył jeden telefon, żebym o  wszystkim się
dowiedziała.
– To niebywałe! – Scott załamuje ręce.
– Do kogo zadzwoniłaś? – pyta Noah. – Skąd wiedziałaś o szczegółach
tej sprawy?
Jillian przewraca oczami.
– Scott zainstalował aplikację szpiegowską na jej komórce. Dzięki temu
mogliśmy się spotykać bez jej wiedzy. Wpadłam na trop, gdy wysłałaś
esemesa, w którym wspomniałaś o prawdziwym imieniu Noaha.
– Co takiego? Co zainstalowałeś na mojej komórce?
Szpiegował mnie? Naprawdę był do tego zdolny? Czuję się, jakbym
trafiła do domu wariatów. Oni są kompletnie szurnięci. Jestem wstrząśnięta
i jest mi trochę głupio. Przez ten cały czas, odkąd zamieszkaliśmy osobno,
śledził mnie?
– To jest, kurwa, szczyt wszystkiego! –  Noah podnosi głos. –  Chodź,
kotku. To jest niezgodne z prawem, idziemy do mojego prawnika.
Scott chwyta mnie za rękę.
– Kristin, proszę.


– Kurwa, nie waż się jej tknąć. –  Noah zasłania mnie, a  Scott
natychmiast mnie puszcza.
– Ściągnęliśmy tę aplikację na telefon Finna. Nie wiedziałem, że ty także
ją masz.
Jillian prycha śmiechem.
– Aha, jasne. W każdym razie mam dostęp do twojego telefonu. Gdy się
dowiedziałam, jak Noah ma na imię, reszta poszła jak z  płatka. Rodzice
twojej zmarłej dziewczyny się ucieszyli, że mogli porozmawiać z  twoją
aktualną partnerką. – Jillian spogląda z uśmiechem na Noaha.
Ja pierdolę. Ona naprawdę jest chora na głowę. Zadzwoniła do rodziców
Tanyi, nagadała jakichś głupstw, a potem wysłała artykuł. Nigdy wcześniej
nie chciałam nikogo pobić tak bardzo jak jej. Żałuję, że tego nie
nagrywałam. Może najwyższy czas, żebym to ja popełniła jakieś
przestępstwo? Ale przecież byliśmy przekonani, że za tym wszystkim stoi
Scott. Jest ojcem moich dzieci, więc z uwagi na ich dobro nie mogłabym go
skrzywdzić.
Ale ona jest kompletnie szurnięta, klinicznie chora. Na następnej
wizycie u ginekologa powinni ją zawinąć w kaftan bezpieczeństwa.
– Czy ty zwariowałaś? Co jest z  tobą nie tak? –  wydziera się na nią
Scott.
Obawiam się, że lista jej przywar jest nieskończenie długa.
– Wystarczyło, że raz się z nią spotkałeś i już przesunąłeś nasz ślub! –
 krzyczy Jillian i wskazuje na mnie. – Wiem, że nadal ją kochasz! Kochasz
ją i zostawisz mnie dla niej!
– I dlatego włamałaś się do mojego telefonu i wysłałaś ten artykuł? Czy
ty nie widzisz, jakie to jest irracjonalne?! Przecież z nim jesteś! Wygrałaś,
Jillian! –  Kręcę głową. Scott nie jest wygraną na loterii, ale ona
najwyraźniej jest innego zdania. –  Jest twój, a  ja jestem z  mężczyzną,
którego wybrałam, i nie jest nim Scott. Czego jeszcze chcesz? Przespałaś
się z moim mężem, zaszłaś z nim w ciążę, ale nadal próbujesz zniszczyć mi
życie? Dlaczego? Co chciałaś przez to zyskać?
Jillian przewraca oczami i odwraca wzrok.
– Odpowiedz mi! – krzyczę.


Jillian spogląda na Scotta ze złością.
– Nie po to czekałam dwa lata, aż się jej pozbędziesz, żeby być na
drugim miejscu!
Może gdyby wzięła się za singla, nie musiałaby czekać aż dwa lata.
A zamiast tego upatrzyła sobie żonatego gościa z dwójką dzieci. Doprawdy,
urocza jest.
Gdy Jillian spogląda na mnie, zaciskam pięści.
– Wybrał twoje głupie dzieci zamiast mnie. Wybrał ciebie zamiast mnie.
– W jej głosie jest tyle pogardy, że tracę nad sobą panowanie. Nikt nie ma
prawa krytykować moich dzieci.
Podchodzę do niej, trzymając Noaha za rękę, na wypadek gdyby musiał
mnie od niej odciągać.
– Nigdy więcej nie wypowiadaj się na temat moich dzieci. Rozbiłaś
rodzinę i  nigdy nie będziesz szczęśliwa. Połakomiłaś się na szczęście
innych, ale nie dbasz o to, co masz. Przegrałaś, a ja wygrałam. Noah nadal
jest przy mnie, ale Scott zobaczył, kim jesteś naprawdę, mściwą suką.
Nigdy jej nie zrozumiem. Spoglądam na mojego byłego męża,
czterdziestojednoletniego mężczyznę, który dał się omamić
dwudziestoczterolatce.
– Masz ją trzymać z dala od moich dzieci. Zrobisz to, jeśli nie chcesz,
żebym zadzwoniła do swojej prawniczki, bo nie pozwolę, żeby była częścią
naszego życia.
– Nie musisz się tym martwić. Nie zabawi tu zbyt długo.
Każda decyzja wiąże się z  konsekwencjami, niektóre z  nich są
pozytywne, jak chociażby decyzja o  rozstaniu ze Scottem i  związku
z  Noahem. Inne są negatywne, jak chociażby decyzja o  byciu wredną,
paranoidalną suką, która zostanie z  niczym. Ja na szczęście mogę sobie
pogratulować dobrego wyboru.
Noah jest szkatułką pełną skarbów, którą znalazłam po tym, jak moje
małżeństwo rozbiło się na mieliźnie. Choć nie dysponujemy mapą, która
wskaże nam właściwą drogę do celu, wiem, że możemy na sobie polegać.
Spoglądam z uśmiechem na Noaha.


– Kotku, idziemy? – Noah odwzajemnia mój uśmiech.
Nie mogą mnie już skrzywdzić. Nie jestem dziewczyną, którą byłam
przed laty. Nie bawię się w gierki i nie pozwalam innym sterować swoim
życiem. Noah dodaje mi sił, ale ja również mogę na sobie polegać. Gdy
spoglądam na Scotta i Jillian, dociera do mnie, jakie mam szczęście. Mój
związek nie jest idealny, ale przynajmniej nie chcemy się skrzywdzić.
Zostaliśmy poddani próbie, ale przeszliśmy ją zwycięsko. Pokonał
ocean, żeby mnie odzyskać.
Nie sądziłam, że kogoś tak pokocham.
– Tak, jestem gotowa. To wszystko jest już za nami.
Noah nachyla się i całuje mnie w usta.
– Co racja, to racja.


ROZDZIAŁ 36

– Tak, proszę pana, rozumiem. Będę na miejscu pod koniec…
– Dnia. – Paul, mój reżyser, kończy za mnie.
Niestety, to niemożliwe. Nie ma mowy, żebym wyjechał dziś wieczorem.
– Tygodnia.
– Noah, pracowaliśmy już razem i  nigdy nie mieliśmy żadnych
problemów – jęczy Paul.
– Dlatego proszę pana o dodatkowe dwa dni.
Kristin zasnęła na kanapie z nogami na moich kolanach. Dwie godziny
temu wróciliśmy od jej eks i najwyraźniej kompletnie ją wycięło.
– Dobrze. I  ani godziny później, w  przeciwnym razie wyrzucę cię
z  obsady i  zadbam o  to, żebyś już nigdy nie zagrał w  żadnym filmie –
 oznajmia Paul i się rozłącza.
Spoglądam na nią, zastanawiając się, czy dam radę ponownie ją
zostawić. Sytuacja jest skrajnie zagmatwana i  nie mogę wyjechać, nie
zadbawszy o  nią. Niestety, Kristin odrzuca jakiekolwiek propozycje
pomocy.
W każdym razie te, których jest świadoma.
Chcę jej pomóc dla jej własnego dobra, ale też dla świętego spokoju.
Chcę się nią zaopiekować. Chcę jej wynagrodzić to, co jej odebrałem.
Biorę się do roboty i wysyłam kilka mejli. Przez następne dwa dni chcę
spędzić z nią jak najwięcej czasu i odzyskać choć niewielką część tego, co
utraciliśmy.


– Tatusiu, wiesz, że dzieci rosną szybciej wiosną? – Na zewnątrz rozlega
się piskliwy głosik Aubrey. Głaszczę Kristin po nodze, ale nawet nie drgnie.
–  A  wiesz, że koniki śpią na stojąco? Wiedziałeś, że wieloryby pływają
w stadach? – trajkocze. Zdejmuję nogi Kristin z kolan i idę otworzyć drzwi.
– Wiesz, że młodsze siostry są strasznie irytujące? –  pyta Finn, a  ja
powstrzymuję śmiech.
– Nieprawda!
– Przestańcie się kłócić – upomina je Scott, gdy otwieram drzwi.
– Noah! – krzyczy Aubrey i biegnie do mnie. – Nakarmiłeś zwierzątka?
Śmieję się i kucam obok niej.
– Tak. Były głodne.
– Wiem. – Wzdycha melodramatycznie. – Musiałam je karmić pod twoją
nieobecność.
Serio, to dziecko jest najsłodszym stworzeniem pod słońcem. Wątpię,
żeby ktoś potrafił się oprzeć jej urokowi osobistemu. A  już zwłaszcza
chłopcy, gdy zacznie się nimi interesować.
– Będę się bardziej starał, obiecuję.
Nagle coś odciąga jej uwagę i rusza biegiem przed siebie.
– Mamusiu!
Patrzę, jak rzuca się w ramiona matki.
– Cześć, Aub –  mówi Kristin zaspanym głosem i  zgina się wpół od
impetu, z jakim rzuciła się na nią córka.
– Jak leci, Finn? – Uśmiecham się i przybijam z nim piątkę.
– Siemanko.
Scott stoi w drzwiach i wygląda na zakłopotanego. Ma szczęście, że jest
ojcem tych dzieci. Gdyby nie to, zrobiłbym z niego miazgę. Wiem jednak,
że nie jest tego wart. Ale jeśli Kristin będzie chciała go pozwać, z radością
temu przyklasnę. Wystarczy jeden fałszywy krok.
– Scott. – Wyciągam do niego rękę.
Czuję na sobie wzrok Finna. Nigdy go nie zawiodę, wychowano mnie na
prawdziwego mężczyznę. Mój ojciec nas zostawił, ale gdyby moja mama


kogoś poznała, nie zniósłbym, gdyby jej partner wypowiadał się o nim bez
szacunku. Chłopcy zawsze potrzebują swoich ojców, nawet gdy tego nie
okazują.
W dzieciństwie potrafiłem się nieźle maskować. Co nie zmienia faktu, że
tęskniłem za nim w  moje urodziny i  zawsze prosiłem Świętego Mikołaja
o to, żeby go do mnie przysłał.
Twarde dzieciaki zwykle są najwrażliwsze.
Scott podaje mi rękę.
– Noah.
Kristin gładzi mnie i  kładzie rękę na moim ramieniu. To jak dotąd
najczulszy gest, na jaki odważyła się wobec mnie przy dzieciach.
– Dziękuję, że je przywiozłeś. Do zobaczenia za kilka dni.
Kiedy próbuję zamknąć za nim drzwi, Scott zatrzymuje się w progu.
– Ona już się pakuje. Chciałem, żebyś o tym wiedziała. Odkryłem, że nie
jest w ciąży i…
– Okej, na razie. – Kristin potakuje i zamyka cicho drzwi.
– Wszystko w porządku? – pytam ją.
– Tak. Przepraszam, że zasnęłam.
– Nie masz mnie za co przepraszać – zapewniam ją.
W drodze do domu milczała, ale nauczyłem się, że czasami potrzebuje
pobyć ze swoimi myślami. Nabrała tego nawyku w  trakcie swojego
małżeństwa i wiem, że po malutku uda mi się ją tego oduczyć. Przy mnie
nie musi się już bać. Będę musiał pamiętać, że jest inna niż wszyscy.
– Jak długo zostajesz? –  pyta, spoglądając na mnie ze smutkiem. –
 Nawet nie zdążyliśmy porozmawiać o…
– Dwa dni, skarbie – odpowiadam i gładzę ją po policzku.
– Cholera.
Też nad tym ubolewam. Ostatnie, czego chcę, to stąd wyjechać. Zanim
jednak to zrobię, są sprawy, którymi muszę się zająć. À propos…
– Gdzie jest twój telefon? – pytam.
– Mój telefon?


Unoszę brew.
– Tak, telefon, od którego zaczął się cały ten galimatias.
Kristin sięga po torebkę i wręcza mi swoją komórkę. Bez słowa sięgam
po kluczyki do wypożyczonego samochodu i wychodzę przed dom.
– Noah!
– Chwileczkę! – rzucam przez ramię. Kładę komórkę na podjeździe, tuż
przy jednej z opon, wsiadam do samochodu i włączam silnik.
Kristin stoi na ganku ze zdumioną miną. Najwyraźniej nie zrozumiała,
że mam zamiar przejechać się po tym rupieciu.
– Co ty wyprawiasz, do diabła? – pyta, schodząc po schodach.
Z uśmiechem podnoszę z ziemi zmiażdżoną komórkę.
– Niebawem będziesz miała nowy telefon z  nowym numerem –
 informuję ją i wręczam jej telefon.
– Oszalałeś! To był mój telefon!
– Zgadza się – mówię i czekam, aż coś doda.
– Zniszczyłeś go.
– To prawda. I nie wahałbym się zrobić tego znowu.
Nikt już nigdy nam nie zagrozi. Nawet jeśli miałbym zniszczyć kolejne
sto telefonów. Za pół godziny Kristin, Aubrey i  Finn będą mieli nowe
komórki z wykupionym abonamentem. Jestem pewien, że oberwie mi się za
to, że kupiłem telefon Aubrey, tym bardziej że do tej pory go nie miała,
ale… zależy mi na tym, żeby mnie lubiła. Nie zniósłbym, gdyby spojrzała
na mnie z pretensją.
– Przejechałeś po nim. –  Kristin spogląda na zmiażdżony telefon. –
  Mogliśmy przecież odinstalować tę aplikację albo zmienić moje hasła.
Noah! –  Uderza mnie w  ramię. –  W  jaki sposób mam odzyskać utracone
numery, ty debilu?
Szczerze mówiąc, nawet o tym nie pomyślałem.
– Z chmury?
– Typowy mężczyzna! Zanim pomyślisz, przystępujesz do działania. –
  Odchodzi, zrzędząc pod nosem. –  Nie mam pracy, ale jasne, pójdę do


sklepu i powiem, że – Kristin zatrzymuje się i cedzi przez zaciśnięte zęby: –
  mój zazdrosny bez powodu, głupi chłopak przejechał moją komórkę.
Jestem pewna, że gwarancja to pokryje. I dodam, że dla pewności cofnąłeś
się i przejechałeś po niej drugi raz.
Gdy wybucham śmiechem, Kristin spogląda na mnie z wściekłością, co
ponownie kwituję śmiechem.
– Zamówiłem dla was nowe telefony. Nie musisz iść do sklepu.
Kristin patrzy na mnie spode łba, odkłada komórkę na ganek i cedzi:
– Nie wytrzymam z tobą.
Wbiegam po schodach, obejmuję ją w pasie i przyciągam do siebie.
– Beze mnie też nie wytrzymasz – mówię cicho.
– Tak myślisz? –  Kristin pyta z  kokieterią w  głosie i  opiera dłonie na
mojej piersi. Po jej złości nie ma już śladu.
Ściągam usta i potakuję.
– Owszem.
– A skąd ta pewność, panie Frazier?
– To kwestia intuicji.
– Hm. – Kristin bawi się rąbkiem mojej koszulki. – Może masz rację, ale
skąd ta pewność?
– Mógłbym cię pocałować. – Droczę się z nią. – Mógłbym sprawdzić,
czy omdlejesz w moich ramionach, bo zawsze to robisz, gdy z tobą flirtuję.
Wyczułbym to po napięciu w twoim ciele.
– Mógłbyś. –  Kristin stara się opanować drżenie w  głosie, ale
dostrzegam żar w jej oczach.
Kristin nie ma pojęcia, jak na mnie działa. Każde jej życzenie jest dla
mnie rozkazem. Znalazła się w  moim życiu zupełnie nieoczekiwanie,
wciągnęła mnie pod wodę i  już nigdy nie wypłynąłem na powierzchnię.
Nawet kiedy wszystko wydawało się stracone, nie potrafiłem o  niej
zapomnieć.
Nie wyobrażam sobie życia bez niej.
– Powinienem – mówię i nachylam się do niej.


Kristin pręży się, gdy moje dłonie wędrują coraz wyżej. W chwili, kiedy
już niemalże muskam jej usta, przerywa nam jakiś hałas.
Gdy się odwracamy, przed nami staje Finn.
Cholera.
Opuszczam ręce i robię krok w tył.
– Fuj – stwierdza Finn.
Zwykle spędzaliśmy czas sami, dlatego będę musiał pamiętać, żeby od
teraz trzymać ręce przy sobie.
– Och, daj spokój. – Kristin się śmieje. – Przecież lubisz Noaha, dzięki
niemu zyskujesz szacunek ulicy.
– Naprawdę powiedziałaś „szacunek ulicy? – pytam ją, śmiejąc się.
Kristin wzrusza ramionami.
– A co? Przejęzyczyłam się?
– Nie, ale jesteś za stara na slang – upomina ją Finn.
– Przestań mi zazdrościć, że jestem spoko ziomalką. – Kristin odchodzi,
zarzucając włosami. –  Jestem szefową wszystkich spoko ziomów. Jestem
kapłanką spoko świątyni.
Finn i ja wymieniamy spojrzenia i wybuchamy śmiechem.
– Noah, ona potrzebuje natychmiastowej pomocy. Błagam. – Finn upada
na kolana i składa ręce. – Błagam cię. Pomóż jej, zanim będzie za późno.
– Chciałbym jej pomóc, ale najwyraźniej dzierży klucze do spoko
świątyni. – Wzruszam ramionami i podążam do domu za Kristin.
Gdy siada na kanapie i  wyciąga się, jej widok zapiera mi dech
w  piersiach. Włosy zebrała w  kucyk, na twarzy nie ma ani odrobiny
makijażu i  jest ubrana w  czarne szorty i  obszerny T-shirt. Mimo to jest
najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem.
Kristin przechyla głowę i  uśmiecha się do mnie tak wyzywająco, że
mam ochotę zabrać ją do sypialni i dać jej nauczkę.
– Co?
– Nic.
– O czymś myślisz. – Uśmiecha się do mnie.


Podchodzę do niej z uśmiechem, chwytam ją za ramiona i nachylam się
do niej.
– Pomyślałem, że jestem szczęściarzem. Nie tylko cię znalazłem, lecz
także sprawiłem, że się we mnie zakochałaś, i  przekonałem cię, że mnie
potrzebujesz. Wygrałem los na loterii.
Kristin przewraca oczami.
– Jasne, to wszystko twoja zasługa, kochasiu. Przecież to ja uwiodłam
cię swoją uroczą nieporadnością i  wspaniałym seksem. No a  poza tym
dysponuję tajemną bronią.
– Jaką? – pytam, śmiejąc się w duchu.
– Noah! –  Po domu niesie się krzyk Aubrey. –  Zapomniałeś nakarmić
jeszcze jedno zwierzątko!
Kristin bierze moją twarz w dłonie i uśmiecha się szeroko.
– Aubrey.
Wybucham śmiechem i całuję ją mocno w usta.
– Kocham cię.
– Ja ciebie też. A  teraz idź je nakarmić, zanim znajdę sobie kogoś
bardziej ogarniętego.
– Już ja ci dam ogarniętego. –  Skradam się do niej, ale przerywa mi
Aubrey.
– No-ah! –  Sylabizuje moje imię. –  Przecież mogą umrzeć z  głodu.
Muszą coś zjeść.
Śmiech, który dochodzi z kanapy, nie przechodzi bez echa.
Gdy spoglądam na Aubrey, mała robi wielkie oczy, tak samo, jak wtedy,
kiedy błagała mnie o  ciastka. O  co chodzi z  tymi dziewczynkami? Czy
dysponują jakimiś sekretnymi mocami? To muszą być czary, bo bez
gadania biorę ją za rękę i pozwalam się zaprowadzić do pluszaków, które
będę musiał nakarmić, żeby nie umarły.
– Bawcie się dobrze! –  woła za nami Kristin, opierając brodę na
podłokietniku.
– Później się razem zabawimy. Zobaczysz.


– Trzymam cię za słowo. – Kristin się uśmiecha, a ja próbuję nie myśleć
o jej nagim ciele.
Aubrey uśmiecha się szeroko i spogląda na mnie.
– Założę się, że zwierzątka zjadłyby trochę ciastek.
Wybucham śmiechem i przytulam ją.
– A obiecasz, że zjesz kolację i że nie powiesz nic mamie?
Aubrey potakuje.
Jeszcze przyjdzie mi za to słono zapłacić.


ROZDZIAŁ 37

Osiem miesięcy później
– Nie do wiary, że znowu cię pakujemy – zrzędzi Nicole, stawiając jeden
karton na drugim.
– Przestań jęczeć, bo nawet nie kiwnęłaś palcem –  odpalam
w odpowiedzi.
Za trzy dni rozpoczyna się remont, a  ja i  tak za długo zwlekałam
z  pakowaniem. Nie mogę się już dłużej ociągać. Na dodatek jutro wraca
Noah, przekonany, że już się ze wszystkim uporałam.
Ups.
– Nakarm mnie. – Nicole kładzie się na podłodze. – Umieram.
Jest gorsza od Aubrey.
– Wstawaj albo zaraz pożałujesz, że żyjesz.
Z  sypialni wychodzi Danielle, zerka na Nicole i  upuszcza karton tuż
obok jej głowy.
– Ty suko! –  wścieka się Nicole. –  Prawie dostałam zawału. Masz
szczęście, że chybiłaś, bo musiałabyś zapłacić za moją operację plastyczną.
– Wstałaś, cel osiągnięty – szydzi Danielle.
– Tęsknię za Heather – mówię z żalem. – Powinna tu z nami być.
W  zeszłym miesiącu wpadła, żeby przepisać na mnie hipotekę. Tym
samym stałam się właścicielką domu razem z Noahem.


Nie chcieliśmy się przeprowadzać ze względu na dzieci, a Heather była
wniebowzięta, że złożyliśmy jej ofertę kupna. Chyba cieszy się, że kolejna
rodzina wychowa dzieci w domu, który tyle dla niej znaczy.
Albo miała dosyć ciągłych napraw i ulżyło jej, że ma na głowie o jeden
problem mniej.
Noah uparł się, że musimy dostosować dom do naszych potrzeb.
W trakcie jednego z wyjazdów do Francji zrobił to, co robi najlepiej, i za
moimi plecami wynajął cholerną ekipę remontową, która zdemolowała mi
życie.
Gdy dzwoni moja komórka, na wyświetlaczu pojawia się imię mojej
asystentki.
– Cześć, Erica – mówię, odsuwając słuchawkę od ucha.
– Kristin! Wszystko się wali! Nie wiem, co robić. Miałaś dziś przyjść,
ale cię nie ma. Wszystkie telefony dzwonią naraz, a makieta do niczego się
nie nadaje. Nic nie trzyma się kupy, musisz ją poprawić. Poprawić.
Och, Erica… co mnie podkusiło, żeby ją zatrudnić.
– Oddychaj głęboko. Wszystko będzie dobrze. Wczoraj naniosłam
drobne poprawki. Magazyn wygląda świetnie – uspokajam ją.
Erica codziennie ma napady paniki. Zamykamy drugi numer, a pierwszy
był bardzo udany. Histeryzuje jak panna na wydaniu. Dopiero teraz
rozumiem, dlaczego potrzebowała sali do medytacji, bo co rusz musi się
wyciszać.
– Okej, jasne. Tak. Poradzę sobie. Ty też. Napiję się wody z  kartonu,
pójdę na rower, a dziś wieczorem pomodlę się do oceanu.
Udaję, że tego nie słyszałam.
– Kotku, to brzmi świetnie. Jestem pewna, że ocean doceni, że
poprosiłaś go o pomoc. Wracam do pracy, powodzenia.
Drapię się po głowie, zastanawiając się, co mnie podkusiło, żeby ją
zatrudnić. Musiałam być pijana. Nie ma innego wytłumaczenia.
I do diabła, czym jest woda w kartonie? W kartonie? Przecież woda jest
butelkowana, ale gdy chodzi o Ericę, nauczyłam się nie zadawać zbędnych
pytań.


– Wszystko w porządku? – pyta Danni.
Na to pytanie istnieje tylko jedna odpowiedź.
– Erica.
Moje przyjaciółki uwielbiają ją, choć nie miały okazji jej poznać. Od
momentu, gdy się poznałyśmy, bardzo mnie wspierała i  starała się mnie
bronić. Chociaż jednak Noah nie rozpętał przeciwko mnie kampanii
nienawiści, zostałam zdyskredytowana. Catherine wytłumaczyła mi, że była
zmuszona podważyć wiarygodność artykułu, który pojawił się pod moim
nazwiskiem, co z  kolei skompromitowało zarówno portal „Celebaholic”,
jak i mnie.
Jeśli mam być szczera, wcale mnie to nie martwi. Nienawidziłam tej
pracy. Teraz jestem właścicielką i  wydawczynią magazynu skierowanego
do kobiet po trzydziestce. Skupiamy się na związkach, macierzyństwie,
pracy i modzie.
Kocham. Swoją. Firmę.
Pod warunkiem że nie wymawiam jej nazwy.
– Aaa – potakuje Danielle. – McKumam.
Nicole wybucha śmiechem i przybija z nią piątkę. Co za suki.
– Wynocha z mojego domu.
– No co ty, dawno się tak dobrze nie bawiłam – oburza się Nicole.
– Nienawidzę was. Nienawidzę.
Na Erice spoczywał obowiązek złożenia dokumentów spółki.
Podpisałam je i wyjechałam na dwa tygodnie do Francji. Poprosiłam Ericę,
żeby uzupełniła dane spółki, gdy w  końcu wymyśliłam dla niej nazwę,
która brzmiała: Szykowne Przyjaciółki. Proste jak drut.
Erica uznała jednak, że nazwa nie jest wystarczająco chwytliwa. Dlatego
nazwała nasz prestiżowy magazyn „Kristin McKuma To”.
Nicole i Danielle biorą się za ręce i chichoczą.
– Uznajemy twoją złość i przebijamy ją naszą obojętnością.
Dopisuję moje przyjaciółki do jednej listy razem z Ericą.
Do salonu wpada Aubrey, dzierżąc w dłoniach karton.


– Ciociu Danielle, czy możesz, proszę, dopilnować, żeby ciocia Nicole
nie zabrała tego pudełka?
Nicole unosi brew i wybucha śmiechem.
– Ja? A co zrobiłam?
– Powiedziałaś, że zjesz moje zwierzątka na obiad. –  Aubrey odkłada
karton na bok. – One nie są do jedzenia.
– Byłam głodna i nie pozwalałaś mi wyjść z pokoju.
Aubrey spogląda na Nicole i kręci głową. To niezłe gagatki, ale gdy są
razem, kompletnie im odbija. Aubrey tak bardzo przypomina mi Nicole, że
naprawdę zaczęłam się o nią martwić. Kocham swoją przyjaciółkę, ale jej
matka bardzo wcześnie osiwiała.
– Ciociu Nicole, one nie nadają się do jedzenia!
Nicole wzdycha z emfazą.
– Dobrze, nie zjem ich.
Danielle i ja zatykamy usta i patrzymy, jak Aubrey podaje jej karton, ale
po chwili go zabiera.
– Aubrey Nicole! – wydziera się Nic. Myślę, że lubi używać drugiego
imienia mojej córki. Gdybym wiedziała, że jeśli nazwę córkę jej imieniem,
stanie się do niej podobna, wybrałabym Heather.
Może.
Aubrey zabiera karton i wychodzi z pokoju.
– Co za dziewczyna. –  Danielle się śmieje. –  Nie wytrzymam, jest
cudowna.
– Zgadzam się. – Kiedy w pokoju rozlega się głęboki głos Noaha, mój
puls zaczyna bić jak oszalały.
Przyjechał. Wrócił wcześniej, niż zapowiadał.
– Wróciłeś! – Rzucam mu się w ramiona.
– Cześć, kotku. – Noah się śmieje, ledwo zdążając mnie złapać.
Całuję go w  usta raz za razem, nie posiadając się z  radości. Razem
z dziećmi rozmawialiśmy z nim co wieczór na Skypie, ale to nie to samo.


Przez ekran nie mogę go dotknąć, poczuć ciepła jego skóry ani zapachu
jego wody kolońskiej.
Dziś jego zielone oczy wydają się nieco jaśniejsze niż zwykle i  jest
trochę opalony. Dopiero co zakończył zdjęcia do filmu, w  którym wcielił
się w rolę szpiega. Do roli ścięto mu włosy na króciutko i choć bardzo się
tego obawiałam, nowa fryzura tylko dodała mu seksapilu. Gdybym mogła
dobrać się do niego przez monitor komputera, zrobiłabym to bez wahania.
Mógłby mnie zaatakować swoją bronią masowego rażenia. Jednak z  racji
tego, że postanowiliśmy nie świntuszyć w internecie, musiałam poczekać.
Już nie muszę dłużej czekać. Wsuwam język do jego ust, liżę go po
uchu, rozkoszując się smakiem Noaha.
– Jeśli macie zamiar uprawiać seks, czy będę mogła popatrzeć? Nie mam
nic przeciwko darmowej pornografii. –  Zza moich pleców dochodzi głos
Nicole.
Noah przerywa pocałunek i zaczynam się dąsać.
– Idźcie stąd! – krzyczę.
– Nie martw się, jeszcze do tego wrócimy – obiecuje Noah i całuje mnie
w nos.
Mam nadzieję. Choć prawdę mówiąc, nie mogę się doczekać. Głupie
przyjaciółki i dzieciaki wszystko popsuły.
– Danni popilnuje dzieci… – proponuje Nicole.
To nie jest zły pomysł. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale Noah
mnie uprzedza.
– Dobrze wiedzieć.
– Chyba myśli, że żartowałam. – Nicole trąca Danielle.
– Raczej boi się, że mówiłaś poważnie. – Danielle prycha.
– Albo że będę chciała do nich dołączyć –  żartuje Nicole. –  Oba
warianty mi pasują.
Nogami oplatam go w pasie i przywieram do niego niczym dodatkowa
warstwa ubrania. Noah spogląda na mnie z łobuzerskim uśmiechem.
– Masz zamiar się wtrącić?


– Kotku, ona nie poradziłaby sobie z twoim seksapilem. Poza tym woli
to robić z dwoma mężczyznami…
Noah wybucha śmiechem.
– Spędzacie ze sobą stanowczo za dużo czasu. Dziś wieczór zobaczymy,
czy nie zaraziła cię jakimiś innymi pomysłami – dodaje szeptem.
Oj tak, dziś wieczorem będzie się działo. Uśmiecham się do niego
porozumiewawczo.
– Liczę na to, kochasiu.
– Tęskniłem za tobą. –  Noah zaczyna się wiercić, ale ja trzymam go
kurczowo. – Zejdziesz, żebym mógł się ruszyć?
– Nie.
Jest mi za dobrze. Muszę nadrobić trzy tygodnie bez przytulania. Prawie
robi mi się go żal. Przez ostatnie osiem miesięcy użeraliśmy się z różnicą
czasu, wielogodzinnymi lotami przez Atlantyk, kolejnymi planami
zdjęciowymi, wścibską prasą spekulującą na temat naszego związku i moją
nową pracą. To było istne piekło.
Ale wreszcie mamy to za sobą.
Trzymam się kurczowo tej chwili, bo na nią czekałam. Czekałam na
niego.
– Dobra. – Noah się uśmiecha i wchodzi do salonu. Siada na kanapie ze
mną na plecach. –  Nicole, chciałaś popatrzeć? Chyba ktoś powinien
odwrócić uwagę dzieci…
– Noah! – wrzeszczę i odpycham go. – Boże, ale z ciebie osioł!
– Być może, jednak i tak mnie kochasz – odpowiada.
Oczywiście, że go kocham. Któż mógłby mu się oprzeć? Przecież jest
idealny.
I seksowny.
I ciepły.
I kocha mnie z całego serca.
Ale lubię się z nim droczyć i czuję, że moim obowiązkiem jest zadbać,
żeby woda sodowa nie uderzyła mu do głowy.


Wzruszam ramionami.
– Ujdziesz w tłumie.
– Już ja ci dam ujdziesz.
Danielle chrząka.
– Doprawdy, aż miło na was popatrzeć, ale niebawem ma przyjść wasz
majster, a nic nie jest jeszcze gotowe.
Noah wstaje i  pociąga mnie za sobą. Spoglądam na Danni i  grożę jej
palcem, ale ona nie zwraca na mnie uwagi. Cholera.
– Chwileczkę. – Noah patrzy na mnie. – Nic nie jest jeszcze gotowe?
Zaczynam kołysać się na piętach i opuszczam głowę.
– Troszeczkę przesadziłam, gdy powiedziałam ci, ile udało mi się
zrobić…
Na szczęście w  drzwiach staje mój syn, oszczędzając mi wykładu
Noaha.
– Noah!
– Cześć, stary!
Finn i Noah zbliżyli się do siebie mimo dzielących ich kilometrów. Aż
przyjemnie na nich popatrzeć. Noah zupełnie niechcący zaprowadził spokój
w  naszym domu. Ja i  dzieci jesteśmy szczęśliwsi i  z  radością patrzymy
w przyszłość.
Noah zapytał Finna o pozwolenie na wprowadzenie się do nas i od tej
pory zostali najlepszymi przyjaciółmi.
– Wróciłeś na dobre? – pyta go Finn.
– Tak, na zawsze.
Gdy spogląda na mnie, roztapiam się ze szczęścia.
Noah jest moją wiecznością.
Noah mój na zawsze.


EPILOG

Osiem lat później
– Musimy opracować dokładny plan zwiedzania, jeśli chcemy obejść
park w  jeden dzień –  informuje nas Noah. –  Mam mapę i  zaznaczyłem
godziny posiłków. Zobaczycie, będzie świetnie!
Chyba oszalał. Nie jestem pewna, dlaczego uznał, że Finn zechce
spędzić urodziny ze swoimi jakże niewyluzowanymi rodzicami w  parku
rozrywki, no ale cóż, klamka zapadła. Moje apele nic nie dały. Jego
zdaniem to najlepszy prezent, na jaki mógł wpaść.
Nie, żeby Finn nie wolał samochodu, co zresztą zasugerowałam.
Finn nachyla się do mnie i szepcze mi na ucho:
– On wie, że nie jestem już dzieckiem, prawda?
– Po prostu udawaj, że się cieszysz, a  ja kupię ci samochód –
 odpowiadam.
Nagle mój syn się ożywia, jakby był tym wszystkim zachwycony.
– Tak, plan brzmi świetnie. Strasznie się cieszę. Nie powinniśmy dłużej
zwlekać. Czas zacząć jubileusz – mówi, a jego głos ocieka ironią.
Jubileusz? Serio, Finn?
– Następnym razem postaraj się być bardziej przekonujący. – Klepię go
po ramieniu.
Noah wzdycha.
– Myślałem, że będziesz chciał zobaczyć Harry’ego Pottera.


Czasami bywa nadzwyczaj przenikliwy, ale zdarza się, że zachowuje się
jak głąb. Finn skończył dziś osiemnaście lat, czym doprowadził mnie do
płaczu, a  Noah chciał mu zrobić niespodziankę. Obudził dzieci o  szóstej
rano i wręczył Finnowi pudełko. Jestem pewna, że Finn spodziewał się, że
w  środku znajdzie kluczyki do samochodu. Pudełko było małe i  owinięte
w opaskę z herbem Gryffindoru.
Do diabła, nawet ja pomyślałam, że w  środku są kluczyki, choć
wiedziałam, że tak nie jest.
Gdy Finn otworzył pudełko, jego mina była bezcenna.
Aubrey zaś zwyczajnie go wyśmiała. Choć Noah w jej oczach i tak jest
nieomylny, nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała na niego wpłynąć.
Przejrzałam ją na wylot, ale Noah jest ślepy.
Podchodzę do niego i gładzę go po policzku.
– Skarbie, miałeś dobre intencje. Tylko to się liczy.
– Przecież kiedyś uwielbiał parki rozrywki –  boczy się Noah, kiedy
ruszamy za dziećmi.
– Owszem, jak miał dziesięć lat! – Śmieję się.
– A ja lubię Harry’ego Pottera, a nie mam dziesięciu lat.
– Tak, ale zachowujesz się, jakbyś miał.
Noah warczy groźnie, obejmuje mnie w pasie i ociera się zarostem o mój
policzek.
– Już ja ci dam dziesięć lat.
– Noah! – Wybucham śmiechem i próbuję się wydostać z jego uścisku. –
 Przestań! Łaskoczesz mnie!
– Mamo! –  syczy Aubrey. –  Przestań, bo robisz nam obciach. Boże,
czasami nie wierzę, że jesteśmy spokrewnione –  jęczy i  krzyżuje ręce. –
 Cieszę się, że nikogo tu ze sobą nie zabrałam.
Ach, te bolączki czternastolatek. Zaczęło się, gdy skończyła dwanaście
lat, i  z  każdym rokiem robi się coraz bardziej rozwydrzona. Jej ojciec
i Noah strasznie ją rozpuścili. Z naszej trójki to ja wychodzę na heterę.
– Miej pretensje do Noaha. To jego wina, że tu przyszliśmy.


Aubrey przyspiesza kroku i ostentacyjnie ucisza mnie gestem dłoni.
– Obojętnie.
Noah spogląda na mnie i oboje wybuchamy śmiechem. W oczach mojej
córki jest nieomylny, co niezmiernie nas bawi. Choć to bywa irytujące,
cieszę się, że moje dzieci go pokochały. Jest dla nich jak ojciec, a  gdy
wyjeżdża na zdjęcia, wszyscy strasznie za nim tęsknimy.
– Uwielbiam nastolatki – mamroczę pod nosem.
Kiedy wchodzimy na teren parku, kilka osób robi nam zdjęcia. Czasami
łatwo zapomnieć, że jest sławny. Dla nas jest po prostu Noahem Frazierem,
mężczyzną, który zostawia bokserki w  spodniach, nie pamięta, gdzie jest
kosz na bieliznę, i który lubi puszczać bąki, gdy zapada cisza. Dla świata
zaś pozostaje mitycznym, dwukrotnym laureatem Oscara.
Jutro w  prasie ukaże się mnóstwo naszych zdjęć, którym będą
towarzyszyć pytania, dlaczego jeszcze nie wzięliśmy ślubu, skoro tak
bardzo się kochamy, okraszone insynuacjami pod moim adresem. Podobno
jestem interesowną intrygantką, która wykorzystuje go, żeby zrobić karierę.
– Jo! – krzyczy Finn. – Staruchy, szybciej!
– Już ja mu dam staruchy – unosi się Noah, a ja wybucham śmiechem.
– Starość nie radość. – Droczę się z nim.
Noah w  ogóle się nie zmienił. Ten dupek nie ma ani jednego siwego
włosa, choć ja muszę ganiać do fryzjera raz w miesiącu, żeby nie wyglądać
jak jego matka. Jego ciało nadal jest gibkie i  umięśnione, a  jego sprzęt
działa bez zarzutu. A  ja? Jestem szczęśliwa, jeśli uda mi się włożyć
legginsy, nie rozrywając ich przy tym w szwach.
– Masz szczęście, że cię kocham – stwierdza Noah, klepiąc mnie w tyłek
i ruszając truchtem za dziećmi.
Mój tyłek nie czuje się zbytnio szczęśliwy.
Gdy wkraczamy do świata Harry’ego Pottera, informacja o  obecności
Noaha Fraziera błyskawicznie się roznosi. Ludzie tłoczą się, żeby go
poznać, zrobić mu zdjęcie i, no cóż, żeby móc go dotknąć. Rozumiem ich.
Ja też chcę go dotykać. Jak na starucha jest całkiem seksowny. Na dodatek
jest jakieś dziesięć razy sławniejszy, niż kiedy się poznaliśmy. Obecnie


występuje już tylko w  superprodukcjach i  stał się gwiazdą światowego
formatu.
Noah spogląda na mnie z miną, która mówi: „Przepraszam, nienawidzę
ludzi”, a  ja odwdzięczam się spojrzeniem: „Rozumiem, jesteś niezłą
szychą”. Finn podchodzi do nas, demonstrując wszem wobec, jak bardzo
nie cierpi tego aspektu naszego życia.
– I dlatego nigdzie nie możemy pójść – narzeka, wskazując na Noaha.
– Wiesz, że on tego nie znosi, tak samo jak ty. Ale minęło już prawie
dziesięć lat, czas się z tym pogodzić.
I wtedy przypominam sobie, że przecież osiemnastolatki interesuje tylko
dobro własne.
– Finn! – woła go Noah.
To powinno być ciekawe.
Aubrey, rzecz jasna, przykleiła się do Noaha i  napawa się
zainteresowaniem należnym córeczce Noaha Fraziera. Otóż tak, naprawdę
nazywa go swoim tatusiem. Czasami nie mam słów dla tej dziewczyny.
– O  Boże. –  Gromadka dziewczyn zaczyna piszczeć. –  Znasz Noaha
Fraziera?
Finn obraca się, a na jego twarzy pojawia się arogancki uśmiech, którego
wcześniej nie widziałam.
– Tak, znam. Chcecie go poznać?
– Tak! – Dziewczyny zaczynają chichotać i podskakiwać z ekscytacji. –
 Skąd go znasz?
– Jest prawie moim ojczymem. – Finn unosi z dumą głowę.
Dobry Boże. Nie wierzę w to, co widzę.
– Finn, powinieneś go uratować –  mówię, przypominając mu, że stoję
obok.
– No tak. Uratuję Noaha, luzik. –  Finn z  uśmiechem wskazuje
dziewczynom drogę. – Drogie panie, proszę za mną.
Do kurwy nędzy.


Mój syn ma zadatki na lowelasa. Powinnam od razu przeprosić
wszystkie kobiety, które napotka na swojej drodze. Nie mam z  tym nic
wspólnego.
Większość wad odziedziczył po ojcu. Niektóre złe nawyki przekazał mu
Noah. Ja zaś dałam mu życie i rozum, a oni wszystko popsuli.
Po kilku minutach psychofanki Noaha dostają swoje upragnione zdjęcie,
a do mnie podchodzi mój… sama już nie wiem, jak mam go nazywać. Nie
cierpię mówić na niego „mój chłopak”. Dobijam pięćdziesiątki i czuję, że
już mi to nie przystoi. Nie wspominając o  tym, że jesteśmy ze sobą od
dawna. Gdy ludzie się dowiadują, że mamy prawie dziesięcioletni staż,
patrzą na nas jak na wariatów.
Jesteśmy małżeństwem w  każdym znaczeniu tego słowa, tylko nie na
papierze. Jesteśmy współwłaścicielami naszego domu, magazynu, który
wydaję, i  wspólnie ze Scottem wychowujemy nasze dzieci. Noah jest dla
nich jak drugi ojciec. Lubię Noaha. A Scotta nie za bardzo.
– Wszystko dobrze? – pytam, gdy mnie obejmuje.
– Teraz już tak. Chciałem spędzić normalny dzień z tobą i z dziećmi –
 mówi z żalem.
– Noah, tak wygląda nasza normalność. Poza tym zdaje się, że Finn ma
nowe koleżanki.
Oboje się odwracamy i zerkamy na jego harem.
– Zuch. – Noah aż promienieje z dumy.
Nikt mnie nie rozumie.
Spacerujemy po realistycznie odtworzonej replice miasteczka
z  powieści, która połączyła dwóch moich najukochańszych mężczyzn.
Aubrey buszuje po sklepie, wyposażona, jak mniemam, w  czarną kartę
American Express, która należy do Noaha. W  kółko ją jej konfiskuję,
a Noah skwapliwie ją jej oddaje.
Niewątpliwie jest rozpieszczona, ale mimo wszystko to nadzwyczajny
dzieciak. Zbiera same piątki, jest jedną z  najlepszych uczennic w  klasie
i  należy do samorządu uczniowskiego. Aubrey i  Noah kochają zwierzęta,
więc w  weekendy córka pomaga w  schronisku. Nie przepadam za jej
huśtawkami nastroju, ale to dobra dziewczyna o złotym sercu.


– Hej. – Noah mnie zatrzymuje.
– Co?
– W  przyszłym tygodniu mamy rocznicę –  mówi z  uśmiechem,
obejmując mnie w  pasie. Choć jesteśmy razem od wielu lat, nadal
przyprawia mnie o szybsze bicie serca.
– To prawda. – Uśmiecham się. – Kupiłeś mi coś fajnego?
– Z czasem się przekonasz.
– Uuu. – Głaszczę go po karku. – Odnowiłeś receptę na viagrę?
Noah się krzywi i nieruchomieje.
– Wiesz, że nie używam viagry i nigdy nie będę jej potrzebował.
Jego urażony ton doprowadza mnie do śmiechu. Przecież doskonale
o tym wiem.
– Wiem, kotku. Twoja różdżka działa bez zarzutu.
– Właśnie tak. Dla przypomnienia dziś wieczorem mój Slytherin
zdobędzie szturmem twój Hufflepuff.
Wybucham śmiechem. Łapię się za brzuch i zginam wpół.
– O  mój Boże. Nikt poza tobą nie świntuszyłby w  krainie Harry’ego
Pottera.
Noah obejmuje mnie ze śmiechem, a ja próbuję się opanować.
Straszny z niego gamoń, ale uwielbiam go.
Noah prowadzi mnie w  bardziej ustronne miejsce, przyciągając po
drodze spojrzenia przechodniów, a  ja wygłupiam się i  robię z  siebie
widowisko. Siadamy na ławce, a Noah przytula mnie i całuje.
Miłość, jaka bije z jego zielonych oczu, zapiera mi dech w piersi.
Kocham go tak bardzo, że czasami boję się, że pęknę. Pielęgnuję każdy
dzień, który jest mi dane z  nim spędzić. Jasne, niekiedy on doprowadza
mnie do szału, a ja działam mu na nerwy, ale tym bardziej doceniam to, co
mamy.
Mamy za sobą więcej trudnych doświadczeń niż większość ludzi, ale ten
bagaż dźwigamy wspólnie.


– Kiedy w  końcu przyjmiesz moje oświadczyny? –  Noah pyta mnie
z figlarnym uśmiechem.
Zadaje mi to pytanie co kilka miesięcy, a  ja zawsze odpowiadam mu
pytaniem:
– Kochasz mnie?
– Z całego serca. – Uśmiecha się.
– Masz zamiar ode mnie odejść?
– Kotku, nigdzie się nie wybieram.
– Ufasz mi? – pytam, patrząc mu w oczy.
Noah poważnieje i odpowiada bez wahania:
– Powierzyłbym ci własne życie. A ty mnie kochasz? – pyta.
– Każdą komórką swojego ciała.
– Planujesz mnie wymienić na seksowniejszy model?
Uśmiecham się.
– Nie ma nikogo seksowniejszego od ciebie.
Noah wybucha śmiechem, całuje mnie i zadaje mi ostatnie pytanie:
– Dałem ci wszystko, czego pragnęłaś?
Kątem oka dostrzegam Aubrey i  Finna, którzy zerkają w  naszym
kierunku. Gdy jesteśmy razem, czuję się spełniona. Długo utrzymywałam,
że nie ma powodu, żebyśmy się pobierali, nawykłam do takiego stanu
rzeczy. Poza tym byłam szczęśliwa i  dostawałam alimenty od Scotta. Za
każdym jednak razem, gdy Noah prosi mnie o  rękę, dostrzegam w  jego
oczach wyczekiwanie.
Dziś mam ochotę odpowiedzieć inaczej niż zwykle.
Chcę okazać mu wdzięczność za to wszystko, co dla mnie zrobił.
– Noah – mówię cicho. – Zrobisz coś dla mnie?
– Wszystko, o co tylko mnie poprosisz – odpowiada ze zdziwieniem.
– Poproś mnie o  rękę ten jeden ostatni raz –  szepczę, a  moje serce
zaczyna bić jak oszalałe.


Noah wzdycha i  zagląda mi w  oczy. Może pomyślał, że żartuję, ale
patrzę na niego, odsłaniając przed nim swoje serce.
Czekam, modląc się, żeby mówił poważnie.
– Kristin, czy zostaniesz moją żoną? –  pyta głosem zduszonym od
emocji, a jego oczy nabierają blasku.
Biorę jego twarz w dłonie i się uśmiecham.
– Tak, wyjdę za ciebie.
Zanim mogę go pocałować, moje dzieci rzucają się na nas z otwartymi
ramionami, a  ja ronię łzy szczęścia. Mam wszystko, o  czym tylko
mogłabym sobie zamarzyć, i jeszcze więcej…




Czasami żartuję, że napiszę zwięzłe podziękowania, ale potem sobie
przypominam, że gdy piszę książki, zamieniam się w kompletną wariatkę.
Wszyscy, którzy mają wówczas ze mną do czynienia, zasługują na wiele
więcej niż kilka słów podziękowań.
Mojemu mężowi i dzieciom. Nie wiem, jak ze mną wytrzymujecie, ale
nie mam słów, żeby wyrazić, jak bardzo jestem wam za to wdzięczna.
Kocham was całym sercem.

#2 Nowe książki » We Own Tonight by Corinne Michaels -tom-1 » 2025-02-05 03:02:35

opowiadacz
Odpowiedzi: 0

Tę książkę dedykuję wszystkim dziewczynom, które słuchając na swoim walkmanie
piosenek ulubionego zespołu, śpiewały i bujały w obłokach.



ROZDZIAŁ 1

– Do cholery, Heather! Przez ciebie jak zwykle się spóźnimy! – wrzeszczy Nicole przez
drzwi łazienki.
Przyjaźnimy się od szóstej klasy szkoły podstawowej. Jeśli zależało jej, żebyśmy wyszły
punktualnie, powinna była umówić się ze mną co najmniej z dwudziestominutowym
wyprzedzeniem.
– To napięcie jest nieznośne! – mówię, drocząc się z nią. Wiążę włosy.
– Doprowadzasz mnie do szału – stwierdza.
– Cóż zrobić.
Nicole odchodzi od drzwi, mamrocząc coś pod nosem. Nie mam pojęcia, dlaczego jest
taka wściekła. Mamy mnóstwo czasu. Nicole jest piratem drogowym, więc bez wątpienia
dociśnie gaz tak, że dowiezie nas na koncert na kwadrans przed rozpoczęciem.
A ja, to prawda, guzdrzę się niemiłosiernie. Moja motywacja, żeby się umalować i włożyć
spodnie, jest w tej chwili równa zeru.
Mamy odmienne zdanie na temat tego, jak powinien wyglądać prawdziwy dziewczyński
wieczór. Ja z radością zostałabym w domu z kieliszkiem martini. A moja przyjaciółka lubi dawać
czadu na mieście. Jestem za stara na takie akcje. Następnego dnia po imprezie śmierdzę, jakbym
spała na śmietniku, i zwykle mam kaca. Wolę mięciutką piżamkę niż dżinsy, które są tak ciasne,
że muszę je wkładać na leżąco. Wyobrażam sobie, jak wyglądam, gdy wciągam brzuch
i wyginam się do tyłu, żeby zapiąć ten pieprzony guzik. Robię najpierw piętnaście przysiadów,
żeby rozciągnąć spodnie. Modlę się, żeby tylko nie pękły w szwach. Nie ma to jak ostry trening,
żeby móc się ubrać.
Obiecuję sobie, że zadzwonię do znajomego trenera boksu.
Ponownie rozlega się pukanie do drzwi.
– Ja wychodzę – oznajmia Nicole.
Wcale nie.
Uchylam drzwi do łazienki.
– Ale to ja mam bilety. Szerokiej drogi! – Pokazuję jej język i zamykam się, przekręcając
klucz w zamku. Gdyby nie to, że w przeszłości już dwukrotnie zdarzyło jej się wyjść beze mnie,
nie musiałabym się tak wydurniać. Szybko się nauczyłam, że jeśli chodzi o moje trzy najlepsze
przyjaciółki, muszę być przebiegła. Ale gdybym pozwoliła Nicole wyjść, mogłabym zostać sobie
w domu i spokojnie oglądać Netflixa, zajadając się popcornem.
Nicole wykazała się niefrasobliwością, nie umawiając się ze mną odpowiednio wcześnie.
Wie, że potrafię być złośliwa, więc pozwala mi dokończyć przygotowania bez dalszych dyskusji.
Mogłabym się guzdrać tylko po to, żeby zrobić jej na złość, ale to by oznaczało konieczność
wpatrywania się w znienawidzone różowe kafelki.
Mój dom bynajmniej nie jest ruderą, ale to także nic specjalnego. Rodzice zostawili mi go
w spadku. Dom jest stary, a jego stan techniczny pozostawia wiele do życzenia. A jednak nie
mam serca go sprzedać. To jedyna rzecz, która mi po nich pozostała, no i na nic innego mnie nie
stać.
Hipoteka została spłacona, więc po uregulowaniu comiesięcznych wydatków resztę
pieniędzy mogę przeznaczyć na leczenie mojej siostry.
Kończę makijaż i wychodzę z łazienki z chytrym uśmieszkiem.
Nicole na mój widok spogląda na zegarek i kręci głową z niedowierzaniem.
– Nie wytrzymam z tobą.
Najskuteczniejszym sposobem na poskromienie złości Nicole jest natychmiastowa
zmiana tematu.
– Pamiętaj, że złość piękności szkodzi. Jedziemy po Danni i Kristin?
– Na szczęście nie, bo przegapiłybyśmy początek koncertu.
Nicole i ja jesteśmy najbardziej sarkastycznymi i złośliwymi sukami z naszej paczki.
Ilekroć wdajemy się w kłótnie, sytuacja szybko eskaluje. Dlatego bez Danni i Kristin, które
odgrywają rolę mediatorek, lepiej jest z nami nie zaczynać.
– Jesteś tego pewna? – pytam, ignorując jej przytyk.
– Tak, jestem pewna. Umówiłyśmy się na miejscu.
Nicole i ja wreszcie wychodzimy i wsiadamy do jej samochodu. Chciałabym, żeby
w końcu kupiła furę o normalnych gabarytach. Mam metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, więc gdy
sadowię się na miejscu pasażera, jestem tak ściśnięta, że kolanami miażdżę sobie biust. Czuję, że
zaraz oszaleję w za ciasnych dżinsach i samochodzie wielkości puszki od sardynek.
– Błagam – zwracam się do Nicole melodramatycznym tonem. – Powiedz mi, że
dziewczyny nie zabierają ze sobą swoich mężów.
Nicole wybucha śmiechem.
– Kutas Numer Jeden i Dupek Numer Dwa nie przyjdą. Wychodzą na miasto. – Nicole
udaje, że wkłada sobie palec do gardła.
Dzięki Bogu. Ich mężowie są okropni, a zwłaszcza mąż Danielle.
– Może te dwa przegrywy zakochają się w sobie
nawzajem – zastanawiam się na głos, moszcząc się w fotelu.
Nicole spogląda na mnie z drwiącym uśmieszkiem.
– I wreszcie dotrze do nich, że nie zasługują na tak wspaniałe kobiety.
– A wtedy wybudujemy posiadłość, w której zamieszkamy we cztery.
– Nie. Będą nam potrzebne penisy. Nie ma mowy, żebym zamieszkała z wami bez kogoś,
z kim mogłabym się regularnie bzykać. Będę potrzebowała odtrutki, żeby z wami wytrzymać.
Codziennie.
– Wariatka.
– Mniszka.
Znowu to samo.
– Zamknij się. – Nicole rusza z takim impetem, że niewiele brakowało, a uderzyłabym
głową w szybę.
– Nicole! – wrzeszczę, bo wchodzi w zakręt z nogą na gazie. – Jezu! Zwolnij!
– Nie histeryzuj. Jestem z tobą, a ty masz odznakę. Nikt mi nie wlepi mandatu.
– Nie obchodzi mnie mandat. – Chwytam za brzeg siedzenia i prostuję się. – Zależy mi na
tym, żeby przeżyć.
– Jeśli już, to umrzesz z powodu braku seksu. – Nicole przewraca oczami i włącza stację
z przebojami z lat osiemdziesiątych. – Lepiej posłuchaj Four Blocks Down i przygotuj się na
rychły widok chłopaków wywijających swoimi słodkimi dupeczkami na scenie. A potem wyjmij
kij z tyłka, to może przestaniesz tak smęcić.
– Wcale nie smęcę. – Trącam ją w ramię.
– Jasne. – Wzrusza ramionami lekceważąco. To dla niej typowe.
Czy jestem smętna? Nie. Jestem szczęśliwa… zazwyczaj.
Mam świetną pracę, w której się spełniam. Bycie policjantką nie jest łatwe, ale kocham
to, co robię.
Jedynym minusem mojej pracy jest konieczność codziennego widywania mojego
eksmęża. Na szczęście nasze małżeństwo skończyło się w miarę ugodowo, ale musiałabym
skłamać, gdybym nie przyznała, jak bardzo jest mi to nie na rękę. Między mną i Mattem układa
się dziwnie. Czasami ludzie do siebie nie pasują albo okazuje się, że człowiek jest kimś innym,
niż się z początku wydawało. Gdyby nie moja siostra Stephanie i to, że do emerytury zostało mi
dwanaście lat, już dawno przeprowadziłabym się do innego miasta.
Nicole wyśpiewuje na cały głos.
– Heather, śpiewaj ze mną!
Nie mam ochoty na śpiewy, ale zalewa mnie fala wspomnień z czasów, gdy każda
z naszej czwórki nosiła natapirowaną grzywkę, ubrania w kolorach, których nikt nie powinien
nosić, i gdy bez cienia zażenowania śliniłyśmy się na widok chłopaków z zespołu Four Blocks
Down.
W końcu ulegam, bo i tak nie mam jak uciec z tej śmiertelnej pułapki, która udaje
samochód.
Śpiewamy razem teksty piosenek naszych pierwszych idoli.
– Chciałabym odzyskać moją powłoczkę na poduszkę ze zdjęciem Eliego. – Uśmiecham
się szeroko.
– Ja miałam ręcznik z podobizną Randy’ego. Żałuję, że nie mogę się nim otulić. – Nicole
wzdycha.
Serio, ta dziewczyna nie myśli o niczym innym poza seksem.
– Dajesz czasami odpocząć swojemu wibratorowi?
Nicole spogląda na mnie jak na idiotkę.
– Niebawem się przekonasz, skarbie, że jeśli zbyt długo czegoś się nie używa, łatwo
wyjść z wprawy.
– Ty za to tego nadużywasz – odpowiadam. Nicole jako jedyna z nas nigdy nie wyszła za
mąż. Mieszka na przedmieściach Tampy. Żeby mnie zabrać, musiała przyjechać na drugi koniec
miasta do Carrollwood, ale wiedziała, że jeśli tego nie zrobi, na pewno nie wyjdę z domu.
Czasami zazdroszczę jej takiego życia. Ma wszystko, o czym marzyła. Łut szczęścia
sprawił, że gdy otworzyła studio projektowe Dupree Designs, od razu podpisała kontrakt
z jednym z najzamożniejszych deweloperów w mieście. Przespała się z nim, dostała kilka
kolejnych zleceń i niespodziewanie znalazła się na topie.
A potem faceta rzuciła.
Gdy parkujemy obok stadionu, Nicole zaczyna wiercić się w fotelu.
– Słuchaj, wiem, że uparłaś się, żeby być najbardziej odpowiedzialną z naszej czwórki,
ale dziś – chwyta mnie za ręce – błagam, wyluzuj. Musisz się rozerwać.
Wbijam w nią wzrok.
– Przecież jestem wyluzowana.
– Masz włosy spięte w kok. – Nicole marszczy brwi. – Jesteś uosobieniem spiny.
Dotykam włosów ze złością, bo wiem, że ma rację. Lubię przemyślane decyzje. No, może
z wyjątkiem wyjścia za mąż za Matta. Choć decyzja sama w sobie nie była całkiem chybiona,
podjęłam ją naprędce. Matt był jednak dupkiem. I okazał się beznadziejny w łóżku.
No dobra, może to nie była dobra decyzja.
Dość tych wspominków.
– Nic, wcale nie jestem spięta.
– Niech ci będzie. Ale rozpuść włosy. Danni będzie zazdrosna, bo nigdy nie uda jej się
uzyskać twojego odcienia blondu, niezależnie od tego, ile wyda na to u fryzjera. Może któregoś
dnia wreszcie da sobie spokój. – Nicole i Danni kochają się i nienawidzą. W tym tygodniu szala
przechyliła się w kierunku nienawiści. Chciałabym, żeby zakopały topór wojenny, ale obie się
zarzekają, że nie ma sprawy.
Z tego, co wiem, Nicole przespała się z narzeczonym Danni na trzy dni przed ich ślubem.
Nie wiem, czy to prawda, ale jeśli chodzi o Nicole, nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Gdy
usłyszałam o kulisach tej historii, postanowiłam zdystansować się do wszystkiego. Nie chcę się
mieszać w ich sprawy, ale prawdę mówiąc, od tamtej pory Nicole i Danni są wobec siebie
uszczypliwe.
Zatargi zatargami, ale Nicole ma rację. Nie wyściubiam nosa z domu. A gdy nie gniję na
kanapie przed telewizorem, odwiedzam siostrę.
Rozpuszczam włosy, pozwalając, żeby opadły mi na plecy. Na szczęście trochę się
zakręciły. Nicole sięga po torebkę z tylnego siedzenia i rzuca mi na kolana kosmetyczkę.
– Podmaluj się. Zrób się na bóstwo, wiesz, o co chodzi. Nie możesz wyglądać jak jakaś
zmarnowana rozwódka.
– Często zastanawiam się, dlaczego nie rzuciłam cię od razu po zakończeniu szkoły.
– Sięgam po kredkę i obrysowuję kontur moich brązowych oczu. Maluję usta błyszczykiem
i podkreślam kości policzkowe różem. – Lepiej?
– Zdecydowanie.
W drodze na koncert nie mogę powstrzymać śmiechu. Wszyscy są mniej więcej
w naszym wieku – i podobnie jak my, przyszli na koncert boys bandu.
Zespół, w którym kochałyśmy się jako nastolatki, postarzał się tak jak my, ale mimo to
stawiłyśmy się, żeby zedrzeć sobie gardło i omdlewać z zachwytu pod sceną.
Nie sposób zliczyć, ile razy przyśnił mi się Eli Walsh ani ile stron pamiętnika zapełniłam,
ćwicząc podpis: Pani Heather Walsh. Jestem pewna, że nie ja jedna. W tłumie pod sceną jest
pewnie kilkaset innych kobiet w średnim wieku, które robiły to samo, co ja.
Niektóre z nich są dość skąpo ubrane.
– Nie wytrzymam, co ona ma na sobie?
Nicole zerka za siebie i krzywi się z niesmakiem.
– Dobry Boże, ktoś powinien ją oświecić, że kusy top i miniówa to lekka przesada.
Prycham w odpowiedzi.
– Czuję się jak na spotkaniu licealnym – stwierdzam, rozglądając się za Danni i Kristin.
Wiem, że nie jesteśmy już podlotkami, ale kiedy zdążyłyśmy się zestarzeć, tak jak niektóre fanki
stojące razem z nami w kolejce? Jezu.
– Heather! – Kristin macha do nas i wraz z Danni zaczynają się przeciskać przez tłum.
Tęsknię za nimi, choć widujemy się przynajmniej raz na trzy miesiące. Po maturze
obiecałyśmy sobie, że będziemy się spotykać raz na kwartał, i do tej pory udało nam się
dotrzymać tej obietnicy. Na pewno pomaga to, że wszystkie mieszkamy w Tampie, ale jestem
pewna, że zawsze będziemy ze sobą blisko, niezależnie od szerokości geograficznej.
Niektóre przyjaźnie są na całe życie, nawet jeśli ktoś się prześpi z czyimś eks.
– Stęskniłam się za tobą – mówię do Kristin, gdy mnie przytula.
Całuje mnie w policzek.
– Ja tęskniłam bardziej.
Witamy się wylewnie, wymieniając uściski. Wyglądamy jak wariatki, ale nic mnie to nie
obchodzi. Poza siostrą mam tylko swoje przyjaciółki.
– Jak się miewa Steph? – pyta Danielle.
– Raczej dobrze. Właśnie czekam na jej telefon. – Danielle jest kochana, zawsze pamięta,
żeby zapytać o Stephanie.
– Cieszę się, że jest w dobrej formie. – Danielle się uśmiecha.
– Tak, ale miała do mnie zadzwonić. Powinnam sprawdzić, co u niej.
Danni łapię mnie za rękę, gdy sięgam po komórkę.
– Jestem pewna, że jej pielęgniarka skontaktowałaby się z tobą, gdyby coś się stało.
Danni ma rację, ale niepokój jest silniejszy ode mnie. Jak tylko sięgam pamięcią,
Stephanie zawsze była dla mnie najważniejsza. W jej przypadku nie mogę sobie pozwolić nawet
na najmniejsze zaniechanie.
– Sprawdzę tylko, czy wszystko u niej w porządku – mówię i wyciągam komórkę ze
stanika.
Danielle wybucha śmiechem.
– No tak, powinnam była się domyślić, że nic cię nie powstrzyma.
Nie mam żadnych nieodebranych połączeń ani
nieprzeczytanych esemesów.
Oddychaj. Na pewno wszystko jest w porządku, nie histeryzuj.
Wysyłam do niej esemesa, bo wiem, że cisza w eterze nie da mi spokoju.
JA: Hej, wszystko dobrze? Nie odezwałaś się dziś.
Po chwili Steph odpisuje.
STEPHANIE: Tak, mamo.
Co za bachor.
JA: Nie miałaś dziś napadu?
Moja siostra choruje na pląsawicę Huntingtona. Zdiagnozowano ją, gdy miała
dziewiętnaście lat, zanim zdążyła się nacieszyć niezależnością. Zrobiłam wszystko, co w mojej
mocy, żeby mogła ze mną zostać, ale gdy zaczęła mieć trudności z wysławianiem się, a napady
paraliżu stawały się coraz częstsze, wiedziałam, że sytuacja mnie przerosła.
Widok dwudziestosześcioletniej siostry cierpiącej na przedwczesną demencję był
rozdzierający. Jednak od kilku tygodni Steph czuje się znacznie lepiej. Jest przytomna, wręcz
wesoła. Jej objawy niekiedy są tak łagodne, że zapominam o tym, jak bardzo jest chora, ale
potem nadchodzi progresja i nie ma mowy o tym, żebym mogła o tym nie myśleć.
STEPHANIE: Nie. Nie miałaś się czasem spotkać z dziewczynami? Heather, rozerwij się.
Przekaż im, że je pozdrawiam!
– Wszystko w porządku u Steph? – pyta Nicole, widząc, że esemesuję.
– Tak. To znaczy, wiesz, jak jest… – Mój dobry nastrój pryska, gdy dociera do mnie, że
siostra nigdy nie doświadczy tego, co ja. Danielle dotyka mojego ramienia, a ja silę się na
uśmiech. – Steph przesyła pozdrowienia.
– Ucałuj ją od nas – prosi Kristin. Przekazuję pozdrowienia od dziewczyn, piszę siostrze,
że ją kocham, i chowam telefon.
– Okej! – wykrzykuje Nicole. – Chodźmy zobaczyć te zajebiste miejsca, które upolowała
dla nas superfanka Kristin.
Kristin spogląda na Nicole spode łba, ale tak naprawdę nie ma się o co boczyć, bo
faktycznie jest członkinią fanklubu zespołu. Dokładnie tak, moja trzydziestoośmioletnia
przyjaciółka należy do fanklubu Four Blocks Down. Jestem pewna, że już nieraz zdążyła gorzko
pożałować, że podzieliła się z nami tą informacją. Jednak to dzięki członkostwu w klubie udało
jej się załatwić dla nas miejsca w pierwszym rzędzie, więc byłyśmy dla niej wyrozumiałe. Do
czasu.
– A ty idź poszukać sobie miejsca w jednym z dalszych sektorów.
Nicole otacza Kristin ramieniem.
– Za bardzo mnie kochasz, żebyś chciała trzymać mnie z dala od Randy’ego. – Nicole
wzdycha z rozmarzeniem.
Wybucham śmiechem.
– Chyba śnisz, jeśli sądzisz, że uda ci się do niego zbliżyć. Poza tym jest żonaty!
Próbuję nie myśleć o Stephanie. Choroba mojej siostry łamie mi serce. Chciałabym jej
pomóc, ale czuję się kompletnie bezsilna.
Stephanie dorastała, obserwując, jak tańczę niczym wariatka w rytm ogłuszającej muzyki,
a teraz tkwi w domu opieki, podczas gdy ja cieszę się życiem. To nie fair. Powinna być tu ze
mną. Nie ma sprawiedliwości.
– Hej. – Danni mnie trąca. – Pięknie dziś wyglądasz.
Przesyłam jej wymuszony uśmiech.
– Dzięki. – Mój beztroski nastrój wyparował. Nie mogę przestać myśleć o tym, jak bardzo
bym chciała, żeby Steph była tu ze mną.
– Przepraszam. – Danni poważnieje.
– Za co?
Wzrusza ramionami.
– Zepsułam nasz beztroski wieczór pytaniami o twoją siostrę.
– Nie! Nie myśl tak. – Przytulam ją. – Nigdy nie przestaję o niej myśleć. Moja siostra
umiera. Taka jest prawda.
Danielle rzednie mina.
– Heather, tak mi przykro.
Wiem, że nie chciała mnie zdołować. Gdybym mogła być jak Nicole… Żyć beztrosko,
uprawiać seks z nieznajomymi, nie mieć żadnych zmartwień. Ale moje życie tak nie wygląda.
Oj, nie. To pasmo wiecznych nieszczęść. Gdy moje przyjaciółki imprezowały
w college’u, ja pracowałam na pełny etat. Wieczorami i w weekendy nie chadzałam
na imprezy ani na plażę, ale odrabiałam lekcje ze Steph. Nie jestem zgorzkniała. W zasadzie to za
wiele rzeczy jestem wdzięczna. Moja sytuacja sprawiła, że nauczyłam się doceniać życie i ludzi.
Każdy dzień ze Stephanie traktuję jak dar od losu.
Kręcę głową.
– Nie masz mnie za co przepraszać. Chodź, zrobimy z siebie idiotki, będziemy udawać,
że nie mamy żadnych problemów.
– Chcesz imprezować jak w dziewięćdziesiątym dziewiątym?
– Właśnie tak. Szkoda, że nie zabrałyśmy naszych figurek chłopaków z Four Blocks
Down.
– To nie są żadne figurki, tylko przedmioty kolekcjonerskie – poprawia mnie Kristin, po
czym robi się czerwona jak burak i mamrocze pod nosem, że musi pójść poszukać naszych
miejsc. Nicole, Danielle i ja wybuchamy histerycznym śmiechem i ruszamy za nią.
Macham do dwóch kolesi z mojego posterunku, którzy najwyraźniej dorabiają sobie po


godzinach, ochraniając koncert. Cholera. Nie sądziłam, że spotkam tu kogoś z pracy. Zwykle
Amfiteatr MidFlorida obsługuje kto inny. Koledzy wyglądają na głęboko zniesmaczonych.
Obiecuję sobie trzymać fason, żeby wieść o tym, że poszłam na koncert ulubionego boys bandu,
nie rozniosła się w mojej pracy. Choć znając moich kolegów, już pewnie zdążyli wszystkich
o tym poinformować. Serio, gliniarze są gorszymi plotkarzami niż nastolatki.
Z całą pewnością nie pozwolą mi o tym zapomnieć.
Koncert rozpoczyna się od występu dwóch zespołów supportujących. Śpiewam razem
z nimi, bo słuchałam tej muzyki jako nastolatka. Nastawiałam radio na cały regulator,
opuszczałam okna w samochodzie, darłam się najgłośniej, jak umiałam, i fałszując
niemiłosiernie, wyśpiewywałam, jacy to mężczyźni są podli. Wówczas moimi idolami byli
muzycy. Zawdzięczam im wiele z moich rozstań, bo to z ich piosenek dowiedziałam się, że nie
muszę się na wszystko godzić.
– Och! – Danielle piszczy, gdy drugi zespół schodzi ze sceny. – Następni są FBD!
Kochałam się w…
– Shaunie – wtrąca Nicole. – Pamiętamy, jak lizałaś jego plakat.
– O Boże! – Wybucham śmiechem. – Pamiętam to. Poszłaś z nim na całość. – Wypijam
duszkiem swoje piwo i potrząsam włosami.
– Chciałam przeżyć z nim swój pierwszy pocałunek – tłumaczy Danielle.
Wszystkie tego pragnęłyśmy. Do diabła! Choć większość moich fantazji seksualnych
krążyła wokół Eliego, to oczywiście żadnego z członków zespołu nie wykopałabym z łóżka. Dla
nas, nastolatek, byli wszystkim! Podejrzewam, że emocjonalnie zatrzymałyśmy się na tamtym
etapie.
– Chcesz jeszcze jedno piwo?! – krzyczy do mnie Kristin.
Wydudliłam już trzy. Jestem w połowie drogi do stanu upojenia alkoholowego. Potrząsam
głową.
– Tak, chce – odpowiada Nicole w moim imieniu. Rozdziawiam usta ze zdziwienia. – Ja
poprowadzę. Ty się rozerwij. – Odwraca się do Kristin. – Heather będzie piła do białego rana.
– Aha. – Danni się śmieje. – To będzie epicki wieczór.
– Zamknij się. Zawsze upijam się na wesoło.
Jasne.
– To prawda. Humor ci wtedy dopisuje – potwierdza Danni.
Gdy gasną światła, atmosfera na scenie ulega zmianie. Chwytamy się za ręce i zaczynamy
krzyczeć. Eli i Randy pochodzą z Tampy, więc zapowiada się, że dzisiejszy wieczór będzie
naprawdę wyjątkowy. Koncerty FBD w ich rodzinnym mieście są zawsze wyjątkowo głośne
i długie.
– Halo, Tampa! Czy jesteście gotowi? – rozbrzmiewa głos PJ-a.
Drzemy się jeszcze głośniej.
– Pytamy – tym razem w głośnikach rozlega się głos Shauna – czy jesteście gotowi?
Jestem tak podekscytowana, że zaczynam skakać razem z Nicole. Udziela mi się
atmosfera panująca na widowni. Drę się najgłośniej z całej naszej czwórki. I mam na to
wyjebane.
– Tak!
Kristin spogląda na mnie z szerokim uśmiechem. To kompletnie nie w moim stylu.
– To chcieliśmy usłyszeć! – Na bocznym ekranie wyświetla się twarz Randy’ego.
– Bracia Walsh wrócili do domu. I chcemy was usłyszeć!
Ach, ten Eli. Wzdycham.
– Tęskniliście?


– Kurwa, a jak! – krzyczę na cały głos.
– To dobrze. – Na ekranie wyświetlają się twarze Eliego i Randy’ego. – My za wami też.
Dziś nacieszycie się naszym widokiem. Wróciliśmy i damy takiego czadu, że szczęki wam
opadną.
Nagle zapada ciemność.
Powoli coś wyłania się ze sceny.
Stoję bez ruchu zafascynowana spektaklem, który rozgrywa się na moich oczach.
Rażą mnie światła, ale po chwili wzrok mi się wyostrza i mogłabym przysiąc, że
naprzeciw mnie stoi Eli Walsh i patrzy prosto na mnie.
Jego zielonkawe oczy przewiercają mnie na wskroś. Ma ciemnobrązowe włosy, krótko
przystrzyżone po bokach, a na czoło opada mu grzywka. Sycę się widokiem jego idealnego ciała.
Bicepsy prężą mu się pod koszulą, a spodnie opinają ciasno jego zgrabny tyłek. Ma szerokie
bary, ich widok sprawia, że chciałabym wdrapać się na niego jak na rosłe drzewo. Eli puszcza do
mnie oko i uśmiecha się szelmowsko.
Ja pierdolę…
Stoję nieruchomo, jakbym wrosła w ziemię, i gapię się na niego, wytrzeszczając oczy.
Szczęka mi opada. Eli odwraca wzrok, ale nie mam najmniejszych wątpliwości. To się
wydarzyło naprawdę. Eli Walsh uśmiechnął się i puścił do mnie oko. A ja omal nie umarłam
z wrażenia.




ROZDZIAŁ 2

– Chyba mam halucynacje – mówię do Nicole i opowiadam jej o tym, co się wydarzyło,
a w każdym razie o tym, co mi się wydaje, że się wydarzyło. – To niemożliwe, że patrzył prosto
na mnie, prawda? Chyba oszalałam. Upiłam się i coś mi się przywidziało.
Nicole wybucha śmiechem i kręci głową.
– Nie masz pojęcia, jaka jesteś ładna. Serio. Drobna blondynka o brązowych oczach
i dużych cyckach, nic dziwnego, że puścił do ciebie oko. Do diabła, sama bym cię przeleciała.
Nie wiem, czy Nicole mówi serio, czy ironizuje. Część mnie woli tego nie wiedzieć. Nie
mogę się oszukiwać, że Eli zwrócił na mnie uwagę. Z jakiej racji ten megagwiazdor, bóg seksu,
który mógłby mieć każdą dosłownie na jedno skinienie, miałby spojrzeć akurat na mnie?
Ech, kogo ja próbuję oszukać?
Gdy grają następny kawałek, Eli już ani razu na mnie nie patrzy.
No tak, ewidentnie jestem wariatką.
Wiedziałam, że coś mi się przyśniło. Czas wrócić do rzeczywistości.
Pijemy, śpiewamy i robię wszystko, żeby na niego nie patrzeć. Ale… to jest silniejsze ode
mnie. Jest taki piękny.
Widzę, jak jego klatka piersiowa napina się z wysiłku, gdy tańczy taniec synchroniczny
z resztą chłopaków z zespołu. Omiata wzrokiem tłum zebrany pod sceną, a i tak każda kobieta
jest przekonana, że patrzy tylko na nią. Jest niesamowicie charyzmatyczny. Eli Walsh jest wręcz
niemożliwie seksowny. Nawet po czterdziestce. Starzeje się tak godnie… Żałuję, że nie jestem
mężczyzną. Oni mają łatwiej niż my. Piętnaście lat temu moje cycki były bardziej sterczące.
Jedyne, co się nie zmieniło, to jego uśmiech. Nadal jest równie promienny, co kiedyś.
– Heather! – Danielle przekrzykuje muzykę. – Matt. – Wskazuje głową w lewo.
Ble. Po kiego diabła tu przylazł? Nie mogę się od niego uwolnić.
Jeden wieczór. Chciałam mieć jeden wieczór wolny od myśli o Matcie, Stephanie, moim
walącym się domu i innych kłopotach. Po raz kolejny czuję się wydymana, i to nie w sposób,
który mnie zaspokaja.
Sięgam po piwo Nicole i pociągam długi łyk.
– Ejże! – mówi i zabiera mi puszkę. – Zwolnij. Masz słabą głowę i nie pamiętam, żebyś
kiedykolwiek tak chlała. Powoli.
– Sama mówiłaś, że mam się rozerwać.
Uśmiecha się pod nosem.


– Touché.
Nie zwracam uwagi na Matta, który stoi z boku odziany w mundur, roztaczając wokół
aurę władzy. Kiedyś podniecało mnie, gdy patrzyłam, jak szykował się do pracy. Wkładał
kamizelkę i z namaszczeniem wygładzał wszystkie fałdki, dbając o to, by szwy układały się
w linii prostej. Gdy już uznał, że efekt spełnia jego oczekiwania, wkładał pas z bronią i wypinał
dumnie klatę. Teraz wygląda jak stary dziad, któremu wydaje się, że jego bamber to kaloryfer.
Przykro mi, chłopie, sprawiasz wrażenie napakowanego tylko dzięki kuloodpornej kamizelce,
a nie dlatego, że jesteś umięśniony.
Kristin łapie mnie oburącz w talii, usiłując odwrócić moją uwagę.
– Olej wszystkich kolesi, z wyjątkiem tych na scenie.
– Dlaczego Matt nie może po prostu zniknąć?
Kristin gładzi mnie po policzku.
– Spróbuj skupić się na muzyce.
Kiwam głową w takt naszej ukochanej ballady.
– Uwielbiam ten kawałek. – Wzdycham.
– Kochaj mnie do końca świata – śpiewamy.
– Kocham cię, Eli! – krzyczę.
Eli odwraca się i patrzy mi prosto w oczy, a ja natychmiast robię się czerwona jak burak.
Gdy kąciki jego ust unoszą się nieznacznie, zalewa mnie fala gorąca. Patrzy na mnie chwilę
dłużej niż poprzednio. Zastygam. Wstrzymuję oddech, ale nie spuszczam z niego wzroku.
W końcu Eli odwraca się, robiąc piruet.
Czuję, że zaraz umrę z zażenowania. Nie mogę uwierzyć ani w to, co wykrzyczałam,
ani w to, że mnie usłyszał.
Niech ktoś mnie zabije.
Kristin wybucha śmiechem i tak ją skręca, że prawie się przewraca.
– Chyba popuściłam w majtki.
– Zamknij się.
– Wrzasnęłaś, że go kochasz… a on… cię usłyszał! – duka. – Tylko ciebie.
Udaję, że nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Wiem jednak, że między mną a nim coś
się zadziało. Poczułam to i mogłabym przysiąc, że on też. Serce zabiło mi mocniej, i to nie tylko
dlatego, że mam do czynienia z Elim Walshem. Jestem przerażona, a zarazem ośmielona. Do
cholery, on na mnie spojrzał. Wiem, że tym razem nic mi się nie przywidziało.
– Może mnie nie usłyszał.
– Ależ usłyszał – zapewnia mnie Kristin i mocno kręci głową.
Dziewczyny zaczynają śpiewać i tańczyć, a ja czuję się jak kretynka. Nienawidzę być
w centrum uwagi i nie cierpię czuć się ośmieszona. To było równie przerażające, co
uskrzydlające.
Muszę się przewietrzyć. Odwracam wzrok od sceny. Jeśli on na mnie nie spojrzy
– a przecież nie spojrzy – będzie mi głupio. A jeżeli jednak na mnie zerknie (choć wiem, że to
niemożliwe), boję się, że dostanę udaru.
– Zaraz wracam! – krzyczę do dziewczyn.
– Wszystko w porządku?! – odkrzykuje Danielle.
– Muszę się napić.
Unosi puszkę z piwem, a ja ruszam w stronę schodów. Za plecami słyszę muzykę.
Docieram do kiosku i kupuje dwa kolejne piwa. Będą mi potrzebne. Obiecuję sobie, że
nie będę się zamartwiać. Mam prawo się czasem wyluzować. Poza tym jestem pewna, że dla
Eliego to żadna nowość. Wszyscy tutaj go kochają, więc dlaczego niby miałabym się


przejmować, że mnie usłyszał? Nie obchodzi mnie to.
To kłamstwo.
Ale zaraz, od jak dawna nigdzie nie wychodziłam? Zamierzam cieszyć się każdą chwilą.
Postanawiam olać wszystko, napić się piwa i wziąć pełną odpowiedzialność za moją niedojrzałą
fascynację Elim Walshem.
Gdy się odwracam, staję twarzą w twarz z Mattem.
– Hej – mówi.
– Cześć. – Daremnie usiłuję wykrzesać z siebie entuzjazm.
Matt rozgląda się na boki i spogląda na moje piwo. Dostrzegam w jego oczach naganę.
Niech Bóg broni, żebym cieszyła się życiem.
– Nie spodziewałem się, że cię tu spotkam.
– Ja też się nie spodziewałam, że spotkam ciebie.
Matt wypina klatę i opiera dłoń na rękojeści pistoletu.
– Pomyślałem, że wezmę nadgodziny.
– To dobrze.
Nie wiem, co powiedzieć.
– Jak życie? Jak Steph?
Akurat cię to obchodzi.
– Dobrze. Ostatnio o ciebie pytała.
Matt przeczesuje dłonią swoją krótką czuprynę. To nieoczekiwane spotkanie przywołuje
wspomnienia tego, że kiedyś było nam ze sobą dobrze. Teraz Matt znowu sprawia wrażenie
normalnego gościa, a nie dupka, który złamał mi serce.
– Cieszę się, że Steph dobrze się miewa. Four Blocks Down? Serio? Nie miałem cię za
psychofankę.
Jego zdziwienie mnie zdumiewa. Przecież tańczyliśmy do ich piosenek na naszym
weselu. Wie, że ich uwielbiam. Moje druhny zaśpiewały mi moją ulubioną balladę.
– Przyjście na koncert nie czyni ze mnie psychofanki, Matt. Po prostu chciałam się
rozerwać.
Matt muska dłonią moje ramię. Czekam, aż coś poczuję, cokolwiek, ale nie czuję zupełnie
nic. Kiedyś sama jego obecność sprawiała, że się rozpływałam. Niegdyś jego widok powodował,
że serce biło mi szybciej, ale teraz przyprawia mnie tylko o ból głowy.
Nie potrafię wskazać konkretnego momentu, kiedy to się wydarzyło, ale nasza miłość
zakończyła się równie szybko, jak się zaczęła. Sądzę, że płakałam raczej z powodu rozpadu
mojego małżeństwa niż za Mattem. Marzyłam o takiej miłości, która połączyła moich rodziców.
Zamiast tego zderzyłam się z apatią i mężczyzną, który był zazdrosny o moją chorą siostrę.
Matt gładzi mnie kciukiem po gołym ramieniu.
– Należy ci się – mówi.
Otwierają się drzwi i mój wzrok pada na Nicole. Uśmiecham się na widok jej skwaszonej
miny. Ci dwoje nie przepadają za sobą.
Gdy Nicole trąca mnie biodrem, piwo przelewa mi się przez brzeg plastikowego kubka.
– Kogo my tu mamy? Czy to nie posterunkowy Kutasina, a raczej Kapitan Kangur?
– pyta Nicole, sięgając po moje piwo.
O matko!
– Cześć, Nicole – cedzi Matt przez zaciśnięte zęby. – Mam stopień sierżanta, nie jestem
posterunkowym ani kapitanem.
– Ojej, sorry. – Nicole bije się w pierś. – Choć, szczerze, mam to w dupie…
– Niki – upominam ją, próbując załagodzić sytuację. Ale moja przyjaciółka jest


pamiętliwa i nadal żywi urazę do Matta za to, że mnie skrzywdził.
Na szczęście pociąga kolejny łyk piwa i nic już nie mówi. Bierze mnie pod ramię.
– I tym miłym akcentem zakończymy, bo porywam moją przyjaciółkę, żebyśmy mogły
spędzić miły wieczór bez towarzystwa mężczyzn pozbawionych kręgosłupa, którzy porzucają
żony, bo są totalnymi egoistami. Na razie.
Odciąga mnie od Matta.
– Cześć – rzucam mu na odchodne.
Nicole ściska moją rękę.
– Kocham cię, więc błagam, nie poświęcaj mu nawet chwili swojego czasu.
– Nic się nie stało. Był dla mnie bardzo miły.
Nie pierwszy raz. Na początku naszego małżeństwa też byłam szczęśliwa. A potem stan
Steph się pogorszył i nie mogłam poświęcać Mattowi tyle uwagi, co wcześniej. Musiałam się nią
zająć, co oznaczało, że Matt musiał się zaopiekować mną. Sęk w tym, że nie chciał lub nie
potrafił tego zrobić, i to był początek końca. Cały czas się kłóciliśmy i nie mieliśmy dla siebie
czasu. A potem, tuż przed tym, nim mnie zostawił, nieoczekiwanie zaczął być dla mnie
uprzedzająco miły. Nie uprawialiśmy dzikiego seksu ani nie żarliśmy się ze sobą. Wszystko było
bardzo cywilizowane.
– To dobrze. Chodź, pośpiewamy sobie i zobaczymy, czy znowu zrobisz z siebie
kretynkę.
O nie. Już zaczynam tego żałować.
Wracamy na nasze miejsca w chwili, gdy zespół szykuje się do wykonania jednej
z piosenek ze starego repertuaru. Nie wiem, dlaczego silą się na jakieś nowości. Serio, fanom na
tym nie zależy. Chcemy poudawać, że znowu mamy trzynaście lat i śpiewamy do szczotek
robiących za mikrofony.
– No dobrze, miłe panie – szczebiocze Randy. – Nadeszła wiekopomna chwila.
Zwolnijmy tempo. Może zaśpiewajmy Niezwykłą dziewczynę?
To moja ulubiona piosenka.
Eli chodzi wzdłuż sceny, z uśmiechem wskazując kobiety na widowni.
– Ran, czuję, że tym razem powinienem ją komuś dedykować.
Randy uśmiecha się pod nosem.
– Potrzebujesz inspiracji, bracie?
Eli nie przestaje przechadzać się po scenie i w zamyśleniu drapie się po brodzie.
– Potrzebuję dziewczyny, która będzie moja. Czy to ty? – rzuca pytanie do widowni.
Kobiety dookoła mnie zaczynają wrzeszczeć, podskakując i machając rękami. Na wszelki
wypadek chowam się za Nicole…Wolę dostać kulkę w łeb, niż znaleźć się na scenie.
Eli podchodzi bliżej i staje naprzeciw mnie. Jego zielone oczy iskrzą się figlarnie, gdy na
mnie spogląda.
Wskazuje na mnie.
– Ty. – Słyszę jego uwodzicielski głos.
Ja pierdolę.
Krew uderza mi do głowy. Nie. Nie ma mowy. Jak przez mgłę dociera do mnie wrzask
widowni, ale nie mam siły się poruszyć. Potrząsam głową.
Eli kiwa na mnie palcem, a zza jego pleców wyłania się ochroniarz.
– Chodź do mnie, skarbie.
– Nie – szepczę, gdy Nicole popycha mnie do przodu. – Nie mogę.
– Maszeruj na scenę. – Popycha mnie, a ochroniarz pomaga mi przejść przez barierkę.
Spoglądam w górę i widzę, że Eli wyciąga do mnie rękę.


– Czy będziesz moją jedyną? – zaczyna śpiewać.
Serce zaczyna mi szybciej bić, gdy moje palce dotykają jego dłoni. Modlę się o to, żeby
nie zemdleć. Jestem na scenie z Four Blocks Down.
Oddychaj Heather, napominam się w myślach, podczas gdy Eli obchodzi mnie wkoło,
śpiewając.
– Nie widzę nikogo poza tobą – śpiewa. Zaczyna się kołysać, nie puszczając mojej dłoni.
Ilekroć wyobrażałam sobie, że dla mnie śpiewa, myślałam o tej piosence. – Chcę się obudzić
obok ciebie.
Och, Eli, gdybyż tylko tak było. Czuję, że się czerwienię. Do diabła, co się ze mną dzieje?
Eli sadza mnie na krześle na środku sceny. Dziękuję Bogu, bo czuję, że zaraz upadnę.
W myślach składam modlitwę dziękczynną za światła, które mnie rażą i nie pozwalają zobaczyć
widowni. Przynajmniej nie widzę moich przyjaciółek, które wyczyniają Bóg wie co. Ani moich
kolegów z pracy. Eli klęka przede mną i trzyma mnie za rękę, jakby chciał mi się oświadczyć.
Nie czuję kończyn. Trzęsę się, choć nie jest mi zimno.
– Czy będziesz moją jedyną? – pyta ponownie.
Wiem, że to tylko gra.
Byłam na ich koncercie przynajmniej cztery razy, dwukrotnie w liceum i dwa razy
w college’u, ale przy nim zawsze tracę głowę. Choć na widowni jest co najmniej dwadzieścia
tysięcy fanek, w tym momencie czuję, jakbyśmy zostali sami. Dziewczyna ma prawo sobie
czasem pomarzyć.
Eli kończy zwrotkę i gładzi mnie po policzku. Pomaga mi wstać i przyciąga mnie do
siebie.
– Zostań po koncercie – szepcze mi do ucha.
Odsuwam się i spoglądam w jego zielone oczy, czekając, aż doda: żartowałem. Ale nic
takiego nie mówi.
O kurde. Czy on naprawdę poprosił mnie, żebym została? Najwyraźniej jestem w ukrytej
kamerze. Serio, gdzie jest ekipa filmowa?
Gdy rozlegają się dźwięki kolejnego utworu, ochroniarz pomaga mi przejść przez
barierkę.
Dziewczyny dopadają mnie, przekrzykując się i gestykulując. Nie mogę wydusić z siebie
ani słowa. Nawet nie wiem, czy jestem w stanie swobodnie oddychać.
Nicole łapie mnie za ramiona.
– Heather, wdech i wydech.
Skupiam się na wydechu i potrząsam głową.
– Co się stało, do cholery? – Rozdziawiam usta.
– No cóż… – Nicole szczerzy się i od razu dodaje: – Przed chwilą najseksowniejszy
mężczyzna na świecie dedykował ci piosenkę.
Dziewczyny zasypują mnie pytaniami. Pytają mnie, jak się czułam. Jedyne słowo, które
przychodzi mi do głowy, to: surrealnie. Bo to było surrealne. Gdyby nie to, że pokazują mi
nagranie na komórce, sama nie uwierzyłabym w to, co się wydarzyło. Każda cudowna sekunda
tego zdarzenia została udokumentowana. Na nagraniu widać, jak się czerwienię i wybałuszam
oczy. Doprawdy, cudownie. Spoglądam na scenę w nadziei, że Eli nie był świadkiem tego
widowiska, ale na szczęście śpiewa tyłem do nas.
Myślę o tym, co mi powiedział na ucho. Czy naprawdę poprosił mnie, żebym została po
koncercie? A jeśli tak, to dlaczego? Może chcę mi dać jakiś souvenir z dedykacją? To by się
trzymało kupy. Najpierw robi z jakiejś nieszczęśniczki pośmiewisko, a potem wręcza jej T-shirt
z autografem.


– Nicole! – wołam przyjaciółkę, bo muszę komuś o tym powiedzieć.
– Tak?
– Poprosił mnie, żebym została po koncercie! – krzyczę jej do ucha.
Rozpromienia się.
– No co ty!
– To jakieś nieporozumienie, prawda? – pytam.
– Albo cię pragnie.
– Nie! – Najwyraźniej Nicole się naćpała. Przecież to niemożliwe. Absurdalne.
– Przecież już wie, że go kochasz. – Nicole uśmiecha się złośliwie.
– Nieważne. Nie ma mowy, żebym została.
– Chyba cię pogięło! – Nicole krzyżuje ręce na piersi. – Zostajemy. Dowiemy się, czego
chce Eli Walsh, bo byłabyś idiotką, gdybyś tego nie zrobiła.
Rzeczywiście, jestem idiotką, i to nie dlatego, że nie chcę go poznać, ale dlatego, że chcę.
Bardzo.



Rozdział 3

– To był dobry koncert – oznajmia Adam, masując sobie kark. – Ale zaczynam być za
stary na te wygłupy.
– Jesteś stary.
– Jesteś starszy ode mnie – przypomina mi.
Choć mam czterdzieści dwa lata, nadal lubię adrenalinę, jaka towarzyszy występom.
Wolałbym tylko, żeby moje starzejące się ciało nie dostawało takich cięgów. Nie pamiętam,
żebym kilka lat temu musiał brać tyle środków przeciwbólowych, ale częste występy, podróże
i gówniane żarcie mocno dały mi w kość.
Choć polubiłem aktorstwo, bardziej niż się spodziewałem, moich fanów lubię jeszcze
bardziej. Praca na planie nie sprawia mi takiej frajdy jak koncerty.
Zerkam na brata.
– Randy jest starszy od nas wszystkich.
– Spierdalaj – odcina się Randy. – Mamy kilka tygodni przerwy przed kolejnym
koncertem. Pojadę do domu do Savannah. Powiedziała mi, że dzieciaki rozrabiają. Najwyższy
czas, żebym wrócił i pokazał im, kto tu rządzi.
– Jasne – mówię i wybucham śmiechem. Jego dzieci owinęły go sobie wokół palca.
– Obaj wiemy, że słuchają się Vannah, nie ciebie.
– Nie odbieraj mi tego.
– Czas na spotkanie z fanami. – Shaun klepie mnie po udzie. – Idziesz?
Poinstruowałem naszego menadżera, żeby po koncercie przyprowadził do mnie tamtą
dziewczynę. Prawie narysowałem mu mapę, żeby mógł ją znaleźć. Jeśli dał ciała, skopię mu
tyłek. Zachwyciło mnie
to, jak na mnie patrzyła, gdy jej zaśpiewałem. Wyglądała jak spłoszona sarna, a ja stawałem na
głowie, żeby ją uwieść. Gdy krzyknęła, że mnie kocha, prawie posikałem się ze szczęścia.
Wyglądała na strasznie zażenowaną.
Jest urocza.
A ja lubię urocze dziewczyny.
Poza tym od miesiąca z nikim się nie bzykałem, więc tym bardziej świetnie się składa.
Zwłaszcza jeśli dziewczyna jest dobra w łóżku. Do tego wszystkiego moja matka zaczęła mi
suszyć głowę, że spędzam z nią za mało czasu, więc postanowiłem zostać w Tampie kilka
tygodni dłużej, tym bardziej że nasze tournée dobiegło końca. Przyda mi się rozrywka przed


powrotem na plan kolejnego sezonu Cienkiej niebieskiej linii.
– Chodźmy się przywitać. – Wstaję i wyciągam ręce nad głową. Tak naprawdę to
chciałem powiedzieć: Chodźmy poznać tamtą blondynkę.
Nasz kontrakt zobowiązuje nas do spotkań z fanami po każdym koncercie. Kurwa, jak ja
tego nie cierpię. W kółko to samo gówno. Siedzimy na kanapie i pijemy, podczas gdy laski
ględzą te same bzdury. Cieszę się, że nas kochają. Miło mi, że słuchają nas nieprzerwanie od
trzynastego roku życia, ale tak naprawdę mam to w dupie. To mi tylko przypomina, ile mam lat.
Tym razem jednak, jeśli tylko ona tam będzie, będę się świetnie bawił. Zamierzam
doprowadzić ją do ekstazy i będę patrzył, jak jej brązowe oczy z rozkoszy zachodzą mgłą.
– Poprosiłeś Mitcha, żeby przyprowadził ci tę blondynkę? – pyta Randy, pakując się.
– Owszem.
Reszta chłopaków wychodzi z garderoby, a ja zostaję, żeby pogadać z Randym.
– Któregoś dnia jednej z nich zmajstrujesz bachora – mówi mój brat i chichocze.
Przewracam oczami.
– Chyba cię pojebało. Odrobiłem tę lekcję na naszym pierwszym światowym tournée.
Przez dwadzieścia lat udało mi się tego uniknąć. Nie będą mi tu biegać żadne małe Elisie.
– Chyba że o czymś nie wiesz – wypala Randy.
Jeszcze długo moglibyśmy się tak przekomarzać, ale prawda jest taka, że zawsze bardzo
uważałem. Nie ma mowy, nie pozwolę, żeby jakaś groupie zaszła ze mną w ciążę. Jestem na to
za sprytny. Ponadto Mitch jest groźnym skurwielem. Jesteśmy jego maszynką do robienia
pieniędzy. Nie pozwoliłby, żeby coś stanęło temu na przeszkodzie. Poza tym sam się
przekonałem, z jaką łatwością nasz menadżer potrafi sprawić, żeby kłopoty znikały.
– O mnie się nie martw.
Randy spogląda na mnie z powagą.
– Oczekujesz niemożliwego.
Randy jest ode mnie dwa lata starszy i odkąd nasz tata zmył się, gdy obaj byliśmy mali,
i zmarł dwa lata później, mój brat robi wszystko, by mnie chronić.
– Serio, Ran. Daj spokój. Choć raz zachowaj się jak mój pieprzony brat, a nie ojciec.
– Dobra. Eli, dorośnij – oburza się Randy. – Jesteś po czterdziestce, nigdy nie byłeś
żonaty, nie masz dzieci i nie miałeś dziewczyny, odkąd…
– Nie waż się wymawiać jej imienia. – Unoszę dłoń ostrzegawczo. – Nie chcę o niej
dzisiaj myśleć.
Randy powinien był się tego domyślić. Nigdy o niej nie mówię.
– Jasne, ale Vannah też się o ciebie martwi.
– Savannah nie obchodzi moje życie osobiste. Tak naprawdę miałeś na myśli naszą
matkę. Domyślam się, że zamęcza Savannah, więc twoja żona przyszła z tym do ciebie.
Moja matka jest mistrzynią wtrącania się w nie swoje sprawy. Przypomina papugę. „Eli
powinien się ożenić, Eli powinien się ożenić” – jazgocze całymi dniami.
– Nie, nie chodzi o mamę. Wszyscy to mówią. Przestań imprezować i sypiać z kim
popadnie. Znajdź sobie dziewczynę, która ma mózg. Nie wmówisz mi, że jesteś zadowolony ze
swojego życia.
– Powiem ci jedno: nie mam zamiaru dłużej tego słuchać. – Odsuwam się od niego
i krzyżuję ręce.
Dlaczego wszyscy upierają się, że małżeństwo jest gwarancją szczęścia? Od kiedy stało
się synonimem sukcesu i spełnienia?
Randy zarzuca torbę na ramię i uśmiecha się pod nosem. Doskonale wiem, co teraz myśli.
Sądzi, że mnie przekonał. Wie, jak powinienem żyć.


– Co zrobisz, gdy nadejdzie trudniejszy moment?
Tymi słowy dotknął mojego jedynego wrażliwego punktu.
– Dość. – Pokazuję mu środkowy palec i wychodzę z garderoby. Już w korytarzu słyszę
wrzaski fanek. Minęła mi ochota na spotkanie, ale muszę się na nim pojawić choćby na chwilę.
Macham do dziewczyn, którym nie udało się wejść do środka, i idę na spotkanie w nadziei, że ją
tam zastanę.
Są dni, gdy takie życie zaczyna mnie męczyć. Haruję tak ciężko, że poza pracą nie mam
czasu na nic innego. W mojej branży obowiązuje data ważności, którą dawno przekroczyłem,
dlatego zacząłem skupiać się na serialach i rolach filmowych. Na planie czuję się jak normalny
człowiek. Otaczają mnie ludzie, których nie obchodzi, kim kiedyś byłem. Jestem aktorem,
kolegą, pieprzoną istotą ludzką. Na tournée jest inaczej.
Poza tym aktorstwo gwarantuje mi o wiele większe poczucie wolności niż bycie
członkiem zespołu muzycznego. Mam więcej dni wolnych, nie muszę tłuc się nigdzie autokarem
i mogę się cieszyć rozkosznie długimi przerwami pomiędzy kolejnymi planami zdjęciowymi. Nie
mam pojęcia, jak inni muzycy radzą sobie z tym, że ciągle są w trasie.
Gdy skręcam za róg, do moich uszu dociera muzyka z afterparty. Didżej dokręcił basy,
przygaszono światło, co oznacza, że dziewczyny są już gotowe. Przyświeca mi jeden cel:
przekonać blondynkę, żeby spędziła ze mną noc. Nie potrafię przestać o niej myśleć, więc
przyspieszam kroku w nadziei, że ją tam spotkam. Od dawna żadna mnie tak nie podnieciła.
Życie prywatne artystów nie jest normalne. Która kobieta chciałaby się użerać
z tabloidami, psychofankami i ciągłą nieobecnością swojego partnera? Ja w każdym razie nigdy,
kurwa, bym się na to nie zdecydował.
– Eli… – mruczy nieznajoma dziewczyna. – Jesteś wreszcie.
Jest niezła, ale to nie jej szukam.
– Znajdę cię później – zbywam ją.
Rozglądam się po ciemnym pomieszczeniu, ale nigdzie jej nie widzę. Kilka dziewczyn
podchodzi do mnie. Wysyłam im wyćwiczony uśmiech, rozglądając się za tą, której szukam.
Powinna tu być. Co jak co, ale nasz menadżer jest dobry w tym, co robi.
Wreszcie tłum się rozstępuję i ją zauważam. Stoi w rogu z koleżanką. Długie blond włosy
odgarnęła na bok, odsłaniając gołe ramię. Pije piwo. Uwielbiam, gdy kobieta pije prosto
z butelki. To seksowne i świadczy o wyluzowaniu. Najwyraźniej nie jest pospinaną paniusią
i lubi towarzystwo mężczyzn.
Przeciskam się przez tłum i staję naprzeciw niej.
– Przyszłaś – mówię. Widzę, że ją trochę przestraszyłem.
– Och… – Odchrząkuje. – Ja… co powiedziałeś? To znaczy, poprosiłeś mnie, żebym
została, prawda?
– Pomyślałem, że skoro powiedziałaś mi „kocham cię”, a ja dedykowałem ci piosenkę,
powinniśmy się poznać.
Otwiera szeroko swoje brązowe oczy i uśmiecha się wstydliwie. Jest jeszcze ładniejsza,
niż zapamiętałem. Ma apetycznie zaokrąglone kształty.
Jej perfekcyjne krągłości są uosobieniem męskich fantazji i wyglądają, jakby zostały
przez kogoś pieczołowicie wyciosane. Wygląda na wysportowaną i nie mogę się doczekać, aż
zobaczę, jak wygląda bez ubrania.
– Nicole. – Jej koleżanka podaje mi rękę i przesyła mi jedno z tych znaczących spojrzeń,
które informują, że ma na mnie oko. Teraz rozumiem, dlaczego blondynka przyprowadziła ją ze
sobą. Sprytnie.
– Eli. – Witam się z nią z uśmiechem.


– A tak w ogóle, mam na imię Heather.
– Heather… – powtarzam powoli. – Masz ochotę na jeszcze jedno piwo? – Robi się
czerwona. – Powiedziałem coś nie tak?
– Nie – odpowiada i dotyka mojej ręki. – Przepraszam. Jestem trochę spięta.
Podoba mi się, że ją onieśmielam. Większość dziewczyn przychodzących za kulisy jest
wręcz zbyt pewna siebie. Zachowują się, jakbyśmy powinni być wdzięczni, że zaszczyciły nas
swoją obecnością. A potem szybko przechodzą do niejednoznacznych propozycji i seksualnych
obietnic. W większości przypadków z nich nie korzystam. Chyba z wiekiem zrobiłem się bardziej
wybredny.
To wina mojej bratanicy i mojego bratanka. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem
gotowy się ustatkować, bo to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję, ale byłoby miło mieć z kim
czasem pogadać. Zwykle otaczają mnie aktorki, więc mam już dość powierzchownych relacji.
– Nie masz powodu do niepokoju – zapewniam ją.
Heather uśmiecha się i przesuwa za ucho kosmyk włosów. Czy jest coś, co ta dziewczyna
mogłaby zrobić, co by mnie nie podnieciło? Chyba straciłem głowę.
– To był świetny koncert.
– Cieszę się, że ci się podobało – odpowiadam zgodnie z prawdą. Dałem z siebie
wszystko. Zawsze tak jest, gdy gramy koncert w naszym rodzinnym mieście. – Niektóre piosenki
lubię bardziej niż inne.
– Ja też. – Heather uśmiecha się promiennie.
– Może znajdziemy jakiś cichy kąt, żebyśmy mogli spokojnie pogadać? Za kulisami
zawsze jest straszny tłok, boję się, że prędzej czy później ktoś nam przeszkodzi.
Heather spogląda to na Nicole, to na mnie. Nicole popycha ją w moją stronę, a ja
dochodzę do wniosku, że jest moim prawdziwym sprzymierzeńcem. Oczywiście, moje plany
wykraczają dalece poza rozmowę, ale na początek chcę ją zabrać w jakieś zaciszne miejsce.
Ściągam wzrokiem mojego menadżera i wskazuję na Nicole. Zadba o to, by miała się
czym zająć.
– Sama nie wiem.
– Uwierz mi, niebawem będzie tu nie do wytrzymania. – Stawiam na szczerość w nadziei,
że zrozumie, co mam na myśli. – Chcę tylko porozmawiać, jeśli ty też masz na to ochotę. – Tym
razem trochę ściemniam.
Nicole uśmiecha się, szepcze jej coś na ucho i popycha ją w moją stronę. Wyciągam do
niej rękę, licząc na wsparcie jej przyjaciółki. Heather spuszcza wzrok i przyjmuje moją dłoń.
Kurwa, ależ to będzie udany wieczór.


Rozdział 4

O mój Boże, o mój Boże! Idę w zaciszne miejsce z Elim. Co ja, do diabła, sobie myślę?
Ewidentnie straciłam głowę. Czuję się, jakbym wyszła z siebie. To kompletnie nie w moim stylu.
A jednak biorę go za rękę i wychodzimy ze spotkania z fankami.
– Wszystko w porządku? – W jego niskim głosie pobrzmiewa troska.
– Świetnie – kłamię jak z nut.
Cała się trzęsę. Nie wiem, czy drżę z ekscytacji, ze strachu, czy dlatego, że mnie
całkowicie pojebało. Jestem prawie pewna, że mnie pojebało. Skupiam się na oddechu. Często
znajduję się w sytuacjach wysokiego ryzyka, więc to powinna być dla mnie bułka z masłem.
Nicole nazwałaby to szybkim numerkiem. Podobno ludzie robią to na okrągło i jest to coś
zupełnie normalnego. Potrafię być normalna. Potrafię skupić się na chwili i nie zwariować.
Niech się dzieje, co chce. Mam zamiar cieszyć się każdą sekundą.
Chrząkam i się uśmiecham.
– To mi się nigdy nie zdarza.
Eli wybucha śmiechem i zatrzymuje się przed wejściem do ich autokaru.
– Co masz na myśli?
– To – odpowiadam nieco piskliwie. – Zwykle nie piję, nie zaczepiam przypadkowych
ludzi, mężczyźni nie dedykują mi piosenek ani nie bywam zapraszana za kulisy i… – Urywam.
Nie ma mowy, żebym dokończyła zdanie, bo nie mam pojęcia, co się wydarzy. Może chce mnie
tylko zapytać o jakąś głupotę. Może wcale nie chce się ze mną przespać. Sama nie wiem, czy
mam ochotę na seks.
To kłamstwo.
Na maksa mam ochotę na seks. Chcę się wyluzować, tak jak kazała mi Nicole. Choć raz
nie myśleć o konsekwencjach. Zawsze zachowuję się odpowiedzialnie. Strzegę prawa, opiekuję
się siostrą, zarabiam na życie i na Steph, udzielam się w ramach wolontariatu w ośrodku kultury
dla młodzieży, ale nigdy nie jestem wyluzowana.
Mam zamiar się dobrze bawić. To znaczy, jeśli on tego chce.
Dzięki, Jezu, za piwo. Lub dzięki komukolwiek, kto tego piwa nawarzył.
– Na co miałabyś ochotę, Heather? – Eli przyciąga mnie do siebie i patrzy na mnie
wyzywająco.
O. Ja. Pierdolę.
– Ja… ja… – Zasycha mi w ustach.


Eli chwyta mnie za biodra i opiera o drzwi autokaru. Jest tak blisko. Jego dłonie błądzą po
moim ciele i zatrzymują się na szyi.
– No i? Możemy porozmawiać albo zająć się czymś innym.
Przypominają mi się słowa Nicole: „Wyluzuj choć raz”. Dziś mam zamiar spełnić moje
nastoletnie fantazje. Prześpię się z Elim Walshem… w jego autokarze… po koncercie FBD.
Prostuję się i usiłuję obudzić w sobie moją wewnętrzną Nicole. Przywieram do niego
całym ciałem i kładę mu dłoń na plecach.
– Myślę, że uda nam się coś wymyślić.
Dostrzegam błysk zaskoczenia w jego zielonych oczach, ale nie mija chwila, a Eli wpija
się w moje wargi. Każdy centymetr jego ciała przylega ciasno do mojego. Zaczynamy się
całować, on chwyta za klamkę. Drzwi się otwierają i wpadamy do środka. Eli prowadzi mnie po
schodkach i ciągnie na drugi koniec autokaru.
Zatracam się w jego pocałunkach. Nie ma w nich delikatności. O nie, on mnie pożera
w całości. Jego namiętność jest nieposkromiona. Nie bawimy się w żadne subtelności. Z Mattem
nigdy się tak nie całowałam. Nasze pocałunki były powolne, zimne, wręcz wymuszone. Były
pozbawione namiętności.
Pragnę tego. Potrzebuję się zatracić.
Eli popycha mnie, trzymając moją twarz w swoich dłoniach. Moje palce błądzą po jego
ciele. Otwiera drzwi do sypialni.
– Łóżko – mamrocze i ponownie mnie całuje.
Przerywam pocałunek i zdzieram z niego koszulę.
– Wow! – rzucam, spoglądając na jego tors. Palcami przesuwam powoli po jego
umięśnionej klacie i docieram do wyrzeźbionych mięśni brzucha, muskając każdy dołek
i wybrzuszenie. Nie ma ani grama tłuszczu, czuję, jak jego mięśnie prężą się pod moim
dotykiem.
– Jesteś piękna. – Patrzy na mnie zamglonym wzrokiem i odgarnia mi włosy z twarzy.
– Jestem przeciętna.
Jego spojrzenie ślizga się po moim ciele, po czym Eli patrzy mi prosto w oczy.
– Heather, w tobie nie ma za grosz przeciętności.
To właśnie chciałam usłyszeć. Chwytam go za szyję i przyciągam jego usta do swoich.
Nikt dotąd nie wywołał we mnie takich emocji. A jeszcze nawet nie zdążyłam się rozebrać.
Napiera na mnie całym ciałem, popychając mnie na łóżko. Rozkoszuję się jego ciężarem.
To przecież Eli pieprzony Walsh. Nim udaje mi się pomyśleć, ściąga ze mnie bluzkę, a ja
rozpinam mu pasek od spodni. Udało się, zanim Eli kładzie się na mnie.
Nasze wargi poruszają się w idealnej harmonii, a moje serce bije tak mocno, że zaraz
wyrwie mi się z piersi. W zakamarkach mojego umysłu kiełkuje myśl, że przecież to wszystko
jest kompletnie nie w moim stylu, ale nie zamierzam się zatrzymać. Chcę być szalona i dzika.
Myśl, że wkrótce mam się przespać z Elim Walshem, nieco mnie obezwładnia, ale z jakiegoś
powodu czuję, że tak ma być. Może dlatego, że marzyłam o nim od dziecka. A może dlatego, że
jestem taka pijana. Tak czy owak, to się wydarzy.
Siadam i rozpinam stanik. Moje blond włosy opadają mi na piersi, nieco mnie osłaniając.
Nasze spojrzenia spotykają się, gdy ściągam ramiączka.
Eli patrzy z uśmiechem, jak się rozbieram. Nie jestem całkowicie naga, ale to wystarczy,
żeby zobaczył to, co chciał.
– Masz idealne cycki – mówi tym swoim jedwabistym, głębokim głosem. – Odsuń włosy,
skarbie. Chcę zobaczyć cię całą. – Eli podpiera głowę rękami i patrzy na mnie wyczekująco.
Spełniam jego życzenie. To także jest kompletnie nie w moim stylu. Zwykle to ja


wszystkim dyryguję, ale jemu ulegam bez protestu i odgarniam włosy, nachylając się w jego
stronę. Moje piersi zwisają swobodnie, ocierając się o jego tors.
– Nigdy tego nie robię.
– Czego? – pyta i gładzi mnie kciukiem po policzku.
– Nie puszczam się.
– Wygląda na to, że przeze mnie łamiesz wiele swoich zasad.
Usiłuję opanować drżenie głosu.
– Na to wygląda.
– Chcesz, żebyśmy przestali? – Jego palce błądzą wzdłuż mojej szyi aż do piersi,
okrążając sutek.
– Nie.
Uśmiecha się.
– Podoba ci się to, jak cię dotykam? – pyta Eli i ściska mój sutek palcami.
Brak mi słów. Raz zostałam potraktowana paralizatorem, ale jego dotyk jest bardziej
elektryzujący. Cała drżę. Nie chcę, żeby przestał. Jednorazowe numerki wcale nie są takie złe.
Widzę, że wiele mnie ominęło.
Kładę się na nim i całuję go w usta.
– Heather? – Głos Eliego wyrywa mnie z zamyślenia. – Odpowiedz mi.
– A jak brzmiało pytanie?
Śmieje się.
– Chcesz, żebym cię zerżnął?
– Tak – jęczę.
Eli natychmiast przewraca mnie na plecy. Łapie mnie za piersi, ściskając je i masując.
Zamykam oczy i poddaję się jego dotykowi. Nagle czuję jego język na swojej skórze.
Klimatyzacja w połączeniu z jego gorącym oddechem sprawia, że po plecach przechodzą mi
ciarki.
Chcę więcej. Wypinam pierś, bezgłośnie błagając go o więcej. Eli przesuwa się w dół.
Unoszę głowę. Nie ma mowy, żeby mnie lizał. Nie wytrzymam tego. Pozwoliłam na to tylko
Mattowi i w ogóle mi się to nie podobało.
Gdy rozpina mi spodnie, które ledwo dopięłam, chwytam go za rękę.
– Nie musisz – rzucam.
– Chcę.
Chce? Matt mówił, że żaden mężczyzna nie lubi tego robić, że robią to tylko dlatego, że
muszą.
– Serio. – Zostawiam mu kolejną furtkę.
Eli unosi się do klęku i zahacza palcami o szlufki moich spodni.
– Ja też mówię zupełnie serio. Chcę cię posmakować. Chcę, żebyś wykrzyczała moje imię
tak głośno, żeby, kurwa, wszyscy usłyszeli, co ci robię. – Żar w jego oczach sprawia, że się
roztapiam.
– Wiem, że większość kolesi nie lubi tego robić… – Eli zamiera i spogląda na mnie
zdezorientowany, co sprawia, że czuję się jak naiwna gęś i robi mi się trochę głupio. – To znaczy,
powiedział mi to…
Eli ściąga mi dżinsy.
– Doszłaś kiedyś na języku mężczyzny?
– Nie.
– Na moim dojdziesz – stwierdza z przekonaniem w głosie. – Prawdziwy mężczyzna liże
cipkę. Tylko samolubne dupki nie chcą zaspokajać swoich kobiet.


Brak mi słów. Jednak nie mam czasu się nad tym zastanawiać, bo Eli właśnie zdziera ze
mnie majtki. Unosi moje nogi, rzuca moją bieliznę za siebie, a ja roztapiam się pod wpływem
jego spojrzenia. Nie odrywa ode mnie wzroku i powoli przysuwa się bliżej, przyprawiając mnie
o szybsze bicie serca.
Gdy tylko dotyka mnie językiem, jest już po mnie.
Ale to tylko przedsmak rozkoszy. Eli wie, co robi. Napiera językiem na moją łechtaczkę
i liże ją na zmianę kolistymi ruchami oraz w górę i w dół. Nigdy dotąd nie czułam czegoś
podobnego. Jestem bliska dojścia, a na czole mam krople potu. Eli nie żartował, gdy zarzekał się,
że doprowadzi mnie do orgazmu.
Palcami ściskam brzegi koca i próbuję powstrzymać nadciągającą falę rozkoszy. On
jednak nie przestaje i sprawia, że szybuję coraz wyżej i wyżej.
– O kurwa! O Boże! – bełkocę.
Zastyga na moment, wsuwa we mnie palec i zaczyna mnie ssać jeszcze mocniej. Do
drugiego palca dołącza kolejny i wsuwa je głębiej, zaginając je pod takim kątem, że natrafia na
magiczny punkt, którego do tej pory nie udało się odnaleźć żadnemu mężczyźnie. Rozpadam się
na kawałeczki.
Przeszywa mnie spazm rozkoszy i szczytuję. Wykrzykuję jego imię, dokładnie tak, jak mi
obiecał, i cała się rozpływam.
O kurwa. Umieram. Umarłam. Trafiłam do nieba. Stanęłam przed swoim stwórcą, bo ten
mężczyzna jest Bogiem.
Nie mogę złapać oddechu, a serce wali mi tak głośno, że słychać jego bicie, przysięgam.
– Wow.
– Mówiłem ci. – Eli przysuwa się bliżej mnie.
– Dotrzymałeś obietnicy. – Mój głos jest cichy i pełen uznania. – Eli, wydaje mi się, że
masz na sobie za dużo ubrań.
– I co zamierzasz z tym zrobić? – pyta wyzywająco.
Wciskam rękę w wąską szczelinę między nami i rozpinam mu rozporek do końca.
Następnie ściągam z niego spodnie i bokserki, uwalniając jego imponujący naprężony członek.
– To – odpowiadam i oplatam go palcami.
Syczy cicho, gdy ześlizguję dłoń od czubka do nasady. Z jego mimiki domyślam się,
który ruch sprawia, że zamyka oczy lub zaciska zęby. Gdy kciukiem drażnię koniuszek członka,
popycha mnie na łóżko.
– Chcę cię zerżnąć.
Nasze usta zderzają się, języki splatają, a dłonie błądzą po skórze.
– Pragnę cię – jęczę błagalnie, niemalże desperacko. – Pragnę cię, teraz. – Nigdy w życiu
nie błagałam ani nie odzywałam się w trakcie seksu. Nigdy.
Eli sięga po prezerwatywę, która leży na stoliku obok łóżka, i zakłada ją na członek.
– Ja też przez ciebie łamię swoje zasady – mówi Eli. Nie mam czasu dopytać, co ma na
myśli, bo wchodzi we mnie.
Zaciskam oczy, usiłuję go w sobie zmieścić. Jest duży. Większy niż każdego z mężczyzn,
z którymi do tej pory spałam. Ku mojemu zaskoczeniu Eli przestaje się ruszać i otwieram oczy.
– Wszystko w porządku? – pyta.
Bez słowa potakuję.
Eli delikatnie mnie całuje. Ten pocałunek różni się od poprzednich. Jest powolny,
zmysłowy, niemalże słodki. Zatapiam dłonie w jego gęstych włosach, a on zaczyna się delikatnie
poruszać. Wchodzi we mnie powoli, jęcząc cicho.
– Eli… – sapię. Czuję się obezwładniona. Wszystko w nim budzi mój zachwyt. Kciukiem


gładzi mnie po policzku, na zmianę wsuwając się i wysuwając.
– Jest mi z tobą tak dobrze.
– Mnie z tobą też. Co ty mi robisz? – Spoglądam na niego i widzę, że mi się przygląda.
– Chcę, żebyś znowu doszła.
No cóż, to byłoby miłe.
Przewraca się na plecy, sadzając mnie na sobie. W przeszłości rzadko kochałam się na
jeźdźca. Za każdym razem miałam orgazm. Jest mi tak dobrze, że wątpię, żebym znowu nie
doszła.
– Ujeżdżaj mnie, skarbie.
Tak robię. Ślizgam się po nim w górę i w dół, pozwalając, by wypełnił mnie do końca.
Wodzę paznokciami po jego klatce piersiowej, rozkoszując się jego jękami. Eli odleciał,
podobnie jak ja. Czuję nadciągający orgazm i przyspieszam tempo.
– Zaraz dojdę.
– To dobrze. Szybciej, kochanie. Jesteś taka ciasna, że długo nie wytrzymam. – Eli
zaciska zęby i wbija mi place w biodra, wchodząc we mnie i jednocześnie ciągnąc mnie w dół.
– Eli! – krzyczę. On nie przestaje się poruszać, póki oboje nie osiągniemy orgazmu.
Opadam na łóżko obok niego i próbuję złapać oddech. Milczymy, dochodząc do siebie.
Gdy tak leżę naga, dociera do mnie, co się właśnie wydarzyło. To nie jest sen, ale
rzeczywistość. Przespałam się z facetem z zespołu Four Blocks Down w ich autokarze. Bez
wątpienia Eli robił to już z niezliczoną liczbą dziewczyn. Nigdy nie poszłam do łóżka
z nieznajomym, a teraz leżę obok mężczyzny, który zapewne bzyka się na prawo i lewo. Nie
jestem wyjątkiem, a on pewnie nawet nie pamięta, jak mam na imię, skoro nie zwraca się do
mnie inaczej niż „skarbie”.
Eli wstaje.
– Masz na coś ochotę?
Na prysznic i lobotomię.
– Nie – odpowiadam szybko.
– Zaraz wracam.
Gdy znika w łazience, wyskakuję z łóżka. Nie mogę w to uwierzyć. Co się ze mną dzieje?
Co ja sobie myślałam? Najwyraźniej nie myślałam. To wszystko wina Nicole.
– Jak masz na nazwisko? – pyta Eli przez drzwi.
Szybko się ubieram. Muszę stąd natychmiast wyjść.
– Covey – odpowiadam, wciągając dżinsy. Cholera, gdzie się podziały moje majtki?
Rozglądam się wokół i nurkuję pod łóżko, ale nigdzie ich nie ma. Ja pierdolę.
Eli spuszcza wodę w toalecie, a ja wymykam się do wyjścia. Nie mogę znowu na niego
spojrzeć. Muszę zwiać, zanim wyjdzie z łazienki.
Sięgam po buty i telefon i wybiegam na zewnątrz. Muszę znaleźć Nicole i się zmyć.
Natychmiast.
Wpadam na nią od razu przy drzwiach do audytorium. Dzięki Bogu. Nicole migdali się
w korytarzu z jakimś kolesiem. Typowe. Chwytam ją za rękę i ciągnę za sobą.
– Musimy iść – oznajmiam.
Nicole zerka na gościa.
– Ja…
– Nie. Musimy iść w tej chwili.
– Heather! – Próbuje protestować.
– Teraz! – wrzeszczę na nią, a ona wybałusza oczy.
Rzadko krzyczę, ale gdy już to robię, to się nie cackam.


– Na razie. – Nicole żegna się z kolesiem, a ja ciągnę ją za sobą. – Heather, zwolnij.
Nie odpowiadam. Nie mogę przestać myśleć o tym, co się wydarzyło.
– Musimy iść. – Nie ma mowy, żebym jeszcze choć raz spojrzała mu w oczy.
– Już to mówiłaś – burczy. – Co się stało?
Potrząsam głową, przyspieszając kroku. Niedobrze mi. To było cudowne, wręcz
niesamowite, ale nie powinno było się wydarzyć. Nie jestem laską na jeden raz. Jestem
dziewczyną, z którą się chodzi, którą się poznaje. Moi faceci przynajmniej wiedzą, jak mam na
imię. Jestem dziwką. Gorzej. Jestem dziwką groupie.
– Nie każ mi się zatrzymywać – mówi Nicole. – Wiesz, że to zrobię.
– Niech ci będzie – mówię, stając przy wyjściu. – Uprawialiśmy seks. Było super.
Zadowolona?
Jej uśmiech mówi wszystko. Wygląda jak dumna matka na konkursie recytatorskim.
– Jasne, kurwa, że jestem zadowolona. Dlaczego uciekamy?
– Bo… – sapię. – Uprawialiśmy seks! Bzyknęłam się z nim! Musimy iść.
Przeciskam się przez drzwi, ciągnąc za sobą Nicole.
– To nie tłumaczy, dlaczego biegniesz boso przez stadion.
Nie mam zamiaru jej tego objaśniać.
– Bądź cicho i biegnij ze mną.
Gdy wreszcie wychodzimy na zewnątrz, zbiera mi się na płacz. Zamknęli już bramę
parkingową.
– Co teraz? – pyta Nicole, spoglądając na wysokie kute wrota zamknięte na wielką
kłódkę.
Mogłybyśmy pójść do wyjścia południowego, ale to by nam zajęło zbyt wiele czasu. Jest
tylko jedno rozwiązanie.
– Musimy przeleźć na drugą stronę.
– Chyba cię pogięło!
Wzdycham ciężko i wbijam w nią wzrok.
– Nicole, właśnie zrobiłam coś tak niepodobnego do mnie, że nawet nie wiem, czy to
byłam ja. Wdrapiemy się na tę bramę, dlatego że jesteś moją najlepszą przyjaciółką i dlatego że
muszę stąd spierdalać.
– Kochana. – Nicole spogląda na mnie ze smutkiem w oczach. – Nie zrobiłaś niczego
złego.
– Jestem dziwką groupie.
– Nie jesteś groupie. Ostatnią rzeczą, jaką można o tobie powiedzieć, to że jesteś dziwką.
Nie reaguję. Zamiast tego przerzucam buty przez bramę i zaczynam się wspinać.
Gdy miałam dwanaście lat, wspinałam się na ogrodzenia bez żadnego problemu.
Zwłaszcza w Tampie ta umiejętność była wyjątkowo przydatna, bo w ten sposób wchodziłyśmy
do naszych ogródków. Teraz jednak nawet nie zdążyłam pokonać połowy odległości, a już jestem
zdyszana, stopa omsknęła mi się kilkakrotnie i mogę się założyć, że z dołu wyglądam wyjątkowo
żałośnie.
– Cholera! – krzyczę, gdy nie trafiam stopą w siatkę. Nicole wybucha śmiechem.
– Zamknij się i zacznij się wspinać!
– To bezcenne! – woła i zanosi się śmiechem. – Zaczekaj. Muszę znaleźć aparat!
– Nicole! Zmywajmy się, zanim on zacznie mnie szukać.
– Dobra. Dobra. Ty tchórzu. – Jej buty przefruwają nad moją głową, a brama trzęsie się
w posadach. – Masz u mnie dług.
– Nie ruszaj się! – Usiłuję powstrzymać śmiech, ale nadaremnie. Jestem bliska histerii.


– Zaraz się posikam. – Łzy ciekną mi z oczu i kurczowo trzymam się siatki.
– Następnym razem zabieram ze sobą Go-Pro.
– Nienawidzę cię – wyduszam z siebie.
Nicole celowo odchyla się do tyłu i prawie spadam.
– Chciałabyś.
– Jeśli spadnę… – mówię ostrzegawczym tonem i wspinam się wyżej.
– Zasłużyłaś sobie na to, bo o pierwszej w nocy zmuszasz mnie do wspinaczki na
cholerne ogrodzenie!
Wiem, że przyjdzie mi jeszcze za to wszystko zapłacić na milion różnych sposobów.
Koledzy z pracy widzieli mój występ na scenie i jestem pewna, że przynajmniej jeden z nich
zauważył, że poszłam za kulisy. Będę miała odciski od wspinania się, a Nicole nigdy nie da mi
o tym zapomnieć.
Gdy docieram na szczyt, jedną nogę przerzucam przez ogrodzenie, a druga nadal
pozostaje w krainie Eliego. Nagle słyszę jego głos.
– Zmywasz się tak bez słowa? – pyta Eli z niedowierzaniem. – Tak po prostu?
Przechodzę na drugą stronę i schodzę na dół, żeby dzieliła nas siatka. Nicole jest już
prawie na szczycie i spogląda na to, co rozgrywa się na jej oczach.
– To był błąd. To nie powinno się nigdy wydarzyć.
– Dlatego postanowiłaś uciec? – Eli robi krok w moim kierunku, a ja w myślach dziękuję
Bogu za dzielącą nas siatkę.
– Nicole – szepczę teatralnie, ponaglając ją, żeby szybciej zeszła. Zerkam na Eliego, który
stoi naprzeciw mnie boso i bez koszuli. Jest zdyszany, jakby biegł. – Tak będzie lepiej – mówię
i modlę się, żeby Nicole się pośpieszyła.
– Dlaczego? Kto tak mówi? Nawet nie dałaś mi szansy! – Eli łapie się za głowę.
– Nic by z tego nie było. Serio. Nie ma nawet co próbować.
Nawet gdyby moje życie było bezproblemowe, a nie jest, nic by z tego nie wyszło.
Przespaliśmy się ze sobą, co nie znaczy, że chcę czegoś więcej, ale nawet gdybym chciała, to jest
to z góry skazane na porażkę. Zdążyłam się już przekonać, że mężczyźni są samolubni i skoro nie
potrafiłam utrzymać przy sobie zwykłego sierżanta, tym bardziej nie uda mi się ze światowej
sławy piosenkarzem i aktorem.
Eli robi kolejny krok w moją stronę i łapie za siatkę.
– Powiedziałaś, że to, co zrobiłaś, jest do ciebie niepodobne, cóż, ja także nie mam
zwyczaju gonić dziewczyn, które przede mną uciekają, więc oboje zachowaliśmy się
niestandardowo. Chciałem tylko porozmawiać… Heather, o nic więcej nie proszę.
Fakt, że pamięta, jak mam na imię, nieco poprawia mi nastrój.
Gdy Nicole wreszcie staje obok mnie, łzy napływają mi do oczu. Wiem, że to zauważył.
Nie jest mi smutno z jego powodu. Chodzi o mnie.
– Chodźmy.
Nicole zna mnie bardzo dobrze, wie, że na nas już czas. Powodem, dla którego nie sypiam
z kim popadnie, jest moja uczuciowość. Mam przyjaciółki, które znam od dziecka, jednego
chłopaka, za którego wyszłam, i siostrę, która mnie potrzebuje, impulsywność nie leży w mojej
naturze. Teraz, gdy już opadła adrenalina, czuję tylko pustkę.
Wzdycham ciężko i ukrywam swoje emocje.
– Posłuchaj, przepraszam cię, że uciekłam, ale muszę już iść. I tak tu nie pasuję. – Nie
wiem, jaki jest protokół pożegnania z mężczyzną, o którym marzyło się przez większą część
nastoletniego i dorosłego życia, a z którym potem wylądowało się w łóżku, ale ta forma wydaje
mi się właściwa. Sięgam po buty i ruszam przed siebie.


– Heather, zaczekaj. – Zerkam na niego przez ramię. – Ja tylko…
– Do widzenia, Eli.
Nie ma mowy, żebym ponownie na niego spojrzała, bo boję się, że nogi odmówiłyby mi
posłuszeństwa.
Gdy zaczynamy biec, dzwoni moja komórka. To dom opieki Stephanie.
Drżącymi palcami odbieram wiadomość głosową.
– Pani Covey, mówi Becca z Breezy Beaches. Stephanie miała… – Zawiesza głos, jakby
nie mogła znaleźć słów. – Przewieziono ją karetką do szpitala w Tampie. Proszę o telefon.
Łzy, które udało mi się wcześniej powstrzymać, napływają mi do oczu.
– Chodzi o Steph. Musimy się pośpieszyć.

 


Rozdział 5

– Nic mi nie jest – mówi Steph, odganiając się ode mnie. Leży w szpitalnym łóżku.
– Przestań się wiercić.
Ostatni atak był najgorszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek miała. Na szczęście nic nie
wskazuje, żeby wyrządził jakieś trwałe szkody, ale mimo to nie odstępuję jej nawet na sekundę.
Nienawidzę siebie za to, że poszłam na ten głupi koncert, zamiast z nią zostać. Jest całym moim
światem.
– Heather, idź do pracy. Nie da się z tobą wytrzymać. Jesteś jak jakiś pieprzony
helikopter, krążysz w kółko nade mną. Denerwujesz mnie.
W pląsawicy Huntingtona najgorsze są wahania nastroju. Jako dziecko Stephanie była
słodka, pogodna i wesoła. W wieku dziewiętnastu lat miała pierwszy napad drgawek. Już po
wszystkim całkiem zdrętwiała i nie była w stanie się poruszyć. Matt i ja zabraliśmy ją na
pogotowie, ale lekarze nie potrafili znaleźć przyczyny ataku.
Tuż potem jej nastrój diametralnie się zmienił. To było tak, jakby ktoś skradł tożsamość
mojej siostry i zastąpił ją tożsamością jakiejś wściekłej baby.
– Dzięki, idę dziś do pracy.
– I dobrze. Czy wrócę dzisiaj do Breezy?
– To zależy od lekarza.
Według neurologa powinnyśmy się przygotować na dalsze pogorszenie jej stanu i kolejne
napady, które mogą pociągnąć za sobą trwałe zmiany. Im wcześniej pojawiają się objawy, tym
szybciej stan chorych się pogarsza.
– Znowu nie mam nic do gadania. Tylko ty i ci pieprzeni lekarze. Kurwa, jestem dorosła!
– Steph przewraca oczami i odwraca się do mnie tyłem.
– Wiem, że jesteś dorosła, ale wrzaski nic tu nie pomogą.
Choć moja cierpliwość do Stephanie nie ma granic, czasami zdarza mi się wybuchnąć.
Wieczne wysłuchiwanie obelg pod moim adresem, jaka jestem wstrętna, bezwartościowa
i dołująca, w końcu mnie nadwyręża. Wiem, że to nie jej wina. Zachowuje się tak, bo cierpi i jest
sfrustrowana, ale mimo to sposób, w jaki mnie traktuje, niekiedy wyprowadza mnie
z równowagi.
Jednak to Stephanie podjęła decyzję o przeprowadzce do Breezy Beaches. Wiedziała, że
nie mogę odejść z pracy, żeby się nią opiekować. Musiałam zarabiać na życie i nie stać mnie było
na pielęgniarkę, a ubezpieczenie nie chciało pokryć tych kosztów. Nie mogłam już zapewnić jej


całodobowej opieki, której bardzo potrzebowała.
To był najgorszy dzień w moim życiu. Gdy zawiozłam ją do ośrodka, płakałam bardziej
niż po śmierci rodziców.
– Nienawidzę cię. Nienawidzę tej choroby. – Steph przewraca się na plecy, zrzuca kołdrę
i wbija wzrok w sufit. – Nienawidzę tego wszystkiego.
Dotykam ramienia siostry, ręce zaczynają się jej trząść. Gdy ją przyjęli do szpitala,
odstawili jej leki na padaczkę i nie minęło czterdzieści osiem godzin, a objawy powróciły.
– Steph – mówię ostrożnie. – Proszę, nie odtrącaj mnie.
– N-n-nie mogę. – W jej oczach widać frustrację i łzy. – N-n-nienawidzę tego.
Siadam przy łóżku i biorę ją za rękę, usiłuję się nie rozpłakać. Jej ciało przejmuje nad nią
kontrolę, a nasze dłonie zaczynają się poruszać wspólnym rytmem. Robię, co mogę, żeby ją
pocieszyć.
– Wiem, kochanie. I ja tego nienawidzę. A teraz po prostu tańczymy. To wszystko.
To samo mówiłam na początku jej choroby, gdy zaczęła tracić panowanie nad rękami
i nogami. To były nasze przerwy taneczne. Silę się na uśmiech i zaczynam śpiewać, a nasze ręce
poruszają się bezwolnie i nie do rytmu.
Serce mi pęka, gdy widzę, jak ta choroba odbiera mojej siostrze życie, na które zasługuje.
To niesprawiedliwe, że ona odziedziczyła wadliwy gen, a ja nie. Gdybym mogła, wzięłabym jej
chorobę na siebie. Widziałam ją w złym stanie już wiele razy i zawsze próbuję być silna, ale
nieraz brak mi sił. Czasami się załamuję. Nie zgubi mnie słabość, ale miłość. To miłość sprawia,
że pękam. Miłość nie pozwala mi wybaczyć Bogu tego, co nas spotkało. Stephanie powinna mieć
przyjaciół, chodzić do pracy i żyć. Zamiast tego tkwi w domu opieki, bo nigdy nie wiadomo,
kiedy nadejdzie kolejny atak.
Łzy, które tak starałam się powstrzymać, zaczynają płynąć ciurkiem.
Stephanie spogląda mi w oczy i obie wybuchamy płaczem.

– Czy twoja siostra lepiej się czuje? – pyta Matt po apelu.
– Tak – odpowiadam. – Wkrótce wróci do… – Urywam, powstrzymując się przed
powiedzeniem słowa „dom”, bo to nie jest dom. To pieprzony ośrodek opiekuńczy i boli mnie, że
Steph tam mieszka. – Do ośrodka. Dzięki za zastępstwo.
– Wiem, że to dla ciebie trudne – mówi wspierająco. – Przykro mi.
Jasne. Z pewnością.
– Nie byłoby mi tak trudno, gdybym mogła liczyć na swojego męża – wypalam.
Widzę, że zrobiło mu się przykro.
– Heather – szepcze Matt. – Wiesz, że to nie tak było.
Przewracam oczami. Stephanie wyżywa się na mnie, a ja na nim.
– Dokładnie tak było. Zostawiłeś mnie. Wyprowadziłeś się, bo nie chciałam oddać siostry
do domu opieki. Dałeś mi jasno do zrozumienia, że nie mam wyboru. Mieliśmy się wspierać, ale
ty…– Zawieszam głos, usiłując się uspokoić. – Odszedłeś.
– Nie zotawiłaś mi wyboru! – Matt podnosi głos. – Widziałem, jak żona się ode mnie
oddala. Nic nie mogłem na to poradzić. Nie potrafiłem sprawić, żebyś była szczęśliwa. Robisz ze
mnie łajdaka, ale to ja musiałem się bezczynnie przyglądać, jak się w tym wszystkim zatracasz.
Niewiarygodne.


– Nie chodziło o ciebie ani o mnie, tylko o nią.
– Heather, zastanów się chwilę i powiedz mi, kto kogo zostawił. Ty odeszłaś na długo
przede mną.
Matt odwraca się i wychodzi. Typowe. Zawsze to samo – on wychodzi pierwszy. Nieraz
kłóciliśmy się o to samo. Przypomniał mi, jakim jest samolubnym kutasem.
– Gotowa do drogi? – pyta mój partner Brody i klepie mnie po plecach. Odrywam
wściekłe spojrzenie od drzwi, przez które wyszedł Matt.
Wzdycham i się rozluźniam. Dzięki Bogu za Brody’ego. Jest zabawny, łapie mój sarkazm
i można na nim polegać. Wiem, że mogę na niego liczyć, podobnie jak on na mnie. Poza Nicole,
Kristin i Danielle Brody jest moim najlepszym przyjacielem. Pracujemy razem od siedmiu lat
i nikomu nie ufam tak jak jemu.
– Tak. Dziś potrzebuję hektolitrów kawy.
– Chcesz, żebym ci zaśpiewał? – pyta ze złośliwym uśmieszkiem. – Słyszałem, że to
lubisz. Czy musiałbym być także bogaty i znany?
Serce mi zamiera i z zażenowania zamykam oczy. Kompletnie zapomniałam o koncercie.
Czuję się jak po zderzeniu z tirem. Wszystko wraca: śpiewy, tańce i seks z Elim Walshem. Jak
mogłam zapomnieć, na pewno są jakieś nagrania i… O Boże!
Rozglądam się po kantynie i widzę, że do korkowej tablicy przypięte jest zdjęcie ze
sceny. Ja i Eli.
Cholera.
Kurde. Kurde. Kurde.
Podchodzę do tablicy i je zrywam, udając nonszalancję.
– Bardzo śmieszne, chłopaki.
– Jak to? – wyskakuje z pytaniem Whitman, jeden z debili z mojego oddziału. – Przecież
jesteś moją jedyną.
– Zamknij się! – Gniotę zdjęcie i wyrzucam do kosza. – Wszyscy jesteście kretynami.
– Wiemy, co lubisz, Covey. Może powinniśmy udawać gliniarzy z telewizji, żebyś
uznała, że jesteśmy seksowni.
– A ty przestań tyle żreć i schudnij, Whitman. Może wtedy ta niewidoma staruszka, która
mieszka na rogu, uzna, że jesteś seksowny.
Kilku kumpli poszturchuje go, wybuchają śmiechem.
– Ach, tak? Powiedz swojemu chłopakowi, że my nie jemy pączków! Ciężko pracowałem
na tę sylwetkę. Poza tym ściągasz majtki tylko dla członków boys bandów.
To się nigdy nie skończy. Jeśli dam się sprowokować, będzie jeszcze gorzej. Zabieram
Brody’emu kluczyki do wozu i wychodzę. Za plecami słyszę śpiewy i krzyki, ale się nie
zatrzymuję. Idioci. Pracuję z debilami.
Brody wskakuje na siedzenie pasażera i wybucha śmiechem.
– Heather, daj spokój. To tylko niewinne wygłupy.
– Jasne. Nie chodzi o to. – Odkładam czapkę na deskę rozdzielczą. – Stephanie miała
nawrót, dlatego mnie wczoraj nie było.
Brody wzdycha i patrzy na mnie ze współczuciem.
– Przykro mi. Myślałem, że leczysz kaca. Lepiej się czuje?
– Teraz już lepiej, to znaczy, o ile można się czuć dobrze w jej stanie.
To Brody pomógł mi przeprowadzić Stephanie do Breezy Beaches. Wspierał mnie jak
prawdziwy mąż, którym Matt nigdy nie potrafił być. Jego żona Rachel również bardzo mi
pomogła. Cieszę się, że udało nam się zbudować tak bliską relację. Partnerów z patrolu łączy
bardzo specyficzna więź, która może budzić podejrzliwość, więc niejeden raz byłam świadkiem


sytuacji, w których żony oskarżały mężów o niewierność. Zdarzyło się, że się nie myliły.
Kocham Brody’ego, łączy nas jednak braterski rodzaj miłości. Zasłoniłabym go własnym
ciałem, ale jego „gnat” niech lepiej zostanie w kaburze.
– Gdybyś zadzwoniła, przyjechalibyśmy z Rachel do szpitala.
– Nie. – Potrząsam głową. – Nie było takiej potrzeby.
– Niech zgadnę. Wszystko ogarnęłaś sama? – pyta cierpko.
Przekręcam kluczyk w stacyjce i ruszam. Nie dam się sprowokować. Zwykle mu się
udaje.
Jedziemy w rejon, który mamy patrolować. Matt jest dupkiem, ale trzeba mu przyznać, że
zawsze przydziela mi okolice szpitala miejskiego, za co pewnie powinnam mu dziękować.
Przynajmniej będę blisko, gdyby stan Steph nagle się pogorszył.
Brody opowiada mi o jakiejś nowej wykręconej diecie Rachel. Jest taka śliczna i chuda,
że naprawdę nie rozumiem, co jej strzeliło do głowy.
– Cóż, gdy w końcu dorobicie się dzieci, przestanie jej tak zależeć na sylwetce.
Mój przyjaciel spogląda na mnie spode łba i burczy pod nosem.
– Nie wiem, czy będziemy mieli dzieci.
– Brody. – Dotykam jego ramienia. – Musisz zapomnieć o tym, co było.
Dwa lata temu Brody miał straszliwy wypadek. Mijał skrzyżowanie, gdy inny kierowca
przejechał na czerwonym i zderzył się z jego radiowozem, całkowicie go kasując. Brody cudem
przeżył. To była jedna z tych nocy, gdy z powodu braków kadrowych jeździliśmy osobno. Nigdy
w życiu tak się nie bałam, podobnie jak Rachel. Była tak zestresowana, że poroniła. Brody nigdy
się z tym nie pogodził.
– I kto to mówi? Dziewczyna, która nie chodzi na randki, bo wyszła za idiotę. Do diabła,
pamiętasz chociaż, kiedy ostatnio poszłaś z kimś do łóżka?
Czerwienię się i mam nadzieję, że tego nie zauważył.
– Znam to spojrzenie, Heather. – Brody poprawia się w fotelu i wybucha śmiechem.
– Z kim byłaś?
– Nie twój interes.
Cholera. Będzie drążył tak długo, dopóki mu nie powiem, to jedyna możliwość, żeby się
w końcu zamknął.
Skupiam uwagę na drodze, gdy nagle odzywa się centrala, za co w myślach składam
dziękczynne modły.
– Przyjęliśmy zgłoszenie, zakłóceniu miru domowego w Hyde Park.
Brody poważnieje i chwyta za nadajnik.
– Tu jeden osiem sześć, jedziemy.
– Potwierdzam, wysyłam wam dokładny adres. – Dyżurny rozłącza się, a ja uruchamiam
syrenę.
Brody wskazuje mi trasę, skupiam się na drodze. Kierujemy się na przedmieścia, do
ekskluzywnej dzielnicy, i zatrzymujemy się przed domem jednorodzinnym.
Ostrożnie podchodzimy do drzwi wejściowych, pukamy dwukrotnie, otwiera nam
uśmiechnięta kobieta.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry pani. Przyjęliśmy zgłoszenie o zakłóceniu miru domowego. Czy wszystko
w porządku? – pytam.
Kobieta uśmiecha się ciepło i otwiera szerzej drzwi.
– Tak, mój syn jest autystykiem i czasami dość głośno krzyczy. Sąsiadka zza płotu
wydzwania na policję. Wielokrotnie próbowałam jej wytłumaczyć, że nic na to nie poradzę, że


trzeba to po prostu przeczekać, ale ona nie przestaje tego zgłaszać.
– Czy możemy wejść? – pyta Brody.
Zbyt wiele razy byliśmy świadkami sytuacji, gdy ze strachu żona kryła męża.
– Oczywiście. – Kobieta odsuwa się, wpuszczając nas do środka. – Zapraszam.
– Dziękuję, pani…?
– Harmon. Delia Harmon.
Gdy przekraczamy próg, podchodzi do nas chłopiec w wieku około czternastu lat.
– Cześć. – Uśmiecham się.
Chłopiec patrzy w bok i charczy.
– Sloane nie mówi, ale uwielbia światełka – tłumaczy pani Harmon. – Ostatnie miesiące
były dla nas trudne. Jego ojciec wyprowadził się jakiś czas temu, więc zostaliśmy sami, ale
dajemy sobie radę. Prawda, Sloane? – Spogląda z miłością na syna.
Uśmiecham się i myślę, że chłopiec jest farciarzem, mając taką matkę. Sposób, w jaki na
niego patrzy, przypomina mi miłość, jaką widziałam w oczach mojej mamy. Ja i Stephanie
byłyśmy dla niej wszystkim.
– Cześć, Sloane. – Klękam obok chłopca, ale on odwraca wzrok i spogląda przez okno.
– Przywitasz się z policjantami? – zachęca go Delia.
Sloane milczy i wskazuje palcem zaparkowany na zewnątrz radiowóz. Patrzy na niego
z zachwytem. Zaczyna ciągnąć matkę za rękę, a ona próbuje go przytrzymać.
– Czy Sloane chciałby zobaczyć policyjnego koguta? – pyta Brody, przerywając ciszę.
– Och, na pewno.
Następnych kilkanaście minut spędzamy z panią Harmon i ze Sloanem. Gdy włączamy
koguta, na jego twarzy maluje się zachwyt. Wydaje się o wiele spokojniejszy i żałuję, że nie
możemy więcej dla niego zrobić. Szybko jednak dostajemy kolejne zgłoszenie i musimy jechać.
Sloane zaczyna marudzić i wiem, że będzie tylko gorzej. Chłopiec nie chce, żebyśmy już poszli,
ale my musimy zostawić panią Harmon samą, na pastwę jego złości.
Wracamy do pracy, dalsza cześć dnia obfituje w dość banalne interwencje. Zostajemy
wezwani do dwóch kolizji drogowych, przyjmujemy zgłoszenie o kradzieży w sklepie, za którą
odpowiedzialna jest córka właściciela, a na koniec spisujemy raport o kradzieży samochodu. Nie
cierpię papierkowej roboty.
– Masz coś przeciwko temu, żebyśmy zajrzeli do Steph?
– Jasne, że nie.
Gdy dojeżdżamy do szpitala, błyszczący czarny bentley wyjeżdża zza rogu i w ostatniej
chwili wymija dwa samochody, prawie się z nimi zderzając.
– Co to, to nie – mówię i włączam syrenę oraz koguta. – Nienawidzę zamożnych dupków
z tej części wyspy. Wydaje im się, że mogą robić, co im się żywnie podoba.
Pieniądze nie oznaczają, że stoi się ponad prawem.
Gdy Brody i ja podchodzimy do samochodu, kierowca opuszcza przyciemnioną szybę.
– Prawo jazdy, dowód rejestracyjny i dowód ubezpieczenia – mówię.
– Przepraszam, pani władzo. – Unoszę wzrok na dźwięk znajomego głosu. Spoglądam
w zielone oczy, których zapewne nigdy nie uda mi się zapomnieć. Słońce pada na pokrytą
jednodniowym zarostem twarz Eliego. Uśmiecha się promiennie, a serce zaczyna mi mocniej bić.
– Jechałem na spotkanie z pewną dziewczyną. Ale wygląda na to, że to ona przyszła do mnie.



Rozdział 6

Moje życie to pieprzona komedia omyłek.
Niczym sobie nie zasłużyłam na to pasmo złej karmy. Byłam dobrą przyjaciółką, siostrą
i córką, jestem stróżem prawa i większość osób uznałaby mnie za dobrego człowieka.
Czym, do cholery, zawiniłam?
Wzdycham głęboko i przybieram oficjalny ton.
– Czy wie pan, dlaczego pana zatrzymaliśmy?
– Udajesz, że się nie znamy? – Eli marszczy brwi.
– Panie Walsh, wszyscy wiemy, kim pan jest. Co
nie znaczy, że ujdzie panu na sucho to, że o mały włos nie doprowadził pan do kolizji.
Eli zerka na Brody’ego.
– Stary, co z nią? Zawsze jest taka skwaszona?
– Znacie się? – pyta Brody.
Odchrząkuję.
– Prawo jazdy, dowód rejestracyjny i dowód ubezpieczenia… proszę.
Jakimś cudem udaje mi się wydusić z siebie słowa bez pisku i drżenia głosu. Brody
wybucha śmiechem, a ja z całej siły powstrzymuję się, żeby na niego nie spojrzeć. Nienawidzę
go.
– Oczywiście, pani oficer Covey.
– Nie ruszaj się – mówię ostrzegawczo i biorę od niego dokumenty.
– Nie bój się, będę tu na ciebie czekał, Heather. Tylko nie uciekaj.
Odchodzę, czując na sobie wzrok Brody’ego. Nie mam wątpliwości, że gdy tylko
wrócimy do radiowozu, da mi ostro popalić.
Brody jednak milczy, a ja zabieram się do wypisywania mandatu. W samochodzie zapada
krępująca cisza.
– No już, ulżyj sobie – mamroczę i zerkam na niego.
– Przecież nic nie mówię. – Brody unosi dłonie. – Najwyraźniej znacie się, i to nie
z dzieciństwa. Zwykle zwierzasz mi się ze wszystkiego, więc na pewno powiedziałabyś mi, że się
znacie. – Brody zawiesza głos i odchyla się na oparcie fotela. – Nawet się nie odezwałem na
temat tego, z kim ostatnio spałaś lub z kim nie spałaś. Choć to dość oczywiste.
– Podobno miałeś nic nie mówić.
– Przecież nie było tak, że pięć lat od rozwodu to całkowita posucha. I na pewno nie


przespałaś się z piosenkarzem i aktorem. Skąd. Nie mam w tej kwestii nic do powiedzenia.
Zupełnie nic.
Jęczę.
– Czy mógłbyś wreszcie się zamknąć? Mówię serio.
– Jasne, szefie. Jak tylko piekło zamarznie.
Wiem, że może być jedynie gorzej. Z dwojga złego wolałabym, żeby zasypał mnie
pytaniami. Przecież to Brody Webber. Mój partner, przyjaciel i jedyny człowiek, na którego mam
dość haków, żeby, jeśli się komuś wygada, uczynić z jego życia piekło.
– No dobra, niech ci będzie. Tak, przespałam się z Elim Walshem. To było głupie
i szalone. Poza tym wypiłam jakieś sześć piw, czyli dwa ponad mój limit, bo raz w życiu
chciałam się zapomnieć. Pieprzona Nicole i jej życiowe mądrości.
Brody potrząsa głową i wybucha śmiechem.
– Nie chcę nic mówić, ale bzyknęłaś się z jednym z najsławniejszych światowych
wokalistów. Heather, jesteś dla mnie zbyt cool. Chyba już nie możemy się kumplować.
Z pewnością ty i twój chłopak będziecie bardzo szczęśliwi beze mnie.
Burczę coś pod nosem i sięgam po dokumenty.
– Składam wniosek o przydzielenie mi nowego partnera.
Wysiadam z radiowozu i udaję się do samochodu Eliego, modląc się, żeby za bardzo nie
bolało.
– Tym razem nie wlepię ci mandatu – oznajmiam.
– Bo to byłoby niezręczne, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że widziałem cię nago?
O Jezu!
Ignoruję jego uwagę i kontynuuję, jak gdyby nigdy nic.
– Proszę jeździć wolniej, panie Walsh.
– Ellington. – Chwyta mnie za rękę, gdy oddaję mu dokumenty. – Pomyślałem, że skoro,
no wiesz, uprawialiśmy seks i tak dalej… – Zawiesza głos i przesyła mi promienny uśmiech.
– Powinnaś mi przynajmniej mówić Ellington.
Dzięki mojej obsesji na jego punkcie wiem o nim prawie wszystko, ale nie miałam
pojęcia, że tak brzmi jego pełne imię. Kiedyś wyszukiwarka Google nie działała tak sprawnie jak
dziś. Czuję się dziwnie wyróżniona, jakby zdradził mi jakąś wielką tajemnicę.
– Okej, Ellington, proszę, jedź ostrożnie.
– Powinniśmy porozmawiać o tym, co się wydarzyło.
– To nie jest konieczne.
Gdy się odsuwam, Eli chwyta mnie za rękę.
– Kolacja.
– Co? – pytam zaskoczona.
– Zjedz ze mną kolację.
Czy on oszalał? Chce zjeść ze mną kolację, po tym jak uciekłam? Albo on zwariował,
albo ja śnię.
– Dziękuję za zaproszenie, ale jestem bardzo zajęta. – Wyszarpuję dłoń i wygładzam
koszulę. – Postaraj się nie zepchnąć nikogo z drogi.
– Dla ciebie, Heather, będę oburącz trzymać kierownicę i przestrzegać ograniczeń
prędkości.
– Och, czyżbyś jednak przestrzegał prawa? – Uśmiecham się odruchowo. Niech go diabli.
Eli wychyla się przez okno.
– Mam przeczucie, że wkrótce znowu się spotkamy.
– Śmiem w to wątpić.


Tak naprawdę jestem przekonana, że więcej już go nie zobaczę. Nie zatrzymam go już na
drodze, a poza tym on nie wie o mnie nic, poza tym, że jestem policjantką i jak mam na
nazwisko. Okej, może wie o mnie nieco więcej, niżbym sobie życzyła, ale to jeszcze nie powód,
żebyśmy mieli się spotkać. Kiedykolwiek.
– Uważajcie na siebie. Zawsze martwię się o bezpieczeństwo kolegów po fachu.
Odwracam się.
– Nie jesteś gliną. Grasz glinę tylko w serialu telewizyjnym – mówię drwiąco.
– Mam odznakę.
– To rekwizyt.
Eli sięga za fotel i kładzie „odznakę” na kolanach.
– To mi nie wygląda na rekwizyt.
Przewracam oczami.
– Oboje wiemy, że nie jest prawdziwa. Ponadto podawanie się za policjanta jest
przestępstwem ściganym z urzędu.
– Aresztujesz mnie? – pyta Eli z przewrotnym uśmiechem.
– Nie jesteś wart papierkowej roboty, która by temu towarzyszyła.
Odwracam się na pięcie i odchodzę. Po chwili słyszę za plecami jego głos.
– Do zobaczenia wkrótce, Heather.
Brody, oparty o radiowóz, uśmiecha się radośnie. Grożę mu palcem.
– Ani słowa – mówię ostrzegawczym tonem.
– Módl się, żeby na posterunku nikt się o tym nie dowiedział. – Śmieje się i wsiada do
samochodu.
– Nikt nie potrafi skomplikować sobie życia tak jak ja – jęczę i opieram głowę
o kierownicę.
– To prawda.
Drogę do szpitala pokonujemy w milczeniu. Idziemy do pokoju Stephanie, bez dalszych
dywagacji na temat moich wyborów życiowych. Największą zaletą mojego zawodu jest to, że
pracuję z mężczyznami, którzy nie mają w zwyczaju wszystkiego roztrząsać. Brody wysłuchał
tego, co mi leży na sercu, podzielił się swoimi obserwacjami i uznał temat za zamknięty. Nie
muszę prowadzić z nim wielogodzinnych debat o istocie rzeczy. Nicole, która, jak się domyślam,
nie może się doczekać, żeby wypytać mnie o wszystkie szczegóły, jest jego całkowitym
przeciwieństwem.
Obiecuję sobie, że jej także będę unikać.
Jedno spojrzenie na Steph wystarczy, żebym wiedziała, że lepiej się czuje. Siedzi w fotelu
i patrzy przez okno na morze. Ręce jej nie drżą, a atmosfera w pokoju uległa wyraźnej poprawie.
Moje przypuszczenia potwierdza jej radosny uśmiech, który przesyła nam na powitanie.
– Brody! – piszczy z radości.
Steph podkochuje się w nim, odkąd pamiętam. Gdybym nie wiedziała, że cierpi na
chroniczne wzdęcia, pewnie też uznałabym, że jest seksowny. Jest wysoki, ma ciemnogranatowe
oczy, wydatną szczękę i dużo pewności siebie.
– Steph! – Uśmiecha się i przytula ją. – Zajebiście wyglądasz.
Odpycham go od niej, ale wiem, że chce jej tylko zrobić przyjemność. Steph ma do niego
słabość i jestem mu wdzięczna, że jej nie wyśmiewa.
Rachel też uważa, że to urocze.
Moim zdaniem to idiotyczne.
– Daj spokój – mówi Steph, rumieniąc się. – Jak praca?
Brody opowiada jej o naszej ostatniej interwencji, a ona chwyta się za serce. Mogłabym


wyjść, stanąć na rękach albo zacząć żonglować, ale i tak by tego nie zauważyła. Brody jest
jedynym mężczyzną w jej życiu, który nie traktuje jej jak śmiertelnie chorej osoby.
– Ale słuchaj tego! – Gdy Brody nachyla się do Steph, wytrzeszczam oczy ze strachu.
– Twoja siostra zatrzymała znanego aktora!
– Brody… – próbuję go uciszyć, ale Stephanie macha ręką, żebym się zamknęła.
– Gotowa? To był Eli Walsh.
– O Boże! – wykrzykuje Stephanie. – Eli! To ten sam koleś, na którego koncercie byłaś?
– pyta, zerkając to na mnie, to na Brody’ego.
– Ten sam. – Brody uśmiecha się szeroko. – Czy Heather mówiła ci, że się znają?
– Już po tobie – oznajmiam.
Dłonie zaczynają mi się pocić i aż mnie skręca ze wstydu. Nie chciałam nikomu o tym
mówić, ale wypaplałam wszystko Brody’emu. Choć, w pewnym sensie, sam się wszystkiego
domyślił. Ostatnią osobą, której chcę o tym opowiadać, jest moja siostra.
Czuję się jak ktoś kompletnie nieodpowiedzialny. Mam ochotę zapaść się pod ziemię.
– Heather! – Stephanie skupia teraz uwagę na mnie. – Dlaczego, do cholery, nic o tym nie
wiem?
– Nie ma o czym mówić. Zajmij się sobą.
– Co? – Wygląda na urażoną. – Co to niby miało znaczyć?
Podchodzę do niej.
– Nie chcę o tym rozmawiać.
– Ale Brody’emu powiedziałaś.
Jej dobry humor wyparował bez śladu.
– Bo Brody jest wścibski i sam się wszystkiego domyślił. Ciebie to nie powinno
interesować.
Jej twarz wykrzywia się z wściekłości.
– Heather, nie jesteś moją matką. Jesteś moją siostrą. Traktujesz mnie jak małe dziecko.
Mam dwadzieścia sześć lat i mnie to wkurza.
Nie znoszę tego aspektu naszej relacji. Stephanie nie rozumie, że choć formalnie jest
dorosła, dla mnie nadal pozostaje dzieckiem. Jestem od niej dwanaście lat starsza i w zasadzie to
ja ją wychowałam, bo nasi rodzice umarli, gdy była nieletnia. A ja nie.
Po śmierci rodziców przestałyśmy przymierzać swoje ciuchy i skończyły się nasze
wielogodzinne maratony filmowe. Musiałam się skupić na odrabianiu z nią lekcji, rachunkach,
praniu i pilnowaniu, żeby nie wagarowała. Co nie znaczy, że ta zmiana była mi na rękę.
– Wiem, że nie jestem twoją mamą. Uwierz mi, wiem to aż za dobrze.
Steph nie przepuszcza żadnej okazji, żeby mi o tym przypomnieć. Za każdym razem jej
słowa ranią mnie głęboko.
– To przestań mnie traktować jak dziecko, a zacznij jak siostrę. Nie wiem, ile życia mi
zostało, a chciałabym, żeby nasza relacja się zmieniła.
Gdy Steph przypomina mi o nieubłaganym upływie czasu, łzy napływają mi do oczu.
Brody chrząka i dotyka jej ramienia.
– Pójdę po kawę. Na razie, mała.
Steph ze złością odwraca głowę, jest wyraźnie niezadowolona.
Biorę ją za rękę.
– Przykro mi, że tak się czujesz.
– Wszystko psuję! – wyrzuca z siebie i zasłania twarz.
– Dlaczego tak mówisz?
– Bo to prawda! – Steph odwraca się i zaczyna płakać. – Wiem, że Matt odszedł przeze


mnie.
– Steph…
– Nie, tak właśnie było. – Ociera łzy i wzdycha głęboko. – Przykro mi, że cierpisz
z powodu mojej choroby. Nie zasłużyłaś na to.
Serce wali mi jak młot, ale próbuję być silna. To niepojęte, że Stephanie czuje się
odpowiedzialna za błędy Matta. To nie jej wina, że nie potrafił się zachować jak mężczyzna.
Otwieram usta, żeby zaprzeczyć, ale przykłada mi do nich palec.
– Jeszcze nie skończyłam. Nie mogę patrzeć, jak liczysz każdy grosz, bo nie mogę iść do
pracy. Nie ma takiej rzeczy, której byś dla mnie nie zrobiła, i bardzo cię kocham. Co nie znaczy,
że nie masz korzystać z życia tylko dlatego, że ja nie mogę. Heather, żyj, na litość boską. – Głos
więźnie Stephanie w gardle. Nie potrafię już powstrzymać łez. Przytulam mocno swoją młodszą
siostrę. – Ja nie mogę żyć, ale ty powinnaś – dodaje i obie się rozklejamy.
Łapię ją pod brodę i przysuwam twarz tak blisko, że patrzymy sobie w oczy.
– Steph, teraz żyjesz.
– Co to za życie. Czekam na śmierć.
Wszystko, co chcę powiedzieć, wydaje się kompletnie nieadekwatne. Steph ma prawo do
złości, smutku, wszystkich emocji, z którymi się teraz zmaga. Gdy straciła szansę na normalne
życie, nasz świat zatrząsł się w posadach i już nic nigdy nie było takie samo. Ta choroba przyszła
znienacka.
Zamiast stonować jej uczucia, przytulam ją mocniej i daję jej się wypłakać.
Po kilku minutach Steph się uspokaja.
– W porządku? – pytam.
– Nie, ale już mi lepiej.
– Nie musisz ukrywać przede mną swojego cierpienia – przypominam jej. – Zawsze będę
przy tobie.
Stephanie potakuje.
– Wiem, ale tęsknię za moją siostrą. Chcę wiedzieć, gdy zrobisz coś głupiego, a już
z pewnością chcę wiedzieć, gdy poznasz kogoś znanego.
Z jękiem odchylam głowę na oparcie fotela.
– Dobra. Opowiem ci o wszystkim, ale wiedz, że chodzi o coś więcej niż tylko
przypadkowe spotkanie.
– O. Mój. Boże. Przespałaś się z nim!
Nie mam mowy, żebym się z tego wywinęła. Jest tak podekscytowana, że postanawiam
schować do kieszeni zażenowanie.
Moszczę się w fotelu, usiłując znaleźć wygodną pozycję do tej jakże niewygodnej
spowiedzi.
– Zgadza się. A teraz słuchaj uważnie, bo zachowałam się kompletnie
nieodpowiedzialnie.
– Wreszcie!



Rozdział 7

– Chcesz mi powiedzieć, że się z nią przespałeś i ona uciekła, a potem spotkałeś ją
ponownie i zrobiła to samo? – pyta mnie Randy z uśmiechem. – Stary, ewidentnie znasz się na
rzeczy.
Zaczynam żałować, że tu przyszedłem. Po spotkaniu z Heather pojechałem na wyspę
Sanibel, do domu Randy’ego. Nie wiem, dlaczego pomyślałem, że mi to dobrze zrobi.
Powinienem był wiedzieć, że mój brat i moja szwagierka będą mieli z tego zdarzenia niezły
ubaw.
Na pewno uda mi się ją w końcu dorwać. Wystarczy tylko nieco finezji i cierpliwości.
Poza tym mam jeszcze asa w rękawie.
– Tak. To było, kurwa, niewiarygodne.
– Wyszedłeś z łazienki, a jej już nie było? – Randy nie odpuszcza, zanosząc się
śmiechem.
– Kompletny absurd. Nie mogłem jej znaleźć, a po chwili dotarło do mnie, że uciekła.
Kurwa, kto się tak zachowuje?
Savannah chichocze.
– Yyy, ty?
Dokładnie tak. To moja zagrywka. Zwykle to ja uciekam albo deleguję kogoś do
wyprowadzenie namolnej fanki z autokaru. Nie mam zwyczaju za nikim ganiać, a już na pewno
nie za dziewczyną, która mnie zbywa, i to dwukrotnie.
– Nie sądziłam, że tego dożyję. – Vannah odchyla się na oparcie fotela.
– Czego mianowicie?
– Nie sądziłam, że oszalejesz na czyimś punkcie. Wreszcie masz szansę zobaczyć, jak to
jest.
Potrząsam głową. Nie ma pojęcia, o czym mówi. Moja szwagierka nie rozumie, w czym
rzecz. Nie chodzi o dziewczynę, chodzi o to, że jej na mnie nie zależy. Ja też mam uczucia.
Byłem już zakochany, ale oni zdają się o tym nie pamiętać.
– Nie oszalałem. Raczej nic z tego nie rozumiem. Dlaczego mnie odtrąca?
– Eli, daj spokój. Nie jesteś bogiem. Jesteś rozpuszczonym dupkiem, który dostaje
wszystko na srebrnej tacy.
– Pierdolisz.
Tym razem Vannah mierzy mnie spojrzeniem, które nawet dorosłego mężczyznę


mogłoby doprowadzić do płaczu. Rozgląda się i upewnia, że w pobliżu nie ma dzieciaków.
Spogląda na mnie łagodniej.
– Nie wyrażaj się. Adriel niedawno powiedział nauczycielce, żeby pocałowała go w dupę,
więc wyhamuj.
Savannah jest wspaniałą kobietą. Ma dużo na głowie, a mój siedmioletni bratanek jest
małym skurwielem. Adriel jest najstarszy z gromadki i strasznie rozpuszczony. Gdy dzieciak był
mały, Randy często wyjeżdżał w trasę, więc kiedy wracał do domu, próbował mu wynagrodzić
swoją nieobecność. Żal mi Savannah, bo to ona ponosi tego konsekwencje.
Uśmiecham się i unoszę dłonie w obronnym geście.
– Przepraszam. Będę bardziej uważał.
– To dobrze.
– Chciałem powiedzieć, że wcale nie mieliśmy tak lekko. W dzieciństwie nie było
żadnych srebrnych tac.
Randy wybucha śmiechem.
– Miałeś osiemnaście lat, gdy podpisaliśmy kontrakt. Czy od tamtego czasu spotkało cię
coś złego?
– A ciebie? – Rozglądam się po ich domu. Gada tak, jakby było im ciężko. A ta ich
chałupa warta dziewięć milionów dolarów dowodzi czegoś zupełnie przeciwnego.
– Pamiętam, że mama musiała się zatrudnić na drugi etat, żeby nas wyżywić i zapłacić za
nasze lekcje muzyki, a ty pamiętasz?
Znowu to samo. Oczywiście, że pamiętam. Gdy umarł ojciec, nasze życie zmieniło się w
okamgnieniu. To prawda, byłem mały, co nie znaczy, że nic nie pamiętam. Moja matka była
mistrzynią stwarzania pozorów, ale nie wszystko da się ukryć. Gdy skończyły się alimenty,
musieliśmy z wielu rzeczy zrezygnować.
– A jak sądzisz, dlaczego się nią zająłem, gdy zaczęliśmy zarabiać?
– Bo zawsze chciałeś być jej ulubieńcem – wypala mój brat i dopija duszkiem piwo.
– I tak byłem jej pupilem, nie musiałem jej kupować domu.
– Jasne. – Randy kręci głową i wybucha śmiechem.
– Spokojnie, chłopcy. Wracając do sedna. Eli, masz całkiem przyjemne życie.
Dziewczyny się za tobą uganiają, zespół osiągnął niespodziewany sukces i dostałeś rolę
w Cienkiej niebieskiej linii, mimo że nie masz żadnego doświadczenia aktorskiego. Przywykłeś
do tego, że wszystko idzie ci jak z płatka, a tu nagle klops.
Vannah się nie myli, co nie znaczy, że na to wszystko ciężko nie zapracowałem. To
prawda, bez castingu zaproszono mnie do obsady serialu, ale od razu zacząłem pobierać lekcję
aktorstwa. Zatrudniłem najlepszych nauczycieli, żeby mieć pewność, że dobrze wykonam swoją
pracę. Ale jeśli chodzi o sukces Four Blocks Down, jestem zmuszony się z nią zgodzić. Przyszedł
do nas koleś, który obiecał nam, że zarobimy krocie, jeżeli wydamy u niego płytę. Tak też się
stało. To był łut szczęścia.
Z Heather jest inaczej. Po raz pierwszy w moim życiu kobieta nie ugania się za mną ze
względu na mój status. Wręcz przeciwnie, ona, kurwa, przede mną uciekła.
Chcę się dowiedzieć, dlaczego tak postąpiła. Chcę odkryć, co skrywa pod maską
twardzielki. Na żadnym z moich koncertów nie poznałem takiej dziewczyny. Musiałem
zmobilizować wszystkie siły, żeby się na nią nie gapić. Między nami jest chemia i wiem, że ona
także ją poczuła.
W duchu ganię samego siebie. To nie do pomyślenia, żeby jakaś dziewczyna tak na mnie
działała. Mimo to jestem nią dziwnie zafascynowany, co dowodzi niezbicie jej wyjątkowości.
Dlaczego nie mogę przestać o niej myśleć? Prawda jest taka, że tamtej nocy nie miałem zamiaru


wyrzucić jej z łóżka. Chciałem trzymać ją w ramionach, wdychać jej zapach i rozkoszować się jej
dotykiem. A zamiast tego ona się po prostu zmyła. Najgorsze, kurwa, jest to, że goniłem za nią
i rozważam zrobienie tego po raz kolejny.
Savannah macha mi ręką przed nosem.
– No i?
– Vannah, mylisz się. Nie chodzi o przyjemność płynącą ze zdobywania. Chodzi o nią.
– Serio? – pyta ze zdziwieniem w głosie. Cholera, powiedziałem to na głos. – Co masz na
myśli? – Vannah nie ustępuje.
– Nie wiem – odpowiadam uczciwie i pociągam łyk piwa. – Ma coś w oczach. Wiem, że
brzmię jak cipa, ale mówię poważnie. Coś się między nami zadziało i… chcę sprawdzić, co to
było.
Savannah daremnie usiłuje skryć uśmiech. Jest niepoprawną marzycielką. Gdy tylko
zobaczyła Randy’ego, natychmiast wiedziała, że wyjdzie za niego za mąż. Słyszałem tę historię
milion razy i za każdym razem zwalczam odruch wymiotny. Vannah zarzeka się, że człowiek,
którego razi piorun, przepada z kretesem.
– Nie zakochałem się w niej, przysięgam.
Randy sprzedaje mi kuksańca.
– To samo twierdziłem, gdy poznałem Savannah.
– Byłeś idiotą. Nadal nim jesteś.
– Podobnie jak każdy zakochany mężczyzna.
– Do kurwy nędzy! – Macham ręką i wstaję.
– Wyrażaj się! – wrzeszczy Savannah.
– Przepraszam! Ale nie jestem w nikim zakochany.
Są nieznośni. Od kiedy to rozmyślanie o jakiejś dziewczynie jest równoznaczne
z miłością. Nie jest. Świadczy jedynie o tym, że muszę ją lepiej poznać, żeby udowodnić sobie,
że coś mi się przywidziało.
Tyle.
Sięgam po portfel i kluczyki i kieruję się do wyjścia, mamrocząc pod nosem. Mylą się,
ale ja nie mam zamiaru ich do niczego przekonywać. Znam tylko jej nazwisko, wiem, gdzie
pracuje i gdzie mieszka. Jakim cudem miałbym się zakochać w czyimś nazwisku? To absurdalne,
a zresztą nie mam zamiaru w kimkolwiek się znowu zakochiwać. Już raz to przeżyłem
i wolałbym zostać bankrutem, niż po raz kolejny dać komuś taką władzę nad sobą.
Ta suka mnie zniszczyła, przez nią byłem bliski utraty wszystkiego, na co pracowałem
całe swoje życie.
– Hej! – Randy zrywa się na równe nogi. – Nie bądź taki.
– Mam zamiar udowodnić wam, że się mylicie.
Mój brat się uśmiecha i unosi brew.
– Eli, przestań się wygłupiać.
– Wujku Eli! – Bratanica podbiega do mnie i rzuca mi się w ramiona. – Stęskniłam się za
tobą!
– Cześć, piękna! – Daria to jedyna dziewczyna, którą kocham. Ma dopiero trzy lata, a już
zdobyła moje serce. Żal mi gnojka, który będzie próbował się do niej zbliżyć. Skopię mu tyłek,
nawet jeśli będę już na wózku.
– Ja stęskniłem się bardziej.
– Zaśpiewajcie mi z tatusiem piosenkę!
Zerkam na brata i widzę zachwyt, z jakim spogląda na córkę. Adriel jest rozpuszczony,
ale Daria… Owinęła go sobie wokół palca. Randy zrobiłby dla niej wszystko.


– Muszę wracać do domu, śliczna dziewczynko – próbuję tłumaczyć, ale ona krzyżuje
ręce na piersi i wydyma usta.
– Wujku Eli, nie kochasz mnie.
– Wiesz, że to nieprawda.
– Ploszę – jęczy błagalnie i chwyta mnie za policzki. – Kocham cię.
Wiem już, że nie mam wyjścia, bo uwielbiam ją nie mniej niż Randy.
– Ja też cię kocham. Dobrze, jedną piosenkę.
– Hura! – Daria klaszcze w dłonie i wyrywa się z moich objęć. Ma trzy lata, ale już
zdążyła opanować do perfekcji sztukę dominacji nad światem i chytrej manipulacji.
Jedenaście piosenek później wreszcie idziemy z bratem do samochodu.
– Posłuchaj, wiem, że nieźle się po tobie przejechaliśmy, ale nie jesteś typem gościa,
któremu kiedykolwiek jakaś dupa zawróciła w głowie – mówi Randy.
Z każdym jego słowem ciśnienie mi rośnie. W końcu zaciskam pięści. Heather nie jest
żadną dupą.
Kurwa.
Co się ze mną dzieje?
Przecież nią jest.
Randy uśmiecha się pod nosem, jakby doskonale wiedział, o czym myślę.
Klepie mnie po plecach i chichocze.
– Pogadaj z nią. Jeśli uznasz, że nie ma o czym mówić, powiemy Savannah, że się myliła.
Będziesz wiedział, na czym stoisz.
– Wiesz, że nie mam zamiaru znowu się w to pakować.
– Z powodu Penelope?
Na sam dźwięk jej imienia mam ochotę w coś walnąć.
– Tak.
– Stary, to smutne. Wasza historia to przeszłość, jesteś już starszy i mądrzejszy. Nie ma
mowy, żebyś znowu zabujał się w kolejnej chciwej suce.
– To i tak bez znaczenia. W nikim się nie zakochałem.
– To dobrze – stwierdza Randy. – A zatem tym bardziej nic nie stoi na przeszkodzie,
żebyś się z nią spotkał – dodaje na koniec i odchodzi.
Na pożegnanie pokazuję mu środkowy palec. Szkoda, że nie jestem jedynakiem. Życie
byłoby łatwiejsze.
Włączam silnik i skupiam się na Heather.
Gdy mój wzrok zatrzymuje się na plastikowej karcie w kubku po kawie, już wiem, co
powinienem zrobić.



Rozdział 8

Gdy wyszliśmy od Stephanie, odebraliśmy kolejne zgłoszenie i do końca dnia jeździliśmy
na interwencje. Jestem wykończona. Dzięki temu, że pracuję na zmiany, następne trzy dni mam
wolne i nie posiadam się ze szczęścia. Tym lepiej, bo czeka mnie trudna rozmowa telefoniczna
i przyda mi się pozytywna energia.
Muszę oddzwonić do Nicole.
– Hej – mówię, osuwając się na kanapę.
– Hej. Gdzie ty się, do diabła, podziewałaś? Cztery razy do ciebie dzwoniłam.
Relacjonuję jej przebieg mojego dnia, celowo pomijając spotkanie z Elim, i opieram
głowę na poduszce.
– Jestem wykończona.
– Co u Stephanie?
– Wygląda na to, że czuje się dobrze. Udało nam się porozmawiać. – Opowiadam jej
o wizycie w szpitalu. Cieszę się, że wszystko sobie wygarnęłyśmy. Wiem, że często unikamy
trudnych tematów. Stephanie rzadziej niż ja. Gdy choruje, rozwiązuje się jej język.
– To dobrze. A teraz, skoro wszystko już wiem, możemy zamknąć ten temat i pogadać
o tamtej nocy.
– Niki… – jęczę.
– Nie. Zmusiłaś mnie, żebym wspięła się na pieprzoną bramę. Nie wywiniesz się od tej
rozmowy. Dałam ci odsapnąć, ale dziś mi o tym opowiesz.
Mogę sobie wyobrazić, jak ją to zżerało, ale teraz nie mam siły o tym gadać. Może nigdy
jej z siebie nie wykrzesam.
Na szczęście rozlega się dzwonek do drzwi.
– Cholera, przywieźli moją pizzę. Poczekaj, Nicole.
Odkładam telefon na stolik, sięgam po portfel i idę otworzyć drzwi.
– Miło cię widzieć, Heather. – Ian, dostawca pizzy, uśmiecha się radośnie. Fakt, że
dostawca pizzy zwraca się do mnie po imieniu, bo zna mnie aż tak dobrze, totalnie mnie dołuje,
ale próbuję o tym nie myśleć. Po dwunastogodzinnych zmianach pizza zwykle ratuje mi życie.
– Ciebie też. – Uśmiecham się do niego, a on mi się przygląda. To miły dzieciak, ale za
bardzo się na mnie gapi.
Ian podaje mi pizzę, a ja wracam do Nicole i jej przesłuchania.
– Już jestem. – Przykładam słuchawkę do ucha.


– Miałaś mi opowiedzieć o seksie z Elim.
Wgryzam się w pizzę i jęczę z rozkoszy. Pyszny, ciągnący się ser rozpływa mi się
w ustach, pieszcząc moje kubki smakowe.
– Heather! – krzyczy Nicole, gdy przełykam kolejny kęs.
– Jem – mówię, przeżuwając.
– Pizza nie jest ważniejsza ode mnie i mojej ciekawości.
Ponownie rozlega się dzwonek do drzwi, a ja dziękuję Bogu za drobne cuda.
– Poczekaj chwilę – mówię i przykładam słuchawkę do ramienia.
Z uśmiechem idę do drzwi, bo wiem, że Nicole musi teraz odchodzić od zmysłów.
– Czy o czymś…
– Cześć, pani oficer Covey – mówi Eli z uśmiechem, opierając się o framugę. – Miałem
nadzieję, że zastanę cię w domu. Nie zdążyliśmy dokończyć naszej rozmowy.
Bez zastanowienia zamykam drzwi i zamieram.
O kurde. Co się dzieje, do cholery?
– Heather? – bzyczy Nicole w słuchawce. A może to nie głos Nicole, tylko głuchy odgłos
mojego rozszalałego pulsu?
– Hm? – Głos zamiera mi w gardle. Eli Walsh stoi przed moimi pieprzonymi drzwiami.
– Czy słuch mnie myli, czy u ciebie jest wiadomo kto?
Staję na palcach i zerkam przez wizjer. Tak jak myślałam, Eli stoi pod drzwiami
z beztroskim uśmiechem na ustach.
– Aha.
– Czy ty, kurwa, jaja sobie robisz? – wścieka się Nicole.
– Nic, ja pierdolę. Co ja mam zrobić? – Serce bije mi jak szalone i czuję, że zaraz
zemdleję.
Nicole chichocze.
– Otwórz te cholerne drzwi! – krzyczy wkurzona.
Zerkam do lustra i jęczę z rozpaczy. Mam na sobie szorty i za dużą bluzę z wielką plamą
od sosu na samym przodzie. Potargane włosy zebrałam w niedbały kok, nie mam makijażu
i soczewek, tylko okulary. Nie wierzę w to, co się dzieje.
Eli ponownie puka do drzwi.
– Heather, przez drzwi słyszę twój oddech.
Opieram dłoń o framugę i zamykam oczy.
– Eli, czego chcesz?
– Heather! Natychmiast masz otworzyć te pieprzone drzwi! – wrzeszczy mi do ucha
Nicole.
– Zamknij się! – krzyczę do swojej skretyniałej przyjaciółki.
– Nic nie powiedziałem – odzywa się Eli.
Wzdycham i z łoskotem uderzam czołem o drzwi.
– Wiem, ja tylko…
– Przysięgam, że jeśli natychmiast mu nie otworzysz, przyjadę do ciebie i wręczę mu twój
zapasowy klucz – warczy Nicole.
Nie mam wątpliwości, że byłaby do tego zdolna.
– Zgoda. Na razie – odpowiadam i się rozłączam.
Nie pozostaje mi nic innego, jak poprawić włosy i otworzyć drzwi. Eli nadal stoi oparty
o framugę i spogląda na mnie z uśmiechem.
– Cześć – mówi. Na dźwięk jego niskiego, aksamitnego głosu przechodzi mnie dreszcz.
– Co tu robisz i skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? – pytam, modląc się, żeby nie usłyszał


łomotu mojego serca.
Jest niesamowicie seksowny. Bardziej niż gdy spotkałam go rano. Choć wiem, że mam do
czynienia z łamaczem serc, każda komórka mojego ciała pragnie się do niego zbliżyć.
Eli świdruje mnie spojrzeniem na wylot.
– Wpuścisz mnie do środka?
– A odpowiesz na moje pytania? – wypalam w odpowiedzi.
– Jeśli pozwolisz mi wejść.
To nie może się dobrze skończyć. Nie miałam w planach dopuszczać go do siebie. Nie
mogę się wikłać w relację z jakimś playboyem, piosenkarzem i aktorem o wielce
skomplikowanym życiorysie. Mam dość własnych problemów. Niepotrzebne mi kolejne.
Jednak Eli nie wygląda mi na mężczyznę, który łatwo się poddaje. Jeżeli wyproszę go
dziś, wróci jutro. Nie jest łatwo odmówić komuś, kto prawdopodobnie nigdy wcześniej nie
spotkał się z odmową. Lepiej będzie od razu mieć to z głowy.
– Dobra, ale masz pięć minut. – Uchylam szerzej drzwi, a on staje w progu naprzeciw
mnie.
Nie odrywając ode mnie wzroku, delikatnie dotyka mojego policzka.
– Zobaczymy.
Walczę z chęcią, żeby natychmiast wpić mu się w usta. Z potrzebą ponownego
posmakowania jego pocałunku i dotyku jego szorstkich dłoni na skórze. Zrobiłam wszystko, żeby
przestać o nim myśleć, ale poniosłam sromotną porażkę.
Nie pamiętam, czy ostatnio jakiś mężczyzna doprowadził mnie do szaleństwa, ale Eliemu
udało się to bez najmniejszego problemu.
Potrząsam głową i strącam jego dłoń.
– Mów albo pójdę po paralizator.
– Wolałbym kajdanki. – Eli puszcza do mnie oko i wchodzi do salonu.
Po raz pierwszy w życiu rozglądam się po swoim mieszkaniu i jest mi wstyd. Żyję
skromnie, nie stać mnie na bieżące naprawy i od zaręczyn z Mattem dziewięć lat temu nie
kupiłam żadnych nowych mebli. Przede mną stoi zaś mężczyzna, którego byłoby stać na
wykupienie całego katalogu „Pottery Barn”, a ja nie mogę uciułać nawet na dywan.
– Eli? – zagaduję, chcąc odwrócić jego uwagę od wystroju wnętrza. – Skąd wiedziałeś,
gdzie mieszkam?
– Spokojnie. – Uśmiecha się ciepło. – Znalazłem coś, co należy do ciebie, i pomyślałem,
że będziesz chciała to odzyskać.
– Jak to? Co?
Gdy z kieszeni spodni wyciąga moje prawo jazdy, szczęka mi opada.
– Przyda ci się?
– O szlag! Nawet nie wiedziałam, że je zgubiłam! – Podchodzę i odbieram je. – Dziękuję.
Miałabym kłopoty, gdyby sprawdzili moje dokumenty przed kolejną zmianą.
– Pomyślałem, że to ważne, skoro jesteś obywatelką, która przykłada wagę do
przestrzegania prawa.
Poczucie ulgi szybko ustępuje zdziwieniu.
– Ale czekaj, przecież już raz się dzisiaj spotkaliśmy.
– Owszem, ale z racji tego, że znalazłem się w dość trudnym położeniu, bo pewna
policjantka chciała mi dać popalić, nie zdążyłem ci tego oddać.
Krzyżuję ręce na piersi i wbijam w niego wzrok.
– Miałeś dość czasu.
Wzrusza ramionami i siada na kanapie.


– Uznałem, że lepiej będzie oddać ci je teraz. Poza tym nie chciałem od razu wyciągać
asa z rękawa.
– Jak mam to rozumieć?
– Jako próbę zadzierzgnięcia przyjaźni.
– Przyjaźni?
Uśmiecha się leniwie.
– Tak. Dziś zdecydowałem, że zostaniemy przyjaciółmi.
– A dlaczego?
Sama nie wiem, dlaczego go o to pytam, ale z jakiegoś powodu chciałabym zrozumieć,
skąd się bierze jego niezachwiane poczucie pewności siebie. Bo to się nie wydarzy. Nie
potrzebuję kolejnych przyjaciół, a już zwłaszcza nie mam zamiaru się zaprzyjaźniać z jakimś
bogiem seksu, który za wszelką cenę próbuje skomplikować moje i tak już dość zagmatwane
życie.
– Bo tak robią ludzie, gdy już pójdą ze sobą do łóżka. A poza tym dobry ze mnie
przyjaciel.
Prycham ze złością i podchodzę bliżej.
– Nie potrzebuję więcej… – zaczynam. Eli otwiera pudełko od pizzy i odrywa sobie
kawałek. – Hej! To moja pizza.
– Umieram z głodu. – Uśmiecha się i odgryza kęs. – Mmmm. – Eli jęczy z rozkoszy, a ja
czuję, że dałabym wszystko, żeby to mnie zjadał.
Wybałuszam oczy, policzki zaczynają mi płonąć, a w myślach ganię się za to, że coś
podobnego w ogóle przyszło mi do głowy. Co się ze mną dzieje? Dlaczego przy nim zachowuję
się jak jakaś otumaniona nastolatka? Nie jestem przecież seksmaniaczką. Od rozstania z Mattem
przespałam się tylko z jednym gościem.
Jednym.
I był beznadziejny w łóżku.
A teraz stoję jak kołek i rozmyślam o Elim oraz o tym wszystkim, co ze mną wyczyniał.
– Posłuchaj mnie, nowy przyjacielu, o którego nie prosiłam. Jestem ci wdzięczna, że
przyniosłeś moje prawo jazdy. – Wskazuję mu drzwi, ale on rozsiada się wygodnie i zakłada
nogę na nogę. – Naprawdę, bardzo ci dziękuję, ale…
Eli przerywa w pół słowa.
– Nie będziesz jadła?
– Owszem, będę jadła, ale ty musisz już iść.
– Nie możesz podzielić się ze mną swoją pizzą? Czy to nie byłoby zachowanie godne
prawdziwego przyjaciela? Przecież przyjaciele biesiadują razem, wygłupiają się i czasami ze
sobą sypiają, czyż nie? – Eli unosi brew i znowu pogodnie się uśmiecha.
Potrząsam głową i wzdycham.
– Nie ma mowy o łóżku i choć raduję się z powodu nowo nabytej przyjaźni, wybacz, ale
to był długi dzień. Właśnie miałam zamiar się położyć.
– Ależ nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy się położyli. – Eli z nonszalancją wgryza się
w pizzę, zupełnie jakby przed sekundą nie zaproponował mi pójścia do łóżka.
– Co takiego? Nie! Nic takiego nie sugerowałam!
Eli wybucha śmiechem i odkłada pizzę, strzepując okruchy z kolan.
– Jezu, Heather, wyluzuj. Żartowałem. Przyszedłem, bo chciałem porozmawiać o tym, co
się między nami wydarzyło. Uciekłaś bez słowa, więc gdy znalazłem na ziemi twoje prawo
jazdy, uznałem, że to znak.
– Znak?


– Tak. – Wstaje i podchodzi do mnie. – Znak, że powinniśmy załatwić niedokończone
sprawy. Wiesz, większość dziewczyn zwykle coś u mnie zostawia po to, żebym musiał im to
oddać. Czy o to ci chodziło? Ukartowałaś to, żebyśmy się spotkali ponownie?
Z każdym krokiem, który Eli robi w moim kierunku, mój puls jest coraz szybszy. Nie
wiem, co ma na myśli, mówiąc o niedokończonych sprawach, ani z jakimi kobietami ma zwykle
do czynienia. Tamtej nocy, gdy od niego uciekłam, jasno dałam mu do zrozumienia, że to koniec.
Byłam pijana, nierozważna, a moja walnięta przyjaciółka przymusiła mnie do czegoś, co
wykraczało poza moją sferę komfortu.
– Nie czas teraz na gierki. Nie miałam w planach spotykać się z tobą ponownie.
Upuściłam coś, a ty przypadkiem to znalazłeś, to wszystko.
Eli staje przede mną tak blisko, że muszę odchylić głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Nie
spuszcza ze mnie wzroku, jedną ręką chwyta mnie w pasie.
– Oboje wiemy, że to nieprawda. Ty też to czujesz. Zauważyłem twój przyspieszony
oddech i to, jak spoglądasz na moje usta. Możesz z tym walczyć, ale wiem, że mnie pragniesz.
Potrząsam głową, chcąc mu udowodnić, że się myli, ale gdy jego język dotyka moich ust,
wiem, że słyszy moje głośne westchnienie. W ciszy, która nas otacza, brzmi głośno, niczym
wybuch.
– Eli… – Próbuję się odsunąć, ale on mnie nie puszcza.
– Nic ci nie zrobię, chcę tylko porozmawiać.
– To jakieś szaleństwo – mówię, żałując, że pragnę tego szaleństwa każdą komórką
mojego ciała.
Eli łapie mnie mocniej w pasie, drugą dłoń opiera na moich plecach.
– Szaleństwem byłoby, gdybym wyszedł, nie sprawdziwszy, czy to wszystko jest tylko
wytworem naszej wyobraźni.
– Co jest wytworem naszej wyobraźni?
– To, co sprawiło, że nachodzę cię w domu, a ty wybiegłaś ode mnie w środku nocy bez
pożegnania. Coś jest na rzeczy i chcę się dowiedzieć co. A ty?
Nie spuszczam z niego wzroku, poruszona do głębi jego szczerością i zdecydowaniem.
Jeśli każę mu wyjść, będę tego żałować. Będę myśleć o tej chwili do końca moich dni. Poza tym
Nicole wie, że on tu jest, więc jeżeli go wyproszę, ona nigdy mi tego nie wybaczy.
Nie mogę się powstrzymać i się zgadzam.
– Okej, zjemy pizzę i porozmawiamy, ale nic więcej.
Eli uśmiecha się i lekko mnie przytula.
– Pizza, rozmowa i kto wie, co jeszcze – odpowiada bez zastanowienia.
Nic więcej się nie wydarzy, postanawiam, ale tę myśl zachowuję dla siebie. Kłótnia z nim
jest bezcelowa. A kończy się i tak wspólnym spędzaniem czasu, jedzeniem pizzy i przekonaniem,
że będziemy najlepszymi kumplami.
Siadamy na kanapie. Eli podaje mi kawałek pizzy, a sam sięga po ten, który zdążył
napocząć. Podwijam nogi i staram się na niego nie gapić. Ale przecież w salonie mojego
zaniedbanego domu siedzi Eli Walsh. Wiem, że nie mieszkam w ruderze, jestem jednak pewna,
że on żyje w zgoła innych wnętrzach.
Mój tata miał wiele różnych projektów. Zaczynał je, ale nigdy ich nie kończył. Matt
trochę mi pomagał przy drobnych poprawkach, ale Bobem Villą to on nie był, przypominał
raczej Tima Allena z serialu Home Improvement, któremu częściej zdarza się coś zepsuć, niż
naprawić.
Gdy Matt odszedł, robiłam, co mogłam, żeby zaszpachlować dziury w ścianach i w sercu.
– A więc jesteś policjantką? – pyta Eli po kilku minutach ciszy.


Uśmiecham się i wycieram usta.
– Od zawsze chciałam wstąpić do policji. Gdy miałam dwadzieścia jeden lat, moi rodzice
zginęli w wypadku spowodowanym przez pijanego kierowcę. Po tym, co się stało, chciałam
pomóc uniknąć innym podobnej tragedii.
– Bardzo mi przykro – mówi Eli i dotyka mojego ramienia.
– To było dawno temu.
– Mimo wszystko musiało ci być ciężko.
Wzdycham i wzruszam ramionami.
– Tak, ale myślę, że dzięki temu stałam się tym, kim jestem.
– Rozumiem. Mój ojciec również zmarł, gdy byłem mały.
– Przykro mi.
Śmierć rodziców nigdy nie jest łatwa, a już zwłaszcza w młodym wieku, przed
osiągnięciem emocjonalnej dojrzałości. Trudno zliczyć, ile razy żałowałam, że nie ma ich przy
mnie. Gdyby żyli, byłoby mi łatwiej.
– Niepotrzebnie, nie był wzorowym ojcem – mówi Eli w odpowiedzi na moje
kondolencje. – Powiedz mi, Heather, kim jesteś?
– Jestem sobą.
Nie ma mowy, żebym mu wyjawiła moje najskrytsze tajemnice. Dziś Eli wyjdzie
z mojego mieszkania i nigdy już tu nie wróci. Na tym powinno mi zależeć najbardziej. Czyż nie?
Dlaczego zatem nie chcę się przed nim odsłonić? Bo wygląda na to, że dla niego jestem tylko
kolejną zdobyczą. Dziewczyną, która uciekła od mężczyzny, chociaż pragną go wszystkie
kobiety. Nicole nazywa to reakcją na odrzucenie. Gdybym została i do niego wzdychała,
wrzuciłby mnie do tego samego worka, co całą resztę bezimiennych dziewczyn, z którymi się
przespał.
Eli wyjmuje z kieszeni spodni kluczyki do samochodu i portfel i kładzie je na stoliku.
Jasne, rozgość się. Wygląda na to, że postanowił zostać dłużej.
– Serio, chciałbym się dowiedzieć o tobie czegoś więcej – nalega.
– Dlaczego? – pytam z cieniem frustracji w głosie. – Oboje wiemy, jak to się skończy.
Eli ciężko wzdycha.
– Niby jak?
– Wrócisz do swojego bajecznego życia, a ja zostanę tutaj… – Wskazuję ręką pokój.
– No cóż, może rzeczywiście tak będzie, ale tylko dlatego, że się uparłaś, żeby mnie
wyprosić za drzwi.
Choć Eli ma rację, jego uwaga powoduje ukłucie w sercu.
– Chronię samą siebie.
Eli odzyskuje rezon i sięga po kolejny kawałek pizzy.
– Rozumiem, ale będziesz musiała nieźle się natrudzić, żebym zniknął. W sumie też
jestem policjantem.
Wybucham śmiechem i przewracam oczami.
– Już ustaliliśmy, że grasz policjanta w serialu telewizyjnym. To ma niewiele wspólnego
z prawdziwą pracą w policji.
– Oglądałaś serial? – pyta nonszalancko. Gdybym nie była policjantką, mogłabym nie
usłyszeć pychy, która zabrzmiała w jego głosie.
– Raz, bo nic innego nie było w telewizji – kłamię jak z nut. Co tydzień oglądam ten jego
durny serial. Z początku chciałam zobaczyć, jak bardzo przeinaczą pracę w policji, ale szybko się
wciągnęłam. To moja grzeszna przyjemność. Po pięciu sezonach muszę przyznać, że jestem od
niego uzależniona.


Ale on nigdy się o tym nie dowie.
Nie mam zamiaru dawać mu kolejnego argumentu, który będzie mógł wykorzystać
przeciwko mnie.
– Moja serialowa partnerka, Tina, jest do ciebie bardzo podobna.
– Naprawdę?
W ogóle nie jest do mnie podobna. Tina to twardzielka, która stroni od mężczyzn, odkąd
mąż zostawił ją dla innej kobiety.
A ja pragnę być z mężczyzną, a nie z jakimś lamusem, który podkuli ogon pod siebie
i pryśnie, gdy tylko pojawią się problemy. Matt odszedł, bo jest dupkiem.
– Tak, mieszka sama i odpycha każdego mężczyznę, który próbuje się do niej zbliżyć.
Pieprzyć go. On mnie nie zna. Co z tego, że jestem sama i nie chcę się wiązać z kolesiem,
którego życie tak diametralnie różni się od mojego? Mam trzydzieści osiem lat i nie muszę grać
w tę grę na jego zasadach.
– Nie odtrącam cię, tylko jestem realistką.
Eli nachyla się do mnie, a ja powstrzymuję odruch odsunięcia się od niego.
– To my tworzymy naszą rzeczywistość.
Cóż, moja rzeczywistość nie ma nic wspólnego z gwiazdami ekranu i odgrywaniem roli
policjanta w serialu telewizyjnym. Ja jestem policjantką. Gdy robi się gorąco, nikt nie krzyczy
„cięcie”. Ludzie strzelają do siebie prawdziwymi nabojami, umierają w wypadkach
samochodowych, do tego dochodzą góra papierkowej roboty i kiepska płaca. Ostrożność w tym
fachu nie jest wyborem, lecz koniecznością.
– Może w twoim świecie, ale w moim ciągle musimy się z czymś użerać.
Eli wzdycha ciężko i odkłada pizzę.
– Wiesz, ja też żyję w prawdziwym świecie.
– Cóż, skoro jesteśmy przyjaciółmi, możesz mi o tym opowiedzieć. – Odbijam piłeczkę.
Wiem, że zachowuję się jak wredna suka. Miałam jednak powód, żeby uciec, po tym jak
uprawialiśmy seks. Nawet najdrobniejsze zmiany budzą we mnie przerażenie. Wiele w życiu
straciłam, dlatego nie mam w planach nowego związku. Nie stać mnie na kolejną stratę.
Gdy jednak spoglądam na Eliego, żałuję, że nie jestem kimś innym.
Chciałabym, żebyśmy byli przyjaciółmi. Może nawet kimś więcej, ale moje życie
wygląda inaczej.
Miło sobie czasem pomarzyć.
Eli wierci się i chrząka.
– Nazywam się Ellington Walsh, mam czterdzieści dwa lata, nigdy nie byłem żonaty.
Wychowałem się w Tampie. Mam jednego brata, Randy’ego, jest dwa lata starszy ode mnie. Gdy
miałem osiemnaście lat, zacząłem śpiewać w Four Blocks Down, a teraz jestem aktorem. Chcę
zagrać w filmie, ale czekam na odpowiednią rolę. Zapomniałbym o najważniejszym – podobają
mi się blondynki, które wyznają mi miłość.
Wybucham śmiechem.
– Powiedz mi o czymś, czego nie znajdę w Wikipedii.
Gdy dostrzegam w jego oczach cień satysfakcji, mam ochotę kopnąć się w kostkę.
– Czytałaś o mnie, co?
– Jasne – prycham, siląc się na nonszalancję. – Ale gdy dorastałam, obserwowałam cię
z daleka. Dlatego znam najważniejsze fakty z twojego życiorysu. Lepiej powiedz mi coś, o czym
wiedzą tylko twoi bliscy.
Zobaczymy, ile Eli ma zamiar mi wyjawić. Wątpię, żeby naprawdę chciał się ze mną
zaprzyjaźnić. Zresztą jak niby miałaby wyglądać przyjaźń z celebrytą? Czy zwykle otacza go


wianuszek jakichś osób? Czy ma ochronę? Ludzi, którym płaci? Moi ludzie to wąskie grono
przyjaciół i siostra.
– No dobra. Przyszedłbym wcześniej, gdyby nie to, że pewna dziewczyna wzięła mnie na
zakładnika.
Wybałuszam oczy. Czy on właśnie przyznał się do relacji z inną?
– Wow.
– Źle mnie zrozumiałaś! – Eli unosi dłonie. – Kurde. Nie jestem w tym dobry. Miałem na
myśli moją bratanicę Darię.
– Masz bratanicę?
Gdy Randy się ożenił, przestałam się interesować jego życiem prywatnym. Uznałam, że
to byłoby niestosowne. Wiem, że poznał swoją żonę, gdy powołano do życia Four Blocks Down,
więc zawsze był niedostępny. To Eli odgrywał rolę dyżurnego amanta.
– Tak, ma trzy lata i już potrafi manipulować mężczyznami. Moja szwagierka nauczyła ją
terroryzować mnie i mojego brata. Mała do perfekcji opanowała sztukę robienia wielkich oczu
i trzepotania rzęsami.
Uśmiecham się, bo dobrze wiem, że dzieciaki z łatwością potrafią zmuszać dorosłych do
spełniania ich zachcianek.
– Czyli robi z tobą, co tylko chce?
Eli przytakuje.
– Obiecałem, że zaśpiewam jej jedną piosenkę. Wsiadłem do samochodu po jedenastu,
pięćdziesiąt minut później. To najlepiej ilustruje, jaką siłę rażenia ma jedno miłe słowo, które
pada z jej ust. Daria dostaje wszystko, czego chce. Nawet bawiłem się z nią lalkami, tylko
dlatego, że mnie o to poprosiła. – Eli otrząsa się z obrzydzeniem.
Choć trudno mi sobie wyobrazić, że bawi się z małą dziewczynką, rozmarzam się na
samą myśl. Tabloidy przypięły mu łatkę podrywacza bez cienia uczuć.
– To słodkie.
– Uważasz, że jestem słodki? – pyta z nadzieją w głosie.
– Nie, to jest słodkie.
Eli puszcza moją uwagę mimo uszu.
– Traktuję twój komentarz jako dowód sympatii. Rozumiem cię, potrafię być uroczy.
Parskam śmiechem.
– Wikipedia o tym nie wspomina.
Muska palcem moje odsłonięte udo i po chwili opiera na nim dłoń. Czuję mrowienie
w miejscu jego dotyku.
– Wszystko, co dobre, zachowałem dla ciebie.
– Szczęściara ze mnie.
Wybucha śmiechem.
– Cóż, większość dziewczyn by się z tobą zgodziła.
– Tym lepiej, że nie jestem jak większość dziewczyn – odpowiadam.
– Jak to? – pyta Eli.
– Bo z nimi nie próbujesz się zaprzyjaźnić.
W pokoju rozlega się jego głośny śmiech.
– Touché.
Kończymy pizzę, a Eli opowiada mi o swojej bratanicy i swoim bratanku. Podoba mi się,
że mówi o nich z taką miłością. Przyjemnie jest zobaczyć jego ludzką twarz. Gdy siedzi ze mną
na kanapie, nie robi wrażenie wyjątkowego. Jest zwyczajnym kolesiem. Mężczyzną, który zajada
się pizzą i opowiada o miłości do swojej irytującej szwagierki.


Rozmawiamy jeszcze o mojej pracy, jego serialu i jaką radość sprawia mu pobyt
w Tampie.
Ziewam i zerkam na zegarek. O rany! Minęły prawie trzy godziny od jego przyjścia.
Niebywałe.
Było miło, lekko i beztrosko.
– Zrobiło się późno. – Eli wstaje z kanapy i wkłada płaszcz.
– Dzięki za prawo jazdy.
Odprowadzam go do wyjścia. Przy drzwiach Eli odwraca się do mnie.
– Zobaczymy się jeszcze?
– Eli… – Przytrzymuję drzwi i usiłuję znaleźć odpowiednie słowa. Było miło, ale to
skomplikowane. – Nie wiem, czy to dobry pomysł.
Przysuwa się do mnie, nie odrywając ode mnie wzroku.
– Chciałem ci pokazać, że nie jestem jakimś palantem, któremu wszystko zwisa.
Sądziłem, że poczyniliśmy postępy, że zaczęliśmy się zaprzyjaźniać. Najwyraźniej się myliłem.
– Ależ nie! – odpowiadam szybko i łapię go za rękę. – Wiem, że świruję, i przepraszam.
Prawda jest taka, że… – Wzdycham i decyduję się na szczerość. – Boję się ciebie. Nie jestem
typem dziewczyny, która sypia z kim popadnie. Mam dużo na głowie, naprawdę. Brakuje mi
miejsca na więcej. – Wzdycham głęboko i po chwili dodaję: – Choć dziś naprawdę świetnie się
z tobą bawiłam. Serio, było miło z tobą pogadać i rzeczywiście, jest coś między nami…
Eli uśmiecha się i nachyla do mnie.
– Posłuchaj, za kilka tygodni wracam do Nowego Jorku, ale do tego czasu będę
w Tampie. Chcę się z tobą spotkać.
– Dlaczego? – pytam ze zdziwieniem.
– Ponieważ niezależnie od tego, jak bardzo próbujesz mnie zbyć, chcę cię lepiej poznać.
Nic na to nie poradzę. Dziś było miło, poza moim bratem z nikim nie spędza mi się tak dobrze
czasu jak z tobą. Nie traktujesz mnie, jakbym był inny. – Eli puszcza do mnie oko. – Pomyśl
o tym.
Nachyla się i całuje mnie w policzek, po czym odwraca się i zbiega po schodach. Stoję
nieruchomo jak posąg, czuję, że zaniemówiłam. Odprowadzam go wzrokiem do samochodu, nie
oczekując, że się odwróci. On jednak się odwraca, przesyła mi uśmiech i dodaje:
– Poza tym wiem, gdzie mieszkasz i gdzie pracujesz. Jestem pewien, że i tak w końcu na
siebie wpadniemy. Wikipedia powinna wspomnieć o tym, że potrafię być nieugięty, gdy mi na
czymś zależy.
Otwieram usta, ale on wsiada do samochodu, zanim zdążę cokolwiek powiedzieć.
Cholera. To nie tak miało być.

 


Rozdział 9

– Zalewasz! – woła Nicole i prawie upuszcza kieliszek z winem. – Muszę się otrzeć
o każdy kawałek twojej kanapy.
– To do ciebie podobne.
Siedzimy w jej luksusowym apartamencie w centrum Tampy i rozpijamy drugą butelkę
wina. Cały dzień spędziłam w szpitalu u Stephanie, a potem nie chciało mi się wracać do domu.
Zamiast odpisywać na jej dwadzieścia esemesów, postanowiłam ją odwiedzić.
– Co jest z tobą nie tak? – pyta mnie Nicole po raz dziesiąty.
– Niki! Jestem realistką. Jeśli Matt, lokalny gliniarz, którego znam nieomal od dziecka,
zostawił mnie z powodu Stephanie, to jak myślisz, jak zachowa się taki celebryta i gwiazdor?
Co? Zastanawiałaś się nad tym?
– Jesteś bezdennie głupia.
– Od dawna mi to powtarzasz – odburkuję i wypijam łyk wina. Rozumiem, że Nicole
uważa mnie za wariatkę, ale nie mogę po raz kolejny się przed kimś otworzyć. Prosiłabym się
tym samym o złamanie mi serca. Nie, dziękuję.
– Eli z pewnością nie zostanie na dłużej w Tampie, a ja nigdy nie opuszczę Steph.
Nicole zabiera mi kieliszek i stawia go na stolik. Spogląda na mnie łagodnym wzrokiem,
ale już czuję, że coś knuje. Niechybnie zaraz da mi popalić.
– Wielokrotnie obserwowałam, jak popełniasz błąd za błędem, ale za każdym razem
gryzłam się w język i siedziałam cicho. Nie tym razem. Otóż zrozum, że jeśli teraz nie dasz temu
szansy, będziesz żałować do końca życia. Nie powiesz mi, że nic do niego nie czujesz.
– Nie wiem, co czuję.
– Owszem, wiesz. Przeżyłaś z nim szaloną noc i trochę się pogubiłaś. Rozumiem cię.
Z nas wszystkich jesteś najporządniejsza. Trzymasz się w ryzach i nie ryzykujesz. Wiele się
w życiu nacierpiałaś. Wiem. Wszyscy cierpimy, ale, kurwa, Heather, musisz zacząć żyć! Nie ma
żadnego powodu, żebyś nie żyła pełną piersią.
Łzy napływają mi do oczu, a w sercu czuję bolesne ukłucie. Wiem, że Nicole mnie kocha
i że ma rację, ale nienawidzę jej za to. Robię, co mogę, i nie wiem, ile bólu jestem w stanie
znieść, zanim powiem sobie dość.
Śmierć mojej siostry mnie zabije. Zostanę sama jak palec i nie mogę zmarnować żadnej
chwili z tych, które nam jeszcze zostały. Ta prawda jest tak bolesna, że nie mam siły
wypowiedzieć jej na głos.


A już na pewno nie mogę się uganiać za kolesiem, który może wywrócić moje życie do
góry nogami. To głupie, ale ja nie mam zamiaru popełnić błędu. Nie wtedy, gdy moja siostra tak
bardzo mnie potrzebuje. Gazety pełne są jego zdjęć z podróży i z ekskluzywnych restauracji,
w których nie stać by mnie było nawet na sałatkę.
– Jezu, czy ty i Steph zmówiłyście się przeciwko mnie?
– Nie, ale jeśli powiedziała ci to samo co ja, ma pieprzoną rację.
– Wiesz, dlaczego taka jestem. – Ocieram łzę z policzka.
– Wiem. – Nicole bierze mnie za rękę. – Nie chcę cię zranić, ale nie mogę się temu dłużej
bezczynnie przyglądać. Steph nie chce, żebyś nadal tak żyła, a twoi rodzice na pewno by się z nią
zgodzili. Ryzyko i zawód są nieuchronną częścią życia. Wzloty i upadki są czymś zupełnie
normalnym, czego nie można powiedzieć o bezczynnej wegetacji.
– A jeśli on jest taki sam jak Matt?
Nicole się uśmiecha.
– To wtedy go rzucisz, a ja nakarmię cię lodami i napoję winem.
Z jękiem opieram głowę o kanapę.
– Nie cierpię, gdy masz rację.
Nicole wybucha śmiechem.
– Domyślam się. Ale bądź spokojna, to raczej rzadkość.
– Tęsknię za czasami, gdy naszym największym zmartwieniem było to, czy wybierzemy
się na bal maturalny z naszymi chłopakami.
– Zawsze wiedziałam, że pójdę sama. Chłopaki są głupie. Najlepiej bawiłam się jako
singielka w waszym towarzystwie.
Kurde. Będziemy musiały opowiedzieć o wszystkim Danni i Kristin. Do tej pory
unikałam ich telefonów, bo w kłamaniu jestem najgorsza na świecie. Na pewno od razu
przejrzałyby mnie na wylot.
– Powinnam im powiedzieć, prawda?
– E tam. Powiem im, że go nie spotkałyśmy. – Spoglądam na nią i mocno ją przytulam.
– Na razie nikomu o tym nie mów. Musisz podjąć tę decyzję samodzielnie.
– Chcesz przez to powiedzieć, że mam się ciebie słuchać?
– Dokładnie.
Śmieję się pod nosem, ale nic już nie mówię. Pamięcią wracam do poprzedniego
wieczoru. Nie mogę przestać myśleć o tym, jaki Eli wydawał się normalny. Nie zachowywał się
pretensjonalnie i zjadł pizzę prosto z pudełka, wylegując się na mojej wysłużonej kanapie.
Niczego nie oczekiwał. Byliśmy sami. Było nam dobrze, czuliśmy się wręcz swobodnie.
Tak jak za pierwszym razem.
Może przesadzam i niepotrzebnie to analizuję. Ale jest w nim coś takiego, co nie pozwala
mi o nim zapomnieć. Gdy się uśmiecha, mam motylki w brzuchu. Jego śmiech porusza czułe
struny w moim sercu. Choć od rana usiłuję przekonać samą siebie, że nie powinnam o nim
myśleć, nie potrafię zająć głowy niczym innym.
Mam przejebane.
– A jeśli nigdy już nie wróci? – pytam Nicole.
– To będzie oznaczało, że jest kompletnym idiotą. Jesteś wyjątkowa.
Niezależnie od opinii, jaką cieszy się na mieście, Nicole jest najlepszym człowiekiem,
jakiego znam. Jasne, czasami doprowadza mnie do szału, ale kocham ją. Zawsze mogłam na nią
liczyć i nie mogę sobie wyobrazić życia bez niej.






Wjeżdżam przez kutą metalową bramę do jedynego miejsca, w którym czuję, że jestem
blisko swoich rodziców. Parkuję, sięgam po bukiet kwiatów i idę na ich grób. Długo mnie tu nie
było, ale nie miałam powodu, żeby z nimi rozmawiać.
Jeśli mam być szczera, to już od dawna czuję do nich złość.
Droga jest prosta i szybko staję przed grobem.
– Cześć, mamo, cześć, tato. – Oczyszczam grób z chwastów i wycieram pył, który osadził
się na płycie. Palcami wodzę po chłodnym granicie. Gdy zamykam oczy, ogarnia mnie smutek.
Wokół unosi się zapach świeżo skoszonej trawy. – Przepraszam, wiem, że dawno mnie tu nie
było. – Zatykam za ucho kosmyk włosów. – Bywa, że trudno mi się wyrwać, zwłaszcza ostatnio.
Wczoraj urwał mi się film na kanapie Nicole, ale kiedy się obudziłam, przyjechałam
prosto na cmentarz. Mam im wiele do powiedzenia, a poza tym każda kobieta czasami potrzebuje
swojej matki.
Oto nadeszła jedna z takich chwil.
– Wiele się wydarzyło od mojej ostatniej wizyty. Matt i ja wzięliśmy rozwód, ale to już
stare dzieje. A poza tym nadal pracuję z Brodym. Jest strasznie irytujący, ale nie wyobrażam
sobie pracy z nikim innym. Stephanie mieszka na stałe w Breezy Beaches. Teraz jest mi bez niej
bardzo ciężko, ale sytuacja zaczęła mnie przerastać. Mamo, wszystko jest takie skomplikowane.
Popełniłam głupstwo i nie wiem, co mam robić.
Kładę kwiaty na ziemi.
– Poznałam pewnego mężczyznę, na pewno pamiętacie moją obsesję na punkcie Four
Blocks Down i ich wokalisty Eliego. Cóż, poznałam go na jego koncercie i… – Czuję się
dziwnie, opowiadając mamie o moim szybkim numerku. Co prawda, nie może mi odpowiedzieć
ani mnie zganić, ale i tak jest mi łyso. – Wczoraj przyszedł do mnie do domu i przegadaliśmy
kilka godzin. Podoba mi się, ale to skomplikowane. Nie jestem wyjątkowa. Boję się, że on złamie
mi serce, które i tak jest już dość pokiereszowane.
Obok potrzeby podzielenia się z mamą tą historią jest jeszcze jeden powód, dla którego
w końcu zdecydowałam się ją odwiedzić. Wewnętrzny konflikt dotyczy nie tylko kwestii Eliego,
lecz także całego mojego życia. Jestem zmęczona poczuciem braku kontroli.
Gdy wodzę palcami po literach jej nazwiska wygrawerowanych na nagrobku,
przypominam sobie, że otacza mnie śmierć.
– Mam nadzieję, że rozumiesz, dlaczego cię nie odwiedzałam. Widok waszych imion na
płycie jest bardzo bolesny. Tak naprawdę, to nigdy nie przestało mnie to boleć. I wkrótce dołączy
do was Steph. – Odsuwam dłoń i usiłuję powstrzymać łzy. – Nie wiem, co zrobię, gdy to się
wydarzy. Z całych sił próbowałam się z tym pogodzić, ale nie potrafię. Choć robię, co mogę, ona
jest coraz bardziej chora. To mnie wykańcza. Tak bardzo ją kocham. – Już nie mam siły dłużej
powstrzymywać łez. Pozwalam sobie na płacz, bo wiem, że tego potrzebuję. Chcę, żeby moja
mama mnie usłyszała. – Wiem, że Steph nie jest moją córką, ale to ja ją wychowałam, a ona
umrze. Tak jak ty i tatuś. Jak wszyscy, których kocham. Odebrano mi was.
Chwytam krawędź nagrobka, opieram czoło na dłoni i kompletnie się rozklejam. Lęki,
które dusiłam całymi latami, teraz mnie dopadają. Śmierć mojej siostry będzie dla mnie
gwoździem do mojej własnej trumny. Gdy Steph umrze, stracę wszystkich członków mojej
rodziny.


– Moją rolą jest pomagać innym. Mamusiu, co dzień ratuję ludzi, ale jej nie mogę
uratować. Nie mogę jej pomóc. Nie mogę dać jej życia, na jakie zasługuje. Przepraszam. Wiem,
że zaufałaś mi, wierzyłaś, że o nią zadbam. – Daję upust emocjom, które zazwyczaj duszę
w sobie. Mój płacz jest głośny i rozdzierający, lecz potrzebny. Tak długo byłam silna, ale już nie
potrafię. – Jak możesz pozwolić Bogu, żeby ją również mi odebrał? Zostanę sama ze
świadomością, że wszystkich was zawiodłam. Proszę, wybacz mi… – Krztuszę się i zginam
wpół, zanoszę się płaczem, staram się nabrać nieco powietrza do ściśniętych płuc.
Wreszcie, gdy już nie widzę na oczy, bo są tak zaczerwienione i opuchnięte, a ból jest już
wypłakany, wstaję, dotykam ust i odciskam pocałunek na płycie nagrobnej.
– Kocham was. Tęsknię za wami bardziej, niż wam się zdaje. Mam nadzieję, że nieprędko
się spotkamy.
Bo następny razem zjawię się tutaj z okazji pogrzebu Steph.
Wracam do samochodu, biorę kilka głębokich wdechów, żeby się uspokoić, i otwieram
lusterko. Wyglądam jak siedem nieszczęść. Wycieram resztki makijażu.
Dlatego właśnie rzadko tu zaglądam – to dla mnie zbyt trudne.
Rozlega się dźwięk esemesa.
STEPHANIE: Wpadniesz do mnie dziś?
JA: Oczywiście.
STEPHANIE: Do zobaczenia wkrótce?
JA: Jestem już w drodze. Właśnie wyszłam z cmentarza.
STEPHANIE: Powiedz rodzicom, że za nimi tęsknię.
Zamykam oczy i próbuję nie myśleć o histerii, w którą wpadam na myśl o jej
nieuchronnej śmierci.
JA: Przekazałam im. Kochają Cię i tęsknią za Tobą.
STEPHANIE: Miło, że Ci powiedzieli… LOL.
Uśmiecham się i chichoczę pod nosem. Wyobrażam sobie, jak Steph przewraca oczami.
Droga do szpitala zajmuje mi niecałe dziesięć minut, w tym czasie zbieram się w garść
i na powrót wkładam swoją maskę. Jeśli Steph zobaczy, że płakałam, zacznie mnie przekonywać,
że jest pogodzona z losem. To ostatnia rzecz, jaką chcę od niej usłyszeć.
Czasami myślę, że może wolałaby umrzeć wcześniej, żeby uniknąć dalszego cierpienia.
Jednak mój egoizm by jej na to nie pozwolił. Chcę wykorzystać każdą chwilę, która nam
pozostała. Zniosę sto gorszych dni, pod warunkiem że będę mogła jej dotknąć, porozmawiać
z nią i być blisko niej.
Wchodzę do sali szpitalnej i zastygam w pół kroku. Stephanie flirtuje z pielęgniarzem.
Mężczyzna siedzi na jej łóżku, a ona uśmiecha się i spuszcza wzrok. Patrzę, jak trzepocze
rzęsami i zatyka za ucho kosmyk włosów, podobnie jak ja, gdy jestem zdenerwowana.
Stephanie odwraca wzrok i spogląda na mnie.
– Heather! – Podskakuje na łóżku, a mężczyzna zrywa się na równe nogi. – Hej! Nie
zauważyłam cię!
Uśmiecham się szeroko.
– Najwyraźniej.
– To jest Anthony – mówi Steph z westchnieniem. – Zaprzyjaźniliśmy się, jest moim
opiekunem w ciągu dnia.
Kurczę, już widziałam to spojrzenie. Teraz rozumiem, dlaczego przestała się upierać,
żeby ją szybko wypisali.
– Cześć, Anthony. – Podchodzę bliżej. – Miło cię poznać.
– Właśnie skończyłem dyżur i przyszedłem sprawdzić, czy wszystko w porządku


– tłumaczy.
– To bardzo miło z twojej strony. – Zerkam na uśmiechniętą Steph.
Siostra posyła mi wymowne spojrzenie, dając do zrozumienia, że mam się ugryźć
w język. Od czasu postawienia diagnozy nie widziałam, żeby zainteresowała się jakimkolwiek
mężczyzną.
– Steph jest fanką komiksów i obiecałem, że pokażę jej kolekcjonerskie wydanie
Supermana, które wczoraj kupiłem.
– Tak – wtrąca Steph i dotyka jego ramienia. – Kupił komiks, który znalazłam online.
– Naprawdę? – pytam, usiłując ukryć powątpiewanie. Stephanie nigdy w życiu nie
przeczytała żadnego komiksu.
– Tak, Heather. – Steph mruży oczy i wydyma wargi. – Anthony jutro ma mi go pokazać.
Ach, teraz rozumiem.
– Dobra, Stephy, zostawiam cię z siostrą, zobaczymy się jutro. – Anthony ściska jej dłoń
i podchodzi do mnie. – Miło cię poznać. Wiele o tobie słyszałem.
– Wzajemnie – rzucam na pożegnanie.
Gdy znika za drzwiami, podbiegam do niej i obie wybuchamy śmiechem.
– Komiksy? Stephy? Nie znosisz tego zdrobnienia! Chyba się zabujałaś!
– Zamknij się! – Steph uderza mnie w ramię. – Wcale nie. Robię to samo, co wszystkie
normalne dziewczyny, gdy podoba im się jakiś chłopak. Jest milutki. Zaglądał do mnie
podejrzanie często i sama nie wiem… Chciałam z kimś pogadać.
– Moim zdaniem to super – zapewniam ją. – A ja jestem zbyt normalna.
– Jasne, raczej nienormalna – odpyskuje Steph.
Ma rację. Normalna to ja nie jestem.
– W każdym razie cieszę się, że trochę się otwierasz.
To wspaniale, że ma kontakt z kimś innym niż tylko ze mną i z Brodym. Nicole wpada do
niej co jakiś czas, ale najczęściej Steph widuje jedynie mnie i swoich opiekunów. Po dawnych
znajomościach nie ma już śladu, to smutne, ale mało zaskakujące. Większość ludzi znika, gdy
wydarza się jakieś nieszczęście. Bynajmniej nie kierują nimi okrucieństwo ani obojętność.
Zwykle po prostu nie wiedzą, jak się zachować. Rozumiem to, ale bardzo mi jej żal.
Niestety, z tego powodu moja siostra zmaga się z dotkliwą samotnością. Potrafię
zrozumieć jej złość, bo wiem, że przemawia przez nią choroba. Trudno mi się pogodzić z tym, że
jest samotna. Zrobiłabym wszystko, żeby temu zapobiec i jakoś jej zadośćuczynić.
– Wiem, że to nie ma przyszłości – stwierdza markotnie i wyraźnie smutnieje.
– Przestań. – Potrząsam jej ręką. – Masz prawo mieć przyjaciół, a jeśli oboje lubicie
komiksy, tym lepiej.
Wybucha śmiechem.
– Możesz mi kupić jakiś komiks, żebym zobaczyła, jak to wygląda?
– Jasne – opowiadam ze śmiechem.
Stephanie odwraca wzrok, po jej wcześniejszym entuzjazmie nie ma już śladu.
– Nie chcę się do nikogo przywiązywać.
– Skarbie, on jest pielęgniarzem, wie, w co się pakuje.
Cieszę się, że spośród wielu osób, na które mogła trafić, poznała właśnie jego. Anthony
na pewno lepiej niż ktokolwiek inny będzie potrafił przewidzieć, jak ma wyglądać jej przyszłość.
– Czy… – Steph próbuje coś powiedzieć, ale przerywa jej nagły atak kaszlu. Zaczynam
panikować, bo kaszel jest mokry i gwałtowny.
Głaszczę ją po ramieniu, gdy udaje się jej wreszcie go zdusić.
– Pójdę po lekarza – mówię, ale chwyta mnie za rękę.


– Nie, już mi przeszło. To od klimatyzacji. Poprosiłam, żeby ją przykręcili.
– Jesteś pewna? – pytam.
– Tak, wszystko w porządku. Widzisz? Nic mi nie jest.
Steph krzyżuje ręce na piersi i czeka, aż wyluzuję. Wiem, że jestem nadopiekuńcza, ale to
silniejsze ode mnie. Czuję, że tylko to ją trzyma przy życiu. Nie mam zamiaru teraz odpuścić.
– Dobrze, ale jeśli znowu zaczniesz tak kasłać… – Nie muszę kończyć zdania, bo wiem,
że dobrze rozumie moje intencje.
– Jesteś nienormalna. – Przewraca oczami i kręci głową. – Byłaś na cmentarzu?
– Tak. – Zawieszam głos, myśląc o tym, co mnie tam przywiodło. – Miałam ciekawy
wieczór i potrzebowałam porozmawiać z mamą.
– Ciekawy w jakim sensie? – W głosie Steph pobrzmiewa zainteresowanie.
Wzdycham, kładę się na łóżku obok niej i opowiadam siostrze o wieczorze, który
spędziłam z Elim Walshem.


Rozdział 10

– Eli, nie powinieneś mieć żadnych obiekcji. Nasza propozycja jest bardzo atrakcyjna
– mówi Paula.
Gdyby była rzeczywiście taka atrakcyjna, nie musiałbym się tu fatygować samolotem,
chcąc się upewnić, czy mój agent zadbał o to, żeby studio nie zrobiło mnie w chuja. Mógłbym
siedzieć w Tampie i pracować nad Heather.
Nie mam pojęcia, co mnie w niej tak urzekło. Doprowadza mnie do białej gorączki, ale ja
lubię wyzwania.
Przestałem już być młodym muzykiem. Jestem starszy, mądrzejszy i wiem, że między
mną i Heather narodziło się coś, czego nie sposób ignorować. Chcę ją poznać. Chcę się z nią
widywać, dotykać jej, a to ewidentnie o czymś świadczy.
– Nie mam zamiaru tego podpisywać, dobrze wiesz dlaczego.
Nie chodzi o moje ego, ale raczej o poczucie własnej wartości. Jeśli nie zapłacą mi tyle,
ile jestem wart, nie będą mieli powodu, żeby walczyć o kontynuację serialu. Nie jestem w ciemię
bity. Mniejsza kwota na kontrakcie jest równoznaczna z gasnącym zainteresowaniem
producentów projektu.
Nie angażuję się w projekty bez przyszłości. To jedyne motto, którym się kieruję,
pracując w tej branży. Odkąd dostałem rolę w Cienkiej niebieskiej linii, zagrałem w kilku
filmach. To były role drugoplanowe, ale włożyłem w nie całe serce. Choć uwielbiam zarówno
swoją rolę, jak i scenariusz serialu, nie mam zamiaru pracować za niższą gażę niż pięć lat temu.
– Serial jest bardzo dochodowy, ale chcą wprowadzić kilka nowych postaci – tłumaczy
mi Paula. Widzę jej frustrację, ale to nie mój cholerny problem. – Muszą skądś wziąć pieniądze,
a ty jesteś najlepiej opłacanym aktorem z całej obsady.
– Nic mnie to nie obchodzi. – Wyciągam się w fotelu i drapię się po głowie. – To nie jest
mój problem.
Paula krzyżuje ręce na piersi i milknie. Dlatego właśnie uwielbiam moją agentkę.
Przypomina rekina. Gdy wyczuje woń krwi, krąży wokół ofiary tak długo, aż nadejdzie sposobny
moment na atak. Czuję na sobie jej drapieżne spojrzenie. Co prawda, pracuje dla mnie, ale
zarabia na prowizji.
Agenci są wspaniali, dopóki generujesz zyski. Gdy przestajesz… Cóż. Tym niemniej nie
pozwolę, żeby zjadła mnie na podwieczorek.
– Wiesz, słyszałam, że myślą o wprowadzeniu nowego wątku miłosnego do scenariusza.


Podobno Penelope Ashcroft rozgląda się za nową rolą. Czy ona nie jest przypadkiem twoją
przyjaciółką?
Przyjaźń to ostatnia rzecz, która nas łączy. Paula najwyraźniej próbuje mnie wybadać.
Ja jednak nie połykam tego haczyka. Penelope jest, kurwa, ostatnią osobą, o której mam
ochotę myśleć. Od lat nie słyszałem jej imienia, a teraz co? Wspomniano o niej dwukrotnie
w ciągu jednego tygodnia.
– To też mnie nie interesuje – ściemniam, bo wiem, że jeśli odsłonię przed Paulą swój
wrażliwy punkt, nie zawaha się tego wykorzystać.
– Ma wziąć udział w kilku castingach. – Paula skubie skórki i milknie. Znam tę grę, więc
milczę razem z nią. – Nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby Michael nie wspomniał, że szef
castingu ma jej teczkę.
– Michael? Masz na myśli mojego reżysera?
A obiecywałem sobie, że zachowam zimną krew.
– Wspomniał o tym w przelocie. – Paula wzrusza ramionami.
Za to ta kobieta niczego nie robi w przelocie. Nie mam wątpliwości, że jeśli Michael
rzeczywiście mówił coś o Penelope, zrobił to celowo. Wiedział, że nie będę chciał podpisać tego
kontraktu. Dwadzieścia lat temu poszczęściło mi się, bo spotkałem na swojej drodze mentora.
Powiedział mi, że kariera aktora jest krótka, więc jeśli zależy mi na sukcesie, powinienem się
skupić na zarabianiu szmalu. Tak szybko jak tylko się da. Nie mam zamiaru przystać na głodową
gażę, tylko dlatego że wspomnieli imię tej suki.
Wstaję, opieram dłonie o blat biurka i wbijam w nią wzrok.
– Nie podpiszę tej umowy, dopóki nie załatwisz mi gaży, o którą prosiłem. Z mojej
perspektywy wygląda to następująco: oni i ty potrzebujecie mnie. Nie jestem jakimś, pożal się
Boże, statystą, więc jeśli nie doprowadzisz do podpisania umowy, nie dostaniesz ode mnie swojej
działki. Dlatego masz ich przycisnąć. A jeżeli wezmą pod uwagę Penelope, ja odchodzę.
– Co ta dziewczyna ci zrobiła? – pyta Paula, puszczając mimo uszu moją wcześniejszą
tyradę.
– Jest kłamliwą, chciwą suką. Złamała mi serce, gdy jej najbardziej potrzebowałem. Ta
suka ma się do mnie nie zbliżać, kumasz?
W życiu pewne kwestie nie podlegają negocjacji, a ta jest jedną z nich.
Paula wstaje, a ja się prostuję.
– Eli, zrobię, co w mojej mocy. Mam jednak nadzieję, że jesteś gotowy na odejście
z serialu, który tak bardzo kochasz. Nie wiem, czy uda mi się zmusić ich do podniesienia twojej
stawki.
– A co z Penelope?
Paula uśmiecha się radośnie.
– Na twoim miejscu tym bym się nie martwiła. Zajmę się nią. To nie jest żaden problem.
– Świetnie. I więcej nie wypowiadaj w mojej obecności jej imienia.

– Stary, ty to masz jaja. – Noah wybucha śmiechem i wypija piwo do dna. – Ja właśnie
podpisałem kontrakt.
Po trzech dniach renegocjowania mojej umowy wreszcie pozwoliłem sobie na chwilę
oddechu. Zwykle to w Nowym Jorku czuję się jak w domu, choć nie jest moim rodzinnym


miastem. Uwielbiam Nowy Jork. Światła, ludzie, zapachy i jedzenie sprawiają, że mógłbym
zostać tu na zawsze. Myślę, że przyczyniła się do tego także nadzwyczajna umiejętność
nowojorczyków do ignorowania znanych osób. Dzięki temu mogę sobie przesiadywać w barze
w towarzystwie Noaha bez lęku, że zacznie nas nagabywać jakiś namolny fan. Choć dziś
wolałbym siedzieć na plaży albo w salonie pewnej pięknej kobiety i jeść pizzę.
– To nie jest kwestia jaj, tylko zdolności negocjacyjnych.
– Jak było w Tampie?
Myślami wracam do Heather. To zabawne, że zaledwie po kilku dniach to ona kojarzy mi
się z moim rodzinnym miastem. Nie mama ani Randy, ani setki rozmaitych atutów Florydy. Nie,
jedyną osobą, która zaprząta moje myśli, jest piękna blondynka.
– Ciekawiej niż tutaj.
Choć Noah gra w serialu mojego brata, nie mam zamiaru mu o niej mówić. Gdy tylko
świat się dowie o jej istnieniu, osaczą ją reporterzy, a ja stracę u niej wszelkie szanse. Mój świat
rządzi się swoimi prawami, ale tym razem to ja chciałbym dostosować się do niej.
Wracam myślami do tamtego wieczoru. Pełnego śmiechu i swobodnych rozmów. Nie
pamiętam, kiedy ostatnio spędziłem w ten sposób czas z jakąś dziewczyną. Zwykle zabieram je
do ekskluzywnych restauracji i klubów, w których zazwyczaj karmią mnie gadką o tym, jak
byłoby nam razem dobrze, gdybym tylko dał im szansę.
Z Heather było inaczej.
Nawet nie wiem, czy mnie lubi.
– Tak? – pyta Noah z porozumiewawczym uśmieszkiem. – Jak ma na imię?
Przywołuję barmankę. Muszę szybko zmienić temat, bo nie chcę okłamywać swojego
najlepszego kumpla.
Nie mam wątpliwości, że dziewczyna nas rozpoznała, ale nie daje tego po sobie poznać.
Kolejny punkt dla nowojorczyków.
– Chłopaki, co mogę wam podać? – Barmanka uśmiecha się do mnie uwodzicielsko.
Omiatam ją wzrokiem. Jest niezła, ale myślę tylko o tym, że nie ma brązowych oczu i że dziwnie
się uśmiecha. Uśmiech Heather przyprawia mnie o szybsze bicie serca.
– Poproszę dwa piwa.
– Już się robi. – Jej błękitne oczy zatrzymują się na moich ustach, a po chwili przesyła mi
powłóczyste spojrzenie. Znam takie spojrzenia bardzo dobrze. To jasne, chce, żebym ją
przeleciał. Widziałem to nieraz, ale odwracam się, bo ktoś inny zaprząta moje myśli.
Noah chichocze, gdy na niego zerkam.
– Imponujące.
– Jestem tu służbowo. Nie mam czasu na kobiety – próbuję się tłumaczyć. Moje słowa
brzmią wiarygodnie. Przyjechałem, żeby skopać tyłek swojej agentce i szefom stacji. Nie jestem
tutaj po to, żeby przelecieć jakąś barmankę. Mam cel i misję i nie mogę zboczyć z kursu.
Zamierzam trzymać się tej wersji.
Noah kręci głową z niedowierzaniem.
– Bo niby nigdy nie mieszałeś przyjemności z pracą?
Wbrew powszechnej opinii nie jestem typem playboya. To prawda, nie jestem
długodystansowcem, o co obwiniam tamtą sukę, ale mój wizerunek publiczny to jedno, a koleś,
z którym przyjaźnią się Randy, Shaun, Noah i Adam, to ktoś zgoła inny. Przed obiektywem czy
na scenie zamieniam się w kogoś innego. Gram rolę, którą mi przydzielono – niegrzecznego
chłopca, z kobietą w każdym mieście. Tak mogłoby być, ale to nieprawda. Jestem
przyzwyczajony do ciągłej gry, ale tamtego wieczoru, u jej boku, poczułem się prawie normalnie.
– Nie od czasu Pe… – Gryzę się w język, bo prawie wypowiedziałem na głos jej wstrętne


imię. – Jej. Odebrałem cenną lekcję na temat trzeźwości umysłu.
– Kogo masz na myśli? Penelope? – pyta Noah.
To Penelope pchnęła mnie w kierunku aktorstwa. Zachęcała mnie, żebym zadbał
o kontynuację swojej kariery, bo nasz zespół robił się coraz starszy i szybko tracił popularność.
Kochałem ją i chciałem, żeby była szczęśliwa. Moje serce należało do niej, sądziłem, że ona
także mnie kocha, ale okazało się, że nie kocha nikogo poza sobą.
– Tak.
Noah mierzy mnie wzrokiem i pociąga łyk piwa prosto z butelki. W milczeniu zaczyna
skubać naklejkę.
– Znam cię od dawna i uważam cię za mojego przyjaciela – mówi po chwili.
– Tak jest.
– Wiem, że masz swoje tajemnice. Nie naciskam, bo ja także mam własne sekrety, ale to,
co wydarzyło się między tobą a Penelope Ashcroft, miało miejsce wiele lat temu. Ona wyszła za
mąż i nie wraca do tego, co było, a ty cały czas przeżywasz, że zrobiła ci świństwo.
Nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy tak szczerze jak teraz. Na co dzień strzegę swojej
prywatności, w moim świecie to konieczność, ale Noah jest bardzo przenikliwy. Penelope wyszła
za aktora, bardziej znanego niż ja, i żyje u jego boku swoim idealnym życiem wraz ze swoimi
idealnymi kłamstwami. A ja nie mogę się do nikogo zbliżyć, bo nie stać mnie na kolejne
rozczarowanie.
– Pracuję nad tym – odpowiadam.
– Tak?
Potrzebuję dziewczyny, na którą będę mógł liczyć.
Kogoś, kto będzie mi towarzyszył w trudnych chwilach, bo życie w nie obfituje.
Aktorki są równie fałszywe, co role, które odgrywają, a ja chcę kobiety z krwi i kości.
Uśmiecham się na myśl o blondynce, która zawładnęła moim umysłem. Dziewczynie,
która bez mrugnięcia okiem potrafi zatrzasnąć mi drzwi przed nosem, która każe mi wyjść, która
nie przestaje mnie odtrącać, sprawiając, że pragnę przy niej zostać.
Dopijam piwo do końca i klepię Noaha po plecach.
– Mam kogoś na oku.
Potrząsa głową.
– Musi być wyjątkowa, skoro zwróciłeś na nią uwagę.
Jest więcej niż wyjątkowa. Heather jest całkowitym przeciwieństwem wszystkich kobiet,
które do tej pory znałem. Jest silna, seksowna, zdeterminowana, ale ja mam w nosie jej obiekcje.
Niestety, różnimy się diametralnie w ocenie sytuacji. Wkrótce przekona się, jak skuteczny potrafi
być zwykły upór.



Rozdział 11

Po tygodniu katuszy wreszcie przestałam wyczekiwać, że Eli w jakiś magiczny sposób
pojawi się na moim progu. Bez żadnych wątpliwości fascynacja, którą rzekomo do mnie czuł,
zdążyła już wyparować. Nie jestem zaskoczona. Eli raczej nie wyglądał mi na cierpliwego faceta.
Przyjaciele, jasne.
Nic się nie stało. Nie potrzebuję kolejnych przyjaciół. Do tej pory świetnie radziłam sobie
sama, bez zbędnych komplikacji w postaci Eliego Walsha.
Gdy o powiedziałam Stephanie o katastrofalnym stanie mojego domu, zachęciła mnie do
niewielkiego remontu. Lista niezbędnych napraw jest nieskończona, ale w pierwszej kolejności
postanowiłam skupić się na odświeżeniu salonu. Zaszpachlowałam dziury po gwoździach,
pomalowałam szafki i ściany i wymieniłam lampy na nowe. Nicole powiedziała, że zostało jej
trochę mebli po przygotowaniu nieruchomości, którą miała w ofercie do sprzedaży. I tak chciała
się ich pozbyć, więc z radością zgodziła się mi je oddać. Na szczęście moje przyjaciółki
zaproponowały, że przyprowadzą swoich mężów i mi pomogą.
Co prawda, nie znoszę zarówno Scotta, jak i Petera, ale znają się na majsterkowaniu, więc
przez jedno popołudnie postaram się być dla nich miła.
Gdy rozlega się dzwonek do drzwi, biegnę otworzyć, podekscytowana, że zobaczę moje
dziewczyny.
– Hej! – wołam i się uśmiecham. Wymieniamy uściski.
– Dzień dobry, Heather – mówi Peter i zwyczajowo całuje mnie w policzek.
– Z góry dziękuję za pomoc – zwracam się do wszystkich. – Bardzo to doceniam.
Scott mruczy coś pod nosem i przeciska się przez drzwi.
– Bierzmy się do roboty, muszę zdążyć na mecz.
Dlatego go nie znoszę. Peter przynajmniej udaje miłego, ale mąż Kristin zawsze
zachowuje się jak skończony kutas.
– Nie przejmuj się nim, jest zły, bo Gatorsi przegrali mecz – mówi Kristin, wskazując na
męża, który poszedł się boczyć do kąta.
Głaszczę ją po ramieniu i kręcę głową.
– Nic się nie stało. Doceniam każdą parę rąk, a poza tym już dawno nauczyłam się nie
zwracać na niego uwagi.
Nicole wchodzi w towarzystwie dwóch nieznajomych mężczyzn.
– Przyprowadziłam posiłki! – Mam nadzieję, że to robotnicy, którzy dla niej pracują, choć


z nią nigdy nie wiadomo. – To Jake i Declan, pracowali ze mną przy ostatnim remoncie
i wspaniałomyślnie zaoferowali nam swoją pomoc.
Nie wierzę, że sami się zgłosili na ochotnika, na pewno ich do tego zmusiła. Nie mam
jednak zamiaru tego komentować, wszak darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Lista
koniecznych napraw w domu jest nieskończona, w przeciwieństwie do moich zasobów
finansowych.
– Super! – Uśmiecham się.
– W ciężarówce jest parę sztuk mebli, o których ci wspominałam. Myślę, że stoliki bardzo
ci się przydadzą, a poza tym mam dla ciebie dywan.
– Jesteś nieoceniona – mówię i całuję ją w policzek. – Dziękuję.
– Nie ma za co. Szkoda, że wcześniej nic mi nie powiedziałaś, mam wszystko, czego ci
trzeba. – Nicole wchodzi do salonu i przegania mężczyzn. – Zaczekajcie. Potrzebuję chwili, by
nasycić się boską aurą – oświadcza. Siada na kanapie i zaczyna się ocierać o tapicerkę.
– Nicole! – krzyczę i łapię ją za rękę.
– A daj mi spokój! Uprzedzałam cię, że to zrobię.
Jest kompletnie walnięta.
– Co ci jest? Dlaczego ocierasz się o kanapę Heather? – pyta Danielle.
Nicole przewraca oczami i wybucha śmiechem.
– Eli Walsh posadził na niej swój zadek, więc teraz mogę się pochwalić, że go dotknęłam.
Danielle i Kristin wbijają we mnie wzrok i wybałuszają oczy.
– Co takiego?! – woła Danielle histerycznie.
Kurwa. Nic im nie powiedziałam. Zabiję Nicole. Moje przyjaciółki są cudowne, ale
chciałam to zachować dla siebie tak długo, jak to możliwe. Nie ma mowy, żebym się z tego
wykpiła i nie musiała wyjaśnić, jak to się stało, że Eli wylądował u mnie w mieszkaniu.
Mogłabym skłamać, ale one i tak by mi nie uwierzyły, bo nie potrafię ściemniać.
– To długa historia – zaczynam się tłumaczyć i posyłam Nicole nienawistne spojrzenie.
– Obiecuję, że o wszystkim wam opowiem, ale innym razem.
Kristin podchodzi do mnie.
– Wszystko w porządku? Dlaczego, do diabła, był u ciebie w domu? Co się stało?
Przespałaś się z nim? – pyta ściszonym głosem.
Pytania zadaje z prędkością karabinu maszynowego, więc nawet gdybym chciała, nie
mogłabym na wszystkie odpowiedzieć.
– Czuję się świetnie. Przyrzekam. Po koncercie dużo się wydarzyło, a potem Eli
przyszedł do mnie oddać mi moją zgubę.
Wygląda na to, że to wcale nie była długa historia.
– O czymś nam nie mówisz – stwierdza Danni, spoglądając na mnie z ukosa. – Skąd
wiedział, gdzie mieszkasz?
Posyłam Nicole błagalne spojrzenie. Musi mi pomóc, jest mi to winna.
– A może zabierzemy się do pracy? W końcu po to tu jesteśmy – mówi Nicole głośno.
– Dwóch panów obiecało mi rozrywkowy wieczór w zamian za pracę tutaj. Do roboty. Nie mogę
się doczekać zabawy w trójkącie.
Ona to wie, jak zmienić temat.
Danielle stęka i otrząsa się z obrzydzeniem.
– Fuj.
– Przemawia przez ciebie zazdrość.
– Danielle! – woła ją Peter z kuchni. – Potrzebuję twojej pomocy.
Dzięki Bogu za tę interwencję, bo jestem pewna, że prędzej czy później zaczęłabym


gadać.
Przez następnych kilka godzin skupiamy się na remoncie. Danielle i Kristin malują szafki.
Okazuje się, że na jednej ze ścian jest wilgoć, więc pomocnicy Nicole zrywają tynk, kładą gładź
i pomagają w odmalowaniu salonu. Dom zmienia się nie do poznania, jestem bardzo
zadowolona, że tyle udało się nam osiągnąć.
Dopóki Eli nie wkroczył na mój teren, nie miałam motywacji, żeby cokolwiek zmieniać.
Żegnamy się wylewnie, obiecując sobie, że wkrótce się usłyszymy, a wymowne
spojrzenia Danni i Kristin nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do tematu naszych rozmów.
Wychodzę na ganek ze szklanką mrożonej herbaty i siadam na huśtawce, którą zawiesił
mój ojciec na tydzień przed śmiercią. Ilekroć tu przesiaduję, ogarnia mnie głęboki spokój, jakby
wiatr przywiewał na ganek jego ducha. Mój tata był mądry, ale małomówny. Kochał moją matkę
ponad wszystko. Choć trudno mi to zaakceptować, prawda jest taka, że gdyby tamtej nocy
zginęła tylko mama, znalazłby sposób, żeby szybko do niej dołączyć. Nie przeżyłby bez niej.
Takiej miłości pragnę dla siebie.
Sądziłam, że znalazłam ją, gdy poznałam Matta. Ludzie kochani, ależ się myliłam!
Odchylam głowę i zamykam oczy w nadziei, że znowu ogarnie mnie spokój.
Zamiast tego słyszę donośne chrząknięcie.
Otwieram oczy i widzę mężczyznę, którego miałam już nigdy nie zobaczyć.
– Eli – mówię i prawie wypuszczam z dłoni szklankę.
– Hej – odpowiada, wchodząc po schodach. – Cieszę się, że zastałem cię w domu.
– Co ty tu robisz?
– Mówiłem ci, że jeszcze się spotkamy – tłumaczy Eli, jakby to było coś oczywistego.
To jakiś obłęd. Myślałam, że przestanie mnie nachodzić. Zniknął, a ja nie miałam jak się
z nim skontaktować. Nie o to chodzi, że tego bym chciała. Podjęłam decyzję, że nic więcej się
między nami nie wydarzy, więc nie rozumiem, dlaczego nagle serce zaczyna mi bić jak szalone.
Równie niezrozumiałe jest to, że na widok jego muskularnej sylwetki w opiętym T-shircie
i dżinsach aż się cała trzęsę.
Tak naprawdę nie robi na mnie żadnego wrażenia. Najmniejszego. To na pewno wszystko
wina mojego zmęczenia.
Odganiam myśl o tym, jak bardzo chciałabym go częściej widywać, i biorę łyk herbaty.
– To prawda, ale to było… – Udaję, że muszę sobie przypomnieć. – Dziesięć dni temu?
– Tak naprawdę minęło osiem, ale nie mam zamiaru przyznawać się do tego, że je liczyłam.
Eli uśmiecha się i siada obok mnie.
– Mniej więcej.
Odsuwam się nieco w nadziei, że większa odległość uspokoi moje rozszalałe tętno.
– Byłeś w mieście i pomyślałeś, że do mnie zajrzysz?
Czy ja naprawdę go o to zapytałam? O mój Boże, tak.
– Nie. – Uśmiecha się. – Właśnie wróciłem z Nowego Jorku. Moja agentka chciała
sfinalizować pewne formalności przed rozpoczęciem zdjęć do następnego sezonu.
– Aha. – Biorę łyk herbaty, a on przysuwa się bliżej mnie. Serce zaczyna mi szybciej bić,
gdy czuję jego dotyk. – Nigdy nie byłam w Nowym Jorku – przyznaję się. Od śmieci rodziców
nigdzie nie podróżowałam.
Eli zaczyna nas huśtać.
– Pojedziemy tam razem.
– Ja z tobą?
– Tak – mówi Eli z uśmiechem.
– Jesteś trochę zarozumiały.


– Dlaczego? Przecież możemy wyjechać gdzieś razem.
– Skąd wiesz, że chcę z tobą gdzieś wyjechać? Ledwo się znamy. Do diabła, nawet nie
jesteśmy przyjaciółmi.
– Ostatnio chyba ustaliliśmy, że jest inaczej.
I tak w jego oczach zawsze będę miała status puszczalskiej psychofanki. Nie łączy nas
przyjaźń, tylko jednorazowy numerek i pizza. To jeszcze o niczym nie świadczy. Poza tym nie
potrzebuję nowych przyjaciół. Wystarczą mi moje dziewczyny, Brody i Stephanie.
– Posłuchaj, nie znasz mnie, a ja z całą pewnością nie znam ciebie.
Eli kładzie rękę na oparciu huśtawki i dotyka mojej szyi.
– Sądzę, że znam cię całkiem nieźle.
– Doprawdy? – powątpiewam.
– Wiem, że jesteś piękna, że lubisz pizzę, że na twoich barkach spoczywa ciężar tego
świata i że robisz, co w twojej mocy, żeby mnie nie polubić, i to ci się nie udaje.
Z uśmiechem zaczynam się bawić pierścionkiem na kciuku.
– Niech ci będzie. Ale wcale o tobie nie myślę.
Jestem okropną kłamczuchą. Myślę o nim cały czas, a wczoraj śnił mi się po raz kolejny.
Choć wmawiałam sobie, jak to dobrze, że mnie nie odwiedził, tak naprawdę było mi smutno. Jest
w nim coś, co sprawia, że coraz bardziej łaknę jego obecności, a to jest bezbrzeżnie głupie.
Eli bierze mnie pod brodę, zmuszając, żebym spojrzała mu w oczy.
– Nie żartuję. Od momentu, gdy zobaczyłem cię po raz pierwszy, cały czas o tobie myślę.
– Eli… – mówię w nadziei, że przestanie. Nie chcę o tym myśleć.
– Jak sądzisz, dlaczego zaprosiłem cię na scenę? Dlaczego chciałem, żebyś przyszła za
kulisy?
– Bo chciałeś się ze mną przespać! – wypalam i próbuję mu się wyrwać.
Eli bierze w dłonie moją twarz i wbija we mnie wzrok.
– Nie, bo pierwszy raz poznałem kogoś, komu udało się zbić mnie z pantałyku.
Zrozumiałem to dopiero w Nowym Jorku. Nie mogłem oderwać od ciebie wzroku. A po
koncercie nie mogłem się doczekać, aż znowu cię zobaczę. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie
doświadczyłem.
Chcę uwierzyć mu na słowo, ale to trudne.
– Proszę, nie sprzedawaj mi kitu.
– To żaden kit. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale cały czas o tobie myślę. O tym, jak
skrywasz twarz za włosami, gdy jesteś zawstydzona. O twoim uśmiechu, który sprawia, że
zamiera mi serce, i o tym, że twój widok, nawet jeśli masz farbę na twarzy, zapiera mi dech
w piersiach. Nie widzisz tego? Próbowałem trzymać się od ciebie z daleka, ale nogi same mnie tu
przyniosły.
Robi mi się duszno i mam wrażenie, że śnię. Jak to możliwe, że jeden
z najseksowniejszych mężczyzn świata ma mnie za kogoś wyjątkowego? Przecież w najlepszym
razie jestem przeciętna. A on jest po prostu niesamowity. To jakieś szaleństwo.
– Nie wiesz, co mówisz.
– Ręczę za każde swoje słowo. Nigdy za żadną dziewczyną nie biegałem tak, jak za tobą.
Nigdy nikogo nie nachodziłem w domu, i to po wielokroć. Od dawna tak się nie czułem.
Po raz pierwszy w życiu ktoś powiedział mi coś takiego i nagle wszystkie argumenty
przemawiające za tym, żeby go przegonić, znikają. Nawet gdybym chciała się z nim nie zgodzić,
nic nie przychodzi mi do głowy. Poza tym naprawdę siedzi obok mnie, a ja zawsze
przedkładałam czyny ponad słowa. Przyszedł, choć nie zrobiłam nic, żeby go do tego zachęcić.
Zaczynam się wiercić, chcąc się od niego odsunąć, bo ewidentnie coś do niego czuję.


Jego dotyk sprawia, że tracę zdolność logicznego myślenia. Przy Elim zapominam o tym, jak
bardzo jestem poraniona. Nie chcę tracić głowy.
– No dobra – mówi Eli, zabierając rękę. – Co powinnaś o mnie wiedzieć? Nie chcę, żebyś
zasłaniała się tym, że mnie nie znasz.
– Okej – odpowiadam niepewnie. – Kiedy wróciłeś?
– Wylądowałem godzinę temu i od razu chciałem się z tobą zobaczyć.
– Przyjechałeś do mnie prosto z lotniska? – Potrząsam głową z niedowierzaniem. – To
niemożliwe, że coś do mnie czujesz. Nie masz pojęcia, jak pogmatwane jest moje życie. Nie
mam czasu na gierki.
Eli zaczyna masować sobie kark.
– To nie są żadne gierki. Heather, nie jesteśmy już dziećmi. Oboje jesteśmy na to za
starzy. Jeśli chcesz, żebym sobie poszedł, wystarczy powiedzieć – mówi i wstaje, a ja
natychmiast wpadam w panikę.
– Nie! – wykrzykuję i od razu zakrywam usta dłonią. Dlaczego to powiedziałam? To
okropne, że wysyłam mu tak sprzeczne sygnały.
Eli sadowi się z powrotem obok mnie, a jego zielone oczy poważnieją.
– Nie?
– Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. Wiem, że zachowuję się jak wariatka, ale musisz
zrozumieć moją ostrożność.
Wzdycham i przeszywa mnie dreszcz. Eli staje naprzeciw mnie.
– Myślę, że się boisz, bo dobrze wiesz, że mam rację, i ty także poczułaś to, co ja.
– Mylisz się – odpowiadam twardo. Ale on ma rację. Kiedy zagroził, że wyjdzie,
wiedziałam, że nie żartuje, a przecież chcę, żeby ze mną został. Eli to od rozstania z Mattem
pierwszy mężczyzna, do którego coś poczułam. Patrzy na mnie bez politowania czy smutku. Nie
wie, z czym się borykam, w jego oczach nie jestem wrakiem człowieka.
Widzi mnie taką, jaką byłam kiedyś, a ja bardzo tego potrzebuję.
– Powiedz mi, że w ogóle o mnie nie myślisz – rzuca wyzywającym tonem. – Powiedz, że
odkąd się widzieliśmy, nie zapragnęłaś, żebym wrócił. Heather, przekonaj mnie, że to wszystko
jest tylko moim urojeniem. Jeśli tak, zniknę z twojego życia bez słowa i już nigdy mnie nie
zobaczysz.
Eli gładzi dłonią mój policzek, a ja zatracam się w spojrzeniu jego oczu. Patrzy na mnie
z pożądaniem, które sprawia, że zapominam, dlaczego chciałam go odtrącić.
– Nie mogę. – Te słowa zaskakują mnie samą. – Nie mogę, bo to byłoby kłamstwo.
Gdy zbliża swoje usta do moich, serce zaczyna mi szybciej bić. Zaraz mnie pocałuje.
Chcę, żeby mnie pocałował. Dziś nie mogę zasłonić się pijaństwem. Nie będę mogła udawać, że
popełniłam jakiś pijacki wybryk. Jestem trzeźwa. Pragnę dzięki niemu wyjść z odrętwienia,
w którym tkwiłam tak długo.
– Tak myślałem – mówi i mnie całuje.
W jednej chwili znikają wszystkie moje troski, liczymy się tylko on i ja. Eli całuje mnie,
trzymając moją twarz w swoich dłoniach. Przyciąga mnie do siebie, nie odrywając swoich warg
od moich. Jest mi tak dobrze, lepiej niż zapamiętałam. Chwytam go za koszulę i przyciągam do
siebie równie łapczywie. Choć wiem, że to szaleństwo, bo tacy jak on zawsze w końcu odchodzą,
to jest silniejsze ode mnie.
Teraz jest tu, ze mną.
Teraz jest namacalny.
Teraz mnie całuje.
W tej chwili niczego więcej mi nie potrzeba.


Eli wsuwa język do moich ust. Nikt nigdy tak mnie nie całował. Wiem, że żaden inny
pocałunek już nie będzie mógł się z tym równać. Eli całuje mnie z desperacką wręcz
łapczywością.
Nagle, wcześniej niżbym sobie tego życzyła, odsuwa się i spogląda na mnie pożądliwie.
Wargi ma zaczerwienione od pocałunków. Czy jeśli się uszczypnę, przekonam się, że to był tylko
sen?
– Jutro – mówi ochryple. – Jutro po ciebie przyjadę.
– Nie – odpowiadam, kręcąc głową.
Tylu rzeczy nie mogę z nim robić. Nie mogę stać się bohaterką tabloidowego skandalu.
Nie mogę dokonać przewrotu w swoim życiu tylko ze względu na niego. Nie mogę spotykać się
z celebrytą, który złamie mi serce. Mimo to z jakiegoś powodu nie mam siły go odtrącić.
– Idziesz do pracy? – pyta.
– Nie, chodziło mi o to, że nie możemy się spotykać. To wszystko mnie przerasta. Eli, nie
mogę sobie pozwolić na to, żeby ktoś mnie znowu zranił. Nie żartowałam, gdy powiedziałam ci,
że jestem w rozsypce.
Widzę, że zrobiłam mu przykrość, ale od razu maskuje ją uśmiechem.
– Czy powiedziałem coś o randkowaniu? Obiecuję ci, że nikt nie zobaczy nas razem.
Pogadamy o tym, w jakiej rozsypce jesteś, i zastanowimy się wspólnie, jak sprawić, żebyś
poradziła sobie z moją obecnością w swoim życiu.
– Nie mam zamiaru iść z tobą do łóżka.
Eli wybucha śmiechem i całuje mnie.
– Jak sobie życzysz. Pamiętaj, włóż trampki i kostium kąpielowy.
Eli zbiega po schodach, nie dając mi szansy na ripostę.
– Dlaczego tak ci zależy na tym, żeby się ze mną spotkać? Przecież cię odtrącam.
Dlaczego wracasz?! – wołam za nim.
Eli zatrzymuje się, wbiega z powrotem na ganek i przytula mnie.
– Bo jesteś inna niż wszystkie. Jesteś pierwszą osobą od niepamiętnych czasów, która nic
ode mnie nie chce. – Odgarnia mi z twarzy kosmyk włosów. – Widzisz we mnie mężczyznę,
a nie portfel. Jesteś piękna, uparta i jest w tobie coś, czego nie potrafię nazwać. Nie mogę ci
obiecać, że coś z tego będzie, ale chcę dać temu szansę, a ty?
Powiedział dokładnie to, co chciałam usłyszeć. Niczego od niego nie chcę. Może nic
z tego nie będzie, ale nie mam siły mu odmówić.
– Bez zobowiązań? – pytam.
– Bez. Chodzi tylko o danie temu czemuś szansy.
Nie jestem spontaniczna, lubię mieć wszystko zaplanowane. Cenię sobie porządek
w życiu, bo gdziekolwiek spojrzę, widzę chaos. Nie mam wpływu na chorobę siostry, ale mogę
zaplanować sobie tydzień. Tylko w ten sposób odzyskuję poczucie kontroli nad swoim życiem.
Nie mogłam być przygotowana na śmierć rodziców w wieku dwudziestu jeden lat, ale mogę
zadbać o to, aby w każdy czwartek prowadzić zajęcia z samoobrony w Ośrodku Pomocy
Młodzieży. Eli za to jest nieprzewidywalny. Nie mogę go zaszufladkować, dlatego nie pozwolę,
żeby zadomowił się na stałe w moim życiu.
Nie mam złudzeń, że niechybnie doprowadzi do mojego upadku.



Rozdział 12

Z jękiem spoglądam na budzik, który wskazuje czwartą nad ranem. Nie ma mowy, żebym
zasnęła, jeśli nie przestanę się głowić nad tym, co Eli dla nas zaplanował. Zapomniałam go
zapytać, o której po mnie przyjdzie. Domyślam się, że zjawi się późnym rankiem, więc czeka
mnie jeszcze co najmniej kilka godzin nerwówki.
Postanawiam się przygotować na każdą ewentualność. Nie mam zamiaru znowu wyjść na
debilkę ani dopuścić do tego, żeby ponownie mnie zaskoczył.
Nie, dziś zrobię się na bóstwo. Wyskakuję z łóżka i wstawiam kawę.
Dwie godziny później wychodzę spod prysznica i wkładam fioletowe bikini, biały top na
jedno ramię oraz czarne koronkowe szorty. Chciałam wyglądać naturalnie, a nie tak, jakbym
spędziła wiele godzin przed lustrem. Zakręciłam włosy w luźne loki i zrobiłam sobie delikatny
makijaż. Nicole byłaby ze mnie dumna.
Sięgam po telefon i wykręcam jej numer. Jest dopiero szósta, ale nic mnie to nie
obchodzi. To ona przekonała mnie, że mam się wyluzować, więc jej obowiązkiem jest znosić
moje neurozy.
– Halo? Słucham? – skrzeczy w słuchawkę zaspanym głosem.
– Wstawaj! – wrzeszczę.
– Co się stało? – pyta tym razem przytomniej. – Wszystko w porządku?
– Mam randkę z Elim! Oto co się stało.
Nicole jęczy głośno, w tle słyszę jakiś szelest.
– Serio? I po to dzwonisz do mnie o świcie?
– No cóż – sapię. – To był twój genialny pomysł, żebym się z nim przespała, a teraz on
nachodzi mnie, całuje i siłą wyciąga na randki.
Nicole parska śmiechem.
– Jasne, siłą cię wyciąga. Wyobrażam sobie, jak trudno jest się spotykać z jednym
z najseksowniejszych mężczyzn świata według magazynu „People”. To istna tortura.
Może rzeczywiście przesadziłam z tym „na siłę”, ale ta randka to nie był mój pomysł. Nie
mam pojęcia, dokąd mnie zabierze. Poza tym kazał mi włożyć kostium, co oznacza, że
niepotrzebnie malowałam oczy. Jestem kompletnie nieprzygotowana. O wiele lepiej sobie radzę,
gdy mam nad wszystkim kontrolę.
Na przykład w pracy.
– Nie o to chodzi. A ten ranking opublikowali trzy lata temu. Zaraz zemdleję z nerwów.


– Myślałam, że ci się nie podoba – stwierdza Nicole.
– Bo to prawda!
To wierutne kłamstwo.
Wszystko mi się w nim podoba. Moje wątpliwości wzbudzają tylko jego sława
i bogactwo. Eli mieszka na wyspie Harbour, która dla mnie pozostaje jedynie w sferze marzeń.
Owszem, byłam tam raz, na interwencji.
Zaczynam panikować, nie mogę oddychać.
– Heather?
– Ja… – krztuszę się. – Nie mogę…
– Okej. – Głos Nicole jest cichy i spokojny. – Oddychaj. Rozluźnij się. Pomyśl o tym, że
to on za tobą gania. Jesteś śliczna, zabawna i masz pozwolenie na broń. Jeśli cię wkurzy,
będziesz mogła odstrzelić mu jaja.
Wybucham śmiechem i powoli się uspokajam.
– Co ja wyprawiam?
– Skarbie, myślisz o sobie. To dobrze. Zasługujesz na szczęście i odrobinę rozrywki.
Niepotrzebnie to analizujesz.
Najbardziej obawiam się tego, że zatracę się w tej bajce, a gdy się w końcu obudzę, już
nigdy się nie pozbieram.
Życie to nie tęcza i słońce. To deszczowe chmury i tornada, które porywają wszystko, co
kocham.
– A co będzie, gdy on się wreszcie zorientuje, jak porąbane jest moje życie, i odejdzie?
– A jeśli zostanie i będzie dla ciebie wsparciem?
Wybucham śmiechem.
– Jasne, bo każdy mężczyzna uwielbia, gdy kobieta nie ma dla niego czasu.
– Czas się znajdzie! Zamartwiasz się jakimiś bzdurami, które najpewniej okażą się
kompletnie nieistotne. Jeżeli Eli nie zrozumie twojej sytuacji, nie zasługuje na ciebie.
– Masz rację.
Nicole wzdycha.
– Wiem o tym. Posłuchaj mnie, jesteś moją najlepszą przyjaciółką i bardzo cię kocham,
ale, kurwa, nie dzwoń do mnie więcej przed wschodem słońca.
– Przepraszam. – Kładę się na kanapie, nienawidząc się za własną słabość. Brak pewności
siebie to straszne gówno.
– Heather, nie przepraszaj. Bądź nieustraszona, pewna siebie i swojej atrakcyjności. Bo
taka właśnie jesteś. Nie jesteś tą kobietą, w którą się zmieniłaś po odejściu Matta.
To kolejny powód, żeby go nienawidzić. Gdy odszedł, zaczęłam kwestionować swoją
wartość. Racjonalna część mnie wiedziała, że to on jest idiotą, ale naprawdę zaczęłam w siebie
wątpić. Oddałam mu serce, a on je odrzucił, jakby nic dla niego nie znaczyło.
Zrobił to tylko dlatego, że moja siostra potrzebowała mnie bardziej niż on.
Długo usiłowałam przekonać samą siebie, że jego odejście było wyrazem jego
problemów, ale tak naprawdę nadal się zastanawiam, co jest ze mną nie tak.
– Chciałabym wiedzieć, co się stało z tamtą dziewczyną – przyznaję.
– Odnajdziesz ją. O której Eli ma po ciebie przyjść?
– Nie mam pojęcia. Zapomniałam go zapytać.
Nicole wybucha śmiechem.
– Cóż, zapowiada się nieźle.
Rozmowa z Nicole uspokoiła mnie, ale w momencie, gdy Eli puka do drzwi
wejściowych, dopada mnie kolejny atak paniki.


Biorę trzy głębokie wdechy i otwieram drzwi.
W progu stoi Eli w lustrzanych awiatorach, białym T-shircie i granatowych spodenkach.
Ciemne włosy zaczesał na bok i wygląda nawet lepiej niż poprzednim razem, jak totalne ciacho.
Przede mną stoi mężczyzna, na którego widok mdleją wszystkie kobiety. Ocieka seksapilem.
Ale dziś to ja idę z nim na randkę.
– Dzień dobry. – Na dźwięk jego ochrypłego głosu miękną mi kolana i z całych sił
próbuję zachować spokój.
– Dzień dobry.
– Tak się cieszę, że już nie śpisz.
Uśmiecham się.
– Nie powiedziałeś, o której będziesz, ale ja, nawet wtedy, gdy mam wolne, zrywam się
o świcie.
Rzeczywiście zdarza mi się wcześnie wstawać, ale nigdy w życiu nie zerwałabym się
o czwartej.
Eli zakłada okulary przeciwsłoneczne i uśmiecha się szeroko.
– Gotowa?
Dobre pytanie. Jestem ubrana i umalowana, ale czy jestem gotowa iść z nim na randkę?
Nie, wcale. Na nic nie jestem gotowa. Z przerażeniem myślę o tym, jak to się może skończyć.
Jednak jeszcze bardziej boję się tego, że mogłabym żałować, gdybym nie skorzystała
z jego zaproszenia.
Moje przemyślenia zachowuję dla siebie i odpowiadam krótko:
– Tak.
– To dobrze.
– Powiesz mi, dokąd jedziemy? – pytam, bo nadal nie wtajemniczył mnie w swój plan.
– Nie – odpowiada Eli i spogląda na mnie z figlarnym uśmiechem.
– Okej – mówię, przeciągając ostatnią sylabę. – Co mam ze sobą zabrać?
– Nic.
Nie cierpię niespodzianek, ale skoro już zdecydowałam się z nim wyjść, postanawiam
odpuścić i zdać się całkowicie na niego. Sięgam po torebkę, broń zostawiam w sejfie i staram się
nie rozpłynąć na widok jego uśmiechu.
Gdy Eli wyciąga do mnie rękę, przyjmuję ją, bo wiem, że dziś to on prowadzi.
Przed domem nie ma śladu po jego czarnym bentleyu. Dziś prowadzi mnie do szarego
audi Q5, które zaparkował pod moim domem. Otwiera mi drzwi i wdrapuję się do środka. Gdy
siada obok mnie, nie mogę się powstrzymać, żeby się na niego nie gapić.
Ma kilkudniowy zarost, który dodaje mu drapieżności. Podoba mi się jeszcze bardziej, niż
gdy się poznaliśmy.
Kiedy Eli spogląda na mnie, szybko odwracam wzrok. Po chwili zerkam na niego i nasze
spojrzenia się spotykają.
– Ile masz samochodów? – zagajam, przerywając niezręczną ciszę.
– Kilka.
– Kilka to znaczy bliżej trzech czy trzydziestu?
Eli uśmiecha się, nie odrywając wzroku od drogi.
– Pewnie kilkanaście.
To robi na mnie wrażenie, choć nie powinno dziwić, bo informacje o jego majątku są
powszechnie dostępne w Wikipedii. Trudno mi pojąć, że w tydzień zarabia tyle, co ja przez cały
rok.
Postanawiam zmienić temat na bardziej neutralny.


– Co robiłeś w Nowym Jorku?
– Musiałem podpisać nowy kontrakt. Będziemy kręcić kolejny sezon Cienkiej niebieskiej
linii.
– Och, to wspaniale! – Wcześniej trafiłam na wzmiankę w prasie, że serial nie będzie
kontynuowany. – Mam nadzieję, że przydzielą ci nowego partnera. Tina nie pasuje do
Jimmy’ego. Brody i ja pracujemy ze sobą od siedmiu lat i prędzej bym zdechła, niż go
pocałowała. Powinni wprowadzić do scenariusza kobietę, którą Jimmy by uratował albo coś
w tym guście. To byłoby ciekawe. A poza tym twój serialowy brat musi przestać sypiać z tą
modelką. Twitter oszalał, gdy do niej wrócił. Straszna z niej suka.
Eli zerka na mnie i śmieje się pod nosem.
– Myślałem, że nie oglądasz mojego serialu.
Cholera. To prawda, tak mu powiedziałam. Wzruszam ramionami i zaczynam nerwowo
gryźć kciuk.
– No dobra, szczerze? Obejrzałam kilka sezonów. – Ostatnie słowa wypowiadam pod
nosem w nadziei, że mnie nie usłyszy.
– Sezonów?
A to pech.
– Zgadza się. Chciałam zobaczyć, jak dalece przeinaczycie fakty dotyczące pracy policji.
Eli potrząsa głową i łapie mnie za rękę. Wplata palce w moje i delikatnie je ściska.
– Na moje ucho nieźle się wkręciłaś.
– No dobra – przyznaję. – Nie przegapiłam ani jednego odcinka.
Eli całuję mnie w rękę.
– Wiedziałem, że mnie lubisz.
Wybucham śmiechem i trącam go w ramię.
– Chciałbyś. Lubię ten serial, ale serio, przekaż scenarzyście, że powinien dopracować
tamten wątek.
– Czyli chcesz mi powiedzieć, że ty i twój partner nigdy nie…
– Fuj! – Krzywię się. – Nigdy. Po pierwsze, jest żonaty, po drugie, ja byłam żoną naszego
dowódcy, a Matt nigdy by na to nie pozwolił…
– Byłaś żoną swojego szefa? – dopytuje.
Wygląda na to, że rzeczywiście mało mu o sobie powiedziałam. Nie było zresztą ku temu
okazji. Wspomniałam mu o byłym mężu, ale bez szczegółów.
– Byłam, rozwiedliśmy się prawie pięć lat temu. Można powiedzieć, że rozstaliśmy się
w zgodzie. Rozwód zawsze jest trudny, ale widujemy się z Mattem codziennie, więc dbamy
o poprawne stosunki.
– Nadal widujecie się codziennie?
– Tak, jest moim szefem. Co oznacza przykrą konieczność częstych kontaktów. Miałam
nadzieję, że któreś z nas przeniosą do innego wydziału, ale Matt ma mocne plecy.
Eli sztywnieje, chociaż próbuje nie dać po sobie nic poznać. Musiał się liczyć z tym, że
podobnie jak on, mam jakąś przeszłość. Postanawiam grać w otwarte karty.
Poza tym chciałabym wiedzieć, z kim mam do czynienia, zanim się zaangażuję. Matt nie
mógł się pogodzić z obecnością Stephanie w moim życiu, a to stanowi warunek, który nie
podlega żadnym negocjacjom. Jeśli Eli weźmie na klatę historię z Mattem, opowiem mu o mojej
siostrze.
– Nie mógłbym widywać się ze swoja byłą. A już zwłaszcza, gdybym miał dostęp do
broni.
– Skłamałabym, mówiąc, że na początku nie miałam morderczych myśli, ale Matt jest


samolubnym kutasem. Nie jest wart odsiadki – mówię ze śmiechem.
Eli gładzi mnie kciukiem po dłoni. Od jego dotyku mam gęsią skórkę. Po chwili
zatrzymujemy się przed bramą osiedla na wyspie Harbour. Okazałe ogrodzenie uświadamia mi,
jak dalece jego życie różni się od mojego. Eli otwiera bramę pilotem.
Przypominam sobie wszystkie powody, dla których nie powinnam była przyjmować jego
zaproszenia, i zaczynam panikować. Siedzę w jednym z jego niezliczonych samochodów
i przekraczam bramę wiodącą do willi, w której nie stać by mnie było nawet na wynajęcie
łazienki. Czuję się strasznie niezręcznie.
Pomysł, że mogłoby coś z tego wyjść, był iście absurdalny. Nie pasuję do tego świata.
Gdy wjeżdżamy w jedną z osiedlowych dróg, domy stają się coraz okazalsze, a ja czuję
się coraz gorzej.
Eli zatrzymuje samochód i spogląda na mnie.
– Wszystko w porządku?
– Tak. Nie. Sama nie wiem – odpowiadam.
Puszcza moją dłoń i patrzy mi prosto w oczy.
– Możesz rozwinąć tę myśl? – pyta beztroskim tonem, ale wyraźnie widzę niepokój
w jego oczach.
Z bijącym sercem spoglądam na dom, przed którym zaparkowaliśmy. Wskazuję na
okazałą willę.
– Chodzi o ten dom. Mieszkam w ruderze, która z powodzeniem zmieściłaby się na
twoim podjeździe. To tylko jeden z powodów, dla których próbowałam cię do siebie zniechęcić.
Pochodzimy z różnych środowisk, a to mnie przeraża.
Eli wzdycha, wysiada z samochodu i obchodzi go, stając przy drzwiach od strony
pasażera.
No cóż, nie tego się spodziewałam. Czy każe mi wysiąść? Czy mam od razu zamówić
sobie taksówkę? Czy on zamierza mnie tu zostawić?
Eli otwiera drzwi i pomaga mi wysiąść. Wzdycha ciężko.
– Nie przywiozłem cię tutaj, żeby udowodnić ci, że się różnimy. Tak naprawdę
wychowałem się w najgorszej dzielnicy Tampy, ale to już wiesz. To nie pieniądze definiują naszą
wartość, ale to, kim jesteśmy – mówi.
– Nie to miałam na myśli. – Jestem sobą skrajnie zażenowana. Eli zachowuje się
wzorowo, a ja się kompromituję z powodu moich kompleksów.
– Chcę, żebyśmy spędzili razem dzień, żebyśmy porozmawiali, tutaj nikt nam nie
przeszkodzi. Heather, jestem zwykłym facetem. Niezależnie od tego, co o mnie myślisz, jestem
tylko mężczyzną.
– Bardzo cię przepraszam – odpowiadam natychmiast. – Nie chciałam urządzać scen.
Stoimy tak blisko siebie, że nasze ciała prawie się stykają. Wyswobadzam dłoń z jego
uścisku i gładzę go po policzku.
– Dla mnie jesteś kimś więcej. Jesteś mężczyzną, który przypomniał mi, że jestem
kobietą. Patrzysz na mnie jak na kogoś wyjątkowego, a to dla mnie trudne. Ponadto jesteś
mężczyzną, o którym fantazjowałam całe życie, a teraz przestałeś być tylko fantazją.
Eli przytula mnie mocniej.
– Dziś chcę być Ellingtonem. Nie aktorem ani członkiem zespołu. Możemy się tak
umówić? Możemy po prostu być sobą?
Co za wspaniały pomysł, żeby zdjąć maski i poznać się tak zwyczajnie, po ludzku.
Niczego bardziej nie pragnę, niż dowiedzieć się, jaki jest naprawdę.
– Tylko ty i ja? – pytam.


– Nikt nie będzie nam dziś przeszkadzał – odpowiada Eli i muska wargami moje usta.
– A zatem miło mi cię poznać, Ellington.
Gdy wymawia moje imię, wzdycham głęboko.
– Mnie ciebie też, Heather.
Nachylam się i całuję go delikatnie w usta. Czuję ciepło bijące z jego warg. Eli odsuwa
się, bierze mnie za rękę i prowadzi w kierunku domu.
Gdy otwiera drzwi, opada mi szczęka. Brakuje mi słów. Wchodzimy do środka, a ja
rozglądam się oszołomiona. Monumentalne schody po przeciwległych stronach holu prowadzą
do okazałej loggii. Na parterze w lewym i prawym skrzydle domu znajdują się po dwa pokoje,
z których jeden pełni funkcję biblioteki. Nie chodzi bynajmniej o kilka regałów. Całe
powierzchnie ścian są zabudowane półkami pełnymi książek. Gdy zapuszczamy się głębiej,
docieramy do reprezentacyjnego salonu.
– Wow – mówię z podziwem.
– Kupiłem ten dom kilka lat temu. Często odwiedzam mamę w Tampie, a Randy mieszka
na wyspie Sanibel, więc dom jest idealnie położony.
– Eli, ten dom jest niesamowity, naprawdę ogromny – mówię i łamie mi się głos. Eli
prowadzi mnie w głąb korytarza.
Przestaję liczyć kolejne pokoje, bo willa jest o wiele większa, niż myślałam. Przynajmniej
trzykrotnie większa. Mijamy kolejne pomieszczenia, aż docieramy do pokoju, z którego
rozpościera się widok na wodę.
– Potrzebujesz czegoś, zanim wyjdziemy? – pyta Eli.
– Wyjdziemy?
– Tak. – Wybucha śmiechem i wskazuje na zatokę. – To jest moja łódź. Spędzimy dzień
na wodzie.
Spoglądam na niego z uśmiechem. Uwielbiam żeglować. Najlepsze wspomnienia
związane z moim ojcem dotyczą chwil, gdy zabierał mnie na łódkę. Choć jego łódź w niczym nie
przypominała ogromnego jachtu, który stoi zacumowany przy pomoście.
Eli nachyla się do mnie i odgarnia mi włosy z twarzy.
– Zgadzasz się?
Przytakuję.
– Jak najbardziej.
Wskazuje mi drogę do łazienki, w której smaruję się kremem przeciwsłonecznym,
poprawiam makijaż i modlę się w duchu, żeby nie nabawić się choroby morskiej. Od dawna nie
byłam na otwartym morzu, a poza tym w życiu prześladuje mnie pech.
Wchodzimy na pokład jachtu, który ma dwie sypialnie, kuchnię, łazienkę i salon.
Przypomina luksusową willę. Eli oprowadza mnie, po czym chwyta za stery i wyprowadza jacht
na otwartą wodę.
Przyglądam się, jak nawiguje, i wzdycham. Wszystko, co robi, jest takie seksowne.
Sposób, w jaki napina mięśnie, gdy obraca sterem. To, jak marszczy brwi w skupieniu. Mam
ochotę patrzeć na niego w nieskończoność, więc tym właśnie się zajmuję. Jestem tak
skoncentrowana, że nie zauważam, że wypłynęliśmy z zatoki.
– Chcesz posterować? – pyta mnie Eli, wytrącając mnie z zamyślenia.
– Nigdy tego nie robiłam.
– Pomogę ci. – Uśmiecha się zachęcająco i odsuwa się, żebym mogła stanąć za sterem.
Jestem zbyt podekscytowana, żeby odmówić, więc zrywam się z miejsca i chwytam koło
sterowe. Zerkam na niego przez ramię.
– Bardzo dobrze, trzymaj je mocno i obróć nieznacznie, jeśli chcesz zmienić kierunek.


– Eli stoi tuż za mną, a ja opieram się o niego plecami. – Świetnie ci idzie – szepcze mi do ucha.
– Nie do końca wiem, co robię – przyznaję.
– Skręć w prawo. Znam dobre miejsce do wędkowania.
Eli otacza mnie ramionami. Oplata moje dłonie, ale nie przejmuje steru. Jest mi tak
dobrze, że mogłabym zamknąć oczy i odlecieć. Jego silne ramiona sprawiają, że czuję się
bezpiecznie.
Stoimy tak przez jakiś czas, nie tyle sterując, ile dryfując. Eli zwalnia i sadowi mnie na
swoich kolanach, przytrzymując ster.
– Czuję się tak, jakbyśmy zostali kompletnie sami – mówię, spoglądając w dal.
Eli całuje mnie w ramię.
– Bo tak jest.
Spoglądam na niego z uśmiechem.
– Pozwól, że uściślę, jesteś żeglarzem, piosenkarzem, aktorem i wędkarzem?
– Jestem człowiekiem wielu talentów.
Wybucham głośnym, nieskrępowanym śmiechem.
– Niewątpliwie.
– Chodź, sprawdzimy, czy uda nam się złowić coś na obiad.
Przechodzimy na dziób łodzi, gdzie czekają na nas dwie wędki. Nabijamy przynętę na
haczyk, zarzucamy i wstawiamy wędki do uchwytów. Siadam na ławce i spoglądam w dal. Woda
mieni się granatowo i zielono, odbijając słońce. Na niebie jest niewiele chmur, są duże i puchate.
Wskazuję na chmurę w kształcie dinozaura, ale słowa grzęzną mi w gardle. Przede mną staje Eli
bez koszulki, a mnie robi się słabo.
Dobry. Boże.
Wygląda dokładnie tak, jak zapamiętałam z naszej wspólnej nocy. Tym razem jednak
widzę go w świetle dnia. Słońce pada na jego idealną skórę, oświetlając go w całej jego krasie.
Przyglądam się, jak krząta się po pokładzie, i podziwiam jego wspaniały tors. Tatuaże zdobiące
jego ręce, ramiona i biodro tylko dodają mu seksapilu. Nigdy nie wydawały mi się równie
seksowne, co teraz. Ręce mnie świerzbią, żeby dotknąć dziar na jego skórze, poczuć sprężystość
jego mięśni i ciepło jego ciała, chcę się zatracić w jego dotyku.
– Chodź do mnie. – Eli wyciąga rękę, a ja z żalem odrywam wzrok od jego ciała. Eli
prowadzi mnie do kanapy pod składaną markizą, siada w rogu i przyciąga mnie do siebie. Bez
oporów składam głowę na jego piersi i zaciągam się słonym, rześkim powietrzem.
– Cieszę się, że tu jesteś. – Jego głęboki głos przeszywa mnie na wskroś.
– Ja też.
– Powiedz mi coś.
– Co chcesz wiedzieć?
– Coś prawdziwego. Ludzie rzadko są ze mną szczerzy.
Jego słowa mnie zasmucają. Wyobrażam sobie, że musi mu być ciężko. Cały czas musi
się liczyć z tym, że ludzie będą chcieli go wykorzystać. Domyślam się, że rzadko są
bezinteresowni czy zwyczajnie szczerzy. Jest mi z tego powodu bardzo przykro. Na pewno czuje
się ogromnie samotny.
Siadam i patrzę mu głęboko w oczy.
– Nigdy cię nie okłamię. Możesz mnie zapytać o wszystko, co chcesz.
Eli uśmiecha się i przysuwa się bliżej mnie.
– Dlaczego ciągle powtarzasz, że jesteś pogmatwana?
Wzdycham i odwracam wzrok.
– Moje życie jest skomplikowane.


– Chodzi o twojego eks?
Śmieję się gorzko.
– Niestety nie.
– Heather – mówi Eli łagodnie. – Chcę cię poznać. Naprawdę. Na pewno czytałaś, co
piszą o mnie w brukowcach, ale ja taki nie jestem.
– A kim jesteś? – Wolę słuchać jego, niż dzielić się szczegółami własnego życia.
– Jestem bratem, stryjkiem i synem. Mój ojciec umarł kilka lat po tym, jak odszedł od
naszej mamy. Byliśmy biedni jak myszy kościelne i zrobiłem, co w mojej mocy, żeby nie musieć
tak żyć. Wolę aktorstwo od śpiewu, ale nie wyobrażam sobie życia bez Four Blocks Down.
Jestem stary jak świat, zmęczony złością na wszystko, na co nie mam wpływu, i po raz pierwszy
w życiu uganiam się za dziewczyną. Wcześniej nie musiałem tego robić, zwłaszcza po seksie.
Szturcham go, gdy wybucha śmiechem.
– Nie żartowałam, kiedy powiedziałam ci, że to kompletnie nie w moim stylu. Nie chodzę
na randki. Nie mam czasu na mężczyzn. Po odejściu mojego męża pogodziłam się z tym, że będę
sama.
– Ja też – wtóruje mi Eli. – Wszyscy mamy jakieś problemy, Heather.
Przypominam sobie, że kilka lat temu przeczytałam wzmiankę o jego rychłym ślubie, ale
nie dałam temu wiary. Eli budzi moją ciekawość, ale nie chcę mu urządzać przesłuchania.
– Spotykałeś się z kimś, prawda?
Eli zaczyna się wiercić, a ja zamieniam się w słuch.
– Nie lubię do tego wracać. Pogrywała ze mną. Penelope była niezłą intrygantką. Kiedyś
wróciłem wcześniej z podróży z zamiarem zrobienia jej niespodzianki i okazało się, że sypia
z moim byłym agentem. Mieliśmy kłopoty, ale ona zamiast stawić czoło kryzysowi, poszła do
innego. Kurewsko mnie skrzywdziła.
– To okropne. Tak mi przykro. – Biorę go za rękę.
Eli wzdycha głęboko.
– Szczerze mówiąc, nie miałem zamiaru z nikim wiązać się na dłużej i stąd pewnie wzięły
się plotki o tym, że jestem playboyem. Nie kłamię i nie bawię się w gierki, ale nie jestem też
mistrzem długoterminowych związków. Łatwiej mi zachowywać dystans. Ale zawsze jestem
szczery co do moich intencji.
To wszystko już słyszałam, tym bardziej dziwię się, co ja tu robię. Nie zależy mi na
obietnicach, ale nie chcę faceta z dziewczyną w każdym porcie.
Gdy zadaję mu następne pytanie, serce zaczyna mi mocniej bić.
– A zatem czego chcesz ode mnie?
Eli otwiera szeroko oczy i wbija we mnie wzrok.
– Więcej. Chcę więcej.
– A jeżeli uznasz, że nie jestem tego warta?
Kręci głową.
– A jeżeli jesteś warta wszystkiego?
– Eli, spędziłeś ze mną zaledwie kilka godzin. Nie możesz…
– Jestem z tobą szczery – przerywa mi. – O to samo proszę ciebie.
Naprawdę boję się w nim zabujać. Moi rodzice mnie opuścili, mój mąż mnie zostawił,
moja siostra wkrótce odejdzie, więc ostatnie, czego chcę, to kolejnego człowieka, który postąpi
ze mną tak samo. Eli na razie nic o mnie nie wie. Nic poza banałami. Jeśli mu opowiem, oddam
mu część siebie.
Pieprzyć to. Przecież nie ucieknie z łodzi zacumowanej na środku oceanu. Poza tym jeżeli
mam dać temu szansę, jeśli on też tego chce, powinien wszystko o mnie wiedzieć.


– Moja siostra umiera. Ma dwadzieścia sześć lat, choruje na pląsawicę Huntingtona, to
rzadka choroba zwyrodnieniowa.
Eli wzdycha ciężko.
– Nie wiem, co powiedzieć. Czy nie można jej pomóc?
Kręcę głową.
– Nie, to śmiertelna choroba. Przejęła kontrolę nad moim życiem. A moja siostra jest dla
mnie wszystkim.
Eli bierze mnie za rękę.
– Tak mi przykro. Na pewno jest ci bardzo ciężko.
– Ha! – mówię z goryczą. – To rozdziera mi serce. Zdiagnozowano ją w wieku
dziewiętnastu lat i od tamtego czasu jest coraz gorzej. Mój mąż odszedł, ponieważ Stephanie
potrzebowała całodobowej opieki. Chyba uznał, że nie nadaję się na żonę, bo jestem zbyt zajęta
opieką nad umierającą siostrą.
– Dlatego odszedł? – pyta Eli z obrzydzeniem.
Patrzę w jego szmaragdowe oczy i wzdycham.
– Sytuacja go przerosła.
– Wygląda mi na strasznego dupka.
Sama użyłabym mocniejszych słów.
– Mówię ci o tym dlatego, że to, co jest między nami, nie może się dziać kosztem mojej
siostry.
Eli chwyta mnie mocniej i odchyla głowę.
– Kosztem?
– Tak, nie będę mogła pojechać z tobą do Nowego Jorku i nie mogę zostawiać jej samej.
Nie mogę się zaangażować w relację z tobą i tracić chwile, które mi z nią zostały. Tego się boję.
Jak i tego, że ty i ja tak bardzo się różnimy. Nie mogę sobie pozwolić na błąd, jeśli chodzi
o Stephanie.
– Nigdy bym tego od ciebie nie oczekiwał. Nie proszę, żebyś z czegokolwiek
rezygnowała. A jeżeli chodzi o twojego eks, jest dupkiem, że kazał ci wybierać pomiędzy nim
a siostrą. To idiotyczne. Mam brata i gdyby to o niego chodziło, nie odstąpiłbym go na krok.
Słysząc jego słowa, czuję, że jakaś niewielka cząstka mojego poranionego serca zaczyna
się goić. Spoglądam na niego i czekam na sprostowanie. Na cokolwiek, co zada kłam jego
słowom. Daremnie.
– Eli, to niemożliwe, że jesteś aż takim ideałem.
Eli wybucha śmiechem.
– Skarbie, daleko mi do ideału.
– Masz dobre serce, jesteś dowcipny i niesamowicie seksowny.
– Nie zapominaj, że jestem także bogiem seksu.
Potrząsam głową.
– I megalomanem.
– Skup się lepiej na moich zaletach – zachęca mnie.
Bez słów nachylam się do niego i całuję go w usta.
– Nie pozwól, bym uwierzyła, że jesteś cudowny, tylko po to, żeby złamać mi serce.
Eli przeczesuje palcami moje włosy.
– Nie każ mi tak o ciebie walczyć.
Gdy mnie przyciąga, cały mój opór topnieje w jednej chwil.
– Co ty ze mną robisz?
Eli się uśmiecha.


– Dokładnie to samo, co ty ze mną, sprawiam, że czujesz się bezbronna.


Rozdział 13

Doznania, które towarzyszą całowaniu się z Heather, są dla mnie czymś zupełnie nowym.
Całowałem się z wieloma dziewczynami, ale ona sprawia, że zapominam o bożym świecie. Gdy
jest przy mnie, czas staje w miejscu. Za pierwszym razem, kiedy się ze sobą przespaliśmy, moją
euforię złożyłem na karb pokoncertowego wyzwolenia endorfin.
Sądziłem, że jeśli pójdę z nią do łóżka, szybko mi przejdzie.
Nic z tego, przepadłem z kretesem.
Gdy Heather zaczęła się przede mną otwierać, wprawiła mnie w pieprzony zachwyt. Jej
urok mnie obezwładnia. Nie mieści mi się w głowie, że ktokolwiek mógłby przejść obok niej
obojętnie. Świadomość, że jej skretyniały mąż ją zostawił, wprawia mnie w osłupienie. Jak to
możliwe, że ktoś chciał zostawić to cudowne stworzenie? Nie chodzi tylko o jej urodę. Jest
mądra, zabawna, silna – niekiedy zbyt silna, przy niej wstępuje we mnie nadzieja, której od tak
dawna byłem pozbawiony.
– Boże, jak ty wspaniale całujesz. – Heather wzdycha i ponownie wpija mi się w usta.
Chwytam ją za złote loki i wsuwam język głębiej do jej ust. Czuję smak miętowej gumy,
którą żuła wcześniej. Heather gładzi mnie po klatce piersiowej i delikatnie ujmuje mnie za brodę.
Kładę się, pociągając ją za sobą. Czuję na sobie jej słodki ciężar.
Nasze języki splatają się, walcząc o przewagę. Heather nie ustępuje. Walczę o dominację.
Chcę sprawić, by straciła nad sobą kontrolę i uległa. Prawdę mówiąc, im bardziej mi się opiera,
tym bardziej się nakręcam.
Chwytam ją mocniej za włosy, rozkoszując się jękiem, który wydobywa się z jej ust.
Dźwięki, które z siebie wydaje, podniecają mnie do tego stopnia, że boję się, że dojdę od samych
pocałunków. Już widzę te nagłówki: „Gwiazda pop ejakuluje od lizania”. Na szczęście udaję mi
się nad sobą zapanować, bo zamierzam dojść tylko w niej. Boję się, że umrę, jeśli szybko tego
nie zrobię.
Całuję jej szyję i obojczyk.
– Jesteś taka piękna – mamroczę. – Każdy centymetr twojego ciała jest idealny. Gdy
zamykam oczy, widzę cię nagą, jak tamtej nocy.
Kiedy dotykam jej ślicznej piersi, Heather jęczy cicho. Pozwalam, by pierś wypełniła
moją dłoń całym swoim ciężarem, i muskam delikatnie sutek.
Uwielbiam cycki, zawsze tak było. Są jak prezent od Pana Boga. Nie bez powodu
mężczyźni ich nie mają, bo bawiliby się nimi całymi dniami. Macałbym się nawet na kiblu.


Wiem, że brzmię jak wariat, ale taka jest prawda.
– Powiedz mi, że nie śnię – prosi Heather.
– Zapewniam cię, że nie śnisz – mówię i rozwiązuję górę jej bikini. Nie robię nic więcej,
bo chcę, żeby to ona podjęła decyzję. Jeśli chce znowu pójść ze mną do łóżka i uciec, będzie
musiała popłynąć do brzegu, bo stąd nie ma ucieczki.
Heather bierze mnie za rękę i pociąga za sznurki od kostiumu, dając mi to, czego tak
bardzo pragnę.
Widok jej piersi przyprawia mnie o szaleństwo. Nie mogę się doczekać, aż znowu
poczuję jej smak. Sadowię ją sobie na kolanach i napieram kutasem na jej ciepłą cipkę. Marzę
tylko o tym, żeby w nią wejść. Ustami chwytam jej sutek, przysysając się do niego, a ona
naprowadza mnie, przytrzymując mnie za głowę. Silny dotyk jej dłoni sprawia, że zaczynam ssać
jej pierś jeszcze mocniej.
Gdy odchyla głowę, jej długie włosy muskają moje uda. Napiera na mnie całym swoim
ciężarem.
– Pragnę cię – wyznaje.
Pragnę Heather bardziej niż powietrza, ale nie chcę jej wystraszyć. Wczorajszy dzień był
dla nas przełomowy. Nie wyprosiła mnie i przestała mi się tak opierać. Odniosłem wrażenie, że
wreszcie wyraziła zgodę na to, żeby coś się między nami zaczęło.
Nie chcę tego zepsuć. Nie mam też zamiaru jej odmawiać. Mój kutas by mi na to nie
pozwolił.
– Kotku, spójrz na mnie.
Gdy na mnie spogląda, dostrzegam w jej oczach ogień pożądania. Towarzyszy mu jednak
cień niepewności.
Sposób, w jaki na mnie patrzy, łamie mi serce i czuję się jak skończony dupek. Pewnie
będę tego żałował, ale nie mogę jej tego zrobić. Jeśli chcę, żeby przestała mi się opierać, muszę
sobie na to zapracować. Musi zaufać mi na tyle, żebym widział w jej oczach tylko pożądanie. To
jedyna słuszna droga.
Słowa grzęzną mi w gardle, choć wiem, że powinienem je wypowiedzieć. To nie jest
żadna ściema, ale najszczersza prawda.
– Pragnę cię. Pragnę cię tak bardzo, że mam ochotę się zabić za to, co ci powiem, ale nie
chcę cię tak po prostu zerżnąć.
– Co? – Heather wytrzeszcza oczy i szybko zasłania piersi.
Nie mam wątpliwości, że będę tego żałował.
– Czuję, że zrobiliśmy postępy, ale obiecałem ci, że nie pójdziemy do łóżka. Zaprosiłem
cię na randkę.
Heather spogląda na mnie z zaciekawieniem, najpewniej poddając w wątpliwość moją
męskość. Doskonale ją rozumiem, bo sam też zaczynam w nią wątpić, ale nagle dostrzegam w jej
spojrzeniu coś jeszcze.
Może wahanie?
A może niepewność?
I odrobinę szacunku.
Po raz pierwszy od dawna ktoś spojrzał na mnie z szacunkiem.
Heather wstaje z moich kolan i siada obok. Patrzę, jak zawiązuje bikini, czym prawie
doprowadza mnie do płaczu. Czekam, aż coś powie. W końcu spogląda na mnie z uśmiechem.
– Dziękuję.
– Nie dziękuj, bardzo tego żałuję. – Uśmiecham się. Choć mnie skręca z żalu, wolę
obrócić to w żart.


Heather zanosi się nerwowym śmiechem i podkula nogi pod siebie.
– Ellington, nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. – Na sam dźwięk jej głosu kutas ociera mi
się o spodenki. – Nie… – Odwraca wzrok i spogląda w dal. – Nie powstrzymałabym cię i pewnie
znienawidziłabym samą siebie za to, że nie potrafię ci się oprzeć.
– Uwierz mi, z nas dwojga to ja jestem tym słabym.
Nic nie jest bliższe prawdy. To ja jestem głupcem, który ugania się za nią jak oszalały. To
nie Heather zjawiła się w moim domu, i to po wielokroć, to nie ona zmusiła mnie do pójścia na
randkę i nie ona spędziła tydzień na negocjowaniu kontraktu, żeby w końcu przystać na gorsze
warunki, ale móc jak najszybciej wrócić do Tampy. Mógłbym skłamać i zarzekać się, że nie
chodziło o nią, ale tego nie zrobię. Czułem się, jakby jakaś magnetyczna siła przyciągała mnie
z powrotem do niej. Heather może tego nie dostrzegać, ale ja naprawdę jestem wobec niej
bezbronny.
– Czekam, aż się obudzę z tego snu. Przecież to niemożliwe, żeby taki mężczyzna jak ty
zwrócił na mnie uwagę. Co więcej, chcę być blisko ciebie, nawet wtedy, gdy nie powinnam.
– Heather wzdycha i wstaje. – Niech cię nie zmyli to, że cię odtrącam. Tak naprawdę mam do
ciebie słabość.
Staję obok niej i przytulam ją.
– Wiem. Chcesz tego równie mocno jak ja. Walczysz ze mną, ale tak naprawdę zmagasz
się ze sobą. Wiedz, że nie zniechęca mnie to, co mi o sobie powiedziałaś. Nigdzie się nie
wybieram.
Heather opiera dłonie na mojej piersi i unosi głowę, żeby móc na mnie spojrzeć.
– Mam nadzieję, że to prawda, bo chciałabym, żebyś został.
– Och! – Przytulam ją mocniej. – Wiedziałem, że wreszcie cię zmiękczę.
– Wygląda na to, że mam słabość do aktorów, którzy kiedyś występowali w zajebistym
zespole.
– Kiedyś?
Wzrusza ramionami. Już ja jej dam „kiedyś”.
– Otóż wiedz, że mam kilka platynowych płyt. Jestem więcej niż zajebisty.
– Skoro tak twierdzisz… – Heather uśmiecha się pod nosem.
Zapłaci mi za to.
– Doigrałaś się. – Schylam się i biorę ją na ręce. Podchodzę do krawędzi burty.
– Przeproś!
– Nie odważysz się! – wrzeszczy Heather.
– Co ty powiesz?
Nie wyrzuciłbym jej za burtę, ale wskoczyłbym do wody razem z nią.
– Eli!
– Heather, powiedz to. Powiedz: „Eli jest najlepszym wokalistą na świecie i wszyscy
artyści powinni złożyć hołd jego talentowi”.
Przesadzam, ale chcę usłyszeć, jak to mówi.
– Oszalałeś! – Wybucha śmiechem, gdy przesuwam się bliżej burty. – Eli! Przestań!
Proszę!
– Przestanę, gdy tylko to powiesz – upominam ją w żartach.
Heather trzyma mnie za gumkę od szortów.
– Proszę, nie umiem pływać! – krzyczy.
Od razu stawiam ją na pokładzie i chwytam za ramiona.
– Przepraszam. Gdybym wiedział, nie żartowałbym w ten sposób.
Heather wybucha śmiechem i łapie się za brzuch.


– Znasz kogoś, kto mieszka na Florydzie i nie potrafi pływać? Jesteś taki naiwny!
Robię krok w jej kierunku, ale ona odskakuje. Gonię ją przez kilka minut i wreszcie udaje
mi się ją złapać. Gdy jej usta stykają się z moimi, dociera do mnie, że dziewczyna, o której nie
mogę przestać myśleć, na stałe rozgościła się w moim sercu.

– Dzień dobry. – Uśmiecham się do recepcjonistki. – Przyszedłem odwiedzić kilku
pacjentów, wśród nich jest Stephanie Covey – mówię w nadziei, że Steph ma na nazwisko tak
samo, jak Heather.
Kobieta wytrzeszcza oczy i rozdziawia usta. Stoję, czekając, aż dojdzie do siebie. Po
chwili wyrzuca z siebie potok słów.
– Och. Och, wow. Yyyy. Eli, to znaczy panie Walsh, oczywiście, chwileczkę.
– Recepcjonistka stuka w klawiaturę komputera, usiłując włosami zakryć rumieniec.
– Proszę się nie spieszyć. – Dziewczyna zerka na mnie, a ja obdarzam ją rozbrajającym
uśmiechem, który serwuję fankom na koncertach i sesjach zdjęciowych.
Recepcjonistka przygryza wargę i chichocze nerwowo.
– Stephanie Covey, zgadza się. Pokój trzysta trzydzieści cztery.
Sława wiąże się z rozmaitymi profitami. Chociażby takimi, że w jej obliczu ludzie
zapominają o tajemnicy lekarskiej. Dlatego zamierzam korzystać z prywatnej opieki zdrowotnej.
– Dziękuję, skarbie. – Kładę na recepcji jeden z kwiatów z bukietu dla Stephanie
i puszczam oko do dziewczyny. To sztuczny i dość teatralny gest, ale kobiety to uwielbiają.
Pielęgniarka przyciska kwiat do piersi i wybałusza oczy. To moja stała sztuczka, która
działa za każdym razem.
Gdy odwiozłem Heather do domu, przystąpiłem do obmyślania dalszego planu działania.
Wkrótce wybieram się na duży event i chciałbym zabrać ją ze sobą. Heather jest altruistką.
Poświęca wszystko dla tych, których kocha.
Jej były mąż jest pieprzonym kretynem, ale tym lepiej dla mnie, bo dzięki temu mogłem
ją poznać. Na błędzie jednego mężczyzny korzysta drugi, a Heather to prawdziwy skarb.
Sięgam po komórkę i wysyłam do niej esemesa.
JA: Myślisz o mnie?
HEATHER: O Boże! Zapisałeś swój numer jako Dar Boga dla Kobiet!
Byłem zmuszony wpisać mój pieprzony numer do jej komórki, bo sama nie chciała tego
zrobić, utrzymując, że lubi, jak wpadam do niej bez zapowiedzi.
JA: Bo nim jestem. A Ty nie odpowiedziałaś mi, czy o mnie myślisz.
HEATHER: Nie, ani razu. A z kim rozmawiam?
Wybucham śmiechem.
JA: Kłamczucha. Skarbie, dobrze wiesz, kim jestem. Swędziały mnie dziś uszy… To znak,
że ktoś o mnie pomyślał. Uznałem, że muszę coś z tym zrobić.
HEATHER: Powinieneś pójść do lekarza. Jesteś chory, to może być zaraźliwe.
JA: Łamiesz mi serce.
Uwielbiam, że Heather się ze mną nie cacka. Większość dziewczyn na jej miejscu już
dawno straciłaby dla mnie głowę.
HEATHER: Rzeczywiście, myślałam o Tobie wcześniej. Byłam na interwencji
u dziewczyny, która nawijała o tym, że uwielbia Four Blocks Down. Znam ją, ma złote serce.


JA: No widzisz, gdybyś wzięła ode mnie numer bez tego całego cyrku, mogłabyś do mnie
zadzwonić. A ja uszczęśliwiłbym moją fankę.
HEATHER: Dobrze wiedzieć. Na przyszłość nie omieszkam zadzwonić, gdy spotkam
kogoś, kto uważa, że jesteś Bogiem.
Wyobrażam sobie, jak to mówi, i słyszę sarkazm w jej głosie. Uwielbiam tę dziewczynę.
JA: Przyjadę po Ciebie w czwartek o siódmej rano.
HEATHER: Co Ty powiesz?
JA: Tak. Chcę Ci coś pokazać.
HEATHER: No cóż, może uda mi się wygospodarować dla Ciebie chwilę.
JA: Jestem zaszczycony.
HEATHER: Tak na poważnie, muszę się wcześniej zorientować, czy akurat nie będą
wypisywać Stephanie, okej?
Nigdy nie stanę na drodze jej relacji z siostrą. Czyny są ważniejsze od słów. Może mi
zaufać, co mam nadzieję jej teraz udowodnić.
JA: Oczywiście, odezwę się.
HEATHER: Dzięki, Eli. Myślałam o Tobie. (Niech ci woda sodowa nie uderzy do głowy).
*Uśmieszek*
Ruszam korytarzem z uśmiechem od ucha do ucha. Gdy dochodzę do drzwi Stephanie,
zaczynam się denerwować, co jest kompletnie nie w moim stylu. A jeśli Stephanie nie wie, że jej
siostra i ja się spotykamy? Czy Heather będzie na mnie wściekła?
Pieprzyć to. Zamiast zamartwiać się na zapas, przystępuję do działania. Pukam do drzwi
i wchodzę do środka w nadziei, że jakoś to będzie.
– Czego? – Złowrogi głos dochodzi spod kołdry. – Śpię.
– Przepraszam – mówię.
Stephanie wyłania się nagle, spogląda na mnie i wydaje się z siebie głośny pisk.
– Ja pierdolę!
– Cześć, Stephanie. Mogę wejść? – pytam.
– O. Mój. Boże! – wydziera się młodsza wersja Heather o ciemnych włosach. – Eli
Walsh! Ten, z którym przespała się moja siostra! – krzyczy Steph, rozwiewając wszelkie
wątpliwości, czy Heather jej o mnie wspomniała. – Kurde! – Stephanie zatyka dłonią buzię,
w geście, który bardzo przypomina gest jej siostry.
– To ja, chyba że sypia z innymi kolesiami o imieniu Eli Walsh?
Steph kręci głową, nadal zasłaniając usta.
– Chciałem cię poznać, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
To jasne, że siostra Heather jest dla niej najważniejsza, i chcę, żeby zobaczyła, że to
rozumiem. W przeciwieństwie do tego dupka, jej eksmęża.
Steph odgarnia włosy i siada na łóżku.
– Oczywiście! To znaczy, tak. Nie wierzę, że tu jesteś, w moim pokoju w szpitalu.
I wiesz, jak mam na imię.
– Twoja siostra często o tobie mówi – tłumaczę jej.
– Powinna zająć się sobą.
Puszczam jej komentarz mimo uszu, bo nie czuję się uprawniony do zajmowania
stanowiska w tej sprawie. Wiem, że łatwo jest mądrzyć się na temat życia innych.
– Powiedz mi lepiej, jak się czujesz?
– Hm – odpowiada z wahaniem i się krzywi. – Ja? Całkiem nieźle. Jutro wracam do
domu.
– To dobrze. Heather wspominała, że mieli cię dziś wypisać.


Stephanie przygryza wargę i spogląda przez okno.
– Chcą, żebym została dzień dłużej, bo miałam ciężką noc.
Cholera. To się może jednak nie udać.
– Bardzo przykro mi to słyszeć.
– Nic się nie stało. Lekarstwa, które przyjmuję, podniosły mi tętno, ale od dwunastu
godzin wszystko już jest w normie. Proszę, nie mów nic mojej siostrze. Jeśli się dowie, że coś
było nie tak, przedstawi mi litanię powodów, dla których powinnam była natychmiast do niej
zadzwonić. Tak jakby moje życie nie składało się z ciągłych problemów zdrowotnych. Może po
prostu lubi wisieć na telefonie. – Stephanie wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu
maszynowego.
Powstrzymuję wybuch śmiechu. Nie mam żadnych wątpliwości, że Heather jest gotowa
stawić się na każde zawołanie swojej siostry. Ma dobre serce i czuje się w obowiązku chronić
Stephanie. Mój brat jest do niej podobny. Randy niekiedy zachowuje się jak dupek, ale wiem, że
mogę na niego liczyć.
– Obiecuję, że dochowam tajemnicy. – Podchodzę do jej łóżka i wręczam jej bukiet
kwiatów. – Proszę, to dla ciebie.
– Nie wierzę, że przyniosłeś mi kwiaty. Moja siostra musiała ci się spodobać.
– To prawda. Bardzo mi się podoba.
Dotąd nie rozumiałem powiedzenia: „Wiesz, gdy wiesz”. Sądziłem, że to jakiś bełkot.
Jednak z biegiem lat coraz lepiej je rozumiem. Zawsze czułem, że kobiety, z którymi się
spotykałem, nie były tego warte. Wiedziałem, że żadnej z nich nie przedstawię swojej matce.
A może po prostu się starzeję.
A może chodzi o nią.
Tak czy inaczej, ja już wiem.
Stephanie uśmiecha się od ucha do ucha, promieniejąc radością.
– Heather potrzebuje kogoś, kto by się nią zaopiekował. Wiem, że zgrywa twardzielkę,
ale tak nie jest.
Nie mam wątpliwości, że obie siostry bardzo o siebie dbają. Stephanie martwi się
o Heather, która robi wszystko, żeby jej pomóc.
– Każdy z nas tak robi.
Steph przytakuje.
– Bardzo mi schlebia, że przyszedłeś mnie odwiedzić, ale wiem, że to nie może być
jedyny powód twojej wizyty.
Uśmiecham się i siadam przy jej łóżku. Mam nadzieję, że niespodzianka, którą chcę
zaskoczyć Heather, pokaże jej, że moje życie nie kręci się tylko wokół aktorstwa i muzyki.
Chciałbym, żeby jej siostra przy tym była.
Nie mogę się doczekać jej miny.
– Jak myślisz, potrafiłabyś okłamać swoją siostrę w szczytnym celu?



Rozdział 14

– To znaczy, że nie chciałaś, żebym do ciebie wpadła? – pytam Stephanie, porządkując jej
pokój. Wróciła do Breezy Beaches poprzedniego dnia, ale nie zgodziła się, żebym przyszła jej
pomóc. Oznajmiła, że chce być sama, i wyrzuciła mnie za drzwi. Dziś jednak postanowiłam
zignorować jej protesty, choć jest w wyjątkowo podłym nastroju.
Siedzi na łóżku i spogląda na mnie z jawną niechęcią.
– Nigdy, kurwa, nie słuchasz tego, co do ciebie mówię! Prosiłam, żebyś nie przychodziła!
Jestem zmęczona, wreszcie wróciłam do domu i chciałam tylko… – przerywa, jęcząc głośno.
Dziś ma słaby dzień. Nie może znaleźć słów i jej frustracja rośnie z każdą chwilą.
Czekam, aż dokończy.
– Chciałam tylko się na nowo tu zadomowić. Chcę pobyć sama w tej norze.
– Słyszę, co mówisz. Ostatnio rzadko się widujemy. – Próbuję załagodzić sytuację.
– Kocham cię, Steph.
Steph zaczyna kasłać i odpycha moją rękę.
– Przychodziłaś do szpitala codziennie. Proszę cię o dzień dla siebie. Dlaczego to dla
ciebie takie trudne? Dlaczego nie możesz zostawić mnie samej?
Siadam na brzegu łóżka i wzdycham.
– Przepraszam. Staram się, jak mogę.
Serce mi pęka, gdy widzę ją w takim stanie. Nigdy nie wiem, czego się spodziewać,
i nienawidzę się z nią kłócić. Gdybym dziś miała umrzeć, nie chcę, żeby nasza ostatnia rozmowa
tak wyglądała. Ilekroć nasze rozmowy zbaczają na podobne tory, przełykam swój ból i złość.
Ukrywam wściekłość i próbuję załagodzić sytuację. Znam smak żalu i za wszelką cenę chcę nas
przed nim uchronić.
Stephanie milknie, a po kilku chwilach dotyka mojego ramienia i wzdycha ciężko.
– Nienawidzę t-e-j p-p-pieprzonej choroby! – Łzy napływają jej do oczu, a ja przytulam ją
mocno. – Nie powinnaś być zmuszona do ciągłego przebywania ze mną. Straszna ze mnie zołza!
Kołyszę ją w ramionach, co pozwala mi powstrzymać własne łzy. To nie jej wina, że ma
zły dzień. Tak po prostu jest. Jej objawy się nasiliły i obie o tym wiemy. W ciągu ostatnich kilku
miesięcy jej wybuchy stały się coraz częstsze, mowa uległa pogorszeniu, a lekarstwa przestały
pomagać na drgawki. Wczoraj lekarz powiedział mi bez ogródek, że to początek końca.
– Nie jesteś zołzą, starasz się, jak możesz. – Wiem, że to nie jej wina.
– Nie chciałam tu wracać. Chciałam zostać dłużej w szpitalu.


– Dlaczego? – pytam i biorę ją za rękę. – Przecież nie znosisz szpitala.
– Tęsknię za Anthonym. Cieszyłam się, że mogę go codziennie widywać. Zaglądał do
mnie każdego dnia i nie traktował mnie, jakbym była na łożu śmierci. Dostrzegł we mnie
dziewczynę, kobietę… Heather, on zobaczył mnie. A nie tylko drgawki, chore stawy czy
problemy z pamięcią…
To straszne, że ktokolwiek mógłby ją w ten sposób postrzegać.
– Dzwoniłaś do niego? – pytam.
Anthony był dla niej bardzo dobry. Po każdym dyżurze zaglądał do niej z kwiatami
i komiksami. Bukiet fioletowych i różowych róż wymieszanych z hortensjami, który jej
przyniósł, był zachwycający.
Nie dałam tego po sobie poznać, ale ten jego gest bardzo mnie wzruszył.
– Nie, nie chcę, żeby patrzył, jak umieram. – Stephanie jest uparta. Zawsze taka była,
więc boję się, że go odtrąci, a wraz z nim szansę na szczęście. Z drugiej strony nie mogę sobie
wyobrazić, jak trudna musi być dla niej świadomość, że jej bliscy będą zmuszeni patrzeć, jak
umiera.
Jak mam z tym dyskutować? Steph ma prawo do własnych wyborów i muszę to
uszanować. Nawet jeśli moim zdaniem popełnia błąd.
– Chciałabym, żebyś powiedziała mu, co czujesz. Przyniósł ci kwiaty, najwyraźniej mu
na tobie zależy.
Wiem, że Stephanie mierzy się z problemami, których natura jest bardzo złożona, ale to
nie oznacza, że ma się poddawać.
Steph parska.
– Okej. Po pierwsze, kwiaty nie są od niego, mówiłam ci o tym trzykrotnie. Powiedziałam
ci, że nie wiem, kto mi je przyniósł. Po drugie, a ty jak traktujesz Eliego? Powiedziałaś mu, że
chcesz z nim spędzać czas? Dałaś mu w jakikolwiek sposób do zrozumienia, jak bardzo ci się
spodobał? Nie? No właśnie, tak myślałam. – W jej głosie nie słychać już złości, tylko
prowokację.
Przyganiał kocioł garnkowi. Ale moja sytuacja jest wyjątkowa. On jest skomplikowany,
bajecznie bogaty, sławny i nie mieszka w Tampie. Po co miałabym się wikłać w taką kabałę? To
bez sensu.
A czy mi się podoba? Bardzo.
Czy wolałabym, żeby było inaczej? Oj, tak.
Czy Eli bierze sobie do serca moje obiekcje? Absolutnie nie. Jakimś sposobem udało mu
się postawić na swoim i nie mam żadnych wątpliwości, że nie zamierza się wycofywać.
– To nie to samo. Eli jest jedną wielką niewiadomą.
– Masz prawo znów się zakochać. Mnie kochasz, choć jestem nieprzewidywalna.
Miłość do Stephanie nigdy nie była wyborem, była zawsze absolutną oczywistością.
Nigdy nie postąpiłabym inaczej, chociaż znam zakończenie naszej historii. Z Elim to co innego.
W każdej chwili mogę się jeszcze wycofać. Gdy się kogoś kocha, daje mu się władzę nad sobą.
To może być piękne, satysfakcjonujące i równie naturalne, co oddychanie, ale wiem, że kolejny
zawód miłosny mnie zniszczy.
Pociągam za rąbek bluzki, czując, jak splot tkaniny rozchodzi mi się w palcach.
Dostrzegam w tym analogię do własnego życia. Ilekroć wydaje mi się, że jestem już bezpieczna
i osiągnęłam pewną równowagę, coś ją narusza i zaczynam się rozpadać.
– Steph, nie zamierzam się w nim zakochiwać. To prawda, Eli podoba mi się, ale wkrótce
stąd wyjedzie. Nie mieszka na stałe w Tampie. A ja nie zamierzam się przeprowadzać. Nie
zostawię cię samej.


– Heather, to ja cię opuszczę. Nie mam pojęcia, kiedy i jak, ale obie wiemy, że to tylko
kwestia czasu. – Łza płynie jej po policzku, a po niej kolejna.
– Nie mów tak – proszę błagalnym tonem.
Mnie także łzy napływają do oczu. Nie chcę stracić siostry. Nie wyobrażam sobie życia
bez niej. Doświadczyłam już tylu niewyobrażalnych strat, a los szykuje mi kolejną. Stephanie jest
moja. Troszczyłam się o nią, patrzyłam, jak dorasta, robiłam jej kanapki do szkoły, kupiłam
sukienkę na bal maturalny, więc myśl, że mogłoby jej zabraknąć, jest ponad moje siły.
Czasami to wszystko mnie przerasta.
– Mamy czas – mówię. Zaklinam rzeczywistość.
– Chcę wiedzieć, że poradzisz sobie, gdy odejdę. Kocham cię bardziej niż ty mnie.
Heather, jesteś moim sercem i nie masz pojęcia, ile czuję w sobie złości na tę chorobę. To ona
pozbawiła cię wszystkiego. Pieniędzy, męża, własnego życia! Muszę być pewna, że ktoś przy
tobie jest!
– Przestań! Natychmiast! – krzyczę, ocierając łzy. – Nie chcę już o tym rozmawiać.
– Ależ musimy o tym rozmawiać.
Nie chcę o tym mówić. Chcę o wszystkim zapomnieć i cieszyć się tym, co jest. Wstaję
i zaczynam się krzątać po pokoju, usiłując powstrzymać łzy. Odwracam się od niej i wyglądam
przez okno. Głos łamie mi się z bólu.
– Heather, spójrz na mnie. – Odwracam się i spoglądam w jej błękitne oczy, iskrzące się
od niewylanych łez. – Nigdy mnie nie stracisz. Mama i tata nie odeszli, po prostu stali się
niewidzialni.
Trzęsą mi się ręce. Podchodzę do niej i gładzę ją po twarzy.
– Tak bardzo cię kocham.
– Wiem – szepcze.
– Nienawidzę tego.
– Ja też.
– Wybaczysz mi? Za to, że podniosłam głos?
Stephanie uśmiecha się i bierze mnie za rękę.
– Jeśli zależy ci na moim spokoju, musisz mi obiecać, że przestaniesz wszystkich od
siebie odpychać. Obiecaj mi, że otworzysz swoje serce. Możesz to dla mnie zrobić?
Nigdy nie okłamałam Stephanie. Zawsze byłam z tego dumna. Mówię jej prawdę,
niezależnie od konsekwencji. Słowa mają swoją wagę, a obietnice są po to, by ich dotrzymywać.
– Obiecuję ci, że spróbuję.
Stephanie mruży oczy.
– Spróbujesz?
– Tak, spróbuję być otwarta. Otworzę się na Eliego, a jeśli z nim mi nie wyjdzie,
dopuszczę do siebie innego dupka, który zrobi mi wodę z mózgu.
Cóż począć, mężczyźni to kłamcy. Nie przykładają wagi do słów. Matt twierdził, że mnie
kocha, obiecywał mi wierność i opiekę, a gdy tylko pojawiły się przeszkody, natychmiast się
zmył. Wierność? Wolne żarty…
– Serio, z wiekiem robisz się coraz bardziej melodramatyczna. Moim zdaniem ten koleś
jest inny.
– Mówisz tak, bo dobrze go znasz? – pytam z kpiną w głosie. Nawet go nie poznała, więc
nie wiem, dlaczego staje w jego obronie. Może dlatego, że to pierwszy mężczyzna, który o mnie
zabiega, odkąd rozstałam się z Mattem.
– Nie, ale widzę, jak się rozpromieniasz, gdy o nim mówisz.
Rozpromieniam się? Nie. Nie sądzę.


Steph wybucha śmiechem i wskazuje na mnie palcem.
– Owszem, nawet kiedy o nim myślisz.
– Niech ci będzie. – Będę musiała uważać. Mam nadzieję, że tego nie dostrzegł. I tak już
pogrywa ze mną, jak chce, a jeśli dowie się, co czuję, będzie po mnie. Wracam myślami do
naszej ostatniej randki i do tego, jaki był dla mnie dobry. Niewielu kolesi na jego miejscu
zrezygnowałoby z seksu. W tamtej chwili poczułam, że się w nim zakochuję.
Po raz pierwszy od dawna ktoś postawił moje potrzeby ponad własnymi. Zwykle to mnie
przypada taka rola, więc tym bardziej potrafię to docenić.
– Ziemia do Heather! – Steph macha mi rękami przed nosem.
– Przepraszam, zamyśliłam się.
– Pomożesz mi? – pyta.
Biorę ją pod ramię i pomagam wstać z łóżka. Od kilku tygodni fizjoterapeuta Stephanie
motywuje ją do większego wysiłku. Była przykuta do wózka przez cztery miesiące, ale po
intensywnych ćwiczeniach zaczęła się poruszać za pomocą chodzika. Niestety, jej stan znowu się
pogorszył. Stephanie siada na łóżku i zaczyna się rozciągać.
Moja siostrzyczka zagryza zęby i przezwyciężając ból, staje na drżących nogach.
Podtrzymuję ją, żeby nie upadła. Jej oczy wyrażają wszystko, czego nie potrafi powiedzieć na
głos. Wdzięczność za moją pomoc i smutek, że jej potrzebuje, biją z jej oczu niczym blask
księżyca, który świeci za oknem. Robimy razem kilka kroków i sięgamy po chodzik. Powoli
spacerujemy korytarzem, a Steph opowiada mi o Anthonym.
Po godzinie widzę, że na jej twarzy maluje się zmęczenie.
– Pójdę już do domu. Mogę jutro wpaść? – Wiem, że umówiłam się z Elim, ale muszę się
z nią zobaczyć, choćby na chwilę. Nasza wcześniejsza rozmowa uzmysłowiła mi, że obie
pogodziłyśmy się z tym, co nieuchronne. Mama powtarzała nam, że w życiu należy przyjąć to, że
na pewne rzeczy nie mamy żadnego wpływu, dlatego musimy pielęgnować to, co posiadamy.
Twierdziła, że nie wolno marnować czasu. Nie myliła się. Nie mam wpływu na chorobę Steph,
ale mogę zadbać o wspólne chwile, które nam pozostały. Będę się nimi cieszyć w nadziei, że nie
rozpadnę się na milion kawałków, gdy nasz czas dobiegnie końca.
Steph uśmiecha się i dotyka mojej ręki.
– Myślę, że uda mi się znaleźć dla ciebie chwilę.

– Czy następnym razem możemy się spotkać po południu? – pytam Eliego, który czeka
w salonie, aż przyniosę mu dolewkę kawy. Miałam kiepską noc. Nie mogłam zasnąć do drugiej
nad ranem, więc zerwałam się wcześnie, żeby nałożyć makijaż na moją opuchniętą od płaczu
buzię.
– Och, chcesz powiedzieć, że pójdziemy na kolejną randkę? – Jego głos ocieka
sarkazmem. – Myślałem, że ci się nie podobam. Że traktujesz mnie jak kumpla. Wiedziałem, że
mi się nie oprzesz.
Wychodzę z kuchni i przewracam oczami. Niech się goni z tą swoją arogancją.
– Przecież to ty uparcie nazywasz nasze spotkania randkami i nachodzisz mnie w moim
własnym domu. To ty się we mnie zabujałeś, a nie na odwrót.
Dokładnie tak. To nie ja się za nim uganiam, o czym nie omieszkam mu przypomnieć.
Eli wzrusza ramionami i przytula mnie.


– Nigdy nie ukrywałem, że mi się podobasz.
Kładę mu dłonie na ramionach i uśmiecham się do niego.
– Czasami wydaję mi się, że śnię.
– Uwierzyłabyś mi, gdybym ci powiedział, że czuję to samo?
Potrząsam głową, bo nie chce mi się w to wierzyć. To Eli jest ucieleśnieniem marzeń. To
o nim śnią nocami wszystkie dziewczyny. A jednak jakimś cudem znalazł się w moim salonie.
Trudno zliczyć, ile razy marzyłam o takim scenariuszu.
– No cóż, czekam, aż coś mnie w tobie zniechęci, ale gdy mnie od siebie odpychasz,
czego zwykle nie toleruję, tym mocniej cię pragnę. Cieszę się, że choć trochę mi uległaś.
– Kto powiedział, że ci uległam? – droczę się z nim. Lubię nasze słowne przepychanki.
– Randka na jachcie ukoiła moje obawy, na szczęście nasza znajomość nie zmierza
w kierunku koleżeństwa.
– Możemy wrócić do bycia kumplami, jeśli chcesz.
Wiem, że nie łączy nas nic poważnego. Byliśmy tylko na dwóch randkach i spędziliśmy
ze sobą niesamowity wieczór. Mam jednak świadomość, że nie traktuję go jak kolegi. Brody jest
moim kumplem i nie przyszłoby mi do głowy, żeby ściągać z niego ubranie. Byliśmy razem na
rybach, ale ani razu się o niego nie otarłam.
Eli przytula mnie mocniej.
– Moim zdaniem między nami nigdy nie chodziło o koleżeństwo. Koleżance bym tego nie
zrobił.
Gdy wpija mi się w usta, natychmiast czuję motylki w brzuchu. Owiewa mnie zapach
jego wody kolońskiej, który zapisuję w pamięci. Chcę zapamiętać każdy szczegół tej chwili.
Dotyk jego warg, odcisk na jego kciuku, którym gładzi mnie po policzku, jego smak. W ustach
czuję cynamon i pastę do zębów. Jeśli nam nie wyjdzie, będę miała co wspominać.
Jego język wślizguje się do moich ust, a ja ochoczo je rozchylam. Przestaję udawać, że
się mu opieram. Chcę tego. Gdy mnie dotyka, pragnę go całą sobą. Do znudzenia usiłuję
przekonać siebie i innych, że nic nas nie łączy, ale gdy jest blisko mnie, nie mam siły udawać. Eli
na powrót tchnął życie w moje złamane serce. Choć sądziłam, że nigdy już nie zacznie normalnie
bić, znowu słyszę jego miarowy rytm.
Eli całuje mnie namiętnie i przyciąga do siebie. Przyciska mnie do ściany. Jestem
uwięziona pomiędzy chłodem drewnianej boazerii a jego rozgrzanym ciałem.
Jestem rozdarta między pragnieniem a chęcią ucieczki, zanim będzie za późno.
Chcę, żeby wyszedł, a zarazem pragnę, żeby został.
Upieram się, że nic nas nie łączy, ale na samą myśl, że mógłby zniknąć, mam ochotę wyć
z rozpaczy.
Upuszczam filiżankę, nie bacząc na to, że może się stłuc. Oplatam palcami jego szyję,
przyciągając jego usta do moich.
Zatracam się w jego pocałunku.
Umieram z rozkoszy.
Jego dotyk przywraca mnie do życia.
Eli odsuwa się i spogląda na mnie wyzywająco.
– Czy twoi koledzy też cię tak całują?
Zamiast powiedzieć mu prawdę, że nikt nigdy mnie tak nie całował, wzdycham głęboko.
– Cóż, nie wiem, czy nazwałabym to pocałunkiem. Był kiepski.
– Kiepski?
– Szczerze mówiąc, nie masz się czym chwalić.
– Doprawdy? – Eli napiera na mnie biodrami, żebym poczuła, że na nim nasz pocałunek


zrobił całkiem spore wrażenie. Głowa opada mi do tyłu i z całych sił staram się podtrzymać
pozory swojej zuchwałości. – Naprawdę tak myślisz?
– Mówię ci, jak jest.
Igram z ogniem, ale nie boję się sparzyć. Widzę żar w jego oczach i jestem gotowa
wskoczyć w płomienie.
Eli patrzy na mnie jak lew na zwierzynę łowną. Każdy jego ruch jest przemyślany
i obliczony na schwytanie gazeli. Omiata mnie jego ciepły oddech. Nie wychodzę z roli i patrzę
mu prosto w oczy. Jego spojrzenie sprawia, że serce zaczyna mi szybciej bić.
Eli wodzi palcami wzdłuż mojej szyi, ramienia i ręki.
– Skarbie, wiem, że łżesz. Demaskuje cię sposób, w jaki mnie całujesz. – Muska ustami
moje wargi, a gdy się odsuwa, duszę w sobie jęk żalu. – Wiem, bo czuję, jaka jesteś rozgrzana.
Widzę, że twoje ciało mnie pragnie, choć twierdzisz, że jest inaczej. Heather, gdybym cię
dotknął, doszłabyś od razu?
Czuję, że zaraz dojdę od samych jego słów.
– Może powinieneś to sprawdzić? – pytam prowokacyjnie.
Eli uśmiecha się i odsuwa ode mnie. Bierzę moją twarz w swoje dłonie i opiera się
o ścianę.
– Kotku, dzień mamy już zaplanowany, ale dziś wieczór zamierzam sprawdzić to i owo.
Nachylam się i całuję go w usta.
– Zobaczymy.


Rozdział 15

– Busch Gardens? – jęczę. Uwielbiam to miejsce, ale Eli nie jest zwykłym mężczyzną. To
pieprzony Eli Walsh. Jest osobą publiczną, więc miałam nadzieję, że dzisiejszy dzień również
spędzimy gdzieś na osobności. Byłam pewna, że nie wystawi nas na widok tysięcy ludzi,
z których każdy może zrobić nam zdjęcie.
– Wyluzuj. – Eli bierze mnie za rękę.
– Eli, nie jestem na to gotowa.
Przechyla głowę.
– Na co?
Wzdycham, bo nie chce mi się tłumaczyć tego, co oczywiste.
– Nie jestem gotowa na publiczne wyjście z tobą, bo nawet my nie wiemy jeszcze, co nas
łączy.
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków.
Mierzę go wzrokiem, bo nie mam pojęcia, o co mu chodzi.
– To wesołe miasteczko, w którym zawsze jest mnóstwo ludzi, czego niby nie rozumiem?
Nie jestem gotowa na pokazywanie się z tobą w miejscach publicznych. Nie masz pojęcia, jakie
to dla mnie trudne. Mam na myśli afiszowanie się ze związkiem, w którym nie zdążyłam jeszcze
się odnaleźć. Jeśli pokażemy się razem, ludzie zaczną plotkować. Wiodę inne życie niż ty. Jestem
ubogą policjantką, mieszkam w domu, który wymaga remontu, a moja siostra jest umierająca.
Nie obracam się w świecie bogactwa, sesji zdjęciowych i luksusu. Powinieneś był mnie
uprzedzić o swoich planach.
Eli gładzi mnie po dłoni, po czym wysiada z samochodu.
Nie cierpię, gdy to robi. Lubię przewidywalność, ale Eli uwielbia trzymać mnie
w niepewności. Będę musiała z nim o tym porozmawiać.
Daję sobie kilka chwil na zebranie myśli i wysiadam z auta. Eli stoi oparty o bagażnik
i spogląda w kierunku bramy wejściowej.
– Eli?
– Zdaję sobie sprawę, że moje życie jest pojebane. Ty żyjesz normalnie, masz rodzinę,
przyjaciół i pracę, w której nie napastują cię paparazzi. – W jego głosie pobrzmiewa smutek.
– Długo myślałem o dzisiejszym dniu. Zapewniam cię, że ta decyzja nie była dla mnie łatwa i nie
mam zamiaru naruszać twojego prawa do prywatności. – Gdy robię krok w jego stronę, on się
odsuwa. – Heather, mam wiele twarzy. Chcę, żebyś je poznała, chcę zaprosić cię do swojego


życia. Nie mam na myśli jachtów, samochodów i rezydencji.
Tym razem, gdy podchodzę do niego, nie odsuwa się, a mnie ogarnia poczucie winy. Nie
przyszło mi do głowy, że może poczuć się oceniany. Nie taki był mój zamiar. Nie mam prawa
ferować wyroków, tym bardziej że Eli nawet na moment nie sprawił, że poczułam się gorsza od
niego.
– Przepraszam – mówię i dotykam jego ramienia. – Nie powinnam była tego mówić.
Wiem, że twoje życie to coś więcej niż luksusy i zbytek, i przepraszam, jeśli tak to odebrałeś.
Eli spogląda mi w oczy.
– Heather, chcę, żebyś mnie poznała. Mam na myśli wszystko to, co stanowi o tym, kim
jestem. Moja sława mnie nie definiuje.
– Eli, nigdy w ten sposób o tobie nie myślałam.
Eli wyciąga do mnie rękę, a ja bez wahania ją przyjmuję. Ma rację – nie ma znaczenia, co
pomyślą sobie inni, jedyne, co się liczy, to Ellington i ja. Liczy się tylko ten tak zdeterminowany
mężczyzna, który sprawia, że się uśmiecham i czuję się wyjątkowa.
Eli całuje mnie w policzek i wzdycha głęboko.
– Chodźmy.
Rozglądam się na boki zaskoczona widokiem pustego parkingu. Gdzie się podziały
wszystkie samochody? Doliczyłam się góra dwunastu. Dwanaście samochodów w środę w Busch
Gardens? Wiem, że jest jeszcze wcześnie, ale tu zawsze panuje tłok.
– Dlaczego tu tak pusto?
– Powiedziałem ci, żebyś nie wyciągała pochopnych wniosków.
Czy on wynajął dla nas całe wesołe miasteczko? Serce bije mi jak szalone, a myśli wirują
w głowie. Co on kombinuje?
– Eli – mówię z wahaniem w głosie. – Dlaczego nikogo tu nie ma?
Eli uśmiecha się i ściska moją dłoń.
– Wiem, że jesteś bardzo podejrzliwa, to pewnie skrzywienie zawodowe, ale proszę,
zaufaj mi choć raz i wyluzuj.
Podejrzliwa? Hm… Może rzeczywiście ma rację. Jestem z natury nieufna i zawsze muszę
o wszystkim wiedzieć. W mojej pracy to podstawa, która gwarantuje mi bezpieczeństwo.
Gdybym pojechała na interwencję, nie zasięgając wcześniej informacji o przyczynie wezwania,
mogłabym zginąć.
– Postaram się. – Robię wszystko, żeby mój głos zabrzmiał przekonująco.
Eli śmieje się pod nosem, ale puszczam to mimo uszu. Nie wie, że poza podejrzliwością
cechuje mnie silny instynkt rywalizacji. Jeśli poda coś w wątpliwość, zrobię wszystko, żeby
udowodnić mu, że się myli. Chcesz, żebym się wyluzowała? Proszę bardzo.
Wchodzimy na teren parku rozrywki. Otwieram usta, żeby zadać mu kolejne pytanie, ale
skwapliwie je zamykam.
Po chwili jakiś mężczyzna wychodzi nam na spotkanie.
– Dzień dobry, panie Walsh. Mam na nazwisko Shea, zajmę się dzisiaj państwem. Pański
rzecznik zadzwonił dziś i przekazał mi nazwiska gości. Dodałem ich do listy. Timothy powinien
tu być za dziesięć minut.
– Super – odpowiada Eli. – To jest pani Covey, będzie mi dzisiaj towarzyszyć. Proszę, by
zadbano o jej komfort.
– Oczywiście – zapewnia go pan Shea.
– Rzecz jasna, najważniejszy dziś jest Timothy. Chcę, żeby wybawił się za wszystkie
czasy. Czy dokonano zakupu szelek, o które prosiłem? – pyta go Eli. Domyślam się, że muszę
wyglądać dziwnie, bo mój wzrok bez przerwy skacze pomiędzy panem Shea a Elim.


– Tak, kupiliśmy wszystko z listy.
– Timothy? – pytam na głos. Czy Eli ma dziecko? Czy poznam jego syna? Dopada mnie
strach, ale Eli łapie mnie za rękę.
– To jedenastoletni chłopiec, podopieczny fundacji Mam Marzenie. Timothy ma
nieoperacyjnego guza i jednym z jego życzeń było pójście ze mną do parku rozrywki. Dlatego
wynająłem całość, żeby wybawił się do woli. Czeka go moc atrakcji.
Serce mi rośnie, bo nie tego się spodziewałam. Zalewają mnie emocje. Smutno mi
z powodu choroby Timothy’ego, ale zachwyca mnie altruizm Eliego. Poświęcił swój czas i Bóg
wie ile pieniędzy, by sprawić radość choremu chłopcu.
Tak bardzo się co do niego myliłam.
Jest zupełnie inny, niż sądziłam. Jest po prostu nadzwyczajny.
Niewiele myśląc, staję przed nim, biorę jego twarz w dłonie i całuję go. Pocałunek nie
jest długi ani namiętny, ale wyraża wszystko to, co czuję. Musiałam to zrobić, bo słowa uwięzły
mi w gardle.
Eli spogląda na mnie z uwielbieniem i uśmiecha się tak, że miękną mi kolana.
– Mówiłem ci, że będziesz zaskoczona. – Stuka mnie w czubek nosa.
Pan Shea prowadzi nas na spotkanie z Timothym. Chłopiec nie wie, że pozna Eliego, nie
wie też, co go czeka. Poinformowano go jedynie, że spędzi dzień w parku rozrywki. Eli zaprosił
także jego rodzinę i dziesięciu chłopców ze szkolnej drużyny baseballowej, w której Timothy
grał, zanim zachorował.
Stoimy w ukryciu, żeby nas nie zobaczył.
– Dziękuję, że mnie zaprosiłeś – mówię do Eliego, gdy zostajemy sami.
– Zobaczymy, czy będziesz mi tak dziękować, kiedy wsiądziemy na rollercoaster
– odpowiada Eli.
– Nie byłam w parku rozrywki od czasu, gdy Stephanie była mała.
– Naprawdę?
Przytakuję.
– Zachorowała na pierwszym roku college’u. Ciężko jest zorganizować wypad do
wesołego miasteczka, kiedy się w kółko biega po lekarzach. Poza tym Steph czasami traci czucie
w nogach i rękach.
Eli odwraca wzrok i wzdycha.
– Wszystko w porządku? – pytam.
Spogląda na mnie ze smutnym uśmiechem.
– Tak, zamyśliłem się tylko…
– Timothy już tu jest. – Pan Shea podchodzi do nas, nim zdążyłam zapytać Eliego,
o czym myślał. – Chodźmy.
Eli zerka na mnie. Czuję radość na myśl, jak bardzo uszczęśliwi tego dzieciaka.
– Idź. – Uśmiecham się do niego. – Będę tuż obok.
Eli podąża za panem Shea, a ja ruszam za nim. Nie mogę się doczekać, aż to zobaczę.
Zwykle takie sceny można obejrzeć w telewizji, a nie na żywo.
Krewni chłopca rozpromieniają się na widok Eliego. Staję z boku, nie chcę niczego
przegapić. Timothy jest tyłem do nas, a Eli zakrada się do niego na palcach. Kilku chłopców go
zauważa. Na jego widok wytrzeszczają oczy, pokazując go sobie palcami. Timothy obraca się na
wózku i zatyka usta. Z jego twarzy biją radość i zaskoczenie.
Eli podbiega do niego i kuca obok. Timothy przytula go i wybucha płaczem. Potrząsa
głową, co i rusz zerkając na niego z niedowierzaniem. Łzy kapią mi z oczu. Myślę o swojej
siostrze i o tym, co czuje rodzina chłopca. O chwili radości, którą podarował im Eli, w życiu


wypełnionym bólem. To wszystko sprawia, że topnieją resztki mojego oporu.
Eli wita się ze wszystkimi i przytula każdego z chłopców. Dzieciaki podskakują
z ekscytacji i robią mu zdjęcia z Timothym.
Gdy nasze spojrzenia się spotykają, ocieram twarz, modląc się w duchu, żeby nie
rozmazał mi się tusz do rzęs. Eli przywołuje mnie, a ja przyklejam uśmiech
do twarzy.
– Timothy, to jest moja przyjaciółka Heather. Ona też uwielbia rollercoastery.
Przykucam i ściskam mu dłoń na powitanie.
– Miło mi cię poznać. Choć prawdę mówiąc, mam lęk wysokości – wyznaję. – Myślisz,
że są dla mnie zbyt strome?
Chłopiec się uśmiecha.
– Nie, stromizny są najlepsze, bo jak zjeżdża się z wysoka, można puścić pawia.
– Dobrze wiedzieć – odpowiadam z przekąsem.
Timothy spogląda na Eliego z zachwytem.
– Eli, ale ty się nie boisz, prawda?
– Skąd. Myślę, że powinniśmy przestraszyć Heather. Co powiesz na to, żebyśmy jeździli
tak długo, aż w końcu puści pawia? – pyta konspiracyjnym szeptem.
Timothy się rozpromienia.
– Byłoby super!
Świetnie. Nie tylko Eli, lecz także Timothy z kolegami będą się starać, żebym
zwymiotowała.
– Czas na zabawę, ziomek! Cały park jest do naszej dyspozycji, więc nigdzie nie będzie
kolejek!
– Super!
To jest naprawdę imponujące. Gdybym była dzieckiem, czułabym się, jakbym dostała
świąteczny prezent. Nie posiadałabym się ze szczęścia, mając do dyspozycji cały park rozrywki
tylko dla siebie i najbliższych przyjaciół. Timothy obmyśla z kolegami plan zabawy.
Mama chłopca, Cindy, podchodzi i przytula Eliego, śmiejąc się przez łzy.
– Nie wiem, jak mam ci dziękować. Jesteś jego idolem, a poza tym normalnie byłoby tu
dla niego za tłoczno.
– Cała przyjemność po mojej stronie. To wspaniały dzieciak.
– Ogląda twój serial co tydzień. Może wyrecytować z pamięci wszystkie twoje serialowe
perypetie.
Eli wybucha śmiechem.
– Gdy byłem mały, oglądałem z ojcem seriale o gliniarzach.
– Zawsze chciał zostać policjantem. – Spogląda ze smutkiem na syna. – Serce mi pęka na
myśl, że to niemożliwe.
Eli klepie ją po ramieniu.
– Gdybym mógł wam jakoś pomóc…
Cindy potrząsa głową.
– Nie wiesz, ile to dla niego znaczy. Dziś jest tylko beztroskim dzieckiem, nie musi
myśleć o swojej chorobie, a do tego poznał ciebie.
Na każdym kroku dostrzegam podobieństwa między jego matką a mną. Bardzo dobrze
rozumiem jej strach, wściekłość i bezradność. Wiem, że wspomnienie tego dnia i uśmiechu syna
pozwoli jej przetrwać gorsze dni, które nieuchronnie nadejdą. Eli nie zdaje sobie sprawy, ile jego
gest znaczy nie tylko dla Timothy’ego, lecz także dla jego bliskich.
Eli bierze mnie za rękę.


– Moja dziew… – przerywa w pół słowa. – Heather jest policjantką. Jestem pewien, że
Timothy chciałby z nią porozmawiać o jej pracy.
– Jeśli się o tym dowie, nie będziesz się mogła od niego opędzić.
Wybucham śmiechem.
– Jeżeli mój szef się zgodzi, z radością zabiorę go na przejażdżkę wozem policyjnym.
Cindy uśmiecha się szeroko i przytula mnie.
– Niech Bóg was błogosławi.
– Mamo! – krzyczy Timothy, przerywając naszą rozmowę. – Mamo, musisz to zobaczyć!
Eli, idziesz z nami?
– Zaraz przyjdę. Muszę tylko czegoś dopilnować.
Timothy macha do nas i znika gdzieś z kolegami, śmiejąc się i pokrzykując.
Eli spogląda na mnie z uśmiechem.
– Pasuje ci taka randka?
– Boże, jasne! Dziękuję, że mnie zabrałeś ze sobą.
Dotyka mojego policzka, a ja ocieram się o jego dłoń. Eli spogląda na mnie.
– Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę.
– Naprawdę?
Eli odwraca się, a ja podążam za jego wzrokiem.
To, co widzę, przekracza moje najśmielsze wyobrażenia. Nigdy bym na to nie wpadła.
Na widok mojej roześmianej siostry dosłownie mnie zatyka. Anthony, jej pielęgniarz,
popycha wózek.
Stephanie wyciąga do mnie ręce, a ja puszczam się biegiem w jej kierunku.
– Mówiłam ci, że się dziś zobaczymy! – Śmieje się.
Ogarnia mnie wzruszenie i mocno ją przytulam.
– Jak to się stało? – pytam. – Jakim sposobem się tu znalazłaś?
Steph uśmiecha się i wskazuje na Eliego.
– Przyszedł do szpitala i zaprosił mnie.
Spoglądam na niego przez łzy.
– Poznałeś Stephanie?
– Zaraz po naszej randce na jachcie – wyznaje.
– Pofatygowałeś się do szpitala, żeby poznać moją siostrę?
– Jest dla ciebie ważna, a poza tym świetna z niej dziewczyna.
Podbiegam do niego i rzucam mu się w ramiona, oplatając go nogami. Łapie mnie
i wybucha śmiechem. Całuję go prosto w usta. Nie wie, że to najwspanialszy prezent, jaki
mógłby mi podarować. Nie potrzebuję luksusowych błyskotek. Chcę być z kimś, komu będzie na
mnie zależało. Chcę móc na kimś polegać, bo od osiemnastego roku życia jestem zdana tylko na
siebie.
Eli zadał sobie trud, żeby pójść do szpitala i poznać Stephanie.
– Wynajmijcie sobie pokój – żartuje z nas Steph.
Staję na ziemi i ponownie go całuję.
– Dziękuję.
– Cała przyjemność po mojej stronie, kotku.
Wchodzimy na teren parku, a pan Shea kontaktuje się z obsługą, żeby zlokalizować
Timothy’ego. Śmieję się od ucha do ucha, aż zaczyna mnie boleć żuchwa. Nie dość, że moja
siostra jest przy mnie, to jeszcze przed nami cały dzień atrakcji. Eli okazał mi serce, więc chcę
mu się zrewanżować tym samym.
Gdy dochodzimy do pierwszej karuzeli, chwytam go za rękę. Czuję, że powinnam mu


powiedzieć, jak bardzo jestem mu wdzięczna za to, co dla mnie zrobił.
– Wcześniej nie udało mi się wystarczająco okazać ci mojej wdzięczności.
Eli uśmiecha się do mnie.
– Rzuciłaś mi się w ramiona, to było całkowicie jasne.
– Nie – mówię i kręcę głową. – Chyba nie rozumiesz, ile to dla mnie znaczy. Nie tylko
odwiedziłeś moją siostrę, lecz także przywiozłeś ją tutaj, mimo że cię o to nie prosiłam…
Eli odwraca się, bierze moją twarz w swoje dłonie, dotykając czołem mojej skroni. Gdy
spogląda na mnie, w jego oczach dostrzegam coś graniczącego z miłością.
– Jest dla ciebie ważna, co oznacza, że jeśli ma się nam udać, dla mnie też musi stać się
ważna. Chciałem ją poznać i pokazać jej, że traktuję cię poważnie. Nie jestem jakimś pieprzonym
krętaczem. Od początku byłem z tobą szczery i miałem dobre intencje. Zależy mi na twojej
miłości i zaufaniu.
– Myślę, że masz to jak w banku – odpowiadam szczerze i bez ogródek.
Uśmiecha się szeroko.
– Taki mam plan.
Nie wątpię.
Wierzę mu na słowo. Determinacja, która bije z jego oczu, wprawia mnie w osłupienie
i przyprawia o mocniejsze bicie serca. Nie mam pojęcia, dlaczego temu oszałamiającemu
mężczyźnie tak na mnie zależy. Nie rozumiem tego, ale postanawiam dłużej tego nie
kwestionować.
Moje serce jest bezbronne wobec jego delikatności, troskliwości i wspaniałomyślności.
– Eli! No chodź! Musimy zabrać Heather na ten rollercoaster! – krzyczy Timothy. Eli
wybucha śmiechem i rusza w jego stronę.
– Już idziemy – odpowiada i bierze mnie za rękę.
Nagle Eli staje i łapie się z łydkę, masując ją.
– Wszystko w porządku? – pytam.
– Tak, to tylko starość.
Wybucham śmiechem i klepię go po plecach.
– O nie! Czy nasza gwiazda rocka musi odpocząć?
Eli prostuje się i odpowiada z uśmiechem:
– Później pokażę ci, do czego jestem zdolny.
Na samą myśl o tym, co czeka mnie dziś wieczór, robię się wilgotna. Chcę coś
odpowiedzieć, ale przerywa mi Timothy.
– Chodźcie! Heather na pewno się rozpłacze, jak zobaczy tę kolejkę!
Eli śmieje się i spogląda na rollercoaster.
– Ziomek, założę się, że tak. Ciekawe, czy nasza groźna policjantka stchórzy i ucieknie
– drwi ze mnie Eli.
Przyjmuję wyzwanie.
– Założę się o dwadzieścia dolarów, że obaj będziecie łkać ze strachu jak małe
dziewczynki!
– Zakład przyjęty.
Przez resztę dnia jeżdżę kolejką więcej razy, niż jestem w stanie zliczyć, a wszystko po
to, by sprawić przyjemność Timothy’emu. Największą radość sprawia mu widok mojej pobladłej
twarzy, gdy wagonik wspina się na sam szczyt torowiska. Ilekroć wysiadam z kolejki na
miękkich nogach, wybucha histerycznym śmiechem. Mimo to Timothy głęboko wierzy, że skoro
jestem policjantką, niczego się nie boję. Namawia mnie na kolejne przejażdżki, a ponieważ jest
uroczy, nie mam serca mu odmówić.


Dzień jest wprost idealny. Całujemy się ukradkiem z Elim i zaśmiewamy ze Stephanie,
gdy wymiotuje po przejażdżce rollercoasterem o nazwie Scrambler.
Stephanie i Timothy odłączają się od grupy i prowadzą długie rozmowy o pobytach
w szpitalu i niechęci do igieł. Po raz pierwszy od długiego czasu patrzę na nią oczami starszej
siostry. Jak na młodszą siostrę przystało, namawia Timothy’ego, żeby nakłonił Eliego do małego
występu.
– Eli, proszę – jęczy Timothy. – Nie byłem na twoim ostatnim koncercie, bo nie chcieli
mnie wypuścić ze szpitala.
– No weź – dołącza do niego Stephanie. – Timothy bardzo chciał zobaczyć twój występ
na żywo. Chyba mu nie odmówisz?
Eli śmieje się nerwowo i wstaje.
– Nie mam akompaniamentu ani zespołu.
– To nieważne! – zapewnia go Timothy. – Mam przecież komórkę! – Sięga po telefon
i włącza podkład piosenki, którą Eli zaśpiewał mi na koncercie.
Uśmiecham się na wspomnienie tamtej nocy. Wydaje się tak odległa, choć od koncertu
minęły zaledwie trzy tygodnie. To niesamowite, jak szybko zmieniły się moje uczucia do niego.
Chichoczę, patrząc, jak Eli robi piruet, dając z siebie wszystko na tym zaimprowizowanym
kameralnym koncercie.
Najwyraźniej jednak nie wystarczy mu, że sam znalazł się w centrum uwagi, i postanawia
mnie zawstydzić, wyciągając mnie na środek. Po raz kolejny dedykuje mi piosenkę. Tym razem
jednak znajdujemy się w niewielkim gronie, a ja jestem trzeźwa. Klęka przede mną, a gdy
zaczyna śpiewać, robię się czerwona jak burak. Cała sztywnieję, ale ilekroć próbuję się odsunąć,
przyciąga mnie do siebie.
Gdy piosenka dobiega końca, rozlega się głośny aplauz. Timothy klaszcze najgłośniej ze
wszystkich, a ja nurkuję w ramionach Eliego, zakrywając twarz.
Po koncercie wracamy do zabawy. Słońce chowa się za horyzontem, a ja żałuję, że nie
mogę zatrzymać czasu. Gdyby dzisiejszy dzień trwał wiecznie, byłabym szczęśliwa. To było
istne święto życia, które pozwoliło mi zapomnieć o chorobie siostry.
Stephanie podjeżdża do Timothy’ego, który jest tak zmęczony, że wygląda, jakby za
chwilę miał zasnąć.
– Dobrze się bawiłeś? – pyta.
Timothy otwiera szeroko oczy i uśmiecha się do niej.
– Było wspaniale.
– Zgadzam się, mały.
– Przez tego raka szybko się męczę, teraz mam go w kościach. – Chłopiec masuje rękę
i krzywi się z bólu.
Stephanie dotyka jego dłoni.
– Rozumiem cię. Jutro też będę spała cały dzień.
– Było warto. – Timothy ziewa. – To był najfajniejszy dzień w całym moim życiu.
Stephanie uśmiecha się do mnie i do Eliego.
– Anthony i ja musimy już iść. Jestem zmęczona i muszę odpocząć. Bolą mnie głowa
i mięśnie.
– Chcesz, żebym z tobą pojechała? – pytam.
– Nie! – Steph prawie krzyczy i wybucha śmiechem. – Heather, dzięki, ale nie trzeba.
Zostań z Elim, możesz do mnie wpaść jutro albo pojutrze.
Eli całuje ją w policzek, a ona dotyka miejsca, które musnął ustami.
– Dziękuję. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy.


Eli się uśmiecha.
– Taki mam zamiar.
– Kocham cię – mówi Steph do mnie.
Całuję ją w czoło i także się uśmiecham.
– Ja ciebie bardziej.
Anthony troskliwie popycha wózek Stephanie, a gdy odchodzą, Eli bierze mnie za rękę
i prowadzi do Timothy’ego.
– Cieszę się, że mogłam spędzić ten dzień z tobą – mówię.
– Ja też – odpowiada Timothy i spogląda na Eliego. – Było super.
Eli bierze w ramiona jego wątłe ciało i przytula go mocno.
– Timothy, dziękuję ci za dzisiaj. Nigdy tego nie zapomnę.
Timothy spogląda na mnie ze łzami w oczach.
– Gdy pójdę do nieba, opowiem Bogu o dzisiejszym dniu. Powiem mu, że to był
najlepszy dzień w moim życiu.
Zasłaniam usta i próbuję się nie rozpłakać. Eli się rozkleja. Ponownie przytula
Timothy’ego do piersi i potrząsa głową.
– Mam nadzieję, że ten dzień szybko nie nastąpi.
Cindy, która przysłuchiwała się naszej wymianie zdań, zanosi się płaczem w ramionach
bliskich. Wszyscy wiemy, że Timothy opuści ten świat prędzej, niż na to zasługuje.
Stoimy nieruchomo, trzymając się za ręce, i patrzymy, jak odjeżdżają.
Po chwili spoglądam na Eliego. Otacza mnie ramieniem.
– Dzisiejszy dzień był… – zaczynam i choć brakuje mi słów, żeby wyrazić wszystko to,
co czuję, zamierzam spróbować. – Nadzwyczajny. Nie ze względu na to, co dla mnie zrobiłeś.
Nie masz pojęcia, jak cenię sobie to, że mogłam zobaczyć ciebie z Timothym i jego rodziną.
W spojrzeniu Eliego dostrzegam coś, co sprawia, że czuję się onieśmielona. Z jego oczu
biją otwartość i oddanie. Otworzył przede mną swoją duszę, nie ma nic piękniejszego niż to.
– Gdy powiedziałem, że chcę, żebyś mnie poznała, mówiłem poważnie. Zanim wyjadę
z Tampy, chcę spędzić z tobą każdy dzień. Heather, chcę zdobyć twoje serce. – Łapie mnie
w talii. – Mam czterdzieści dwa lata i po raz pierwszy w życiu mam ochotę się przed kimś
otworzyć. Randy wielokrotnie mi powtarzał, że marnuję czas, nie wiążąc się z kimś na stałe.
Teraz myślę, że czekałem, aż poznam kogoś wartościowego.
Gładzę go po policzku, podejrzewając, że w każdej chwili może zniknąć jak jakiś miraż.
Bo przecież mężczyźni tacy jak on nie istnieją, prawda?
– Chcesz powiedzieć, że czekałeś na mnie? – pytam.
– Przy nikim nigdy nie czułem się tak jak przy tobie. Wiem, że chcę dać ci to, czego nie
ofiarowałem nikomu innemu, chcę, abyś była dumna, że mnie znasz. To dziwne uczucie.
– Nie tylko ty czujesz się nieswojo – tłumaczę. – Po rozstaniu z mężem obiecałam sobie,
że nigdy już nie dopuszczę do siebie żadnego mężczyzny. Tracę wszystkich, na których mi
zależy. Dopóki ciebie nie poznałam, dotrzymywałam danej sobie obietnicy. Wcześniej udawało
mi się w porę wycofać, zanim zdążyłam się zaangażować, ale z tobą jest inaczej.
Eli sprawił, że zapomniałam o trzymaniu go na dystans. Wkrótce wyjeżdża. Jest znany.
Ma opinię playboya. A jednak pragnę go. To wszystko budzi mój niepokój, ale może jest mi to
potrzebne. Być może pojawił się po to, by przypomnieć mi, że powinnam ten lęk przezwyciężyć
i choć raz w życiu zaryzykować.
Eli muska kciukiem moje wargi.
– Cieszę się, że się nie wycofałaś.
– Ja też się cieszę.



Rozdział 16

Gdy Eli staje w moim progu, doskonale wiem, czego chcę. Chcę z nim być. W każdy
możliwy sposób.
– W przyszłym tygodniu wybieram się do brata, chciałbym, żebyś ze mną poszła – mówi,
podczas gdy ja mocuję się z zamkiem.
Nasz powrót do domu był przyjemny, choć przebiegł w ciszy. Myślałam o dzisiejszym
dniu. O tym, jak o wszystko zadbał i dołożył starań, żeby zrobić mi niespodziankę. Nadal czuję
się oszołomiona.
– Bardzo chętnie. Skoro ja mam poznać twojego brata, ty musisz się spotkać z moimi
przyjaciółkami.
– Doprawdy? – Przechyla głowę.
– Tak będzie sprawiedliwie.
– Fakt, sprawiedliwość jest ważna.
Ależ on łapie mnie za słówka.
– Moja przyjaciółka Danielle wyprawia w ten weekend doroczne barbecue. Bardzo bym
chciała, żebyś ze mną poszedł.
Nie mam rodziny, którą mogłabym mu przedstawić, ale moje dziewczyny są dla mnie
równie ważne. Jesteśmy nierozłączne, więc zależy mi, żeby je poznał. Najwyższy czas, powinny
się dowiedzieć o naszej relacji.
– Naprawdę mnie gdzieś zapraszasz?
– Na to wygląda.
– Na imprezę za kilka dni?
To niesamowite, jaką przyjemność czerpie z droczenia się ze mną.
– Tak, Eli, na imprezę z moimi przyjaciółkami za kilka dni.
– Wiedziałem, że mnie polubiłaś.
Kręcę głową z uśmiechem.
– Wygląda na to, że chcę cię przy sobie zatrzymać.
Eli gładzi mnie po plecach i przytrzymuje mnie za ramiona. Drżącymi dłońmi przekręcam
klucz w zamku.
– Heather… – mruczy Eli uwodzicielskim głosem. – Dlaczego jesteś taka zdenerwowana?
Spoglądam mu w oczy.


– Bo chcę, żebyś został na noc – wypalam szybko, zanim stracę rezon. – Chcę, żebyś
u mnie przenocował.
– Jesteś pewna?
– Tak.
Bo to prawda. Nigdy nie byłam niczego tak pewna. Nie chodzi tylko o dzisiejszy dzień,
lecz także o niego. Wszystko w tym mężczyźnie mnie zachwyca. Eli chciał, żebym go poznała.
Tak się stało, a teraz pragnę go bardziej niż kiedykolwiek.
Eli jednym ruchem bierze mnie na ręce i przenosi przez próg. Całuję go, a on kopniakiem
zamyka za nami drzwi. Zatapiam dłonie w jego gęstych włosach.
– Sypialnia? – pyta Eli i syczy, gdy wpadamy na stół.
Chichoczę i wskazuję mu kierunek. Uśmiechamy się do siebie, a Eli niesie mnie do
sypialni. Gdy jego usta ponownie odnajdują moje, z impetem wpada na ścianę.
– Aua! – wołam ze śmiechem.
– Przepraszam. Wynagrodzę ci to, gdy tylko znajdziemy twoje cholerne łóżko.
– Obiecanki cacanki – droczę się z nim.
– Wiesz, że zawsze dotrzymuję słowa.
Oj, wiem, i to bardzo dobrze.
Bez dalszych przygód docieramy do sypialni. Eli kładzie mnie na łóżku. Blask księżyca
wpada przez okno, oświetlając jego twarz. Gładzę zarost na jego policzkach. Palcami wodzę po
twarzy, ucząc się na pamięć jego rysów. Opuszką dotykam pieprzyka pod jego lewym okiem,
dołeczka w prawym kąciku ust i jego warg.
Gdy zaglądam mu w oczy, czuję, że możemy porozumieć się bez słów. Choć atmosfera
w sypialni jest gęsta od niewypowiedzianych na głos pytań, obietnic i wątpliwości, przytulam go
w nadziei, że bliskość przyniesie nam odpowiedzi, na które czekamy.
– Heather, wiem, że zostałaś skrzywdzona, ale ja ci tego nie zrobię. Chcę, żebyś to czuła
– zawsze możesz na mnie polegać. Nie wiem, czy nam się uda, ale nie pozwolę ci odejść. Nie
poddam się bez walki.
– Martwię się tym, co przyniesie jutro – przyznaję.
Eli odgarnia mi włosy z twarzy i całuje w usta.
– Nie możemy się martwić o jutrzejszy dzień, musimy się cieszyć tym, co jest. A dziś
mam zamiar zadbać o to, żebyś nigdy nie zapomniała, jak nam jest ze sobą dobrze. Ilekroć
będziesz chciała uciec, przypomnij sobie tę noc.
Wiem, że na zawsze zachowam w pamięci jego słowa. Mam kilka wspomnień, które
pielęgnuję, a to stanie się jednym z najcenniejszych. Sposób, w jaki na mnie patrzy, sprawia, że
wszystkie moje obawy znikają. Jego czuły dotyk uśmierza mój lęk przed przyszłością.
Nawet gdyby ta noc miała się okazać ostatnią, którą spędzimy wspólnie, nigdy nie będę
jej żałować.
– Nie chcę już uciekać – przyznaję otwarcie.
– Nie pozwolę ci na to.
Ujmuję jego twarz w dłonie i całuję go w usta. Eli przejmuje inicjatywę i wsuwa mi język
do ust. Dyszymy ciężko, spijając sobie z ust pocałunki. Nikt nie potrafi całować tak jak on.
Gdy Eli przewraca mnie na plecy, serce zaczyna mi bić jak szalone. Wodzi dłońmi po
moich biodrach i piersiach, ściąga ze mnie bluzkę.
– Jesteś najpiękniejszą istotą na tym świecie – mówi, patrząc na mnie.
Moje skrępowanie szybko ustępuje. Szczerość, która bije z jego oczu, zapiera mi dech
w piersi bardziej niż jego niekłamane pożądanie.
– Jak ty na mnie patrzysz… – szepczę.


– Bo tak na mnie działasz – odpowiada Eli.
Jestem oszołomiona i skołowana. Wiem tylko, że go pragnę. Chcę go dotknąć, chcę, żeby
czuł to samo, co ja.
– Pocałuj mnie – proszę go.
Nie każe mi czekać i przywiera ustami do moich warg. Dotyka czule mojego policzka,
równoważąc gwałtowność pocałunku. Bezskutecznie próbuję ściągnąć z niego koszulę, żeby
dotknąć jego nagiej skóry.
Eli typowo męskim gestem sięga za plecy i jednym ruchem ściąga koszulę przez głowę.
Boże, ależ on jest seksowny. Uwielbiam patrzeć, jak jego mięśnie napinają się pod moim
dotykiem.
Spoglądam na jego tatuaże, które zdążyłam już pokochać. Strzały na jego bicepsie,
kaligrafię na jego biodrach i rękach oraz krzyż na ramieniu. Chcę zobaczyć ptaki zdobiące jego
plecy. Muskam tatuaż, który biegnie od jego żeber po biodra.
– Opowiesz mi o tym tatuażu? – pytam cicho.
– Zrobiłem go, bo chcę pamiętać, że nie mam prawa nikogo oceniać.
– A te ptaki?
Eli odgarnia mi kosmyk z czoła.
– Ten ma mi przypominać, że choć czuję się zniewolony, tak naprawdę jestem wolny
– odpowiada z wahaniem.
Serce mi pęka, gdy słyszę smutek w jego głosie.
– Czujesz się zniewolony?
– Nie przy tobie.
– Cieszę się. – Nie przestaję wodzić palcami po jego ciele, rozkoszując się tym, że bez
oporów pozwala mi się dotykać. – A ten? – Dotykam krzyża na jego ramieniu.
– Ten przywraca mi właściwą perspektywę.
Spoglądam na niego ze zdziwieniem. Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi i nie mam
pojęcia, co ma na myśli.
Eli zdaje się wyczuwać moje pogubienie i delikatnie muska mnie czubkiem nosa.
– Gdy w życiu napotykamy jakieś przeszkody, często pierwszą reakcją jest złość,
obwiniamy wtedy innych o naszą niedolę i zapominamy o tym, co dobre. Ilekroć spoglądam na
ten tatuaż, przypominam sobie o mojej sile, pokorze i celach, które sobie wyznaczyłem.
– Dlaczego jesteś taki idealny?
Gładzi mnie po szyi i całuje lekko w usta.
– Bo jesteśmy sobie przeznaczeni. Skarbie, nie jestem idealny, po prostu pasujemy do
siebie jak ulał.
Całuje mnie tak namiętnie, że dreszcz przeszywa mnie od stóp do głów. Jego dotyk
wstrząsa mną do głębi. Jesteśmy sobie o wiele bliżsi niż w noc koncertu. Dziś nie chodzi o szybki
numerek z Elim Walshem. Ten wieczór należy do Ellingtona, mężczyzny, któremu bez trudu
udało się skraść moje serce. Mężczyzny, w którym się zakochuję.
Powoli zdejmuje mi stanik, całując delikatnie moją szyję. Nasze usta ponownie się
odnajdują, a on kładzie mi dłoń na piersi. Gdy ściska i ciągnie za sutek, zaczynam skamleć.
– Uwielbiam, jak jęczysz – oznajmia.
– Kocham, jak mnie dotykasz.
Eli także jęczy i spogląda na mnie, liżąc moją skórę.
– Uwielbiam twój smak. Będę cię kosztował całą długą noc.
Tym razem jego głos jest pozbawiony delikatności, pobrzmiewa w nim tylko czysta chuć.
– Eli… – szepczę, gdy zaczyna lizać i ssać mój sutek. Łapię go za włosy i przyciągam do


piersi, a on wsuwa mi rękę w spodenki. Jednym ruchem ściąga je ze mnie.
Zaczyna mnie całować, a jego dłonie doprowadzają mnie do ekstazy. Gdy znajduje moją
łechtaczkę i zaczyna ją drażnić kolistymi ruchami, z moich ust wydobywa się jęk. Moje ciało
natychmiast reaguje na jego dotyk, czuję ciepło pulsujące w żyłach. Wszystko, co robi, sprawia
mi rozkosz. Ocieram się o niego, pragnąc więcej, choć nie chcę, żeby się za bardzo spieszył.
– Jesteś tak kurewsko seksowna – szepcze mi do ucha. – Uwielbiam cię dotykać, kotku.
Eli zwiększa nacisk i wsuwa we mnie palec. Głowa opada mi bezwładnie, czuję
narastające podniecenie.
– Proszę – mówię błagalnym tonem.
– O co prosisz? – pyta, przygryzając mój sutek.
Nie odpowiadam, bo tak naprawdę nie wiem, o co mi chodzi. Po prostu go pragnę. Ciągnę
go za włosy, a on nie przestaje drażnić mnie palcami i pobudzać mojej łechtaczki.
Gdy jestem już blisko, rozchylam usta, a po chwili dochodzę. Wykrzykuję jego imię, a on
jęczy cicho, całując moją szyję.
Ogarnia mnie nagła potrzeba rewanżu. Pragnę go doprowadzić do szaleństwa.
Gładzę go po piersi, a następnie rozpinam mu szorty i uwalniam jego kutasa. Nie stawia
oporu, gdy popycham go na plecy.
– Kurwa – syczy, kiedy biorę do ręki jego członek.
– Skarbie, tym razem to ja chcę usłyszeć twoje krzyki.
Odgarniam włosy i pocałunkami wytyczam ścieżkę wzdłuż jego brzucha, schodząc coraz
niżej. Wysuwam język i liżę jego łono.
Eli opiera się na łokciach, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Chcę patrzeć, jak mi obciągasz. – W jego głosie pobrzmiewa pożądanie.
– Cóż… – Całuję jego kaloryfer. – Wygląda na to, że twoje życzenie się spełni.
Eli dostaje to, czego chciał, i przygląda się, jak całuję koniuszek jego członka. Zamierzam
doprowadzić go do szaleństwa. Ja również chcę, żeby zapamiętał tę noc. Przed nami wiele
wyzwań, które uda nam się pokonać albo które pokonają nas. Wiem, że w życiu nic nie jest
pewne, mogę mu jednak ofiarować tę noc. Jemu i sobie.
Obejmuję wargami jego członek i biorę głęboko do ust, liżąc go u nasady. Dźwięki, które
z siebie wydaje, sprawiają mi satysfakcję. Eli jęczy i mamrocze, gdy połykam go całego.
Kiedy wsuwam go sobie do gardła, Eli łapie mnie za włosy, wpychając się we mnie
jeszcze głębiej. Uwielbiam patrzeć, jak traci nad sobą kontrolę. Rozkoszuję się faktem, że to
moje ciało i moje usta sprawiły, że odlatuje.
– Heather! Kurwa. Kotku! Musisz przestać – jęczy. – Chcę w ciebie wejść.
Nie zamierzam z nim dyskutować.
Jednym ruchem odwraca mnie na plecy. Opiera moje nogi na swoich ramionach i tym
razem to mnie przypada w udziale rola widza.
– Najpierw mam zamiar cię posmakować. A gdy wbiję się w twoją cipkę, będziesz na
cały głos wykrzykiwać moje imię.
Dobry Boże!
Eli dotrzymuje obietnicy. Gdy językiem drażni moją łechtaczkę, z całej siły ściskam
brzegi prześcieradła. Na zmianę zwalnia i przyspiesza, doprowadzając mnie na skraj kolejnego
orgazmu.
– O mój Boże – szepczę zdyszana.
Nie chcę od razu dojść. Próbuję powstrzymać orgazm, bo chciałabym, żeby ta noc trwała
wiecznie. Chciałabym się kochać do rana, ale Eli nie zamierza niczego odkładać na później. Liże
mnie i ssie, aż zaczynam dyszeć. Dochodzę, gdy wsuwa we mnie zgięty palec.


– Eli!
Jestem spocona i zdyszana. Mój orgazm zdaje się nie mieć końca. Słyszę, jak Eli rozrywa
opakowanie prezerwatyw, a gdy otwieram oczy, widzę, że klęczy przy mnie.
Gładzę go po policzku, a on całuje mnie w nos.
Eli ustawia się pomiędzy moimi nogami.
– Muszę w ciebie wejść. Nie wytrzymam ani sekundy dłużej. Powiedz, że też tego
pragniesz.
To coś więcej niż pragnienie. Wiem, że tym razem będzie inaczej niż ostatnio.
Ofiarowuję mu coś więcej aniżeli jednorazowy seks. Dziś na zawsze oddam mu część siebie, to
coś wyjątkowego i bardzo znaczącego. Tego nie da się zlekceważyć, zresztą nie mam takich
intencji. Niezależnie od tego, co przyniesie jutro, dziś moje serce należy do niego.
– Chcę ciebie. Chcę tego. Chcę nas.
Eli całkowicie mnie wypełnia. Pochłania moje ciało, moje serce i umysł. Z każdym jego
pchnięciem umacnia się niewidzialna więź, która połączyła nas od pierwszego wejrzenia.
Kochamy się, nie odrywając od siebie wzroku. Nigdy dotąd przed nikim się tak nie
otworzyłam. Między nami nie ma już żadnych barier. Odsłoniłam przed nim wszystkie emocje,
a on zrewanżował mi się tym samym.
Unoszę biodra, pozwalając, by zanurzył się we mnie jeszcze głębiej. Eli zaciska zęby
i przyspiesza tempo.
– Skarbie – jęczy. – Kurwa. Nie wytrzymam dłużej.
To wręcz nieprawdopodobne, ale czuję, że znowu zaczynam dochodzić.
– Nie przestawaj – proszę go, a moje ciało pulsuje od rozkoszy.
Eli wbija się we mnie mocniej i dotyka palcem mojej łechtaczki. Pot skapuje mu z czoła.
Gdy dochodzę, zamykam oczy i wykrzykuję jego imię. W tym samym momencie jego ciałem
wstrząsa orgazm.
– Heather! – krzyczy Eli i opada na mnie.
Po chwili wyślizguje się z łóżka, ale nie mam nawet siły otworzyć oczu. Szybko wraca
i się przytula. Oplata mnie nogami i zaczyna gładzić po plecach, a ja opieram głowę na jego
piersi. Leżymy w milczeniu, oswajając się z tym, co się wydarzyło.
Choć mam już trzydzieści osiem lat, nigdy czegoś takiego nie przeżyłam. Z nikim nie
doświadczyłam takiego połączenia dusz. Nasze serca i oddechy zjednoczyły się i przez chwilę
nie istniało nic poza nami.
– Wszystko w porządku? – pyta Eli.
– W absolutnym. A jak ty się czujesz?
Eli mruczy z zadowolenia. Obracam głowę, żeby móc na niego spojrzeć.
– Aż tak dobrze?
Eli mruży oczy.
– Wykończyłaś mnie.
Wybucham śmiechem.
– A ty mnie.
To absolutna prawda. Czuję, że jutro nie będę mogła wstać.
– Jesteś głodny? – pytam, bo burczy mu w brzuchu.
– Nie mam siły się ruszyć – oznajmia Eli.
Tym lepiej dla mnie.
Gładzę go po ramieniu.
– Dobrze mi.
– Lubisz się przytulać?


– Lubię się przytulać do ciebie.
– Tak mogło być już za pierwszym razem, ale uciekłaś. – Eli się śmieje.
Czerwienię się na wspomnienie tego, z jakim pośpiechem się ubrałam i wybiegłam
z autokaru.
– Bo uprawiałam z tobą seks.
– Teraz też uprawialiśmy seks – przypomina mi Eli, jakbym mogła o tym zapomnieć.
– To nie to samo.
– Tym razem nie da się tego odkręcić.
Muskam palcem jego dolną wargę.
– Proszę, nie przywiązuj mnie do siebie, jeśli masz zamiar odejść.
Oto sedno wszystkich moich lęków. Ci, na których mi zależy, zawsze niechybnie
odchodzą. Jeśli się w nim zakocham, a on zniknie, nie wiem, czy to przeżyję.
– Nigdzie się nie wybieram.
– To dobrze.
– Czy dziś było ci lepiej niż ostatnio? A może powinienem spróbować raz jeszcze, żeby
się upewnić? – Eli unosi brew, a ja uderzam go w ramię.
– Tak, Eli, spisałeś się na medal.
– Naprawdę zasłużyłem na medal?
Próbuję wstać, ale on popycha mnie na plecy.
– Typowy mężczyzna z ciebie.
– Mam nadzieję. Nareszcie dowiodłem swojej męskości. Ile miałaś orgazmów? Dwa?
Trzy, ale nie mam zamiaru mu o tym mówić. Już i tak ma wystarczająco rozbuchane ego.
– Powinieneś wiedzieć, w końcu to ty mi je podarowałeś.
– Jestem jak pieprzony Święty Mikołaj, zakradam się nocą z workiem prezentów.
Wybucham śmiechem i kładę się obok niego. Eli kładzie się na mnie i przesyła mi
promienny uśmiech.
– Masz szczęście, że jesteś taki seksowny. Jak będziesz się tak chełpił, żadna kobieta
z tobą nie wytrzyma.
Szmaragdowe oczy Eliego przeszywają mnie na wskroś.
– Aktualnie zależy mi tylko na jednej.
Uśmiecham się, przytulam go i całuję w usta.
– Dobra odpowiedź.
Znowu burczy mu brzuchu, tym razem głośniej. Odsuwa się i patrzy na mnie
wygłodniałym wzrokiem. Tym razem jednak nie chodzi o seks.
– Co masz do jedzenia?
– Lubisz śmieciowe żarcie? – pytam.
Wkładam jego T-shirt i wyskakuję z łóżka. Uwielbiam słodycze i zajadam się nimi
w tajemnicy przed wszystkimi. W ciasteczkach jest coś takiego, co sprawia, że nie potrafię z nich
zrezygnować, niezależnie od tego, ile czasu muszę spędzić na siłowni, żeby je potem spalić.
Idziemy oboje do kuchni, plądrujemy szafki i sadowimy się z naszymi łupami na kanapie.
– Nie oceniaj mnie. – Grożę mu palcem. – Lubię jeść.
Eli unosi ręce.
– Nie mam takiego zamiaru.
Wyjmuję z paczki podwójne oreo i przekręcam je, oddzielając dwa herbatniki zlepione
nadzieniem. Zwykle w pierwszej kolejności zlizuje się nadzienie, ale ja mam inną technikę.
Sięgam po ciasteczko Chips Ahoy i wkładam je pomiędzy dwie połowy oreo, uzyskując coś na
kształt kanapki. Uwielbiam czekoladowe ciasteczka i nadzienie z oreo, więc razem tworzą wprost


idealne połączenie.
Eli patrzy, jak wgryzam się w ciastko. Ciszę przerywa mój jęk rozkoszy. Smak jest
wprost niebiański.
– Czy to orgazm? – pyta mnie ze śmiechem.
– Chciałbyś wiedzieć.
Bez cienia wstydu w ten sam sposób pożeram dwa kolejne ciastka. Eli mnie nie upomina,
że niezdrowo się odżywiam. Matt zawsze zrzędził, że nie jestem już w liceum i że powinnam
pilnować wagi. Tym też się różnią.
– Twoja siostra dobrze wyglądała – mówi Eli, połykając chipsa.
Przytakuję mu.
– Miała dobry dzień, bo wczoraj czuła się gorzej.
– Ma więcej dobrych dni niż złych?
Z westchnieniem odkładam kolejne ciasteczko. Chciałabym móc się z nim zgodzić, ale
w ciągu ostatnich kilku miesięcy jej stan uległ znacznemu pogorszeniu.
– Pacjenci z huntingtonem zwykle nie zdrowieją. Wręcz przeciwnie. Steph zachorowała
w bardzo młodym wieku, więc uprzedzono nas, że jej stan drastycznie się pogorszy.
Eli bierze mnie za rękę, słysząc ból w moim głosie.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że postęp choroby będzie nagły. Na szczęście nie będzie cierpiała
miesiącami. To jedyne światełko w tym morzu goryczy. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Przez
kilka lat symptomy jej choroby były dość łagodne, ale potem stan się pogorszył. Nie wiem, jak to
wszystko zniosłam. Nasi rodzice zginęli nagle. Nie miałyśmy czasu, żeby się bać tego, co będzie.
Ze Stephanie jest odwrotnie, widzę, jak umiera, i jestem z tym zupełnie sama.
Eli puszcza moją dłoń i splata palce.
– Żałuję, że nie mogę nic powiedzieć, żeby cię pocieszyć.
Wzruszam ramionami, choć serce mi pęka.
– Eli, powiedz, że mnie nie zostawisz. Nie mogę się angażować, jeśli zamierzasz się
zmyć.
– Chodź do mnie – mówi i bierze mnie w ramiona. Nie opieram się i pozwalam mu się
przytulić. – Nie zostawię cię.
Bardzo się boję przyznać otwarcie do mojego najsilniejszego lęku, zwłaszcza przed Elim.
Od dawna jestem sama i nauczyłam się z tym żyć. Eli zjawił się w moim życiu jak grom
z jasnego nieba i kompletnie wytrącił mnie z równowagi. Wystarczyła chwila, żebym się od
niego uzależniła. Im więcej czasu spędzamy razem, tym bardziej jestem go spragniona.
– Niebawem wyjeżdżasz.
Wypowiadam na głos to, czego nie da się zignorować. Możemy udawać, ile wlezie, że Eli
nie jest tym, kim jest, ale prędzej czy później oboje będziemy musieli spojrzeć prawdzie w oczy.
Za niecałe dwa tygodnie będzie musiał wrócić do Nowego Jorku. Nasz czas zbliża się ku
końcowi. Wiem, że taką ma pracę, i nie przyszłoby mi do głowy prosić, by został, ale będzie mi
go brakowało. Trzy tygodnie temu mogłam jeszcze pożegnać go bez żalu, ale teraz jest to
trudniejsze, bo zdążyłam się zaangażować. Dlaczego nie mogłam zakochać się w kimś
normalnym? Dlaczego wybrałam mężczyznę, który podsyca wszystkie moje lęki i kompleksy?
Bo jestem głupia, oto dlaczego.
Eli sztywnieje.
– Wiem, że to beznadziejne, ale nie wyjeżdżam na długo. Mamy przerwy pomiędzy
zdjęciami, będę mógł cię odwiedzać albo ty będziesz mogła przylecieć do Nowego Jorku.
Heather, coś wymyślimy, zobaczysz.


– Mam pracę. I Steph.
– Wiem, nie proszę cię, żebyś z czegoś zrezygnowała, tylko żebyś zrobiła dla mnie
miejsce.
W jego ustach wszystko brzmi tak prosto.


Rozdział 17

– Nicole, Kristin i Denise? – pytam, żeby nie pomylić imion jej przyjaciółek. Są dla niej
jak rodzina, więc nie chciałbym się przed nimi wygłupić.
– Danielle albo Danni. To jej dom – poprawia mnie Heather i parkuje przed domem
w West Chase. Skromny dwupiętrowy domek położony przy cichej uliczce otacza drewniany
płot.
Umiem się przystosować, bo moje życie nigdy nie było normalne. Nie wiem, co mi
strzeliło do głowy, że zgodziłem się tu przyjechać.
Czuję na sobie wzrok Heather i wtedy sobie przypominam, że zgodziłem się ze względu
na nią. Chciała, żebym poznał jej przyjaciółki, więc mam zamiar spełnić jej prośbę.
– Wszystko w porządku? – pyta mnie.
– Tak, skarbie, będzie świetnie. Czy twoje przyjaciółki wiedzą, że przyjdę?
Powinienem był zapytać ją o to wcześniej.
– Hm, cóż, nie do końca.
Nie wiem, czy nie uprzedziła ich dlatego, że nie była pewna, czy nasza relacja przetrwa
do weekendu, czy raczej nie chciała, żeby jej przyjaciółki zemdlały z wrażenia. Cóż, co zrobić,
jest, jak jest.
– A zatem chodźmy je zaskoczyć – mówię z uśmiechem i chwytam jej drobną dłoń.
Zapamiętałem jedną z jej przyjaciółek. Tę, która towarzyszyła jej za kulisami, to ona
namówiła Heather, żeby ze mną wyszła. Muszę jej za to podziękować.
Kilku mężczyzn stoi przed domem, a w powietrzu unosi się zapach grilla. Na
przedmieściach zawsze czuję się bardzo nieswojo.
Gdy wysiadamy z samochodu, dwóch kolesi spogląda na nas.
– Heather! – woła jeden z nich.
– Cześć, Peter – odpowiada Heather i macha do niego.
Obaj wychodzą nam na powitanie, a Peter wyciąga do mnie rękę.
– Cześć, Peter Bergen.
– Eli Walsh – odpowiadam, witając się z nim.
Po jego minie orientuję się, że mnie rozpoznał.
– Ach, tak, jasne. – Spogląda na swojego towarzysza. – Eli, poznaj Scotta McGee.
Wymieniamy uściski dłoni, a Peter lustruje mnie wzrokiem. O co mu, kurwa, chodzi?
– Miło was poznać – mówię, skrywając odruchową niechęć.


Otaczam Heather ramieniem. Nie spodobali mi się ci kolesie, a już zwłaszcza ten drugi.
– Nam ciebie też. Dziewczyny są w ogródku.
– Dzięki. – Heather uśmiecha się chłodno. Wygląda na to, że nie tylko ja czuję niechęć do
tych dupków.
– O co im chodzi? – pytam, gdy nieco się oddalmy.
– Nicole i ja ich nie cierpimy. Scott jest beznadziejny, a Kristin go ciągle tłumaczy. Peter
jest w miarę przyzwoity, ale słucha się tego idioty, bo nie ma jaj.
Udajemy się do ogrodu. Dzieciaki szaleją, strzelając do siebie z pistoletów na wodę.
Kobiety stoją do nas tyłem i zanoszą się śmiechem, nakrywając do stołu. Ów widok przypomina
mi przyjęcia, które urządzała moja matka, gdy Randy i ja byliśmy mali.
– Heather! – woła jedna z jej przyjaciółek i nagle wypuszcza z rąk miskę. – O kurwa!
Heather rusza w ich kierunku, ciągnąc mnie za sobą.
– Danni, to jest Eli, mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że go
przyprowadziłam?
Uśmiecham się promiennie i podchodzę do niej. Danni nie spuszcza ze mnie wzroku,
mam wrażenie, że cała się trzęsie.
– Dziękuję za gościnę. Heather powiedziała mi, że wyprawiasz najlepsze przyjęcia
sezonu.
– Ja, ja – jąka się. – Jesteś… w…. moim… domu, Eli.
Heather wybucha śmiechem i trąca łokciem Danielle.
– Chciałam, żebyście się poznali.
Podchodzi do mnie dziewczyna, którą poznałem na koncercie.
– Mam na imię Nicole, poznaliśmy się w przelocie, ale może mnie nie zapamiętałeś, bo
byłeś skupiony na tym, żeby dobrać się do mojej przyjaciółki, co ci się zresztą udało. Gratuluję.
– Dzięki – odpowiadam ze śmiechem. – A ja pamiętam, jak się wdrapywałaś na
ogrodzenie.
Nicole prycha i spogląda ze złością na Heather.
– Owszem, Heather ma u mnie gwarantowany wpierdol, ale widzę, że ty dopiąłeś swego.
Nie spieprz tego, bo ci urwę jaja.
– Nicole! – złości się Heather i spogląda na mnie przepraszająco. – Wybacz. Powinnam
była cię uprzedzić. Rozpoznałyśmy u niej chorobę psychiczną, która przejawia się tym, że nigdy
nie pomyśli, zanim coś powie.
Wybucham śmiechem.
– A ja już zdążyłem ją polubić.
– O Boże! – Heather zasłania dłonią twarz. – Eli, nie dokarmiaj tej bestii, bo cię pogryzie.
Witam się z jej drugą przyjaciółką, która, jak się domyślam, ma na imię Kristin. Stoi
nieruchomo jak słup soli. Zerka to na mnie, to na Heather. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć,
dlaczego sława tak ludzi paraliżuje. Jesteśmy tacy sami jak wszyscy i mamy te same problemy.
Różnica polega na tym, że muszę często podróżować, nie mam znajomych i ciągle się użeram
z innymi sławnymi dupkami. Nie wszystko złoto, co się świeci.
Heather z dwiema przyjaciółkami idą do domu po resztę jedzenia i, jak się domyślam,
żeby poplotkować na mój temat. Nicole wybucha śmiechem, gdy pytają ją, czy z nimi pójdzie,
i sadowi się obok mnie z piwem w każdej dłoni.
– Przyda ci się. – Podaje mi jedną z butelek.
– Dzięki.
– Chcę, żebyś wiedział, że Heather jest wyjątkowa.
Heather nie ma braci ani ojca, ale wygląda na to, że to Nicole wejdzie w tę rolę.


– Zgadzam się.
Nicole pociąga z butelki i przytakuje.
– Moim zdaniem pasujecie do siebie. Znam ją od dziecka i widzę, że odkąd poznała
ciebie, coś się w niej zmieniło.
– Czy ty przypadkiem nie łamiesz jakichś babskich zasad? – pytam.
Raczej nie znam się na kobietach, ale na podstawie moich doświadczeń z Savannah
śmiem twierdzić, że wszystkie są zdrowo walnięte. Moja szwagierka w rozmowach
z przyjaciółkami posługuje się jakimś tajemniczym kodem, który kiedyś ja i Randy
próbowaliśmy złamać. W końcu się poddaliśmy. Doszliśmy do wniosku, że cel nie jest wart
zachodu. Wiem natomiast, że wielokrotnie wspominała, że nigdy tego kodu nie należy zdradzać.
Cokolwiek to, kurwa, znaczy.
– Już Heather mnie zna. Wie, że nie uznaję babskich zasad.
– Dobrze wiedzieć – odpowiadam ze śmiechem i pociągam łyk piwa.
– Słyszałam, co zrobiłeś dla jej siostry.
Wiem, że to sprawdzian. To, co teraz powiem, zadecyduje o tym, czy Nicole będzie mi
chciała pomóc, czy przeszkodzić. Do tej pory mi kibicowała, ale to może się zmienić. Głupi nie
jestem.
– To, co jest ważne dla Heather, powinno być równie ważne dla osoby, z którą się
spotyka, nie uważasz?
Nicole się uśmiecha, ale po chwili poważnieje.
– Nie wszyscy mężczyźni podzielają twoje zdanie. Niektórzy uważają, że to oni powinni
być najważniejsi. W twoim świecie to nagminne, nieprawdaż?
Są dni, kiedy chciałbym, żeby świat dowiedział się o tym, z czym przychodzi mi się
zmagać na co dzień. Z zewnątrz wszystko wygląda idealnie, ale rzeczywistość jest zgoła inna.
Prześladuje mnie prasa, prześladują paparazzi, nie mam za grosz prywatności. Moją relację
z Heather udało mi się na razie zachować w tajemnicy tylko dlatego, że jesteśmy w Tampie.
Tutaj mogę się czuć swobodniej. Gdybym jednak poszedł z Heather do restauracji, z całą
pewnością ktoś zrobiłby nam zdjęcia. No i od razu pojawiłyby się nagłówki w prasie, pytania
i daleko idące wnioski. Domyślam się, że jej jednak chodziło o coś innego. Nicole miała na myśli
dupka, który był mężem Heather.
Postanawiam ważyć słowa.
– To prawda, choć nie dotyczy to mojego najbliższego grona. Często spotykam na swojej
drodze wyrachowanych ludzi, ale gdybyś poznała mojego brata czy jego żonę, przekonałabyś się,
że w ogóle tacy nie są. Rozumiem sytuację Heather, tylko samolubny dupek kazałby jej wybierać
między nim a jej siostrą.
Nicole przygląda się dzieciom bawiącym się na trawniku. Po chwili spogląda na mnie.
– Jestem wobec niej bardzo opiekuńcza.
– Cieszę się.
– Nie pozwolę ci jej skrzywdzić – informuje mnie tonem, w którym pobrzmiewa groźba.
– Nigdy bym jej nie skrzywdził.
Jest dokładnie na odwrót. Chcę być dla niej opoką, kimś, na kim może polegać.
Instynktownie czuję potrzebę zaopiekowania się nią. Nie wiem tylko, czy mi na to pozwoli.
– Dobre chęci to jedno, ale prawda jest taka, że ludzie zwykle stawiają siebie na
pierwszym miejscu.
Słowa Nicole ranią mnie głęboko. Czy tak jest w istocie? Czy rzeczywiście, żeby chronić
siebie, świadomie nie informuję Heather o pewnych sprawach? Tylko po to, żeby dopiąć swego,
ale jej kosztem? Ogarnia mnie wstręt do samego siebie.



Rozdział 18

– Tu jesteście – mówię i uśmiecham się, gdy znajduję Eliego i Nicole. Eli spogląda na
mnie ze smutkiem.
– Eli?
Eli mruga i po smutku nie ma już śladu.
– Hej.
– Co się stało? – pytam i spoglądam ze złością na Nicole. Zabiję ją, jeśli strzeliła jakąś
głupotę.
– Na mnie nie patrz – mówi Nicole. – Ostrzegłam Eliego, że zgotuję mu piekło, jeśli cię
skrzywdzi.
Może rzeczywiście powinnam ją ubezwłasnowolnić. Wiem, że stara się mnie chronić, ale
potrafi być nieznośna.
– A mogłabyś go od razu do mnie nie zniechęcać?
Eli przyciąga mnie do siebie.
– Wszystko jest w porządku. Poza tym, jeśli się nie mylę, Nicole chciałaby poznać
jednego z członków mojego zespołu. – Całuje mnie w ramię, a ja wybucham śmiechem.
W trakcie jednej z naszych rozmów opowiedziałam mu o tym, jak Kristin zdobyła bilety
na jego koncert, o Danielle, która lizała plakaty zespołu, i obsesji Nicole na punkcie jego brata.
Natychmiast zadzwonił do swojego rzecznika prasowego i poprosił, żeby ten przygotował
podarunki dla dziewczyn. Umarłam ze śmiechu, gdy poinformował mnie, że specjalnie dla
Danielle sfotografował Shauna liżącego swój plakat. Jestem przekonana, że jej durnowaty mąż
będzie tym zachwycony.
– Zamknij się! – wścieka się Nicole. – Jak mogłaś mu o tym powiedzieć!
Wzruszam ramionami.
Nicole spogląda na Eliego.
– Wiem, że jest żonaty, ale twój brat zawsze był moim ulubieńcem – mówi ze złością.
Nicole i Eli siedzą na stole piknikowym, a ja sadowię się na ławie koło Eliego. Opieram
dłoń na jego udzie i przysłuchuję się ich rozmowie. Eli jest przekonany, że jego szwagierka
posikałaby się ze śmiechu, gdyby wiedziała, co kobiety mówią o Randym. Bezskutecznie usiłuje
przekonać Nicole, że jej zachwyt jest przesadzony.
Gdy Nicole idzie do domu po kolejne piwo, podchodzą do nas faceci i wdają się


w pogawędkę z Elim. Ich rozmowa mnie nudzi, więc namawiam go, żeby z nimi poszedł. Będzie
mógł na własne oczy zobaczyć usterkę, o której tak zawzięcie rozprawiają. Uśmiecham się, gdy
odchodzą. To urocze, jak bardzo się tu zadomowił.
– Zobacz, co mam! – woła Nicole, pokazując dzbanek z sangrią, która została
przygotowana według słynnego przepisu mojej przyjaciółki.
– Jesteś w tym najlepsza.
Biorę od niej kieliszek i siadamy w ustronnym miejscu.
– Kochanie, naprawdę mu się podobasz – mówi Nicole.
– Tak?
Uśmiecha się do mnie.
– To dobry człowiek. Otwórz się na niego. Wiem, że przed wami wiele wyzwań, ale
egzamin u mnie zdał pomyślnie.
Nicole zapomina, że zbliżamy się do czterdziestki i że nie potrzebuję jej aprobaty. Ale
i tak cieszę się, że ją zyskał. Nicole ma nosa do ludzi. Poza tym zawsze mówi to, co myśli.
– Kocham cię. – Przytulam ją mocno.
– Ja też cię kocham, chociaż umieram z zazdrości, że sypiasz z tym bogiem.
– A co z twoim trójkątem?
– Skończyłam z nimi. – Prycha. – Odniosłam wrażenie, że byli bardziej zainteresowani
bzyknięciem siebie nawzajem niż mną. Jeśli już zabieram dwóch kolesi do łóżka, oczekuję, że to
ja będę w centrum uwagi. Zajęłam się kimś innym.
Słucham jej z osłupieniem, choć w sumie nie powinnam się niczemu dziwić. Przecież
mam do czynienia z Nicole. Zawsze taka była, byłabym zaniepokojona, gdyby miała się nagle
zmienić.
Danielle podchodzi do nas i trąca mnie w ramię.
– Nie wierzę, że nic nam nie powiedziałaś.
Chciałam zachować moją relację z Elim w tajemnicy tak długo, jak to możliwe. A poza
tym z Kristin i Danielle mam rzadszy kontakt niż z Nicole. Obie tkwią w nieudanych
małżeństwach, więc ich rady zwykle są nietrafione.
– Daj spokój – wtrąca się Niki. – A ty na jej miejscu coś byś powiedziała? Spójrz na
niego, przecież to Eli Walsh. Gdybym to ja z nim sypiała, nie rozstawałabym się z nim nawet na
moment. Wypuszczałabym go do łazienki, ale potem od razu wracalibyśmy do roboty. – Puszcza
do mnie oko i się uśmiecha.
– No cóż, wyszło szydło z worka, więc musisz nam o wszystkim opowiedzieć, nie
pomijając najdrobniejszych szczegółów – domaga się Kristin ze śmiechem.
Siadamy obok siebie jak licealistki omawiające swój pierwszy pocałunek, a ja relacjonuję
przebieg ostatnich dwóch tygodni, które spędziłam z Elim.

– Może pójdziemy dziś do mnie? – proponuje Eli.
Do tej pory każdą noc spędzał u mnie. Nie wiem, czy chciał w ten sposób dowieść swojej
normalności, czy może próbował dopasować się do mnie, ale jestem mu za to wdzięczna. Dziś
chcę mu się zrewanżować tym samym. Obopólny kompromis jest konieczny.
– Chętnie.
Eli całuje mnie w rękę.


– Cieszę się, że do mnie wpadniesz.
To miłe, że chce mnie do siebie zaprosić. Ja również lubię sprawiać mu przyjemność.
Dzisiejszy dzień był cudowny. Wiem, że z początku czuł się nieswojo, ale mimo to przekomarzał
się z moimi przyjaciółkami, wytrzymał towarzystwo ich mężów, innymi słowy, zachował się
wzorowo. Wielokrotnie przyłapałam go na tym, że na mnie patrzył. Posyłał mi uśmiechy i co
rusz mnie zaczepiał. Te drobne gesty są wyrazem jego troski i uwagi.
– Dziękuję ci za dzisiejszy dzień.
– Dobrze się bawiłem, twoje przyjaciółki są świetne.
– Są szurnięte.
Eli wybucha śmiechem
– Nicole naprawdę cię kocha.
– Mam szczęście, że jest moją przyjaciółką. – Choć Nicole doprowadza mnie do szału,
nie wyobrażam sobie życia bez niej. – Wszystkie są wyjątkowe, ale Nicole zawsze była mi
najbliższa.
Opowiadam mu kilka zabawnych dykteryjek z naszego dzieciństwa. Wówczas nie
grzeszyłyśmy rozumem. Nie wiem, jak to możliwe, że ani razu nie wylądowałyśmy w areszcie.
Moja mama spuściłaby mi łomot, gdyby wiedziała, jakie głupstwa wyczyniałyśmy. Z naszej
czwórki to Kristin była głosem rozsądku, więc nasi rodzice pozwalali nam na wszystko, pod
warunkiem że nam towarzyszyła. Zapewne wierzyli, że wybije nam z głowy głupstwa, ale
zwykle to my namawiałyśmy ją do złego.
– Chcesz powiedzieć, że próbowałyście przeskoczyć ogrodzenie Busch Gardens?
– Poszło o zakład. – Nicole i ja przyjmowałyśmy każde wyzwanie. – Chłopak Nicole tam
pracował, twierdził, że na pewno nam się to nie uda.
– I co? Udało się?
Eli parkuje na podjeździe przed domem. Spogląda na mnie pytająco.
– Widziałeś na własne oczy, jak wdrapywałyśmy się na ogrodzenie. Wówczas też nie szło
nam za dobrze.
Eli wybucha gromkim śmiechem i uderza w kierownicę.
– To najlepsze, co w życiu widziałem.
Przewracam oczami i krzyżuję ręce na piersi.
– Kierował nami instynkt samozachowawczy. – To było głupie. Wiem doskonale.
Wyobrażam sobie, jak idiotycznie wyglądałyśmy. Przynajmniej miałam na sobie spodnie, bo
w przeciwnym razie spaliłabym się ze wstydu.
– Co masz na myśli?
– Uciekłam, bo wylądowałam z tobą w łóżku.
Eli kręci głową.
– Chyba powinienem czuć się urażony. W każdym razie taka sytuacja spotkała mnie po
raz pierwszy w życiu. Nigdy wcześniej żadna dziewczyna nie uciekała przede mną po kilku
orgazmach.
Wiele rzeczy chciałabym zmienić, ale ta do nich nie należy. Jasne, mogłam się inaczej
zachować, ale wtedy minione tygodnie nie tak by wyglądały.
– Pozwól, że cię o coś zapytam. Myślisz, że gdybym została wtedy na noc,
siedzielibyśmy tu teraz razem?
Eli milknie i przeczesuje włosy.
– Chciałbym powiedzieć, że tak, ale twoja ucieczka sprawiła, że mnie zaciekawiłaś.
Nigdy wcześniej niczego takiego nie doświadczyłem.
– Nikomu nie przyszło na myśl, żeby uciec od najseksowniejszego mężczyzny świata.


Eli śmieje się pod nosem.
– Tobie przyszło.
Nachylam się do niego.
– To samo zrobiłabym dzisiaj.
– Tak?
– Tak, bo jestem tu z tobą. Wiem, że gdybym została, nie próbowałbyś mnie odnaleźć.
Eli spogląda na mnie z czułością i uśmiecha się przekornie.
– Nigdy się o tym nie przekonamy. – Przysuwa się do mnie tak blisko, że czuję na twarzy
jego oddech.
Głaszczę go po głowie i wplatam palce w jego ciemne włosy, nie odrywając od niego
wzroku. Zadowolenie w jego oczach ustępuje miejsca lękowi, który po chwili przeradza się
w uwielbienie. Czy Eli się boi? Po raz kolejny widzę, że coś go trapi. Jakaś część mnie chce go
o to zapytać, ale jednak udaję, że nic nie zauważyłam.
Ogarnia mnie lęk, bo wiem, że popełniam błąd. Nie pierwszy raz znalazłam się
w podobnej sytuacji, ale dotąd zawsze reagowałam. Wielokrotnie błagałam Matta, żeby
powiedział mi, co czuje. Za każdym razem jeszcze bardziej się ode mnie oddalał. Jednym
z objawów szaleństwa jest podejmowanie tych samych co kiedyś działań i oczekiwanie zgoła
innego rezultatu. Może się mylę, ale coś mi podpowiada, że tym razem intuicja mnie nie
zawodzi.
Eli przywiera ustami do moich warg. Staram się zdusić niepokój i skoncentrować na
pocałunku. Nasza przyszłość stoi pod znakiem zapytania i wiem, że jeśli popełnię błąd,
zaprzepaszczę swoją szansę. Muszę dotrzymać mu kroku w nadziei, że uda nam się ominąć
wszystkie przeszkody.
Eli opiera czoło na mojej skroni.
– Chodźmy do środka. Chcę się poprzytulać.
– Dobry plan.
Gdy wysiadamy z samochodu, odnoszę wrażenie, że wrócił mu dobry humor. Zachodzące
słońce oświetla zarys domu. To prawdziwy pałac. Podobnie jak za pierwszym razem, jego
wielkość robi na mnie piorunujące wrażenie. Wątpię, żebym kiedykolwiek przyzwyczaiła się do
tego, jaki jest ogromny. Eli bierze mnie za rękę i po raz kolejny oprowadza po domu, ale tym
razem pokazuje mi każdy pokój.
Na drugim piętrze wchodzimy do wszystkich sześciu sypialni, każda z nich jest dwa razy
większa od mojej. Ich wystrój jest nad wyraz wyszukany i każda wyposażona jest w prywatną
łazienkę.
Gdy przekraczamy próg jego sypialni, prawie mdleję z wrażenia. To nie pokój, to mały
dom. W głębi zaaranżowano kąt wypoczynkowy, po lewej widać kominek obudowany szkłem.
Eli oparty o ścianę przygląda się, jak obchodzę pomieszczenie, zaglądając w każdy kąt.
– Nieprawdopodobne – mówię z podziwem.
Po przeciwnej stronie kominka jest łazienka, a raczej salon kąpielowy. Wchodzę do niej
i staję oniemiała. Po prawej widzę jacuzzi, a obok prysznic, który zajmuje całą ścianę.
Przysięgam, że pomieściłby z dziesięć osób.
Odwracam się, gdy Eli chrząka.
– Ładnie wyglądasz w mojej łazience.
Kręcę głową z niedowierzaniem.
– Wątpię.
Robi krok w moim kierunku.
– Pewnego dnia zrozumiesz, jaka jesteś piękna.


– Pewnego dnia zrozumiesz, że potrzebujesz okularów. – Silę się na kiepski żart. Choć
nigdy nie uważałam, że jestem brzydka, wiem, że żadne ze mnie bóstwo. Nadal zdumiewa mnie
zachwyt Eliego.
Teraz otacza mnie swoimi silnymi ramionami, a ja zatapiam się w jego uścisku. Eli
sprawia, że czuję się kompletna. Przy nim świat nabiera barw. Choć moje problemy nie znikają,
nie wydają mi się teraz aż tak przytłaczające.
– Chodźmy do łóżka – mówi Eli uwodzicielsko.
Uśmiecham się do niego.
– Świetny pomysł.
Szykujemy się do snu w jego ogromnej łazience. Śmieję się w duchu, bo bardzo różni się
od tego, do czego przywykłam. Mam jedną niewielką umywalkę, a jego szafka łazienkowa
zajmuje trzy czwarte ściany.
Kładziemy się do ogromnego łoża. Choć jest wygodne i szerokie, trochę tęsknię za
ciasnotą mojego łóżka, w którym zawsze leżymy przytuleni. Eli wyciąga rękę, a ja moszczę się
przy jego boku.
– Lubię, gdy jesteśmy tak blisko.
Eli mruczy, gdy oplatam go ramieniem.
– Zrozumiałem, jak bardzo, gdy zasnęłaś po swojej stronie łóżka.
– Lubisz, gdy ja jestem blisko – droczę się z nim.
– Bardzo blisko.
Uśmiecham się i całuję go w tors.
– Podoba mi się, że to lubisz.
– Pani porucznik, czy chce mnie pani uwieść?
Trzepoczę rzęsami i pytam:
– Kto? Ja?
Eli przekręca się i przyciąga mnie do siebie.
– Jestem otwarty na propozycje.
– Czy mogę pana uwieść, panie Walsh?
Eli przystawia usta do mojego ucha i wysuwa język, liżąc je i gryząc.
– Może powinnaś sprawdzić?
Wsuwam rękę pod kołdrę, dotykając jego muskularnego ciała, aż natrafiam na jego
erekcję. To cudowne, że zawsze jest gotowy i nie muszę się zastanawiać, czy mnie pragnie.
Spanie nago ma wiele zalet, ta jest jedną z nich.
Całuję go w usta i dłonią obejmuję członek. Eli jęczy, chwyta mnie za biodra, wbijając
palce w moje ciało, a ja robię mu dobrze.
Nagle rozlega się dźwięk mojej komórki, ale jestem zbyt pochłonięta tym, co robię, żeby
zareagować.
Spijam jęk z ust Eliego. Czuję jego dłoń na piersi, ugniata ją i ciągnie za sutek. Dotąd
żaden mężczyzna nie podniecał mnie tak jak on. Nie jestem doświadczona w sztuce miłości, ale
Eli mnie inspiruje. Pragnę go zadowolić. Podnieca mnie, że to właśnie moje ciało chce wielbić
i posiąść.
– Doprowadzasz mnie do szaleństwa – mówi Eli i ponownie mnie całuje. Wodzi dłońmi
po mojej skórze, odnajduje łechtaczkę.
Telefon dzwoni ponownie.
– Może powinnaś odebrać – rzęzi Eli, a ja jęczę w odpowiedzi.
Głowa opada mi na poduszkę i w duchu przeklinam komórkę.
– Nigdzie nie odchodź – proszę go i wyskakuję z łóżka. On podpiera się na łokciu


i patrzy, jak biegnę przez pokój.
Mam sześć nieodebranych połączeń z nieznanego numeru. Nie słyszałam, żeby telefon
dzwonił aż tyle razy. Coś się stało, czuję to podskórnie. Nikt nie wydzwania tyle razy bez
wyraźnej przyczyny. W duchu karcę się za własną lekkomyślność.
– Słucham – mówię drżącym głosem.
– Heather, tu Anthony.
– Anthony. – Zerkam na Eliego, który od razu wyskakuje z pościeli. – Co się stało?
Anthony milczy, a mnie ogarnia przerażenie.
– Musisz przyjechać do szpitala. Natychmiast.
– Czy ona… – Słowa więzną mi w gardle, a Eli bierze mnie w ramiona. Straciłam głos.
Nie mogę zapytać, czy Steph umarła, bo wiem, że jeśli to potwierdzi, stracę nad sobą kontrolę.
– Po prostu przyjedź.
Eli przytula mnie, a telefon wypada mi z ręki. Sądziłam, że jestem przygotowana na ten
moment, ale to nieprawda. Uruchamia się we mnie instynkt samozachowawczy. Zamieram
i przestaję cokolwiek czuć. Nie wiem, jakim cudem dochodzę do łóżka. Wszystko staje się
odrealnione. Mam wrażenie, że czas przestał istnieć.
Czuję się, jakbym była martwa, wyzuta z uczuć.
Eli bierze mnie na ręce, jak dziecko, i znosi po schodach. Słyszę, jak głośno zwraca się do
kogoś, i wsiadamy do samochodu. Chyba rozmawia z kimś przez telefon, ale nie jestem tego
pewna, bo straciłam kontakt z rzeczywistością.
Samochód rusza, lecz widok za oknem spowija mgła. Anthony nie musiał mi mówić, że
Steph umarła, a mnie przy niej nie było. Czuję to.
Mojej siostry już nie ma.
Zostałam sama.


Rozdział 19

– Pani Covey, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Proszę przyjąć moje najszczersze
kondolencje – mówi lekarz Steph. Łzy ciekną mi z oczu, skapują na policzki i brodę.
Moja siostra nie żyje.
Trzy dni temu byłyśmy w parku rozrywki. Śmiałyśmy się i wygłupiałyśmy, a teraz już jej
nie ma. Odeszła bez uprzedzenia, bez pożegnania, zostawiając mnie samą pogrążoną w rozpaczy.
Stoję w wyziębionym pustym pokoju, a lekarz i Anthony starają się odpowiedzieć na
moje pytania.
– Dlaczego odeszła tak nagle? – pytam. – Myślałam, że będzie wiadomo, kiedy to nastąpi.
Anthony zabiera głos.
– Błagała nas, żeby nic ci nie mówić.
– Nie mówić mi o czym?
Doktor Pruitt dotyka mojego ramienia.
– Po ostatnim ataku Stephanie nabawiła się zapalenia płuc. Dlatego zatrzymaliśmy ją
w szpitalu kilka dni dłużej. Antybiotyki przestały działać, ale ona nie chciała kontynuować
leczenia i wbrew naszym radom podjęła decyzję o wypisie ze szpitala. Zrobiliśmy wszystko, co
w naszej mocy, żeby jej pomóc.
Zalewa mnie złość, a ciało napina się boleśnie. Wybrała śmierć? Wiedziała, że umrze?
Okłamali mnie? Nie widzą, ile mnie to kosztuje? Dyszę ciężko, usiłując zrozumieć, co się stało.
Spoglądam na Eliego i na lekarza i wreszcie wybucham.
– Nic nie rozumiem! Jak to możliwe, że nikt mi nic nie powiedział?! Jak mogliście to
przede mną zataić?! – krzyczę. – To ja się nią opiekowałam! Nie myślała trzeźwo! Jestem jej
siostrą! Powinnam była o wszystkim wiedzieć!
Zawodzę głośno, a Eli przytula mnie mocno. Jestem tak wściekła, że uderzam go w tors
i w rękę. Jestem zła na niego, bo to z nim byłam, gdy to się stało. Jestem zła na Stephanie, że mi
nic nie powiedziała. Mogłam przy niej być jeszcze trzy dni. Gdybym wiedziała, w jakim jest
stanie, nigdy nie wyraziłabym zgody na to, żeby poszła do tego pieprzonego parku rozrywki.
Nakłoniłabym ją do leczenia, nie dopuściłabym do jej śmierci. Mogłam tyle dla niej zrobić, ale
teraz jest już za późno.
Swoją złość kieruję na Anthony’ego.
– Wiedziałeś! – krzyczę. – Wiedziałeś, że jest chora, a mimo to zabrałeś ją na dwór.
Anthony spuszcza głowę, a gdy spogląda na mnie, jego oczy są pełne łez.


– Wiem, że mi nie wierzysz, ale bardzo się o nią troszczyłem. Poprosiła mnie, żebym jej
pomógł, bo bardzo chciała wyjść na dwór. Chciała spędzić z tobą jeden normalny dzień.
Wiedziała, że umiera, i nie chciała tego przeciągać. Byłem przy niej cały czas, trzymałem ją za
rękę i wspierałem ją w jej decyzji.
– Jak długo się znaliście? Tydzień? Ja towarzyszyłam jej na każdym kroku przez
ostatnich siedem lat! To ja powinnam była czuwać przy jej łóżku. Odebrałeś mi to.
Łza płynie mi po policzku, ale moje serce wypełnia nienawiść, więc nie ma w nim
miejsca na smutek.
– Uwierz mi, twoja siostra kochała cię tak mocno, że chciała ci tego oszczędzić. Zrobiła
to z miłości.
Nienawidzę samej siebie. Nienawidzę jego. Nienawidzę wszystkich i nie mogę oddychać.
Zaczynam się dusić, Eli gładzi mnie po plecach.
– Spokojnie, skarbie.
Spoglądam na niego, ale widzę jak przez mgłę.
– Umarła, a ja nie zdążyłam się z nią pożegnać. Nie było mnie przy niej, Eli.
– Wiem.
Lekarz odchrząkuje.
– Pani siostra dała nam ścisłe instrukcje dotyczące opieki nad nią. Zastosowaliśmy się do
nich. Pani Covey, bardzo nam przykro z powodu pani straty. Proszę zostać tak długo, jak pani
potrzebuje.
On i Anthony odchodzą, zostawiając nas samych. Ostatnia rzecz, jaką chcę zrobić, to
pożegnać się z nią na zawsze.
Eli bierze mnie pod ramię i prowadzi korytarzem. Chcę go odepchnąć, żeby zostać sam
na sam ze swoją rozpaczą, ale z jakiegoś powodu nie mogę się na to zdobyć. On jest jedyną
osobą, która mnie nie okłamała. Trzymam się go jak ostatniej deski ratunku, podążając
korytarzem. Oboje milczymy, bo żadne z nas nie ma już nic do powiedzenia. Nie cofnę czasu.
Nie mam wpływu na decyzje, które zdążyły już zapaść. Po raz kolejny odebrano mi możliwość
wyboru.
Przez uchylone drzwi widzę leżące nieruchomo ciało siostry. Nie mam siły. Oszukiwałam
samą siebie, że jestem na to gotowa. Nie można przygotować się na rozpacz. Cały czas myślę
o tym, że zabrakło mnie przy niej, gdy umierała. Byłam w łóżku z Elim, zirytowana dzwoniącym
wciąż telefonem. Powinnam była wtedy być przy niej, zapewniać ją o swojej miłości. Moja
piękna siostra umarła i nie mogę znieść myśli, że w ostatnich chwilach nie towarzyszył jej mój
kojący głos.
Eli trzyma mi dłoń na plecach, a ja odwracam się do niego i szarpię go za koszulę.
– Nie, nie, nie!
Miałam nadzieję, że może zaszło jakieś nieporozumienie. W głębi serca liczyłam na to, że
Steph nadal żyje, ale byłam w błędzie.
– Nie jestem na to gotowa! – Zanoszę się płaczem. – To niemożliwe, że jej nie ma. Boże,
błagam, oddaj mi ją!
Eli szepcze słowa otuchy i wsparcia, ale nic nie ukoi tego bólu. Zalewają mnie rozpacz,
poczucie winy i złość.
– Chcesz wejść do środka? Nie musisz, jeśli nie dasz rady.
Wiem, że powinnam. Nawet jeżeli tak naprawdę jej nie ma, to jest wszystko, co po niej
zostało.
– Tak, chcę – mówię i prostuję się, odnajdując odrobinę otuchy w cieple jego dłoni, którą
gładzi mnie po plecach.


– Będę obok.
Wchodzę do pokoju, powłócząc nogami, i przysuwam krzesło do jej łóżka. Serce mi pęka.
Eli zostaje na zewnątrz, bym mogła pobyć z nią sam na sam. Odgarniam jej włosy z czoła.
Uwielbiała, gdy to robiłam. Na początku jej choroby to była jedyna rzecz, która ją uspokajała.
Nie sposób zliczyć nocy, które spędziłam, gładząc ją po głowie.
Zamykam oczy, bo nie mam siły na nią spojrzeć, i ponownie głaszczę jej włosy.
– Przepraszam cię, Stephy. Nie było mnie przy tobie i nigdy sobie tego nie wybaczę.
Jestem twoją siostrą, to był mój obowiązek. Nie wiem, czy się bałaś, czy cię bolało. Nie wiem,
czy mnie wypatrywałaś. – Z moich ust wydobywa się jęk rozpaczy.
Eli staje w progu, ale zatrzymuję go gestem dłoni. Chcę być sama. Choć wiem, że Steph
nie żyje, modlę się, żeby mnie usłyszała.
– Kotku, byłabym przy tobie, gdybym wiedziała. Powinnam być przy tobie. Stephanie
Covey, byłaś całym moim życiem. Byłaś najlepszą siostrą na świecie. Każdy dzień z tobą był
prezentem od losu, chciałabym zachować cię przy sobie na zawsze. Chciałabym ci opowiedzieć
jakiś głupi kawał. – Łzy napływają mi do oczu. – Żałuję, że nie mogę cię przytulić i powiedzieć
ci, jaka jesteś wyjątkowa. – Ocieram twarz i wzdycham. – Symbolizowałaś wszystko, co dobre
na tym świecie. Sprawiłaś, że stałam się lepszym człowiekiem.
Opieram głowę na jej łóżku i ściskam jej bezwładną dłoń. Puszczają mi nerwy i zanoszę
się płaczem, wyję głośno i rozpaczliwie, ale nie obchodzi mnie to.
– To ja powinnam zachorować! Nie zasłużyłaś na to!
Nie mam pojęcia, jak długo siedziałam zgarbiona przy tym łóżku, ściskając jej dłoń.
Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, czym jest strata. Gdy zginęli nasi rodzice,
sądziłam, że poznałam bezmiar cierpienia, ale to było nic w porównaniu z tym, co czuję teraz.
Tonę w oceanie rozpaczy, a prąd porywa mnie coraz dalej w mętne wody.
Potrzebuję powietrza.
Nie mogę oddychać.
Czuję się tak, jakby płuca przestały mi pracować. Bezskutecznie próbuję zaczerpnąć
powietrza.
– Spokojnie, kotku. Spokojnie. Heather, spójrz na mnie. – Eli klęka przy mnie i bierze
moją twarz w dłonie, ocierając mi kciukiem łzy. Spoglądam na niego, a on patrzy na mnie,
czekając, aż się uspokoję. – O tak. Oddychaj. Po prostu oddychaj. Jestem przy tobie.
– Ona umarła.
– Wiem, kochanie.
– Nie wróci.
Patrzy na mnie ze smutkiem w oczach.
– Tak mi przykro.
Z moich ust wydobywa się ryk rozpaczy.
– Eli, zabierz mnie do domu. Proszę. Nie mogę znieść tego, że nie żyje. Nie potrafiłam jej
ocalić, a teraz umarła!
Bierze mnie w ramiona, a ja rozklejam się do reszty. Tęsknię za odrętwieniem, bo ono
znieczula ból. Świadomość, że jutro nie będę mogła do niej zadzwonić, napisać ani jej dotknąć,
jest tak bolesna, że nie wiem, jak zdołam przeżyć kolejne pięć minut.
Eli przytula mnie do piersi i wyprowadza na zewnątrz. Słyszę, jak z kimś rozmawia, ale ja
na powrót pogrążam się w mroku. Nie chcę wychodzić na światło dzienne.
Ogarnia mnie całkowity bezwład.
Dociera do mnie tylko to, że Eli obejmuje mnie ramieniem. Zamykam oczy i odpływam
do miejsca, gdzie nawet śmierć mnie nie dosięgnie.






– Heather. – Ktoś nawołuje mnie cicho. – Obudź się, kotku.
Stephanie? Czy to jej głos? Otwieram oczy w nadziei, że zobaczę siostrę, ale to nie ona.
Nicole stoi nade mną. Rozglądam się zdezorientowana i dociera do mnie, że nie jestem u siebie.
Pośrodku przestronnego pokoju stoi obszerne łoże. Jestem w domu Eliego. Jak to się stało, że się
tu znalazłam?
– Hej. – Niki spogląda na mnie oczami zaczerwienionymi od płaczu.
Wygląda na to, że już wie o Stephanie.
Eli musiał do niej zadzwonić.
– Nicole… – wyduszam z siebie, a ona wyciąga ręce w moją stronę. Gdy tylko mnie
dotyka, wybucham płaczem. Zawodzę jeszcze głośniej niż poprzednio.
Ból wraca ze zdwojoną siłą. Nicole kołysze mnie w ramionach, a ja chwytam się jej
z całych sił.
– Tak, skarbie. Wypłacz się – zachęca mnie. – Po prostu to z siebie wyrzuć.
Ludzi, którzy się wzajemnie rozumieją, łączy specyficzny rodzaj bliskości. Tak jest ze
mną i z Nicole. Rozumiemy się bez słów. Czasami chodzi tylko o to, żeby wypłakać się
w ramionach przyjaciółki.
Nicole spogląda na mnie, gdy w końcu cichnę.
– Lepiej ci?
– Nie. Nie wiem, czy kiedykolwiek poczuję się lepiej.
Ociera łzy i przytakuje.
– Będzie bolało, ale jesteś silna, Heather. Stephanie bardzo cię kochała, pamiętaj o tym.
– Zataiła to przede mną. – Zalewają mnie emocje z poprzedniego dnia. – Moja siostra
wiedziała, że jest chora i że czeka ją rychły koniec. Zataiła to przede mną, żeby spędzić ze mną
dzień w Busch Gardens. Zapłaciła za to najwyższą cenę. Gdyby żyła, spuściłabym jej lanie.
Powinna była zostać w łóżku i wydobrzeć, żeby…
– Żeby za chwilę znów zachorować? – pyta Nicole.
Kochała Stephanie jak własną siostrę. Gdy byłyśmy małe, Steph nie odstępowała nas na
krok i naśladowała wszystko, co robiłyśmy. Pamiętam, że kiedyś ją nakryłam, jak przymierzała
moje ubrania i rozmawiała z wyimaginowaną „przyjaciółką Nicole”. Wtedy działało mi to na
nerwy, ale teraz żałuję, że nie miałam daru przewidywania przyszłości.
– Czy naprawdę byś jej tego życzyła?
Odruchowo chcę krzyknąć: „Tak!”.
Otwieram usta, żeby jej odpowiedzieć, ale Nicole patrzy na mnie ostrzegawczo.
– Ja… nie wiem.
Podkulam nogi pod siebie i obejmuję oburącz kolana. Żałuję, że nie mogę zniknąć. Życie
jest takie bolesne.
– Znam cię i wiem, że nie życzyłabyś jej tego. Nie wyobrażam sobie, co byś czuła, gdyby
cierpiała miesiącami.
To trochę pocieszające, choć tylko w niewielkim stopniu. Ostatnie siedem lat jej życia
wypełniały ciągłe wzloty i upadki. Było nam bardzo ciężko, a ona to wszystko wytrzymywała.
Od momentu postawienia diagnozy musiałam się przyglądać, jak uchodzi z niej życie.
Zerkam w kierunku drzwi, w których staje Eli. W dłoniach dzierży szklankę z wodą


i talerz z jedzeniem. Przestępuje próg z wahaniem. Spoglądam na niego ze łzami w oczach.
– Udało ci się zasnąć. – W jego głosie pobrzmiewa troska. – Pomyślałem, że powinnaś
teraz coś zjeść.
Usta mi drżą na wspomnienie tego, jaka byłam szczęśliwa, zanim odebrałam telefon ze
szpitala. Cieszyliśmy się sobą, podczas gdy moja siostra umierała. Żałuję, że nie mogę cofnąć
czasu. Byłam tak zaabsorbowana sobą, że nie przyszło mi do głowy, by odwiedzić Steph po
imprezie.
Serce mi pęka z żalu na myśl o tym, ile czasu straciłam, nie odbierając telefonu. To
rozpamiętywanie mnie wykończy.
Nicole delikatnie dotyka mojej ręki.
– Eli zadzwonił do mnie od razu po waszym powrocie do domu. Natychmiast
przyjechałam, ale spałaś piętnaście godzin.
– Jestem zmęczona.
Eli i Nicole wymieniają spojrzenia.
– To jasne. Musisz coś zjeść. Chcesz, żebym zadzwoniła do Matta i uprzedziła go, że
weźmiesz kilka dni wolnego?
– Przekaż mu, że nie wiem, kiedy wrócę.
Nie mam na nic siły. Nie wyobrażam sobie, że miałabym wsiąść do policyjnego wozu.
– Powiem mu, że bierzesz tydzień urlopu, a potem sama zdecydujesz, co dalej – mówi
Nicole tonem nieznoszącym sprzeciwu. Jej intencje są dla mnie jasne. Tak samo bym się
zachowała wobec niej, gdyby to ona była załamana.
Starałabym się zrobić wszystko, żeby zmotywować ją do działania.
Sęk w tym, że nie można nikogo do niczego zmusić. Można jedynie żywić nadzieję, że
człowiek o własnych siłach wyczołga się z ciemnej czeluści, wtedy dopiero można próbować mu
pomóc. A teraz czuję taki bezwład, że nie mam nawet siły się ruszyć.
– Chcesz, żebym z wami została? – pyta Nicole Eliego.
– Nie, ja się nią zajmę.
Spoglądam na nich ze złością, że rozmawiają o mnie, jakby mnie tu nie było. Jedyne, co
mi pozostaje, to zasnąć w nadziei, że obudzę się w innej rzeczywistości.
Nicole całuje mnie w czoło i oboje wychodzą z sypialni. Sięgam po komórkę
i przeglądam nieodczytane esemesy oraz listę nieodebranych połączeń.
DANIELLE: Kocham Cię. Gdybyś mnie potrzebowała, jestem.
BRODY: Rachel i ja przesyłamy Ci moc miłości. Daj znać, jeśli mógłbym Ci jakoś
pomóc.
KRISTIN: Rozmawiałam z Nicole. Heather, tak mi przykro. Chcesz, żebym do Ciebie
wpadła?
Od razu jej odpisuję. Nie mam ochoty nikogo widzieć.
JA: Dzięki, ale chcę być sama.
Fakt, że jestem gościem w domu Eliego, nie ma żadnego znaczenia. Kristin i tak mnie
odwiedzi, taka już jej natura. Z naszej czwórki ma najbardziej rozwinięty instynkt opiekuńczy,
ale ja nie chcę, żeby mi matkowała. Nie chcę, żeby ktokolwiek próbował mnie pocieszyć.
Usiłuję sobie przypomnieć, co czułam, gdy zginęli nasi rodzice. Czy wówczas też tak
rozpaczałam? Chyba tak, ale musiałam zająć się Stephanie. Zamiast rozpaczy musiałam się
skupić na bieżących sprawach, starałam się być silna i pełna nadziei. Miałam wsparcie przyjaciół,
a poza tym byłam w college’u. Było inaczej niż dziś.
Eli wchodzi do sypialni, a ja resztką sił usiłuję się podnieść. Sztywnieją mi ręce, gdy
próbuję się nimi objąć.


– Jadłaś coś? – pyta Eli.
– Nie jestem głodna.
Łóżko ugina się pod jego ciężarem, kiedy Eli siada obok mnie.
– Okej.
Spoglądam na niego ze zdziwieniem. Byłam pewna, że zacznie mnie namawiać, żebym
przestała rozpaczać i zrobiła coś dla siebie.
– Nie dziw się tak. Każdy inaczej przeżywa stratę. Jedyne, co mogę zrobić, to być przy
tobie.
Łzy napływają mi do oczu. Wtulam się w jego ramiona. Nie wiem, co mną kieruje, ale
potrzebuję, żeby mnie pocieszył. Eli kładzie się, pociągając mnie za sobą, i otacza mnie
ramionami. Płaczę bezgłośnie, słuchając bicia jego serca.
Od śmierci Stephanie nie odstąpił mnie nawet na krok. Troszczył się o mnie. Obracam
się, żeby spojrzeć mu w oczy. Eli uśmiecha się do mnie smutno, a ja czuję wszechogarniającą
wdzięczność. W najgorszych chwilach mojego życia mogę na niego liczyć.
– Dziękuję ci, Eli.
Głaszcze mnie po głowie.
– Nie musisz mi dziękować.
– Znamy się dość krótko.
– To nie znaczy, że nie połączyło nas prawdziwe uczucie. Mówiłem ci, że nie odejdę.
Zamykam oczy, a łza spływa mi po policzku.
– Przez jakiś czas będzie mi smutno.
Wolę go ostrzec zawczasu, lepiej, żeby zmył się od razu, zanim jeszcze bardziej się
w nim zadurzę. To on musiałby odejść. Ja nie mogłabym tego zrobić, nawet gdybym chciała.
– Skarbie, spójrz na mnie – prosi.
Otwieram oczy i widzę, że usiadł naprzeciw mnie, więc robię to samo.
– Powinnaś być smutna. Nie znałem Stephanie tak dobrze jak ty, a i mnie jest smutno.
Chyba nie wiesz, co do ciebie czuję. Nie zostawię cię, dlatego że rozpaczasz. Nigdzie się nie
wybieram, mam zamiar zostać przy tobie.
– Za tydzień wyjeżdżasz – przypominam mu.
Łapie mnie za ramiona.
– Uprzedziłem produkcję, że nie będzie mnie na planie w przyszłym tygodniu. Pojadę,
gdy poradzimy sobie z tą sytuacją.
Chwytam go za nadgarstek i opieram czoło na jego skroni.
– Nie wiem, co powiedzieć.
– Nie musisz nic mówić – szepcze. – Po prostu daj mi się sobą zaopiekować.
Eli niepewnie muska wargami moje usta, a ja przysuwam się do niego. Nie chodzi
o namiętność, ale o coś głębszego. Nasz pocałunek jest delikatny, czuły i ciepły. Dzięki niemu
dostrzegam światełko w tunelu. Dotyk jego warg tchnął we mnie nadzieję, że uda mu się
rozgonić chmury i przegonić deszcz, i że znowu poczuję ciepło promieni słonecznych. Mam
nadzieję, że Eli to wie – nie igra się z matką naturą.



Rozdział 20

Od śmierci mojej siostry minęło siedemdziesiąt sześć godzin. Zaszyłam się w rezydencji
Eliego. A on jest cierpliwy, czuły, kochający i pomocny. Gdyby ktoś mi powiedział, zanim go
poznałam, że taki właśnie będzie, wyśmiałabym go. Uważałam go za samolubnego, aroganckiego
dupka, którego nie obchodzi nic poza nim samym. Dlaczego? Bo jest celebrytą.
Myliłam się.
Eli jest zupełnie inny, choć rzeczywiście ma kupę kasy. Jest także bardzo empatyczny.
Oglądamy razem telewizję, zamawiamy jedzenie do domu, no i płaczę wtulona w niego.
Przytulam się i zaciągam jego zapachem. Uwielbiam to połączenie woni mydła, drzewa
sandałowego i mirry. Nawet jeśli Eli śpi, odruchowo przysuwa się bliżej mnie. Patrzę, jak
uśmiecha się we śnie. Wodzę palcem po jego policzku, dotykając zarostu.
– Cześć. – Eli otwiera oczy i uśmiecha się do mnie.
– Cześć.
Przewraca się na bok.
– Spałaś trochę?
Nie jestem pewna, czy od tamtej nocy w ogóle zasnęłam. Starałam się, ale moje ciało jest
w ciągłym pogotowiu. Wczorajszej nocy obudziłam Eliego swoim szlochem. Przyśniła mi się
śmierć Stephanie, ale we śnie zdążyłam się z nią pożegnać.
Mój umysł na okrągło analizuje najgorsze scenariusze. Nie wiem, czy to dobrze, że nie
było mnie przy niej, gdy odchodziła. Wiem, że mogłabym tego nie przeżyć. Nigdy nie byłam tak
wdzięczna za obecność Eliego jak wtedy, gdy obudziłam się zlana potem i łzami.
– Chyba tak.
– To dobrze. Może coś zjemy?
Przez ostatnie dni ledwie coś skubnęłam, więc teraz na myśl o jedzeniu burczy mi w
brzuchu.
– Chyba zgłodniałam.
– To chodź, ja umieram z głodu – mówi Eli ze śmiechem.
Idę za nim do łazienki, a gdy dostrzegam swoje odbicie w lustrze, zduszam okrzyk
przerażenia. Mam sińce pod oczami. Makijaż zasechł mi na skórze i nie jestem pewna, czy uda
mi się go zmyć. Nie wspomnę o kołtunie na głowie. Jezus. Zerkam na Eliego, który jak zwykle
wygląda perfekcyjnie. Potargane włosy dodają mu seksapilu i wygląda na wypoczętego. Szorty
zwisają mu poniżej wystających kości biodrowych.


Eli spogląda na mnie.
– Co? – pyta z uśmiechem.
Chyba się zorientował, że się na niego gapię, ale wzruszam ramionami.
– Nic.
Podchodzi do mnie i całuje mnie w usta.
– Gdy tak na mnie patrzysz, nie mogę się powstrzymać, żeby cię nie pocałować.
– Niby jak na ciebie patrzę?
– Dowiesz się w swoim czasie. – Znowu całuje mnie w usta, powstrzymując dalsze
pytania.
Gdy odsuwa się ode mnie, już mam go o to zapytać, kiedy nagle ściąga szorty i wchodzi
pod prysznic. Spoglądam na jego szerokie ramiona, na zarys mięśni na jego plecach, na jego nagi
tyłek i zatyka mnie z wrażenia.
Po raz pierwszy od trzech dni pragnę uśmierzyć ból w inny sposób niż do tej pory. Tym
razem nie mam ochoty jeść ani się przytulać. Niech sprawi, żebym zapomniała, kim jestem.
Czuję się osamotniona i załamana, ale Eli wytrąca mnie z odrętwienia.
Chcę się zatracić w jego zielonych oczach i oddać się przyjemności. Eli nieustannie dba,
żebym czuła się bezpiecznie. Myślami wracam do słów Stephanie: „Obiecaj mi, że otworzysz
swoje serce. Możesz to dla mnie zrobić?”.
Tak naprawdę prosiła mnie o coś więcej. Błagała, żebym otworzyła się na miłość.
– Dołączysz do mnie? – pyta Eli, stojąc pod prysznicem. Woda skapuje z każdego
centymetra jego apetycznego ciała.
Staję jak wryta, bo dopada mnie nagłe olśnienie. W ciągu ostatnich trzech dni całkowicie
się przed nim otworzyłam. Pozwoliłam, żeby zobaczył mnie w stanie całkowitej rozsypki, a on
nadal tu jest i wyciąga do mnie rękę, przywołując mnie do siebie.
Podchodzę do mężczyzny, z którym miał mnie połączyć jedynie przelotny romans.
Z każdym krokiem utwierdzam się w przekonaniu co do swoich uczuć – zakochałam się w Elim
Walshu.
Stajemy naprzeciw siebie w obłoku pary. Świadomość rodzącego się uczucia sprawia, że
serce bije mi jak oszalałe. Jak to możliwe, że tak szybko się w nim zadurzyłam? A może
rzeczywiście czas nie gra roli, gdy dwoje ludzi do siebie pasuje? Czy naprawdę ze wszystkich
mężczyzn na świecie to on jest mi pisany?
Gdy Eli na mnie spogląda, nie mam już żadnych wątpliwości… Ja go kocham.
Dotykam jego torsu. Wymieniamy spojrzenia, a ja czuję, że jego serce zaczyna szybciej
bić.
– O czym myślisz? – W jego głosie słychać wahanie.
Boję się, że jeśli powiem mu prawdę, wyśmieje
mnie. Boję się, że go stracę, tak jak innych. Strach paraliżuje mnie do tego stopnia, że
odpowiadam wymijająco:
– O tym, że przy tobie nie czuję się samotna. I o tym, że boję się, że cię stracę.
Eli obejmuje mnie w strugach wody.
– Skarbie, przecież ci obiecałem. Nigdzie się nie wybieram.
Kiedy spoglądam na niego, widzę, że mówi prawdę.
– Chcę się z tobą kochać.
Eli sztywnieje, domyślam się, że boi się, że nie jestem jeszcze gotowa. Odkąd Stephanie
umarła, tylko się przytulaliśmy. Nigdy się nie dowie, jak intymny był dla mnie jego dotyk.
– Heather – mówi z wahaniem. – Ja nie…
– Wiem. – Zasłaniam mu usta. – Próbuję ci powiedzieć, że cię potrzebuję. Chcę poczuć,


że żyję. Chcę, żebyś się ze mną kochał, bo ja też tego pragnę.
W jego wzroku dostrzegam pożądanie i niemą zgodę. Przebiega palcami wzdłuż mojego
kręgosłupa, a ja obejmuję go za szyję. Nasze ciała poruszają się w perfekcyjnej harmonii
i zaczynamy się całować. Eli przejmuje inicjatywę i wsuwa język do moich ust. Z każdym
muśnięciem oddaję mu kawałek siebie.
Przebiegam dłońmi w górę i w dół po jego barkach, masywnych ramionach i napiętych
mięśniach. Uwielbiam go dotykać. Pragnę mu ulec.
Nie przestajemy się całować. Czuję się, jakbym dotykała go po raz pierwszy. Eli wodzi
ustami po mojej szyi, doprowadzając mnie do szaleństwa.
Bierze moją twarz w dłonie i ponownie wpija mi się w usta. Gdy napotykam jego wzrok,
wszystko staje się jasne. On także jest we mnie zakochany.
Podobnie jak ja, on również nie wypowiada tych słów na głos. Spoglądam na niego z taką
samą miłością.
Intensywność jego spojrzenia obezwładnia mnie. Mój oddech staje się płytszy, a Eli
bierze mnie za rękę.
– Mam na coś ochotę – oświadcza. – Pozwolisz mi się tobą zająć?
– Już to zrobiłeś.
Dam mu wszystko, czego chce. Żadnemu mężczyźnie nie ufałam tak jak jemu.
Eli namydla ręce, obraca mnie tyłem do siebie i zaczyna mnie myć. Zaczyna od karku, po
czym namydla mi ramiona.
– Nie masz pojęcia, jak na mnie działasz – szepcze mi do ucha. – Jak bardzo pragnę
uśmierzyć twój ból. Kotku, chcę wywołać uśmiech na twojej twarzy. Pragnę dać ci wszystko.
Gdy odchylam się do tyłu, zaczyna namydlać mi piersi.
– Tak bardzo cię pragnę – przyznaję. – Przeraża mnie, ile dla mnie znaczysz.
Ostrożnie namydla całe moje ciało. Oboje jesteśmy nadzy, ale przekroczyliśmy granicę
gry wstępnej. Nasze pieszczoty są czułe i pełne emocji. Kiedy przestaje mnie myć, jestem już
skrajnie podniecona.
Chcę, żeby we mnie wszedł. Pragnę poczuć się kompletna. Chcę, żeby tchnął we mnie
życie.
Spogląda na mnie łapczywie. Nie możemy czekać ani chwili dłużej.
Przyciska mnie do ściany i wpija mi się w usta. Przelewam na niego całą moją miłość.
Chcę, żeby poczuł, jak bardzo go kocham. Sięgam po jego kutasa i otwieram się na niego. Nie
wytrzymam ani chwili dłużej. Muszę go poczuć w sobie.
– Heather – szepcze Eli. – Nie mamy prezerwatywy.
– Mam spiralę i jestem zdrowa.
Z jękiem opiera głowę na moim ramieniu.
– Ja też jestem zdrowy, ale jesteś tego pewna?
Spoglądam w górę, napotykając na jego błagalne spojrzenie. Mogę powiedzieć tylko
jedno:
– Kocham cię, Eli. I chcę, żebyś się ze mną kochał.
Moje nagłe wyznanie zdumiewa mnie samą. Czekam, aż spanikuje.
Eli odgarnia mokre kosmyki z mojej twarzy i się uśmiecha.
– Kocham cię. Pokochałem cię tego dnia na jachcie. Kochałem cię, gdy zobaczyłem cię
wymazaną farbą. Niewykluczone, że zakochałem się w tobie od razu, kiedy usłyszałem, jak na
koncercie wykrzykujesz moje imię.
Do oczu napływają mi łzy, nie rozpaczy, lecz nadziei. Nie jestem już sama, odnalazłam
swój dom.






– Wiesz, mieszkam w Tampie od urodzenia, ale nigdy tu nie byłam – mówię.
Podążamy ścieżką przez park, a Eli śmieje się pod nosem.
– Uwielbiam ten park. Randy zabierał mnie tu na ryby, gdy nasz ojciec był pijany
w sztok.
Po naszym emocjonującym prysznicu Eli powiedział, że chce mi coś pokazać. Nie
miałam ochoty opuszczać jego bezpiecznego gniazdka, ale Eli uparł się, że musimy pójść na
spacer przed spotkaniem z dyrektorem domu opieki.
– Opowiedz mi o swoich rodzicach. – Rzadko wspomina o rodzinie. Wiem, że jego matka
mieszka w Tampie, ale nie rozmawialiśmy o niej.
Eli wzdycha.
– Cóż mam powiedzieć. Mój ojciec był alkoholikiem, bił matkę i Randy’ego. Nie
pamiętam, żeby mnie lał, ale Randy twierdzi, że sam często obrywał zamiast mnie. Z tego, co
wiem, gdy ojciec stracił pracę, wyjechał z miasta.
– O rany. To dlatego jesteście ze sobą tak związani?
– Tak. Mój brat odgrywał w moim życiu rolę ojca. Choć jest zaledwie kilka lat starszy
ode mnie, wziął mnie pod swoje skrzydła. Gdy dowiedzieliśmy się o śmierci ojca, Randy w pełni
przejął opiekę nade mną.
Jego relacja z bratem jota w jotę przypomina moją relację z siostrą. Kiedy nasi rodzice
umarli, stałam się jej zastępczym rodzicem. Chociaż nasza sytuacja wyglądała nieco inaczej, bo
straciłyśmy oboje rodziców, potrafię sobie wyobrazić, co czuł Randy.
Spacerujemy po Lettuce Lake Park. Opieram głowę na ramieniu Eliego. Drzewa rzucają
przyjemny cień, osłaniając nas przed słońcem. Na Florydzie zwykle jest parno i gorąco, ale dziś
temperatura jest całkiem znośna.
– A twoja mama?
– Mieszka w Tampie, ale co pół roku jeździ do Nowego Jorku do siostry. Na zimę zawsze
wyjeżdżają w tropiki. Nie mam pojęcia dlaczego, ale robią tak od lat. – Eli zatrzymuje się przy
niewielkim stawie i łapie mnie za biodra. – Chciałbym, żebyś je obie poznała.
Uśmiecham się lekko.
– Chętnie.
– Mój brat naciska, żebyśmy go odwiedzili. Chciałbym, żebyś poznała moją bratanicę
i mojego bratanka.
Niespodziewanie moje serce przeszywa koszmarny ból. Nie powinno mnie boleć, że Eli
ma rodzinę. Wiem, że moja zazdrość jest kompletnie irracjonalna, i natychmiast dopadają mnie
wyrzuty sumienia. W głębi serca zdaję sobie sprawę, że to niewłaściwe, ale nie mogę udawać, że
jest inaczej.
Eli łapie mnie za biodra, gdy nic nie odpowiadam.
– Tak, oczywiście. Przepraszam, zamyśliłam się. – Próbuję obrócić to w żart. – Może
w przyszłym tygodniu?
– Skarbie, nie ma pośpiechu.
– Okej, ale naprawdę chcę ich poznać. Zwłaszcza twoją bratanicę.
Bawi mnie kontrast pomiędzy tą opinią pozbawionego skrupułów uwodziciela,
wykreowaną przez media, a jego wielkim sercem. Miłość, którą darzy swoją bratanicę, dowodzi


tego, jak bardzo jest uczuciowy. Domyślam się, że mała owinęła go sobie wokół palca.
Eli mnie przytula. Choć w pracy otaczają mnie rośli, silni mężczyźni, przy nich nigdy nie
czułam się bezpiecznie. Jestem dumna z tego, że zawsze polegałam tylko na sobie. Przy Elim
mogę się wreszcie trochę rozluźnić. Przy nim czuję się szczęśliwa i spełniona.
– Tu jest tak spokojnie – zauważa Eli.
– Cieszę się, że mnie tutaj zabrałeś. Stephanie byłaby zachwycona tym miejscem.
Eli uśmiecha się do mnie, całuje mnie w czoło i głaszcze po ramieniu.
– Wspominasz ją pierwszy raz od naszej wizyty w szpitalu.
– Mówienie o niej sprawia mi ból.
– A może dobrze ci to zrobi?
Nie wiem, jakim cudem miałoby mi to pomóc, ale z pewnością nie chcę o niej zapomnieć.
Jeśli jednak w ten sposób uda mi się zachować pamięć o niej, jestem gotowa znieść ten ból. Moja
siostra zawsze uwielbiała wspominać zabawne momenty z życia naszych rodziców. Zwierzyła mi
się, że przywoływała ich dusze, szepcząc ich imiona na wietrze.
Przytulam się do Eliego, łaknąc jego ciepła.
– Gdy byłyśmy małe, Stephanie chciała zostać gimnastyczką. Któregoś razu ćwiczyła
salta na moim łóżku. – Uśmiecham się na wspomnienie tego, jak żałośnie się to skończyło. – Nie
trafiła w łóżko i tyłkiem odbiła się od ściany, zostawiając na niej spore wgłębienie.
Eli śmieje się, a ja mu wtóruję.
– Moja mama była wściekła, bo zasłoniłyśmy to poduszkami.
– Poduszkami?
– Owszem, jakby to miało zagwarantować, że mama się nie zorientuje.
Eli kręci głową z uśmiechem. Stephanie uwielbiała opowiadać tę historię. Za karę
dostałam szlaban, bo Steph okłamała rodziców i zrzuciła winę na mnie. Ponieważ sytuacja
wydarzyła się u mnie w pokoju i na moim łóżku, mama nie uwierzyła mi, gdy próbowałam ją
przekonać, że winowajczynią była Steph.
Lubiła podkradać mi moje rzeczy, ubrania, kasety magnetofonowe i zabawki. Zrobiłabym
wszystko, żeby móc jej to podarować.
– Wracamy? – pyta Eli. – Musimy się spotkać z dyrektorem.
Perspektywa spotkania napawa mnie przerażeniem. Mam odebrać rzeczy Steph ze
szpitala i pozbyć się tego, co niepotrzebne. Nie wiem, czy temu podołam.
– Chyba tak – odpowiadam, ale przerywa mi krzyk jakiejś kobiety.
– O mój Boże! O mój Boże! – wrzeszczy zdyszana i staje jak wryta. Patrzy na Eliego
i wybałusza oczy. – Eli Walsh! To ty! Kocham cię. Jestem twoją największą fanką!
– Cóż, bardzo mi miło. – Eli przesyła jej promienny uśmiech i odsuwa się ode mnie.
Po raz pierwszy znaleźliśmy się w takiej sytuacji. Przysłuchuję się paplaninie kobiety,
która rozwodzi się nad tym, jaki Eli jest wspaniały i seksowny. Robi mi się niedobrze. Wiem, że
jest sławny, ale gdy jesteśmy sami, zdarza mi się o tym zapominać.
– Nawet sobie nie wyobrażasz, od jak dawna się w tobie kocham. Wiem, że pochodzisz
z Tampy, czekałam, aż na ciebie wpadnę! I proszę! – woła piskliwym głosem, a ja z trudem
powstrzymuję odruch wymiotny.
Eli bierze mnie za rękę.
– Miło mi było cię poznać, ale musimy już iść – mówi.
– Możesz zrobić nam zdjęcie? – pyta mnie kobieta.
Ostatnia rzecz, na jaką mam ochotę, to wejść w rolę fotografa, ale muszę pamiętać, że to
część jego pracy. Dla mnie jest po prostu Ellingtonem, mężczyzną, z którym spędziłam ostatnie
dwa dni na oglądaniu beznadziejnych komedii. Każdą z nich wybrał z dużą ostrożnością,


uważając, żeby nic nie przypomniało mi o śmierci siostry. Dbał o to, bym jadła i się wysypiała.
To on trzymał mnie w ramionach, gdy wyłam z rozpaczy. Ten mężczyzna jest tylko mój, Eli
natomiast to gwiazda światowego formatu. Na niego nie mam monopolu.
– Jasne – odpowiadam i biorę od niej telefon, a Eli spogląda na mnie przepraszająco.
Kobieta znowu zaczyna go komplementować, gładzi go po ramieniu, momentalnie
zapominając o moim istnieniu. Robię im zdjęcie, a ona po raz kolejny rzuca mu się w ramiona.
Odchodzi, zerkając za siebie. Czy wszyscy powariowali? Wiem, że na koncercie ja również go
nagabywałam, ale byłam pijana, a poza tym nie sądziłam, że mnie usłyszy. Gdybym była trzeźwa
i spotkała go w innych okolicznościach, pomachałabym mu albo przesłała uśmiech, ale żeby
wyznawać mu miłość? Nigdy. Przecież to absurd.
Kocham go. A ona go nawet nie zna.
Eli podchodzi do mnie, ale krzywię się, bo puszczają mi nerwy.
– Hej – mówi, biorąc mnie pod brodę. – Przepraszam.
– Daj spokój – odpowiadam, bo nie ma powodu, żeby miał mnie przepraszać za to, jak
wygląda jego życie.
– Zabrałem cię na spacer, bo chciałem żebyś się przewietrzyła. Zapomniałem, że ktoś
może nam przeszkodzić.
– Jak mogłeś o tym zapomnieć?
Na jego twarzy maluje się skrucha. Łapie się za kark i spogląda na mnie.
– Gdy jesteś przy mnie, zapominam, kim jestem. Sprawiasz, że nie pamiętam o tym
całym gównie, które jest pochodną mojej kariery. Przy tobie czuję się jak ktoś normalny.
– Nie byłam na to przygotowana, to wszystko. Jestem pewna, że tydzień temu
zareagowałabym inaczej, a nie jak jakaś wariatka.
– Skarbie, nie jesteś wariatką. Ani trochę.
Sama już nie wiem, co czuję. Targa mną rozpacz, na zmianę z zazdrością. W takim stanie
trudno o przytomność umysłu. Dalsze rozważania odkładam na później. Muszę się pogodzić
z tym, że będę się musiała dzielić ukochaną osobą. Nie wiem, czy będę do tego zdolna.


Rozdział 21

Dziś odbył się pogrzeb Stephanie.
Wydarzenie to zwieńczyło życie mojej siostry. Kristin i Nicole zamówiły kwiaty i zajęły
się przygotowaniami. Stephanie doskonale wiedziała, czego chce, i zostawiła mi ścisłe instrukcje.
Dokonała przedpłaty w domu pogrzebowym, a nawet wybrała sobie trumnę. Twierdziła, że nie
będę miała do tego głowy i na pewno wybiorę jakieś drewniane paskudztwo. Wówczas sądziłam,
że przesadza, ale okazało się, że miała rację.
Jestem w całkowitej rozsypce.
Myślałam, że świadomość jej nieuchronnej śmierci pomoże mi się z nią pogodzić. Nie
mogłam się bardziej mylić.
Kiedy pojechaliśmy po jej rzeczy do Breezy Beaches, nie dałam rady wejść do środka.
Wpadłam w histerię, gdy tylko Eli zaparkował samochód przed wejściem. Eli sam się wszystkim
zajął, a potem zabrał mnie z powrotem do siebie. Zmusił mnie, żebym zajęła czymś myśli, więc
wzięłam książkę i spędziliśmy dzień, leżąc nad basenem.
Tak naprawdę tylko udawałam, że czytam, bo nie zapamiętałam ani słowa z lektury.
A teraz znowu jestem w domu i siedzę na łóżku, zastanawiając się, co mam ze sobą
począć.
– Puk, puk. – Zza drzwi wychyla się Kristin. – Wszystko w porządku?
Po pogrzebie Stephanie obiecałam sobie, że zrobię wszystko, żeby dalej żyć. Od
dwudziestu lat moje życie obracało się wokół siostry. Byłam jej opiekunką i pielęgniarką. Nie
zdarzała się chwila, żebym o niej nie myślała, dlatego najbardziej boję się pustki, którą po sobie
pozostawiła.
Czym zająć dni, które wcześniej wypełniała ciągła troska? Jak nauczyć się planować, nie
uwzględniając siostry? Co mam robić po pracy i w soboty? Steph była całym moim życiem.
Każdą decyzję podejmowałam, mając na uwadze jej dobro. Zaczynam powoli rozumieć,
dlaczego Stephanie błagała mnie, żebym otworzyła się na miłość. Wiedziała, że po jej śmierci
będę zagubiona.
– Z każdym dniem czuję się troszkę lepiej.
Kristin uśmiecha się do mnie.
– Poniosłaś niepowetowaną stratę, ale z czasem pogodzisz się z odejściem Steph
i znajdziesz sposób na to, żeby żyć.
– Taką mam nadzieję. Powinnam zacząć myśleć o powrocie do pracy.


– Masz sporo zaległego urlopu. Może powinnaś go wykorzystać? Wyjedź gdzieś, zmień
otoczenie.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio gdzieś wyjechałam. Może w podróż poślubną, ale nawet
wówczas nie ruszyliśmy się poza stan, bo Stephanie była za młoda, żebym mogła jej zaufać.
Nicole miała się nią zaopiekować, ale skończyło się na tym, że urządziły w moim domu huczną
imprezę.
– Może. Nie wiem, kiedy Eli wraca do Nowego Jorku. Miał wyjechać tydzień temu, ale
został ze względu na mnie.
Kristin uśmiecha się pogodnie i bierze mnie za rękę.
– Pasujecie do siebie jak ulał.
– Wyznałam mu miłość. – Po raz pierwszy przyznaję się do tego na głos.
– Jak na ciebie to poważny krok.
– Wiem. – Wzdycham. – Z Mattem zajęło mi to rok. Zresztą nie byłam pewna, czy
naprawdę go kocham, ale gdy wyznał mi miłość, czułam, że muszę mu się zrewanżować. Z Elim
było inaczej, nie mogłam dłużej tego w sobie dusić. Musiałam mu powiedzieć, inaczej bym
eksplodowała. Ale powiedziałam to jeden jedyny raz, on też, więc może tylko mu się wydaje, że
mnie kocha…
Kristin wybucha śmiechem.
– Jesteś kompletnie szurnięta. Naprawdę myślisz, że on cię nie kocha? Zastanów się,
przełożył dla ciebie zdjęcia, zabrał cię do siebie, zaopiekował się tobą i pokrył koszty
pogrzebu…
– Co takiego? – Zrywam się na równe nogi. – Wszystko było opłacone z góry, to
niemożliwe.
– Odnoszę wrażenie, że on zawsze zrobi to, co chce. Powiedział, że kilka dni temu
otrzymałaś zwrot przedpłaty.
Jak to możliwe? Przecież zapłaciłyśmy za pogrzeb pieniędzmi z lokaty, którą zostawili
nam nasi rodzice. Stephanie nie chciała, by całość poszła na jej leczenie, żebym nie musiała się
zapożyczać na pogrzeb, gdy umrze.
Chwytam za komórkę i otwieram moją aplikację bankową.
– O Boże! – Zakrywam usta dłonią. – Przelali mi całą kwotę na konto.
– Eli nie zrobiłby tego, gdyby cię nie kochał. Widzę, jak na ciebie patrzy. – Kristin bierze
mnie za rękę. – Scott też kiedyś tak na mnie patrzył. Nie chodzi o to, co on mówi, Heather. Liczą
się czyny.
Kristin ma rację. Od samego początku naszej znajomości Eli na każdym kroku dowodzi
swoich uczuć do mnie. Słowa są zbędne, jego czyny mówią same za siebie.
Co za idiotka ze mnie, niepotrzebnie się martwiłam.
– Przykro mi, że Scott cię nie docenia. – Mam nadzieję, że pewnego dnia Scott się zmieni
albo ona wreszcie poczuje, ile jest warta, i go zostawi.
– O mnie się nie martw. – Kristin poklepuje mnie po udzie. – Lepiej mi powiedz,
dlaczego tak wątpisz w miłość.
Opowiadam Kristin o kobiecie, którą spotkaliśmy na spacerze. O tym, że poczułam się
niewidzialna, i o narastającej obawie, że gdy opuścimy w końcu nasze bezpieczne schronienie,
nasza miłość ulotni się równie szybko, jak się rozpoczęła. Nie mam żalu do Eliego. Nawet wtedy,
gdy dał spontaniczny koncert w parku rozrywki, co rusz mnie dotykał, bo chciał mi przypomnieć,
że o mnie pamięta. Ale ja zawsze wszystkim się przejmowałam, a Eli tylko wzmaga mój
niepokój.
– Porozmawiaj z nim o tym. Nikt nie wie lepiej od niego, jak radzić sobie z wyzwaniami


sławy.
Po raz kolejny Kristin uzmysławia mi moją głupotę.
– Dlaczego jestem taka tępa?
– Skarbie, jesteś w żałobie. Stephanie była dla nas jak siostra, ale dla ciebie była prawie
jak córka. Śmierć młodszej osoby zawsze jest szokiem, nie sposób się na nią przygotować.
Gdy Kristin mnie przytula, przypominam sobie, jak wielkie mam szczęście. Poznałam ją
w drugiej klasie liceum, w bibliotece. Złamała stopę i usiadła obok mnie, bo byłam najbliżej
drzwi. Nic nie zapowiadało, że się zaprzyjaźnimy. Ona miała same piątki, a ja ledwo
przechodziłam z klasy do klasy. Ja uprawiałam sporty, a Kristin nie lubiła się męczyć. A jednak
coś między nami zaiskrzyło. Przedstawiła mnie Danielle, a ja poznałam je z Nicole i w ten
sposób powstała nasza paczka. Nie mogłabym sobie wyobrazić lepszych przyjaciółek.
– Kocham cię, Kriss.
– A ja ciebie. Przyszłam, żeby ci coś dać. – Kristin zaczyna się wiercić na łóżku. – Pół
roku temu Stephanie zadzwoniła do nas. Powiedziała, że jej objawy się nasilają. Nie była pewna,
czy dożyje końca roku.
Serce zaczyna mi szybciej bić i kłuje mnie w klatce.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
– Błagała nas, żeby nic ci nie mówić. Spełniłyśmy jej prośbę. Poprosiła nas o pomoc.
Każda z nas dostała od niej list – mówi łamiącym się głosem, a oczy ma pełne łez. Zwalczam
odruch, żeby się na nią rzucić i ją przeszukać. Kristin chrząka i dodaje: – Każda z nas ma dla
ciebie list. Brody chyba też. Uchodzę za twardzielkę, więc mnie przypadło w udziale przekazanie
ci pierwszego listu. Steph najwyraźniej mnie przeceniła. – Kristin ociera łzy, śmiejąc się
nerwowo, a następnie wyciąga z kieszeni kopertę. – Poprosiła, żebyś go przeczytała po jej
pogrzebie.
– Czytałaś go? – pytam drżącym głosem.
– Nie. Jest zaadresowany do ciebie, kotku. Chcesz, żebym z tobą została? – Kristin jest
jedną z moich najbliższych przyjaciółek, ale w tej chwili to nie jej towarzystwa łaknę. To
niesamowite jak szybko, odkąd oddałam mu swoje serce, przywiązałam się do Eliego, i dlatego
to jego potrzebuję teraz najbardziej.
– Będziesz zła, jeśli powiem, że chcę, żeby Eli…
– Daj spokój – przerywa mi Kristin i wstaje. – Skąd, już po niego idę. – Całuje mnie
w policzek i wychodzi z pokoju.
Gdy spoglądam na kopertę zaadresowaną do mnie, czuję bolesny skurcz w żołądku. Po
chwili do pokoju wchodzi Eli.
– Wiem o wszystkim od Kristin. – Na dźwięk jego głosu nieco się uspokajam. – Chcesz,
żebym przy tym był?
– Tak.
Eli siada obok mnie, a ja opieram dłoń na jego udzie. Jego obecność sprawia, że
odzyskuję grunt pod nogami. Zakotwicza mnie, żebym nie pogrążyła się w otchłani bólu.
Rozrywam kopertę i wyjmuję pojedynczą kartkę. Wzdycham głęboko i zaczynam czytać.
Do Siostry, która była mi Matką i Idolką
Jeśli czytasz ten list, to znaczy, że ja już nie żyję. Nie płacz. Zdaję sobie sprawę, że równie
dobrze mogłabym zażądać, aby niebo zmieniło kolor na zielony. Od dziecka byłaś
melodramatyczna. Uspokój się. Od dawna wiedziałyśmy, że to nastąpi, i choć jestem pewna, że
tego nie zrozumiesz, cieszę się, że jest już po wszystkim. Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd
napisałam ten list, ale wiedz, że byłam gotowa na śmierć. Nie chciałam być dla Ciebie ciężarem.
Nie chciałam dłużej cierpieć. A najbardziej ze wszystkiego pragnęłam być wolna.


Gdy zginęli nasi rodzice, zapewniłaś mi poczucie bezpieczeństwa. Byłaś moją ostoją.
Wiem, że wejście w rolę rodzica nie było dla Ciebie łatwe. Zwłaszcza gdy miałam fazę na goth;
swoją drogą nadal sądzę, że moją stylówę doprowadziłam wtedy do perfekcji. Nigdy nie
musiałam się martwić, bo zawsze byłaś przy mnie. W dniu, w którym postawiono mi diagnozę,
moje życie runęło, podobnie jak i Twoje. Z dnia na dzień, zamiast kłótni o to, że nie pozwoliłaś mi
iść na randkę z Tylerem Bradleyem – który, choć popalał papierosy, wcale nie był taki najgorszy
– głowiłyśmy się nad dawkami leków przeciwbólowych. W sobotnie wieczory maratony filmowe
i popcorn zastąpiły ataki padaczki i paraliżu. Z rozpaczą patrzyłam, jak ze szczęśliwej mężatki
stałaś się rozwódką pogrążoną w depresji.
Choć twierdziłaś, że nic Ci nie jest, samej siebie nie mogłaś oszukać, nikt nie jest aż tak
sprytny. Jeśli nadal sądzisz, że moja choroba niczego Ci nie odebrała, powiem Bogu, że
powinnaś wstąpić w poczet świętych. Choć Bóg na pewno doskonale wie, że uprawiałaś seks
z Vincentem w łóżku rodziców. Tak, wiem, koleś był straszny.
Napisałam ten list po to, żeby Ci przypomnieć, że ty także odzyskałaś wolność. Nie musisz
się już mną martwić. Wiem, uznasz, że bredzę, i już słyszę, jak się zarzekasz, że wcale nie chcesz
być wolna, ale ja pragnę tej wolności dla Ciebie. Chcę, żebyś była wolna. Chcę, żebyś spotykała
się z przyjaciółmi i uprawiała seks, bo ja nie mogę. Chcę, żebyś poznała kogoś fajnego, kto nie
będzie oczekiwał, że zostaniesz kurą domową.
Ponad wszystko chcę, żebyś wiedziała jedno. Byłaś dla mnie wzorem. Gdy umrę, tylko
Ciebie mi będzie brakowało. Tak na marginesie, wiedz, że nie zamierzam Cię nawiedzać. Będę
najlepszym z duchów. Myślę, że stanie się tak jak w filmie, który kazałaś mi obejrzeć, o tym, jak
Whoopie nauczyła tego kolesia poruszać przedmiotami. Następnym razem, jeśli pilot od
telewizora zacznie fruwać, kiedy będziesz oglądała ten beznadziejny serial o gliniarzach, to będę
ja, będę Ci dawać do zrozumienia, żebyś zmieniła kanał.
Kończę już tę paplaninę, ale pamiętaj, że bardzo Cię kocham. Dziękuję, że byłaś dla mnie
wzorem, a nie nudną mamuśką.
Napisałam jeszcze trzy listy, żebyś nie zapomniała, że masz żyć pełnią życia. Uznałam, że
Kristin jest najsłabsza z waszej czwórki, więc ona dostała pierwszy list… Następny trafi w Twoje
ręce w dniu Twojego ślubu. Bo musisz ponownie odnaleźć miłość. Znajdź sobie kogoś, kto się
Tobą zaopiekuje. Znajdź go, żebyśmy mogły znowu pogadać! Obiecuję, że kolejny list jest jeszcze
lepszy!
Kocham Cię na zawsze
Stephanie
Składam kartkę, śmiejąc się przez łzy. Moja siostra nie byłaby sobą, gdyby nie
zakończyła listu suspensem.
Spoglądam na Eliego, który bacznie mi się przygląda.
– Steph zawsze potrafiła postawić na swoim. Dobrze wiedzieć, że pozostała sobą nawet
po śmierci.
– Co napisała?
Wybucham śmiechem na wspomnienie tego, co napisała o nim.
– Że serial, w którym grasz, jest beznadziejny i żebym przestała go oglądać.
Eli przytula mnie ze śmiechem.
– Tak, mówiła mi, że powinienem postarać się o lepsze role.



Rozdział 22

– Denerwujesz się? – pyta Eli, gdy zatrzymujemy się przed ogromną posiadłością na
wyspie Sanibel.
– Oczywiście. – Chichoczę nerwowo. – Przecież mam poznać twoją rodzinę!
Od pogrzebu minęły cztery dni i choć uwielbiam spędzać czas z Elim, cieszę się, że będę
mogła zmienić otoczenie. Wolałabym, co prawda, coś innego niż pierwsze spotkanie z rodziną
jego sławnego brata. Dziś są urodziny Adriela, bratanka Eliego, na które zaproszono wszystkich
członków rodziny.
– Będą tobą zachwyceni –zapewnia mnie Eli po raz piąty. Wiem, że nie ma co dłużej tego
odkładać.
Gdy wysiadamy z samochodu, mała dziewczynka wybiega nam na spotkanie.
– Wujku Eli! – woła, a jej ciemne loki podskakują na wietrze.
– Daria! – Eli bierze ją na ręce i kręci się w kółko. – Chcę ci kogoś przedstawić.
– Podchodzi do mnie. – To jest Heather, przywitasz się z nią?
– Hej. – Dziewczynka uśmiecha się do mnie słodko.
– Hej, jesteś jeszcze ładniejsza, niż mówił twój wujek.
Daria chichocze i składa rączki pod brodą.
– Wujek Eli powiedział, że będą ze mną same kłopoty.
Dziewczynka owija drobne rączki wokół szyi Eliego.
– Już są z tobą same kłopoty – mówi on i ją całuje.
– Wygłupiasz się! – Wokół słychać jej uroczy śmiech.
– Patrzcie państwo, kto raczył nas w końcu zaszczycić swoją obecnością! – Na podjeździe
zjawia się kobieta o długich, ciemnych włosach, brązowych oczach i ciepłym uśmiechu.
Domyślam się, że to Savannah. Jest o wiele niższa, niż przypuszczałam.
– Patrzcie państwo, kto znowu marudzi – odpowiada Eli.
Savannah przewraca oczami i podchodzi do mnie.
– Cześć, jestem Savannah, cieszę się, że przyszłaś.
– Dziękuję za zaproszenie. Bardzo miło cię poznać – mówię, gdy mnie obejmuje.
– Skarbie, w tej rodzinie lubimy się przytulać. Przygotuj się, jest nas mało, ale wszyscy
jesteśmy zdrowo porąbani. – Wybucham śmiechem, a Eli mamrocze pod nosem, żeby mówiła za
siebie. Savannah puszcza mimo uszu jego uwagę i dodaje: – Bardzo mi przykro z powodu twojej
siostry.


– Dziękuję. – Próbuję się uśmiechnąć, ale na samo wspomnienie Stephanie czuję się tak,
jakby ktoś wbił mi nóż w serce.
– Chcieliśmy przyjść na pogrzeb, ale Eli powiedział, że lepiej, żeby Randy nie pojawiał
się w Tampie. Gdy obaj bracia są w jednym mieście, prasa zaczyna trochę świrować. Jednemu
łatwiej się ukryć. Mam nadzieję, że rozumiesz.
Nie miałam pojęcia, że chcieli przyjść na pogrzeb, bo Eli nic mi o tym nie powiedział.
Bardzo mnie to wzrusza. Przypominam sobie słowa Kristin. Czyny ponad słowa. Eli powiedział
rodzinie o pogrzebie, a oni uznali, że jestem dla niego tak ważna, że chcieli wziąć w nim udział.
– Oczywiście. Doceniam intencje. – Zerkam ze zdziwieniem na Eliego i spoglądam na
Savannah.
Eli bierze Darię za rękę i gładzi mnie po ramieniu.
– Savannah bardzo sobie ceni więzy rodzinne. Chciała przyjść na pogrzeb, ale
przywołałem ją do porządku.
Savannah prycha drwiąco i mruży oczy.
– Mądrala.
Ich przekomarzania są zabawne.
– Vannah, nie boję się ciebie.
– Nie daj się zwieść – zwraca się do mnie Savannah teatralnym szeptem. – Eli doskonale
wie, kto tu rządzi, i bynajmniej nie jest to żaden z braci Walsh.
– Dobrze wiedzieć. – Śmieję się i sprzedaję mu kuksańca.
– Wszyscy są w ogrodzie – informuje Savannah i prowadzi nas do środka.
Eli bierze mnie za rękę, a ja po raz kolejny czuję się przytłoczona bogactwem tej rodziny.
Dom Randy’ego jest nieco mniejszy od willi Eliego, ale za to jest bardziej przytulny. Wszędzie
leżą porozrzucane zabawki, ściany pomalowane są na ciepłe kolory, jednym słowem czuć, że
mieszka w nim rodzina. Mimo imponujących rozmiarów dom jest nad wyraz uroczy.
Gdy wychodzimy do ogrodu, Randy odstawia piwo i biegnie nam na powitanie
– Heather, cieszę się, że wpadłaś!
– Dziękuję za zaproszenie.
Randy odsuwa Eliego i przytula mnie.
– Dziękuję. – Spoglądam na niego pytająco, bo nie wiem, za co mi dziękuje, a Randy
wskazuje na brata.
Czerwienię się i przytakuję.
– Przestań zawstydzać moją dziewczynę, ty dupku.
Nie będę kłamać, ale fakt, iż nazwał mnie swoją dziewczyną, ogromnie mnie ucieszył. Eli
odciąga mnie od brata, który pęka ze śmiechu, widząc jego zazdrość. Poznaję bratanka Eliego,
rezolutnego urwisa, który przypomina mi syna Danni. Chłopiec przybija piątkę z Elim i kiwa mi
głową na powitanie.
Eli popycha mnie w kierunku kobiety, która, jak się domyślam, jest jego matką. To
zielonooka szatynka o uroczym uśmiechu. Jest dokładnie taka, jak sobie wyobrażałam. Drobne
dłonie oparła na blacie stolika.
Na widok syna cała się rozpromienia.
– Mamo! – wita ją Eli z uśmiechem.
Kobieta wstaje i bierze jego twarz w dłonie.
– Eli! Mój kochany synku! – Całuje go w oba policzki. – Dobrze się odżywiasz? Jesteś
strasznie chudy. Nie lubię, gdy tracisz na wadze.
– Mamo, nic mi nie jest.
Po raz pierwszy widzę go zawstydzonego. Nie sądziłam, że kiedykolwiek tego doczekam.


– Skóra i kości – mówi jego mama i spogląda na kobietę, która siedzi obok niej. Gdy na
powrót zerka na syna, po raz pierwszy zauważa moją obecność. Klaszcze w dłonie i trąca Eliego.
– Czy to ona?
– Mamo, to jest Heather, moja dziewczyna. Heather, poznaj moją mamę, Claudię.
Już drugi raz nazwał mnie swoją dziewczyną, ale kto by to liczył?
– Jest śliczna. – Matka zwraca się do Eliego, ale patrzy na mnie.
– Miło mi panią poznać.
Claudia podchodzi i bierze mnie za rękę.
– Długo czekałam, aż Eli przedstawi mi swoją dziewczynę, ale wreszcie jesteś.
Nie do końca wiem, jak mam rozumieć jej słowa, poza tym, że Eli sam mi się przyznał, że
od rozstania ze swoją eks z nikim się nie spotykał. Czy poznał mamę ze swoją byłą? Zakładam,
że się znały, skoro rozmawiali o małżeństwie.
Zerkam na niego, a on przewraca oczami.
– Nie zaczynaj – zwraca się do matki ostrzegawczym tonem.
– Cicho sza! Nie chodzisz na randki i nie dzwonisz do matki. Czytałam o twoich
wyczynach w gazetach. Mój Eli jest zbyt ważną personą, żeby znaleźć sobie porządną
dziewczynę. Przez to jego matka musi się zamartwiać, że nie ma nikogo, kto by się nim
zaopiekował.
Jej połajanki doprowadzają mnie do śmiechu. Eli nie protestuje, tylko przyciąga ją do
siebie.
– Kochasz mnie, przyznaj się.
Claudia klepie go po brzuchu i wybucha śmiechem.
– Heather, chodź, usiądź obok mnie. To moja siostra Martha.
Gdy siadam obok niej, Eli całuje mnie w policzek i życzy mi powodzenia. Patrzę, jak
odchodzi z uśmiechem na ustach. Co za dupek. Rzucił mnie lwom na pożarcie.
Jego matka jest cudowna. Zasypuje mnie pytaniami o pracę, rodzinę i spogląda na mnie
ze współczuciem, gdy mówię jej o Stephanie. Jest nadzwyczaj ciepłą osobą, sama jej obecność
jest krzepiąca. Claudia opowiada mi o Elim z czasów, zanim został sławny, ale trudno mi go
sobie takim wyobrazić. Opisuje go jako cherlawego samotnika, który poza bratem nie miał
żadnych przyjaciół, co, jak widzę, zostało mu do dziś.
W jego opowieściach nie przewijają się znajomi, ale teraz rozumiem, dlaczego trudno mu
jest komuś zaufać. Do sławnych osób często lgną ludzie wyrachowani i interesowni i nigdy nie
wiadomo, komu można zaufać. Łatwiej jest zbudować wokół siebie mur.
– Przeżyjesz jakoś? – pyta Savannah, po czym podaje mi piwo i przysiada się do mnie.
– Jak dotąd świetnie.
– Cieszę się. Muszę przyznać, że byliśmy w szoku, gdy Eli powiedział, że przyprowadzi
cię na dzisiejsze przyjęcie.
Nie wiem, czy powinnam się cieszyć, czy martwić, że Eli nie ma w zwyczaju
przyprowadzać tu swoich dziewczyn. Pociągam łyk piwa, siląc się na obojętność.
– Ja chyba też.
– Nie zrozum mnie źle. – Vannah uśmiecha się do mnie krzepiąco. – Martwimy się
o niego, zwłaszcza że do tej pory jego wybory sercowe pozostawiały wiele do życzenia. Jednak
widzę, że ty jesteś inna. Cieszy nas, że wreszcie się ogarnął i zdecydował się nas z tobą poznać.
– Vannah – upomina ją Claudia.
– Mamo, przyznasz, że ciebie również to ucieszyło. Od rozstania z tamtą suką trochę
zdziwaczał.
Z wrażenia krztuszę się piwem. Kocham tę dziewczynę.


– Rozumiem, że za nią nie przepadałaś?
Savannah wybucha śmiechem.
– Nie. Znienawidziłam ją od pierwszego wejrzenia. Wiesz, jak to jest, kobiety mają nosa
do dziewczyn.
– Masz rację – przytakuję. Intuicja bardzo przydaje mi się w pracy. Zawsze wiem, czy
ktoś próbuje mnie oszukać.
– Mężczyźni są ograniczeni, myślą tylko o jednym…
Claudia prycha.
– Nie moi chłopcy. Zostali dobrze wychowani.
Savannah zerka na mnie porozumiewawczo i uśmiecha się promiennie.
– Jasne, Randall i Ellington są ponad to.
O wilku mowa. Eli i Randy podchodzą do nas z półmiskiem pełnym hot dogów
i hamburgerów.
– Tylko nie zniechęć mojej dziewczyny swoim podłym charakterem. – Eli grozi Vannah
palcem. – Mam cię na oku.
Przysuwam się do Savannah.
– Nie bądź niemiły dla mojej nowej koleżanki – mówię.
– Super – jęczy Eli. – Teraz dopiero mam przerąbane.
Wszyscy wybuchają śmiechem i zabierają się do jedzenia. Rodzina Eliego odnosi się do
siebie z humorem i serdecznością. Przekomarzaniom i pogawędkom nie ma końca. Randy nie
przestaje zasypywać żony dowodami miłości. Już rozumiem, od kogo Eli nauczył się, jak należy
traktować kobietę.
Randy odnosi się do Savannah z taką samą atencją, jak Eli do mnie. Wyprzedza jej
zachcianki, raz po raz łapie ją za rękę, bez wyraźnego powodu. Po raz kolejny braciom Walsh
udaje się mnie zaskoczyć. Publiczny wizerunek Randy’ego dalece odbiega od tego, jaki jest
naprawdę. To rodzinny, ciepły gość.
Po zachodzie słońca idę z Savannah do domu, żeby pomóc jej w sprzątaniu.
– Wiesz, że z chwilą, gdy świat dowie się o waszym związku, sprawy się skomplikują?
– pyta, zmywając naczynia.
– Co przez to rozumiesz?
Vannah opiera się o szafkę i spogląda na mnie z uwagą.
– Chodzi mi o to, że niektóre kobiety są szurnięte, wiele z nich sądzi, że Eli jest wolny.
Nie jesteś aktorką ani piosenkarką, tylko zwykłą dziewczyną, jeśli chcesz się z nim związać na
poważnie, musisz mieć grubą skórę. – Wzdycha. – Nie chcę cię straszyć, ale wolę cię uprzedzić,
co cię czeka. Jemu naprawdę na tobie zależy, po raz pierwszy widzę go tak zakochanego. On
jednak, w przeciwieństwie do mnie, nie wie, jak to jest spotykać się z kimś sławnym. Nie raz
wyzywano mnie od najgorszych, a moje zdjęcia przerabiano w Photoshopie, żebym wyglądała na
otyłą. Do tego dochodzą liczne artykuły o zdradach Randy’ego.
– Uważasz, że sobie nie poradzę? – pytam. Sama się nad tym zastanawiałam.
Przypominam sobie kobietę z parku i to, jak nieswojo się czułam, patrząc, jak go dotykała. A to
i tak drobiazg w porównaniu z tym, o czym mówi Savannah.
– Dasz sobie radę, jeśli tylko będziesz tego chciała. Jestem pewna, że jako policjantka
często stykasz się z agresją, mam rację?
– Nie masz pojęcia, jak często – odpowiadam ze śmiechem.
– Cóż, wyobraź sobie, że może być tysiąc razy gorzej. Na początku będzie bardzo źle, ale
potem plotki nieco ucichną. Po prostu miej się na baczności i nie czytaj tych bzdur, które
wypisują w gazetach. To karygodne, jak te pismaki nas szkalują. Ludzie odnajdują perwersyjną


przyjemność, gdy komuś sławnemu się nie wiedzie. Przykro mi to mówić, ale wszyscy będą
liczyć na to, że się rozstaniecie. Dramaty i tragedie podnoszą sprzedaż gazet, a świat, jak
wiadomo, kręci się wokół pieniędzy.
W jej głosie pobrzmiewają smutek i obrzydzenie. Najwyraźniej spotkało ją wiele
przykrości.
– A jak ty sobie z tym radzisz?
Savannah wygląda przez okno i z uśmiechem patrzy na męża.
– Kocham go. Związałam się z nim na dobre i na złe. Muzyka jest całym jego światem,
więc nauczyłam się z tym żyć – mówi i mierzy mnie wzrokiem. – Eli jest taki sam. Nie wychylaj
się za bardzo i bądź z nim szczera. Jeśli naprawdę go kochasz, jest tego wart.
Nie mam żadnych wątpliwości, że go kocham. Na samą myśl, że miałabym od niego
odejść, zbiera mi się na płacz. Łatwiej byłoby pokochać kogoś innego, ale moje życie nigdy nie
było proste. Musiałam pochować rodziców i siostrę, przeszłam bolesny rozwód i nieraz
znajdowałam się na skraju nędzy, dlatego ludzka nienawiść nie robi na mnie wrażenia. Nic nie
może się równać z bólem, który czuję po stracie siostry. Jeżeli ludzie mnie znienawidzą, bo go
kocham, niechaj tak będzie.
Eli jest wart ryzyka, jest wart wszystkiego.
Po kilku godzinach babcia zabiera dzieciaki do wanny. Eli, Savannah, Randy i ja przez
godzinę gramy w remika. Ja wygrywam.
– No cóż – mówi Randy, rzucając karty na stół, gdy wygrywam kolejną partię. – Ja
odpadam. Heather najwyraźniej nas okantowała.
– Ja? W życiu! – Udaję obrażoną.
– Kłamczucha – mówi Randy ze śmiechem i spogląda na brata. – Eli, powinieneś ją
przeszukać, czy nie pochowała kart po kieszeniach.
– Skarbie, czy ty oszukiwałaś?
Rozdziawiam usta ze zdziwieniem.
– Nigdy. Jestem stróżem prawa – zarzekam się, choć Savannah podawała mi karty pod
stołem.
Eli mruży oczy, ale nie odpowiada. Spogląda na Savannah i wybucha:
– Wiedziałem! O wy, oszustki!
Savannah i ja parskamy śmiechem.
– Jesteście ślepi.
– Ran, nasze kobiety wyprowadziły nas w pole.
Randy całuje żonę.
– Vannah od lat robi mnie w konia.
– Mamusiu! – Do salonu wpada Daria. Ma mokre włosy i przebrała się w piżamę.
– Przeczytasz mi bajkę?
Savannah bierze córkę na ręce i uśmiecha się przepraszająco.
– Randall, czas na nas.
– My też będziemy się zbierać.
– Nie zapominaj o nas, wpadaj, kiedy tylko masz ochotę – mówi Savannah i przytula
mnie mocno. – Możesz przyjść sama, i tak za nim nie przepadamy.
Eli prycha w odpowiedzi, żegnamy się i wychodzimy.
Dzisiejsze popołudnie było wyjątkowe. Jego rodzina przyjęła mnie z otwartymi
ramionami, choć widzieli mnie pierwszy raz. Martwiłam się, że spotkanie z nimi będzie bolesne,
bo przypomni mi, że jestem sama na świecie, ale stało się inaczej. Po raz kolejny Eli sprawił, że
dostałam coś, o co nawet nie śmiałam prosić.



Rozdział 23

– No to możecie mnie, kurwa, zwolnić! – krzyczy Eli do słuchawki. – Możecie na razie
nagrywać ujęcia, w których nie występuję. Nie mam zamiaru wyjeżdżać z Tampy, dopóki sam
nie uznam, że jestem na to gotowy. – Wypuszcza komórkę z dłoni i łapie się za rękę. – Kurwa!
Podbiegam do niego, a on zaczyna masować kciukiem wewnętrzną stronę dłoni.
– Wszystko w porządku? – pytam i podnoszę telefon z podłogi. Eli krzywi się z bólu
i potrząsa ręką. – Eli?
– Tak, daj mi chwilę, muszę dokończyć rozmowę. – Sięga po komórkę i znika
w sąsiednim pokoju. Nigdy nie widziałam go tak wściekłego. Słyszę, jak ponownie zaczyna się
na kogoś wydzierać.
Siadam przy blacie kuchennym i skubię owoce, które pokroił dla nas jego kucharz. Gdy
Eli oznajmił, że nie spieszy mu się na plan, wzięłam wolne do końca następnego tygodnia. Chcę
z nim spędzić jak najwięcej czasu, zanim wyjedzie. Rozmawialiśmy o tym, że złamał warunki
umowy, ale powiedział, że mam się niczym nie martwić.
Jak widać, mój niepokój był uzasadniony.
Po kwadransie Eli wchodzi do kuchni i odkłada telefon na marmurowy blat. Otwiera
lodówkę, mamrocząc pod nosem inwektywy pod adresem reżyserów z przerostem ego. Staram
się nie roześmiać, ale jest tak uroczy, gdy się wścieka, że zaczynam chichotać.
Eli mierzy mnie wzrokiem, zatrzaskuje lodówkę i dopada mnie jednym susem. Wpija mi
się w usta tak gwałtownie, że muszę się go chwycić, żeby nie polecieć do tyłu. Zwierzęca siła
jego pocałunku wstrząsa mną do głębi. W minionym tygodniu był uosobieniem czułości. Teraz
nie ma po niej śladu.
Jedną ręką unosi mnie i sadza na blacie. Łapię go za szyję, patrząc mu w oczy. Eli
przysuwa się do mnie, a ja oplatam go nogami.
Choć uwielbiam, gdy jest czuły, stęskniłam się za tym bogiem seksu.
– Ellington – szepczę i próbuję złapać oddech.
– Powtórz to – rozkazuje mi. Wsysa się w moją szyję, a ja chwytam go za włosy.
– Heather, powiedz, jak mam na imię.
– Eli – jęczę, a on całuje mnie coraz niżej.
– Nie, skarbie, spróbuj jeszcze raz.
Po chwili orientuję się, o co mnie prosi. Eli Walsh jest mężczyzną, którym muszę się


dzielić. Ellington należy tylko do mnie. Szarpię go za włosy, odchylając mu głowę do tyłu.
– Ellington.
Gdy dostrzegam żar w jego oczach, natychmiast cała się rozpływam.
– Skarbie, należę wyłącznie do ciebie.
– Pocałuj mnie – żądam.
Eli zdaje się ociągać, ale ja nie mam zamiaru wypuścić go z objęć. Nie jestem
z porcelany. Eli spełniał wszystkie moje zachcianki, dbał o to, żeby niczego mi nie zabrakło, ale
teraz to on potrzebuje mnie.
Przejmuję inicjatywę i przysuwam moje usta do jego warg. Ten jęk to najseksowniejszy
odgłos, jaki kiedykolwiek dane mi było słyszeć. Uwielbiam doprowadzać go do szaleństwa.
Zachwyca mnie, że tak na niego działam.
Nagle Eli przerywa pocałunek i robi dwa kroki w tył. Oboje jesteśmy zdyszani.
– Co się stało? – pytam.
– Kurwa! – rzuca i patrzy w sufit.
Zeskakuję z blatu.
– Wszystko w porządku?
Eli zamyka oczy i bierze głęboki oddech.
– Tak, tylko jestem wkurzony i nie powinienem się na tobie wyżywać.
Z uśmiechem gładzę go po policzku.
– Czy wyglądam na urażoną? Jeśli w ten sposób okazujesz złość, chcę, żebyś nigdy nie
przestawał się na mnie złościć.
Eli wybucha śmiechem i potrząsa głową.
– Kocham cię – wyznaje bez zastanowienia.
Dopiero drugi raz mówi, że mnie kocha. Nie żebym tego oczekiwała, ale jednak
uśmiecham się radośnie.
– Ja też cię kocham.
Opieram dłonie na jego torsie.
– Niepokoiło mnie, że wtedy się przesłyszałam.
– Dawno nikomu tego nie mówiłem. Będę pamiętał, żeby mówić ci to częściej.
– Codziennie dajesz temu wyraz.
Eli całuje mnie w nos i wzdycha.
– Dzwoniła moja agentka. Produkcja jest na mnie wściekła, żądają, żebym wrócił do
Nowego Jorku przed upływem doby. W przeciwnym razie podejmą kroki prawne.
Egoistycznie liczyłam na to, że nie będzie musiał wyjeżdżać. Oboje zapomnieliśmy
o rzeczywistości. Podpisał kontrakt. Nie mogę go na siłę zatrzymywać w Tampie.
– Czuję się lepiej. Nie musisz zostawać ze względu na mnie.
– Heather, nie w tym rzecz. Po prostu nie chcę cię zostawiać. Nie chcę budzić się
w Nowym Jorku i nie patrzeć w twoje brązowe oczy. Tam nic na mnie nie czeka, ty jesteś dla
mnie wszystkim.
Wiem, że jest aktorem, ale w jego głosie słychać szczerość. Świadomość, że Eli pragnie
ze mną zostać, sprawia, że jeszcze bardziej się w nim zakochuję. Jeśli jednak z mojego powodu
miałby stracić pracę i uwikłać się w jakiś spór prawny, nasza relacja mogłaby na tym ucierpieć.
– Powiedziałeś, że mnie nie zostawisz, ja także nie mam zamiaru cię opuścić. Będę na
ciebie czekać. Musimy wierzyć, że naszej więzi nie naruszy kilka miesięcy rozłąki.
Eli chodzi nerwowo po kuchni, jest wyraźnie rozdarty.
– Wiem, ale oni zachowują się skandalicznie.
Byłabym szczęśliwa, gdyby ze mną został, ale rozumiem, że popełniłby błąd. Podchodzę


do niego i biorę go za rękę. Musi wyjechać, a ja powinnam go w tym wesprzeć. Choć Eli zarzeka
się, że wcale się o mnie nie martwi, zdaję sobie sprawę, że jest inaczej. Co prawda, nie grozi mi
już katatoniczny stupor, ale i tak się o mnie niepokoi. Muszę go uspokoić i nakłonić, żeby wrócił
do pracy.
– Eli, musisz wrócić na plan. Nie dziwi mnie, że straszą cię pozwem, bo nie podałeś im
żadnej konkretnej daty powrotu. Tak samo zachowaliby się moi przełożeni. Nie chcę, żebyś
wyjeżdżał, ale oboje wiemy, że to nieuchronne. I tak za tydzień wracam do pracy. Uwiliśmy
sobie cudowne gniazdko, ale prawda jest taka, że nie możemy w nim zostać. – Chciałabym, żeby
było inaczej, ale niestety, jest dokładnie tak, jak powiedziałam. Było nam razem cudownie.
Oboje tego potrzebowaliśmy, ale teraz czekają nas nowe wyzwania. – Kocham cię, więc muszę
wierzyć, że rozłąka nam nie zaszkodzi. Uwielbiasz aktorstwo, a ja swoją pracę. Jeśli mamy iść
razem przez życie, musimy nauczyć się sztuki kompromisu.
Eli bez słowa sięga po komórkę i wybiera numer.
– Wracam do Nowego Jorku za tydzień. Jeśli będą chcieli mnie pozwać, nic mnie to,
kurwa, nie obchodzi. W następny poniedziałek stawię się w pracy. Przekaż im, że teraz mam inne
priorytety i w każdy weekend muszę być w Tampie.
Uśmiecham się, gdy odkłada telefon. Będziemy widywać się w weekendy. Bez słowa
bierze mnie za rękę i prowadzi na górę. Gdy wchodzimy do sypialni, popycha mnie na łóżko
i siada na mnie okrakiem.
– Mamy jeszcze siedem dni. – Jego zielone oczy pożerają mnie żywcem. – Ciekawe, ile
razy uda mi się sprawić, że wykrzyczysz moje imię.
Eli nie przestaje mnie zaskakiwać. Z nikim nie było mi tak dobrze jak z nim. Jest dumny
z tego, że potrafi mnie doprowadzić do wielokrotnych orgazmów. Ja również nie mam powodu
narzekać.
Gdy już się sobą nasyciliśmy, Eli natychmiast zasypia, a ja kładę się obok i patrzę, jak
śpi. Chciałabym coś dla niego zrobić. Z jego opowieści wyłania się wręcz surrealistyczny obraz
jego życia. Ludzie wokół cały czas mu usługują, ale nie dlatego, że im na nim zależy. Po prostu
wykonują swoją pracę. Nikt tak naprawdę się o niego nie troszczy.
Dzięki mojemu śledztwu internetowemu wiem, że za dwa tygodnie przypadają jego
urodziny. Każde z nas będzie już wtedy pracować, dlatego chcę je uczcić przed jego wyjazdem.
Na poduszce zostawiam mu liścik z informacją, że idę coś załatwić i że wkrótce wrócę.
Od razu po wyjściu z domu dzwonię do Savannah. Pytam, czy znajdą czas, żeby wpaść na
przyjęcie urodzinowe za dwa dni. Vannah z entuzjazmem przyjmuje moje zaproszenie, a przy
okazji podaje mi listę jego ulubionych smakołyków i proponuje, że pomoże mi w zapraszaniu
gości.
Z tą listą idę do supermarketu. Ulubionym ciastem Eliego jest niemiecki tort
czekoladowy. Tort stanowi nie lada wyzwanie, nawet dla wytrawnego cukiernika, którym,
niestety, nie jestem. Uwielbiam ciasta, ale nie potrafię ich piec. Chcę jednak, żeby wszystko na
tym przyjęciu było domowego wyrobu. Nie stać mnie na kosztowne podarki. Nie jestem bogata,
nie mam gosposi, wszystko, co mogę mu dać, to moją miłość i czas.
Dostaję esemesa.
NAJLEPSZY SEKS W MOIM żYCIU: Cześć, skarbie. Gdzie jesteś?
Co za świr. Nie mogę uwierzyć, że po raz kolejny zmienił swoje imię w mojej komórce.
JA: Czy aby nie odbiło Ci troszeczkę?
NAJLEPSZY SEKS W MOIM ŻYCIU: Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
JA: Doprawdy? Odnoszę wrażenie, że Twój nowy przydomek jest trochę na wyrost.
NAJLEPSZY SEKS W MOIM ŻYCIU: Cóż, moim zdaniem pasuje do mnie jak ulał.


Wybucham śmiechem. Jego drobne gesty niesamowicie mnie rozczulają.
JA: Czy ja wiem. Miewałam i lepszy.
NAJLEPSZY SEKS W MOIM ŻYCIU: Chyba sobie kpisz.
JA: Chciałbyś…
NAJLEPSZY SEKS W MOIM ŻYCIU: Jak wrócisz, przypomnę Ci, czym jest dobry seks.
Zacznij się przygotowywać, bo czeka cię niezły wycisk. Ponawiam pytanie: gdzie Ty się
podziewasz?
Uśmiecham się, gdy wyobrażam sobie, jak wpatruje się w telefon, wysuwając szczękę.
Nie mam wątpliwości, że zamierza dotrzymać obietnicy.
JA: Jestem w mieście. Niedługo wrócę. Kocham Cię.
NAJLEPSZY SEKS W MOIM ŻYCIU: Kocham Cię. Do zobaczenia wkrótce… nago.
Prycham ze śmiechu.
W drodze powrotnej zahaczam o swój dom, żeby zostawić zakupy. Nie chcę mu zepsuć
niespodzianki. Choć nie planowałam tego przyjęcia, jeśli tylko mi się uda, chciałabym spróbować
zrobić mu niespodziankę. Nadchodzący tydzień mieliśmy spędzić jedynie we dwoje, ale mam
ochotę na odrobinę urozmaicenia.
Cała w skowronkach ruszam z powrotem do domu, to znaczy do rezydencji Eliego. Na
imprezę zaprosiłam także swoje przyjaciółki. Pokochały go, gdy tylko zobaczyły, jak się mną
zaopiekował, dlatego one również powinny wziąć udział w tej imprezie.
– Kotku, już jestem! – wołam, przestępując próg.
– Jestem w kuchni – odpowiada Eli.
Wchodzę do środka i zastaję go przy lodówce.
– Długo cię nie było, wszystko w porządku? – pyta.
– Tak, musiałam załatwić kilka spraw i przywiozłam z domu trochę ubrań.
Większość czasu spędzamy u niego, dlatego zaczęło mi brakować ubrań, choć najczęściej
wylegujemy się nad basenem lub w łóżku.
Eli staje przy wyspie kuchennej i krzywi się z bólu.
– Wszystko w porządku?
– Tak – odburkuje. – Uderzyłem się w stopę, gdy wstawałem z łóżka.
– Starzejesz się – mówię żartem. – Dziadku, chyba się sypiesz.
Przechyla głowę i śmieje się pod nosem.
– Kotku, ty też się posunęłaś. Jesteś niewiele młodsza ode mnie.
– Nie jestem stara! Z łatwością mogę ci skopać tyłek.
Eli wgryza się w kanapkę.
– Tylko spróbuj – mówi z pełnymi ustami.
Najwyraźniej zapomniał, że jestem gliną. Nieraz siłowałam się z chuliganami po barach,
zakuwałam w kajdanki gówniarzy, którzy chcieli mi uciec, i pacyfikowałam niebezpiecznych
więźniów. Jestem wyszkolona w sztukach walki, ciężko pracowałam, żeby doskonalić swoje
umiejętności.
Zresztą większość mężczyzn nie lubi krzywdzić kobiet. To nie leży w ich naturze.
Potrafię to wykorzystać. W ich naturze nie leży też przegrywanie z kobietami. Muszę o tym
pamiętać.
– Co chcesz dzisiaj robić? – pytam, sadowiąc się na barowym stołku.
– Pomyślałem, że moglibyśmy pójść na randkę. Taką prawdziwą. Ty się wystroisz, a ja
będę cię karmił i poił winem, a potem pójdziemy do łóżka i…
– Okej! – przerywam mu w pół słowa. – Bardzo romantycznie.
Eli wzrusza ramionami.


– Też tak pomyślałem.
– Ludzie nas zobaczą.
– To dobrze.
– Dowiedzą się, że masz dziewczynę.
Eli odkłada kanapkę na talerz i nachyla się do mnie.
– To dobrze.
– Poznają nasz sekret.
Eli przysuwa się do mnie, nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Heather, tu nawet nie chodzi o moje prawo do prywatności. Chcę obwieścić wszem
wobec, że inne kobiety już mnie nie interesują, pytanie, czy ty też jesteś na to gotowa?
Przypominam sobie rozmowę z Savannah. Wiem, że z chwilą, gdy świat się o nas dowie,
zaczną się prześladowania, ale obietnica, którą mu złożyłam, nadal jest aktualna. Nie zostawię
go. Nasze ścieżki się splotły i nie chcę myśleć o tym, co bym zrobiła, gdyby miały się ponownie
rozejść.

– Ludzie się na mnie gapią – szepczę do Eliego, który przegląda kartę dań.
– Owszem. – Uśmiecha się. – Trudno cię nie zauważyć.
Przechylam głowę i wzdycham.
– Nie czaruj mnie.
– To silniejsze ode mnie. Wyzwalasz we mnie romantyka. – Eli wzrusza ramionami
i wraca do menu.
Próbuję przestać się wiercić, ale to trudne, bo czuję, że jestem pod ciągłą obserwacją.
Wtedy w parku byłam przynajmniej niewidoczna. Tutaj jest dokładnie na odwrót.
Prostuję się i idę za jego przykładem. Poradzę sobie. Gdy mam na sobie mundur, ludzie
też się na mnie gapią, więc zdążyłam do tego przywyknąć.
Kelnerka przyjmuje od nas zamówienie na napoje i mogłabym przysiąc, że staje na
baczność, gdy Eli
zamawia wodę.
– Pięknie wyglądasz – mówi Eli i bierze mnie za rękę.
Zerkam na moją wyciętą granatową kieckę i spoglądam na niego. Długo się szykowałam,
bo nie chciałam mu przynieść wstydu. Włosy zakręciłam w loki i zebrałam w kok, odsłaniając
szyję. Beżowe szpilki, które zwinęłam Nicole pół roku temu, strasznie piją mnie w stopy, ale
i tak je włożyłam. Jednak nawet mimo mocnego makijażu, w którym wyglądam jak ktoś zupełnie
inny, jest mi strasznie nieswojo.
– Czuję się, jakbym była naga. – Po raz kolejny rozglądam się wokół i widzę ciekawskie
spojrzenia.
Eli uśmiecha się pogodnie.
– Nie mam nic przeciwko twojej nagości.
Spoglądam na niego ze złością.
– Bardzo śmieszne.
– Heather, wyluzuj. – Eli ściska moją dłoń. – Ludzie zawsze będą gadali, ale teraz liczy
się tylko to, że jesteśmy razem.
Ma rację. Jestem na randce z Elim, którego kocham z wzajemnością. Muszę się


przyzwyczaić do ludzkiej ciekawości, bo to nieodłączna część jego życia.
– Masz rację, przepraszam.
– Nie przepraszaj, to kwestia przyzwyczajenia.
Nie mogę się doczekać.
Kelnerka wraca i spogląda na mnie ponuro.
– Wino – mówi i stawia przede mną kieliszek, nie odrywając wzroku od Eliego.
Otwieram usta, chcąc zwrócić jej uwagę, że pomyliła się w zamówieniu, ale odwraca się do mnie
plecami.
– A dla pana, panie Walsh, w prezencie od nas butelka naszego najlepszego caberneta.
– Dziękuję – odpowiada Eli uprzejmie i spogląda na mnie. – Ale moja dziewczyna
zamówiła pinot grigio, a pani podała jej czerwone wino. Proszę przynieść to, które zamówiła, ja
prosiłem tylko o wodę.
– Och, przepraszam. – Dziewczyna zabiera kieliszek i szybko odchodzi.
– Wygląda, jakby miała się rozpłakać – mówię, powstrzymując śmiech. Jej mina była
bezcenna. Najwyraźniej to fanka Eliego i zapewne uważa, że jest bardzo seksowny, a on zbył ją
bez mrugnięcia okiem.
Eli wzrusza ramionami.
– Może gdyby cię nie ignorowała, nie musiałbym zachować się jak dupek.
Nikt nigdy tak mnie nie kochał. Matt nigdy się za mną nie wstawił. Zawsze czułam się
samotna. Eli widzi we mnie kogoś wyjątkowego i wartościowego. Chce mnie chronić i dbać
o mnie.
– Czy w Nowym Jorku jest tak samo, gdy wychodzisz do miasta? – pytam.
Eli się śmieje.
– Nie, traktują mnie jak zwykłego gościa.
– Jasne. – Wątpię, żeby Eli mógł kiedykolwiek pozostać niezauważony. Jest
najseksowniejszym mężczyzną, jakiego znam, i nie sposób nie zwrócić na niego uwagi.
– Przysięgam, że tak jest. W Nowym Jorku celebryci traktowani są na równi ze
wszystkimi. Dlatego tak wielu z nich tam mieszka. Poza tym nie ma dnia, żeby nie kręcono tam
jakiegoś filmu albo serialu. Tam to zupełnie normalne.
Kelnerka wraca z właściwym winem i przystawkami. Składamy zamówienie, a ja
uśmiecham się, gdy Eli pociera stopą o moją łydkę. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz bawiłam się
w stópki pod stołem.
Zjawia się nasze jedzenie, zabieramy się do niego z przyjemnością. Zaczynam rozumieć,
co miał na myśli, gdy powiedział, że przestał zauważać obce spojrzenia. Jestem pewna, że inni
goście nadal się na nas gapią, ale ja już nie zwracam na to uwagi. Jestem tu z nim, tylko to się
liczy.
Kiedy Eli opowiada mi o Nowym Jorku, zamieniam się w słuch. Wszystko, o czym
mówi, jest takie ekscytujące. Kończymy jeść i delektujemy się winem. Gdy opowiada mi
o kolegach z planu, moja ciekawość bierze górę. Eli gra z Noahem Frazierem, którego
uwielbiam. Jestem podekscytowana, kiedy się dowiaduję, że są bliskimi kolegami.
– Czy Noah naprawdę jest taki przystojny? – wymyka mi się.
Eli krztusi się winem.
– Co takiego?
– Jestem jego fanką – odpowiadam niewinnym głosem. – I serialu, rzecz jasna.
– Ach tak, jasne – mówi, a jego głos ocieka sarkazmem.
– Czyżbyś był zazdrosny? – droczę się z nim.
Eli krzyżuje ręce i odchyla się na oparcie krzesła. Ledwo powstrzymuję śmiech, bo jest


cudowny, kiedy się na mnie boczy.
– Skąd.
– To dobrze.
– Przecież nie pytasz o innego, będąc na randce ze mną.
Wybucham śmiechem, ale szybko poważnieję.
– Eli Walshu, czy naprawdę nie wiesz, że uważam cię za najseksowniejszego mężczyznę,
jakiego kiedykolwiek spotkałam?
Eli opiera dłonie na stoliku i nachyla się do mnie.
– Co ty powiesz.
Przysuwam się do niego.
– Tak.
– Powiedz mi, jaki jestem seksowny.
Wyciągam do niego rękę, a on robi to samo. Gdy nasze dłonie się stykają, Eli przeplata
palce z moimi. W chwili, kiedy otwieram usta, żeby wymienić wszystko, co mnie w nim pociąga,
dzwoni jego komórka. Eli z niechęcią spogląda na ekran.
– Cześć, Sharon. Tak. Nie. – Patrzy na mnie z niepokojem. – Jesteśmy na randce… – Eli
podnosi głos. – Nie mam obowiązku cię o niczym uprzedzać. – Zawiesza głos. – Cóż, zrób, co do
ciebie należy, i zajmij się tym. – Rozłącza się i pociera nerwowo policzek.
Nie trzeba być detektywem, żeby domyślić się, co się stało. Sharon dowiedziała się, że
wyszliśmy razem, co oznacza tylko jedno – ktoś rozpuścił wici, że Eli Walsh jest już zajęty.
Cudowna bańka, w której żyliśmy, właśnie pękła. Oboje wiedzieliśmy, że prędzej czy
później tak się stanie. Jestem wdzięczna za czas, który był nam dany. Dzięki temu zdążyliśmy się
lepiej poznać, a nasza miłość rozkwitła. Gdyby od samego początku zabrakło nam prywatności,
kto wie, czy spotkalibyśmy się po raz drugi.
– Cóż, wygląda na to, że oficjalnie jesteśmy parą. – Uśmiecham się w nadziei, że
podniosę go na duchu.
Eli spogląda na mnie pytająco, ale po chwili się rozpromienia.
– Tak, skarbie, oficjalnie.
Przytakuję.
– Może teraz obce baby nie będą cię już dotykać?
Eli wybucha śmiechem.
– Wątpię, ale obiecuję, że będę tym zniesmaczony.
– A ja obiecuję, że ich nie powystrzelam.
Moim zdaniem osiągnęliśmy kompromis. On będzie zniesmaczony, a ja nie stracę
odznaki ani nie wyląduję w więzieniu.
– Jutro opublikują nasze wspólne zdjęcia. – Eli poważnieje.
– To mało zaskakujące, biorąc pod uwagę, że każda z siedzących tu osób ma telefon.
Eli spogląda na mnie figlarnym wzrokiem.
– Co powiesz na to, żebyśmy dali im dobry pretekst do zdjęcia?
Nie do końca rozumiem, co ma na myśli, ale wystarczy jedno jego spojrzenie, żebym
zgodziła się na wszystko. Eli wstaje, podchodzi do mnie i kładzie jedną dłoń na oparciu mojego
krzesła, a drugą na stole.
– Mam zamiar cię pocałować – oświadcza. – Cały świat ma wiedzieć, że należysz do
mnie.
Gdy dotyka mojego policzka, robi mi się gorąco. Nachyla się i całuje mnie w usta,
oświadczając wszem wobec, że jesteśmy parą.



Rozdział 24

– Heather, gdzie są serpentyny? – woła Nicole z salonu.
– Sprawdź torbę z dekoracjami!
Dziś wyprawiam Eliemu jego przyjęcie niespodziankę. Sama jestem zdziwiona, że udało
mi się utrzymać wszystko w tajemnicy. Jego mama musiała wrócić do Nowego Jorku, ale Randy
i Savannah obiecali, że na pewno wpadną. Godzinę temu przyszła Nicole, żeby pomóc mi
w przygotowaniach.
Uprzedziłam Eliego, że ponieważ ostatnio zaniedbywałam swoją przyjaciółkę, muszę
teraz spędzić z nią trochę czasu. Poprosiłam, żeby odebrał mnie o ósmej.
– Znalazłam je! – Rozradowana Nicole wpada do salonu. – Za pięć minut zaczną się
schodzić goście. Pomóc ci w czymś jeszcze?
– Chyba wszystko już mamy. Mieszkanie przystrojone, stół nakryty, ciasto gotowe.
– To dobrze. Teraz możesz mi opowiedzieć o twojej pierwszej oficjalnej randce z Panem
Seksownym – oświadcza Nicole, sadowiąc się na łóżku.
Eli nie żartował, gdy uprzedził mnie, że nasza randka wywoła niezłą burzę.
Nie minęło pół godziny od telefonu jego agentki, a przed restauracją zebrało się
z piętnastu paparazzich. Zanim wyszliśmy z lokalu, poradził mi, jak mam się zachowywać,
i obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby mnie chronić.
To nie było miłe, ale udało nam się przetrwać. Gdy wróciliśmy do domu, Eli zachęcił
mnie, żebym zadzwoniła do przyjaciółek i do pracy i o wszystkim im powiedziała. Zdziwiłam
się, bo nie sądziłam, że kogokolwiek to zainteresuje, ale postanowiłam zdać się na niego w tej
kwestii. Nikogo to szczególnie nie obeszło, z wyjątkiem Matta. Nasza rozmowa nie należała do
przyjemnych.
– Na pewno o wszystkim zdążyłaś już przeczytać. – Spoglądam na Nicole, unosząc brew.
Nicole zaczytuje się w szmatławcach, więc jestem pewna, że dowiedziała się o wszystkim
od razu, kiedy tylko plotki o nas trafiły do gazet.
– To nie to samo. Ale masz rację. Opowiedz mi lepiej o rozmowie z szefem.
– Był dość nieprzyjemny. Odpowiadał mi bardzo zdawkowo.
– Bardzo dobrze, że się dowiedział. Żałuje, że cię zostawił, mam nadzieję.
Eli nie był zadowolony z mojej rozmowy z Mattem. Choć zareagował powściągliwie,
widziałam, że jest wściekły. Tego aspektu mojej pracy szczerze nie znoszę. Wolałabym nie mieć
kontaktu z byłym mężem, choć nie da się ukryć, że powiedzenie mu o Elim sprawiło mi nie lada


satysfakcję.
– Matt dokonał wyboru i musi z tym żyć – stwierdzam, chowając ubrania do szafy.
Ostatnio rzadko bywałam w domu, więc zapanował w nim spory nieporządek. – Dobra, chodźmy
do salonu. Goście zaraz tu będą.
– Masz zamiar wystąpić w tym stroju? – pyta Nicole.
– Tak.
– O nie – strofuje mnie, spoglądając na mnie z naganą. – Musisz się przebrać.
Ze zdziwieniem zerkam na swoje szorty i T-shirt, bo kompletnie nie rozumiem, co ma na
myśli.
– Czepiasz się.
– Włóż cholerną spódnicę.
– Daj spokój, świetnie wyglądam.
– Nie! – Nicole wybucha śmiechem. – Wyglądasz beznadziejnie.
Nie mam pojęcia, o co jej chodzi. Po co się mnie czepia? Mam się wystroić w suknie
balową na imprezę ze znajomymi i z bratem Eliego?
Nicole prycha i kieruje się do mojej garderoby.
– Musisz się nieco postarać dla swojego mężczyzny. W końcu są jego urodziny! Mam dla
ciebie dwa słowa: ławy dostęp.
Jedno nigdy się nie zmieni: Nicole zawsze myśli o seksie. Gdy ja się zamartwiam, czy
zdążę ze wszystkim na czas, ona myśli o tym, jak tu sprawić, żeby przypadkiem nie ominęło
mnie bzykanko. Zaczyna buszować w mojej garderobie, rzucając na łóżko wybrane ciuchy.
– Proszę. – Podaje mi spódnicę i top na jedno ramię. – Włóż to, umaluj się. Masz jakieś…
dwie minuty.
Czasami kocham tę dziewczynę, ale niekiedy mam ochotę ją zabić. W tym wypadku kusi
mnie to drugie.
Zamiast się z nią wykłócać, postanawiam się przebrać. Wątpię, żeby Eli przywiązywał
wagę do tego, w co jestem ubrana, ale zależy mi na tym, żeby dzisiejszy wieczór był naprawdę
wyjątkowy. Przebieram się i poprawiam makijaż, po czym dochodzę do wniosku, że Nicole jest
idiotką, bo wcześniej wyglądałam zupełnie nieźle.
Po chwili do drzwi pukają Kristin i Danielle. Obie zostawiły w domu mężów i dzieci.
Korzystam z okazji, że jesteśmy same, i po raz kolejny tłumaczę im, że muszą się przygotować
na obecność Randy’ego i żeby nie zapomniały poskromić swojego entuzjazmu.
– Obiecuję, że będę grzeczna – mówi Kristin. – Przeszłam już próbę bojową z Elim, więc
tym razem powinno być łatwiej.
– Nie mogę ci niczego obiecać – oznajmia Nicole, sadowiąc się na kanapie.
Spoglądam na nią ze złością.
– Przysięgam na Boga, że jeśli palniesz jakąś głupotę, potraktuję cię gazem pieprzowym.
Gdy Nicole robi wielkie oczy, wiem, że przypomniałam jej, jak to sama psiknęła sobie
gazem w oczy. Kretynka, sądziła, że to nie boli, a przy okazji chciała mi udowodnić, że każdy
może zostać gliną. Nacisnęła spust, który niefortunnie skierowała w swoją stronę. Od tamtej pory
trzyma się z daleka od moich puszek z gazem.
– To wcale nie jest śmieszne – cedzi i krzyżuje ręce.
Wszystkie wybuchamy gromkim śmiechem. Co za debilka.
Po chwili przychodzą Brody i Rachel. Ich widok ogromnie mnie cieszy. Brody i Eli
poznali się na pogrzebie Stephanie i od razu przypadli sobie do gustu. Obaj kibicują drużynie
Raysów, więc z miejsca przeszli do prognozowania wyników na kolejny sezon. Nie posiadałam
się ze szczęścia, że Brody znalazł sobie wreszcie godnego partnera do rozmów o baseballu.


Po pięciu minutach rozlega się dzwonek do drzwi. Po raz kolejny oblatuje mnie strach.
Do tej pory spotkałam się z Savannah i Randym tylko raz, w ich wypasionym domu przy plaży.
A teraz to oni zobaczą, jak mieszkam. Czy pomyślą, że lecę na kasę? Co mi strzeliło do głowy,
że ich do siebie zaprosiłam?
Czuję, że ktoś kładzie mi dłoń na ramieniu, i od razu wiem, że to Nicole. Czasami nasza
telepatyczna więź bywa niezastąpiona.
– Wszystko będzie dobrze. Nikt nie ma zamiaru cię oceniać, a jeśli tak się stanie,
osobiście skopię mu tyłek. W dupie mam to, że są sławni.
Kiwam głową i otwieram drzwi.
– Hej! – Savannah rozkłada ręce w powitalnym geście. – Tak się cieszę, że dałaś nam
pretekst do wyjścia z domu. Przysięgam, że przez Adriela osiwieję.
– Cieszę się, że przyszliście. – Przytulam ją.
– Hej, Heather! – W korytarzu dudni niski głos Randy’ego.
– Savannah, Randy, poznajcie moje przyjaciółki: Nicole, Kristin i Danielle. A to mój
partner Brody i jego żona Rachel.
Wszyscy się witają i wymieniają uściski dłoni. Obecność Randy’ego wywołuje ogólne
poruszenie, wydaje się, że tylko Nicole nie traci rezonu. Savannah nie przestaje się droczyć
z mężem, co nieco rozładowuje sytuację. Brody i Randy idą do kuchni po piwo i zostawiają nas
same w salonie. Cieszę się, że moi starzy i nowi przyjaciele tak świetnie się dogadują.
– O której przyjdzie Eli? – pyta Savannah, przeciągając się.
– Powinien tu być za dziesięć minut. Napiszę do niego, żeby się upewnić, czy jest już
w drodze.
Sięgam po komórkę i szukam jego numeru w kontaktach. Ostatnio zapisał go pod hasłem
„Najlepszy Seks w Moim Życiu”, ale nie mogę go znaleźć. Powinnam była się domyślić, że
znowu zdążył go zmienić. Przeglądam wszystkie zapisane kontakty. Rzecz jasna, nie użył
swojego prawdziwego imienia, to by było zbyt proste, więc sprawdzam je zgodnie z kolejnością
alfabetyczną. Gdy w końcu go znajduję, wybucham śmiechem. Jest kompletnym wariatem, ale
i tak go kocham.
Savannah spogląda na mnie z rozbawieniem.
– Z czego się śmiejesz?
– Za każdym razem, kiedy zapominam schować komórkę, Eli zmienia sobie ksywkę.
– Ach tak, a jak mój walnięty szwagier postanowił się zatytułować tym razem?
– Pan Wielokrotny Orgazm.
Savannah skręca się ze śmiechu, a ja potrząsam głową z politowaniem.
JA: Hej, Panie Wielokrotny Orgazm… serio? Chciałam się upewnić, że przyjedziesz po
mnie o 20. Nie mogę się doczekać.
PAN WIELOKROTNY ORGAZM: Tak, będę o 20. Za pięć minut wychodzę z domu.
Uśmiecham się promiennie. Nie mogę się doczekać, kiedy go zobaczę.
– Będzie za dwadzieścia minut! – oznajmiam i wracam do rozmowy z Savannah.
Zaśmiewa się, gdy wymieniam wszystkie ksywki Eliego, które sam sobie nadał.
Gdy po dwudziestu pięciu minutach po Elim nadal nie ma śladu, wysyłam mu kolejnego
esemesa.
JA: Hej, jesteś w drodze?
Mija kwadrans bez odpowiedzi. Może utknął w korku?
Staram się skupić na rozmowie, ale raz po raz zerkam na zegar, usiłując nie wyciągać
pochopnych wniosków. Przypominam sobie, że nie wszystko musi się skończyć tragicznie.
Bagaż złych doświadczeń bywa bardzo obciążający.


O wpół do dziewiątej jestem już mocno zdenerwowana, bo Eli wciąż się spóźnia.
– Gdzie on się, u diabła, podziewa? – mówię sama do siebie, krążąc po salonie. Wysyłam
mu kolejnego esemesa.
JA: Mam nadzieję, że wszystko w porządku… Proszę, napisz albo zadzwoń.
Brody podchodzi do mnie i kładzie mi dłoń na plecach.
– Covey, co się stało? – pyta mnie szeptem.
Spoglądam na niego ze zdziwieniem.
– Nie patrz tak – ofukuje mnie Brody. – Znam cię na wylot. Martwisz się, że Eli się
spóźnia?
Kręcę głową.
– Nic mi nie jest. Powiedział pół godziny temu, że zaraz będzie na miejscu, a oboje
wiemy, że nie ma daleko. No i nie odpisuje na moje wiadomości.
Nasłuchuję sygnału esemesa.
– Wszystko w porządku? – pyta Nicole, widząc, że szepczemy na boku.
– Tak, Heather po prostu jest sobą – tłumaczy Brody.
Spoglądam na niego złością, a on wzrusza ramionami.
– Eli zwykle odpisuje od razu, a teraz spóźnia się już czterdzieści minut. Zastanawiam się,
dlaczego się nie odzywa.
– Może zaspał? – zastanawia się Nicole, ale uznaję jej sugestię za absurdalną.
– Zasnął w drzwiach? – wypalam w odpowiedzi.
– Chcesz, żebym sprawdził w centrali, czy nie było żadnych wypadków? – pyta Brody.
Potrząsam głową.
– Nie, pewnie przesadzam. Zadzwonię do niego.
Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć, ale mój wewnętrzny głos podpowiada mi, że
coś się stało. Niejednokrotnie moja intuicja uratowała mi życie. Nie mam zamiaru jej ignorować,
ale nie chcę też wpadać w histerię.
Wychodzę przed dom, żeby upewnić się, że na podjeździe nie ma jego samochodu,
i wybieram numer. Telefon dzwoni i dzwoni, a w końcu włącza się automatyczna sekretarka.
– Cześć, skarbie, dzwonię, bo minęła godzina, odkąd miałeś być na miejscu, i nie
odezwałeś się. Zadzwoń, kiedy będziesz mógł. Kocham cię.
Rozłączam się i zaczynam nerwowo przemierzać ganek. Targają mną sprzeczne emocje:
od paniki po spokój i zdecydowanie. Część mnie pragnie natychmiast do niego pojechać, ale
druga podpowiada mi, że powinnam mu zaufać. Jest wiele powodów, dla których mógł się
spóźnić, a moja paranoja nie wróży dobrze długoterminowej relacji. Postanawiam dać mu jeszcze
trochę czasu i wracam do środka.
Po niecałych siedmiu minutach mój niepokój staje się nieznośny, czuję, że umrę, jeśli
natychmiast do niego nie pojadę.
Randy wychodzi za mną przed dom, a ja posyłam mu wymuszony uśmiech.
– Coś się stało?
– Eli nie odbiera telefonu i nie odpisuje mi na esemesy. Miał być o ósmej.
Randy zerka na zegarek i spogląda na mnie.
– Pojadę do niego i sprawdzę, czy wszystko jest w porządku.
Potrząsam głową.
– Nie, on przecież nie wie, że jesteś u mnie.
Randy patrzy na mnie dziwnie.
– Masz rację, pojedź do niego sama… Przynajmniej nie zepsujemy mu niespodzianki.
– Okej – odpowiadam niepewnym głosem.


– Mój brat nie ma pojęcia, jakim jest szczęściarzem.
Uśmiecham się i wzruszam ramionami.
– Oboje mieliśmy szczęście.
Jestem w pełni świadoma tego, że miałam wyjątkowe szczęście, że Eli tak się za mną
uganiał. Jestem mu wdzięczna za jego upór, bo wielokrotnie usiłowałam się go pozbyć. Gdyby
nie wykazał się taką determinacją, nie dowiedziałabym się, czym jest prawdziwa miłość.
Wchodzę do środka i informuję wszystkich, że wkrótce wrócę.
– Pojadę do niego. Od godziny nie mam z nim kontaktu.
Wskakuję do samochodu i przez całą drogę powtarzam sobie, że powinnam zachować
spokój. Dotąd nie dał mi powodu, żebym miała mu nie ufać. Założę się, że śpi. Kogo ja próbuję
oszukać? Na pewno nie śpi. To dzięki mojej intuicji uważam się za dobrą policjantkę. Choć
często ignorujemy jej podszepty, wierzę, że to potężny dar. Ile razy czułam, że Matt jest
nieszczęśliwy, ale udawałam głupią? Nie sposób zliczyć. Przypominam sobie moment, gdy po
raz pierwszy choroba Stephanie dała o sobie znać. Lekarze uznali, że dalsza diagnostyka jest
zbędna, ale ja się uparłam. Wiedziałam, że coś przeoczyli, dlatego byłam tak nieustępliwa.
Nerwy mam napięte jak postronki, a moja intuicja wyje niczym syrena alarmowa, że coś
jest nie tak.
Gdy podjeżdżam pod jego dom, wszystkie światła nadal się palą. Otwieram drzwi
kluczem, który mi dał, i wchodzę do środka.
– Eli? – wołam, ale mój krzyk pozostaje bez odpowiedzi.
Z salonu obok kuchni dobiegają jakieś dźwięki. Gdy wchodzę do pokoju, okazuje się, że
to tylko telewizor. Sprawdzam, czy nikogo nie ma przy basenie, i biegnę na piętro. Ten dom jest
zdecydowanie za duży.
Gdy zbliżam się do sypialni, serce zaczyna mi szybciej bić. Z każdym krokiem żołądek
ściska się boleśnie. Zamykam oczy i otwieram drzwi.
Eli leży skulony na podłodze na środku pokoju.
– Eli! – krzyczę i podbiegam do niego. Jest cały spocony, a z rany na czole cieknie mu
strużka krwi. Ciężko oddycha, otwiera i zamyka oczy. – O Boże. – Trzęsącymi się dłońmi
próbuję go odwrócić na plecy. – Eli, słyszysz mnie?
Próbuje złapać oddech, ale nie mam pewności, czy jest w pełni świadomy, bo bełkoce coś
niezrozumiale. Gdy nachylam się, żeby móc go usłyszeć, mogłabym przysiąc, że szepcze:
– Pomocy.
– Nie zasypiaj! – proszę i klepię go po policzku.
Dzwonię po pogotowie, automatycznie przestawiając się na tryb zawodowy. Choć głos mi
drży, udaje mi się podać dyspozytorowi adres Eliego, numer mojej odznaki i pokrótce nakreślić
sytuację. Nakazują mi czekać i zrobić wszystko, żeby zachował przytomność.
Wiem, że karetka wkrótce powinna się zjawić, ale każda sekunda przeciąga się
w nieskończoność.
Siedzę na podłodze, opierając jego głowę na moich kolanach.
– Możesz otworzyć oczy? – pytam, ale Eli nie odpowiada. – Skarbie, słyszysz mnie?
Powiesz mi, co się stało?
– Heather… – Eli otwiera oczy i zaczyna się szarpać. – Muszę… dojść… do telefonu.
– Eli, jestem przy tobie. Nie ruszaj się, leż spokojnie – nakazuję, ocierając mu pot z czoła.
– Niebawem przyjedzie karetka.
Kiedy ponownie zaczyna dyszeć, sprawdzam mu puls, zerkając na zegarek. Ma
nieregularne tętno. Rozlega się głośne pukanie do drzwi wejściowych. Serce skacze mi do gardła
na samą myśl, że muszę zostawić go samego, żeby pójść otworzyć drzwi.


– Zaraz wrócę – mówię, choć wiem, że pewnie mnie nie słyszy.
Zbiegam po schodach tak szybko, jak tylko się da, i otwieram drzwi. W progu stoją moi
dwaj koledzy z oddziału, Vincenzo i Whitman.
– Covey? – pyta Whitman ze zdziwieniem.
– On jest na górze. Gdzie lekarz? – pytam, ignorując ich pytające spojrzenia.
– Są już przy bramie – odpowiada Vincenzo. – Jesteś na służbie?
– Dlaczego jeszcze ich nie ma? On potrzebuje pomocy!
– Spokojnie. – Whitman dotyka mojego ramienia. – Zaczekaj… Czy to jest…?
Nie odpowiadam. Nie obchodzi mnie, że Whitman najwyraźniej próbuje dociec, czyj to
jest dom i co ja tu robię. Mężczyzna, którego kocham, traci przytomność i potrzebuje
natychmiastowej pomocy. Nogi zaczynają mi się trząść. Whitman łapie mnie w chwili, gdy
kolana uginają się pode mną.
Przytrzymuje mnie, ale ja już kieruję się w stronę schodów. Nie mogę dłużej czekać na
pomoc, to ja nią jestem. Musimy go natychmiast zawieźć do szpitala.
– Wy go zabierzcie, pieprzyć karetkę. Ja go sama nie uniosę. Nie wiem, co się stało, ale
on potrzebuje natychmiastowej pomocy!
Jestem tak zdenerwowana, że koledzy patrzą na mnie z troską. W pracy zwykle trzymam
nerwy na wodzy. Nie płaczę. Nie skarżę się. Robię, co do mnie należy, i jestem w tym świetna.
Gdy wkładam mundur, zamieniam się w wojowniczkę. Przez lata zmagania się z chorobą siostry
ani razu nie okazałam słabości. Ale teraz nie mam siły udawać.
– On nie może dłużej czekać! Nie mogę go stracić!
Usiłuję powstrzymać łzy. Czuję się całkowicie bezradna.
– Heather… – Głos Vincenza jest łagodny. Znam ten ton. Sama opanowałam go do
perfekcji. – Spokojnie, za chwilę tu będą.
– Idź z nią – instruuje go Whitman. – Ja przyprowadzę ekipę ratunkową. Powiadomię was
od razu, gdy przyjdą.
Wiem, że ma rację. Nie można wozem policyjnym przewozić pacjenta z urazem głowy.
Biegniemy do sypialni, w której Eli leży bezradnie na podłodze. Kucam przy nim
i sprawdzam mu puls. Zalewam się łzami i odgarniam mu włosy z twarzy.
– Są na miejscu – rozlega się w radiu głos Whitmana.
Kiedy ratownicy wchodzą do sypialni, od razu rozpoznają Eliego Walsha. Spoglądają to
na niego, to na nas.
Rozpoczyna się seria pytań mających na celu ustalenie jego obecnego stanu i przyczyny
zgłoszenia. Wiem tak niewiele…
– Czy przyjmuje jakieś leki?
– Nie wiem.
– Czy na coś choruje?
– Nie wiem – przyznaję.
– Uczulenia?
– Ja… – Potrząsam głową. – Nie wiem.
– Wziął jakieś narkotyki? Pił alkohol?
– Nie, nigdy nie widziałam, żeby cokolwiek brał. Nie było mnie teraz przy nim, więc nie
mam pojęcia, czy wcześniej pił.
Ratownicy spoglądają po sobie i zadają mi kolejne pytania, na które nie umiem
odpowiedzieć. Wystarczyła chwila, żebym zdała sobie sprawę, jak mało o sobie wiemy. On nie
wie, że mam uczulenie na penicylinę ani że osiem lat temu przeszłam zabieg usunięcia cysty na
jajniku. Jesteśmy zakochani, ale wiemy o sobie tyle, co nic.


Kiedy kładą go na noszach i schodzą na dół, Eli jęczy z bólu. W chwili, gdy sięgam po
klucze i telefon z konsoli przy drzwiach wejściowych, są już na zewnątrz.
Próbuję przekręcić klucz w zamku, ale moje zakrwawione dłonie drżą tak bardzo, że nie
mogę go utrzymać.
Whitman podchodzi do mnie i łapię za rękę, pomagając mi przekręcić klucz.
– Zawiozę cię do szpitala – mówi i prowadzi mnie do wozu.
Jestem w takim szoku, że słowa więzną mi w gardle. Mój umysł spowija mgła, nie mogę
się na niczym skupić. Siadam na tylnym siedzeniu i splatam dłonie.
Myślę tylko o tym, że nie mogę go stracić. Nie w ten sposób. Nie tak szybko po śmierci
Stephanie. Mieliśmy za mało czasu. Zasługujemy na więcej.
Boże, błagam, daj mi więcej czasu.

– Randy! – wołam i wybiegam mu naprzeciw. Od naszego przyjazdu do szpitala minęło
dwadzieścia minut. Odesłano mnie do poczekalni i kazano czekać, ale nikt nie chce mi nic
powiedzieć. Nie jestem jego krewną. – Nie chcą mi nic powiedzieć, ale zajęli się nim.
– Okej, zaraz się wszystkiego dowiem. – Randy kieruje się do recepcji. Pielęgniarka sięga
po dokumenty Eliego i idą razem na oddział.
Gdy Savannah kładzie mi dłoń na plecach, spoglądam na nią przez łzy.
– Heather, wszystko będzie dobrze. Eli ma silny organizm.
– Nie wiem, co się stało. Na podłodze w łazience i w salonie, tam, gdzie leżał, było
mnóstwo krwi. Wygląda na to, że uderzył się w głowę, przeszedł kilka kroków i upadł. – Teraz,
kiedy złapałam oddech, próbuję zrozumieć, co się stało. Domyślam się, że się przewrócił.
Wcześniej skarżył się na ból w stopie, może się potknął? Tak czy inaczej, uderzył się w głowę
i może potem upadł kolejny raz albo coś. Dlaczego był taki spocony? Może przeczołgał się
z łazienki? Sama nie wiem. – Nie znałam odpowiedzi na żadne z pytań ratowników. Nie wiem,
co się stało ani czy przyjmuje jakieś leki… Zadzwoniłam do was, gdy tylko oprzytomniałam.
Savannah w milczeniu sadza mnie na krześle.
– Rozumiem, że nie zdążyliście o wszystkim porozmawiać? – pyta po dłuższej chwili.
– Nie. Odkąd się poznaliśmy, wszystko potoczyło się tak szybko. To przypominało
tornado. Poza tym byłam skupiona tylko na siostrze, a on robił wszystko, żeby mnie wesprzeć.
Savannah bierze mnie za rękę.
– Randy powinien niedługo wyjść. O wszystkim ci opowie.
– Powinnam była wcześniej do niego pojechać i sprawdzić, co się dzieje.
Nie ma to jak mądry po szkodzie. Gdy Eli przestał mi odpisywać na esemesy, czułam, że
coś jest nie tak, ale zignorowałam podszepty intuicji.
Na widok Randy’ego obie wstajemy.
– Nic mu nie będzie. Nadal jest oszołomiony, ale wyliże się z tego.
– Dzięki Bogu. – Wzdycham z ulgą. Czuję, jakby ktoś zdjął ze mnie stukilogramowy
ciężar, znowu mogę swobodnie oddychać.
– Eli chce cię zobaczyć, ale muszą go jeszcze zbadać.
– Okej. – Jestem gotowa czekać całą wieczność, jeśli miałoby mi to dać gwarancję, że
będzie zdrowy. Będzie zdrowy. Dopóki nie odetchnęłam, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo
się bałam.


– Wiesz, co się stało?
Randy zerka na Savannah i spogląda na mnie.
– Nie do końca, ale on na pewno o wszystkim ci opowie.
– Zadzwonię do twojej mamy – mówi Savannah i całuje go w policzek.
– Cieszę się, że pojechałaś do niego – mówi Randy, siadając obok mnie. – Nie wiem, co
by było, gdybyś tego nie zrobiła. Eli ma szczęście, że cię znalazł, Heather. Mam nadzieję, że
wiesz, jak bardzo cię kocha.
Dziwnie się czuję, słysząc te słowa w ustach jego brata. Choć spotkaliśmy się zaledwie
dwukrotnie, widzę, że braci łączy silna więź. Nie mam wątpliwości, że Randy bardzo kocha
Eliego, i doskonale to rozumiem. Tak samo bym potraktowała kogoś, kto by pokochał Stephanie.
– Ja też go kocham.
Randy przytakuje.
– Wierzę ci.
Gdy Savannah się rozłącza, podchodzi do nas lekarz Eliego.
Tłumaczy, że Eli miał przed chwilą tomografię komputerową i że czeka na kolejne
badania, ale jest przytomny i dostaje płyny.
– Możecie go odwiedzić. Poprosił, żeby najpierw przyszedł do niego Randy, a potem
Heather.
– Zajrzę do niego na chwilę. – Randy uśmiecha się i znika z lekarzem za drzwiami
oddziału.
Na wieść, że nic mu nie będzie, czuję natychmiastową ulgę. Zamykam oczy i w myślach
dziękuję Stephanie. Czuję jej obecność. Spędziłyśmy w tym szpitalu wiele czasu. Badania często
przeciągały się do późnych godzin wieczornych. Bywała tak zmęczona, że niekiedy
zostawałyśmy na noc. Spałam wtedy na koszmarnie niewygodnym rozkładanym fotelu, który
nazywali łóżkiem, modląc się, żeby przestała cierpieć.
Liczyłam na to, że upłynie więcej czasu, zanim ponownie tu wrócę.
Randy pojawia się po niecałych dziesięciu minutach.
– Eli czeka na ciebie – mówi z uśmiechem. – Musimy już wracać do dzieciaków, ale
dzwoń, gdybyś czegokolwiek potrzebowała, okej? Jutro do niego wpadnę.
Savannah przytula mnie i całuje w policzek.
– Ja też jutro do ciebie zadzwonię, dobrze?
– Jasne.
Idę do pokoju Eliego i pukam do drzwi. Uchylają się z głośnym skrzypnięciem. Gdy
nasze spojrzenia się spotykają, zalewa mnie fala uczuć. Od ulgi, że nic mu nie jest, po lęk, że
mógł umrzeć, i radość, że dobrze wygląda, ale też żal, że mnie przy nim nie było. Przede
wszystkim jednak czuję, jak bardzo go kocham.
– Eli – wypowiadam jego imię żarliwie niczym słowa modlitwy. Podchodzę, a on mnie
przytula. – Boże, tak bardzo się bałam.
Obejmuje mnie ciasno ramionami, a ja wdycham jego zapach.
– Kotku, wszystko będzie dobrze.
Spoglądam na niego i gładzę go po policzku.
– Wystraszyłeś mnie.
Eli przymyka oczy.
– Byłem głupi.
– Głupi?
Eli bierze mnie za rękę.
– Przeceniłem swoje możliwości.


– Co się stało? – pytam, ale przerywa nam pielęgniarka.
– Dzień dobry, panie Walsh, mam na imię Shera, będę się panem opiekować. Podam panu
solu-medrol w kroplówce, a potem ponownie pana zbadam.
– Dziękuję – mówi Eli.
Skądś znam ten lek.
Nie pamiętam skąd, ale mogłabym przysiąc, że już o nim słyszałam. Usiłuję sobie
przypomnieć, dlaczego brzmi tak znajomo.
I nagle doznaję olśnienia.
To ten lek podawano Stephanie, gdy nasilały się jej dolegliwości bólowe. Używa się go
tylko w ciężkich przypadkach, ma działanie przeciwzapalne.
Wbijam wzrok w Eliego i ziemia osuwa mi się spod stóp.


Rozdział 25

W jej brązowych oczach gromadzą się ciemne chmury. Spoglądam na nią bez słowa. Nie
mam nic na swoje wytłumaczenie.
Okłamywałem ją.
Napięcie wisi w powietrzu, ale pielęgniarce nigdzie się nie spieszy. Nie mam nic
przeciwko temu, żeby została dłużej, jestem wdzięczny za każdą sekundę, która odsuwa w czasie
to, co i tak jest nieuniknione.
Miałem tyle okazji, żeby z nią porozmawiać. Randy zmył mi za to głowę, wiem, że
zasłużyłem na każde słowo nagany.
Mój brat nie ma pojęcia, jak bardzo czułem się winny, nie mówiąc jej o swojej chorobie.
Wiele nocy przeleżałem bezsennie, trzymając ją w ramionach i nienawidząc siebie za to, że
jestem mięczakiem, bo nie potrafię jej zostawić. Jestem samolubnym kutasem. Wiem o tym, ale
po raz pierwszy w życiu nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.
– Wrócę do pana za godzinę – mówi Shera i klepie mnie po ramieniu. – Panie Walsh,
jestem pana wielką fanką. Zrobimy wszystko, żeby postawić pana na nogi.
Nie mogę wydusić słowa, bo w gardle mam ogromną gulę. Spoglądam na Heather
wyczekująco.
Po jej pięknym policzku spływa pojedyncza łza. Patrzę, jak zatrzymuje się na jej ustach,
tych, których nie dane mi już będzie całować, i moje serce pęka na pół. Zastanawiam się, czy to
mogło się skończyć inaczej. Gdybym powiedział jej o mojej chorobie, czy zostałaby ze mną?
Nigdy się tego nie dowiem.
– Jesteś chory – mówi głosem cichym i pełnym bólu.
– Tak.
Heather ociera twarz drżącą dłonią.
– Masz chorobę Huntingtona?
– Nie, mam nawracająco-ustępujące stwardnienie rozsiane.
Heather rozchyla usta i blednie. Spogląda na mnie ze strachem i kolejna łza spływa po jej
policzku.
– Czy… – Odchrząkuje. – Czy dobrze się czujesz?
Po moim ciele rozlewa się ból, jakiego dotąd nie zaznałem. Nie dlatego, że naprawdę coś
mnie boli, ale dlatego, że ona martwi się o mnie, choć ją okłamałem.
Jestem kawałkiem gówna.


Nie zasługuję na nią.
– Od dłuższego czasu nie miałem objawów. Zwykle biorę leki, dzięki którym wszystko
jest pod kontrolą.
Heather powoli przytakuje, wyginając palce.
– Rozumiem. A teraz ich nie bierzesz?
Od kilku miesięcy nie dbam o siebie, tak jak powinienem. Gdy pojechałem w trasę,
przestałem przyjmować wlewy. A potem poznałem Heather i zapragnąłem choć przez chwilę
poczuć się wolny. Nie sądziłem, że nasza znajomość się rozwinie. Owszem, czułem coś do niej,
ale myślałem, że czas ostudzi emocje, a nie je zintensyfikuje. Przy niej po raz pierwszy w życiu
zaznałem ciepła i wiem, że wraz z jej odejściem pogrążę się w nieprzeniknionym mroku.
– Rzadziej niż powinienem.
Heather spuszcza wzrok i spogląda na dłonie, które splotła na kolanach.
– Okej. A od jak dawna wiesz, że masz stwardnienie rozsiane?
Jej spokojny ton głosu mrozi mnie bardziej niż jakikolwiek krzyk.
– Pierwsze objawy pojawiły się dziesięć lat temu.
– Rozumiem. Dziesięć lat.
W jej głosie nie słychać złości, tylko rezygnację. Nie patrzy na mnie, więc nie mam
pojęcia, o czym myśli. Nie wie, ile kosztowało mnie zatajenie tego przed nią. Ale wygrała chęć
zdobycia jej. To był instynkt samozachowawczy. Chciałem ją mieć. Musiałem zatrzymać ją przy
sobie.
– Miałem zamiar ci powiedzieć – mówię.
– Ale tego nie zrobiłeś.
Bo jestem pieprzonym mięczakiem.
– Nie mogłem.
Spogląda na mnie ze złością i smutkiem.
– Uznałeś, że lepiej będzie mnie okłamywać?
– Nie mogłem ci powiedzieć. Próbowałem, ale nie dałem rady.
Heather zgina się wpół i spuszcza głowę.
Czuję kłucie w klatce piersiowej i ogarnia mnie przerażenie. Ona odejdzie, tak jak
Penelope. Gdy tylko odkryła, że nie jestem idealnym mężczyzną, że jestem chory, natychmiast
się zmyła. Kiedy Heather wreszcie spogląda na mnie, jej wzrok zwiastuje pożegnanie. Dokładnie
tak samo patrzyła na mnie Penelope.
– Zataiłeś przede mną, że jesteś chory. Ukryłeś to… – Głos grzęźnie jej w gardle. – Choć
wiedziałeś, przez co przeszłam. Jak mogłeś mi to zrobić? Jak mogłeś udawać, że budujemy
razem przyszłość, ukrywając przede mną coś tak istotnego? Jak mogłeś, Eli? – pyta łamiącym się
głosem, a ja przeklinam w myślach swoje tchórzostwo.
Jestem słaby na ciele. Jestem słaby na umyśle.
Nie mogę do niej podejść. Nie mogę jej wziąć w ramiona i zmusić, żeby mnie
wysłuchała. Choć nie mam jej nic do zaproponowania, z wyjątkiem przeprosin. Groza wisi
w powietrzu. Ciasno oplata mackami moje złamane serce.
– Znienawidziłem siebie za to. Chciałem, żebyś mnie dostrzegła, poznała i pokochała,
a wtedy o wszystkim bym ci opowiedział. Wiem, że to popieprzone. Ale kiedy wreszcie
powiedziałaś mi o swojej siostrze, nie mogłem tego zrobić. Gdy w końcu poczułem się gotowy,
Stephanie umarła. A potem nie wiedziałem już, jak mam to zrobić.
– A później?
– Z każdym dniem było mi coraz trudniej. Bałem się, że jeśli to zrobię, ty odejdziesz.
– Co takiego? – Odwraca się, spoglądając na mnie ze złością i zdziwieniem. – Naprawdę


myślałeś, że jeśli mi powiesz o swojej chorobie, ja cię zostawię? Za kogo mnie masz?
– Sądzę, że łatwiej jest kochać mężczyznę, który nie jest w rozsypce.
– Uważasz, że jestem aż tak płytka? Czy ty mnie znasz choć trochę? Nigdy bym cię nie
zostawiła z powodu twojej choroby!
– Skąd miałem to wiedzieć?!
Heather wstaje, podchodzi do łóżka i ze łzami w oczach dotyka mojego policzka.
Chciałbym móc rozkoszować się jej dotykiem, ale nie mogę sobie na to pozwolić.
– Nie dałeś mi szansy, żebym ci to udowodniła.
– Jeśli masz zamiar odejść, idź – wypluwam z siebie.
Heather potrząsa głową, na zmianę otwiera i zamyka usta, aż wreszcie opada na krzesło.
Jej ciało się poddało. Złamałem ją.
Czuję, jak wzbiera we mnie złość na samego siebie. Rośnie niczym mur, który odgradza
mnie od świata. Zaczynam się przez niego przebijać, a każdy cios tylko wzmaga moją panikę.
Ona odejdzie, a ja nie będę mógł jej zatrzymać.
– Chciałbym, kurwa, wstać i podejść do ciebie – mówię w nadziei, że mnie wysłucha.
– Chcę cię wziąć w ramiona i być mężczyzną, za którego mnie miałaś. Ale moje pieprzone nogi
odmówiły mi posłuszeństwa. Heather, ja nie mogę wstać. Kurwa, nie mogę chodzić. Spieprzyłem
szansę, jaką u ciebie miałem. Wiem o tym. Nienawidzę siebie za to i nie chcę cię skrzywdzić.
Heather unosi głowę i ociera łzy.
– Jak to nie możesz chodzić?
– Wcześniej poczułem przeszywający ból, a teraz nic już nie czuję, nogi są bezwładne.
Heather bierze głęboki oddech.
– Dlatego upadłeś?
– Tak, wiedziałem, że to nastąpi, ale udawałem, że tak nie jest.
Heather milczy. Patrzy na mnie swoimi pięknymi oczami. Znam je na pamięć. Pamiętam
każdą złotą plamkę, która je zdobi, wszystkie odcienie szarości i ciemniejsze punkty na jej
źrenicach. Odnalazłem w tych oczach wszystko, czego szukałem. Pokochała mnie, bo byłem
mężczyzną, którego tak bardzo potrzebowała. SM uczyniło ze mnie przegranego słabeusza
i kłamcę.
Dochodzę do wniosku, że powinna wiedzieć o wszystkim. Uchylę jej drzwi do piekła,
jakie zgotowało mi moje własne ciało.
– W zeszłym tygodniu zaczęła mi drętwieć ręka.
Heather wygląda, jakby ją olśniło, i głośno wzdycha.
– Dlatego wtedy upuściłeś komórkę?
– Dziś, gdy poszedłem do łazienki, zdałem sobie sprawę, że zostawiłem telefon na stoliku
nocnym. Poczułem mrowienie w stopie i nagły ból w nodze. Usiadłem na brzegu wanny
i zacząłem ją masować w nadziei, że mi przejdzie. W końcu wstałem i poszedłem po telefon.
– Zerkam na nią, żeby zobaczyć jej reakcję. Heather siedzi nieruchomo jak posąg, wstrzymując
oddech, więc kontynuuję: – Wystarczył jeden krok, żebym upadł jak długi. Głową uderzyłem
o brzeg umywalki.
– Eli… – Wzdycha.
Uciszam ją gestem dłoni.
– Nie straciłem przytomności, wiedziałem, że krwawię. Ale utraciłem czucie w nogach.
– Heather zakrywa usta, a łza spływa po jej policzku. – Nie mogłem się ruszyć i myślałem tylko
o tym, żeby cię nie zawieść. Wiedziałem, że mnie potrzebujesz, a nie miałem jak do ciebie
dotrzeć. Leżałem bezwładnie na podłodze, ale nie chciałem sprawić ci zawodu. Dlatego użyłem
resztek pieprzonych sił i wyczołgałem się z łazienki. Odpychałem się rękami, walczyłem o każdy


cholerny centymetr. Choć i tak wiedziałem, jak to się skończy.
Heather podchodzi do łóżka i ociera łzy. Dotykam jej blond włosów, usiłując zapamiętać
ich jedwabistą fakturę. Dotykam jej twarzy, żałując, że nie mogę cofnąć czasu.
– Bardzo szybko zaczęły mnie boleć ręce. Zesztywniały mi dłonie. Byłem bardzo słaby,
wszystko przez tę chorobę.
– Nie jesteś słaby – zaprzecza drżącym głosem. – Eli, tego wszystkiego można było
uniknąć. Gdybyś mi powiedział o swoich objawach, zamiast mnie okłamywać, dzisiejszy wieczór
potoczyłby się zupełnie inaczej.
– Poznałaś mnie jako mężczyznę, który mógł ci dać wszystko. Eli Walsh, piosenkarz
i aktor. Heather, wiem, jak to się kończy. Przeżyłem to już raz z Penelope, więc idź już, żebyśmy
mogli mieć to za sobą.
– Nie. – Żelazna determinacja, którą słychać w jej głosie, powstrzymuje mnie przed
dalszym użalaniem się nas sobą. – Nie waż się porównywać mnie do swojej eks. Nie jestem nią.
Nie zamierzam uciec. Chcę cię wysłuchać i zrozumieć!
– Dlaczego?! – krzyczę. – Po co?!
– Bo cię kocham! – krzyczy Heather, stojąc przy moim łóżku. – Bo tak się robi, gdy się
kogoś kocha!
Kręcę głową, dusząc nadzieję, która zaczyna kiełkować w moim sercu.
– A jeśli ja nie kocham ciebie?
Wypluwam z ust to plugawe kłamstwo, żeby zasiać w niej ziarenko wątpliwości.
Heather mruży oczy i bierze moją twarz w dłonie.
– Ellington, powtórz to jeszcze raz. Powiedz mi, że mnie nie kochasz. Spójrz mi w oczy
i powiedz to.
Dobija mnie widok łez, które płyną z jej pięknych oczu. Niezależnie od tego, co się
wydarzy, nie będę jej więcej okłamywać. Nie mogę jej tak ranić, bo czuję, że i mnie serce pęknie.
– Nie mogę.
Heather zasłania twarz dłońmi.
– Eli, nigdy więcej mnie nie okłamuj. Jeśli mamy stawić temu czoła, musimy być wobec
siebie szczerzy.
– Jak to? – pytam.
– Jeżeli mamy z tym walczyć. Muszę się dowiedzieć wszystkiego o twojej chorobie.
Ze wszystkich powodów, dla których nie chciałem jej o niczym mówić, wszystkie straciły
na aktualności z wyjątkiem jednego. Tego, który budził mój największy lęk. Bałem się, że
spojrzy na mnie dokładnie tak jak teraz. W oczach Heather nie mu już śladu gniewu ani lęku,
zastąpiła je determinacja. W ten sam sposób patrzyła na swoją siostrę.
Kocham ją najbardziej na świecie, dlatego nie mam zamiaru przysparzać jej dodatkowych
trosk.
Nie tak wyobrażałem sobie nasze wspólne życie, nie po tym, przez co przeszła.
– Nie zgadzam się – mówię. – Nie mam zamiaru być twoim pacjentem. Nie mogę.
– Co? – pyta z głośnym westchnieniem.
Stwardnienie rozsiane to podstępna choroba. Nie da się przewidzieć jej przebiegu, a ja nie
zamierzam być dla niej ciężarem. Wiedziałem, że powinienem był odejść w chwili, gdy
powiedziała mi o chorobie siostry, ale nie potrafiłem tego zrobić. Powinna znać prawdę, nie chcę
jednak jej litości.
– Heather, nie jestem twoją siostrą. Nie rozumiesz? Nie widzisz, że to ja chcę się tobą
opiekować?! – krzyczę, żeby pozbyć się ogarniającej mnie frustracji. Heather sztywnieje. Widzę,
jak się kuli, a jej twarz wykrzywia się w bólu. A wtedy mówię najgłupszą rzecz, jaką mógłbym


powiedzieć. – Po prostu wyjdź.
Spogląda na mnie i robi dokładnie to, co chciałem, chociaż modliłem się, żeby tego nie
zrobiła. Odwraca się na pięcie i wychodzi bez słowa.
Straciłem ją.
Zalewa mnie ból, jakiego dotąd nie znałem, ale, kurwa, na nic innego nie zasługuję.


Rozdział 26

Opieram się o ścianę za drzwiami jego pokoju i próbuję złapać oddech. Nie mogę
uwierzyć, że to powiedział. Gdy wspomniał o mojej siostrze, zranił mnie bardziej niż
kiedykolwiek dotąd.
Nigdy nie patrzyłam na niego w ten sposób. Kochałam siostrę, a od jej śmierci minęło
zaledwie kilka tygodni. Zupełnie niepotrzebnie się do niej porównuje, bo jego sytuacja jest
całkowicie inna. Nie ma pojęcia, jak bardzo mnie zranił. Nie tylko tym, co powiedział. Niczego
przed nim nie ukrywałam. Nie było rzeczy, o której bym mu nie powiedziała, a on zataił przede
mną coś tak ważnego.
Czuję nagły przypływ złości i zwalczam odruch urządzenia mu karczemnej awantury.
Powinnam mu wytłumaczyć, jak mają się zachowywać dorośli ludzie, ale nie ruszam się
z miejsca.
– Wszystko w porządku? – pyta Shera, jego pielęgniarka.
Pocieram oczy, mam nadzieję, że nie wyglądam jak strach na wróble.
– Tak, przepraszam. Potrzebuję chwili dla siebie.
Shera gładzi mnie po ramieniu.
– Dobrze, skarbie. Zajmiemy się nim. Niczym się nie martw. Wszystko będzie dobrze,
zobaczysz, kroplówka postawi go na nogi.
Tak, ale co z nami? Jak mamy zrobić krok naprzód, skoro on mnie od siebie odpycha?
Moje troski zachowuję dla siebie, zamiast tego uśmiecham się i przytakuję.
– Dzięki.
Opieram głowę o ścianę, zamykam oczy i próbuję sobie wszystko poukładać. Eli musiał
wiedzieć, że jego słowa łamią mi serce. Komentarz o Stephanie to cios poniżej pasa, który
sprawił mi okropny ból. Była całym moim światem i nigdy nie budziła litości. Robiłam,
co mogłam, żeby ją pocieszyć. Jakim prawem mnie tak zranił?
Eli nigdy nie był okrutny, był wręcz idealny…
Perfekcja jest iluzją, którą kreujemy po to, by móc zaufać drugiemu człowiekowi. Teraz,
gdy klapki opadły mi z oczu, widzę, jaka byłam głupia. Nie zależy mi na ideale. Potrzebuję
czegoś prawdziwego, bo Matt był ideałem, dopóki nie pojawiły się problemy. A wtedy się zmył.
Ale to, co zrobił Eli, boli mnie o wiele bardziej.
Potrzebuję powietrza. Muszę pomyśleć i odzyskać spokój, bo boję się, że jeśli do niego
wrócę, puszczą mi nerwy.


Wychodzę przed szpital, usiłując uspokoić rozbiegane myśli. Łzy spływają mi policzkach,
a ciepłe powietrze owiewa twarz. Oddycham głęboko, w nadziei, że odnajdę spokój, ale zamiast
tego spotyka mnie coś o wiele gorszego.
– Pani Covey!
Widzę ludzi biegnących w moim kierunku i wykrzykujących moje imię. Flesze aparatów
błyskają, oślepiając mnie. Tłum otacza mnie z każdej strony, uniemożliwiając ucieczkę.
Wykrzykują moje imię i zasypują pytaniami, a ja bezskutecznie próbuję się wydostać
z potrzasku.
– Czy Eli czuje się lepiej? Co się stało? Czy to prawda, że zemdlał? Pani Covey, proszę
spojrzeć w tę stronę! – Nawet gdybym chciała, nie zdążyłabym odpowiedzieć na wszystkie
pytania. – Czy nadal jesteście parą? Czy pani płacze? Proszę powiedzieć, czy Eli był pod
wpływem narkotyków?
Serce bije mi jak szalone, gdy bez słowa przedzieram się przez tłum fotoreporterów.
Kiedy wpadam do poczekalni, oddycham z ulgą. Przede mną kolejny problem, z którym
przyjdzie mi się zmierzyć. Nie chcę nawet myśleć o tym, jak wyszłam na tych zdjęciach.
Rozlega się dźwięk esemesa, więc sięgam po komórkę.
NICOLE: Hej, nie chcę Ci przeszkadzać, tylko sprawdzam, czy wszystko u Ciebie
w porządku.
JA: Nie, nie jest w porządku. Eli czuje się dobrze, ale nasz związek ma się gorzej…
NICOLE: Przykro mi. Mam przyjechać, skopać mu tyłek?
JA: Poradzę sobie. Jeśli nie uda nam się z tego wybrnąć, obie skopiemy mu tyłek.
NICOLE: Do dzieła!
Wybucham śmiechem. Ilekroć czuję, że tonę, Nicole potrafi podnieść mnie na duchu.
Wybieram jej numer. Nicole odbiera od razu po pierwszym sygnale.
– Jeśli do mnie dzwonisz, nie może być dobrze.
– Przypomnij mi, że ze wszystkim mogę sobie poradzić.
Nicole odchrząkuje po chwili milczenia.
– Nie wiem, co spowodowało, że w siebie zwątpiłaś.
Relacjonuję jej przebieg dotychczasowych zdarzeń. Nicole słucha cierpliwie, aż wszystko
z siebie wyrzucę. Jestem wściekła i zraniona. A do tego bardzo rozczarowana, bo sądziłam, że
świetnie nam się układa. Nie wiedziałam, że Eli mnie okłamuje, licząc na to, że o niczym się nie
dowiem. Jestem zła, bo ukrywał przede mną objawy choroby, co skończyło się tym, że znalazłam
go na podłodze w sypialni.
– Nie mogłam nawet wyjść na zewnątrz, bo napadli mnie pieprzeni fotoreporterzy – żalę
się i opadam na krzesło.
– Chcesz, żebym przyjechała i przemówiła im do rozumu? Najpierw przepędzę
paparazzich, a potem skopię Eliemu tyłek, bo zachował się jak kretyn. Rozumiem, że go rzuciłaś,
więc nie będziesz miała nic przeciwko temu.
– Wiem, co próbujesz zrobić – burczę pod nosem.
– Albo ty zrobisz to sama, albo ja rozstanę się z nim w twoim imieniu.
Chyba zwariowała, jeśli sądzi, że jej na to pozwolę.
– Przestań zachowywać się jak dupek.
Nicole zanosi się kaszlem, który brzmi jak śmiech.
– I kto to mówi. Dzwonisz do mnie, zamiast o niego walczyć. Jeśli wypuścisz z rąk taki
skarb, nie jesteś waleczną kobietą, za jaką cię miałam.
– Czuję się oszukana – wyznaję. – Nie dość, że zataił przede mną swoją chorobę, to
jeszcze użył Stephanie jako argumentu, co bardzo mnie zraniło.


– Masz prawo do swoich odczuć i powinnaś mu o nich powiedzieć. Ale pamiętaj, kotku,
co cię przed chwilą spotkało. Eli musi się użerać z paparazzi każdego dnia, dlatego tak broni
swojej prywatności. Nade wszystko musisz jednak podjąć decyzję, czy zamierzasz się z nim
rozstać. Jeżeli nie, zabieraj swój maciupeńki tyłek z powrotem do jego pokoju i napraw to.
Nicole ma rację. Muszę mu powiedzieć, co czuję. Gdy od niego wychodziłam,
wiedziałam, że wrócę. Nie pozwolę, żeby odszedł. Kiedy rozstałam się z Mattem było mi
smutno, ale poczułam też ulgę. Na samą myśl, że Eliego mogłoby zabraknąć, zamiera mi serce.
Wzdycham i wstaję z krzesła.
– Muszę kończyć.
Jestem silną kobietą, która doskonale wie, czego chce. Zamierzam go poinformować, jak
wyobrażam sobie nasze dalsze postępowanie. Nie ma mowy, żeby to on o wszystkim decydował.
– Wiedziałam, że jesteś do tego zdolna – mówi Nicole z dumą. – Niech Bóg ma go
w swojej opiece, bo moja przyjaciółka to twardzielka, która nie da sobie w kaszę dmuchać.
Kocham cię, dzwoń, gdybyś czegoś potrzebowała.
– Tak zrobię. Ja też cię kocham.
Eli nie wie jeszcze, co go czeka. Moje życie to pasmo nieszczęść, ale nigdy nie
pozwoliłam, żeby mnie zdefiniowały. Choć teraz czuję, że sytuacja wymknęła mi się spod
kontroli, nie ma żadnych przeszkód, bym wzięła sprawy w swoje ręce. Jestem wojowniczką i nie
pozwolę, żeby coś stanęło na drodze do mojego szczęścia.
Biorę kilka głębokich wdechów, prostuję się i maszeruję prosto do jego pokoju.
Gdy otwieram drzwi, nasze spojrzenia się spotykają. Eli poprawia się na łóżku, a ja
zaciskam pięści.
– Wcześniej to ty mówiłeś, więc teraz będziesz słuchał – oznajmiam.
Mam zamiar wszystko mu wygarnąć. Podchodzę do jego łóżka i palcem dźgam go
w klatkę piersiową. Nie odrywamy od siebie wzroku, ale nie mam zamiaru ustąpić.
– Po pierwsze, nigdy więcej nie użyjesz mojej siostry przeciwko mnie. To był cios
poniżej pasa, zwłaszcza po tym, przez co przeszłam. Nie pozwolę, żebyś mnie tak krzywdził.
– Ja nie…
– Milcz. – Mocniej wbijam palec w jego tors, uciszając go. – Tym razem to ja mówię,
zrozumiano?
Eli przytakuje i unosi ręce.
– Świetnie. – Odsuwam się nieco. Fakt, że nad nim góruję, dodaje mi siły. Tak naprawdę,
chociaż zagrzewam się do walki, jestem przerażona, że moje słowa wywołają skutek odwrotny
od zamierzonego.
Eli może podjąć decyzję o rozstaniu, a na to nie będę miała żadnego wpływu.
Postanawiam jednak, że nie będę się na tym skupiać. Przed oczami mam upragniony cel – naszą
wspólną przyszłość.
Zamykam oczy, biorę się w garść i kontynuuję:
– Ta sytuacja w niczym nie przypomina przypadku Stephanie. Ja wiem, że ty nią nie
jesteś, ale tobie zdaje się to umykać. Była moją siostrą, ale po śmierci naszych rodziców stała się
całym moim życiem.
– Heather, nie możesz patrzeć na mnie w ten sposób. – Gdy mi przerywa, otwieram oczy.
Widzę ból wypisany na jego twarzy, więc postanawiam, że dam mu dokończyć myśl.
Czuję się zagubiona. Nie mam pojęcia, o czym mówi. Kiedy rozmawialiśmy wcześniej, byłam
skupiona na tym, żeby go zrozumieć. Za wszelką cenę próbowałam nie stracić panowania nad
sobą, ale najwyraźniej nie do końca mi się to udało. Nie mam jednak pojęcia, o co mu teraz
chodzi.


– A jak niby na ciebie patrzyłam?
Eli wzdycha i wbija wzrok w sufit.
– Patrzyłaś jak na kogoś, kto wymaga opieki. Wiem, że teraz jestem w gorszej formie, ale
wyjdę z tego. Do tej pory spoglądałaś na mnie z nadzieją i radością. – Zawiesza głos i po chwili
dodaje: – Po tej radości nie było już śladu. Stałem się problemem, który należy rozwiązać.
Widziałem, jak twoje oczy pochmurniały na myśl o wizytach lekarskich i pobytach w szpitalu.
Wiem, że siostra była całym twoim życiem, ale w ten sam sposób patrzyłaś na nią.
Nie mógłby się bardziej mylić. Wcale tak nie jest. Po raz kolejny czuję się głęboko
zraniona. Dlaczego mężczyźni są tacy głupi?
– Po pierwsze – mówię, siadając na brzegu łóżka i opierając dłonie na jego piersi – byłam
za nią odpowiedzialna. Pełniłam funkcję jej opiekunki, ze wszystkimi tego konsekwencjami, nie
mówiąc już o tym, że została zdiagnozowana, kiedy była jeszcze dzieckiem. Musiałam wejść
w rolę rodzica. Z tobą jest zupełnie inaczej. Jesteś dorosłym mężczyzną, który ma kochającą
rodzinę. Eli, byłam dla niej wszystkim. Poza mną nie miała nikogo. Owszem, moje życie kręciło
się wokół niej, starałam się zapewnić jej jak najlepsze warunki. Ale my… – Wzdycham.
– Z nami jest inaczej. Chcę być dla ciebie partnerką. Chcę, żebyś mógł się na mnie oprzeć i żebyś
ty mnie wspierał, gdy sama będę tego potrzebowała. To nie litość, to miłość. Nigdy więcej nie
porównuj się do Stephanie, bo to jest całkowicie nieuprawnione.
Eli muska palcami moje usta i wzdycha ciężko.
– Heather, tak mi przykro. Nie chciałem cię skrzywdzić.
Wierzę mu. Każde z nas ma niemałe problemy, które wymagają przepracowania, bo
w przeciwnym razie całkiem nas przytłoczą.
– Wiem, że nie zrobiłeś tego celowo, ale musiałam wyjść, żeby nie powiedzieć czegoś,
czego bym później żałowała.
– Byłem pewien, że odeszłaś – wyznaje Eli z przygnębieniem. – Myślałem, że już nie
wrócisz, że straciłem cię z powodu tego…
Potrząsam głową ze złością, ale i z niedowierzaniem. Po tym wszystkim, przez co
wspólnie przeszliśmy, nie mieści mi się to w głowie. Jak mógł pomyśleć, że zostawię go
z powodu jego choroby? Jeśli chodzi o niego, nie mam wyboru. W dniu, w którym Eli Walsh
stanął przed moimi drzwiami, stał się nieodłączną częścią mojego życia. Próbowałam z tym
walczyć, ale poniosłam sromotną klęskę. Jest moją drugą połówką, dlatego nigdy nie mogłabym
go porzucić.
To dobry moment, żeby poruszyć kolejną istotną kwestię. Eli musi zrozumieć, że nasza
przeszłość nas nie definiuje.
– Cieszę się, że o tym mówisz. – Odsuwam się od niego nieznacznie. Dystans między
nami sprzyja logicznemu myśleniu. – Ani ty nie jesteś moim byłym mężem, ani ja nie jestem
twoją byłą. Rozumiem, że masz nierozwiązane sprawy z przeszłości, ja również, ale zarzucanie
mi, że zachowam się jak ona, jest kompletnie nieuprawnione. Nie tylko porównałeś mnie do
Penelope, lecz postawiłeś także znak równości między mną a Mattem. Nienawidzę jej za to, co ci
zrobiła, ale jeśli nie dostrzegasz, jak bardzo się różnimy, powinniśmy od razu się rozstać.
Ludzie pokroju Penelope i Matta nie zasługują na taką miłość, jaka łączy Eliego i mnie.
W tym krótkim czasie, który spędziliśmy wspólnie, Eli ofiarował mi więcej radości, niż
ktokolwiek potrafił dać mi przez całe lata.
Nasz związek nieraz będzie wystawiony na próbę, ale on musi zrozumieć, że ja nie
zamierzam go zostawić, tak jak i on mnie. Sam wielokrotnie o tym zapewniał. Jego czyny są tego
najlepszym dowodem. Muszę zagwarantować mu ten sam poziom bezpieczeństwa.
Po chwili milczenia Eli mówi ze skruchą w głosie:


– Jezu, jestem kompletnie popieprzony. Wiem, że nie jesteś taka jak ona ani tym bardziej
taka jak Matt. Byłem na siebie zły i chciałem dać ci powód, żebyś mogła mnie zostawić.
– Czy tego chcesz? – pytam.
Łapie mnie za nadgarstek i zaciska mocno palce.
– Nie.
– To dobrze, bo ja nigdzie się nie wybieram. Choć niekiedy zachowujesz się jak
skończony osioł. Nie jestem jakąś nieprzytomną fanką, która zakochała się w odrealnionej wersji
ciebie. Miłość nie jest dla mnie tylko pustym słowem, to coś nadzwyczaj ważnego. Oddałam ci
serce, nie dlatego że pragnę ideału. Pragnę ciebie. Gdy patrzę na ciebie, widzę naszą wspólną
przyszłość. Niezależnie od wyzwań, które przyniesie nam życie, będę przy tobie i będę o ciebie
walczyć, Ellington.
– Czy mogę coś powiedzieć?
– Nie, chciałam jeszcze coś dodać. – Eli skrywa uśmiech, ale to, co mam zamiar mu
wyznać, jest nadzwyczaj ważne. – Nigdy więcej mnie nie okłamuj. Nie byłoby tej sytuacji,
gdybyś ze mną wcześniej porozmawiał. Nie chcę kłamstw. Nigdy.
– Okej – odpowiada Eli, puszcza mój nadgarstek i bierze mnie za rękę. – Nigdy cię nie
okłamię.
– Eli, musisz dzielić się ze mną swoimi troskami. Będę cię wspierać, tak samo jak ty
mnie. Nie ucieknę od tego, co nas łączy. Już raz to zrobiłam, ale ty mnie złapałeś.
Eli obejmuje mnie za szyję i przyciąga do siebie tak blisko, że stykamy się nosami.
– Cieszę się, że to mówisz, bo zamierzałem cię dopaść i już nigdy nie wypuścić, gdy tylko
odzyskałbym władzę w nogach.
Niezależnie od tego, co nas czeka, chcę iść przez życie razem z nim. Potrzebuję go tak
bardzo, że aż mnie to niepokoi.
– Nie musiałbyś mnie daleko szukać – wyznaję. – Nawet nie wyszłam ze szpitala. Nie
mogłam tego zrobić, choć byłam naprawdę wściekła.
Eli puszcza mnie.
– Połóż się obok mnie.
– Jesteś pewien?
Eli krzywi się, gdy odsuwa nogi, robiąc mi miejsce.
– Kładź się, chcę cię przytulić.
Kładę się na boku i wtulam się w niego. Wspieram brodę na dłoni i patrzę. Eli uśmiecha
się lekko.
– Co cię tak bawi? – Po raz pierwszy od wielu godzin mam ochotę się roześmiać. Jest taki
uroczy.
– To, że nie mogłaś mnie zostawić, bo mnie kochasz. Cieszę się, że się we mnie
zakochałaś.
Przewracam oczami.
– Ty tak samo się zakochałeś.
Eli poważnieje i obejmuje moją twarz dłońmi.
– Zakochałem się w tobie bez reszty. Nim zobaczyłem cię na koncercie, moje życie nie
miało sensu. Sądziłem, że wiem, czym jest miłość, ale nie miałem o tym pojęcia, dopóki nie
poznałem ciebie. Nigdy nie cierpiałem tak bardzo jak wtedy, gdy zamknęłaś za sobą drzwi. – Eli
pociera kciukiem mój policzek. – Jesteś najpiękniejszym, najsilniejszym stworzeniem, jakie dane
mi było poznać. Obiecuję, że zrobię wszystko, by pokazać ci, jak bardzo cię kocham. Heather,
wybacz mi.
Całuję go w usta i opieram czoło na jego skroni. Wiem, że niejeden sztorm przed nami.


– Wybaczam ci.
– Powiedziałem ci kiedyś, że musimy się cieszyć każdą chwilą, bo to wszystko, co mamy.
Ale to bzdura.
Spoglądam na niego pytająco.
– Nasze jest dziś, nasze jest jutro i każdy kolejny dzień.
Gdy całuje mnie w usta, cały świat nagle przestaje istnieć. Ciężar, który nosiłam w sercu,
znika, bo wiem już, że wszystko będzie dobrze.



Rozdział 27

– Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? – pytam, gdy parkujemy przed moim domem.
– Zrobiłaś dla mnie tort i zamierzam go zjeść.
Eliego wypisano dziś ze szpitala. Zażądał, żebym zawiozła go prosto do mojego domu.
Po pierwszym dniu odzyskał czucie w nogach, więc zaczął chodzić za pomocą chodzika. Lekarz
przy wypisie przypomniał mu, jak ważne jest regularne przyjmowanie lekarstw i wlewów. Chyba
przyjął do wiadomości te zalecenia.
Przez ostatnich kilka dni snuliśmy plany na przyszłość, żeby nie skupiać się wyłącznie na
chorobie. Matt dał mi dodatkowy tydzień urlopu, który zamierzam spędzić z Elim w Nowym
Jorku.
Pomagam mu wysiąść z samochodu i przynoszę mu chodzik, ale na jego widok krzywi się
z niechęcią.
– Nie biadol, dziaduniu, wiesz, że musisz z niego korzystać.
– Zdajesz sobie sprawę, że za kilka dni mogę poczuć się wystarczająco dobrze, żeby
skopać ci tyłek za ten komentarz?
Uśmiecham się.
– Wątpię, żebyś mnie złapał.
Eli, dysząc, popycha chodzik w kierunku domu.
– Mądrala, uważa się za twardzielkę, bo jest gliną. Już ja jej pokażę – mamrocze pod
nosem.
Tęskniłam za jego przekorą, arogancją i wieczną chętką na mnie. Próbował mnie
namówić, żebym zrobiła mu loda w szpitalu. Po przepychankach zgodziłam mu się trochę ulżyć,
ale o lodzie nie mogło być mowy. Zagroził, że jeśli nie spełnię jego prośby, znajdzie sobie
pielęgniarkę, która przygotuje mu odpowiednią kąpiel.
Niedoczekanie, jedyną osobą, która może dotykać jego klejnotów, jestem ja.
Wchodzimy do domu, a Eli siada na kanapie.
– Wszystko w porządku? – pyta mnie po raz tysięczny. Powód jego troski jest dla mnie
jasny.
Na jutro zaplanowano konferencję prasową, na której Eli ma wydać oświadczenie
dotyczące swojego stanu zdrowia i naszego związku. Jego rzeczniczka nie pozostawiła mu
wyboru. Za każdym razem, gdy wchodziłam lub wychodziłam ze szpitala, robiono mi setki zdjęć.
Byłam w krzyżowym ogniu pytań. Eli się wściekł i zażądał, żeby Sharon natychmiast się tym


zajęła.
– Przestań ciągle mnie o to pytać. Nic mi nie jest – mówię i z grubsza jest to zgodne
z prawdą. – Czy mnie to cieszy? Nie, ale to nieuniknione. Przynajmniej mieliśmy trochę
prywatności, zanim świat się o nas dowiedział.
Eli przytula mnie i całuje w czubek głowy.
– Na pewno wypadniesz wspaniale. Nie musisz nic mówić, wystarczy, że staniesz z boku
i będziesz ładnie wyglądała.
Co za debil. A jego rzeczniczka Sharon to prawdziwa wariatka. Zachowuje się, jakby
jechała na dopalaczach. Mówi z szybkością karabinu maszynowego, do ucha ma wiecznie
przyklejoną słuchawkę Bluetooth i potrafi prowadzić co najmniej cztery rozmowy jednocześnie.
Bardzo się jej boję.
– Sharon powiedziała, że jeśli nie wypowiem się publicznie, staną się jeszcze bardziej
namolni. Nie pozostawiła mi wyboru.
– Kotku, dziennikarze będą namolni bez względu na wszystko. Tak już jest, ale najgorzej
będzie tylko na samym początku. Potem jakiś znany dupek nieuchronnie coś wywinie i szybko
przestaną się nami interesować.
Spoglądam na niego z uśmiechem.
– Czyli powinniśmy się modlić o to, żeby jakiemuś celebrycie powinęła się noga?
– Z grubsza tak. Rzucą się na każdy smaczny kąsek.
Ten świat jest dziwny. Nigdy nie rozumiałam fascynacji celebrytami. Nicole próbowała
mi to kiedyś wytłumaczyć, ale bezskutecznie. Równie dobrze mogłaby wyjaśniać zasady fizyki
kwantowej kamieniowi przy drodze. Nic z tego nie zrozumiałam.
– Twoje życie jest kuriozalne – oznajmiam, przytulając się do niego.
– A twoje niby nie jest?
Spoglądam na niego z otwartymi ustami.
– Yyy, moje życie jest dziwne?
Eli wybucha śmiechem.
– No cóż, uganiasz się za kryminalistami. Za ludźmi z bronią.
– Zgadza się, bo źli ludzie powinni siedzieć za kratkami.
– No właśnie! – Eli się śmieje. – Jesteś wariatką.
– Ach, rozumiem, więc jednak jesteś tylko aktorem? – Szturcham go. Nie tak dawno Eli
chełpił się, że niedaleko mu już do prawdziwego gliny. Najwyraźniej o tym zapomniał.
Eli przewraca oczami.
– Jestem mężczyzną, który marzy o kawałku tortu. – Puszcza do mnie oko.
Zręcznie z tego wybrnął.
Całuję go w policzek i wstaję z kanapy. Nie jestem pewna, czy tort przeżył, ale znając
Kristin, na pewno zabezpieczyła go folią i włożyła do lodówki.
Na jej miejscu dawno bym go wyrzuciła. Nigdy nie będę idealną gospodynią domową. To
zupełnie nie w moim stylu.
– Jestem gotów zrezygnować z tortu na rzecz wspólnej kąpieli – woła Eli z salonu.
– Domyślam się, ale dzięki, nie skorzystam. – Śmieję się i otwieram lodówkę.
Tak jak myślałam, tort jest zawinięty w folię aluminiową i plastik. Będę musiała wypytać
Kristin o tę technikę, bo wygląda na to, że dzięki dwóm warstwom ciasto dłużej zachowuje
świeżość.
Dobre ciasto nigdy nie jest złe.
– Malkontentko! Znalazłaś tort? – woła Eli.
Wchodzę do salonu z tortem i dwoma widelczykami.


– Wygląda świetnie. Nadaje się do jedzenia? – pyta żartobliwym tonem.
Siadam obok niego na kanapie.
– Osioł. Nie jestem pewna, ale z racji tego, że upiekłam go z okazji twoich urodzin,
powinieneś skosztować pierwszy.
Eli zerka na tort i spogląda na mnie. Zanurza palec w polewie i wkłada sobie do ust.
Wbija we mnie wzrok i rozmazuje lukier na moim dekolcie. Zrywam się na równe nogi, ale on
chwyta mnie za nadgarstek.
– Zostań – prosi. – Tort jest za mało słodki, muszę go dosłodzić.
Zaczyna wodzić ustami po mojej szyi, wysuwając język i powoli mnie liżąc. Tęskniłam
za tym. Od jego dotyku natychmiast robię się wilgotna. Eli powoli zlizuje lukier z mojego
dekoltu. Gładzę go po włosach i po dłuższym niż zwykle zaroście, który wyhodował sobie
w szpitalu.
Muszę go poprosić, żeby się nie golił.
– Pyszne – mówi Eli.
– Tak?
– Absolutnie.
Zanurzam palec w kremie i wkładam smakowitą słodycz do ust.
– Mniam – jęczę z rozkoszą. – Pyszne, ale chyba czegoś mu brakuje.
Eli nabiera krem na palec i smaruje nim moje udo. Znienacka łapie mnie za łydki i ciągnie
do siebie, a ja przewracam się na kanapę.
– Muszę cię znowu skosztować – tłumaczy.
– Ależ proszę. – Nie zamierzam go powstrzymywać. Eli jest niczym ogień, którego nigdy
nie będę chciała zgasić. Przy nim czuję, że żyję. Przy nim czuję się piękna i wyjątkowa.
Przesuwa język coraz to wyżej i wyżej, aż nagle zamiera.
– Eli – jęczę, bo nie chcę, żeby przestawał.
Spogląda na mnie żarliwie, a ja wiem, że to ciasto zostanie zjedzone w sposób bardzo
kreatywny.

– Pan Walsh przeczyta krótkie oświadczenie, a potem przeznaczymy parę minut na
państwa pytania – oznajmia Sharon, stając przed tłumem fotoreporterów i dziennikarzy.
Eli ściska mnie za rękę, po czym ją puszcza. Jestem zła, że znalazł się w tej sytuacji. Mnie
też nie jest lekko, ale to on musi wygłosić oświadczenie. Wcześniej Sharon wytłumaczyła nam,
jak istotne są właściwy dobór słów oraz mowa ciała, i przećwiczyła z nami różne warianty
odpowiedzi na pytania, które mogą się pojawić na konferencji. Gdy wreszcie uznała, że jesteśmy
gotowi, poświęciła kolejny kwadrans na krytykę mojego stroju. Wyszliśmy dopiero, kiedy
wybrała dla mnie czarny garnitur, czerwone szpilki i biżuterię.
Wybiła godzina zero.
Eli chrząka, a mnie serce zaczyna bić szybciej. Żałuję, że nie mieliśmy innego wyjścia.
Przez lata udawało mu się utrzymać chorobę w tajemnicy, ale dziś musi o niej powiedzieć
całemu światu.
– Dzień dobry. Na początku chciałbym wam podziękować za wszystkie życzenia powrotu
do zdrowia. Zespół w szpitalu w Tampie jest naprawdę fenomenalny i podczas mojego pobytu
otrzymałem najlepszą możliwą opiekę. – Eli zaciska i otwiera pięść. – Sześć dni temu upadłem


w domu i uderzyłem się w głowę. Na szczęście poza wstrząśnieniem mózgu nie doznałem
żadnych obrażeń, moja twarz wciąż wygląda okej, więc nadal będę mógł grać w filmach.
– Puszcza oko do kamery i uśmiecha się do zebranych dziennikarzy. – Muszę jednak zaznaczyć,
że mój upadek był spowodowany chorobą, na którą cierpię od dziesięciu lat. Mam
nawracająco-ustępujące stwardnienie rozsiane, ale dzięki wsparciu wspaniałych lekarzy
i odpowiednim lekom jestem w stanie normalnie funkcjonować.
Na twarzach reporterów malują się szok i troska. Słucham, jak Eli opowiada o życiu z tą
choroba. Mówi o leczeniu, o objawach i o widokach na przyszłość.
Chciałam go w tym wyręczyć, ale on radzi sobie tak doskonale, że ogarnia mnie
całkowity spokój. Rzeczywiście wystarczyła mu moja obecność. Wspólnie doszliśmy do
wniosku, że dziś nie będę zabierać głosu.
W końcu po długich namowach udało nam się przekonać do naszej decyzji również
Sharon, ale w zamian musieliśmy pójść wobec niej na pewne ustępstwa. Ustaliliśmy, że po
konferencji prasowej Eli wyjdzie na zewnątrz, gdzie ustawiono barierki odgradzające go od jego
fanów. Sharon uznała, że dobrze będzie, jeśli po konferencji dotyczącej jego choroby pokaże się
wielbicielkom i rozda trochę autografów. Oponowałam, ale zostałam przegłosowana.
– W minionym tygodniu cały czas towarzyszyła mi moja dziewczyna Heather Covey.
– Nie mija sekunda, a fotoreporterzy zrywają się z miejsc, wykrzykując pytania, ale Eli nawet nie
drgnie. Po chwili uśmiecha się i dodaje: – Mam zamiar wam o niej opowiedzieć, może uprzedzę
tym samym wszystkie wasze pytania. Choć wątpię, żeby mi się to udało. – Eli wybucha
śmiechem, a kilku dziennikarzy mu wtóruje.
Gdy Eli przedstawia pokrótce zarys naszej znajomości i w kilku słowach opowiada im
o mnie, oddycham z ulgą. Serce nadal mi bije jak szalone, ale nikt nie zwraca na mnie uwagi,
oczy wszystkich skierowane są na Eliego. Widać, że czuje się jak ryba w wodzie, jego swoboda
i pewność siebie są bardzo pociągające.
Kończy i bierze głęboki oddech.
– Jakieś pytania?
– Eli, chcesz powiedzieć, że jesteś już zajęty? – pyta młody dziennikarz.
Eli kołysze się na piętach i odpowiada z uśmiechem.
– Tak, jak najbardziej.
Wskazuje na dziennikarza z dyktafonem.
– Czy planujesz przeprowadzić się na stałe do Tampy?
– Zamierzam wrócić na plan Cienkiej niebieskiej linii, ale chcę też znaleźć czas dla mojej
dziewczyny. Czy to oznacza, że będę częściej bywał w Tampie? Tak. – Słucham z niemym
podziwem, jak bez zająknienia odpowiada na kolejne pytania.
– Jakieś plany małżeńskie?
Wybałuszam oczy ze zdziwienia, jak płynnie przeszli od informacji o tym, że Eli ma
dziewczynę, do pytań o ślub. Bardzo się kochamy, ale bez przesady z tym pośpiechem.
Eli wybucha śmiechem.
– Nigdzie nam się nie śpieszy.
– A zatem to nic poważnego? – dopytuje dziennikarz.
Widzę, jak w okamgnieniu nastrój Eliego przechodzi od rozbawienia do złości.
– Gdybym nie traktował tego poważnie, Joe, nie byłoby mnie tutaj. Czy w ciągu ostatnich
dziesięciu lat słyszałeś, żebym chociaż raz wspomniał o jakiejś dziewczynie? – pyta go Eli.
– Traktuję to bardzo poważnie.
Joe nie odpowiada, a Eli wskazuje na kolejnego reportera. Następne pytania utrzymane są
w tym samym duchu. Żadne nie dotyczy jego choroby, wszyscy wypytują o nasz związek. To


zadziwiające, biorąc pod uwagę pierwotny cel konferencji prasowej.
Staję tuż za Elim, a on przechodzi do kolejnego pytania.
– Pani Covey… – Reporterka spogląda w moją stronę, a na mnie pada blady strach. – Czy
zamierza pani odejść z policji?
Eli zaczyna jej odpowiadać, ale powstrzymuję go gestem dłoni i przysuwam się bliżej
mikrofonu. Nie wiem, jak to się stało, ale nogi same zaprowadziły mnie bliżej podium.
– Nie. Kocham swoją pracę i nie zamierzam z niej rezygnować – mówię i biorę Eliego za
rękę, a on uśmiecha się z dumą. Gdy ściska moją dłoń, nie czuję już strachu. Zainspirowały mnie
jego siła i zdecydowanie.
Jego obecność dodaje mi odwagi, razem jesteśmy niezwyciężeni.
– Czy to prawda, że była już pani zamężna?
Widzę, jak knykcie Eliego bieleją od ściskania pulpitu. I ja zaciskam pięść, i idąc za jego
przykładem, odpowiadam ze spokojem:
– Tak, rozwiodłam się pięć lat temu. Eli wie o moim poprzednim związku.
Sharon podchodzi i nachyla się do mikrofonu.
– To wszystko na dziś.
Prowadzi nas do garderoby, Eli siada na krześle. Dziś nie skorzystał z chodzika. Nawet
nie próbowałam go do tego nakłonić. Nie mam jednak żadnych wątpliwości, że dzisiejsze
wystąpienie kosztowało go mnóstwo energii.
– Świetnie ci poszło – chwalę go, ocierając mu pot z czoła.
– Ty też całkiem nieźle wypadłaś – mówi Eli, uśmiecha się i bierze mnie za rękę.
– Tak, tak, oboje byliście znakomici – potwierdza Sharon, pisząc coś w telefonie.
– Trzeba jak najszybciej wyjść do fanów. Muszą uwierzyć, że jesteś okazem zdrowia.
Nagle dochodzę do wniosku, że cały ten pomysł z rozdawaniem autografów jest
kompletnie chybiony.
Przewracam oczami i powstrzymuję się, żeby jej nie przyłożyć.
– Jak się czujesz, skarbie? – pytam Eliego.
– Daję radę, kotku.
Zalewa mnie fala czułości, ale nic nie mówię. Muszę mu zaufać, co oznacza rezygnację
z prób nadzorowania go. Nie przychodzi mi to łatwo. Jestem policjantką. Najlepiej się czuję, gdy
mam nad wszystkim pełną kontrolę. To główna cecha mojego charakteru, ale jednocześnie wiem,
że tego najbardziej boi się Eli.
Zamiast zdać się na naturalny odruch, uśmiecham się do niego i mówię:
– Okej.
Eli wybucha śmiechem i sadza mnie sobie na kolanach.
– Kiepska z ciebie kłamczucha.
– Nie śmiej się ze mnie. – Uderzam go w pierś.
– Powinnaś zobaczyć swoją minę. Błagam, nawet nie myśl o aktorstwie.
Oj tam, oj tam.
– Eli, idziemy. – Sharon dziarsko klaszcze w dłonie. – Chcę, żebyś rozdał tyle
autografów, ile tylko dasz radę.
Posyłam jej nienawistne spojrzenie.
– Nie sądzisz, że powinnaś pomyśleć także o jego zdrowiu?
– Myślę o jego karierze, bo na tym polega moja praca. – Sharon nawet na mnie nie
spojrzy. Gapi się w telefon i prycha. – Spotkamy się na zewnątrz. Eli, pośpiesz się.
Wychodzi, a ja zrywam się na równe nogi.
– Ona jest córką szatana.


Eli się śmieje.
– Tym lepiej, że mamy ją po naszej stronie.
Przyciąga mnie do siebie, a ja obejmuję go w pasie.
– Kocham cię – mówię.
– A ja ciebie.
Gdy całuje mnie w usta, zapominam o jego fankach i o Sharon, która z pewnością
najchętniej udusiłaby mnie gołymi rękami. Teraz Eli należy tylko do mnie. Jego obecność jest
taka kojąca. Cała jego uwaga skupiona jest na mnie. Gdy jesteśmy razem, liczymy się wyłącznie
on i ja.
– Idź już – mamroczę. – Uważaj na siebie, te kobiety są szalone, na pewno będą
próbowały cię uprowadzić.
Eli się odsuwa.
– Wszystko będzie w porządku, mamy obstawę policyjną.
– Co takiego?
Eli wzrusza ramionami.
– Wiem, że potrafisz o siebie zadbać, ale mój świat rządzi się innymi prawami. Zrobię, co
w mojej mocy, żeby cię ochronić.
Nadal nic nie rozumiem. Co to ma wspólnego z obstawą policji?
Po chwili doznaję olśnienia.
– O Boże! Wynająłeś mi ochronę? Zatrudniłeś innych gliniarzy? Eli, przecież ja jestem
gliną. Nie potrzebuję obstawy. – Nie ma mowy, żebym wyraziła na to zgodę. Nie pozwolę, żeby
łazili za mną moi koledzy po fachu. Wielu z nas dorabia sobie w ten sposób. Ochranianie
celebrytów to bardzo intratna fucha. Robiłam to nieraz i prędzej zdechnę, niż na to pozwolę.
– Nie masz pojęcia, do czego zdolne są te zwariowane fanki. A ja owszem. Skarbie,
zrobimy, jak powiedziałem. To nie podlega dyskusji, przynajmniej nie teraz. Wynająłem kilku
policjantów, część będzie pilnować mnie, a część ciebie.
Mrużę oczy. Chciałabym mu powiedzieć parę słów do słuchu, ale jego zatroskane
spojrzenie sprawia, że gryzę się w język. On naprawdę się o mnie martwi i robi, co może, żeby
zminimalizować swój lęk.
– Pogadamy później. Teraz musisz już iść – oświadczam, kończąc rozmowę.
Eli unosi brew, ale nic nie odpowiada. Oboje wiemy, co to oznacza… Dziką awanturę, po
której nastąpi cudowny seks.
Wychodzimy z garderoby, a mój wzrok pada na kilku kolegów z posterunku, którzy
podpierają ściany.
– Hej! Zobaczcie, czyż to nie nasza osobista celebrytka policjantka? – Whitman wybucha
śmiechem i spogląda na kolegów.
– Patrzcie państwo, a oto moja podstarzała ochrona. – Uśmiecham się. – Tęskniłam za
wami, gamonie!
Bo to prawda. Od śmierci Stephanie nie byłam w pracy i coraz bardziej ciągnie mnie,
żeby wrócić na służbę. Mój oddział jest dla mnie jak rodzina. Lubimy czasami sobie dopiec, ale
każdego z nich zasłoniłabym własnym ciałem. Są dla mnie jak bracia, wiem, jaką jestem
szczęściarą, że ich mam.
Whitman i Vincenzo przytulają mnie.
– Dobrze cię widzieć uśmiechniętą.
– Owszem, a to wszystko dzięki niemu. Chłopaki, poznajcie Eliego Walsha. Eli, to są
Whitman i Vincenzo. – Wskazuję na kolegów. – To oni przyjęli zgłoszenie o twoim wypadku.
– Aha! – Eli wita się z każdym z nich. – Dzięki, chłopaki. Jestem wam dozgonnie


wdzięczny.
– Cieszymy się, że mogliśmy ci pomóc. – Zarówno Whitman, jak i Vincenzo zbywają
jego wylewne podziękowania. Dziwnie jest przyjmować podziękowania za służbę. Zawsze
w takich sytuacjach czuję się niezręcznie, bo kocham swoją pracę. Uwielbiam nieść pomoc
innym. Największą przyjemność sprawiają mi interwencje, podczas których udaje się realnie
komuś pomóc. A ci dwaj pomogli nam obojgu.
– Cieszę się, że Heather nie była z tym sama – mówi Eli i całuje mnie w czoło.
Federico zaczyna chrząkać. Posyłam mu ostrzegawcze spojrzenie i przedstawiam Eliemu
resztę ekipy.
– Brody’ego znasz. Ten głupek to Federico, to Jones, a to… – Patrzę w oczy mężczyzny,
którego nie spodziewałam się tu zastać. Nie wiem, dlaczego nie wzięłam tego pod uwagę. – A to
mój dowódca, porucznik Matt Jamerson.
– Bardzo mi miło. – Eli wita się ze wszystkimi, po czym obejmuje mnie w pasie
i wyciąga rękę do Matta. – Dzięki za pomoc w okiełznaniu tego tłumu.
Zaciskam usta i spoglądam na Brody’ego z pretensją, że mnie nie uprzedził. Brody zdaje
się mnie rozumieć i patrzy na mnie ze skruchą.
Sytuacja jest ze wszech miar niezręczna.
– Cóż, kochamy Heather i nie chcemy, żeby ktokolwiek zrobił jej krzywdę – oznajmia
Federico, jakbym nie wiedziała, że na pewno zdążyli mnie już wyśmiać za moimi plecami.
– Dokładnie tak – dodaje Matt.
Czy on oszalał? Eli obejmuje mnie mocniej.
– Dobrze wiedzieć.
Matt robi krok w naszą stronę.
– Heather jest jedną z nas, a my dbamy o naszych.
Mam wrażenie, że znalazłam się poza własnym ciałem. Chyba śnię, bo to niemożliwe,
żeby mój chłopak i mój eksmąż naprawdę prowadzili tę rozmowę. W ostatnich kilku dniach
spotkało mnie wiele zaskakujących sytuacji, ale ta przekracza wszelkie granice.
– Doskonale cię rozumiem – odpowiada Eli bez mrugnięcia okiem. Spoglądam na niego
ze zdziwieniem, że umknął mu podwójny sens słów Matta. Nie jestem facetem, ale mnie udało
się go wychwycić. – Dlatego was zatrudniłem. Bezpieczeństwo Heather jest dla mnie
najważniejsze. Zawsze dbam o najbliższych.
No to się doczekałam.
– Wcześniej nie potrzebowała ochrony.
– Zakochała się we mnie i sytuacja uległa zmianie. Zamierzam o nią zadbać w każdy
możliwy sposób. Moje zobowiązania traktuję bardzo poważnie, zwłaszcza wobec najbliższych
mi osób.
Czuję, że ta rozmowa niebawem wymknie się spod kontroli. Spoglądam na Brody’ego,
który wygląda, jakby zaraz miał pójść po popcorn, a reszta chłopaków uśmiecha się szeroko.
Matt jest dobrym gliną, ale nikt za nim nie przepada.
Pora skończyć to przedstawienie.
– Skończyliście? A może chcecie zmierzyć, kto ma większego? – pytam, choć znam już
odpowiedź.
Patrzę, jak mężczyzna, którego kiedyś kochałam, odchodzi. Złożyłam mu przysięgę
małżeńską i pewnie nadal byłabym jego żoną, gdyby mnie nie zostawił. Jak mogłam być tak
ślepa?
Matt nigdy by nie wynajął ochrony, gdybym była w niebezpieczeństwie. Zganiłby mnie
tylko, że histeryzuję. Nie zrobiłby wszystkiego, żebym czuła się komfortowo, ani nie brałby mnie


za rękę pod byle pretekstem.
A Eli staje na głowie, żeby niczego mi nie zabrakło.
Spoglądam na Eliego. Stoi, prężąc się i promieniejąc dumą. Wygląda jak jakiś
jaskiniowiec, który zaraz zacznie bić się w piersi.
– Jesteś z siebie zadowolony, prawda?
Eli uśmiecha się do mnie.
– Bardzo.
Przewracam oczami i opieram czoło na jego piersi.
– Wariat.
Obejmuje mnie.
– Twój eks to idiota.
– Zdaję sobie z tego sprawę.
– Zajmę się nim, jeśli zacznie fikać.
Trudno mi sobie wyobrazić, co takiego mógłby mu zrobić, biorąc pod uwagę, że Matt jest
moim przełożonym. Jestem przekonana, że nigdy nie będę miała dość nieustannej troski Eliego.
Miło jest mieć przy sobie kogoś, kto o mnie dba. Jesteśmy partnerami w całym tego słowa
znaczeniu.
Spoglądam na niego, gładząc go po klatce piersiowej.
Milczymy, słowa są zbędne.
Siła jego miłości jest obezwładniająca, czuję, jak przenika mnie na wskroś. Dostaję od
niego nawet to, o czym nie śmiałabym marzyć. Eli patrzy na mnie, jakbym była najważniejszą
istotą na świecie. Tę samą miłość widziałam w oczach ojca, gdy spoglądał na mamę.
W zeszłym tygodniu mogliśmy się rozstać, ale udało nam się pokonać kryzys. Co więcej,
to doświadczenie nas wzmocniło i zbliżyło.
– Dziękuję ci – mówię.
Eli z uśmiechem bierze mnie za rękę.
– Powinienem podziękować twojemu eks.
– Za co?
– Jestem mu dozgonnie wdzięczny. Gdyby nie był takim dupkiem, nie mógłbym zrobić
tego. – Pochyla się i całuje mnie w usta. – I tego. – Całuje mnie w czoło. – Ani tego – dodaje,
biorąc moją twarz w dłonie i całując mnie namiętnie. Gdy jego język penetruje moje usta,
zapominam o bożym świecie. Nagle ktoś chrząka znacząco i odsuwamy się od siebie. Cholera.
Przed nami staje Brody z promiennym uśmiechem.
– To było zajebiście zabawne. Cieszę się, że wreszcie ktoś mu powiedział, jakim jest
kutasem.
– Ma szczęście, że nie zdążyłem dojść do siebie, bo jeszcze skopałbym mu tyłek
– oświadcza Eli.
Och, dobry Boże!
Spoglądam karcąco na Brody’ego.
– Idź już. Bądź tym bożyszczem tłumów, idolem, którego wszyscy tak kochają.
Eli nachyla się i całuje mnie w usta.
– Całe szczęście, że kocham tylko jedną osobę.
– Całe szczęście, że ona też cię kocha.
Eli uśmiecha się i stuka mnie w czubek nosa.
– Taka miłość zdarza się raz w życiu – mówi i wychodzi z pokoju.
Opieram się o drzwi i myślę, jak jestem wdzięczna Kristin, że zapisała się kiedyś do fan
klubu Four Blocks Down.


Przecież to wszystko mogło nas ominąć i wtedy dopiero byłaby prawdziwa tragedia.


Rozdział 28

Dwa lata później
– Ależ to ekscytujące! – Danni podskakuje z radości, gdy kierujemy się w stronę naszych
miejsc.
– Stara… – jęczy Nicole. – Na ostatnim koncercie FBD było o wiele fajniej. Teraz to już
nie to samo.
Wybucham śmiechem
– Bo Eli już ci się opatrzył?
Nicole przewraca oczami z gniewnym sarknięciem.
– A jak? Serio, twój chłopak już nawet nie wydaje się przystojny.
– Bredzisz – mówię i trącam ją.
Eli Walsh jest seksownym mężczyzną i Nicole doskonale o tym wie. Jest jak wino, im
starsze, tym lepsze. Przez ostatnich kilka miesięcy był na tournée i po raz kolejny zamyka je
finałowym koncertem w Tampie. Dołączyłam do niego na ostatnie dwa tygodnie trasy.
Odwiedziliśmy po drodze St. Louis, Chicago, Nashville, Indianapolis, St. Paul i Little Rock, po
czym wsiadłam w samolot i wróciłam do domu. Nigdy więcej żadnych tras.
Straszne z nich fleje.
Zdecydowanie bardziej wolę nowojorski apartament od ciasnego autokaru.
Ostatnie dwa lata minęły nam jak z bicza strzelił. Czasami zadziwia mnie, że udało nam
się to wszystko przetrwać bez szwanku. Kiedy oznajmiłam, że nie zamierzam odchodzić z pracy,
prasa zareagowała przychylnie. Na moją korzyść przemawiało to, że jestem policjantką.
Nie zależy mi na jego forsie, choć Eli dosłownie obsypuje mnie pieniędzmi.
Gdy przygasają światła, mam déjà vu.
Kristin łapie mnie za rękę.
– Tak się cieszę, że Eli załatwił nam te miejsca.
– Cóż, nie pozostawiłam mu wyboru. – Uśmiecham się do niej, a ona chichocze.
– To fakt. Ale i tak jestem mu wdzięczna.
Choć dzisiejszy wieczór łudząco przypomina nasze pierwsze wyjście na koncert, od
tamtego czasu wiele się zmieniło. Kristin odeszła od męża i wprowadziła się do mojego domu
wraz z dwójką dzieci. Małżeństwo Danielle i Petera ma się świetnie, po tym jak zdecydowali się
wyjechać w drugą podróż poślubną. U Nicole jest po staremu, uprawia seks bez zobowiązań
i Bóg wie ile trójkątów zdążyła już zaliczyć. Przestałam ją o to pytać, gdy tylko Eli wyraził


zainteresowanie tematem.
Przeprowadziłam się na stałe do Eliego. Na początku zostałam do tego niejako zmuszona,
bo Eli tuż po naszej konferencji prasowej samozwańczo zorganizował moją przeprowadzkę,
ponieważ wciąż otaczał mnie tłum fotoreporterów, co uznał za niedopuszczalne.
Byłam temu przeciwna, więc doszło do awantury, po której długo i namiętnie się
godziliśmy – w naszym nowym domu.
Gdy z mroku wyłaniają się sylwetki członków zespołu, widownia szaleje. Po włączeniu
świateł koncert się rozpoczyna.
Ani na moment nie spuszczam wzroku z Eliego. Jego ciemne włosy lśnią w świetle
stroboskopów, jego zielone oczy co rusz odnajdują mnie w tłumie, a jego figlarny uśmiech
sprawia, że serce mi topnieje. Każdego dnia kocham go coraz bardziej, nawet wtedy, gdy mam
ochotę go udusić.
Zaczyna tańczyć, a ja bacznie śledzę każdy jego ruch, dopatrując się oznak bezwładu rąk.
Powiedział, że po ostatnim koncercie zaczął czuć mrowienie w dłoniach. Dziś za to wygląda
świetnie.
Rozpoczyna się kolejny numer, a ja czuję nagły przypływ adrenaliny. Za każdym razem,
gdy słyszę tę piosenkę, uśmiecham się sama do siebie.
– Dziś na widowni jest ktoś wyjątkowy – mówi Eli.
O nie. Nie, nie, nie. Obiecał mi. Próbuję się schować, ale Nicole łapie mnie za rękę.
– Szoruj na scenę, i to już.
– Dziś na widowni jest moja dziewczyna. Poznałem ją na naszym koncercie ponad dwa
lata temu. – Eli puszcza do mnie oko. – Proszę, żeby dołączyła do mnie, bo chcę jej
przypomnieć, jak bardzo mnie kocha. Heather, chodź, chodź…
Wydymam wargi i przesyłam mu złowrogie spojrzenie. A on? Wybucha śmiechem. Ten
dupek się ze mnie śmieje.
Ochroniarz podaje mi rękę. Eli spogląda na mnie, a ja mówię mu, że go nienawidzę.
Wchodzę na scenę, Eli przyciąga mnie do siebie, a gdy całuje mnie w usta, widownia
szaleje.
– Kochasz mnie – szepcze mi do ucha.
– Nie na długo.
– Randy – woła do brata. – Musisz mi pomóc zaśpiewać ten numer.
Randy się śmieje.
– Widzę, że to nie przelewki.
– Jest kobietą mojego życia, musi to poczuć! – krzyczy Eli.
Dobry Boże, to się nie dzieje naprawdę. Mój chłopak wraz Shaunem, PJ-em i Randym na
oczach wszystkich robią sobie ze mnie jaja. Gołymi rękami uduszę Eliego, a potem poproszę
Savannah, żeby zamordowała swojego męża.
Przeklęci bracia Walsh.
Rozbrzmiewają pierwsze takty muzyki i Eli zaczyna śpiewać.
Po pierwszej zwrotce nagle przerywa.
Wyciąga mnie na środek sceny i śpiewa, patrząc mi w oczy, gdy mnie przytula, wszystko
wokół przestaje istnieć. Kołyszemy się w takt muzyki, a ja przestaję zwracać uwagę na światła
i na widownię. Po moim zawstydzeniu nie ma śladu, bo udaję, że jesteśmy sami w domu.
Wyobrażam sobie, że Eli i ja stoimy w kuchni, a on mówi do mnie słowami swojej piosenki.
Zerkam na widownię i widzę, jak rozbłyskuje światłem tysiąca telefonów. Wyglądają jak
gwiazdy migoczące tylko dla nas.
Gładzę go po karku i całuję w policzek, gdy kończy śpiewać.


– Kobieta mojego życia… – Wyciąga do mnie rękę.
Eli przytula mnie i ponownie całuje.
– Po koncercie przyjdź za kulisy. Jest jeszcze jedno wspomnienie, które pragnę wskrzesić.
Kręcę głową i wybucham śmiechem.
– Kocham cię, Eli.
– Ja ciebie bardziej.
Podobnie jak za pierwszym razem, gdy Eli zaprosił mnie na scenę, moje przyjaciółki
zasypują mnie pytaniami.
– Co ci powiedział na ucho? – pyta Kristin.
– Poprosił, żebym przyszła za kulisy – mówię, krztusząc się ze śmiechu.
– Byłam przekonana, że ci się oświadczy – stwierdza Danni. – Jestem trochę
rozczarowana, że tego nie zrobił.
Wybałuszam oczy i na chwilę mnie zatyka. Nie przyszło mi to do głowy. To znaczy,
myślałam o tym, bo kilka dni temu powiedział, że jest bardzo szczęśliwy. Byłam już zamężna,
w ogóle nie zależy mi na pierścionku, ale w skrytości ducha bardzo tego pragnę.
Do tej chwili nie zaprzątałam sobie głowy czymś takim, ale teraz robi mi się trochę
przykro.
Nicole trąca Danni i podchodzi do mnie.
– Kotku, jesteście szczęśliwi. Nie potrzebujesz pierścionka, żeby się w tym utwierdzić.
Przełykam gorycz rozczarowania. Nie muszę wychodzić za mąż, co ma być, to będzie.
Najważniejsze, że jest mój.
– Głupoty mi chodzą po głowie.
Nicole potakuje.
– Uwierz mi, na tym stadionie nie ma dziewczyny, która nie czułaby do ciebie nienawiści.
Eli cię pocałował, zaśpiewał ci i zaprosił cię za kulisy. Gdyby do tego ci się oświadczył,
musieliby cię zamknąć dla twojego bezpieczeństwa.
Wybucham śmiechem i przyznaję jej rację. Bycie na świeczniku dalece odbiega od
normalności. Gdy Eli dostał nominację do Emmy, świat stanął na głowie. Ludzie bez przerwy nas
zaczepiali, myślałam, że dostanę jakiegoś skurczu od ciągłego uśmiechania się do zdjęć. Że nie
wspomnę o niepochlebnych komentarzach w prasie na temat naszych ubrań, fryzur, mojego
makijażu, a wszystko ku uciesze gawiedzi. Każde posunięcie Eliego tylko zwraca na nas uwagę.
Dlatego najbardziej lubię, gdy jesteśmy sami w naszym gniazdku w Tampie.
Choć Eli rzadko bywa w domu, udało nam się wypracować kompromis, tak jak obiecał.
Po koncercie idziemy za kulisy. Chłopaki schodzą ze sceny, a ja przytulam każdego
z osobna. Shaun i PJ są zawsze pierwsi do imprezowania. Mogłabym przysiąc, że w ich żyłach
płynie alkohol zamiast krwi.
I wtedy go dostrzegam. Jego przystojną twarz rozjaśnia szeroki uśmiech. Zmierza prosto
do mnie, obejmuje mnie w pasie i podnosi, kręcąc się w kółko.
– Cześć, piękna.
– Cześć, seksowny. Jestem na ciebie wściekła.
– Wiesz, że musiałem to zrobić – tłumaczy Eli.
– Aha.
Stawia mnie na ziemi i całuje w nos.
– Chodźmy w jakieś ustronne miejsce.
Uderzam go w ramię.
– Nie będziemy uprawiać seksu w autokarze.
Eli przytula się i uśmiecha radośnie.


– Ależ owszem, będziemy.
Zaczynam protestować, ale Eli kuca i przerzuca mnie sobie przez ramię.
– Eli!
– Mówiłem ci, że idziemy do autokaru! – krzyczy i odwraca się do zgromadzonych na
przyjęciu gości. – Nie będzie nas kilka godzin. Muszę doprowadzić moją dziewczynę do ekstazy.
– O Boże! – Klepię go po tyłku. – Już po tobie.
Słyszę odgłos otwieranych drzwi autokaru, a Eli stawia mnie na ziemi.
– Coś czuję, że tym razem darujesz mi życie – mówi, całując mnie.
– Nie bądź tego taki pewien.
Eli tyłem wchodzi po schodach, a ja nie mogę uwierzyć w to, co widzę. W autokarze są
dziesiątki zapalonych świec i mnóstwo róż. Kwiaty stoją na każdej wolnej powierzchni. Świece
rzucają ciepłe światło na ich delikatne pąki. Jest tak pięknie, że łzy napływają mi do oczu. Do
sypialni usypano szlak z płatków róż. Wstrzymuję oddech i spoglądam na Eliego.
Nie wierzę, że to się dzieję naprawdę.
– Co ty robisz? – pytam, bo Eli klęka przede mną.
– To, co chciałem zrobić od dawna.
Zakrywam usta, gdy uchyla wieko czarnego pudełeczka.
– Heather Covey, całe życie czekałem na kobietę, przed którą będę mógł otworzyć serce.
Spotkaliśmy się na koncercie, kochaliśmy się w tym autobusie i odtąd jesteś jedyną osobą, którą
pragnę mieć u swego boku. Wiem, że jesteśmy szczęśliwi, ale…
– Tak! – wykrzykuję na cały głos. Nie mogę się powstrzymać.
– Jeszcze nie skończyłem – skarży się Eli, wybuchając śmiechem.
Klękam naprzeciw niego i śmieję się razem z nim, choć oczy mam mokre od łez.
– Skarbie, chcę, żebyś została moją żoną. Chcę się wszystkim z tobą dzielić. Chcę dać ci
moje nazwisko, bo moje serce już masz. Czy wyjdziesz za mnie?
Rzucam mu się w ramiona i całuję go w usta.
– Tak, tak, tak! – mówię i ponownie go całuję. – Tak bardzo cię kocham.
– To dobrze – odpowiada Eli i scałowuje mi z twarzy łzy.
Patrzę, jak wsuwa mi na palec przepiękny diamentowy pierścionek. Podziwiam, jak
migocze w świetle świec. Zostanę jego żoną. Idealnie pasujemy do siebie. Nie zaznałam dotąd
takiego szczęścia. Spoglądam na niego i dotykam jego policzka.
– Nie wiem, jak mogłam bez ciebie żyć. – Pocieram kciukiem jego zarost. – Tak bardzo
cię kocham.
Eli wstaje i pociąga mnie za sobą. Otacza mnie ramionami.
– Zanim cię poznałem, nie miałem pojęcia, co to znaczy naprawdę żyć. Czekałem na
ciebie.
– Nie musisz już dłużej czekać. – Uśmiecham się, przypominając sobie, że to samo
powiedziałam mu kilka lat wcześniej.
Eli spogląda na mnie z miłością, która zapiera mi dech w piersi.
– Czekałbym na ciebie do końca świata.
Nie mogę się powstrzymać, więc idę za głosem serca i całuję go. Eli prowadzi mnie do
sypialni. Tym razem nie zamierzam nigdzie uciekać.
Leżę w jego objęciach, rozkoszując się tym, jak idealnie do siebie pasujemy. Po chwili do
serca wkrada mi się smutek. Mój pierwszy ślub był tylko cywilny, ale wiem, że Eli marzy
o hucznym weselisku. Mojej siostry nie będzie przy mnie, a poza tym nie mam nikogo, kto
mógłby mnie poprowadzić do ołtarza.
– Hej, co się stało?


Zawsze wyczuwa moje zmiany nastroju. Muszę nauczyć się lepiej je maskować.
– Żałuję, że nie będzie z nami Stephanie ani moich rodziców. Wiem, że mój ojciec by cię
nie znosił. Ale moja mama byłaby przeszczęśliwa.
Eli przytula mnie mocniej.
– Akurat tego jednego nie mogę ci dać, choć bardzo bym chciał.
– Wiem.
– Nie ma rzeczy, której bym dla ciebie nie zrobił – wyznaje Eli. – Ale chwileczkę, co
miałaś na myśli, mówiąc, że twój ojciec by mnie nie znosił?
Siadam i uśmiecham się na wspomnienie mojego tatusia.
– Nikt nie był wystarczająco dobry dla jego córeczek. A poza tym nigdy cię nie lubił.
Musiał w kółko wysłuchiwać peanów na twoją cześć. Cały czas słuchałam waszych płyt, nie był
tym zachwycony. Przestrzegał mnie przed związkiem z jakimś muzykiem. Jak widać, nie
posłuchałam go.
Gdy Four Blocks Down pojawili się na muzycznym firmamencie, wpadłam w obsesję na
ich punkcie i oświadczyłam mojemu tacie, że kiedyś wyjdę za mąż za Eliego. Ojciec powtarzał
mi, że chłopcy są głupi i że powinnam się trzymać od nich z daleka, a już zwłaszcza od
muzyków. Chcę wierzyć, że zmieniłby zdanie, gdyby poznał Eliego. W każdym razie zabawnie
byłoby zobaczyć ich kiedyś razem.
Eli spogląda mi w oczy i uśmiecha się lekko.
– Na pewno bym go do siebie przekonał.
Gładzę go po policzku, a diament na moim palcu migocze w świetle świec.
– Tatuś przekonałby się, że nie jesteś rozwydrzonym, egoistycznym dupkiem, który
wykorzystuje dziewczyny, a potem je porzuca.
– Takie miał zdanie na mój temat?
Wybucham śmiechem.
– Tak mi się wydaje.
Eli chwyta mnie i kładzie się na mnie.
– Cóż, za kilka tygodni zostaniesz moją żoną.
– Tygodni?
Eli potakuje.
– Tygodni. A konkretnie za trzy tygodnie.
– Chwileczkę! – Odpycham go. – Chcesz się żenić za trzy tygodnie? Nie mam sukienki
ani nic! Nie możemy wziąć ślubu za trzy tygodnie!
To dla niego typowe. Podobnie było z wycieczką na Antiguę. Przyszedł do domu, kazał
mi się spakować i cztery godziny później byliśmy już w drodze. Poprosił nawet Brody’ego, żeby
wziął urlop w moim imieniu. Ale i tak Eli jest dla mnie wszystkim.
– Termin już zaklepałem, wszyscy zostali powiadomieni.
– Wszyscy o tym wiedzą? – Popycham go. – Dopiero mi się oświadczyłeś! Nawet nie
zdążyliśmy wyjść z tego autokaru, jakim cudem udało ci się zaplanować nasz ślub?
Eli wzrusza ramionami i uśmiecha się z zadowoleniem.
– Wiedziałem, że powiesz „tak”.
Z jękiem opadam na łóżko. Nie jestem na niego zła, ale czasami doprowadza mnie do
białej gorączki.
– Okej, to kiedy ma się odbyć nasze wesele?
Moje życie jest pełne miłości, a mój mężczyzna jest kompletnie szalony. Tylko on mógł
zaplanować wesele jeszcze przed oświadczynami.
Wyłuszcza mi szczegóły swojego planu, a ja patrzę na niego z niedowierzaniem.


Zaplanował wszystko od a do z. Nie jestem pewna, czy chcę go całować, czy raczej sprać na
kwaśne jabłko. Eli tłumaczy się swoim napiętym grafikiem. Za miesiąc zaczyna zdjęcia do
nowego filmu w Vancouver i chciałby, żeby nasz ślub odbył się przed jego wyjazdem.
– Naprawdę chcesz, żebyśmy się pobrali na jachcie? – pytam.
Tego jednego detalu nie potrafię zrozumieć.
Eli odgarnia mi włosy z twarzy.
– Tak, z kilku powodów. Po pierwsze, to będzie prostsze z punktu widzenia zapewnienia
nam ochrony i ograniczenia liczby gości. Po drugie, lubię jachty, nasza pierwsza randka miała
miejsce na pełnym morzu. – Uśmiecham się. – A po trzecie dlatego, że nie będziesz mogła mi
uciec.
– Uciec?
– Tak, nie będziesz mogła przejść przez ogrodzenie, jeśli strach cię obleci. Będę cię miał
przy sobie już na zawsze.


Epilog

Do diabła. Dziś wychodzę za mąż.
Stoję przed lustrem w sypialni i spoglądam na siebie z niedowierzaniem. Dzień po
naszych zaręczynach spotkałam się z Kennedy, naszą wedding plannerką. Na spotkanie
przyjechała furgonetką wypełnioną po brzegi dekoracjami weselnymi, w których mogłam
przebierać do woli. Wcześniej sądziłam, że to agentka Eliego jest groźna, ale od Kennedy też
niejednego mogłabym się nauczyć.
Nie minęły dwa dni, a miałam wybraną kreację, kwiaty, menu i sukienki dla druhen. To
niesamowite, ile można załatwić dzięki nieograniczonemu budżetowi oraz kobiecie, która nie
uznaje słowa „nie”. Gdy jeden z kontrahentów oznajmił, że nie wyrobi się w terminie,
powiedziała mu, że nie ma wyboru.
– Och, Heather… – Do sypialni wchodzi Nicole i spogląda na mnie oczami pełnymi łez.
– Wyglądasz przepięknie.
Przyglądam się swojemu odbiciu. Fryzjer zebrał mi włosy, wypuszczając kilka blond
kosmyków. Mój makijaż jest nieskazitelny. Delikatny, ale wyrazisty. A sukienka? Nadal nie
mogę uwierzyć, że ją mam na sobie.
– Naprawdę?
Nicole staje tuż za mną w błękitnej sukience, którą dla niej wybrałam, i kładzie mi dłonie
na ramionach.
– Tak, skarbie. Wyglądasz zjawiskowo.
Dotykam satynowego materiału sukni i podziwiam jej idealny krój. Nicole i Kennedy
spierały się w kwestii wyboru sukienki, ale Nicole uparła się, żebym zmierzyła model, który dla
mnie wybrała. Sukienka ma okrągły dekolt, obcisły krój, który rozszerza się ku dołowi. Jest
klasyczna, elegancka i piękna.
– Nie wierzę, że sam to wszystko zaplanował – stwierdzam z podziwem, spoglądając
w lustro.
– Masz szczęście, ty suko – prycha Nicole i obie wybuchamy śmiechem.
Wiem, że mam szczęście. Ilekroć patrzę na mojego niewiarygodnie seksownego
narzeczonego, przypominam sobie, jak wyjątkowa jest nasza relacja. Oczywiście po drodze
pojawiają się problemy, nic w życiu nie jest idealne, ale on jest tego wart.
Kristin zagląda do pokoju.
– Jesteście gotowe? Musimy już jechać do portu i wysłać limuzynę do parku.


Przewracam oczami na myśl o tym, do czego Eli się posunął, żeby utrzymać nasze wesele
w tajemnicy przed paparazzi. Uparł się, że nie pozwoli, żeby choć jedno zdjęcie trafiło do prasy.
Dla zmyłki wynajął park, do którego poszliśmy po śmierci Steph, i dodatkowe limuzyny.
Kristin, Danielle, Nicole, Savannah i ja wsiadamy do limuzyny i ruszamy do portu. Na
nasz ślub zaprosiliśmy tylko rodzinę i najbliższych, bo chcieliśmy się pobrać w kameralnej
atmosferze.
– Gotowa? – pyta Savannah, gdy parkujemy przy molo.
Bardzo się do siebie zbliżyłyśmy. Pomogła mi odnaleźć się w tym życiu na świeczniku.
Jestem jej za to ogromnie wdzięczna i nie mogę się doczekać, aż zostaniemy rodziną.
– Jak najbardziej.
– Tak się cieszę waszym szczęściem – mówi i bierze mnie za rękę.
Kennedy otwiera drzwi i wygania nas na zewnątrz.
– Raz, raz. Udało nam się zgubić ogon, musimy szybko wejść na pokład, zanim dopadną
nas fotoreporterzy. – Gdy się ociągamy, klaszcze w dłonie. – Drogie panie, to nie są żarty,
ruszajcie się.
Wymieniamy spojrzenia, a ja powstrzymuję śmiech.
Po wejściu na pokład kierujemy się na pierwsze piętro do przestronnego, wygodnego
salonu. Jacht robi niesamowite wrażenie. Przy części jadalnianej wydzielono parkiet do tańca,
łazienka jest bardzo luksusowa, a na pokładzie znajduje się także kilka sypialni. Czuję się, jak na
małym statku wycieczkowym.
– Myślicie, że Eli ma tremę? – pytam dziewczyn.
– Jestem pewna, że Randy go związał, żeby do ciebie nie pobiegł – mówi ze śmiechem
Savannah. – Cierpliwość nie jest jego mocną stroną.
– Z pewnością – zgadza się Nicole. – Kto, do cholery, planuje wesele przed
oświadczynami?
– Moim zdaniem to bardzo romantyczne – stwierdza Kristin z uśmiechem.
Zgadzam się z nią. Bez wątpienia mój narzeczony jest trochę szurnięty, ale nie brakuje
mu uroku.
– Cóż, niebawem wyjeżdża na zdjęcia, więc gdybyśmy nie pobrali się teraz,
musielibyśmy czekać kilka miesięcy.
Po chwili pojawia się Kennedy i mówi nam, dokąd mamy pójść. Lustruje uważnie każdą
z dziewczyn, upewniając się, że wyglądają idealnie.
Nicole podchodzi i przytula mnie.
– On jest tym jedynym, Heather. Zasługuje na ciebie. – Sięga za dekolt i wyciąga kopertę,
a ja od razu wiem, co się święci. – Chciałam ci to dać przed wyjściem, ale na śmierć
zapomniałam. Stephanie prosiła, żebym ci to wręczyła w dniu twojego ślubu, gdy poznasz
mężczyznę, który będzie na ciebie zasługiwał.
Trzęsącą się dłonią sięgam po list.
– Nie dam rady go przeczytać – wyznaję.
– Chcesz, żebym ja ci przeczytała?
– Nie… – Wzdycham. – Ale na pewno się rozkleję.
Nicole dotyka mojej dłoni.
– Zajmę się Kennedy. Nigdzie nam się nie śpieszy.
Nicole dotrzymuję obietnicy i informuje Kennedy, że wyrzuci ją za burtę, jeśli mi
przeszkodzi. Siadam na krześle i rozkładam kartkę. Choć moja siostra zawsze jest przy mnie, dziś
bez niej było mi trochę smutno, dlatego mam nadzieję, że się nie rozkleję przy lekturze.
Heather,


mam nadzieję, że to przeczytasz, i proszę Cię, nie płacz!
Zasługujesz na to, żeby pokochał Cię ktoś wyjątkowy. Zawsze dbałaś o innych, dlatego
mam nadzieję, że znalazłaś mężczyznę, który Cię pokochał. Nie pamiętam małżeństwa naszych
rodziców tak dobrze jak Ty, ale wziąwszy pod uwagę to, co mi o nich opowiadałaś, mam
nadzieję, że Twój związek jest podobny. Modlę się, żeby Twoja druga połówka była choć
w niewielkim stopniu tak cudowna, jak jesteś Ty sama.
Choć nie ma mnie przy Tobie, wiedz, że gdy w końcu przeczytasz ten list, będę
z uśmiechem patrzyła na Ciebie z góry. Jeśli jest słonecznie, to dlatego, że ja świecę. Jeżeli pada
deszcz, to dlatego, że chciałam Ci zepsuć makijaż, cóż, siostry już takie są. Jeśli rozpętał się
huragan, tata próbuje dać Ci coś do zrozumienia albo po prostu masz strasznego pecha.
Mam nadzieję, że jesteś dziś szczęśliwa. Chcę, żeby uśmiech nie schodził z Twoich ust,
nawet jeżeli za mną tęsknisz. Zawsze jestem blisko, bo jesteś częścią mnie. Tak bardzo Cię
kocham. Chciałabym móc powiedzieć Ci, jaka jesteś piękna i wyjątkowa, ale ten list musi Ci
wystarczyć.
Na koniec przekaż mu, że jeśli to spierdoli, poproszę moje znajome duchy, żeby już nigdy
nie zmrużył oka.
Kocham Cię
Stephanie
PS Następny list dostaniesz, jak urodzisz dziecko albo jak skończysz pięćdziesiąt lat.
W każdym razie jeszcze się usłyszymy.
Wsuwam list za wstążkę ślubnego bukietu, żeby mieć Stephanie przy sobie, gdy będę szła
do ołtarza. Spoglądam z uśmiechem w niebo spowite koralowo-fioletową łuną. Niezły z niej
gagatek, nawet zza grobu nie przestaje się ze mną droczyć.
Siostra byłaby zachwycona moim ślubem. Na pewno spierałaby się ze mną o kolor
sukienek, smak tortu, jednym słowem, o wszystko, co tylko przyszłoby jej do głowy. Pokłóciłaby
się z Kennedy i z Nicole. Z całą pewnością pokochałaby Eliego. Widzieli się zaledwie kilka razy,
ale wiem, że trzymałaby jego stronę. Eli ma w sobie to coś, czemu trudno się oprzeć. To
irytujące, jak bardzo jest uroczy.
Rozlega się pukanie do drzwi, wstaję, żeby je otworzyć.
– Gotowa? – pyta mnie Brody z uśmiechem.
– Tak. – Biorę go pod ramię.
Brody całuje mnie w policzek i wychodzimy z pokoju.
– Cieszę się. Eli to porządny gość.
– To prawda – potwierdzam z uśmiechem.
– Jak się czujesz po lekturze listu?
– W porządku. Tęsknię za nią. Bardzo mi jej brakuję, ale zawsze jest przy mnie.
Brody zatrzymuje się przy schodach.
– Byłaby z ciebie bardzo dumna.
Oczy zachodzą mi łzami. Spoglądam w górę, wachluję twarz i modlę się, żeby nie płakać,
zanim stanę przed ołtarzem.
– Cholera. Nie rozmawiajmy już. Nie mam zamiaru płakać przed ślubem.
– Zgoda, skupmy się na tym, żebyś o coś nie zahaczyła.
– Dobra.
Gdy wchodzimy na górny pokład, dopada mnie zdenerwowanie i ściskam mocniej ramię
Brody’ego. Rozmyślam o tym, jak bardzo zmieniło się moje życie. Dzięki Eliemu przestałam się
bać. Nie czekam na kolejną katastrofę. Cieszę się tym, co mamy. Jest przy mnie i wspiera mnie
na każdym kroku. Gdy chciał odejść z serialu, mogliśmy o tym porozmawiać. Chciał, żebym


zrezygnowała z pracy, ale ustaliliśmy, że jednak zostanę. Towarzyszę mu podczas wizyt
u lekarza, ale nie jestem odpowiedzialna za jego leczenie. Liczę się z tym, że może nadejść czas,
gdy stan jego zdrowia ulegnie pogorszeniu, ale pogodziłam się z tym. Jeśli tak będzie, wspólnie
stawimy temu czoło.
Kennedy podchodzi do mnie i poprawia mi welon.
– Pora na nas.
Podwójne drzwi się otwierają, chwytam mocniej ramię Brody’ego, żeby się nie potknąć.
Pokład wygląda niesamowicie. Wszędzie stoją bukiety błękitnych i zielonkawych kwiatów, białe
krzesła prezentują się bardzo elegancko, a całość oświetlają girlandy migoczących światełek. Jest
przepięknie.
Rozlegają się pierwsze takty muzyki i zapominam o bożym świecie. Rozpływam się, gdy
tylko mój wzrok pada na ukochanego. Czarny smoking opina jego muskularną sylwetkę,
podkreślając szerokie bary i wąską talię. Patrzymy sobie w oczy i on rozpromienia się
w uśmiechu. Chcę jak najszybciej rzucić mu się w ramiona. Nie mogę już dłużej czekać.
Robię chwiejny krok naprzód, ale na szczęście Brody mnie podtrzymuje.
Zbliżamy się, a ja oddycham coraz swobodniej. Ucisk w sercu powoli ustępuje.
Docieramy na miejsce i w chwili, gdy Brody łączy moją dłoń z dłonią Eliego, ronię łzę.
Spoglądam na mojego przyjaciela, który jest mi bliski jak brat. Brody puszcza do mnie oko
i całuje mnie w policzek.
– Teraz masz już nowego partnera.
Po policzku płynie mi kolejna łza.
– Dziękuję – przytakuję mu.
– Bądź dla niej dobry – mówi Brody i podaje moją rękę Eliemu.
– Obiecuję.
Gdy pastor zaczyna swoją przemowę, ogarnia mnie całkowity spokój. Wyznajemy sobie
miłość w otoczeniu rodziny i przyjaciół. Eli wsuwa na mój palec obrączkę wysadzaną gęsto
diamencikami, a ja rewanżuję się obrączką z tytanu. Gdy je wybieraliśmy, Eli powiedział mi, że
brak przerw między diamencikami na mojej obrączce symbolizuje wieczność. Ja wybrałam dla
niego najtrwalszy z metali.
– Ellington i Heather postanowili sami napisać treść przysięgi – oznajmia pastor.
– Heather, twoja kolej.
Biorę głęboki oddech.
– Nigdy nie wierzyłam w przeznaczenie. Moje życie odzwierciedlało moje przekonania.
Uwierzyłam, że skoro istnieje siła wyższa, która steruje światem, nie mogę być wiele warta, bo
moje życie jest w rozsypce. Dlatego usiłowałam wszystko kontrolować. I wtedy poznałam ciebie.
W dniu, w którym moje przyjaciółki wyciągnęły mnie na koncert, spotkałam swoje
przeznaczenie. Nie wiedziałam, że jedna chwila może podważyć wszystkie moje dotychczasowe
przekonania, ale dzięki tobie tak się stało. Pokazałeś mi, że dobrze jest niekiedy zaryzykować.
Udzieliłeś mi schronienia w trudnym czasie. Dałeś mi siłę, żebym mogła uwierzyć w lepsze jutro.
– Gdy po policzku spływa mu łza, ocieram ją, tak samo jak on ocierał moje łzy. Mocno ściskam
jego dłoń. Chcę mu pokazać, jak bardzo w nas wierzę. – Obiecuję, że nigdy od ciebie nie
ucieknę. Obiecuję, że będę przy tobie, nawet gdy wszystko wokół nas legnie w gruzach. Będę cię
wspierać w trudnych chwilach. Przysięgam, że nigdy nie zwątpisz w moją miłość, bo będę ci ją
okazywać na każdym kroku. Jesteś moją drugą połówką. Jesteś moim wybawieniem i bardzo cię
kocham. Oddaję ci swoje serce, swoją duszę i swoje życie.
Wzdycham głęboko i bezskutecznie próbuję powstrzymać płacz. Nicole podaje mi
chusteczkę, ale Eli ociera moje łzy. Wymieniamy uśmiechy, a pastor wskazuje na niego.


– Nie szukałem miłości. Nie wypatrywałem jej, nie miałem też nadziei, że nadejdzie, ale
wtedy cię poznałem. W morzu ludzi wypatrzyłem ciebie. Nagle straciłem oddech. Myślałem
tylko o tym, żeby z tobą porozmawiać, dotknąć cię i poznać. Musiałem dopiąć swego. Nie
sądziłem, że ta jedna chwila zaważy na całym moim życiu. Nie wiedziałem, że spełnią się słowa
piosenki. Jesteś kobietą mojego życia. Skąd miałem wiedzieć, że jedna noc może wszystko
zmienić. Świadomość, że cię mam, to wszystko, czego pragnę. Heather, nie ma ogrodzenia,
którego bym dla ciebie nie przeskoczył. – Śmieję się przez łzy, a Eli uśmiecha się promiennie.
– Nigdy w nas nie zwątpię. Stawię czoło każdej przeszkodzie. Nigdy nie będziesz się czuła
osamotniona, bo zawsze będę przy tobie. W trudnych chwilach obiecuję zwracać się do ciebie
o wsparcie. Gdy ci będzie ciężko, będę twoją ostoją. Będę cię kochał mimo twoich łez, lęków
i zwątpienia. Nawet kiedy będziemy daleko od siebie, będę cię kochał mimo odległości. Od dziś
obiecuję, że będziesz każdym moim dniem i każdą nocą.
Łzy szczęścia płyną mi z oczu i myślę tylko o tym, żeby go pocałować. Eli wsuwa mi na
palec obrączkę i obejmuje dłońmi moją twarz. Zaczyna mnie całować, jeszcze zanim pastor
ogłasza nas mężem i żoną.
Pieczętuje tym samym nasz los.



Scena bonusowa


Droga Czytelniczko/Drogi Czytelniku,
dziękuję za słowa wsparcia i uznania i mam nadzieję, że lektura tej książki sprawiła Wam
przyjemność! Macie ochotę śledzić dalsze losy Eliego Walsha? Jeśli tak, zapiszcie się do mojego
newslettera, a w Wasze ręce trafi wyjątkowy bonusowy rozdział, którego nie przeczytacie
nigdzie indziej!
Zapisz się tu: www.subscribepage.com/BonusWOT





Czasami żartuję, że napiszę zwięzłe podziękowania, ale potem sobie przypominam, że
gdy piszę książki, staję się kompletną wariatką. Wszyscy, którzy mają wówczas ze mną do
czynienia, zasługują na wiele więcej niż kilka słów podziękowań.
Dziękuję:
Mojemu mężowi i dzieciom. Nie wiem, jak ze mną wytrzymujecie, ale brak mi słów,
żeby wyrazić, jak bardzo jestem wam za to wdzięczna. Kocham was całym sercem.
Moim beta czytelniczkom – Katie, Melissie, Clarissie i Sherze. Bardzo wam dziękuję za
miłość i wsparcie podczas pracy nad tą książką. Doskonale się z wami bawiłam! Rozśmieszacie
mnie do łez, ilekroć mam ochotę rzucić to wszystko w diabły.
Moim asystentkom, Melissie i Christy. Jesteście kochane. Choć jestem szalona, zawsze
trwacie przy mnie.
Mojej agentce Danielle. Dziękuję, że znosisz nieskładne wiadomości, które ci wysyłam,
i wyłuskujesz z nich sens. Nie masz pojęcia, jak bardzo jestem ci za to wdzięczna.
Moim Czytelniczkom i Czytelnikom. Naprawdę nie wiem, jak mam wam dziękować.
Nadal nie potrafię pojąć, jak to możliwe, że chcecie mnie czytać. Jesteście dla mnie wszystkim.
Blogerkom i blogerom. Jesteście sercem i duszą tej branży. Dziękuję, że mimo natłoku
zajęć czytacie moje książki. Jestem wam za to ogromnie wdzięczna.
Mojej redaktorce Ashley, która zawsze zachęca mnie do podejmowania ryzyka. Mam
ogromne szczęście, że mogę z tobą pracować. Uwielbiam nasz wspólny proces twórczy.
Sommerowi Steinowi z Perfect Pear Creative za przyjaźń i najpiękniejszą okładkę.
Janice i Karze za korektę i dbałość o najdrobniejsze szczegóły!
Christine z Type A Formatting, twoje wsparcie jest nieocenione. Kocham cię za twoje
piękne serce.
Dziękuję:
Bait, Stabby i Corinne Michaels Books – kocham was nad życie.
Melissie Erickson, jesteś wspaniała. Uwielbiam na ciebie patrzeć.
Zaś Vi, Claire, Mandi, Amy, Kristi, Penelope, Kyla, Rachel, Mia, Tijan, Alessandra,
Syreeta, Meghan, Laurelin, Kristen, Kendall, Kennedy, Ava, Leylah i Lauren sprawiają, że chcę
się doskonalić.
Dziękuję za to i za waszą bezwarunkową miłość.

#3 Nowe książki » Klevisová Michaela - Inspektor Josef Bergman 02 - Złodziejka opowieści » 2025-02-05 02:41:41

opowiadacz
Odpowiedzi: 0

Przyjdzie śmierć i będzie miała twoje oczy.
Będzie tak, jak gdybyś porzuciła nałóg,
jak gdybyś ujrzała w lustrze
pojawienie się martwej twarzy,
jak gdybyś słuchała zamkniętych warg.
Niemi zstąpimy w topiel.
Cesare Pavese
tłum. Jarosław Mikołajewski


PROLOG


Pamiętała dokładnie ten dzień sprzed osiemnastu lat, gdy jej życie zaczęło
zmierzać w nieodpowiednim kierunku.
– Nie przesadzaj. To tylko seks – powiedziała Anna i powoli wypuściła
dym. Spuściła wzrok za ramię Ester, a  w  jej źrenicach odbijało się
migotanie płomieni. Kiedy weszły do restauracji, Anna wybrała miejsce
z widokiem na kominek, a Ester chcąc nie chcąc musiała usiąść naprzeciw
niej. Ogień parzył ją w  plecy, a  pod angorowym swetrem ściekały jej po
żebrach strużki potu. – Tylko seks – powtórzyła Anna. – Tyle że we troje.
– Mnie się to wydaje dziwaczne.  – Ester wykonała kolisty ruch
kieliszkiem z winem. Wciąż nie chciało się jej wierzyć, że Anna naprawdę
prosi ją o  coś takiego, ale z  każdą wypitą lampką to zdziwienie słabło.  –
Boję się.
– Ciągle się czegoś boisz. To się przełam, nie?
Czy to możliwe, że coś, co z  początku człowieka przeraża, potem
paradoksalnie go wyswobodzi? Ester niejasno przeczuwała, że jej życie
mogłoby być dużo prostsze, gdyby tak często nie komplikowała go sobie
zbytecznymi obawami. Chciałaby się trochę wyluzować, ale nie była pewna,
czy to aby jest najlepszy moment.
– Dlaczego nie zamieścisz ogłoszenia?
– Nie potrzebuję ogłoszenia, skoro mam ciebie. Przecież z  nikim nie
chodzisz.
– A  Marcelina?  – zaproponowała Ester z  nadzieją w  głosie.  – Spytaj
Marcelinę. Też jest sama. Lubi próbować nowych rzeczy.
– Ale wygląda jak facet. – Anna się pochyliła, a jej perfumy połaskotały
Ester w nosie. – Naprawdę nie możesz tego dla mnie zrobić? To tylko jeden
wieczór.
Ester wypiła wino do dna. Żar zmusił ją, by spojrzała za siebie
i sprawdziła, czy płomienie z kominka nie liżą jej po plecach. „Po prostu
nie mogę – miała to już na końcu języka. – Nie chcę". Ale gdzie znajduje się
granica między egoizmem a asertywnością? Najlepsza przyjaciółka prosi ją
o  pomoc. Otwiera się przed nią jak nigdy wcześniej. Czy to nie powinno
raczej schlebiać niż przerażać?
– No dobra – westchnęła. – Wkurzasz mnie, ale dobra, niech będzie, jak
chcesz. Jeden dzień.
Dużo gorsze dni miały dopiero nadejść.


ROZDZIAŁ 1

W basenie znów pływały zdechłe myszy.
Ciepły wiatr przynosił z  lasu zapach żywicy, mierzwił powierzchnię
wody, a przeszywane słońcem falki rzucały koronkowe cienie na turkusowe
dno. Jak na ósmą rano było niezwykle gorąco. Na źdźbłach nieskoszonej
trawy schły ostatnie krople rosy, błyszcząc to złociście, to tęczowo,
w zależności od tego, pod jakim kątem spoglądała na nie Ester. „Wszyscy
chcieliby rozpocząć taki dzień kąpielą w  basenie  – pomyślała  – ale te
ohydne mysie trupki psują ogrodową idyllę". Obejrzała się na dwie chatki
z bali, które wynajmowała turystom. Obie miały zamknięte okienice i nie
dobiegały z  nich żadne głosy. Czy jest szansa, że goście jeszcze śpią?
Żałowała, że wstała dziś tak późno. Powinna była uporać się z utopionymi
gryzoniami o  brzasku i  bez świadków, tak jak już kilka razy wcześniej.
Potem zawsze wrzucała do basenu tabletkę chloru, a  zadowoleni goście
mogli się kąpać.
Czego oczy nie widzą…
W pensjonat na słonecznym wzgórzu na południowych peryferiach
Pragi Ester Czarna włożyła mnóstwo czasu i  pieniędzy, swoich
i  pożyczonych. Przyjeżdżało tu dużo mniej gości, niż początkowo
zakładała, prawdopodobnie z  powodu kiepskiego połączenia z  centrum
Pragi, ale mimo to nie rozpaczała, bo pokochała to gospodarstwo
z  początku XX wieku, jakby był to jej dom rodzinny. Kiedy
niespodziewanie została sama z  dwójką małych dzieci, bez pracy i  bez
porządnego doświadczenia zawodowego, wymyśliła sobie pensjonat na
granicy między dużym miastem i wsią. I choć nie była dobrą organizatorką,
w końcu dopięła swego. Wzięła hipotekę, kupiła i wyremontowała dom za
wsią Toczna, która niedawno została wchłonięta przez Pragę. Dzięki temu
Ester mogła reklamować pensjonat jako „noclegi w  Pradze" (stolica
kończyła się jakieś trzysta metrów za jej płotem), a  jednocześnie tuż za
ogrodem zaczynał się las, z  którego czasem wychodziły sarny, a  na
śniadanie mogła podawać gościom truskawki wyhodowane na własnych
grządkach. Do gospodarstwa prowadził wiejski, połatany asfalt,
a  najbliższymi sąsiadami byli mieszkańcy dwóch starych budynków przy
drodze w dolinie. Wprawdzie za wąskim pasem lasu mieszanego mnożyły
się nowoczesne domki z  bezgustownymi balkonikami, wykuszami
i  balustradami, a  wiatr przynosił stamtąd huk młotów pneumatycznych
i wycie cyrkularek, ale na szczęście gospodarstwo Ester wciąż otaczały pola
i  las.  – Powinnaś kupić sąsiednie działki, zanim na nich też zaczną coś
budować – radziła jej Anna. – Może kiedyś zbiłabyś na tym fortunę!
Sprawdziła nawet w  Internecie, do kogo należą, ale Ester tylko się
uśmiechała. Ledwo zarabia na jedzenie i  na utrzymanie pensjonatu,
a  miałaby skupować sąsiednie pola? Kiedy zeszłej wiosny na horyzoncie
wyrosła w kilka dni wysoka hala z prefabrykatów, Ester spanikowała. Czy
Anna miała rację? Czy okolica zmieni się w  plac budowy, a  może nawet
w  dzielnicę przemysłową? Ester wsiadła do auta, pojechała zobaczyć tę
halę z bliska i dowiedziała się, że jest to magazyn wózków widłowych i że
obok stoją już fundamenty dwóch kolejnych blaszanych monstrów.
Przepłakała cały wieczór, a  nazajutrz napisała list do właściciela działek
przed pensjonatem, którego adres Anna spisała jej z  katastru. Czy
sprzedałby swoje pola? Za ile?
Nawet nie odpowiedział.
Postanowiła więc, że nie będzie się przejmować tym, co buduje się na
horyzoncie, a  kiedy rozglądała się po ogrodzie, jej wzrok zawsze omijał
kolorowe montowane bryły. W  lecie chowały się trochę za jabłoniami
rosnącymi wzdłuż jezdni, w zimie było gorzej. Ale Anna niedawno gdzieś
wyczytała, że wkrótce zmieni się w  Pradze plan zagospodarowania
przestrzennego i wciąż wróżyła kolejne katastrofy. Pole obok gospodarstwa
Ester zostanie podzielone na mniejsze działki budowlane, to więcej niż
pewne! Potrafiła dramatyzować, przecież pracowała jako scenarzystka
serialu telewizyjnego, więc barwnie opisywała rozkopaną ziemię, wycięty
las i  pięciopiętrowe bloki kilka metrów od ogrodu Ester, która wcale nie
chciała tego słuchać. Nie lubiła denerwować się przez coś, na co i tak nie
ma wpływu, a  przyszłość nigdy zbytnio jej nie interesowała. Dlaczego
miałoby ją martwić coś, co jeszcze nawet nie istnieje?
Teraz dużo bardziej przejmowała się myszami w basenie.
Martwe gryzonie pojawiały się w wodzie co dzień od tygodnia. Skąd się
tam biorą? Ester spędzała w gospodarstwie trzecie lato i jeszcze nigdy nie
musiała wyławiać utopionych myszy. Czyżby w tym roku za dużo się ich
namnożyło? A  może to przez te upały i  suszę? Tak, pewnie przez suszę.
Gryzonie czują wodę, idą do basenu, żeby się napić, ale wpadają do środka,
nie potrafią wdrapać się po gładkim brzegu i  toną. Chyba będzie trzeba
zakrywać basen na noc jakąś siatką, ale jest on tak duży, że trudno będzie to
zrobić. Może powinna raczej wypuścić wodę? Po raz pierwszy żałowała, że
pragnęła nadać swojej willi tchnienie luksusu czymś tak niepraktycznym
jak olbrzymi basen z  podwodnymi światłami, cudownie lśniącymi
w  wieczornym mroku. Poświęcała mu godzinę pracy dziennie, bo nawet
kiedy jeszcze nie musiała wyławiać myszy, na powierzchni co rano unosiło
się mnóstwo ciem i chrabąszczy.
Ester wzruszyła ramionami, jeszcze raz spojrzała na bungalowy
i ruszyła do szopy po siatkę na długim trzonku. Nie ma czasu do stracenia,
musi pozbyć się myszy, zanim goście wyjdą na ogród.
Wyrzuciła gryzonie na pole, usunęła z basenu również utopione owady,
wrzuciła tabletkę chloru i włączyła cyrkulację wody. Plusk niewielkich fal
zachęcał do kąpieli, ale basen był tu przede wszystkim dla gości, a ponadto
Ester w odróżnieniu od nich wiedziała, co w nim przed chwilą pływało.
A może ktoś wrzuca tam myszy celowo?
Ktoś, komu ona lub jej pensjonat leży na wątrobie? Ktoś, kto chce
zniszczyć jej biznes, już i  tak ledwo przędący. Ester od razu przyszło do
głowy kilka osób z  okolicy pragnących, by jej pensjonat Gospodarstwo
przestał istnieć. Na przykład ta pani z Tocznej, jak też się ona nazywa, która
wynajmuje poddasze swojego zatęchłego domku na skrzyżowaniu.
Niedawno oskarżyła Ester w sklepie o to, że straciła przez nią wszystkich
klientów i  że prawdopodobnie będzie musiała zapomnieć o  gościach
i zgłosić się po zasiłek. Natomiast dwaj najbliżsi sąsiedzi Ester, mieszkańcy
jednego z  dwóch domków stojących niemal na krawędzi asfaltu ślepej
uliczki, mieli wrażenie, że auta gości Ester przejeżdżają obok ich drzwi
zbyt szybko. Złożyli nawet w  tej sprawie skargę w  urzędzie miasta. Tak
jakby Ester mogła odpowiadać za zachowanie ludzi płacących jej za
nocleg!
Ester zmarszczyła czoło. Czy to możliwe, że dziś w nocy ktoś kręcił się
po jej ogrodzie? Wieczorem, gdy usypiała, obudził ją hałas ze strychu,
i choć na pewno miały go na sumieniu kuny, w potylicę Ester wgryzł się
strach.
Żałowała, że gdy zakładała pensjonat, nie wystarczyło jej pieniędzy na
płot i  porządną bramę. Nie należała do osób strachliwych, ale czasem
niepokoiło ją to, że mieszka z dwojgiem małych dzieci na takim odludziu.
Nabrała trochę dziwnego zwyczaju: przed snem zawsze chowała wszystkie
ostre noże i nożyczki do szuflady i zamykała je na klucz. Dzięki temu czuła
się w  dużym pustym domu bezpieczniej… Może powinna przynajmniej
kupić sobie psa. Chyba poprosi sąsiada Macieja o dobrą cenę na jedno ze
szczeniąt, które urodziła miesiąc temu jego suczka bernardynka.
Ester uśmiechnęła się na myśl o  Macieju. Chętnie znów by się z  nim
spotkała. Może włoży do koszyka świeżo upieczony domowy chleb
i  zaniesie mu go? Maciej Stranski zamieszkał za Toczną ostatniej zimy,
wprowadził się do zaniedbanego domku przy drodze i  z  biegiem czasu
zaprzyjaźnił się z  Ester. Mówił o  sobie niewiele: jest rozwiedziony,
bezdzietny i  przeprowadził się do Pragi, bo w  domu na Morawach
Południowych nic go już nie trzymało. Ester się dziwiła, że tak miły
i przystojny mężczyzna jak on żyje samotnie, ale może to jego wybór, a nie
los. Nie chciał rozmawiać o  byłej żonie, a  Ester to szanowała. Ona też
zbytnio się Maciejowi nie zwierzała, choć chętnie przekształciłaby tę
przyjaźń w  bardziej intymny związek. Może powinna zaprosić go na
kolację, skoro teraz jest tu wyjątkowo bez dzieci? Goście wyjadą, a  nikt
inny na razie się nie zapowiedział, więc prawdopodobnie czeka ją
pustelniczy weekend… Rzadko się jej to zdarzało i  już nie mogła się
doczekać.
Po żwirowej dróżce, wzdłuż której rosły tuje, ruszyła od bungalowów
z  powrotem do gospodarstwa, skąd przez otwarte okno unosił się zapach
świeżego chleba. Ester szybkim spojrzeniem na zegarek upewniła się, że
śniadanie dla gości musi się piec jeszcze przynajmniej dziesięć minut,
a potem usiadła wygodnie w półcieniu na drewnianej ławce pod orzechem.
Córki zawiozła na tydzień do swojej matki, mają wrócić dopiero
w niedzielę wieczorem. Kiedy ostatnio miała tyle czasu dla siebie? Zrzuciła
pantofle i położyła bose stopy na kamiennej posadzce zdobionej plamkami
światła i  cienia. W  koronie orzecha zaszumiał wiatr, uniósł poły
bawełnianej sukienki, ale powietrze się nie ochłodziło. Gorący poranek
przypominał Ester leniwe dni na Bali, gdzie przeżyła trzynaście lat. Jej
tamtejszy dom miał w  oknach zamiast szyb siatki przeciw owadom, bo
gdyby odciąć dopływ świeżego powietrza choćby na godzinę, można
byłoby się ugotować… Ester zamknęła oczy i  przypomniała sobie pień
drzewa rosnącego przez środek domu (przeszkadzał w  budowie, ale ona
i  Yon nie ścięli go, tylko po prostu obudowali, a  korona szumiała nad
dachem), rzeźby Buddy w  sypialni, szerokie łóżko pełne poduszek
w  jaskrawych kolorach oraz odległe fale oceanu. Na Bali została matką,
choć w tym wieku już wcale na to nie liczyła. Pomimo iż wyjeżdżała tam
niechętnie i pod wpływem okoliczności, okazało się, że jest tam szczęśliwa.
Kiedy potem wróciła do Czech (znów niechętnie i  pod wpływem
okoliczności), przez jakiś czas towarzyszyło jej wrażenie, że najlepsze lata
życia ma już za sobą, że teraźniejszość już zawsze będzie wyglądać gorzej
niż przeszłość i że już nigdy nie będzie w stanie zapuścić nigdzie korzeni.
Była w błędzie!
Rozejrzała się po podwórzu zalanym słońcem, a na jej twarzy pojawił
się uśmiech. Znów jest jej dobrze, znów czuje się jak w domu. Znów potrafi
się zakochać… Przestraszona rzuciła szybkie spojrzenie na domek za łanem
pszenicy, jakby jego mieszkaniec potrafił czytać w myślach na odległość.
Wprawdzie Maciej jest równie samotny jak ona, ale to jeszcze nie powód,
by uznawał ich znajomość za coś więcej niż przyjaźń. Pomimo iż
odwiedzali się często i omawiali tysiące różnych spraw, nie powiedział jej
jeszcze o sobie nic intymnego, tak jakby celowo trzymał ją na dystans albo
jakby wstydził się swojej przeszłości. Nie, nie powinna robić sobie nadziei,
że pozwoli się jej do siebie zbliżyć. I  może to nawet dobrze, jej życie
miłosne od zawsze było katastrofą, a  każda kolejna namiętność będzie
jedynie uwerturą kolejnego rozczarowania. Przecież chyba już się tego
nauczyła!
Jeszcze zeszłej jesieni myślała, że w wieku czterdziestu lat wreszcie ma
poukładane w  głowie, że jej życie wreszcie przyjęło określony kierunek,
z którego już nie zboczy. Będzie prowadzić pensjonat, wychowywać córki,
piec domowy chleb, czyścić basen, projektować i szyć sukienki dla lalek,
pisać dziennik i  wysyłać długie e-maile Annie i  Marcelinie. Nie chciała
pozować na świętą, bynajmniej, po prostu niezłomnie postanowiła, że już
nigdy się nie zakocha, bo miłość zawsze pozbawia ją własnej woli, zmienia
ją w  posłuszną kukiełkę i  wyniszcza. Ester od zawsze czuła olbrzymie
pragnienie pocieszania innych, wychodzenia im naprzeciw, współbrzmienia
dusz. Szybko odkryła, że można łatwo zestroić się praktycznie z każdym:
wystarczy odzwierciedlać jego nastroje, przyjąć jego poglądy i  podzielać
pragnienia. Była mistrzynią wczuwania się i  już od dziecka potrafiła
osiągać szczęście na wiele różnych sposobów, w zależności od tego, z kim,
gdzie i  jak akurat żyła. Kiedy się zakochiwała, stawała się lustrzanym
odbiciem obiektu swoich westchnień. Nie udawała  – ona naprawdę się
zmieniała. Jeśli partner wspomniał, że nie lubi czerwonego koloru, ona od
razu zaczynała czuć się w  nim brzydko. Zdziwił się, że dodaje mleko do
kawy? Od razu zaczęła uwielbiać czarną tak jak on. Kręcił nosem na
książkę na jej szafce nocnej? Zastępowała ją dziełem jego ulubionego
autora. Tyle że potem stwierdziła, iż mężczyźni wcale nie pragną
współbrzmienia. Bo w  przeciwnym razie, dlaczego najpierw wspierali ją
w  jej przystosowywaniu się, a  potem porzucali dla jakiejś histerycznej,
wymagającej, egoistycznej hetery? Postępowali tak wszyscy, z którymi się
dotychczas związała, zatem wina musi leżeć po jej stronie. Czy ona
potrafiłaby kochać mężczyznę, który pragnąłby harmonii? Chyba chciałaby,
żeby wychodzili sobie z  partnerem naprzeciw i  spotykali się gdzieś
pośrodku. Ale jeszcze nie spotkała mężczyzny, z  którym byłoby to
możliwe.
Ester boleśnie przeżywała rozstania, ale kiedy smutek mijał
i  osamotnienie pozwalało jej zaprzyjaźnić się ze sobą samą, zawsze
ogarniał ją cudowny spokój. Dlaczego wszystkie kobiety szukają partnera,
który „pozbawi je ciężaru samodzielnego życia", skoro ona najsilniejsza
czuje się właśnie w pojedynkę? Już dawno doszła do wniosku, że byłoby jej
lepiej, gdyby przechodziła przez życie jako solistka, ale niestety nie
potrafiła zakazać sobie miłości, więc z  gojącego rany spokoju zawsze
wcześniej czy później wyrywał ją kolejny mężczyzna, któremu oddawała
się bezwarunkowo. Czy tym razem będzie to Maciej?
Po rozstaniu z  Yonem na Bali powrót do siebie samej był wyjątkowo
trudny. Po dramatycznych kłótniach dusza Ester była jak zbombardowana.
Prawie nie było do czego wracać. Lecz potem poczuła wdzięczność za to,
że z  braku lepszych możliwości zapragnęła mieć właśnie pensjonat.
Z  najgorszej depresji wyciągnęła ją przeprowadzka do zniszczonego
gospodarstwa. Na jego kupno i drogi remont wykorzystała, oprócz hipoteki,
również połowę pieniędzy za dom sprzedany na Bali. Kiedy wieczorem
bliźniaczki spały, Ester zanurzała się w swoich dziennikach z dzieciństwa
i młodości, przypominała sobie, jaka była kiedyś i co lubiła: projektowanie
i szycie ubrań, czytanie książek podróżniczych, samotne wędrówki po lesie,
czerwony kolor, kawę z  mlekiem. Chociaż… czy wtedy wszystkie te
upodobania i  myśli naprawdę należały do niej? Czy nie przejęła ich na
przykład od Anny?
Tak czy inaczej, wgląd do przeszłości dodawał jej teraz spokoju i wiary
w  siebie. Gratulowała sobie, że kiedyś dawno zaczęła pisać dzienniki.
Zeszyty w twardej oprawie drzemały przez długie lata w pudle na strychu
matki, a  Ester po kryjomu dokładała do nich przy każdej wizycie wciąż
nowe i nowe. Dopiero tu, w Gospodarstwie, miała je wreszcie przy sobie
i mogła je przeglądać, kiedy tylko zapragnęła.
Nie przeszkadzałoby mi, gdybym już nigdy się nie zakochała  –
nagryzmoliła w  zeszycie jesienią. Oczywiście nie twierdzę, że chciałabym
żyć sama, ale przyjaźń lub związek z  rozumu wydaje mi się lepszy niż
miłość, bo miłość odbiera człowiekowi spokój i siłę.
Czy inni też tak mają?
Na przykład Anna potrafi się zakochać, nie rezygnując z ani odrobiny
siebie. Oczywiście też marzy o współbrzmieniu, ale pod warunkiem, że to
jej partner będzie współbrzmieć z nią, a nie ona z nim. Ester dobrze o tym
wiedziała.
W każdym razie mam dość poszukiwania harmonii we dwoje – zapisała
w  kolejnej jesiennej notatce. Całkowicie wystarcza mi harmonia z  samą
sobą.
Tyle że potem nadeszła zima, a Ester na ślepej połatanej ulicy spotkała
Macieja…
Owszem, znów wpadła po uszy. Kiedy mrużyła oczy, patrząc na koronę
orzecha poprzetykaną promieniami słońca, uświadomiła sobie, że wbrew
pogodzeniu się z  samotnością nie zamierza bronić się przed uczuciami.
Przecież ile jeszcze razy się zakocha?
Pod wpływem nagłego impulsu sięgnęła do kieszeni, wyciągnęła telefon
i  napisała wiadomość: „Cześć, Macieju, może chciałbyś przyjść w  piątek
o siódmej na kurczaka z kari? Będę w domu sama". Odwaga opuściła ją,
kiedy wiadomość już mknęła poprzez eter do odbiorcy i  nie dało się
wycofać zaproszenia.
Potrząsnęła głową i  żeby nie roztrząsać dalej w  myślach tematu
„mężczyźni", poszła wyciągnąć chleb z  maszyny. Nie ma czasu na
marzenia, goście muszą jeść.
Kiedy owijała bochenek ścierką, zadzwonił telefon. Maciej? Nie, Anna.
Jej głos brzmiał pusto, jakby była przeziębiona lub zapłakana.
– Dzwoniła do ciebie Agata?
– Kiedy?
– Dziś, wczoraj… nie wiem! – Rzeczywiście, Anna była zapłakana. Co
znów wymyśliła jej córka? Pokłóciły się? Nie byłby to pierwszy raz ani
ostatni. – Nieważne. Odzywała się do ciebie?
– Nie. Coś się stało?
Anna wysmarkała się głośno.
– Uciekła. Od ponad tygodnia nie daje znaku życia.
– Uciekła z placówki?
– Tak! A skąd inąd, do cholery?
– Jak mogła uciec?  – Ester zaczęła krzyczeć.  – Dlaczego nie
zadzwoniłaś do mnie wcześniej? Dlaczego uciekła? Czy szuka jej policja?
Co się stało?  – Ester miała na końcu języka wiele kolejnych pytań, ale
połknęła je. „Nie panikuj – nakazała sobie w duchu. Powinnaś być dla niej
oporą, a  nie na nią ryczeć. Dzwoni do ciebie, bo potrzebuje pocieszenia,
w przeciwnym razie pewnie w ogóle by się nie odezwała". Ich wieloletnia
przyjaźń po prostu działała w ten sposób.
– Nie wiem, dlaczego uciekła. Wieczorem dziewczyny miały mieć bal
przebierańców. Podobno się na niego szykowała. Wymyślała innym
kostiumy. Przy obiedzie obiecała koleżance z pokoju, że po południu uszyje
jej jakąś opaskę na czoło czy coś takiego. – Anna znów zaczęła płakać. –
Potem wstała, zostawiła jedzenie na stole i powiedziała, że idzie do toalety.
Od tej pory nikt jej nie widział!
– Jak mogła wyjść niezauważona z budynku?
– To nie więzienie, tylko placówka wychowawcza. Nie mają tam krat
ani nic z tych rzeczy. Chyba nawet nie zamykają bramy. Można wyjść bez
problemu.  – Anna na chwilę zamilkła.  – Tylko nie rozumiem, dlaczego
zniknęła! I  dlaczego nie przyjechała do domu? Gdzie jest? Przecież
byłyśmy umówione, że całe wakacje spędzi u ciebie. Przecież do wakacji
zostały tylko dwa tygodnie…
Jak pocieszyć kogoś, kto płacze w  słuchawkę? Gdyby Ester siedziała
obok Anny, objęłaby ją. Nie chciało się jej jednak mówić pustych frazesów,
więc milczała i czekała, aż Anna się uspokoi.
A kto obejmie i pocieszy Ester?
Ester kochała siedemnastoletnią córkę swojej najlepszej przyjaciółki.
Długo zapowiadało się na to, że pozostanie bezdzietna, więc zaspokajała
instynkty macierzyńskie na Agacie. Wprawdzie mieszkała na Bali, ale przy
każdej wizycie w  Czechach spotykała się z  Anną i  Agatą. Nawet potem,
kiedy miała już własną rodzinę, wciąż traktowała Agatę trochę jak swoje
dziecko. Kiedy Ester otworzyła pensjonat, Agata nawet mieszkała u  niej
przez pół roku. Dojeżdżała stąd do liceum, bo Anna chciała trzymać ją
z  dala od pokus dużego miasta, ale na nic się to nie zdało. Dla Agaty,
w  odróżnieniu od turystów, kiepskie połączenie z  centrum nie stanowiło
problemu. W  nocy wychodziła przez okno i  łapała autostop. W  taki sam
sposób wracała nad ranem, przesiąknięta smrodem papierosów,
z  rozszerzonymi źrenicami… Ester w  końcu się zbuntowała. Nie dało się
pogodzić wychowywania nastoletniej narkomanki, choć kochanej, i dwóch
sześcioletnich bliźniaczek. Zrobiła coś niespotykanego: ona, uległa
i  dostosowująca się do innych przyjaciółka, najwierniejsza z  wiernych,
zadzwoniła do Anny i  powiedziała stanowcze NIE. Przez to jeszcze
bardziej później bolało ją, że Agata, wbrew swojej inteligencji i surowemu
wychowaniu, znalazła się wśród innych beznadziejnych przypadków
w placówce wychowawczej dla dzieci i młodzieży. Czy Ester ponosi za to
część odpowiedzialności?
– Jeśli jej nie zamkną, zniszczy się  – oświadczyła wówczas Anna
patetycznie. I  dodała:  – Ten koszmarny autodestrukcyjny charakter
odziedziczyła po ojcu, niech mu ziemia lekką będzie. Powinnam była to
przewidzieć.
Obie przyjaciółki sądziły, że placówka wychowawcza to dla Agaty
ostatnia szansa i  że ekstremalnie trudne dorastanie zostanie poskromione
w  surowych warunkach zakładu. Ale teraz Agata uciekła. Jest zaginiona.
Gdzie się podziewa? Czy żyje?
Ester napłynęły łzy do oczu. W słuchawce panowała cisza. Może Annę
oburzyło, że jej najlepsza przyjaciółka krzyczy na nią w  takiej sytuacji,
i rozłączyła się?
– Jesteś tam?
Anna się wysmarkała.
– A gdzie bym miała być, do cholery? Dlaczego, kurde, milczysz? Czyli
ty nic nie wiesz? Nie pokazała się u ciebie?
– Nie. Przecież od razu bym do ciebie zadzwoniła. Myślisz, że ją tu
ukrywam?
– Nie. Nie wiem, co myślę. Jasne.
– Czy policja jej szuka?
– Ogłosili jej zaginięcie. Ale wątpię, żeby aktywnie jej szukali. Wiesz,
co mi powiedzieli? Że co roku poszukują ponad trzech tysięcy zaginionych
dzieci i  znajdują dziewięćdziesiąt osiem procent z  nich. Bardzo mnie
pocieszyli! A  co z  pozostałymi dwoma procentami? Gdzie są?  – Ostatnie
zdanie Anna wykrzyczała, a potem rozszlochała się głośno.
Ester na chwilę odsunęła słuchawkę od ucha.
– Mnie to naprawdę uspokaja. Dziewięćdziesiąt osiem procent to
dość…
– Zamknij się! Nie znoszę, kiedy ktoś mnie pociesza.
Tak naprawdę bardzo potrzebowała pocieszenia i obie to wiedziały.
– Znajdą ją – powiedziała łagodnie Ester. – Albo sama wróci.
– Dziś podałam policji twoje nazwisko i adres. Pytali o miejsca, które
Agata lubi, więc pomyślałam… Pewnie się do ciebie odezwą. Nie masz nic
przeciwko temu?
– Oczywiście, że nie! – Ester dopiero teraz uświadomiła sobie, że coś tu
nie gra. Dlaczego Anna nie skierowała policji do niej już pierwszego dnia?
Mąż i rodzice Anny od dawna nie żyją, a Ester była ostatnimi laty drugą
najważniejszą osobą w życiu Agaty, a przynajmniej taką miała nadzieję. –
Powinnaś była zrobić to od razu, jak uciekła! Może by się tu rozejrzeli,
Agata zna to miejsce, może kogoś tu poznała, nie wiadomo.
– No… jakoś… nie przyszło mi to do głowy.
Te słowa dotknęły Ester.
– A  dlaczego dzwonisz do mnie dopiero dzisiaj? Dlaczego przez cały
czas męczysz się z tym sama?
Denerwuję się przez utopione myszy w  basenie, a  tymczasem nie
wiadomo, gdzie jest Agata. Może ją porwali. Może gdzieś o  mnie myśli,
w jakiejś piwnicy, z której nie potrafi uciec…
„Dość" – wyrzuciła sobie w duchu.
– Słyszysz, Anka! Dlaczego dzwonisz do mnie dopiero dzisiaj?
– Nie chciałam dokładać ci zmartwień. Myślałam, że jeśli Agata nagle
by się u ciebie pojawiła, wydałoby ci się to podejrzane i sama dałabyś mi
znać.
Nie brzmiało to przekonująco, a  branie przesadnych względów na
innych ludzi nie pasowało do Anny. Ester z powątpiewaniem wydęła wargi.
– Oczywiście, że bym to zrobiła. Ale i  tak nie rozumiem, dlaczego
przez cały tydzień nie dałaś mi…
– Wstydziłam się.
I znów ten złamany głos. Jakby wcale nie należał do Anny. Ester wzięła
głęboki oddech (przede wszystkim spokojnie!).
– Aniu, nie masz się za co wstydzić. Starałaś się. To nie twoja wina, że
Aga zbłądziła. – Naprawdę nie jej?  – Posłuchaj, może przyjedziesz tu na
weekend? Możesz nawet wziąć ze sobą Marcelinę. Wy dwie razem
pracujecie i widujecie się cały czas, ale ja już prawie zapomniałam, jak ona
wygląda. Co ty na to? Jestem sama, bez dzieci, i  nie mam zamówionych
żadnych gości. – Ester zrezygnowała z weekendowej nirwany. Wprawdzie
zaprosiła Macieja na kolację, ale czy to teraz takie istotne? Jest potrzebna
najlepszej przyjaciółce, więc wszystko inne musi poczekać.
– Właściwie zamierzałam pracować.  – Anna się zamyśliła.  – Ale
w sumie mogę pracować z Marceliną też u ciebie, prawda? To widzimy się
w piątek?
– Tak. – Ester pomyślała, że pomimo iż przyjadą w odwiedziny jej dwie
najlepsze przyjaciółki, bynajmniej nie będzie to wesoły weekend. Chyba że
do tego czasu policja odnajdzie Agatę. Albo sama wróci. Albo za chwilę
pojawi się na podwórzu gospodarstwa, głodna i brudna, ale żywa… – To na
razie, trzymam kciuki.
– Ester? Spieprzyłam to – szepnęła Anna.
– Co spieprzyłaś?
– Wychowanie Agaty. Życie Agaty. Wszystko. Zepsułam więcej, niż
potrafiłabyś sobie wyobrazić.


ROZDZIAŁ 2

Od dziesięciu dni nie widziała swojej twarzy. Wiedziała dokładnie, jak
długo już trwa jej ucieczka: co rano robiła paznokciem kreskę na pustym
pudełku po papierosach. Przez dziesięć dni nie myła się w ciepłej wodzie,
nie dotknęła włosów grzebieniem, nie spała w łóżku. Przez dziesięć dni nie
była w  żadnym pomieszczeniu, nie licząc przedwojennego domu w  głębi
lasu, przypominającego bardziej stertę gruzu częściowo ograniczoną
dwiema rozpadającymi się ścianami, w  tym jedną z  oknem. Agata co
wieczór przedzierała się z  namiotu przez rumowisko porośnięte
pokrzywami i  jeżynami, siadała w  miejscu, w  którym kiedyś zapewne
znajdował się parapet, i  powoli wypalała kilka papierosów. Ruina ją
przyciągała, w jej bliskości czuła się bezpieczniej niż w otwartej przestrzeni
lasu.
Brudne włosy pozlepiały się w strąki, a pod połamanymi paznokciami
tkwił brud. Po raz pierwszy w życiu nie liczyło się dla niej, jak wygląda.
Skupiała się na tym, co czuje. Chłód, głód, pragnienie, strach. Spokój.
Wypełnił ją dziś niespodziewanie, na przekór wszystkiemu, przez co
przeszła. Kiedy siadła w  oknie, jej dusza po raz pierwszy od dawna
przestała się kurczyć i trząść. Rozlała się po moczarach niczym wieczorna
mgła, a Agata siedziała bez ruchu i oddychała lekko, żeby nie spłoszyć tego
poczucia ulgi i wolności.
Budynek, w  którego ruinach powoli zaczynała czuć się jak w  domu,
stanowił kiedyś część dużej wsi, pod koniec lat czterdziestych zrównanej
z  ziemią, ponieważ znajdowała się zbyt blisko pilnie strzeżonej granicy
państwa. Jakub twierdził, że podobny los spotkał wówczas wiele wiosek.
Agata nigdy wcześniej nie interesowała się historią, ale teraz czarno-biała
przeszłość przeistoczyła się z  nudnych stron podręcznika w  chropowaty
tynk pod opuszkami palców, rozwartą gardziel wyschniętej studni na skraju
rumowiska, we wciśnięte w glinę pozostałości ceramicznego garnka. Ze wsi
liczącej sto pięćdziesiąt domów pozostały dwie ściany bez dachu i to jedno
okno. Dlaczego akurat je oszczędzono? Agata obdarzyła sympatią ten dom
z  burzliwą przeszłością  – prawdopodobnie dlatego, że w  jej przeszłości
również istniało wiele różnych bolących historii.
Szybko się ściemniało. Nie widziała już nawet oddalonego sto metrów
od niej skraju lasu ani namiotu, który rozstawił tam Jakub. Z  początku
wieczory były najgorsze w  całej tej ucieczce, ponieważ gęstniejący mrok
napędzał Agacie strachu. Teraz już wiedziała, że nie ma się czego bać, bo
niebezpieczeństwo grozi jej przede wszystkim ze strony ludzi, a  oni są
daleko. Od najbliższej drogi dzieli ją sześć kilometrów, najbliższa wieś jest
jeszcze dużo dalej. Ludzie szukający Agaty nigdy by nie pomyśleli, że
potrafi przeżyć w  miejscu tak odległym od cywilizacji. Szukają jej
w miastach, w klubach nocnych, na dworcach, na przydrożnych parkingach.
Tymczasem ona siedzi w  ruinie domu pośród lasów, a  jej bębenki uszne
pieści cisza.
Nie dopadli jej tylko dzięki Jakubowi, musi o  tym pamiętać. To on
chodzi do wsi po jedzenie, to on przywiózł ciepły śpiwór, zaprowadził ją
w  góry i  rozstawił namiot w  tym odległym miejscu. Od razu ostrzegł ją
jednak, że zostanie tam najwyżej przez dwa tygodnie, bo potem zaczyna
swoją pierwszą pracę. Automatycznie zakładał, że Agata wróci do ośrodka,
a  ona na razie nie wyprowadzała go z  błędu, choć bynajmniej nie
zamierzała tam wracać. Wraz z  nadchodzącym końcem „urlopu"


zrozumiała absurdalność ich dotychczasowego paktu: podczas gdy ona jest
uciekinierką, Jakub przeżywa z  nią swoje ostatnie wakacje w  Krusznych
Górach. I  pozostały mu już tylko dwa dni… Agata sposępniała
w  ciemności. Jak poradzi sobie bez niego? Uciekła z  poprawczaka. Jest
poszukiwana. Jeśli pojawi się wśród ludzi, prędzej czy później zatrzyma ją
patrol policyjny i zawiezie z powrotem do ośrodka.
To, co się wydarzyło, nie jest drobnostką, nad którą można by po prostu
machnąć ręką. Agata czuła coraz mocniejsze przeświadczenie, że powinna
działać.
Tylko jak?
Dotychczas z  powodzeniem udawała przed Jakubem, że uciekła
z  ośrodka ot tak, z  nudów. Czy powinna mu się zwierzyć i  poprosić
o  pomoc? Tyle że kiedy wtajemniczy swojego obrońcę, przestanie być
panią sytuacji. Jakub będzie w  nieskończoność omawiać jej problemy,
proponować całkowicie niemożliwe i  niestosowne rozwiązania, a  może
nawet spróbuje namówić ją, by zgłosiła się na policję…
Nie, o niczym mu nie powie. Poradzi sobie jakoś sama.
Szkoda tylko, że tę ucieczkę utrudnia jej wygląd, tak łatwo zapadający
w  pamięć. Natura obdarzyła ją płowymi, skandynawskimi włosami oraz
zielononiebieskimi oczami tak przejrzystymi, że ludzie uznawali je za
soczewki kontaktowe. Teraz przydałyby się jej soczewki, brązowe lub
szare, dzięki którym wtopiłaby się w tłum. Tylko czy odważy się wejść do
optyka, skoro w  Internecie, gazetach i  telewizji niedawno mogło się
pojawić jej zdjęcie? Agata nie wiedziała, czy policja traktuje poważnie
ucieczki z  poprawczaka, ale dopóki mieszkała z  matką, oglądała czasem
program Na tropie i  co jakiś czas widywała tam zdjęcia zaginionych
dziewczyn.


Czy cały kraj widział tam również jej twarz? Jeśli tak, to co
powiedziano w  telewizji? W  duchu zaczęła myśleć: Siedemnastoletnia
Agata Walenta, sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu, szczupła,
długie jasne włosy i zielononiebieskie oczy. Znaki szczególne: liczne blizny
na przedramieniu oraz duża liczba kolczyków. Ostatnio widziano ją
w piątek siedemnastego czerwca na rynku w miasteczku Mlází na północy
Czech, gdzie od sierpnia zeszłego roku przebywała w  zakładzie
poprawczym dla nieletnich…
Srebrnych kolczyków pozbyła się natychmiast po ucieczce. Nie jest tak
głupia, by chwalić się wyraźnym znakiem rozpoznawczym. W  skórze
pozostały po nich tylko niewielkie kropeczki. Blizny od dawna potrafiła
chować pod długimi rękawami. Zostały po długich ranach ciętych, które
zrobiła własnoręcznie żyletką w czasach, gdy życie wymknęło się jej spod
kontroli. Czuła się wówczas tak otępiała i pusta, że ból stanowił przyjemną
odmianę. Karała się za to, że nie potrafi wzbudzić w nikim bezwarunkowej
miłości, a jednocześnie karała też matkę, która tej miłości nie potrafiła jej
dać. A  przynajmniej tak tłumaczyła jej to zachowanie opiekunka
w poprawczaku, ta jedyna miła i pełna zrozumienia, która być może teraz
zamartwia się losem Agaty… Jeśli chodzi o blizny, prawdopodobnie miała
rację. Agata przypomniała sobie, z  jakim obrzydzeniem matka
obserwowała kiedyś jej przedramię, poprzecinane mniej lub bardziej
zagojonymi ranami. Z im większą dezaprobatą na nie patrzyła, tym większą
Agata wyrządzała sobie krzywdę. Po przybyciu do zakładu jeszcze przez
kilka tygodni lubowała się w bólu. W łazience kilkakrotnie przekłuła sobie
igłą uszy, brwi oraz górną wargę, a potem wkładała w rany srebrne krążki.
Zawsze towarzyszyło temu mnóstwo krwi, ale też poczucie zwycięstwa nad
samą sobą i krótkie zapomnienie. Z czasem zaczęła traktować swoje ciało
delikatniej. W  sumie to, że mama wysłała ją do zakładu, okazało się nie


takie głupie. Pomimo iż Anna zawsze chciała dla Agaty tylko tego, co
najlepsze, życie córki bez codziennej obecności matki stało się dużo
bardziej przejrzyste i znośne.
Agata zastanawiała się, czy jej zdjęcie naprawdę pojawiło się
w telewizji. Jeśli tak, tysiące osób myślały o niej chociaż przez chwilę, co
jest w pewnym sensie czymś wspaniałym! Przy piwie i słonych orzeszkach
ludzie rozmawiali o  tym, gdzie mogła się podziać ta chuda dziewczyna
z bliznami i czy teraz kupczy gdzieś ciałem w którymś z przygranicznych
miasteczek, czy może za kilka dni pojawi się w domu rodziców, zabiedzona
i  głodna. Agata uśmiechnęła się w  ciemności. Jeśli mówili o  niej
w  telewizji, wszyscy znajomi matki dowiedzieli się, gdzie spędziła
poprzednie pół roku. W poprawczaku, a nie w prywatnej szkole językowej
w Londynie! Sąsiedzi i znajomi matki rozmawiają o Agacie, podśmiewają
się złośliwie, a matce od rana do wieczora dzwoni telefon. Czy czeka, aż
połączenia wpadną do skrzynki głosowej i wścieka się po cichu, czy może
wymyśliła dla ciekawskich jakieś wyjaśnienie, które nie zniszczy jej
reputacji? Jedno Agata wiedziała na pewno: jeśli do upublicznienia jej
tożsamości była potrzebna zgoda matki, żadnych poszukiwań w telewizji,
gazetach i Internecie nie było, nie ma i nie będzie.
– I tak cię nie rozumiem – rozlega się za jej plecami. Jakub zakradł się
w  ciemności tak cicho, że Agata aż podskoczyła ze strachu.  – Tobie
naprawdę nie przeszkadza to, że mama się o ciebie boi?
Westchnęła przeciągle.
– Co ci do tego?
– Może mogłabyś skądś do niej zadzwonić i powiedzieć, że nic ci nie
jest… i od razu się rozłączyć.
Pokręciła głową bez słowa. Jakub nie zna jej za dobrze, a  jej matki
nigdy nawet nie widział. Dlaczego miałby więc dyktować Agacie, co ma


robić? Po raz pierwszy żałowała, że po ucieczce z poprawczaka zadzwoniła
do niego i wyjawiła mu, co się dzieje. Tyle że wtedy była już trzydzieści
osiem godzin na gigancie i miała za sobą tylko krótki przerywany sen na
senniku pod dziurawym dachem, przez który kapała na nią rosa, a  przy
każdym ruchu łaskotały ją w nosie wzbijane w powietrze cząsteczki kurzu.
Za ostatnie pieniądze kupiła na stacji benzynowej podwójną porcję zupy
gulaszowej i chciało się jej płakać.
Dlaczego tak właściwie uciekła? Bo musiała. Tamtego okropnego dnia
nie potrafiła sobie wyobrazić, że wieczorem będzie się wygłupiać na balu
przebierańców, a  potem położy się na wąskim łóżku pod zakratowanym
oknem i  będzie słuchać oddechów pozostałych mieszkanek pokoju.
Zatęskniła za ciszą, ponieważ od zawsze walczyła z problemami po cichu,
a  samotność wydawała się jej dużo znośniejszym lekiem na rozpacz niż
towarzystwo ludzi świdrujących ją wzrokiem, oceniających jej zachowanie,
czekających na oznaki słabości… Musiała coś zrobić, działać. Do ucieczki
motywowało ją również to, że napędziłaby strachu matce. Więc zwiała.
W pokoju pod odstającym linoleum chowała zaoszczędzone pieniądze,
ale nie było ich wiele i  skończyły się po niecałych dwóch dniach
bezcelowej tułaczki. Agata zaczęła rozważać powrót, ale potem wygrzebała
z  pamięci numer do Jakuba. Poznali się w  Pradze na koncercie tuż przed
tym, jak Agata została wysłana do zakładu. Ich pierwsza randka była dość
przyjemna. Potem utrzymywali kontakt e-mailowy, a Agata przez jakiś czas
okłamywała Jakuba, że matka załatwiła jej na ostatnią chwilę studia
w Londynie. Dobrze się bawiła, opisując nieistniejącą szkołę i kolegów, ale
szybko okazało się, że nie ma wystarczająco bujnej wyobraźni i nie potrafi
przekonująco odpowiadać na pytania Jakuba dotyczące Londynu, więc
przestała odpowiadać na jego wiadomości. Mimo to w chwili rozpaczy na
stacji benzynowej przypomniała sobie właśnie o nim. Może dlatego, że nie


znał jej przyjaciół, przez których skończyła tak, jak skończyła, że nie
należał do jej świata, który po jakimś czasie wydał się jej dokładnie tak
brudny i  pusty, jak latami na próżno ostrzegała ją matka. Zadzwoniła do
Jakuba, bo nie chciała wtedy rozmawiać z  nikim innym. I  zaczęła prosto
z mostu, bo zmyśleń i kłamstw było już wystarczająco dużo: – Wiesz, gdzie
spędziłam ostatnie pół roku? W  poprawczaku. A  teraz zwiałam. Nie, nie
zmyślam. Przepraszam, że cię okłamywałam. Nie wiem, dlaczego to
robiłam. Chyba najpierw wstydziłam się tego poprawczaka, a potem swoich
kłamstw.  – Niczego od niego nie chciała. Lecz on postanowił do niej
przyjechać, prawdopodobnie z nudów…
Od tamtego dnia towarzyszy jej, kupuje jedzenie, wydaje na nią własne
pieniądze, ale też nie przestaje prawić morałów. Do diabła z  nim, Panem
Grzeczniutkim!
– To już bez znaczenia. I  tak za dwa dni muszę wracać do domu  –
kontynuował Jakub, który nie potrafił przestać myśleć o  matce Agaty.
Dlaczego ta dziewczyna jest tak okrutna, że nawet nie da jej znaku życia? –
Będziesz chciała, żebym odwiózł cię do Mlází czy do matki?
– Nie wrócę do zakładu, Kuba.
– Czyli do matki – odparł. – Dobrze. Mnie to nawet bardziej na rękę. Po
prostu zabierzesz się ze mną do Pragi.
– Nie – powiedziała.
– Jak to? Nie mogę dłużej się tobą opiekować. Jedź do matki albo wróć
do zakładu. Nie masz pieniędzy. Dokąd chcesz pójść?
– Do zakładu na pewno nie pojadę – powtórzyła stanowczo.
– Dlaczego? Czy ktoś cię tam skrzywdził?
Pokręciła głową.
– No, Aga, przestań  – Mówił do niej jak do upartego dziecka.  –
Przecież nie zostaniesz tam na zawsze. Albo za kilka miesięcy matka


weźmie cię do siebie, albo wyjdziesz po osiemnastce, to już niedługo.
Chyba to lepsze niż skończyć na ulicy.
– Po prostu teraz nie mogę tam wrócić. I daj mi już spokój!
Oparł się o ścianę obok okna, w którym siedziała, i westchnął.
– W takim razie jedź ze mną do domu.
Po raz pierwszy zaproponował jej coś takiego. A przecież uzgodnili, że
ich związek będzie całkowicie niezobowiązujący! Agata w  przypływie
irracjonalnego szczęścia pomyślała, że podobne wybuchy radości
prawdopodobnie przeżywają kobiety, które partner prosi o rękę. Zatem nie
jest Jakubowi obojętna. Nie przyjechał tu tylko z nudów.
Lecz zaraz potem zrozumiała, że zaproponował jej coś, czego nie może
spełnić, przynajmniej nie od razu. Przecież mieszka z  rodzicami.
W  mieszkaniu. Niedawno zdał maturę, a  pierwszą wypłatę dostanie
najwcześniej za miesiąc. Gdzie miałaby tam spać? Na wersalce w dużym
pokoju? Powiedziałby rodzicom: Mamo, tato, to jest Agata, uciekła
z poprawczaka i zamieszka teraz u nas?
– Chyba nie mówisz poważnie.
– Nie mówię – przyznał, nie potrafiąc ukryć, jaką poczuł ulgę, że Agata
nie powiedziała: dobrze, świetny pomysł.
Agaty to nie zaskoczyło. Przez całe życie było tak samo – nikomu nigdy
tak naprawdę na niej nie zależało.
– Więc po co mi to proponujesz? – spytała spokojnie, zgasiła papierosa
o  ścianę, a  niedopałek wcisnęła w  szparę między kamieniami.  – Kubo,
posłuchaj. Ja mam plan. Od kiedy tu jestem, dużo myślałam. Już wiem,
dokąd pójdę.
– Dokąd?
– Muszę coś załatwić. Porozmawiać z kilkoma osobami. Potem wrócę
do zakładu, bo rzeczywiście nie chcę skończyć na ulicy, ale teraz jest na to


jeszcze za wcześnie.
– Co będziesz załatwiać?
– Muszę… przeprowadzić śledztwo. – Nawet w jej własnych uszach ta
odpowiedź brzmiała śmiesznie, ale była prawdziwa.
– Śledztwo? – przedrzeźnił ją Jakub. – Wkurza mnie, że wciąż udajesz
taką tajemniczą. Jeśli myślisz, że będę cię wypytywać, to jesteś w błędzie.
Jeśli nie chcesz mi powiedzieć, to nie mów. Pojutrze jadę do Pragi, a  ty
sobie prowadź to swoje śledztwo  – wymówił to słowo z  jeszcze większą
pogardą niż za pierwszym razem – gdzie ci się żywnie podoba.
Wzruszyła ramionami. Mylił się. Nie chciała, żeby ją wypytywał. Nie
musiała się nikomu zwierzać, a  ponadto była przekonana, że gdyby
powiedziała mu prawdę, nie uwierzyłby.
Jego milczenie nie trwało nawet minutę.
– Dokąd pojedziesz?  – nalegał na odpowiedź.  – U  kogo chcesz
mieszkać?
– Poproszę ciocię, żeby przyjęła mnie na kilka dni. To przyszywana
ciocia, przyjaciółka mamy, ale mieszkałam u niej pół roku, kiedy mama nie
mogła już ze mną wytrzymać. Lubi mnie i…
– Myślisz, że obca kobieta będzie ci pomagać w  ucieczce
z  poprawczaka? Czy to przypadkiem nie jest karalne?  – wybuchł.  – Sam
jestem wariatem, że się tu z tobą ukrywam… Posłuchaj, Agata, skoro już
się w to wpakowałaś, nie powinnaś dodatkowo pogarszać swojej sytuacji.
Mama wysłała cię do zakładu, tego już nie zmienisz. Jeśli tam wytrzymasz,
w końcu odeślą cię do domu i będziesz żyć jak normalna dziewczyna. Ale
jeśli zaczniesz się teraz włóczyć, skończysz jako dziwka albo narkomanka.
– Daruj sobie to kazanie.
Nie zwracał na nią uwagi.


– Myślałem, że zwiałaś, bo chciałaś przeżyć jakąś przygodę. Miałem
nadzieję, że…
– Że pomieszkasz ze mną w lesie pod namiotem, a potem spokojniutko
odwieziesz mnie tam, gdzie moje miejsce, i pójdziesz grzecznie do pracy?
Świetnie to wymyśliłeś, Kuba. Tyle że ja mam inne plany.
– To zdradź mi je wreszcie, do cholery! – krzyknął. – Jesteś mi winna
wyjaśnienie. Nie widzieliśmy się przez kilka miesięcy, myślałem, że
wkuwasz w Londynie angielskie słówka, a potem nagle dzwonisz i mówisz,
że przez cały ten czas mnie okłamywałaś, zwiałaś z poprawczaka, sterczysz
na parkingu przy jakiejś zasranej stacji benzynowej i zaczepiają cię tirowcy.
Mogłem z tobą pogadać, powiedzieć, że życzę ci dużo szczęścia i odłożyć
słuchawkę, nie? Ale ja wybrałem kasę z  bankomatu, wsiadłem do auta
i przyjechałem do ciebie, bo gdyby coś ci się stało, do śmierci dręczyłyby
mnie wyrzuty sumienia, że mogłem ci pomóc, ale nie pomogłem.
– Ach, jaki ty jesteś szlachetny! – Na twarzy Agaty pojawił się niemiły
grymas. – Myślę, że przyjechałeś do mnie, bo masz wakacje i nie chciałeś
się kisić w domu.
Chyba nie była daleko od prawdy, bo Jakub zamiast odpowiedzi
zacisnął wargi.
– Powiedz, dlaczego uciekłaś, Aga. Tylko nie kłam.
– Coś się stało.
Kiedy Jakub wziął głęboki oddech, by zadać kolejne pytanie, Agata
dodała zadziornie:
– Nie uważasz, że gdybym chciała ci o tym opowiedzieć, to już dawno
bym to zrobiła? Nie zamierzam o tym gadać. Koniec, kropka.
– Dlaczego? Ulżyłoby ci, gdybyś to z siebie wyrzuciła.
Przewróciła oczami.


– Mówisz jak moja matka. „Jeśli podzielisz się ze mną swoim bólem,
u ciebie zostanie tylko połowa" – Agata przedrzeźniała jej głos. – Bzdura!
Matka zawsze mówi tak tylko po to, żeby wyciągnąć z  ludzi ich sekrety.
Plotki to jej żywioł. Ona z nich żyje! Wiesz, co myślę o tej jej mądrości? Że
jeśli podzielę się z  kimś swoim bólem, podwoję go, bo kiedy ci o  nim
opowiem, będziemy się męczyć oboje.
Wpatrywał się w nią. Potem się odwrócił i pokręcił głową.
– Jak taka dziewczyna jak ty trafiła do poprawczaka?
– Taka dziewczyna jak ja? – Agata zaśmiała się chrapliwie. – Przecież
już ci to wyjaśniłam. Matka miała wrażenie, że sobie ze mną nie radzi, więc
poprosiła opiekę społeczną o  umieszczenie mnie w  poprawczaku. Byłam
wtedy… no… dzika. Wagarowałam, paliłam haszysz, kradłam z  domu
antyki i zastawiałam je w lombardzie.
Jakub wyciągnął ku niej rękę i  przejechał palcem po wewnętrznej
stronie przedramienia.
– I nienawidziłaś całego świata – dodał.
Był to tak niespodziewany i zaskakująco delikatny dotyk, że Agata aż
zadrżała. Nie wspominała Jakubowi o pochodzeniu tych blizn, ale on i tak
odgadł, skąd się wzięły i  dlaczego. Wzruszyło ją to. Pomyślała, że może
niezwierzanie się temu człowiekowi jest błędem.
– No – westchnęła.
– A potem?
– Potem załatwiałyśmy formalności, a  mnie wkurzało, że matka chce
się mnie pozbyć, więc robiłam wszystko jej na przekór. Kiepsko się to
skończyło.
– Jak?
Jeszcze przed chwilą nie zamierzała mu o tym mówić, ale skoro już tak
się rozgadała…


– Mieliśmy z kumplami proces. Na szczęście u mnie skończyło się na
środkach wychowawczych i  nie musiałam iść do więzienia.  – Jakub nie
reagował, więc dodała rzeczowo: – Napad z bronią w ręku.
Raczej czuła, niż widziała, jak pokręcił obok głową z niedowierzaniem.
– Zaatakowałaś kogoś ze spluwą? Ty?
– Nie. Ze strzykawką napełnioną własną krwią.
Nawet w ciemności wyczytała w jego oczach całkowite zaskoczenie.
– Kogo?
– Sprzedawczynię w  butiku. Byliśmy tam w  trójkę: ja, kumpela
i  kumpel. Traktowaliśmy to jak… niegroźny wybryk albo… sama nie
wiem… jako przygodę. Byliśmy na prochach i  straciliśmy nad sobą
kontrolę. Kumpela chodziła do szkoły pielęgniarskiej, więc pobrała mi
krew, a  ja weszłam do sklepu i  zaczęłam wymachiwać sprzedawczyni
strzykawką przed oczami i grozić, że jeśli nie da mi wszystkich pieniędzy
z kasy, to ją dźgnę.
– Co?
– Dźgnę.
– Zrozumiałem, do cholery! Tylko wydaje mi się to całkowicie…
popieprzone.
– I  masz rację.  – Agata zaśmiała się jeszcze chrapliwiej niż przed
chwilą.  – Niczego jej nie zrobiłam i  nawet nie zamierzałam. Kumpela
została na czatach przed drzwiami, ale kiepsko się spisała i  do sklepu
wszedł jakiś facet. Obezwładnił mnie, wezwał policję… i już było po nas. –
Na chwilę zamilkła.  – Mam wrażenie, że to się zdarzyło w  poprzednim
życiu. W  bandzie wszyscy mieliśmy coś na sumieniu. Na przykład
kradliśmy rowery górskie, chłopaki czasem włamywali się do aut
i  woziliśmy się nimi w  nocy. Myśleliśmy, że skoro mamy dopiero
szesnaście lat, policja nie może nam nic zrobić.


Jakub długo milczał.
– To było, zanim się poznaliśmy?
Skinęła głową.
– Tak. Kiedy cię poznałam, czekałam na rozprawę… Tyle że nie
mogłam powiedzieć ci czegoś takiego pierwszego dnia znajomości, nie?
Ale wiesz co? Wtedy zrozumiałam, że przegięłam. Gdyby pozwolili mi
zostać w domu, uspokoiłabym się, a przynajmniej tak mi się wydaje. Ale
mama się uparła, żeby wzięli mnie do poprawczaka. Zresztą do teraz mówi,
że nie chce mojego powrotu. Twierdzi, że jak wyjdę, znów wpadnę w złe
towarzystwo.
– I tak nie rozumiem, jak dziewczyna twojego pokroju…
– Nie rozumiesz, bo jesteś grzeczniutki, Kuba. Po maturze pozwoliłeś
sobie na kilka tygodni wakacji i w środku lata zaczynasz pracę. Jak wpadłeś
na coś tak głupiego? Moja mama popuściłaby z  radości, gdyby miała
takiego syna. Zawsze chciała mieć dziecko jak z  reklamy jogurtów. Na
podwórko ubierała mnie w białe dresy, których nie mogłam pobrudzić, więc
kiedy pozostałe dzieci tarzały się po ziemi, ja siedziałam na ławce jak
emerytka. Potem już nawet tam nie chodziłam, bo codziennie miałam
zajęcia pozalekcyjne. Kółko teatralne, angielski, francuski, śpiew. W wieku
siedmiu lat! Kiedy miałam dwanaście, dorzuciła mi jeszcze niemiecki.
I  proszę, skończyło się to tak, że nie będę mieć nawet matury, bo
w poprawczaku jest tylko przygotowanie zawodowe i…
Jakubowi nie podobała się ta zmiana tematu.
– Wiele dzieci chodzi na kółka pozalekcyjne. To wcale nie wyjaśnia,
dlaczego zaczęłaś robić takie bzdury.
Agata wzruszyła ramionami. Ile prawdy odważy się wyjawić?
– Fakt. Mama wciąż płaciła za te zajęcia, a kiedy miałam piętnaście lat,
zrozumiałam, że nie zorientuje się, jeśli przestanę na nie chodzić. Zaczęłam


też podrabiać zwolnienia z  lekcji. Włóczyłam się, zazwyczaj z  kimś, kto
akurat mógł poświęcić mi czas. Zazwyczaj nie chciało mi się wracać do
domu. Albo nawet nie mogłam.
Przestał świdrować ją badawczym spojrzeniem i przeniósł wzrok na las.
– Nie mogłaś? Dlaczego?
– Bo u mamy był akurat jej facet i wkładała klucz w drzwi, żeby nie
dało się ich otworzyć – odparła szybko.
– Olewała cię?
– Gdyby mnie olewała, nie płaciłaby mi przecież za te wszystkie kursy!
Chciała, żebym we wszystkim była najlepsza, ale żebym nie wchodziła jej
przy tym zbytnio w drogę. – Agata wzruszyła ramionami. – Najgorsza była
świadomość, że nawet kiedy byłam najlepsza, miałam same piątki
i  wygrywałam konkursy teatralne, zawsze wiedziałam, że u  mamy i  tak
jestem na drugim miejscu. Pierwsze zajmował ten facet. Na przykład
przyprowadzała go, kiedy akurat odrabiałam lekcje, i pytała: Aga może tu
zostać, czy mam ją wysłać na dwór? Rozumiesz to? Pytała go, czy ja mogę
zostać w naszym mieszkaniu! Wiesz, co myślę? Ona mnie kocha, ale tylko
wtedy, gdy nie sprawiam problemów. Najchętniej postawiłaby sobie
doskonałą córkę w gablocie jak jakąś drogą wazę.
– A ile miałaś lat, kiedy zmarł tata?
– Dziewięć. Naprawdę go kochałam, ale już zbytnio go nie pamiętam.
Właściwie pamiętam tylko jedne wakacje w Finlandii, te ostatnie przed jego
zawałem. Pojechaliśmy tam bez mamy, pod namiot…
Lubiła opowiadać o  przeszłości i  spodziewała się, że Jakub zapyta
o szczegóły tej wyprawy, lecz on zamiast tego warknął:
– I tak powinnaś wrócić do domu.
Westchnęła.


– Sam już kilka razy podkreślałeś, że ze sobą nie chodzimy i tylko się
kumplujemy, tak?  – Kiedy mrugnął przytakująco, kontynuowała:  – Jest
więc jasne, że kiedy stąd wyjedziesz, każde z nas pójdzie w swoją stronę.
Nie bój się, jeśli zgarnie mnie policja, nie powiem, że mi pomagałeś.
– Mam gdzieś, co komu powiesz! – wybuchł Jakub. – Dobra, przyznaję,
przyjechałem do ciebie przede wszystkim z nudów. Chciałem, żeby coś się
działo. Było mi obojętne, co będzie potem. Boże, przecież zanim cię
zwinęli, mieliśmy tylko jedną randkę! Prawie cię nie znałem. Ale teraz coś
się zmieniło…
– To prawda  – przyznała cicho Agata i  przez chwilę oboje milczeli.
Z  lasu dobiegło hukanie puszczyka. W  pierwszych dniach pobytu jego
przeciągłe nawoływania ją przerażały, ale z  biegiem czasu przywykła do
nich.
– Nie wierzę w  te twoje gadki o  cioci i  śledztwie  – ciągnął Jakub.  –
Skąd mam wiedzieć, że nie skończysz w  przygranicznym burdelu tak jak
dziewięćdziesiąt procent dziewczyn uciekających z poprawczaka?
W świetle księżyca dobrze widziała jego twarz i nagle zrozumiała, jak
mało go zna. Kim on jest? Twierdzi, że mu na tobie zależy, ale co o  nim
wiesz? Co robisz z nim w głębi lasu, wiele kilometrów od cywilizacji? Skąd
czerpiesz pewność, że nie poderżnie ci tu gardła? Westchnęła.
– Kuba, naprawdę bardzo mi pomagasz. Ale to jeszcze nie znaczy, że
możesz odzywać się do mnie w ten sposób.
Spojrzał w jej stronę, ale nie na nią.
– Przepraszam – powiedział bez przekonania.
– Ty naprawdę myślisz, że pójdę się kurwić? Albo że zaszyję się
w  jakimś śmierdzącym praskim squacie, gdzie wszyscy sypiają ze
wszystkimi.


– A dlaczego miałbym myśleć inaczej? W wieku szesnastu lat trafiłaś
do poprawczaka. I to do tego o najgorszej reputacji. Co chwilę podjeżdżają
tam faceci w  mercedesach i  czekają na dziewczyny, które wsiądą do ich
auta i pozwolą zawieźć się do burdelu. Tylko nie udawaj zaskoczonej, był
o  tym reportaż w  telewizji i  wypowiadały się w  nim nawet
wychowawczynie. W  życiu nie przyszłoby mi do głowy, że kiedyś będę
mieć do czynienia z jedną z tych… – połknął nieprzyjemne słowo. – Skąd
mam wiedzieć, że jesteś inna.
– Nie możesz tego wiedzieć. Ale jestem inna. Jestem normalną, dobrą
dziewczyną. Przynajmniej tak mi się wydaje.
– Jasne. I  wcale cię nie rusza to, że twoja mama umiera w  domu ze
strachu, czy jeszcze żyjesz.
Agata nagle nie potrafiła sobie wyobrazić tego, że dziś znów zamknie
się z  Jakubem w  ciasnym namiocie i  przez całą noc będzie słuchać jego
oddechu. Miała go dosyć. Dlaczego wciąż ją atakuje? Dlaczego nie próbuje
jej zrozumieć? Może dlatego, że na razie nie pozwoliła mu się poznać.
– Wiesz co? Jeśli moja matka umiera ze strachu, to tylko przed tym, że
jej znajomi dowiedzą się o moim pobycie w poprawczaku.
– Nie powiedziała im o tym?
– Większości nie.
– Dlaczego?
– By dalej uchodzić za doskonałą.
Zamyślił się.
– Czym ona się tak właściwie zajmuje?
Agata nabrała powietrza, by odpowiedzieć, ale potem pokręciła głową.
– Jeśli ci powiem, pomyślisz, że zmyślam.


– Boże, a  to niby dlaczego? Opracowuje dla NASA tabletki na
nieśmiertelność?
Zaśmiała się. Może jednak nastał czas, by wyjawić o  sobie Jakubowi
coś więcej. Może mogłaby mu nawet opowiedzieć o tym, co wydarzyło się
ostatniego dnia jej pobytu w  zakładzie. Właściwie dlaczego nie? Spędzi
z  nim już tylko dwa dni, potem każde pójdzie w  swoją stronę i  trudno
powiedzieć, czy jeszcze kiedyś się spotkają. Może być pewna, że Jakub
zatrzyma jej tajemnice dla siebie  – bo jeśli z  kimś by o  nich rozmawiał,
wyszłoby na jaw, że pomagał Agacie w  ucieczce. Jego rodzice myślą, że
pojechał z kolegą pod namiot, by nacieszyć się resztką ostatnich wakacji.
Nikt nie łączy Agaty z  Jakubem, a  jemu będzie zależało na tym, aby tak
pozostało.
Może naprawdę poczuje ulgę, gdy wyrzuci z  siebie to wszystko.
Niczym nie ryzykuje, a obserwowanie reakcji Jakuba będzie dość zabawne.
– W  takim razie posłuchaj  – zaczęła poważnie i  zapaliła kolejnego
papierosa.  – Ale nikomu nie powtarzaj tego, co ci teraz powiem.
Obiecujesz?


ROZDZIAŁ 3

Gdzie może podziewać się Agata? Czy ma co jeść? Gdzie spędzi dzisiejszą
noc?
Anna Walenta zakręciła wodę płynącą do wanny, ale kiedy szum i plusk
przestał izolować ją od świata, rozpacz powróciła do klatki piersiowej ze
zdwojoną siłą. Anna oparła głowę o  wykafelkowaną ścianę i  próbowała
pokonać atak paniki. W  mieszkaniu było tak cicho, że wyraźnie słyszała
bębnienie deszczu o parapet.
Czy Agata ma gdzie się przed nim schować? Dlaczego uciekła z tego
cholernego zakładu? Gdzie włóczy się tak długo?
Annie znów popłynęły łzy po policzkach na myśl o deszczowej nocy,
podczas której jej dziecko błąka się gdzieś samotnie. Płakała kilka razy
dziennie, a  jej oczy były poprzetykane krwistymi nitkami jakby miała
zapalenie spojówek.
Znów puściła do wanny duży strumień wody. Wytarła twarz ręcznikiem,
jednocześnie brudząc go rozpuszczonym tuszem do rzęs, a kiedy odkładała
ręcznik na wannę, pomyślała, jak efektownie wyglądałaby scena, w której
aktorka leżałaby naga w wannie, a na białą pianę kapałyby czarne łzy. Cóż
za dramaturgia! Kamera filmowałaby to spod sufitu: półzbliżenie, kadr
średni…
Czy naprawdę nawet teraz myśli o pracy?
Owszem. I to bez wstydu.


Anna kochała swoją pracę. Kiedy trzy lata temu awansowała na główną
scenarzystkę tasiemcowego serialu Podwórze, rozpierała ją duma.
Wprawdzie później wymarzona praca stopniowo stawała się rutyną, ale po
raz pierwszy była to rutyna kochana i  dająca radość, ponieważ nie było
w  niej miejsca na nudę. Anna miała tyle pracy, że rozplanowywała dzień
minuta po minucie, ale i  tak chętnie pracowałaby jeszcze więcej, gdyby
tylko wystarczało jej na to sił. Najbardziej żałowała tego, że nie może
tworzyć scenariusza tej swojej telewizyjnej opery mydlanej w  pojedynkę.
Gdyby serial był bardziej kameralny, na pewno potrafiłaby samodzielnie
prowadzić wszystkie wątki i prawdopodobnie bez problemu pisałaby nawet
dialogi, ale Podwórze emitowano pięć razy w tygodniu i było w nim ponad
czterdzieści postaci, więc Anna wymyślała tylko charaktery wszystkich
bohaterów i  zwięźle opisywała ich losy, a  późniejszą mrówczą pracę
wykonywali pod jej batutą szeregowi scenarzyści. Anna im doradzała,
wyjaśniała motywacje i  przeżycia poszczególnych bohaterów, pomagała
wymyślać nowe motywy. Podwładni stanowili przedłużenie jej ręki, pisali
tylko to, co wcześniej zaakceptowała lub wręcz nakazała. Mimo to Anna
nie mogła pozbyć się wrażenia, że samodzielnie stworzyłaby lepszy
scenariusz niż zarządzana przez nią grupa.
W jej głowie rodziło się tyle pomysłów, że nie nadążała z  ich
zapisywaniem. W myślach od rana do nocy wirowały fragmenty dialogów.
Najlepsze pomysły przychodziły zazwyczaj w  najmniej odpowiednich
momentach: na przykład kiedyś wpadła na genialny zwrot akcji, kiedy
siedziała na fotelu stomatologicznym, więc musiała poprosić dentystę, żeby
na chwilę przestał grzebać w  jej zepsutym zębie trzonowym, poprosiła
pielęgniarkę o  podanie torby, po czym nabazgrała w  kalendarzu
najważniejsze uwagi. To, że budziła się w  środku nocy i  zaczynała
obmyślać wątki kilku postaci jednocześnie, również nie należało do


rzadkości. Na szafce przy łóżku miała notes i  długopis, więc mogła
w każdej chwili obrócić się po ciemku na bok i pisać. Natomiast rano leżała
z  zamkniętymi oczami i  wyobrażała sobie, że jest którąś z  postaci
serialowych, na przykład nauczycielką Naiwną, a  obok niej leży jej
serialowy narzeczony, nauczyciel Szpak. Wczoraj wieczorem się pokłócili.
Jak zatem powinny brzmieć jej pierwsze słowa po przebudzeniu?
Wiedziała, że jej umiłowanie pracy graniczy z uzależnieniem, ale jakoś
szczególnie się tym nie przejmowała. Przecież ma wspaniałą posadę!
W dzieciństwie często mówiono jej, że ma niezwykle bujną wyobraźnię i że
powinna stąpać mocniej po ziemi, bo w  przeciwnym razie napyta sobie
biedy, lecz paradoksalnie właśnie ta niebezpiecznie rozwinięta wyobraźnia
przyniosła jej sukces i bajeczne zarobki. Dlaczego więc miałaby ją tłumić?
Często marzyła o tym, by wystarczyły jej tylko trzy godziny snu na dobę
i żeby z jej życia zniknęło wszystko, co odrywa ją od pracy, żeby nikt i nic
nie przeszkadzało jej w pisaniu…
Od zawsze chciała być we wszystkim najlepsza. Już w  liceum
postanowiła, że zostanie słynną scenarzystką, przy trzecim podejściu
dostała się do szkoły filmowej i  była najlepsza na roku, tyle że potem
zakochała się w dużo starszym żonatym pisarzu Jarosławie, a studia zeszły
na dalszy plan. Jarosław miał pięcioletnią córkę i od razu dał Annie jasno
do zrozumienia, że może sypiać z  Anną, ale o  rozwodzie nie ma mowy.
Anna się zgodziła, lecz w  duchu się śmiała. Oczywiście, że zdobędzie
Jarosława, to nie jest jej marzenie, tylko cel! I  rzeczywiście, rok później
Jarosław się rozwiódł (Anna dyskretnie zadbała o  to, żeby jego żona
dowiedziała się o ich romansie), ale na tym komplikacje się nie zakończyły:
Jarosław miał wyrzuty sumienia, a ponadto poinformował Annę, że chyba
nie jest stworzony do monogamii i  że prawdopodobnie nie potrafi być
wierny.


Jak go do siebie uwiązać? Dzieckiem  – stwierdziła zakochana Anna,
która wówczas zrobiłaby wszystko, żeby tylko pozostać z tym mężczyzną
na zawsze, bez względu na jego wolę. Jej koleżanki nie miały jeszcze
dzieci, ale Anna była przekonana, że postępuje słusznie. Zatrzyma przy
sobie Jarosława, a poza tym nagle pojawi się ktoś, kto jej potrzebuje, jest od
niej zależny i  darzy ją bezwarunkową miłością, o  którą nie trzeba
nieustannie zabiegać. Przecież dziecko się z nią nie rozejdzie, zostanie jej
dzieckiem na zawsze, niezależnie od wszystkiego. Szkoda, że
z mężczyznami to nie jest równie łatwe.
Niestety rzeczywistość macierzyńska bardzo różniła się od wyobrażeń.
Anna przez prawie dwa lata budziła się z  uciążliwym i  rozpaczliwym
uczuciem: Jest tu. Wciąż tu jest. Nie mogę przed nią uciec. Już nigdy nie
ucieknę. Nie było dnia, żeby nie marzyła o kryjówce, w której mogłaby się
zamknąć i spokojnie pisać, choćby do trzeciej w nocy. Stwierdziła, że tylko
praca może jej pomóc pozostać przy zdrowych zmysłach. Nocami tworzyła
scenariusze adaptacji telewizyjnych, ale była tak zmęczona, że z  trudem
przychodziły jej choćby najprostsze zdania. Zatem wcale jej nie zdziwiło,
że telewizja odrzuciła wszystkie jej propozycje. Jarosław zachował dla
siebie maciupką pracownię na poddaszu w  centrum miasta i  czasem
przyprowadzał tam córkę z  pierwszego małżeństwa (Anna nie tolerowała
jej w ich wspólnym mieszkaniu) oraz prawdopodobnie również kochanki.
Odnosił coraz większe sukcesy, jego książki ukazywały się także za
granicą, pisywały do niego zachwycone czytelniczki, wydawca proponował
coraz korzystniejsze warunki, a  im lepiej mu się wiodło, w  tym głębszą
depresję popadała Anna. Co pozostało z jej ambicji i planów? Powoli, ale
systematycznie przywykała do roli agentki literackiej Jarosława,
pomocniczki i  opiekunki. W  wolnych chwilach czytała jego teksty
i  dopisywała do nich pomysły na ich udoskonalenie, negocjowała


z  wydawcami, wybierała fragmenty, które Jarosław miał czytać podczas
spotkań autorskich. A  także łykała tabletki na sen, na aktywność, na
poprawę nastroju – w zależności od tego, czego akurat potrzebowała. Czuję
się pusta  – powtarzała z  gorzkim rozczarowaniem, gdy wpatrywała się
w  nocy w  sufit. Czuję się pusta, zmarnowana, niespełniona, a  przecież
w  wieku osiemnastu lat myślałam, że należę do wybrańców, że jestem
dzieckiem szczęścia, wyjątkową kobietą, której uda się wszystko, czego
zapragnie. Owszem, osiągnęła swój cel, zdobyła Jarosława, ale to był jej
ostatni sukces. Paradoksalnie właśnie to zwycięstwo stało się jej kulą
u nogi.
Czy gdyby wówczas nie walczyła tak uparcie, byłaby teraz
szczęśliwsza? Nie miałaby Agaty, ale nie tęskniłaby za nią, bo przecież
nawet by jej nie znała. Zamiast zmieniania pieluch i  gotowania kaszek
poświęciłaby te lata na pisanie scenariuszy i pewnie udałoby się jej przebić,
bo kiedy stawiała sobie jakiś cel i  dążyła do niego, zazwyczaj odnosiła
sukces.
Pewnego dnia otworzyli z Jarosławem w sypialni butelkę wina château-
neuf-du-pape, żeby uczcić korzystną umowę na jego piątą lub szóstą
książkę, a  Anna po raz pierwszy otwarcie przyznała, kim jest: kobietą na
urlopie macierzyńskim bez żadnego zawodu, w  pełni zależną od męża.
Rozpłakała się z poczucia całkowitej klęski.
Przez dziewięć lat mieszkali w  dwupokojowym mieszkaniu, a  Anna
miała spokój do pracy tylko w nocy, kiedy mąż i córka spali. Gdy wreszcie
siadała przy stole kuchennym nad pustą kartką, jej głowę wypełniała
pustka. Jak ma pracować umysłowo, skoro jest wyczerpana,
wyeksploatowana, bez uczuć? Wówczas naiwnie sądziła, że jej życie jest
koszmarnie przeludnione i  wszystko naprawiłyby regularne dawki
samotności, lecz potem Jarosław zmarł na zawał i wszystko pogorszyło się


jeszcze bardziej, ponieważ opieka nad dziewięcioletnią córką Agatą spadła
w całości na Annę i przed tą odpowiedzialnością nie było żadnej ucieczki.
Ku własnemu zaskoczeniu napisała w  tym trudnym czasie najlepsze
scenariusze. Zaczepiła się w  telewizji, zaczęła dostawać regularne
zamówienia, więc prowadzała Agatę do sąsiadek i  pisała nawet po
szesnaście godzin dziennie. Miała nadzieję, że córka nie popełni jej błędu
i  nie zablokuje sobie drogi do sukcesu wczesnym macierzyństwem. Żeby
zapewnić Agacie jak najszerszą wiedzę i umiejętności, Anna zapisała ją na
mnóstwo różnych kółek i  kursów językowych. To, że Agata będzie od
małego przyzwyczajać się do obowiązków, wydawało się Annie niezwykle
praktyczne i  sądziła, że córka kiedyś jej za to podziękuje. Wyobrażała ją
sobie jako kruchą piętnastolatkę z lśniącą wyszczotkowaną blond grzywą,
z  łatwością cytującą literaturę klasyczną i  mówiącą płynnie w  trzech
językach…
Tyle że Agata w  wieku piętnastu lat nie miała przeczytanego ani
jednego klasycznego dzieła, a  ponadto porządnie targało nią dojrzewanie:
srebrne kolczyki w  nosie i  w  pępku, wytatuowany wąż na ramieniu,
rozszerzone źrenice, ubranie przesiąknięte dymem, oddech śmierdzący
wódką. Kiedy przyszło pismo z  liceum, Anna akurat awansowała na
główną scenarzystkę Podwórza. Czy Agata zmieniła szkołę? Albo jest
przewlekle chora?
Nie pokazała się w szkole od półtora miesiąca.
Anna porozmawiała z córką. Myślała, że wszystko znów jest na dobrej
drodze. Tyle że potem…
Zanurzyła głowę w  stygnącej wodzie i  na chwilę wstrzymała oddech.
Nie, nie będzie wspominać tamtego okropnego czasu. Po prostu nie będzie
i  koniec. (Takie ujęcie, jak zapłakana wynurza się z  wody, też nie
wyglądałoby źle. Do której postaci z Podwórza pasowałoby najbardziej?).


Nie będzie wspominać i  kropka. Przeżyła piekło, które skończyło się
tak, że sama złożyła w  opiece społecznej podanie o  przyjęcie córki do
zakładu poprawczego. Swojej utalentowanej, pięknej córki, u  której
w  wieku dwunastu lat na testach psychologicznych (zaleconych przez
wychowawczynię, bo Agata już wtedy była dzika i  nieposłuszna)
stwierdzono IQ 149 i  powiedziano, że mogłaby ukończyć jakiekolwiek
studia, gdyby choć odrobinę tego chciała…
Ale prawdopodobnie nigdy do tego nie dojdzie.
Zawsze, kiedy myśli Anny uciekały w tym kierunku, powtarzała sobie,
że nie powinna czuć wyrzutów sumienia, bo Agata tak czy inaczej
skończyłaby w zakładzie.
W wieku szesnastu lat miała za sobą pierwszy czyn karalny i rozprawę
sądową.
Werdykt: winna.
Anna pamiętała tę ulgę, gdy dwie pracownice opieki społecznej zabrały
o piątej rano Agatę czerwoną felicją do zakładu poprawczego, przejmując
za nią odpowiedzialność. Dobrze pamiętała pierwszy wieczór, gdy po
powrocie z pracy nie przywitała ją w mieszkaniu rycząca muzyka ani smród
papierosów, brudnych naczyń i  niewypranego ubrania. Wróciła wtedy jak
zawsze późno, była zmęczona, więc nawet nie ściągnęła płaszcza i  po
ciemku podeszła do okna w  pokoju, oparła czoło o  szybę i  patrzyła
z  wysoka na migające światła metropolii. Uświadomiła sobie, że
prawdopodobnie właśnie skończył się niezmiernie wyczerpujący i męczący
okres jej życia. Poczuła ulgę, która niemal natychmiast zmieniła się we
wstyd i  zawód. Jak to możliwe, że jej dziecko ma za sobą coś tak
prymitywnego i  ohydnego jak napad z  bronią w  ręku? Scenariuszowi
Podwórza taki zwrot akcji bardzo by się przydał, ale Anna z  reguły nie
pisała o swoim życiu.


Życia innych osób stanowiły dla niej wystarczająco bogate źródło
inspiracji.
Anna wykorzystała już w  serialu perypetie wszystkich swoich
koleżanek i  znajomych, bo przecież każdy dobry scenarzysta wie, że
widzowie uwielbiają takie życiowe historie. Jednak swojej prywatności
pilnie strzegła – na przykład prawdę o Agacie znali tylko najbliżsi. Wielki
sukces Podwórza odebrał Annie anonimowość. Telewizja uczyniła z  niej
jedną ze swych popularnych twarzy, a ludzie zaczęli poznawać ją na ulicy.
Nie, do wiadomości publicznej nie powinna trafić informacja o  tym, że
córka głównej scenarzystki najpopularniejszego serialu skończyła
w poprawczaku. Dlatego wszyscy koledzy, sąsiedzi i większość przyjaciół
Anny myśli, że Agata wyjechała na studia do Londynu. Dlatego Anna
spotykała się w  drugi weekend każdego miesiąca ze swoją córką
w pensjonacie Ester, a nie w domu.
Dlatego kłamie.
No i co z tego? Czy kogoś tym krzywdziła?
Czasem się zastanawiała, czy nie popełniła w  wychowaniu dziecka
jakiegoś głupiego błędu, ale raczej dużo większą rolę odegrały geny: ojciec
Agaty też był aspołeczny, uwielbiał samotność, nie cierpiał autorytetów,
zachowywał się jak dziwak, a pod koniec życia sporo pił. Im więcej Anna
rozmyślała o Jarosławie, tym bardziej umacniało się w niej przekonanie, że
ona sama nie ponosi aż tak dużej winy za upadek Agaty. Czyż nie czytała
niedawno w pewnym specjalistycznym czasopiśmie, że rozwój osobowości
jest uzależniony aż w  osiemdziesięciu procentach od uwarunkowań
genetycznych i zaledwie w dwudziestu od wychowania?
Nie, Anna w  niczym nie zawiniła. Próbowała wszystkiego: pretensji,
próśb, gróźb, obietnic, krzyku i płaczu.


– Czy ty nie chcesz w  życiu niczego osiągnąć?  – ryczała na córkę
podczas jednej z licznych kłótni.
– Jasne, że chcę. Chcę być szczęśliwa – odparła Agata. – I właśnie teraz
jestem. (Akurat wróciła z  rozszerzonymi źrenicami i  rozdartą sukienką
z „cudownej" imprezy).
Annę uspokajało, że w zakładzie jej córka ma profesjonalny nadzór. Ale
potem zadzwonili z  Mlází, że Agata uciekła. Następnego dnia kolejny
telefon: rozpoczęto ogólnokrajowe poszukiwania.
– Niech pani w ogóle nie myśli o najgorszym – uspokajała ją główna
opiekunka.  – Agacie na pewno nic się nie stało. Dziewczyny zazwyczaj
uciekają, bo chcą zaczerpnąć wolności, dłuży się im pobyt. Na pewno za
kilka dni do nas wróci lub pojawi się w domu. Czasem uciekają tylko na
dyskotekę do sąsiedniej wsi, potem gdzieś się włóczą, a  kiedy głodnieją,
wracają. Oczywiście miewamy problemy z przygranicznymi alfonsami, ale
nie sądzę…
– Z jakimi alfonsami? Jakie problemy? – Anna nie wierzyła własnym
uszom. Nawet teraz drżała wewnętrznie na wspomnienie tej koszmarnej
rozmowy. Jej córki dotyczy problem z  alfonsami? Czy ta straszna baba
sobie kpi?
– Będę szczera, bo to najlepsze podejście w  takiej sytuacji. Niektóre
nasze dziewczyny mają za sobą epizody z  prostytucją. Zazwyczaj
sprzedawały swoje ciała dobrowolnie od wczesnego wieku i uważają to za
dobry sposób zdobycia pieniędzy. Ponad połowę z  nich sprowadzili na tę
drogę rodzice, którzy sami je oferowali. Alfonsi z przygranicznych domów
publicznych o tym wiedzą, więc czasem tu przyjeżdżają, bezczelnie parkują
przed zakładem, czekają, aż dziewczyny będą przechodzić, i namawiają je
do pracy u nich. Oczywiście staramy się z tym walczyć, ale nie jesteśmy


więzieniem, nie trzymamy podopiecznych pod kluczem, dziewczyny
chodzą na przykład na zakupy, dostają przepustki, więc…
– Czy dobrze rozumiem, że pozwoliła pani, by moją córkę porwali
handlarze żywym towarem? Chyba nie mówi pani poważnie! I  jeszcze
sama to pani przyznaje! Wnioskowałam o  umieszczenie Agaty w  tym
zakładzie, żeby miała porządną opiekę, a nie żeby skończyła w burdelu! –
Anna już nawet nie pamięta, co dokładnie wykrzyczała wtedy
wychowawczyni, ale kiedy teraz próbowała przypomnieć sobie tę
rozmowę, stwierdziła, że powinna była zachować się jeszcze bardziej
stanowczo. Żeby się uspokoić, odkręciła kurek i  puściła zimną wodę na
nadgarstek.
Wychowawczyni była najwyraźniej przyzwyczajona do kłótni
z rodzicami podopiecznych, bo odpowiedziała z lodowatym spokojem:
– Przykro mi, że o tym wspomniałam, ale chciałam być z panią szczera.
Gdyby pozwoliła mi pani dokończyć, już przed chwilą powiedziałabym, że
według mnie ten problem w  ogóle nie dotyczy pani córki. Agata się
szanuje. Jest inteligentna i  dobrze wychowana, tylko wpadła w  złe
towarzystwo i teraz za to płaci. Zresztą pani na pewno dobrze o tym wie. –
Kobieta zrobiła znaczącą pauzę.  – Pozbierała się u  nas. Wykonywała
zadania, współpracowała. Właściwie rozważaliśmy zaproponowanie jej
zwolnienia warunkowego.
Annę aż ścisnęło w  gardle. Potrafiła sobie doskonale wyobrazić, jak
Agata by z nią „współpracowała", gdyby wróciła do domu.
– Według mnie to nie jest dobry pomysł – powiedziała.
– Wie pani, że wcale mnie to nie dziwi?  – odparła opiekunka
nieuprzejmie. – Ale niech się pani nie obawia, nie odeślemy pani córki do
domu. Ta ucieczka zmieniła sytuację.
W Annie zagotowało się z wściekłości.


– Nie upilnowaliście jej! Złożę skargę! Mam kontakty w ministerstwie
edukacji i…
– Proszę się uspokoić. Według mnie Agata postanowiła zrobić sobie
przyśpieszone wakacje – przerwała jej opiekunka tonem, którego używała
prawdopodobnie podczas rozmów z  nieposłusznymi podopiecznymi.  –
Może jutro lub pojutrze zapuka do pani drzwi. Takie dziewczyny jak ona
zazwyczaj wracają do domu lub przynajmniej w rodzinne strony. Czy ma
chłopaka? Jeśli tak, może pojechała do niego.
Anna uświadomiła sobie, jak mało wie o własnej córce. Nawet gdyby
Agata miała chłopaka, na pewno nie powiedziałaby o tym matce.
– Nie wiem. Może gdybym przeszukała jej rzeczy, znalazłabym
jakieś… adresy, listy lub coś w tym stylu.
– Aha. Czyli nie zwierza się pani. – Czy w głosie opiekunki znów było
słychać dezaprobatę, czy może Annie tylko się to wydawało?  –
W  najgorszym razie spędzi kilka dni na ulicy, ale szybko zrozumie, że
w zakładzie było jednak wygodniej.
Tyle że Anna nie chciała, żeby Agata mieszkała na ulicy, bo prędzej czy
później zaczęłaby tam brać narkotyki lub kupczyć ciałem. Gdyby trzymała
ją krócej… Gdyby miała dla niej więcej czasu… Gdyby. Trochę uspokajała
ją świadomość, że chociaż tej spasionej, zadzierającej nosa babie
wygarnęła, co o niej myśli. Jeśli coś stanie się Agacie podczas tej ucieczki,
Anna natychmiast pozwie zakład do sądu. Wprawdzie nie znała się na
przepisach, ale na pewno znajdzie się jakiś odpowiedni.
Teraz z  westchnieniem sięgnęła na półkę po płyn do demakijażu oraz
płatek kosmetyczny i  zaczęła ścierać z  twarzy make-up. Przed godziną
wróciła z  uroczystego wręczenia nagród dla najlepszych programów
telewizyjnych zeszłego roku. Gdyby nie te nieprzyjemności związane
z  ucieczką córki, byłby to dla Anny jeden z  najpiękniejszych wieczorów


w  życiu. Podwórze zdobyło nagrodę dla najlepszego serialu, i  to przede
wszystkim dzięki niej, dzięki Annie Walencie, bo to ona jest „matką całego
projektu", jak podkreślał prowadzący…
Chciał sprawić jej przyjemność, lecz Annę zabolało słowo matka. Na
szczęście była dobrą aktorką, więc dziarsko wbiegła na scenę, uśmiechnęła
się do wszystkich kamer, odebrała złotą statuetkę, wygłosiła tradycyjne
podziękowania, i  ukłoniła się nieznacznie. Rozpłakała się dopiero na
widowni, ale nawet tam pozwoliła sobie tylko na kilka łez, które w  razie
potrzeby mogłaby łatwo usprawiedliwić wzruszeniem. Ludzie jej
gratulowali, a Oleg, który jako jeden z nielicznych znał prawdę o Agacie,
objął ją tak mocno i  pocieszająco, że prawie uwierzyła, iż jednak nie
przestała go kochać. W drodze do domu pomyślała: dlaczego nie dostałam
tej nagrody przed zniknięciem Agaty, kiedy mogłabym się nią w  pełni
cieszyć?
Była to egoistyczna myśl, ale pomimo iż Anna się jej wstydziła, nie
potrafiła się jej pozbyć.
Telefon zadzwonił w  najmniej odpowiednim momencie: akurat
spłukiwała szampon ze swoich długich jasnych włosów. Zakręciła wodę,
wyszła z  wanny i  owinęła sobie głowę ręcznikiem. Nie mogła znaleźć
torebki, więc zostawiała za sobą mokre ślady po całym mieszkaniu,
a telefon wzięła do ręki akurat w chwili, gdy dzwoniący się rozłączył.
Oleg. Westchnęła przeciągle. Dlaczego ten przeklęty facet zawsze
telefonuje nie w porę? Dobrze, że nie zdążyła odebrać. Oleg nie powinien
myśleć, że ma ją na każde zawołanie. Należał do mężczyzn, którzy dbają
tylko o rozpadające się związki, a Anna już przywykła do dokarmiania jego
miłości starannie odmierzanymi porcjami napięcia. Nie przeszkadzało jej
to: ona też w okresach przesadnej harmonii miewała wrażenie, że jej życie


grzęźnie na mieliźnie. Natomiast każda kłótnia oznaczała krok w  przód,
nowy impuls, zmianę. Oleg już nie był dla niej tak ważny jak tuż po śmierci
Jarosława, a jego miejsce zapewne wkrótce zajmie ktoś inny, ale jeszcze nie
chciała się z nim rozstawać, na to ma jeszcze czas. Może kiedy uzna to za
stosowne, po prostu z  niego zrezygnuje… albo i  nie. Właściwie dlaczego
miałaby żyć w monogamii, skoro Oleg – w odróżnieniu od Jarosława – nie
rozwiódł się i  przez wszystkie te lata z  łóżka Anny wraca grzecznie do
żony.
Telefon zadzwonił po raz drugi, gdy suszyła włosy.
– Jesteś sama? – spytał Oleg zamiast przywitania.
– A niby z kim miałabym być?
– Nie wiem. Z kimś, z kim wolałabyś spędzać wieczór zamiast mnie.
Dlaczego nie odbierasz? Przecież wiesz, że tego nie cierpię.
Wiedziała i  to dawało jej olbrzymie poczucie władzy. Kiedyś kochała
go szaleńczą miłością, potem przez jakiś czas widziała w  nim swojego
najlepszego przyjaciela i  sojusznika, a  kiedy wreszcie zrozumiała, że
równie dobrze radziłaby sobie bez niego, był już tak wrośnięty w jej życie,
że nie potrafiła się z nim rozstać. W pewnym sensie trzymał ją w garści:
wiedział o  niej rzeczy, które nie powinny wyjść na jaw. Gdyby opuściła
Olega nagle i  nieczule, mógłby się okrutnie zemścić, a  Anna wolała nie
podejmować takiego ryzyka. Wiedziała, że mężczyźni wyglądający na
pierwszy rzut oka na delikatnych i  nieśmiałych miewają olbrzymią siłę
wewnętrzną, której nie należy lekceważyć.
– Myłam włosy  – odpowiedziała oschle.  – I  nie mów do mnie takim
tonem. Dlaczego ciągle zakładasz, że cię zdradzam?
– Bo cię znam – odparł cicho, a Anna milczała, bo nie przyszła jej do
głowy żadna sensowna odpowiedź.
Gdy nie reagowała, Oleg spytał urażony:


– Dlaczego nie chciałaś wpuścić mnie na górę?
Przypomniała sobie, jak niechętnie się z  nią żegnał, gdy po gali
wysiadała pod domem z jego auta.
– Przecież już ci mówiłam. Chciałam być sama.
„Chciałam spokojnie czekać na telefon od Macieja" – dodała w duchu,
ale oczywiście nie mogła powiedzieć tego na głos. Uśmiechnięty siwiejący
pięćdziesięciolatek mieszkał w  sąsiedztwie pensjonatu Ester. Kilka razy
spotykali się we troje w tamtejszej pizzerii lub u Ester w kuchni, miło się
im rozmawiało, Anna wyczuła zainteresowanie Macieja, a  ponieważ on
również jej się podobał, podsunęła mu dyskretnie swoją wizytówkę. Od
tamtej chwili dzwonili do siebie co jakiś czas i kilka razy widzieli się tylko
we dwoje. Na razie do niczego między nimi nie doszło, ale mogłoby dojść –
stwierdziła Anna. Jeszcze nigdy nie pociągał jej mężczyzna na tak mało
prestiżowym stanowisku  – obsługa rękawa lotniskowego, Boże, co to za
praca?!  – ale przecież w  przyszłości można to zmienić, Anna na pewno
znalazłaby mu lepszą posadę, na przykład w dziale technicznym Podwórza.
Poza tym nie potrzebuje przecież sponsora  – zarabia tyle, że mogłaby
utrzymać ich oboje.
Czy Ester ją przejrzała? Anna nie powiedziała przyjaciółce, że jej sąsiad
wpadł jej w oko. Ale może podczas tego weekendu o tym wspomni. Nie ma
sensu ukrywać, że interesuje się Maciejem. Związek z  Olegiem męczył
Annę coraz bardziej, czuła się w  nim niedoceniana i  po raz pierwszy od
dawna pociągał ją inny mężczyzna…
Dlaczego nie skorzystać z  tej sytuacji? Anny nie dręczyły wyrzuty
sumienia. Jeśli zakocha się w kimś innym, będzie to wina Olega, bo kogóż
by innego! Gdyby od początku przejawiał więcej uczuć, gdyby bardziej ją
doceniał, nie musiałoby się to tak skończyć. I tak niezwykle długo znosiła
to jego egoistyczne zachowanie.


– Powinniśmy świętować, złotowłoso!  – rzucił właśnie.  – Nie
codziennie dostaje się nagrodę za najlepszy serial. A w przyszłym roku na
pewno jej nie odbierzesz, bo będziesz ze mną w Sztokholmie. Może jeszcze
zmienisz zdanie i zaprosisz mnie na lampkę wina?
Westchnęła. Od września Oleg miał wyjechać na rok do Szwecji, a jego
żona i  dziecko mieli zostać w  Pradze. Nalegał, żeby Anna na jakiś czas
porzuciła pracę i  wyjechała z  nim, a  ona z  początku rozważała tę
możliwość: po tylu latach potajemnych randek mogliby po raz pierwszy żyć
jak prawdziwa para. Być może to umocniłoby ich zwietrzały związek…
Uzgodniła z  Moniką, najzdolniejszą ze swoich scenarzystek, że razem
wymyślą fabułę, a  Monika przejmie na kilka miesięcy stanowisko Anny.
Tyle że kiedy rozpoczęły się przygotowania, Anna zwątpiła. Czy naprawdę
chce przewrócić dla kochanka całe swoje życie do góry nogami? Czy ten
człowiek na to zasługuje?
– Jeszcze nie powiedziałam, że z tobą pojadę – odwarknęła.
– Przecież już przygotowujesz Monikę na swoje miejsce. I  dogadałaś
wszystko z  telewizją. Złotowłosa, nie wariuj! Wypoczniesz i  wrócisz do
Podwórza jak nowo narodzona.  – Nie odpowiadała, więc dodał
podrażniony: – Przecież to nasza jedyna szansa na bycie razem.
Najchętniej roześmiałaby się histerycznie, ale opanowała się.
Rzeczywiście, to jedyna szansa, tyle że nadeszła osiem lat za późno
i w koszmarnie groteskowej formie.
Przez długie lata wierzyła, że Oleg się dla niej rozwiedzie, a  on
podtrzymywał jej nadzieję, choć prawdopodobnie od początku wiedział, że
to tylko czcze obietnice. Podczas ich pierwszej wspólnej kolacji powiedział,
że jest w  trakcie rozwodu i  że wystarczy już tylko omówić kwestie
majątkowe oraz podpisać odpowiednie dokumenty. Obiecywał Annie
mieszkanie na Vinohradach, domek letniskowy w  Karkonoszach i  dobrą


szkołę prywatną dla Agaty. Kiedy rok później Anna spytała o  rozwój
rozprawy rozwodowej, usłyszała, że wszystko utknęło w martwym punkcie.
Potem żona Olega zaszła w nieplanowaną ciążę, pojawiły się komplikacje,
a Anna musiała zadowolić się rolą kochanki.
  – Rozwiodę się, kiedy syn skończy przynajmniej dziesięć lat  –
obiecywał z  początku Oleg, a  później zaczął wspominać nawet
o pełnoletności. Anna przepłakała wiele nocy, wypiła morze grzanego wina
i  kilka razy prawie zatruła się bombonierkami, bo ich niekontrolowaną
konsumpcją próbowała przegonić swój smutek. Bolało ją, że Oleg
tchórzliwie utrzymuje swoje stare życie, podczas gdy ona dla niego
rozerwałaby swoje na strzępy. Lecz mimo to w końcu pogodziła się z rolą
kochanki. Skoro nie mogła mieć tego, co chciała, cieszyła się przynajmniej
tym, co miała: nocnymi wizytami Olega, drogimi kolacjami,
niepotrzebnymi prezentami, którymi kupował sobie jej sympatię. Pomimo
iż go nie posiadała, wiedziała, jak go od siebie uzależnić. Czasem
wystarczało, że nie odpowiadała na e-maile lub nie odbierała telefonu,
a Oleg natychmiast zwiększał częstotliwość wizyt i przejawów miłości. Czy
wszystkimi mężczyznami można tak łatwo sterować, czy może tylko
w życiu Anny pojawiają się tak zabawnie przewidywalni partnerzy?
Odniosła wrażenie, że Maciej jest inny, i to również ją w nim pociągało.
– To jak będzie z tym winem? – spytał rozdrażniony Oleg, gdy wreszcie
zrozumiał, że Anna nie zamierza rozmawiać teraz o  Sztokholmie.  – Nie
chcesz się ze mną zobaczyć?
– Chcę  – westchnęła. Jeśli Oleg wpadnie tu na chwilę, przynajmniej
wyprze z jej myśli Agatę. – Gdzie jesteś?
– W aucie. Przed twoim domem.
Podeszła do okna.


– Co? Co tam robisz? – Odsunęła firankę, ale nie widziała auta Olega.
Kiedy godzinę temu ją tam wysadził, pomachał jej i  odjechał. Dlaczego
wrócił? Śledzi ją? Podejrzewa coś? – Wróciłeś?
– Byłem tu przez cały czas. Zaparkowałem na rogu. Zauważyłem, że
nawet nie włączyłaś światła, więc pomyślałem, że ktoś już czekał na ciebie
w mieszkaniu i od razu zaczęliście…
– Poszłam wziąć kąpiel, do cholery! Czyli ty godzinę siedzisz w aucie
przed moim domem? Zwariowałeś?
– Pilnuję cię  – zaśmiał się nienaturalnie.  – Nie podoba mi się to, jak
ostatnio się ode mnie oddalasz. Faceci wyczuwają takie rzeczy. W drodze
do domu byłaś taka zdenerwowana i małomówna. Pomyślałem, że może na
kogoś czekasz i  boisz się, żebym nie przeszkodził ci w  schadzce  –
kontynuował. Kiedy nabrała powietrza, żeby zaprotestować, dodał:  – Nie
wściekaj się. Nie zrobiłem nic złego. Po prostu cię kocham i chcę mieć cię
tylko dla siebie.
Jej klatkę piersiową wypełniło poczucie triumfu, które jednak niemal
natychmiast wyparła złość. Im bardziej Anna uwalniała się wewnętrznie od
Olega, tym bardziej on do niej lgnął. Waruje przed jej domem jak pies! Ileż
by za to dała pięć, sześć, siedem lat temu?
Dziś jej to przeszkadzało.
– Też chciałabym cię tylko dla siebie, ale mam pecha  – odparła
dobitnie, ale nie dlatego, że naprawdę tak myślała. Po prostu wykorzystała
dramatyzm tej sytuacji.
– Mogę być twój przez cały weekend. Hanna jedzie z synem do matki.
Spędzimy ten czas razem?
– Nie! Wyjeżdżam na weekend do Ester. Muszę odreagować. Biorę ze
sobą Marcelinę i  połączymy odpoczynek z  pracą. Musimy wymyślić do


Podwórza cztery nowe postaci, a  w  pracy nigdy nie zdążyłybyśmy tego
zrobić.
– Znowu jedziesz do Ester?
Zwątpiła. Czy tylko jej się wydaje, czy w jego głosie naprawdę pojawiła
się nuta podejrzenia? Dlaczego nagle zrobił się o nią taki zazdrosny?
– Tak.
– Mogę jechać z tobą?
– Nie! Musimy całkowicie skupić się na scenariuszu. I pomyślałam… –
Zawahała się. Ale właściwie dlaczego miałaby tego nie zrobić? Jeśli
zabierze ze sobą resztę zespołu, zmaleje ryzyko, że będzie chciał się tam
wprosić również Oleg.  – Pomyślałam, że jutro w  pracy zaproponuję,
żebyśmy pojechali tam wszyscy. Zrobimy sobie nieplanowaną naradę
terenową.
– Ostatnio jeździsz do Ester jakoś często.
„Święta racja"  – przemknęło Annie przez głowę. A  jeśli wszystko
potoczy się zgodnie z jej planem, będzie tam jeździć jeszcze częściej.
Westchnęła, żeby zyskać trochę czasu.
– Przecież spotykam się tam z  Agatą. Może jeździć na przepustki do
domu, ale z  pewnych względów lepiej, żeby się tu nie pokazywała.
Wszyscy myślą, że studiuje w Londynie. Przecież wiesz! – Zanim zdążył
odpowiedzieć, że w  tym tygodniu Anna na pewno się tam z  córką nie
spotka, dodała:  – A  tym razem chcę tam popracować. Co w  tym złego?
U Ester nie płacę za nocleg i na pewno nie weźmie ani grosza również od
moich pracowników.
– I  tak nie rozumiem, dlaczego nie mogę jechać z  tobą, skoro mam
wolny weekend. Nie przeszkadzałbym ci.
Traciła cierpliwość.


– Wiesz co, chodź na górę. Nie będziemy rozmawiać o  tym przez
telefon.
Rozłączyła się, zanim zdążył odpowiedzieć.
Zakładała, że jej posłucha (zawsze słuchał), a znajomo brzmiące kroki
na chodniku wkrótce potwierdziły, że się nie myliła.
Szybko wyciągnęła z gniazdka kabel telefonu stacjonarnego i wyciszyła
telefon komórkowy. Maciej nie będzie im przeszkadzać, a  jeśli później
Anna zobaczy nieodebrane połączenie od niego, oddzwoni. Pośpiesznie
przeczesała palcami wilgotne włosy i pomalowała usta szminką. Narzuciła
na siebie szlafrok, ale nie zawiązała go, żeby Oleg widział, że pod spodem
jest naga.
Owszem, planowała spędzić dzisiejszy wieczór samotnie, ale skoro
Oleg już idzie na górę, trzeba wykrzesać z tego, co się da. Może w męskich
ramionach chociaż na chwilę zapomni o  deszczu, o  sygnalizacji świetlnej
odbijającej się w mokrych chodnikach, o gejzerach wody tryskających spod
kół samochodów… i  o  tym, że po tym nieprzyjaznym, wilgotnym
i niebezpiecznym świecie chodzi gdzieś teraz Agata.
Z półsnu po seksie wyrwało ją ciche brzęczenie. Przez przypadek
zostawiła w  telefonie włączone wibracje i  teraz podskakiwał i  migał na
parapecie. Najchętniej nie zwracałaby na to uwagi, ale Oleg szturchnął ją
łokciem w żebra.
– Nie odbierasz?
Wstała i podeszła naga do okna. Nie znała numeru wyświetlającego się
na ekranie. Czy to dobry, czy zły znak?
– Walenta.
– Policja, Kowarzik – przedstawił się chłodny głos. – Mamy informacje
o pani zaginionej córce, Agacie Walencie.


Annę zaskoczyło, ile różnych uczuć zalało ją przez tę krótką chwilę.
Przerażenie zostało wyparte przez agresję, a  agresja przez ostrożną
nadzieję. Znaleźli ciało? Na pewno nie! Może odnalazła się cała i zdrowa…
Ale w takim razie dlaczego ten mężczyzna mówi takim oficjalnym tonem?
W ułamku sekundy Anna zdążyła spanikować i uspokoić się. Zaskoczona
uświadomiła sobie, że jest gotowa na usłyszenie jakiejkolwiek wiadomości.
Nawet tej najgorszej.
– Słucham – powiedziała zdecydowanym głosem.
– Znaleźliśmy młodego mężczyznę, który twierdzi, że przez dwanaście
dni przebywał w towarzystwie pani córki. Wczoraj wysadził ją na dworcu
autobusowym w  Karlowych Warach. Pewien świadek rozpoznał ją na
podstawie zdjęcia umieszczonego na naszej stronie internetowej
i zadzwonił do nas. Kamera przemysłowa nagrała wóz, więc bez problemu
odnaleźliśmy jego właściciela.  – Policjant zamilkł, jakby czekał na
podziękowanie.
– Znaleźliście ją? – spytała zamiast tego Anna.
– Jej niestety nie. Tylko tego chłopaka. Właśnie go przesłuchałem. Czy
mówi pani coś nazwisko Jakub Salzman?
Nigdy o  nim nie słyszała, ale to oczywiście nie znaczy, że Agata
również go nie zna.
– Zeznał, że pani córka zadzwoniła do niego dwa dni po ucieczce
z  zakładu poprawczego. Podobno przedtem znali się tylko przelotnie, ale
wystraszył się i  przyjechał na stację benzynową na północy kraju
i próbował przekonać poszukiwaną, żeby wróciła do zakładu lub do domu.
Odmówiła. Spędzili razem niecałe dwa tygodnie w  Krusznych Górach,
a następnie pan Salzman musiał wrócić do miejsca zamieszkania, ponieważ
zaczyna pracę. Pani córka poprosiła go, żeby wysadził ją przy dworcu


autobusowym. Twierdziła, że uciekła z  zakładu, bo musi załatwić coś
ważnego, i że wybiera się do cioci.
Anna zmarszczyła brwi.
– Agata nie ma żadnej cioci  – oświadczyła dziwnie zmienionym
głosem.
„Boże, brzmię, jakby ktoś podłożył mi dubbing" – przemknęło jej przez
głowę.
– Może miała na myśli Ester. Moją koleżankę.
– Proszę dać mi do niej kontakt.
– Już go dałam któremuś z policjantów. Wczoraj, kiedy prosili o listę
osób bliskich Agacie. Ester Czarna… Jest właścicielką pensjonatu
Gospodarstwo w Tocznej. Nie dzwoniliście do niej?
– Owszem, telefonowaliśmy tam dziś rano. Nie wiedziała nic, co
mogłoby nam pomóc. W  takim razie wciąż tkwimy w  miejscu  – mlasnął
mężczyzna niezadowolony.  – Poinformuję patrol w  Tocznej, że może się
tam pojawić poszukiwana nieletnia.
– A  ja zadzwonię do Ester i  uprzedzę ją o  możliwej wizycie Agi  –
dodała cicho Anna. Była jednak pewna, że na nic się to nie zda. Dlaczego
Agata miałaby uciekać do Ester, skoro już za tydzień mogłaby tam jechać
z  legalną wizytą i  spędzić w  pensjonacie całe wakacje? Pewnie chce ich
zmylić. Próbowała pozbyć się tego chłopaka albo poprosiła go
o skierowanie policji na fałszywy trop.
Ale żyje! Jeszcze wczoraj żyła.
– Zatem od chwili ucieczki córka nie odezwała się do pani ani razu?
Dlaczego wszyscy ciągle o to pytają? Czyżby podejrzewali, że ukrywa
Agatę w  domu? Po co miałaby to robić, skoro sama złożyła wniosek
o zakład poprawczy.
– Nie.


Kiedy wreszcie się rozłączyła, zwiesiła ramiona.
– Mają ją?  – spytał obojętnie Oleg. Już długo nie próbował nawet
udawać, że zależy mu na Agacie. Siedział na skraju łóżka i  długimi
chudymi palcami powoli zapinał koszulę.
Anna pokręciła głową.
– Nie. Ale ktoś widział ją wczoraj w Karlowych Warach, więc…
– Żyje – dokończył za nią. – Można było się tego spodziewać. Gdzie
jest?
– Jakiś chłopak wysadził ją przy dworcu autobusowym. Podobno
pojechała do Ester… Bzdura! Znów coś kręci.
– Dlaczego tak myślisz? Przecież lubi Ester, nie?
Anna czuła się dziwnie otępiała, jakby nie spała od kilku dni.
– Dziś rano dzwoniłam do Ester – odpowiedziała powoli. – Gdyby była
u niej Agata, powiedziałaby mi o tym. Policjanci też z nią rozmawiali. Aga
poszła gdzie indziej.
Odłożyła telefon na szafkę nocną i  usiadła na skraju łóżka, tyłem do
Olega. („To ujęcie też wyglądałoby dobrze" – przemknęło jej przez głowę.
Wyraziłoby bez słów, że kobieta nie oczekuje od mężczyzny niczego więcej
i że chce sama rozwiązać swoje problemy). Spojrzała na niego.
– Podobno Agata powiedziała temu chłopakowi, że musi załatwić coś
ważnego. Ciekawe co? Przychodzi ci coś do głowy? – Uświadomiła sobie,
że za bardzo się wczuwa, jak aktorka przed kamerą, ale im więcej emocji
wkładała w swój głos, tym bardziej oczyszczająca była jego siła. – Dokąd
mogła pojechać, Olegu? Cholera, dokąd mogła pojechać?
Zamiast ją objąć, wstał, znów obrócił się do niej plecami i  zaczął
wiązać krawat przed lustrem. „Jakby brzydził się moją rozpaczą"  –
pomyślała Anna.
– Muszę lecieć.


– Chyba nie mówisz poważnie! Chcesz mnie tu teraz zostawić samą?
Nadaję się do seksu, ale kiedy to ja potrzebuję czegoś od ciebie, znikasz.
Zawsze tak było, egoisto!
Rzuciła się na niego i zaczęła bić go pięściami w klatkę piersiową. Nie
chciała zostawać sama. Potrzebowała się wykrzyczeć, dać ujście emocjom,
prawdziwym i udawanym.
Chwycił ją za nadgarstki i odsunął od siebie.
– Byłem tu dwie godziny – odparł spokojnie.
– Jasne, z  tego godzinę spędziłeś w  aucie pod domem. Ale mam to
gdzieś. Potrzebuję cię teraz! Teraz! Muszę to wszystko z siebie wyrzucić,
wygadać się!
Chciała znów do niego podejść, ale spojrzał na nią tak oschle, że
zastygła w połowie kroku.
– Jedź się wygadać do Ester – doradził jej chłodno.
Potem zatrzasnęły się za nim drzwi.


ROZDZIAŁ 4

Nigdy nie lubiła tej egoistycznej histeryczki, ale tolerowała ją jako
najlepszą koleżankę swojej córki. „Ester bezmyślnie dostosowuje się do
Anny, zachowuje się jak jej niewolniczka i  popełniła przez nią wiele
głupstw  – rozmyślała Wilma Czarna  – ale jest już dorosła, ma prawo do
własnych decyzji i do ponoszenia ich konsekwencji. Ta dziwaczna przyjaźń
musi mieć dla niej jakąś wartość, bo w przeciwnym razie nie wytrzymałaby
niemal trzydziestoletniej próby czasu!". Niepojęta więź dwóch całkowicie
odmiennych istot przetrwała szkołę, studia, pierwsze wielkie miłości oraz
trzynaście lat spędzonych przez Ester na Bali. Wilma Czarna w milczeniu
obserwowała, jak Anna wykorzystuje jej córkę. Dotychczas nie wchodziła
między nie, ale miarka się przebrała. Wszystko ma swoje granice, jej
cierpliwość również.
Wyłączyła telewizor: nie jest w  stanie oglądać Podwórza ani sekundy
dłużej. Kiedyś lubiła ten niekończący się serial, lecz gdy dowiedziała się, że
na główną scenarzystkę awansowała Anna, nie umiała się już przy nim
odprężyć. Po prostu nie lubi tej dziewczyny. Drażni ją sukces Anny i potrafi
się do tego przyznać. Mogłaby jej to nawet wygarnąć w twarz.
Oczywiście Wilma wciąż oglądała Podwórze, po części dlatego, że
wciągnęły ją życiowe perypetie bohaterów, a po części również po to, by
przyłapać Annę na potknięciu. Niecierpliwie czyhała na błędy rzeczowe (na
przykład niedawno jedna z  postaci leczyła grypę antybiotykami, co jest
wierutną bzdurą), a  najbardziej cieszyły ją chwile, w  których ludzie


zachowywali się w  serialu niewiarygodnie. Z  każdego scenariuszowego
niedociągnięcia czerpała złośliwą radość.
Lecz dzisiejszy odcinek podniósł jej ciśnienie ze zgoła innego powodu.
Jedną z postaci, nauczycielkę Naiwną, spotkało nieszczęście wzorowane na
dawnych przeżyciach Wilmy. Wilma była tego równie pewna jak tego, że
po czwartku nadejdzie piątek.
Wilma też była nauczycielką (choć już emerytowaną) i przeszła kiedyś
załamanie nerwowe w klasie pełnej rozszalałych uczniów, a potem leczyła
się w klinice psychiatrycznej. Te autentyczne informacje z jej życia Anna
z pewnością wyciągnęła kiedyś przy winie z córki Wilmy, a potem ochoczo
przekształciła w  ciekawy scenariusz. Jak mogła pozwolić sobie na coś
takiego? Wilma wściekle postukała pilotem w  oparcie fotela. Nie
zdziwiłaby się, gdyby zaraz zaczęli dzwonić do niej koledzy z ówczesnego
ciała pedagogicznego. Czy może się jakoś bronić? Czy może złożyć pozew
przeciwko Annie i stacji telewizyjnej?
W serialu pojawił się również prawdziwy powód jej załamania
nerwowego: uczeń bezpodstawnie oskarżył ją o  molestowanie seksualne,
a zanim śledztwo całkowicie uwolniło Wilmę od zarzutów, cała szkoła wraz
z  dyrektorką zwróciła się przeciwko niej. A  przecież Wilma nie miała na
myśli nic złego, po prostu zaproponowała temu rozwydrzonemu
dzieciakowi, żeby położył się w  jej gabinecie pod drewnianą piramidą
i naczerpał trochę energii z wnętrza ziemi! Wierzyła, że jego ciało osiągnie
dzięki temu równowagę energetyczną, a  ten nieznośny hultaj trochę się
uspokoi. Tyle że kiedy prawda wreszcie wyszła na jaw, Wilma nie
doczekała się przeprosin, tylko prześmiewczych i  pogardliwych spojrzeń.
Wiara w  energię piramidalną uczyniła z  Wilmy w  oczach kolegów
i uczniów dziwaczkę, a może nawet wariatkę. Minęły dziesiątki lat, Wilma
po epizodzie w klinice psychiatrycznej wróciła do szkoły, ale mimo to teraz


na wspomnienie tych koszmarnych wydarzeń napłynęły jej do oczu łzy. Jak
Anna mogła tak wykorzystać jej tragedię?
Kiedy pomyślała o  dzisiejszym odcinku Podwórza z  dystansem,
musiała przyznać, że był bardzo, bardzo wciągający. I właśnie o to Annie
chodziło. Osiągnęła swój cel kosztem innych – znowu.
Wilma próbowała sobie wyobrazić, jak wygarnie Annie od serca, co
o niej sądzi, poszczuje na nią adwokata albo złoży skargę w telewizji, ale
już samo myślenie o  zemście ją zmęczyło. Od zawsze brakowało jej
w życiu energii do rozwiązywania problemów. Wieloletnie wzdychanie nad
kłopotami i  pozostawianie ich samym sobie wydawało się łatwiejsze niż
wyczerpujące próby wyjścia z  impasu. Odkąd sięgała pamięcią,
prześladowało ją niezadowolenie z  własnego życia, nierozłączne
z  wiecznym zmęczeniem i  niezdolnością wprowadzenia jakichkolwiek
zmian. Przeszkadzało jej absolutnie wszystko, ale całą energię pochłaniała
praca, którą z powodów finansowych wykonywała, choć już w mniejszym
zakresie, nawet na emeryturze, więc nie miała kiedy zająć się
poważniejszymi sprawami. Tylko czasem ogarniała ją gorączkowa
aktywność, wykreślała z  listy zadań kilka drobnych spraw (posprzątać za
kuchenką, ułożyć rzeczy w  piwnicy), po czym ogarniało ją zadowolenie
równie ulotne jak te kosmetyczne zmiany, które wprowadzała w  swoim
życiu.
Skąd ludzie biorą w  sobie siłę do tych wszystkich przeprowadzek,
rozwodów, zamawiania szaf na wymiar, szukania nowych partnerów,
kupowania aut, malowania łazienek?
Wilmie robiło się słabo na samą myśl, że miałaby przystąpić do
jakiegoś zdecydowanego działania. Szczególnie teraz, kiedy zajmuje się
wnuczkami, żeby Ester mogła trochę odpocząć. Oczywiście chętnie
pomaga córce. Ale jest to tak strasznie wyczerpujące…


Sięgnęła po gazetę, otworzyła ją i zaczęła czytać wiadomości ze świata.
Wprawdzie jakoś szczególnie jej nie interesowały, ale tak przyjemnie było
przesuwać wzrok po wersach i nie robić nic innego! Informacje z odległych
zakątków ziemi zazwyczaj ją uspokajały, ale dziś nie mogła się na nich
skupić, bo jej myśli wciąż uciekały do Anny. Jak mogła publicznie
wykorzystać jej prywatne nieszczęście? Czy naprawdę nie rozumie, że ją
tym skrzywdziła?
Tak jakby mało było tego, że wciąż wykorzystuje Ester…
Wilma oderwała wzrok od artykułu o  segregowaniu śmieci w  Belgii.
Zastanawiała się, czy warto włączać komputer, żeby spróbować sprawdzić,
czy może złożyć pozew przeciw stacji telewizyjnej lub bezpośrednio
przeciw Annie Walencie. Lecz wydawało się jej, że jest to bitwa z  góry
skazana na porażkę. Przecież prawo autorskie nie chroni historii z  życia
wziętych. Jej nazwisko nie zostało podane w serialu, więc raczej nie może
nikogo oskarżyć o znieważenie…
Rozległ się sygnał SMS-a. Na szczęście telefon leżał w  zasięgu ręki,
więc nie musiała wstawać z fotela. TO DZISIEJSZE PODWÓRZE CHYBA
BYŁO O  TOBIE! Wilma zacisnęła zęby. No proszę, już pisze do niej
pierwsza z byłych koleżanek. Historia, która po nieustannym roztrząsaniu
wreszcie odeszła w zapomnienie, znów ożyła.
Niech to diabli! Czy Ester nie mogła trzymać języka za zębami? Czy
nie wie, że ta jej cudowna koleżanka przeżuwa wszystkie zasłyszane
opowieści i wypluwa je w formie scenariusza?
Wilma z  westchnieniem odłożyła telefon i  znów sięgnęła po gazetę.
Przez uchylone drzwi sypialni dobiegał do niej regularny oddech
bliźniaczek, a  zegar kuchenny dostojnie odmierzał czas. Artykuł
o segregowaniu śmieci w Belgii miał tak mało wspólnego z życiem Wilmy,
że po chwili oderwał ją od rzeczywistości i  ukołysał, przynosząc


upragniony spokój. Wilma przeczytała gazetę od deski do deski, nie
opuściła żadnego tekstu. Gdy w końcu rzuciła ją zmiętą na dywan, czuła się
lepiej. Po co miałaby marnować siły na bezsensowną walkę z kimś, kto jest
dużo poniżej jej poziomu? Jak to możliwe, że w  ogóle coś takiego
rozważała?
Położy się na pół godziny pod piramidę, potem zadzwoni do Ester,
poskarży się jej, i na tym sprawa Podwórza się zakończy.
Szła przez korytarz do spiżarni, w której pod sufitem wisiała piramida
z drewnianych tyczek, a pod nią stał leżak, gdy ktoś zadzwonił do drzwi.
Pomyślała, że to dobrze, że dzwonek rozległ się akurat teraz – dzięki temu
zaoszczędziła energię, którą musiałaby poświęcić, wstając z  fotela lub
z leżaka.
Za drzwiami stała Agata. Wyglądała okropnie. Miała tłuste włosy,
podkrążone oczy i brudne ubranie.
– Dzień dobry, Wilmo  – powiedziała cicho, bez uśmiechu.  – Mogę
wejść?
Czy nie powinna być w  zakładzie poprawczym? Wprawdzie podczas
tego półrocza spędzonego przez córkę Anny w pensjonacie Gospodarstwo
Wilma jakoś szczególnie jej nie polubiła, ale na pewno przyzwyczaiła się
do niej i zgadzała się z Ester, że pobyt w zakładzie pomoże odizolować tę
nieposłuszną dziewczynę od nieodpowiednich przyjaciół i uspokoi ją. Co tu
robi?
– Muszę z  tobą porozmawiać  – wyjaśniła dziewczyna, choć Wilma
jeszcze nie zdążyła spytać o  cel wizyty.  – Tylko nikomu nie mów, że tu
jestem. Błagam!
Wilma odkaszlnęła, żeby zyskać czas. Dokąd ta zwariowana
dziewczyna pójdzie, jeśli ją teraz wyrzuci? Agata najwyraźniej od dawna


nie widziała łazienki i  nie spała w  łóżku. Może ją wpuścić, wysłać pod
prysznic, a potem naradzić się przez telefon z Ester, co dalej.
– To strasznie ważne  – kontynuowała Agata.  – Dowiedziałam się
czegoś… dziwnego.
Wilma przesunęła się i pozwoliła jej wejść.
W czwartek rano na biurku w  biurze Anny leżało kilka kartek A4,
jakich dostawała wiele od swoich podwładnych. Wprawdzie zauważyła, że
w  nagłówku pierwszej strony brakuje numeru sezonu, tytułu odcinka
i podpisu autora, ale poza tym tekst wyglądał normalnie. Był podzielony na
poszczególne ujęcia, więc Anna nie wątpiła, że chodzi o  propozycję
odcinka Podwórza pozostawioną tu przez jednego z jej scenarzystów.
Ściągnęła dopasowany płaszcz, przeczesała zmoknięte włosy i zaczęła
czytać.
Najpierw zdziwiło ją, że w odcinku nie występują postacie z Podwórza,
tylko całkiem obcy ludzie. A wśród nich jej imienniczka – jakaś Anna.
Potem zaschło jej w  ustach. Co to ma znaczyć? W  tym dziwnym
odcinku to ona gra główną rolę! I co gorsza: autor wyjawia wszystkie jej
tajemnice, opisuje prawdę, którą Anna tak bardzo pragnęła zachować dla
siebie.
Gdyby ten ktoś chciał, mógłby napytać jej biedy.
Kto to napisał? Styl nie wydawał się Annie znajomy, ale mimo to
stwierdziła, że autorem musi być ktoś z  zespołu Podwórza, ponieważ do
budynków telewizji na praskich peryferiach nie dostanie się nikt
nieupoważniony. Oczywiście ktoś mógł przekazać te kartki za
pośrednictwem znajomego, ale Anna uznała, że to mało prawdopodobne:
przecież „odcinek" nawet nie znajdował się w kopercie. Oczywiście od razu
wiedziała, że większość przedstawionych w  tekście informacji zna


Marcelina, jedna z dwóch jej najlepszych przyjaciółek. Ester ominęło wiele
zwierzeń, ponieważ przez trzynaście lat mieszkała w  Indonezji, lecz
Marcelina wie wszystko. Czy zatrudnienie jej w  Podwórzu było błędem?
Anna stanowczo pokręciła głową: Marcelina nigdy by jej nie zdradziła, a jej
obecność w  zespole była bardzo pomocna. Przecież Anna dobrze wie,
dlaczego podjęła tamtą decyzję.
Śledziła wzrokiem kolejne akapity, wbijając paznokcie w  dłonie.
Cholera. Tak jakby bez tego spisu oskarżeń nie miała wystarczająco dużo
kłopotów!
Autor „odcinka" musiał poświęcić mnóstwo czasu i  energii, żeby
wygrzebać te kompromitujące informacje. Może nawet wynajął prywatnego
detektywa i za tę niemal kompletną listę jej grzechów zapłacił majątek. Co
chce osiągnąć?
Anna oderwała wzrok od tekstu i  rozejrzała się po swoim niewielkim
biurze, jakby bała się, że ktoś ją obserwuje. Potem wstała, podeszła do
drzwi i  przekręciła klucz. W  nerwowych sytuacjach często robiło jej się
słabo i teraz też zaczynało nieprzyjemnie huczeć w uszach.
Otworzyła okno i  głęboko zaczerpnęła jedwabnej woni letniego
deszczu. Chciała policzyć do stu, tak jak uczyli ją na kursie samokontroli,
ale skupienie ulotniło się, zanim doliczyła do dwudziestu.
Dlaczego ma takiego pecha?
Zostawiła okno otwarte na oścież, wróciła do biurka i  znów zaczęła
czytać. Pomimo iż każdy wers stanowił dla niej męczarnie, dobrnęła do
końca. Koniecznie musi się dowiedzieć, co jeszcze wie o  niej autor tego
dziwactwa. Kim jest? Czy zamierza ją szantażować?
Oczywiście, potoczy się to właśnie tak: ta osoba wkrótce się zgłosi
i  będzie ją szantażować. Dla pieniędzy, a  może raczej z  zazdrości, to
wydawało się Annie bardziej prawdopodobne, bo przecież podczas


przedwczorajszej gali transmitowanej w  telewizji odebrała nagrodę za
najlepszy serial roku i  wiedzieli o  tym wszyscy. Oczywiście mogłaby
schować ten plik kartek, a  potem systematycznie gromadzić wszystkie
dowody szantażu i przekazać je policji, lecz równie dobrze jak autor tego
tekstu wiedziała, że tego nie zrobi.
Nie może.
Najdziwniejsze było to, że ten kąśliwy „odcinek" pojawił się na jej
biurku w  nocy. Wczoraj Anna wychodziła z  budynku jako ostatnia, bo
w czasie pracy oblewali z zespołem tę nagrodę i nie było czasu nawet na
najpilniejsze zadania. Prawdopodobnie nie zamknęła za sobą biura,
ponieważ ręce miała pełne bukietów otrzymywanych przez cały dzień i nie
chciało się jej szukać w torebce kluczy. Na jej biurku ani komputerze nikt
nie mógłby znaleźć niczego, co można by wykorzystać przeciwko niej,
więc dlaczego miałaby zmieniać miejsce pracy w twierdzę? Przypomniała
sobie, jak w  środku nocy schodziła po schodach do pustego holu
oświetlonego jedynie niebieską świetlówką lodówki stojącej w  bufecie.
Anna nie włączyła lamp, nie potrzebowała ich, przecież znała drogę na
pamięć. Często zostawała tam do późna, pracowała, dopóki palce nie
zaczęły odmawiać jej posłuszeństwa, i wychodziła po ciemku jak kot.
Na parterze panowała cisza, brzęczała tylko lodówka z napojami. Zza
metalowych drzwi wejściowych dobiegał szum ulewy bębniącej w  asfalt.
Nigdzie nikogo nie było. Wyszła na zewnątrz. Portier stał pod daszkiem
obok swojej budki i palił, a kiedy zobaczył Annę, wyrzucił niedopałek do
kałuży i zasalutował dla żartu.
– Gratuluję sukcesu.
– Dzięki. – Uśmiechnęła się do niego zmęczona i przyśpieszyła kroku.
Nie miała nastroju na zbyteczne gadki, a  już na pewno nie chciała tracić


czasu na kogoś tak nieważnego jak ten portier.
– Ma pani tu auto? Ostatni autobus już odjechał – krzyknął do niej. –
Jeśli chce pani przespać się tutaj, to bez obaw, ja i  chłopaki z  ochrony
wszystkiego dopilnujemy.
Jego poufały ton ją drażnił. Kiedyś z konieczności spędziła noc w łóżku
na planie i od tamtego czasu portier zachowuje się wobec niej, jakby byli
starymi przyjaciółmi.
– Nie trzeba – odpowiedziała szorstko przez ramię. – Mam tu auto.
Czy to możliwe, że portier poczekał, aż zamknie się za nią szlaban,
a  potem udał się wprost do jej biura i  podłożył jej na stół kartki
z wybuchowym tekstem? Boże, dlaczego miałby robić coś takiego? Może
dlatego, że ktoś wcisnął mu za to do kieszeni stówkę?
Rano Anna dotarła do biura o ósmej. W charakteryzatorni już siedzieli
aktorzy, a głośno pokrzykujący sztab przygotowywał nagrywanie w studiu,
ale do nadejścia pozostałych scenarzystów pozostała jeszcze dobra godzina.
Anna weszła do biura, by rozpocząć kolejny dzień pracy, który, jak zawsze,
przyniesie jeśli nie radość, to przynajmniej miłosierne zapomnienie.
Tymczasem na stole zastała niemal kompletną listę swoich
dotychczasowych grzechów.
Teraz znów pochyliła wzrok ku wachlarzowi z kartek. Czcionka Courier
New, wielkość dwanaście, pojedyncza interlinia. Dokładnie w  takim
formacie scenarzyści oddają zazwyczaj swoje prace. Fabuła też została
rozdzielona na nakreślenie ogólnej sytuacji i  następujący konflikt.
Brakowało tylko zakończenia. Anna potrząsnęła głową. Wydawało się jej
niemal pewne, że „odcinek", w którym występuje w roli głównej, stworzył
któryś z  jej podwładnych. A  może format graficzny jest jedynie próbą
zmylenia jej?


Ktoś na korytarzu nacisnął na klamkę. Kiedy drzwi się nie otworzyły,
szarpnął za nią ponownie, tym razem dużo mocniej. Anna siedziała bez
ruchu i gratulowała sobie, że zamknęła się w biurze. Musi doprowadzić się
do porządku, zanim stanie przed swoimi podwładnymi.
Z głębokim westchnieniem ułożyła kartki, a potem przedarła je na pół,
na ćwiartki i kontynuowała, dopóki nie została z nich tylko kupka małych
papierków. W żadnym razie nie zamierza dłużej się tym zajmować ani robić
rachunku sumienia, czytając te oskarżenia po raz drugi.
Zebrała papierki do foliowego woreczka po drugim śniadaniu
i schowała go na dno torebki. Oczywiście wiedziała, że autor tekstu może
kiedykolwiek wydrukować go ponownie, ale wierzyła, że kiedy zniszczy
(prawdopodobnie spali w domu w popielniczce) swoją kopię, będzie się jej
swobodniej oddychać.
Czy powinna próbować wytropić autora, czy może raczej czekać, aż się
do niej zgłosi (i mieć nadzieję, że to nigdy nie nastąpi).
Teraz musi się przede wszystkim uspokoić.
Jej wzrok spoczął na tablicy z  drzewkiem postaci serialowych,
obramowanych widokówkami z  Londynu. Pozdrowienia od Agaty. Anna
nabazgrała je zmienionym pismem, nakleiła na nie ostemplowane
brytyjskie znaczki ze starych widokówek od znajomych, a potem przyniosła
do pracy i powiesiła w dobrze widocznym miejscu. Dlaczego tak właściwie
to zrobiła? Współpracownicy prawdopodobnie uwierzyliby w  bajeczkę
o  wyjeździe córki do zagranicznej szkoły nawet bez dowodów. Czy nie
przesadziła z  całą tą komedią? Zdjęcie Agaty i  tak jest teraz na stronie
internetowej policji i  wyjście na jaw całej tej sprawy pozostaje jedynie
kwestią czasu.
Powoli ściągnęła wszystkie widokówki, a  ostatnią obróciła. Cześć,
mamo, u mnie wszystko dobrze. Tak się jakoś przyzwyczaiłam, że codziennie


po południu chodzę na sushi, ale jest strasznie drogie. W  tym tygodniu
ciągle siąpi. Aga.
Tekst ją wzruszył, choć przecież nie powinien. Wyrzuciła pocztówki do
kosza. Potem podeszła do okna, zza zasłony deszczu obserwowała parking,
oddychała głęboko, a kiedy za jej plecami kolejni ludzie naciskali klamkę
zamkniętych na klucz drzwi, nawet się nie oglądała. Dopiero po dobrych
trzydziestu minutach poczuła się na tyle spokojna, że odważyła się ruszyć
do sali konferencyjnej.
***
Godzinę później siedziała ze scenarzystami przy owalnym stole. Po kolei
czytali propozycje do kilku następnych odcinków, by wspólnie je ocenić.
Każdy z członków zespołu zajmował się kilkoma postaciami, wymyślał ich
losy, a  potem podczas narad splatali z  nich spójną fabułę. Anna wodziła
wzrokiem po czterech opuszczonych głowach. Jej zaufana wieloletnia
przyjaciółka Marcelina i trzy młodziaki w wieku od dwudziestu trzech do
trzydziestu lat: dwie dziewczyny i chłopak, wszyscy utalentowani i ambitni.
Kto z nich mógłby ją szantażować?
Potrząsnęła głową, pochyliła się nad swoją kopią, ale była tak
roztargniona, że w ogóle nie wiedziała, co czyta. Zupełnie jakby tekst został
napisany w języku, którego nie zna.
Czy podarcie tego przeklętego „odcinka" było błędem? Czy powinna
była dać go najpierw do przeczytania Marcelinie? Mimowolnie opuściła
wzrok na swoją torbę odłożoną niedbale na dywan obok krzesła i zaczęła
się zastanawiać, czy przy pomocy taśmy klejącej potrafiłaby ułożyć z tych
strzępów znów całe strony. Prawdopodobnie nie.
Zatem zabierze dowód przestępstwa na weekendowy wyjazd do
pensjonatu, a  kiedy zostanie z  Marceliną w  cztery oczy, pokaże go jej


w obecnym stanie. Może przyjaciółka coś jej doradzi?
A jeśli ten odcinek naprawdę napisała Marcelina? Wie o  Annie dużo,
zdecydowanie za dużo…
Anna szybko spojrzała na wieloletnią przyjaciółkę i  podwładną.
Krótkowłosa brunetka w sportowej koszuli dżinsowej wodziła wzrokiem po
kolejnych wersach, stukając w  skupieniu niepomalowanymi paznokciami
w  usta. Wyczuła na sobie przenikliwy wzrok Anny, uniosła głowę
i uśmiechnęła się. Anna się zawstydziła. Nie, to niemożliwe. Marcelina to
jej przyjaciółka! Nigdy by jej nie zdradziła. Zresztą takim zachowaniem
zaszkodziłaby również sobie! Anna poruszyła się nerwowo i potrąciła ręką
szklankę z  wodą mineralną. Gazowana ciecz rozprysła się po blacie,
zmoczyła kartki i  zaczęła ściekać Annie na kolana. Wszyscy scenarzyści
podnieśli wzrok. Niektórzy się roześmiali.
– Moniko, twój odcinek chyba został zaakceptowany  – zażartował
jedyny mężczyzna w grupie, czyli Andrzej, i szturchnął łokciem starannie
wystylizowaną blondynkę siedzącą obok niego.  – Anna aż trzęsie się
z wrażenia.
– Nic podobnego  – odparła Anna, wycierając chusteczką kałużę na
stole. – Przeczytaliście wszyscy? Nie mamy dużo czasu, więc…
– Czekamy już tylko na ciebie  – przerwał jej Andrzej.  – Właśnie
szeptałem Monice, że ten tekst chyba całkowicie cię oczarował, skoro od
dziesięciu minut wpatrujesz się w dal.
Anna zmarszczyła brwi. Nie cierpiała być zaganiana przez swoich
podwładnych w kozi róg. Chciała mieć nad nimi władzę, bo bez tego traciła
grunt pod nogami.
– Gdybyś spał w nocy tylko pięć godzin, też byś tak miał – warknęła. –
Wczoraj prawie do północy siedziałam nad twoim odcinkiem, bo jest
całkowicie bez ikry, a już nie mamy czasu na twoje szóste podejście.


– To byłoby dopiero piąte  – poprawił ją urażony Andrzej
i  poczerwieniał.  – A  gdybyś dała mi znać wcześniej, chętnie bym go
poprawił. Choćby wczoraj o północy.
– Jak powiedziałam, nie ma już czasu na eksperymenty. Gdybym znów
zwróciła ci tekst, mógłbyś sobie z nim nie poradzić nawet za piątym razem
i  wszyscy mielibyśmy problem. Do poniedziałku musimy zamknąć całą
serię, a ty po trzech miesiącach, czy jak długo tu już właściwie pracujesz,
wciąż nie zrozumiałeś psychologicznego rysu swoich postaci. Musisz
wczuć się w tych ludzi, patrzeć na świat ich oczami. Czy naprawdę myślisz,
że studentka kulturologii opowiadająca matce o  swoim chłopaku użyłaby
słowa absztyfikant? Boże, przecież ta dziewczyna jest wykształcona i…
– Czy nie powinniśmy najpierw omówić wątków Moniki?  – Andrzej
spojrzał na Annę nieustępliwie. Nienawidziła jego uporu. Owszem, Andrzej
miał talent, ale nie zamierzał podporządkowywać się jej zasadom, a  to
sprawiało, że stał pierwszy w kolejce do zwolnienia. Po trzech miesiącach
znajomości Anna zrozumiała, że ten młodzieniec niezbyt potrafi
dostosowywać się do przełożonych.
– Racja, Andrzeju. Z tobą porozmawiam później w cztery oczy – dodała
surowym tonem i  rozłożyła przed sobą plik mokrych kartek.  – Zatem,
kochani, do dzieła. Co myślicie o odcinku Moniki?
Scenarzyści podali kilka bardzo sensownych pomysłów. W  dyskusji
brali udział wszyscy oprócz Karoliny. Milcząca brunetka dołączyła do
zespołu dopiero miesiąc temu, a  Anna wciąż nie potrafiła jej rozgryźć.
Czasem napotykała jej badawcze spojrzenie i  nie mogła pozbyć się
wrażenia, że ta dziewczyna ocenia każde jej słowo i ruch. Z jednej strony
irytowała ją małomówność Karoliny, ale z drugiej wierzyła, że potrafiłaby
ukształtować ją na własne potrzeby. Dopóki nie wdroży się w  pełni do
pracy, Anna będzie dla niej wyrozumialsza niż dla pozostałych.


– Karo, może podzielisz się z  nami swoją opinią?  – zagadnęła jak
najłagodniejszym tonem. – Czy myślisz, że te motywy są nośne? – Kiedy
młoda kobieta w  odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami, Anna z  nutą
niecierpliwości w  głosie dodała:  – Twoje pomysły mogą pomóc
pozostałym, nawet jeśli tobie nie wydają się zbyt ciekawe. Powiedz
cokolwiek, co przychodzi ci do głowy. Nawet jeśli dziesięć uwag będzie
bez sensu, jedenasta może się okazać genialna. Czy ty się wstydzisz?
Karolina odpowiedziała pytaniem.
– Dlaczego tak właściwie odrzuciłaś moje propozycje z  zeszłego
tygodnia? Nie wyjaśniłaś mi, co ci się w nich nie podoba.
Anna zmarszczyła brwi. Rzeczywiście, Karolina przysłała swoje
propozycje. Nie były złe, ale… problematyczne. Karolina chciała posłać
swoją siedemnastoletnią bohaterkę do zakładu poprawczego i…
Annę oblał zimny pot. Do zakładu poprawczego. Kiedy czytała ten tekst
w  zeszłym tygodniu, pomysł z  poprawczakiem ją wkurzył, bo za bardzo
przypominał jej losy Agaty. Lecz mimo to nie przyszłoby jej do głowy, że
Karolina napisała to w  złych intencjach. Scenarzyści nie mieli pojęcia
o prawdziwym miejscu pobytu Agaty, więc Anna uznała przesunięcie akcji
do zakładu poprawczego za całkowicie przypadkowy (i niestosowny)
pomysł. Wprawdzie serialowa bohaterka była nieposłuszna, próbowała
prowokować i teoretycznie mogłaby popaść w konflikt z prawem, ale Anna
za wszelką cenę chciała uniknąć tematu zakładów wychowawczych.
Wtajemniczeni mogliby pomyśleć, że wykorzystała w  serialu historię
własnej córki, a tego naprawdę wolałaby uniknąć. Napisała więc Karolinie,
że lepiej byłoby poprowadzić fabułę inaczej i więcej nie zajmowała się jej
tekstem.
Lecz dziś patrzyła na tę sytuację zupełnie inaczej.


Przyjrzała się Karolinie badawczo. Czy ta anielska istota o  sarnich
oczach byłaby zdolna do szantażu? Czy przez jakieś niedopatrzenie dotarły
do jej uszu szczegóły z życia Anny, a ona postanowiła coś na nich ugrać?
Czy wie dużo więcej niż to, że Agata trafiła do poprawczaka? Czy to ona
jest autorką tego tajemniczego „odcinka"?
Karolina pracuje w  Podwórzu od niedawna. Czy zgłosiła się do
konkursu z zamiarem późniejszego szantażowania szefowej?
Anna uświadomiła sobie, że podwładni patrzą na nią wyczekująco.
Najwyraźniej nie rozumieją, dlaczego tak zwleka z odpowiedzią.
Westchnęła.
– Te pomysły po prostu nie pasują do ogólnej koncepcji  –
odpowiedziała Karolinie tonem wykluczającym dalszą dyskusję. – I proszę,
nie zmieniaj tematu. Pytałam o  tekst Moniki, nie o  twój wątek. Musimy
omawiać wszystko po kolei, bo w  przeciwnym razie zrobi się w  tym
bałagan.
Niestety pozostali scenarzyści nie podzielali tej opinii.
– Co zaproponowałaś, Karo? – spytała Marcelina.
– Mnie też to ciekawi  – dołączyła do niej Monika. Od kiedy Anna
powiedziała jej, że być może będzie potrzebować kilkumiesięcznego
zastępstwa na stanowisku szefowej, Monika niezwykle obrosła w  piórka.
Anna postanowiła, że musi jej jak najszybciej powiedzieć, że jednak nie
wybiera się do Sztokholmu. Po ostatniej kłótni z  Olegiem już prawie
podjęła decyzję. Może poinformuje Monikę jeszcze dzisiaj?
– Nie zajmujmy się tym teraz  – Anna zabrała głos, zanim Karolina
zdążyła otworzyć usta. – Nie zaakceptowałam tamtego pomysłu, więc nie
ma sensu o nim mówić.
– Wręcz przeciwnie! Muszę wiedzieć, jakie motywy nam nie pasują –
odparła podrażnionym głosem Monika. – Jeśli mam cię zastępować, muszę


wiedzieć, jakie wątki odrzucasz i dlaczego!
Anna w  duchu zaklęła. Jak to możliwe, że dziś po raz kolejny traci
kontrolę nad ich dyskusją? Czuła się jak bezradna początkująca
nauczycielka stojąca przed klasą pełną krnąbrnych uczniów.
Karolina zaczęła z zapałem wyjaśniać:
– No, Anna kazała mi wymyślić, co mogłoby się stać…
– Moment!  – Annę naprawdę ucieszyło, że nie dała po sobie poznać
zdenerwowania. Udało się jej przemówić chłodno i  bezkompromisowo.
Dziś nikt jej tu nie szanuje, prawdopodobnie dlatego, że nie jest w  pełni
skupiona. – Tę naradę prowadzę ja – oświadczyła zdecydowanie i tak długo
świdrowała Karolinę wzrokiem, aż zakłopotana dziewczyna spuściła głowę.
Potem Anna zwróciła się do Moniki.
– Planowałam powiedzieć ci to na osobności, ale skoro już zaczęłaś ten
temat… Krótko mówiąc, jednak nie wyjadę do Szwecji, więc nie będziesz
mnie zastępować.
W niezapominajkowych oczach Moniki błysnęło uczucie, którego Anna
nie potrafiła określić. Doskonale wystylizowana kobieta zacisnęła mocno
wargi.
– No… Właściwie wcale mnie to nie zaskakuje. Na twoim miejscu też
zastanowiłabym się dwa razy przed opuszczeniem takiego stanowiska.
Anna posłała jej chłodny uśmiech.
– Wszystko jasne?  – Potem zwróciła się do pozostałych.  – Czy
zajmiemy się wreszcie oceną odcinka Moniki?  – Kiedy nikt nie
odpowiedział, kontynuowała bezlitośnie. – Czy ekspozycja nie wydaje się
wam trochę mdła? Przecież na początku musimy zainteresować widza,
musi się coś dziać, każde ujęcie powinno być mocne. A to ciągnie się na
początku jak guma do żucia.


Przez chwilę panowała cisza, a  potem wreszcie zaczęła się żywa
dyskusja na temat wybrany przez Annę. Monika broniła swoich pomysłów
z  zapałem, ale bez śladu urazy. Potrafiła przyjmować krytykę i  często
wymyślała brawurowe wątki (choć akurat ten dzisiejszy zbytnio się jej nie
udał), miała poczucie humoru i talent stylistyczny. Anna wiedziała, że jeśli
wyjechałaby do Sztokholmu, ta kobieta dobrze by ją zastąpiła. Może nawet
zbyt dobrze.
Czy Monika miała nadzieję, że Anna już w tym Sztokholmie zostanie?
Chciała wygryźć ją z fotela szefowej?
Może ten ohydny tekst napisała ona. Ale skąd znałaby tyle intymnych
szczegółów z życia Anny? I co mogłaby chcieć przez to osiągnąć? Awans,
cóż by innego. Gdyby Anna się przestraszyła, że ktoś z  zespołu zna jej
tajemnice, i złożyłaby wypowiedzenie, to właśnie Monika niemal na pewno
odziedziczyłaby królestwo o  nazwie Podwórze. Marcelinie nie zależy na
szefowaniu, dla niej ważniejszy jest wolny czas i święty spokój. Natomiast
Monika… Anna spojrzała na twarz podwładnej, obramowaną gęstą
grzywką i  zasłonami równych jasnych włosów. Monika jest otwarta
i  bezpośrednia, bez skrupułów mówi prawdę prosto w  oczy. Czy byłaby
zdolna do takiego podstępu?
Anna oparła się w  fotelu i  z  udawanym zaciekawieniem słuchała
głosów debatujących o losach serialowych postaci, ale znaczenie ich słów
do niej nie docierało.
Uświadomiła sobie, że mógł jej grozić każdy członek zespołu. Pytanie
tylko, jak bardzo szantażysta jest zdeterminowany.
Z rozmyślań wyrwał ją Andrzej.
– Anno, posłuchaj, przyszedł mi do głowy pomysł na zabawny zwrot
akcji w wątku nauczycielki Naiwnej. A tak właściwie, to kto go pisze? Czy
mógłbym go przejąć?


Anna pokręciła głową.
– Nie. Chcę się pozbyć tej aktorki. Nie rozumiem, jak mogła przejść
przez casting, przecież w ogóle nie potrafi grać. To jej załamanie nerwowe
we wczorajszym odcinku wypadło koszmarnie. Poza tym wygląda coraz
gorzej… Zauważyliście, jak przerzedzają się jej włosy nad czołem?
Wygląda jak zabiedzona czterdziestka, a  przecież ma grać soczystą
trzydziestkę.
– Nie zgadzam się z tobą – pokręciła głową Monika. – Według mnie gra
świetnie i pasuje do tej roli.
Anna się uśmiechnęła.
– Nie zgadzasz się, bo to twoja koleżanka, a nie dlatego, że dobrze gra.
Ile razy mam ci powtarzać, że w tej branży nie ma miejsca na sentymenty?
Monika wzruszyła ramionami.
– Możesz myśleć, co chcesz. Ludzie ją lubią. Jeśli spojrzysz na listę
najpopularniejszych postaci na naszej stronie internetowej, zobaczysz, że
Naiwna wciąż trzyma się na drugim, trzecim miejscu.
– Na tej liście najlepiej radzą sobie postaci, które nikomu nie
przeszkadzają, szarzy średniacy, którym nikt nie da minusa. Dużo większą
oglądalność zapewniają nam kontrowersyjni bohaterowie, bo wzbudzają
emocje i  przeszkadzają wielu widzom.  – Anna spojrzała na Monikę
karcąco. – Powinnaś o tym wiedzieć, Moniko, szczególnie jeśli chciałabyś
mnie zastąpić.
Monika wzruszyła ramionami i  zaczęła nawijać kosmyk utlenionych
włosów na palec z  doskonale pomalowanym paznokciem w  kształcie
migdała. Miał ten sam kolor co paznokcie Anny. Anna uświadomiła sobie,
jak bardzo Monika stała się do niej podobna. Pracę w Podwórzu rozpoczęła
jako brunetka, a  teraz jest blondynką. Na wzór Anny zaczęła ubierać się
przeważnie na czarno i fioletowo. Kupiła sobie nawet taki sam telefon. Czy


myśli, że im bardziej upodobni się do szefowej, tym szybciej zdobędzie jej
posadę?
– Gdyby to zależało ode mnie, zostawiłabym jej tę rolę – oświadczyła
cicho Monika.
– Ale nie zależy – odparła Anna.
Pozostali obserwowali rozbawieni tę wymianę zdań, ale Marcelina już
nie wytrzymała i włączyła się do rozmowy.
– Anno, jak chcesz się jej pozbyć?  – spytała.  – Przecież w  kolejnym
odcinku wychodzi za mąż, prawda? Chyba szkoda byłoby zamknąć tak
ciekawie rozegrany wątek?
– Będzie musiała umrzeć – wyjaśniła rzeczowo Anna, nie spuszczając
wzroku z perłoworóżowych paznokci Moniki. Potrafiła sobie wyobrazić, że
Monika z  tą samą precyzją, z  którą maluje pazurki, zbiera informacje
mające posłużyć do obalenia szefowej.  – Oczywiście mam na myśli tę
postać, nie aktorkę.
„To nie było zbyt zabawne"  – przyznała w  duchu, ale mimo to ktoś
zaśmiał się z uprzejmości.
– Moglibyśmy też zamknąć ją w wariatkowie. Albo mogłaby wyjechać
za granicę, ale w  to widzowie nie uwierzą, bo przecież będzie tuż po
ślubie – kontynuowała Anna. – Chyba że wyjechałaby z mężem, ale jego
nie chcemy się pozbyć.
– Czyli śmierć w wypadku samochodowym – zaproponowała Monika.
Najwyraźniej stwierdziła, że obrażanie się nic jej w tej sytuacji nie da.
– Albo pod kołami pociągu – dodał Andrzej.
– A może zrobi sobie gulasz z muchomorów? – rzuciła Marcelina.
– Ktoś ją zamorduje  – oświadczyła złowieszczo Karolina, świdrując
Annę dużymi czekoladowymi oczami.
Anna mimowolnie zadrżała. Najwyższy czas, by zakończyć naradę.


– Ona wie, że chcesz ją wyrzucić. Mówiła mi o  tym  – powiedziała
z dezaprobatą Monika. – Jest załamana. Jeśli naprawdę musisz to zrobić, to
spróbuj jakoś delikatnie.
– Zrobię to, co uznam za stosowne. – Tym razem Anna nawet na nią nie
spojrzała.  – Z  początku nie chciałam jej o  niczym mówić, dopóki nie
zostanie zatwierdzony scenariusz jej ostatniego odcinka. Bałam się, że
będzie próbowała szantażować nas emocjonalnie. Ale niestety dowiedziała
się pocztą pantoflową i  zrobiła mi już nieprzyjemną scenę. Dostałam też
kilka rozpaczliwych SMS-ów.  – Anna westchnęła.  – Teraz czekam, aż
zadzwoni i  będzie mi płakać, że ma na utrzymaniu dwoje dzieci, a  ja
rujnuję jej życie. A przecież nie jest gwiazdą, a Podwórze płaciło jej nieźle
przez trzy lata… ale to już nie nasze problemy, prawda?
Zamiast odpowiedzi Monika wstała, zerwała z  wieszaka swój płaszcz
i bez słowa wyszła na korytarz.
Po godzinie piętnastej Anna przypomniała wszystkim o  jutrzejszej
naradzie wyjazdowej (obecność nieobowiązkowa, ale wskazana)
i  wypuściła wszystkich do domu. W  swoim biurze wyciągnęła z  torebki
woreczek ze strzępami fikcyjnego odcinka, położyła go przed sobą na
biurku, rozwiązała i  dotknęła kilku papierków. Jak to możliwe, że ludzie
wokół niej żyją spokojnym, prostym życiem, a ona pakuje się w coraz to
nowe tarapaty? Czy sama jest sobie winna? Zawsze była pewna, że wie, co
jest dla niej dobre, i potrafi nieustępliwie zmierzać do celu. Zatem dlaczego
nie jest szczęśliwa? Gdzie i kiedy popełniła pierwszy błąd, który rozpoczął
łańcuch wydarzeń, na którego końcu znajduje się zaginiona córka
i woreczek pełen toksycznych słów?
Ktoś cicho zapukał, a  zaraz potem drzwi się otworzyły. Cholera!
Zapomniała zamknąć je na klucz! Próbowała szybko schować łokciem


woreczek z  papierkami za monitor, ale zanim jej się to udało, Andrzej
zahaczył o niego wzrokiem.
– Mówiłaś, że porozmawiamy później. W  cztery oczy  – przypomniał
jej.
Do licha… Zapomniała o tym.
– Nie dostałem dziś żadnego zadania. Wszyscy inni dostali.
Wstała, bo nie czuła się dobrze, mówiąc do Andrzeja z dołu.
– Wiesz, pomyślałam, że będzie lepiej, jeśli twoich bohaterów od
kolejnej serii przejmie Marcelina. Musisz się jeszcze… rozpisać. Wciąż
możesz przychodzić na nasze narady, włączać się do rozmowy i  spędzić
z  nami najbliższy weekend, oczywiście jeśli masz na to ochotę. Ale
scenariusze będziesz pisać tylko na brudno i za symboliczne honorarium.
– Jak długo?
– Dopóki nie uznam, że jesteś w stanie samodzielnie pracować nad linią
fabularną  – odparła Anna zdecydowanie.  – Nie dłużej niż jeden, dwa
miesiące.
– Cudownie!  – Odwrócił się, jakby chciał wyjść obrażony, ale zaraz
potem znów spojrzał na przełożoną.  – Dlaczego moich bohaterów ma
przejąć akurat Marcelina? – syknął. – Nie cierpię jej! Śmierdzi papierosami
i  chodzi przez cały czas w  tej samej koszuli. Po obiedzie zawsze gdzieś
znika, a  my ślęczymy tu całymi dniami. Jest uprzywilejowana! I  pewnie
więcej zarabia, prawda? Czym sobie na to zasłużyła?
– Na przykład tym, że jest tu od początku, a ty dopiero zaczynasz.
– Czy trzeba być twoim znajomym, żeby liczyć na normalne
traktowanie?
Urażona Anna nabrała szybko powietrza:
– Andrzeju, nie próbuj mnie…


– Wiesz, co myślę? Że ty i Marcelina kradniecie pozostałym pomysły.
Jakiś czas temu wymyśliłem kilka rzeczy, a ty na naradzie powiedziałaś, że
są głupie. A  dziś widziałem je w  odcinku Marceliny. Cóż za zbieg
okoliczności! A  najdziwniejsze jest to, że te pomysły zostały
zaakceptowane.
– Bo opracowała je dużo lepiej niż ty. Marcela ma wielki talent do
budowania wątków i…
Nie pozwolił jej dokończyć.
– Tyle że ona te pomysły ukradła! Wiesz co, Anno? Zaczynam mieć co
do Podwórza dziwne odczucia. Kto pisze ten serial od początku? Tylko ty
i  Marcelina, zgadza się? Pozostałych scenarzystów zmieniacie jak
rękawiczki. Czy nie jest przypadkiem tak, że przyjmujecie nowych ludzi,
wyciskacie z  nich pomysły, potem wyrzucacie ich z  powodu rzekomej
nieudolności, a ich pomysły podajecie za swoje.
Anna zaśmiała się nerwowo.
– Andrzeju, zaczyna mi to wyglądać na manię prześladowczą.
Rozumiem, że bujna fantazja jest w tym zawodzie niezbędna, ale… twoje
oskarżenia są śmieszne.  – Zdanie dokończyła powoli, akcentując każde
słowo. – Muszę decydować, którzy scenarzyści są na tyle dobrzy, by mogli
tworzyć Podwórze, a którzy nie. Dlatego sprawdzam nowych pracowników.
A  kiedy widzę, że się nie nadają, żegnam się z  nimi. Zdziwiłbyś się, jak
trudno znaleźć dobrego autora. A  skoro już o  tym mowa: Monika też
pracuje w  naszym zespole od dawna. Prawie od dwóch lat. I  jakoś nie
kradnę jej żadnych pomysłów i  nie zamierzam jej zwolnić. Planowałam
nawet powierzyć jej prowadzenie przez kilka miesięcy całego zespołu.
– Jasne. Ale nie powierzyłaś. – Andrzej zrobił złośliwą minę. – Boisz
się jej, co? Boisz się, że byłaby lepsza niż ty. Nie możesz jej wyrzucić, bo
jest dobra, ale najchętniej byś się jej pozbyła.


Co mu na to odpowiedzieć? Prawdę?
– Nikogo się nie boję i  nie muszę się nikogo pozbywać. Ale chyba
powinniśmy raczej porozmawiać o  tobie. Według mnie masz talent, ale
musisz się jeszcze wiele nauczyć. Jeśli będziesz cierpliwie pracować nad
swoim rozwojem, oddam ci twoje postacie. Zgadzasz się?
Młodzieniec zamiast odpowiedzi machnął wściekle ręką i obrócił się na
pięcie.
– Coś mi tu śmierdzi  – syknął przez ramię.  – I  wiedz, że będę się
bronić. Nie jestem taki słaby, jak myślisz. Rozumiesz?


ROZDZIAŁ 5

„Dziwni ludzie"  – pomyślała Ester, kiedy zatrzymała się w  wilgotnej
wysokiej trawie i  pod osłoną mroku obserwowała z  oddali grupkę
scenarzystów siedzącą wokół na wpół opróżnionych butelek wina
w  oświetlonej altanie ogrodowej. Młodzi podwładni Anny przyjechali
wieczorem do pensjonatu ubrani jak z reklamy wycieczek objazdowych po
dżungli: blondynka z  gęstą grzywką miała obcisłe dżinsy wciśnięte
w kalosze moro, młody okularnik przybył w kapeluszu z szerokim rondem,
natomiast brunetka z kręconymi włosami była od stóp do głów ubrana jak
na safari. Pomimo iż najwyraźniej starali się wyglądać na podróżników, po
wysokiej trawie mokrej od deszczu stąpali z  obrzydzeniem, robili sobie
zdjęcia z  widłami i  grabiami opartymi o  ścianę gospodarstwa, jakby
widzieli takie narzędzia po raz pierwszy w życiu, a kiedy zobaczyli padalca,
zaczęli wrzeszczeć jak na komendę. Anna i  Marcelina zachowywały się
spokojniej, były przecież o  ponad dziesięć lat starsze, lecz nawet one
skwitowały rozmokniętą ścieżkę grymasem niezadowolenia, a  zapach
przekwitających łanów rzepaku nazwały „okropnym smrodem".
„Są całkowicie inne niż ja" – pomyślała Ester, gdy patrzyła, jak jej dwie
najlepsze przyjaciółki znudzone palą papierosy na dziedzińcu gospodarstwa
i  popychają zapalniczką włochatą gąsienicę, która spadła z  orzecha na
ławkę dokładnie między nie. Na wszelki wypadek Ester podniosła ją
i  zaniosła na trawę. Po raz pierwszy w  życiu przyszło jej do głowy, że
właściwie nie wie, co łączy ją z  tymi dwiema kobietami. Wspólna


przeszłość? Czy naprawdę jest aż tak istotna, by przyjaźń mogła się opierać
tylko na niej? Zamyśliła się na chwilę, ale potem zabroniła sobie tych
rozważań. Anna i Marcelina to jej jedyne prawdziwe przyjaciółki i powinna
się cieszyć, że je ma, a nie doszukiwać się wad.
Ester przywitała je razem z  Maciejem, który przyszedł na umówioną
kolację, ale już po dziesięciu minutach wymuszonej rozmowy gospodyni
żałowała, że zaprosiła Annę. Kiedy proponowała jej przez telefon ten
przyjazd, miała na myśli weekend w trójkę: ona, Anna i Marcelina. Dawno
nie miały okazji spokojnie porozmawiać i  mógłby to być przyjemnie
spędzony czas. Ester czuła, że ich przyjaźń bardzo potrzebuje bodźców
w  postaci wspólnych przeżyć. Właściwie jak to się stało, że zamiast
pogaduszek z koleżankami musi się zajmować bandą obcych ludzi, którzy
będą przez cały weekend spać i  jeść w  jej pensjonacie za darmo? Anna
znów wszystko dostosowała do swoich potrzeb. Ester westchnęła.
Oczywiście nie chce żadnych pieniędzy od przyjaciółek, to byłoby poniżej
jej godności, ale czy reszta zespołu nie powinna zapłacić choćby
symbolicznej kwoty za dwa noclegi?
Tylko jak mogłaby tego wymagać, skoro Anna tuż po przyjeździe
krzyknęła przy wszystkich uradowana: – Ester, to takie miłe z twojej strony,
że pozwoliłaś nam tu być za darmo!
Scenarzyści wtargnęli do jej salonu i próbowali rozpalić w kominku, ale
ogień nie chciał się palić, a cały parter gospodarstwa utonął w szczypiącym
kurzu. Potem goście zaczęli kręcić nosem nad kartą napojów. Blondynka
z  grzywką wsiadła do auta i  przywiozła ze stacji benzynowej butelki
absurdalnie drogiego wina. Lecz najbardziej Ester zasmuciło to, że to
towarzystwo najwyraźniej zepsuło Maciejowi nastrój. Zamyślony
wpatrywał się w  blat, a  jeśli już z  kimś rozmawiał, to tylko półgębkiem
z  Anną. Po kieliszku porto powiedział, że musi już iść. Ester miała


wrażenie, że zmarnowała mu wieczór. Można było na to spojrzeć również
z lepszej strony: jeśli jest zawiedziony, to dlatego, że chciał pobyć z nią sam
na sam. Na szczęście w  niedzielę ta horda rozpieszczonych krzykaczy
wyjedzie, a  Ester i  Maciej będą mogli urządzić sobie miły wieczór we
dwoje, kiedy tylko zapragną.
Około godziny dwudziestej drugiej zespół scenarzystów udał się do
altany, żeby „trochę popracować", a  Ester zniknęła w  mroku. Chciała
dyskretnie sprawdzić basen i  w  razie potrzeby wyłowić kolejne mysie
trupki. Po dwudniowym deszczu nadszedł ciepły wieczór, było duszno,
a gospodyni wcale by się nie zdziwiła, gdyby któryś z gości zapragnął się
wykąpać. Potrafiła sobie doskonale wyobrazić dziki wrzask, który
wypełniłby dolinę, gdyby pływający scenarzysta natrafił na utopionego
gryzonia.
Włączyła oświetlenie basenu, wyłowiła z  wody ćmy (myszy na
szczęście dziś nie dryfowały na powierzchni) i  z  siatką w  dłoni ruszyła
w  stronę domu. Celowo zeszła ze żwirowej dróżki i  szła po trawniku
tłumiącym jej kroki. Grupka w  altanie ciekawiła ją niczym stado
egzotycznych zwierząt, które ktoś zamknął w  klatce i  umieścił na jej
terenie. Przecież chyba może przez chwilę postać w  cieniu i  posłuchać
urywków narady? Na pewno omawiają losy serialowych bohaterów,
o których Ester nie ma bladego pojęcia.
Rzeczywiście rozmawiali o ludziach, których nie znała – nie wiadomo,
czy prawdziwych, czy zmyślonych. Główne słowo należało do Anny,
atakującej swoich przełożonych, agresywnej bez wyraźnego powodu.
„Właściwie ona jest nieznośna – przemknęło Ester przez głowę. – Zmieniła
się, czy to moje spojrzenie na nią ulega stopniowej zmianie?".
Kiedyś Ester uważała, że Anna jest czarująca, dowcipna, intrygująca, po
prostu wyjątkowa. Miała wszystko, czego brakowało Ester. Potem Ester


wyjechała na Bali i choć ani przez chwilę nie przestawała uważać Anny za
przyjaciółkę, rozstanie przekształciło jej graniczącą z uzależnieniem miłość
w łagodną sympatię. Anna i Marcelina rozwijały się razem, obie rozpoczęły
karierę scenarzystek, potem dostały pracę w  Podwórzu, natomiast Ester
pozostała z boku. Po jej powrocie do Czech ich długa przyjaźń żyła przede
wszystkim przeszłością. Z Marceliną Ester widywała się rzadko, a z Anną
utrzymywała intensywny kontakt dopiero w ostatnim półroczu, gdy Agata
zaczęła przyjeżdżać do pensjonatu na przepustki z poprawczaka.
– Chryste, nie rozumiem, dlaczego zamierzasz się pozbyć tej Naiwnej –
wybuchła utleniona blondynka siedząca w  altanie i  wyrwała Ester
z zamyślenia. – Według mnie chcesz po prostu pokazać, kto tu rządzi.
– Moniko, zamknij się – krzyknęła szybko Anna. – I już więcej nie pij.
Blondynka odstawiła kieliszek tak gwałtownie, że aż chlusnęło z niego
wino.
– Po prostu prawda w  oczy kole. Naiwna jest dobrą postacią,
a  przynajmniej przeciętną. Czego więcej chcesz? Zawsze mówisz, że
robimy serial dla przeciętnych ludzi.  – Blondynka zaczęła się wściekle
drapać po dekolcie. – Pieprzone komary. Nienawidzę wsi!
Wszyscy oprócz Anny się roześmiali. Blondynka narzuciła sobie na
ramiona sweter, taki sam, w jakim była również Anna. Ester uświadomiła
sobie, że te dwie kobiety są do siebie bardzo podobne, tyle że starsza
wygląda elegancko, a  młodsza ordynarnie i  tandetnie. Anna zawsze była
piękna i  wiedziała o  tym. Czyżby wybierała podwładnych po wyglądzie?
Czy jest tak zapatrzona w  siebie, że podświadomie daje pierwszeństwo
ludziom wyglądającym jak jej kiepskie kopie, by ich towarzystwo jeszcze
bardziej podkreślało jej klasyczną urodę?
Ester wzruszyła ramionami. Tak czy inaczej, cieszyła się, że nie siedzi
z tą dziwną zgrają w altanie.


Obróciła się na pięcie, oparła siatkę do czyszczenia basenu o  drzewo
i  ruszyła po mokrej trawie ku gospodarstwu. Gdy skręciła za róg, hałasy
z altany jakby ucichły, a ją połaskotało w uszy cykanie świerszczy. Osunęła
się na drewnianą ławkę pod orzechem i odchyliła twarz ku niebu. Gdyby
nie nagły przypływ współczucia i zaproszenie tu Anny (która od przyjazdu
ani razu nie wspomniała o  Agacie i  której głośny śmiech dobiegający
z oddali potwierdzał właśnie, że bynajmniej nie jest aż tak nieszczęśliwa,
jak brzmiało to przez telefon), Ester mogłaby siedzieć tu teraz
z Maciejem…
Z ogrodu dobiegły podniesione głosy. Czyżby scenarzyści kłócili się
o losy swoich postaci? Ester nie miała najmniejszej ochoty tam zaglądać.
Rozsiadła się wygodnie, a  jej dłoń napotkała mały chłodny przedmiot
leżący na ławce. Podniosła go i  rozpoznała komórkę Anny. Najwyraźniej
Anna o nim zapomniała, gdy odpalała tu z Marceliną jednego papierosa od
drugiego i  atakowała zapalniczką tę nieszczęsną gąsienicę. Ester się
zawahała. Czy powinna zanieść go przyjaciółce?
Bez konkretnego planu przycisnęła jeden z  klawiszy. Później
stwierdziła, że chyba chciała sprawdzić, czy nikt nie próbował dodzwonić
się do Anny w czasie, kiedy nie miała telefonu przy sobie. Przecież mogła
dzwonić lub pisać na przykład Agata!
Na ekranie czekała kopertka. 1 SMS – informował ekran.
Maciej?
Od zaskoczenia nie było daleko do czynów. Ester z  nieznacznym
ukłuciem dumy otworzyła wiadomość i  przeczytała: SZKODA, ZE NIE
ZDAZYLISMY SPOKOJNIE POROZMAWIAC. MOZE WPADNIESZ
JUTRO NA KAWE?
Anna ma wpaść do Macieja na kawę? Skąd w ogóle wziął jej numer?
I dlaczego Anna ma zapisany jego numer? Wprawdzie jakiś czas temu to


właśnie Ester ich ze sobą poznała, ale żadne z nich nie wspomniało o tym,
że do siebie piszą lub dzwonią.
Akurat chciała odłożyć telefon z powrotem na ławkę, kiedy w jej dłoni
dwa razy błysnął i zawibrował. Ester już raz naruszyła prywatność Anny,
więc drugą wiadomość przeczytała bez wyrzutów sumienia.
Znów od Macieja: A MOZE SPOTKAMY SIE ZA DWIE GODZINY
PRZY KAPLICZCE NA ROZDROZU?
Ester mogłaby wymazać obie wiadomości, ale wydało się jej to
dziecinne i tchórzliwe. Wolała wyznać Annie, że je przeczytała, i szczerze
z nią porozmawiać.
Nie pozwoli, by Anna znów coś jej odebrała.
Już nigdy więcej.
Złościł się na siebie, że wysłał drugą wiadomość, choć Anna nie
odpowiedziała na pierwszą. Czy naprawdę musi w  tym wieku robić takie
rzeczy? Narzuca się jak jakiś zakochany nastolatek. Próbował czytać
książkę, ale rozpraszała go świadomość, że Anna siedzi w ogrodzie sześćset
metrów od jego domu. Różniła się od kobiet, które dotychczas poznał: była
żywiołowa, nieprzewidywalna, wymagająca, pewna siebie. Kochała siebie
aż przesadnie, ale możliwe, że to właśnie ten egoizm działał na Macieja
niczym najsilniejszy afrodyzjak, bowiem stanowił dokładne przeciwieństwo
niepewności i niesamodzielności Krystyny, przez którą niemal odszedł od
zmysłów. Miał wrażenie, że Anna byłaby w  związku samodzielna
i przebojowa, może aż za bardzo, jak na gust większości mężczyzn, lecz dla
Macieja nie istniało obecnie nic gorszego niż psie spojrzenia kobiety, której
jedynym celem w życiu jest życie oraz nic gorszego niż poczucie winy, że
nie poświęca partnerce wystarczająco dużo czasu i ma inne zainteresowania
niż ona. Krysia na wszystko się zgadzała, pozwalała mu o  wszystkim


decydować, a  przez to stanowiła równie duży ciężar jak dziecko. Ester
z pensjonatu czasami mu ją przypominała. Nie lubił tego jej wiecznego „jak
chcesz" albo „niech będzie po twojemu". Oczywiście nie wiedział, czy
Ester naprawdę jest ulepiona z tej samej gliny co Krysia, ale nie pragnął się
tego dowiedzieć. Łagodne usposobienie sąsiadki drażniło go niezależnie od
tego, że dobrze mu się z nią rozmawiało.
Teraz chciał zdobywać kobietę, która potrafi być niedostępna, która ma
swój świat, czasem go do niego zaprasza, a  czasem pozwala usychać
z tęsknoty – według nastroju.
Z Krysią dochodziło do tego, że czuł się przy niej jak więzień.
Nienawidził jej za to, że tak bardzo go potrzebuje. Musiał się jej pozbyć,
nie miał innego wyjścia. Czasem nachodziły go wyrzuty sumienia (czy
naprawdę konieczne było aż tak radykalne rozwiązanie?), ale nie ma sensu
teraz dumać nad tym, co mógł zrobić inaczej i lepiej. Zatarł za sobą ślady
i próbuje zacząć od nowa.
Dzięki Annie Walencie umacniała się w nim pewność, że jeszcze kiedyś
może być szczęśliwy.
Spojrzał na telefon i  mlasnął w  zamyśleniu. Odpowiedź nie
nadchodziła. Anna nie ma na niego ochoty albo dobrze się bawi i  nie
zauważyła, że napisał do niej już dwukrotnie. Podszedł do drzwi, otworzył
je i  spojrzał w  ciemność. Bernardynka Wenus natychmiast wstała
z  legowiska, na którym wzorowo opiekowała się pięcioma szczeniętami,
doczłapała do progu, na wzór swojego pana przez chwilę wpatrywała się
w ciemny ogród, a potem przyjaźnie szturchnęła Macieja w dłoń. Między
krzakami agrestu latały świetliki. „Dobrze mi tu"  – pomyślał Maciej.
Zaskoczyło go, że to poczucie zadowolenia odnalazł po długim czasie
w  starym domu z  wydeptaną drewnianą podłogą, piecem węglowym,
odpadającym tynkiem, rdzewiejącymi rynnami i  nieszczelnymi oknami


w  gnijących ościeżnicach. Chętnie zarobiłby na lepsze i  wygodniejsze
lokum, na nowoczesny dom z  ogrzewaniem podłogowym i  dużym
ogrodem, ale w  wieku pięćdziesięciu pięciu lat uważał to raczej za sen
szaleńca niż za realny cel. „Chyba właśnie po tym człowiek poznaje, że
nadchodzi starość  – pomyślał.  – Zaczyna się robić w  duchu listę rzeczy,
których najprawdopodobniej już nie zdąży się zrealizować".
Z lasu dobiegło huczenie sowy, ale prócz tego smutnego nawoływania
Maciej usłyszał także odległe kobiece głosy. Dochodziły wśród ciszy nocy
z pensjonatu i pobrzmiewało w nich podekscytowanie, ale tłumiły je zasieki
jabłoni rosnących w  ogrodzie Ester oraz przydrożne drzewa, więc Maciej
nie rozumiał ani słowa. Wenus wybiegła przed dom i zaczęła węszyć, więc
gwizdnął, zamknął drzwi i  powoli ruszył z  suczką pod górę po wąskiej
asfaltowej drodze. Gdy doszedł do granicy ogrodu Ester, słyszał wyraźnie,
że w pensjonacie wybuchła kłótnia. Przekrzykiwały się dwa kobiece głosy,
a Maciej był niemal pewien, że jeden z nich należy do Anny. Zatrzymał się
na zakręcie, dalej nie pójdzie. Gdyby ktoś go tu zauważył, wyszedłby na
podsłuchiwacza. W altanie była włączona lampa, nawet z oddali było widać
duże ćmy tańczące wokół żarówki. Korony drzew zasłaniały biesiadników,
ale mimo to Maciejowi udało się dostrzec Annę.
– Ja cię wodziłam za nos? Ja cię zdradziłam?  – krzyczała akurat.  –
Powinnaś być mi wdzięczna za to, że masz tę pracę, a nie bezpodstawnie
mnie obwiniać!
– Bezpodstawnie? Od trzech miesięcy obiecywałaś mi, że cię zastąpię.
Od trzech miesięcy!
Maciej przestąpił z nogi na nogę i teraz między gałęziami dostrzegł też
drugą uczestniczkę kłótni, około trzydziestoletnią blondynkę z grzywką. Jej
włosy miały dokładnie taki sam odcień jak włosy Anny, więc kobiety
wyglądały jak siostry.


– Dostałam w  tym czasie kilka lepszych ofert, ale wszystkie
odrzuciłam, bo chciałam mieć to zastępstwo w  życiorysie. Gdybyś mi
powiedziała, że MOŻE wyjedziesz, nie miałabym teraz pretensji. Ale ty
uczyłaś mnie wszystkiego przez trzy miesiące i byłam pewna, że przez jakiś
czas ta praca będzie moja! Kiedy pomyślę, ile czasu zmarnowałam na te
głupie szkolenia, to mam ochotę udusić cię gołymi rękami!
– Przynajmniej czegoś się nauczyłaś – odparła trochę spokojniej Anna.
Zapaliła papierosa i wypuściła chmurkę dymu w twarz młodszej kobiety. –
Nie zapominaj, która z nas jest szefową, Moniko.
Monika gwałtownie wstała.
– Gdybyś mnie chociaż przeprosiła! Ale to nie twój styl, prawda? Tobie
w ogóle nie zależy na ludziach. Wszystkich wykorzystujesz i porzucasz.
Obróciła się plecami do Anny. Anna się zaśmiała. Krótkowłosa kobieta
w jej wieku zawtórowała chrapliwym chichotem. Pozostali dwaj stołownicy
milczeli zaskoczeni.
Maciej się dobrze bawił. Podobało mu się to, że Anna potrafi być ostra.
Jak bardzo folguje sobie podczas kłótni z partnerem?
– Anno? – Ester wyłoniła się z ciemności. Może obserwowała z oddali
tę wymianę poglądów podobnie jak Maciej i czekała, aż sytuacja trochę się
uspokoi. Miała dziwnie chłodny głos. Być może zamierza upomnieć
przyjaciółkę za tę głośną kłótnię. Maciej wiedział, że najbliżsi sąsiedzi już
raz donieśli na Ester, że jej goście jeżdżą za szybko obok ich domu.
Prawdopodobnie Ester się boi, że teraz zostanie dla odmiany oskarżona
o łamanie ciszy nocnej. – Czy mogę porozmawiać z tobą na osobności?
– O  czym?  – Anna wciąż była rozdrażniona.  – Czy to nie może
poczekać? Usiądź z nami! Gdzie się podziewałaś tak długo?
Teraz Ester oberwie się za tę blondynkę. Maciej nagle poczuł się
zawstydzony, że ukrywa się na jezdni i między gałęziami obserwuje ludzi


niemających pojęcia o jego obecności. W tej samej chwili Wenus warknęła
cicho i skoczyła w krzaki, jakby chciała dać panu do zrozumienia, że jeśli
będzie tam wciąż stać i się gapić, to go zdradzi. Maciej obrócił się więc na
pięcie i ruszył ze zbocza z powrotem do swojego domku.
Najwyraźniej Anna ma na głowie inne sprawy niż czytanie SMS-ów.
Mimo to postanowił, że za jakieś półtorej godziny pójdzie na rozdroże przy
kapliczce.
Może Anna nie odpisała, żeby trzymać go w  napięciu i  niepewności
(czyż nie kusi go w niej właśnie ta nieprzewidywalność?), ale przyjdzie na
spotkanie?


ROZDZIAŁ 6

Na powierzchni basenu dryfowały martwe myszy.
Orzeźwiająca poranna kąpiel nie wchodziła w  grę, ale Monika Benio
nie zdążyła tego nawet pożałować, bowiem dostrzegła brunatną kałużę na
kamiennych płytach prowadzących od basenu do nieskoszonego trawnika.
Wyglądała jak…
Była to krew. I  z  pewnością nie miała nic wspólnego z  nieżywymi
gryzoniami, bo było jej bardzo dużo.
Monika stała tuż przy kałuży. Jej opalone nogi w  japonkach zaczęły
nagle wyglądać dość niestosownie. Żołądek podszedł jej do gardła, ale poza
tym pozostała spokojna. Właściwie ten widok wcale jej nie szokował.
Monika widziała już mnóstwo krwi.
Kucnęła, a w nozdrza uderzył ją słodkawy smród. Może lis rozszarpał
tu zająca? Ale przecież nie ma żadnych śladów sierści. A krwi było za dużo
jak na tak małą ofiarę. Czy ktoś w nocy pływał pijany w basenie, poślizgnął
się i  uderzył się w  głowę? Krew była dość świeża, jeszcze całkiem nie
zaschła.
Monika wzruszyła ramionami: tak czy owak, nie musi przecież się nad
tym zastanawiać. Kiedy wcześnie rano obudziło ją chrapanie Andrzeja,
powinna była obrócić się na drugi bok i  spróbować znów usnąć. Tyle że
basen oświetlony podwodnymi światełkami wyglądał wieczorem tak
kusząco, że poczuła żal, iż przed spaniem nie wskoczyła tam ani na
chwilę… Poza tym po przesadnym spożyciu alkoholu bolała ją głowa,


a  policzki płonęły jak w  gorączce. Kiedy ostatnio miała tak strasznego
kaca? Stwierdziła, że kąpiel w  zimnej wodzie jej pomoże, więc po cichu
wstała, włożyła strój kąpielowy, naciągnęła na niego bawełnianą koszulkę
i wyszła na podwórze.
To była niepotrzebna, a ponadto niepokojąca wyprawa.
Monika już chciała wrócić do bungalowu, w którym spała z Andrzejem
i Karoliną, kiedy nagle spostrzegła wydeptaną ścieżkę w wysokiej trawie.
Prowadziła od kamiennych płyt zalanych krwią do sadu jabłoni,
oddzielającego teren pensjonatu od asfaltowej drogi dojazdowej. Na
połamanych źdźbłach trawy błyszczały krople rosy, lecz uwagę Moniki
przykuły ciemnoczerwone plamy. Ślady krwi.
Czy pełzło tędy ranne zwierzę?
Ciekawość nie pozwoliła jej odejść. Monika nie zamierzała wyrzucać
sobie przez kolejny miesiąc, że być może kilka kroków od niej cierpiało
zwierzę, które mogłaby uratować lub chociaż z litości dobić.
Ruszyła po ubitej trawie, ale po kilku krokach zrozumiała, że nogi
w japonkach ubrudzą się krwią. Odskoczyła w bok i zaczęła krok po kroku
tworzyć w trawie kolejną ścieżkę, równoległą do tej pierwszej. Dlaczego ta
cholerna właścicielka nie skosiła tu przed ich przyjazdem?
Najpierw ujrzała rękę zbroczoną krwią. Wystawała ze sterty starej
trawy, gliny i butwiejących liści – wyglądało to jak zeszłoroczny kompost.
Ręka była kobieca, z  długimi pomalowanymi paznokciami. Identycznymi
jak paznokcie Moniki! A  przecież odcień wybrała na podstawie paznokci
Anny, tak znienawidzonej i podziwianej jednocześnie.
Czyli cała ta krew wypłynęła z Anny?
Dopiero teraz nogi Moniki zrobiły się ciężkie z  przerażenia. Mimo to
nie zatrzymała się ani na chwilę. Przez głowę przemykały jej myśli: co
powinna teraz zrobić? Spróbować zatrzymać krwawienie, położyć ranną


w bezpiecznej pozycji, wezwać karetkę… Aha, nie ma przy sobie telefonu,
więc musi najpierw pobiec do bungalowu, a  dopiero potem wezwać
karetkę. Musi też obudzić właścicielkę pensjonatu i powiedzieć jej, co się
stało. Co się tak właściwie stało? Obeszła kompost.
Anna leżała na plecach ze wzrokiem utkwionym w  niebo. Jej mina
wskazywała na to, że prawdopodobnie nie żyje, a  z  kilku ran na klatce
piersiowej wypłynęła olbrzymia ilość krwi. Mimo to Monika pochyliła się
i podstawiła Annie dłoń pod nos, żeby sprawdzić, czy wyczuje oddech. Nic.
Na wszelki wypadek dotknęła jeszcze jej czoła. Było całkiem zimne.
Monika uświadomiła sobie, że zaciska mocno zęby, żeby nie szczękały.
Rozluźniła uścisk i od razu cała zaczęła się trząść. Tułów, a zaraz potem też
nogi i  ręce. Boże, co tu się stało? I  dlaczego spotkało to akurat Annę?
Dlaczego akurat ją, do cholery? Monika wydała z siebie stłumiony jęk. Kto
by pomyślał, że zabawa, która zaczęła się tak niewinnie i wesoło, zakończy
się śmiercią?
Monika uświadomiła sobie, że oddycha z otwartymi ustami jak zziajany
pies. Przerażenie trzymało się na dystans do ostatniej chwili, dopóki jeszcze
wchodziła w  grę akcja ratunkowa, przy której Monika musiałaby być
skupiona i  spokojna, ale teraz samokontrola przestała być potrzebna.
Monika najchętniej obróciłaby się plecami do zwłok i  uciekła, ale miała
wrażenie, że straciła władzę nad swoim ciałem. Podobnie czuła się
dotychczas tylko w  snach, w  przerażających koszmarach, w  których
próbowała uciec przed niebezpieczeństwem, ale jej nogi zmieniały się
w dwa obciążniki, trzymające ją w miejscu i niepozwalające ruszyć się ani
o  centymetr… Odwróciła się od Anny, ale wcale się nie uspokoiła, więc
spojrzała na nią ponownie. Szefowa wciąż miała na sobie ubranie,
w którym przed północą opuściła altanę. Krwawe smugi zdobiły jej twarz
niczym indiańskie barwy wojenne, a  włosy na skroniach zlepiły się


w  brunatne kosmyki. Ramiona leżały rozrzucone, jakby przed swoim
ostatnim upadkiem koniecznie chciały utrzymać równowagę. Monika
zahaczyła wzrokiem o  dłoń prawej ręki, również zbroczoną krwią.
Wyobraziła sobie, jak Anna brnie przez tę wysoką trawę, idąc od basenu,
przy którym ktoś ją kilkakrotnie dźgnął. Obiema rękami wycierała krew
tryskającą z ran… Może jeszcze wtedy myślała, że przeżyje, choć raczej nie
myślała już o  niczym, bo całkowicie bezsensownie nie ruszyła do
bungalowu, do ludzi, w bezpieczne miejsce, tylko na pustą łąkę. Kto ją tak
załatwił? Czy zapragnęła nocnej kąpieli, a przy basenie zaatakował ją jakiś
zboczeniec błąkający się po okolicy? To prawdopodobne – przecież teren
pensjonatu nie jest nawet ogrodzony.
A może zabił ją ktoś, kogo znała. Ktoś z pensjonatu, ktoś z Podwórza?
Ale kto? I po co?
Bo wszyscy jej nienawidzili. Łącznie ze mną.
Monika wzięła głęboki wdech i  wypuściła powietrze przez zaciśnięte
zęby. W potylicę wgryzła się jej panika. Jak zakończyła się ta wczorajsza
kłótnia? Monika w nerwach wypiła tak dużo, że prawie nic nie pamiętała.
Krzyczała na Annę, że jej nie znosi, owszem, to sobie przypomina, potem
przyszła Ester i zaprowadziła Annę gdzieś w ciemność. Monika pamiętała
jak przez mgłę, że wtedy poszła do bungalowu, a  tam się rozpłakała,
otworzyła kolejne wino i zaczęła skarżyć się Andrzejowi i Karolinie… Co
było dalej? Nie miała pojęcia. Wydawało się jej, że później jeszcze wyszła
na podwórze, ale po co? Zrobiło się jej niedobrze od alkoholu i chciała się
przespacerować? Czy Andrzej jej towarzyszył?
Już nie widziała się z  Anną, bo gdyby się spotkały, na pewno by to
pamiętała. Tyle że wszyscy słyszeli ich kłótnię, wszyscy widzieli, jak
bardzo Monika była zdenerwowana, jak powoli traciła nad sobą kontrolę.


Marcelina, ta głupia i  spocona chłopczyca, która skoczyłaby za Anną
w ogień, na pewno wyśpiewa to policji.
Cholera!
Pomyślą, że spotkała się z Anną w nocy przy basenie i ją zabiła? Czy
będzie podejrzaną o morderstwo?
Patrzyła na Annę Walentę i zastanawiała się, ile złych rzeczy życzyła tej
kobiecie i jak podstępnie los spełnił te marzenia. Teraz może tylko wezwać
policję, złożyć zeznania i czekać, co ci mądrale wywęszą i jakie wyciągną
wnioski.
Tak czy inaczej, z podejrzenia o morderstwo raczej się nie wywinie.
W środku parnego czerwca szefowi praskiego wydziału zabójstw
Józefowi Bergmanowi nagle zamarzył się urlop. Przyjechał do pracy już
o wpół do ósmej rano, a widok błękitnego nieba i rozpalonych dachów za
oknami biura skutecznie go rozpraszały. Wyobraził sobie początek dnia
w  swoim ogrodzie: hamak pod starą jabłonią kołysze się nieznacznie na
lekkim wietrze, na zmierzwionych kwiatach koniczyny lśnią kropelki rosy,
czarny kot Diego Maradona, zwinięty wśród wysokich traw, nabiera sił po
nocnej tułaczce. Wzrok Bergmana spoczął na zakurzonej szybie biura. Za
kilka godzin zacznie ją nagrzewać słońce, a  pomieszczenie zmieni się
w upalną szklarnię i zmusi detektywa do zasłonięcia żaluzji i izolowania się
przez resztę dnia od świata zewnętrznego. Może powinien zaciemnić biuro
już teraz, żeby nie rozpraszały go skąpane w  słońcu ulice Pragi? Więcej
czasu poświęca dziś na wyglądanie przez okno niż na segregowanie
dokumentów pokrywających blat jego biurka.
Pełnia wiosny i  lata od zawsze wywoływała w  Bergmanie namiętne
pragnienie obcowania z  przyrodą i  jednocześnie zabijała tak silne
w pozostałych porach roku poczucie odpowiedzialności. Miał wrażenie, że


wśród czterech ścian strasznie marnuje czas: przecież liczba danych mu
wiosen jest ograniczona i  co roku jedna z  nich przemija bezpowrotnie.
Chciałby widzieć wokół siebie zieleń, usiąść w trawie, mrużyć oczy przed
słońcem, wdychać powietrze gęste od pyłków. Kiedy jeszcze przed
studiami zaocznymi zaczynał pracę w  policji i  przydzielono mu
patrolowanie parku leśnego przy Zalewie Hostivarzskim, ten letni niepokój
opuścił go na jakiś czas, ponieważ przyroda, choć umęczona, brudna
i  miejska, stała się jego miejscem pracy i  codziennymi kulisami życia.
Bergman poważnie zastanawiał się wtedy nad przeprowadzką na wieś, na
przykład na Szumawę, lecz potem poślubił kobietę miejską do szpiku kości
i  pozostał tam, gdzie się urodził. Dokończył studia, zrobił imponującą
karierę w wydziale kryminalnym, rozwiódł się, znalazł kolejną żonę, której
również do szczęścia był niezbędny bruk pod stopami, a przeprowadzka na
wieś stała się marzeniem, nad którym Bergman tylko czasem uśmiechał się
smutno, ale nawet nie próbował go spełnić. Dopiero po drugim rozwodzie
przeprowadził się do wiejskiego domu za Pragą, skąd codziennie dojeżdżał
trzydzieści kilometrów do pracy. I  był szczęśliwy. Szczęśliwszy niż
kiedykolwiek wcześniej.
Lecz teraz siedział w  dusznym biurze w  centrum rozgrzanego miasta
(co, do cholery? Czy klimatyzacja znów się zepsuła?) i był coraz bardziej
podrażniony. Co mu po domu na wsi, skoro jeździ tam tylko spać? Co mu
po trzydziestostopniowych upałach, skoro w tym roku jeszcze ani razu nie
miał czasu na kąpiel w stawie?
Weźmie tydzień urlopu. I  to natychmiast, od jutra. Na biurku nie ma
żadnych pilnych spraw. Nie robi nic, w czym ktoś nie mógłby go zastąpić.
Dobrze znał swoją wartość (przecież gdyby nie należał do najlepszych, nie
zostałby szefem wydziału zabójstw), ale wiedział też, że ci, którzy


umacniają się w  poczuciu bycia niezastąpionym, wyrządzają krzywdę
przede wszystkim sobie.
Józef Bergman zbudował swój zespół z ludzi, którzy mogą go zastąpić
w każdej chwili. To bardzo go cieszyło.
Akurat zamierzał zadzwonić do swojego podwładnego Adama Danesza,
by poinformować go, że będzie tydzień poza biurem, gdy zadzwonił
telefon. Zastępca naczelnika policji? Bergman miał nadzieję, że nie chodzi
o nic, co uniemożliwiłoby mu urlop.
– Chcę, żebyś przejął jedną sprawę  – zaczął znajomy głos.  – Będzie
bardzo medialna, więc trzeba podejść do niej z wyczuciem.
– O co dokładnie chodzi?
– Dziś rano znaleziono zamordowaną główną scenarzystkę Podwórza.
W  tym tygodniu dostała nagrodę za najlepszy serial roku, więc
podejrzewam, że zaczną się wokół tego kręcić dziennikarze. Musi się tym
zająć ktoś z dużą wiedzą i dyskrecją.
– Kiedy dokładnie się to stało?
– Zgłoszenie przyjęliśmy pięć minut temu. Ofiara nazywa się Anna
Walenta. Została zadźgana. Zwłoki znajdują się w  ogrodzie jakiegoś
pensjonatu. Kobieta, która to zgłosiła, podobno znalazła ją godzinę temu,
ale najpierw postawiła na nogi cały pensjonat, wszyscy pobiegli obejrzeć
zwłoki, a dopiero potem zadzwonili do nas.
– Czy nasi ludzie już tam jadą?
– Tak. Wysyłam ci też Danesza i Rolnik.
– Właściwie zamierzałem wziąć od jutra urlop i  wyjechać gdzieś na
łono natury.  – Bergman nie mógł się powstrzymać przed tą uwagą.
Przeklęta scenarzystka. Przeklęte Podwórze! Akurat niedawno obejrzał
wbrew własnej woli jeden odcinek tego serialu podczas wizyty u  siostry,


a fabuła wydała mu się przekombinowana i sztuczna. Zapewne teraz dowie
się o kulisach serialu jeszcze więcej.
– W takim razie mam dla ciebie dobrą wiadomość – powiedział wesoło
zastępca. – Tę celebrytkę zadźgano na odludziu, przy Tocznej. Są tam tylko
trzy domy pośród pól, oddzielone od wioski lasem. Będziesz tam mieć tyle
natury, przyjacielu, że szybko zatęsknisz za miastem.
Gdyby nie kałuża zaschniętej krwi na kamiennych płytkach przy
basenie i  trzy mysie ciałka dryfujące na turkusowej wodzie, ogród
pensjonatu Gospodarstwo wyglądałby idyllicznie. Przerośnięta trawa
falowała na wietrze, a  powietrze było nasycone zapachem żywicy
i  przekwitającego rzepaku. Bergman zauważył, że kapitan Sylwia Rolnik
przyciska do nosa chusteczkę higieniczną, a  jej zaczerwienione oczy
błyszczą chorobliwie. Cierpiała na mocny katar sienny, a  przyrodę
najchętniej oglądałaby tylko przez zamknięte okna kawiarni lub auta
z  zasuniętymi szybami i  wyłączoną cyrkulacją powietrza. Kiedy śledztwa
wyganiały ją z  betonowych ulic do dzielnic pełnych ogrodów lub na
przedmieścia, mimowolnie zwracała na siebie uwagę ciągłym smarkaniem,
a  tabletki antyalergiczne zmieniały ją czasem w  lunatyczną istotę
z wygasłym wzrokiem i niezwykle spowolnionymi reakcjami. Na jej widok
Bergman zastanowił się, czy nie powinien był jednak posłać jej na
komisariat, gdzie na jego biurku dokumenty wciąż czekają na
uporządkowanie. Przecież poradziłby tu sobie tylko z Daneszem. Ale gdzie
on się podziewa? Nigdzie go nie widział. Bergman zmierzył wzrokiem
gości pensjonatu, których policjanci wyprosili za taśmę policyjną,
i  zamyślony zacisnął wargi. Zespół Podwórza składa się z  kobiet i  tylko
jednego młodzieńca. Może jednak będzie lepiej, jeśli Sylwia Rolnik tu
zostanie. Już wielokrotnie się potwierdziło, że młoda policjantka potrafi


zajrzeć do kobiecych dusz o wiele głębiej niż wszyscy jej męscy koledzy
razem wzięci.
Od kałuży krwi prowadził do sadu pas nieregularnie udeptanej trawy.
Niektóre wygięte źdźbła zaczęły się już prostować, ale ślady krwi wciąż
były dobrze widoczne. Po kilku metrach ścieżka się rozdwajała, ale obie jej
odnogi zmierzały do miejsca na granicy łąki i  sadu, gdzie fotograf
i patolożka sądowa Kwieta Arnold pochylali się nad czymś, czego Bergman
nie mógł jeszcze dostrzec z powodu wysokiej trawy.
Patolożka podniosła wzrok.
– Ciało jest tutaj – krzyknęła do Bergmana. – Niech pan idzie wzdłuż
domu, a potem przez sad. Trawa pod drzewami jest niższa.
Bergman wkroczył między jabłonie i przez ułamek sekundy podziwiał
grę światła i  cienia w  rozłożystych koronach. Za plecami słyszał sapanie
kapitan Rolnik, która postanowiła ruszyć za nim. Nie zwalniając kroku,
inspektor pozwolił sobie na dwie, trzy sekundy radości wywołanej
otaczającymi go intensywnymi kolorami, dźwiękami i wonią. Nie potrafił
zignorować tego piękna tylko dlatego, że jest akurat w  pracy, ani nawet
dlatego, że kilkadziesiąt kroków dalej leży martwe ciało. Na początku
kariery potępiał kolegów, którzy stojąc nad ofiarą morderstwa umawiali się
na wieczorne piwo, ale z czasem uodpornił się tak jak oni.
Patolożka sądowa przywitała go krótkim uśmiechem, który jednak nie
rozjaśnił jej oczu. Bergman współpracował z  nią już kilkanaście razy, ale
nie mógł pozbyć się wrażenia, że jest do tej pracy zbyt młoda. Na pierwszy
rzut oka wyglądała jak dziecko, ale miała niezwykle twardą linię ust, a w jej
zachowaniu było coś chłodnego.
– Zawsze lubiłam robić sekcje zwłok – wyjaśniła kiedyś Bergmanowi,
gdy spytał, dlaczego postanowiła zostać akurat patolożką. Pomimo iż wśród


przyjaciół inspektor był uważany za twardziela, nie potrafiłby on sobie
wyobrazić siebie na miejscu tej szczupłej dziewczyny.
Patolożka wskazała na ofiarę.
– Ma na ciele kilka dźgnięć, lecz wszystkie zadano jednocześnie, a nie
jedno po drugim – oświadczyła rzeczowo. – W tułowiu znajdują się cztery
głębokie rany kłute. Stawiałabym na widły.
– Narzędzia zbrodni na razie nie odnaleziono  – powiedziała Sylwia
Rolnik, która właśnie doczłapała za Bergmanem. Po tych słowach głośno
kichnęła.  – Zniknęła też torebka ofiary wraz z  dokumentami i  telefonem
komórkowym. Może jeszcze ją znajdziemy, ale możliwe jest również, że
zabrał ją morderca.
– Czyżby zbrodnia na tle rabunkowym?  – Bergman uniósł brwi
z niedowierzaniem. – Tu? W pensjonacie? Wprawdzie nie jest ogrodzony,
ale…
Patolożka mlasnęła niecierpliwie, jakby zirytowało ją, że jej przerwano.
Bergman powiedział chłodno:
– Proszę kontynuować.
– Śmierć nastała pomiędzy północą a  godziną drugą. Rany są
wystarczająco głębokie, by mogły okazać się śmiertelne, ale pewność
będziemy mieć dopiero po sekcji.
Bergman pochylił się nad martwą kobietą. Była to około
czterdziestoletnia blondynka o  pięknej, klasycznej twarzy. Nawet po
śmierci wyglądałaby ładnie, gdyby nie smugi krwi zaschnięte na czole
i policzkach. Wzrok Bergmana spoczął na wargach ofiary, pomalowanych
jaskrawoczerwoną szminką. Na spotkanie ze śmiercią pomalowała sobie też
powieki, a  w  dekolcie swetra z  angory błyszczał ciężki złoty naszyjnik.
Czego szukała w tym ogrodzie po północy, tak wystrojona?


– Na głowie nie ma żadnych ran – dodała patolożka. – Krew na twarzy
rozmazała sobie sama. Proszę spojrzeć na jej ręce jak u  rzeźniczki.
Prawdopodobnie zaciskała rany, by powstrzymać krwawienie.
– Morderca zaatakował ją w  pobliżu basenu, a  tu doszła o  własnych
siłach – zauważył Bergman i wskazał brodą pas udeptanej trawy, ciągnący
się od zwłok w stronę basenu. – Dziwne, że nie próbowała uciec do domu
właścicielki lub do bungalowów, gdzie mogłaby wezwać pomoc. Zamiast
tego poszła do sadu, daleko od ludzi. – Potem zwrócił się do Rolnik, znów
przyciskającej chusteczkę do nosa. – Przeszukaliście już jej pokój? Gdzie
dokładnie się zatrzymała?
– W  jednym z  tych dwóch bungalowów. W  jej sypialni jest tylko
nierozpakowana torba podróżna w  kącie. Torebka zniknęła. Dokumenty
zniknęły. Na podłodze znaleźliśmy tylko to. – Rolnik podała Bergmanowi
woreczek z  niewielkim urywkiem papieru. Wyglądał jak część listu lub
innego tekstu napisanego na komputerze, wydrukowanego, a  potem
podartego. W dwóch linijkach było napisane: wszystkiemu zaprz, ucho nie
urwie.
– Dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie. – Bergman
zasugerował, jak mogło brzmieć jedno ze zdań.  – Reszta nie trzyma się
kupy. Podrzućcie to do laboratorium i sprawdzimy odciski palców. Z kim
mieszkała w tym bungalowie?
– Z podwładną. Jedna sypialnia pozostała niewykorzystana. A przy tym
troje innych scenarzystów cisnęło się w  drugim malutkim bungalowie
w jednym wspólnym pokoju. – Rolnik prychnęła z dezaprobatą. Była znana
ze swojego poczucia równości społecznej.  – Dlaczego wśród szefów jest
tylu egoistów? – Bergman nie zareagował, więc kontynuowała: – Podobno
po północy powiedziała współlokatorce…  – Zajrzała do notesu.  – Ekh…
Marcelinie Żarnowiec, że wychodzi na chwilę na dwór. Najwyraźniej już


nie wróciła, ale pani Żarnowiec odkryła to dopiero, kiedy rano podniósł się
rwetes. Do tego czasu spała. Podobno. Oczywiście nie ma na to żadnych
świadków.
– Kto znalazł ofiarę?
– Inna scenarzystka. Wszyscy goście są z  jednej firmy. Ta kobieta
chciała się rano wykąpać, ale przy basenie zobaczyła krew, a potem odkryła
również zwłoki.
Bergman spojrzał przez łąkę na grupkę ludzi stojących przy basenie.
– Pójdę z nią porozmawiać. Która to?
– Tam jej nie ma. Zrobiło się jej słabo i  poszła się napić. Jest z  nią
Adam – dodała znacząco kapitan Rolnik, wzięła głęboki oddech i kichnęła.
Potem się uśmiechnęła.  – Przesłuchuje ją naprawdę dokładnie. Od kiedy
przyjechał, nie odstąpił jej ani na krok.
Bergman się uśmiechnął. Już dawno zauważył, że jeśli wśród świadków
pojawia się młoda kobieta, Adam Danesz zabiera się do pracy
z podwójnym zapałem. Kapitan Rolnik zazwyczaj kwitowała tę aktywność
kolegi prześmiewczym grymasem. Czyżby wolała, by to jej poświęcał całą
swoją uwagę? Bergman przeczuwał, że tak właśnie jest, ale nie zastanawiał
się głębiej nad relacjami osobistymi swoich podwładnych. Interesuje go ich
praca, a nie życie osobiste.
– Pójdę go zmienić  – oświadczył inspektor, a  w  zaczerwienionych
oczach Sylwii błysnęła radość. Potem znów zaczęła kichać, a  Bergman
postanowił nie trzymać jej tu dłużej, niż jest to konieczne.
– Wie pani co? Proszę pojechać do studia telewizyjnego w Hostiwarzu.
To tam kręcą Podwórze. Studio znajduje się na terenie jakiejś dawnej
fabryki, musi pani sprawdzić dokładny adres. Dostałem informację, że
pracują tam również w  weekendy, więc nie powinno być problemu
z  dostaniem się do środka. Proszę przeszukać biuro ofiary, popytać o  jej


relacje z pracownikami… zresztą sama pani wie najlepiej. Jeśli uwiniemy
się tu w miarę szybko, dołączę do pani.
Sylwia głośno smarknęła.
– Dziękuję. Tutaj nie czuję się zbyt dobrze. Podwórze… Akurat wczoraj
oglądałem odcinek.
– Ja też – powiedziała patolożka, wciąż pochylając się pracowicie nad
zwłokami. – Zabawne. Wszyscy twierdzą, że tego nie oglądają, ale od wpół
do siódmej do wpół do ósmej nie odbierają telefonów, a jeśli wspomni się
o którejś z postaci, od razu zaczynają dyskutować o jej losach.
– Ja oglądam to tak raz, dwa razy w tygodniu. Tyle wystarczy, żeby być
na bieżąco. W  poszczególnych odcinkach prawie nic się nie dzieje.  –
Rolnik kucnęła obok patolożki i  przyjrzała się twarzy martwej kobiety.  –
Miała ciekawą pracę. Odniosła sukces. Prawdopodobnie była z  siebie
dumna i  planowała kolejne osiągnięcia… Kilka dni temu odebrała
w telewizji nagrodę za najlepszy serial, widziała to pani? Teraz już nic jej
po tym.  – Przyglądała się Annie z  kamienną twarzą, a  po chwili dodała
zmienionym głosem: – Trupy, trupy, trupy. Czasem nie jestem pewna, czy
wybrałam odpowiedni zawód.
– Oczywiście, że odpowiedni.  – Patolożka wyprostowała się dziarsko
i zaczęła ściągać rękawice. – Kryzys gospodarczy zniszczy mnóstwo gałęzi
gospodarki i  wiele osób straci pracę, ale mordować się będzie zawsze.
W dzisiejszych czasach opłaca się na przykład otwarcie krematorium. Leki,
narkotyki, broń i zwłoki zawsze były, są i będą najlepszym biznesem.
Rolnik zacisnęła wargi, wstała i obróciła się do patolożki plecami. Nie
miała dziś nastroju na czarny humor.
– Widziałam ich już kilkadziesiąt  – powiedziała cicho Bergmanowi
i  skinęła głową na zakrwawione zwłoki  – ale i  tak za każdym razem
przypominają mi, że ja też nie będę żyć wiecznie.


Dla Bergmana Sylwia była raczej skuteczną policjantką niż filozofką
i niezbyt wiedział, jak na te słowa zareagować. Może Rolnik rzeczywiście
minęła się z  powołaniem? Może praca wciąż przypomina jej o  utracie
siostry, której brutalnej śmierci nigdy nie udało się wyjaśnić. Rolnik miała
kontakt ze zbrodnią już w  dzieciństwie, ale jej zmysły mimo to (a może
właśnie dlatego?) się nie stępiły, w  odróżnieniu od zmysłów pozostałych
policjantów z  wydziału. Większość spraw przeżywała niezwykle
emocjonalnie.
Bergman wzruszył ramionami.
– Niech pani spojrzy na to z lepszej strony – rzucił. – Sporo ludzi żyje,
jakby mieli do dyspozycji cały czas tego świata, i przez to przegapiają wiele
rzeczy. My przynajmniej wiemy, na czym stoimy.
Ester miała za sobą nieprzespaną noc. Może dlatego wszystkie
wydarzenia sobotniego przedpołudnia przeżywała trochę jak we śnie. Czuła
się otępiała, jakby od własnych emocji dzieliła ją szklana bariera.
Powtarzała sobie, że Anna nie żyje, ale zamiast przerażenia lub rozpaczy jej
duszę wypełniała tylko pustka. „Może to dlatego, że nie widziałam jej
leżącej w kałuży krwi" – pomyślała. Kiedy rano przyszli do niej scenarzyści
i jeden przez drugiego mówili, że znaleźli Annę na łące bez oznak życia,
postanowiła, że tam nie pójdzie.
– Jest już zimna  – oświadczyła Marcelina z  typową dla siebie
rzeczowością, ale tuż po tych słowach wypadła z  roli twardej Amazonki
i rozpłakała się. – Wszędzie jest mnóstwo krwi…
Nie, Ester nie zamierzała tego oglądać.
Kiedy Monika wzywała policję, pozostali wrócili do zwłok. Ester
obserwowała przez okno, jak przedzierają się gęsiego przez wysoką trawę,
a potem pochylają się, prostują i dyskutują podekscytowani. Czego oni tam


szukają? Czy przed przyjazdem policji chcą naczerpać inspiracji, by później
wiarygodnie opisać w scenariuszu znalezienie zamordowanego człowieka?
Zrobiła dzbanek mocnej czarnej kawy na wypadek, gdyby ktoś
potrzebował wzmocnienia, i  przez chwilę zastanawiała się, czy powinna
upiec domowy chleb jak co rano. Jeśli tego nie zrobi, co poda gościom na
śniadanie? Lecz natychmiast ogarnął ją wstyd. Gdyby przed przyjazdem
scenarzystów skosiła łąkę za basenem, miałaby teraz z  kuchennego okna
widok na zwłoki najlepszej przyjaciółki. Jak w takiej chwili może myśleć
o czymś tak nieistotnym jak śniadanie?
Poza tym ci goście i  tak już nigdy tu nie przyjadą. Nie trzeba się im
przymilać…
Kolejna myśl całkowicie nie na miejscu. Ester oparła się czołem
o zimną szybę i czekała, aż w jej wnętrzu pęknie wreszcie skorupka, która
pokryła wszystkie emocje. Przecież muszą tam być, na pewno buzują,
bulgoczą i  szukają ujścia! Słyszała, że Monika skończyła rozmawiać
z  policją i  wyszła przed dom. Ruszyła ku pozostałym scenarzystom,
a w połowie drogi nawet zaczęła biec, jakby już nie mogła się doczekać, by
ponownie zobaczyć zwłoki.
„Zadepczą miejsce zbrodni" – przemknęło Ester przez głowę. Czy chcą
zniszczyć ślady? Czy Annę zabił ktoś z  nich? Czy powinna ich stamtąd
wygonić? Wzruszyła tylko ramionami. Prawdopodobnie policjanci będą
wściekli i wyproszą ich za taśmę policyjną, tak jak robi się to w serialach
kryminalnych.
Ester nalała kawę do filiżanki i  powoli popijała ją przy oknie.
Właściwie cieszyła się, że zostawili ją tu samą. Nie umiała sobie
wyobrazić, że stoi teraz wśród nich, odpowiada na głupie pytania i  do
znudzenia słucha tego ich „coś strasznego, coś strasznego, coś
strasznego…". Patrzyła, jak scenarzyści obejmują się w  oddali,


i  uświadomiła sobie, że ona nie byłaby w  stanie teraz kogokolwiek
pocieszać.
Ma wystarczająco dużo własnych problemów.
Podczas gdy pozostali przenieśli się w  okolice basenu, Ester została
w  domu aż do przyjazdu policji, piła jedną filiżankę kawy za drugą
i pozwalała swoim myślom swobodnie płynąć. Anna już nie żyje. Przeżyłam
z nią tak wiele. Tak wiele mi dała. Tak wiele mi odebrała… Teraz pozostało
po niej tylko ciało, które za chwilę wyniosą stąd pod czarną płachtą.
Ileż zmieniło się w przeciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin!
Kiedy wczoraj w  nocy Ester kładła się do łóżka, jej myśli były
zaprzątnięte przede wszystkim SMS-ami, które Maciej wysłał Annie.
„Owszem, pisujemy do siebie, jestem nim zainteresowana, chciałabym go
mieć dla siebie"  – wyjawiła jej Anna i  zachichotała poufale, jakby miały
czternaście lat i szeptały o miłości do kolegi z klasy. Natomiast Ester, uległa
i  zawsze się dostosowująca, nie potrafiła nawet delikatnie zaprotestować,
a  tym bardziej krzyczeć i  mieć pretensje. Powiedziała, że życzy Annie
szczęścia, a  kiedy potem usypiała sama w  tym dużym domu, pozwoliła
sobie tylko na chwilkę płaczu, minutę lub dwie. Po co rozpamiętywać utratę
kogoś, kogo jeszcze nawet nie miała?
Akurat zamierzała zgasić światło, gdy ktoś zapukał do drzwi. Anna?
Chce jeszcze porozmawiać o  Macieju? Zamierza ranić Ester szczegółami
ich rodzącego się związku? Ester pokonała chęć pozostania w  łóżku
i  udawania, że zasnęła przy włączonej lampie. Włożyła szlafrok i  poszła
otworzyć. Na progu stała jej matka. Zostawiła śpiące dziewczynki
w  domku, wsiadła do auta i  przyjechała na chwilkę do Ester, by omówić
z nią coś pilnego. Coś, o czym za nic nie chciała rozmawiać przez telefon…
Właśnie z powodu tej rozmowy Ester przez całą noc nie zmrużyła oka.
Myślała o  Agacie, o  Annie, o  zamierzchłej przeszłości, o  mężczyznach,


którzy zostawiali ją na lodzie, gdy akurat najbardziej ich potrzebowała…
A  przecież jeszcze nie miała pojęcia, że nad ranem dowie się czegoś
o wiele gorszego.
Teraz piła przy oknie czwartą lub piątą filiżankę kawy i  na przekór
dzikiemu tętnu w  skroniach czuła się wciąż równie otępiała. Powinna się
ocknąć i zacząć myśleć, kombinować, kalkulować!
A przede wszystkim powinna powiedzieć matce, co się stało, i powinna
to zrobić teraz, dopóki jej goście i policjanci wciąż stoją przy basenie.
– Mama? Cześć… Posłuchaj, dziś ich jeszcze nie przywoź. Nie… Po
prostu nie! Wiem, że jesteś już zmęczona, ale muszą jeszcze u  ciebie
zostać. Czy byłabyś tak miła i dopuściła mnie na chwilę do głosu?
Wolną dłoń Ester wsunęła we włosy. Kochała matkę, ale każdy ich
kontakt ją denerwował. Czasem przyłapywała się na tym, że obecność
matki drażni ją bez żadnego konkretnego powodu. Tak było od zawsze
i w żaden sposób nie wpływało to na głębię uczuć Ester. Może to właśnie
przez matkę miłość nigdy nie wydawała się Ester prosta, nigdy nie była dla
niej czarno-biała, ale zawsze raczej szara, jakby na palecie pomieszały się
wszystkie farby.
– Nie obrażaj się od razu, na Boga. Przecież nie powiedziałam nic
niemiłego. A nawet jeśli, to mam do tego powód.
– Dobrze, już milczę  – powiedziała dotknięta matka i  westchnęła
przeciągle, by dać córce do zrozumienia, jak bardzo wyczerpuje ją ta
rozmowa. – Co się stało?
– Ktoś zabił Annę.
– Co?!
– Ktoś-zabił-Annę.  – Dopiero kiedy Ester wypowiedziała te słowa po
raz drugi, w  pełni do niej dotarły. Po policzkach zaczęły jej płynąć łzy,
a  ona pozwoliła kapać im do mikrofonu telefonicznego, wdzięczna za


przebudzenie, które im towarzyszyło. Chciała cierpieć z  powodu śmierci
Anny, chciała płakać w  poduszkę, czuć żałobę. Jaka byłaby z  niej
przyjaciółka, gdyby nie płakała w takiej sytuacji?
– Boże! W twoim pensjonacie? Obyś tylko nie miała przez to…
– Już mam przez to problemy! Przyjechała policja. Słuchaj, mamo, to
stało się na podwórzu, przy basenie. Czy kiedy wracałaś w nocy do auta,
nikogo nie spotkałaś? Nie zauważyłaś nic… podejrzanego?
– Nie wiem. Przecież się nie rozglądałam  – odparła ostro matka.  –
Chcesz powiedzieć, że ktoś ją zabił, kiedy u  ciebie byłam? Że mogła już
tam leżeć? Boże, kiedy pomyślę, że mogłam się tam o  nią potknąć!
Będziesz tam teraz mieć mnóstwo negatywnej energii… Chyba musisz
sprzedać ten dom.
Ester westchnęła.
– Nie wiem, kiedy to się stało. Po prostu pytam, czy kogoś tam
widziałaś. Możliwe, że policja też będzie cię o to pytać.
– Po co mieliby mnie przesłuchiwać? Zamierzasz im powiedzieć, że
tam wczoraj byłam? Czy nie mogłybyśmy tego… uniknąć? To będzie
strasznie wyczerpujące. I tak nic nie wiem.
I to jest właśnie cała matka. Co by się nie działo, myśli przede
wszystkim o sobie. Ester się wkurzyła.
– Mamo, przecież ktoś mógł zobaczyć twoje auto! Nie będę przez
ciebie w nieskończoność kłamać. Wystarczy, że nie chcesz, żebym mówiła
o  Agacie!  – Ester wściekle uderzyła dłonią w  parapet.  – Do cholery,
powinnyśmy były pójść w nocy do Anny. Zrozumiałaby cię. Na pewno by
się ucieszyła.
– Raczej wkurzyła, że nie powiedziałam jej o tym od razu.
– A dziwisz się? Po co ukrywałaś tę jej wizytę przez tyle dni? Dlaczego
nie zadzwoniłaś do Anny?


– Wiesz dlaczego. Miałam swoje powody.
– Swoje powody!  – Ester prawie krzyknęła. Na język cisnęły się jej
oskarżenia, które przez całą noc nie dawały jej zasnąć.  – Czy nie
powinnyśmy chronić teraz raczej Agaty niż siebie? Przecież to jeszcze
dziecko!
– Posłuchaj, ile razy mam ci powtarzać, że była u mnie tylko przez dwie
godziny?  – Matka na chwilę zamilkła.  – Chciała zobaczyć twoje stare
dzienniki, a  kiedy powiedziałam, że już je stąd wywiozłaś, zabrała się
i wyszła. Co by komu pomogło, gdybym wam o tym powiedziała? Już jej
nie było! Mogła pójść dokądkolwiek. Szczerze mówiąc, na początku wcale
nie zamierzałam ci o  tym mówić. Nikomu. Jak tylko wyobraziłam sobie
przesłuchanie, to…
– No widzisz, a teraz przesłuchanie czeka cię tak czy inaczej.
– Boże mój! Jeśli naprawdę ktoś z  policji będzie chciał ze mną
rozmawiać, to niech chociaż przyjdzie jak najwcześniej. Bo znów się
zdenerwuję i przez całą noc nie zmrużę oka.
O bezsenności Wilmy rozmawiały już wczoraj. Matka Ester z początku
nie traktowała słów Agaty poważnie, ale mimo to nie potrafiła przestać
o  nich myśleć. W  nocy ze środy na czwartek i  z  czwartku na piątek nie
spała ani minuty, a gdy zaczęło jej grozić to, że nie zaśnie również w nocy
z piątku na sobotę, wsiadła do auta i przyjechała do córki. Chciała, by ktoś
uciszył jej obawy.
– Nigdy sobie nie wybaczę, że nie zaprowadziłam cię wczoraj do Anny
i że nie powiedziałyśmy jej o wizycie Agi – powiedziała Ester smutno. –
Wiem, że nie lubiłaś Anny, ale spróbuj sobie wyobrazić, jak ona się bała.
– Może kiedy my wczoraj rozmawiałyśmy, ona była już u boku Pana –
odparła matka tak cynicznie, że Ester aż się zatrzęsła. Przez cały czas
obserwowała wydarzenia przy basenie, a  teraz zauważyła, że od grupki


oddzielił się młody mężczyzna w niedbale włożonym, trochę pogniecionym
garniturze, najwyraźniej detektyw, oraz jasnowłosa scenarzystka, która
znalazła Annę. Szli po ścieżce w stronę domu.
Ester uznała, że lepiej będzie zmienić temat.
– Ale to i  tak dziwne, że Agata wiedziała o  moich dziennikach. Już
zapomniałam, że kiedyś u ciebie nocowałyśmy. Ale to była tylko jedna noc,
prawda?
– Tak. A  ona zdążyła przeszukać cały dom.  – Matka mlasnęła
niezadowolona. – Właściwie to mnie nie dziwi. Ma po kim być bezczelna.
Co ona sobie myślała? Nawet gdybym miała tu te twoje zapiski, i tak bym
ich jej nie pożyczyła. A co ona mi tu teraz naopowiadała! Wiesz, że jeśli
dalej będzie to rozpowiadać, może napytać ci biedy?
– Wiem. – Ester odsunęła się od okna. Młody mężczyzna z blondynką
byli już na dziedzińcu gospodarstwa i  zmierzali do drzwi.  – Nie mogę
o tym teraz mówić, mamo. Odezwę się później.
Rozłączyła się w chwili, gdy mężczyzna wszedł do przedpokoju.
– Jest tu kto?  – Wtargnął do kuchni, jakby gospodarstwo należało do
niego, a kiedy zobaczył Ester, uśmiechnął się przepraszająco. – Nazywam
się Adam Danesz, jestem z  wydziału zabójstw. Czy mógłbym poprosić
o kawę? Albo coś mocniejszego? Tej pani zrobiło się słabo.
Ester rzuciła okiem na zewnątrz. Scenarzystka właśnie rozsiadła się na
ławce pod orzechem, zarzuciła nogę na nogę i  zaczęła nawijać kosmyk
włosów na palec wskazujący.
– Ester Czarna.  – Podeszła do mężczyzny zdecydowanym krokiem
i  podała mu rękę.  – W  barze jest whisky.  – Wskazała brodą na ścianę.  –
Mam też kawę, ale obawiam się, że już wystygła.
Mężczyzna wyszedł, zamienił kilka słów z  blondynką i  wrócił po
alkohol.


– Czy pani jest właścicielką? – spytał, nalewając bursztynowy płyn do
ozdobnej szklaneczki.  – Jest tu… dziwnie  – dodał i  rozejrzał się po
pomieszczeniu.
Ester się uśmiechnęła. Dlaczego wszyscy określają jej dom akurat tym
słowem? Jej dom nie wydaje się nikomu ładny ani interesujący, tylko
dziwny. Ona często nazywała tak rzeczy, które uważała za brzydkie, ale nie
chciała tą opinią urazić ich twórcy lub właściciela. Może to jednak dobrze,
że kiedyś wraz z pośpiesznym opuszczeniem Bali zakończyła swoją ledwo
co rozpoczętą karierę dekoratorki wnętrz. Sukcesy zapewne by ją omijały,
bo – oprócz nielicznych wyjątków – podobają się jej rzeczy, które według
innych ludzi są nieładne. A może właśnie dzięki temu byłaby wyjątkowa?
Pomimo iż od dawna nie wykonywała zawodu, do urządzania własnego
domu wzięła się z  radością i  fantazją. Przywiozła do Czech mnóstwo
przedmiotów ze swojego życia na Bali i  wkomponowała je w  wystrój
domu, choć w  starym wiejskim gospodarstwie można by się spodziewać
zgoła innych dekoracji. W  salonie nie odpoczywało się na typowych
krzesłach, tylko na czerwonych i fioletowych poduchach rozrzuconych po
podłodze z  szerokich belek, natomiast ściany zdobiły pstrokate materiały.
Poszczególne pomieszczenia były od siebie oddzielone nie drzwiami,
a  szeleszczącymi zasłonkami z  koralików. Krzesła również pochodziły
z  Bali, gdzie kiedyś własnoręcznie okleiła je kawałkami rozbitych luster
i kolorowego szkła, dzięki czemu pokrywała je błyszcząca mozaika.
– Przez wiele lat mieszkałam w  Indonezji. Większość tych rzeczy
pochodzi właśnie stamtąd  – wyjaśniła policjantowi, który już odstawił
butelkę do baru i szykował się do wyjścia.
– Ma pani świetny gust.
Kąciki jej ust uniosły się. Na pewno prawi jej te komplementy
i  jednocześnie wyobraża sobie, jak on urządziłby to gospodarstwo: pod


oknem postawiłby kremową skórzaną kanapę, obok niej prosty, niski stolik
ze szkła i metalu. Ester tak wiele razy słyszała już od przyjaciół pytanie: –
Nie zostało ci pieniędzy na porządne meble?  – że przestała na nie
reagować.
Policjant obrócił się w progu.
– Będzie pani tutaj? Kiedy skończę przesłuchanie, chciałbym
porozmawiać również z panią.
Wzruszyła ramionami.
– Chyba zbytnio panu nie pomogę. Dziś jeszcze nawet nie byłam na
zewnątrz. Nie chciałam… jej zobaczyć. – Celowo uniknęła imienia Anny.
Mężczyzna przyjrzał się jej badawczo.
– Podobno ofiara była pani przyjaciółką z dzieciństwa.
– Zgadza się.
– Może pani wie, komu jej śmierć mogłaby przynieść jakąś korzyść?
Czy miała wrogów? Jakieś konflikty? Na pewno się pani zwierzała. Proszę
się zastanowić.
Kiedy wyszedł, Ester jak robot nalała sobie kolejną filiżankę zimnej
kawy. Oczywiście, że nie uniknie przesłuchania. Czy zostanie jedną
z podejrzanych? Przed wizytą matki i po niej była w domu sama, więc nikt
nie może potwierdzić jej alibi. Jak dużo powinna powiedzieć temu
policjantowi?
Miał rację, rzeczywiście mogłaby powiedzieć mu o  Annie sporo
interesujących rzeczy.
Ale tego nie zrobi.


ROZDZIAŁ 7

Siedziała na drewnianej ławce pod orzechem i  bawiła się ozdobną
szklaneczką. Kobieta nie była piękna, ale najwyraźniej za taką się uważała,
a  przez to pozostali również odbierali ją w  ten sposób. Miała ostre rysy
twarzy, trochę skośne niezapominajkowe oczy, a  jasne włosy z  grzywką
obramowywały jej okrągłą twarz niczym lwia grzywa. „Drapieżca"  –
nazwał ją w duchu Bergman. Nie wyglądała na zdenerwowaną, ale może po
prostu potrafi doskonale ukrywać emocje.
– Zatem słucham. Jak pani ją znalazła? – spytał inspektor. – Wiem, że
rozmawiała pani już z moim kolegą, ale muszę usłyszeć to od pani jeszcze
raz.
Kobieta uniosła wzrok i  spojrzała na Bergmana o  sekundę dłużej, niż
jest ogólnie przyjęte. Koroną drzewa poruszał wiatr, a na jedwabistej skórze
migały plamki światła i cienia.
– Wciąż jestem w  szoku  – oświadczyła, lecz natychmiast zaprzeczyła
swoim słowom, posyłając Bergmanowi miękki, uwodzicielski uśmiech.  –
Nie wiem, czy uda mi się opowiedzieć to dokładnie tak samo.
– Jeśli za pierwszym razem mówiła pani prawdę, to na pewno tak.
Zrobiła skruszoną minę.
– Jestem scenarzystką. Prawda wydaje mi się strasznie nudna.
Zazwyczaj widzę wszystko barwniejsze niż jest w  rzeczywistości. Kiedy
coś opowiadam, zawsze dokładam trochę od siebie, podkreślam


najciekawsze elementy. To taka choroba zawodowa. Robię to mimowolnie,
nawet jeśli nie chcę.
– Ale teraz nie opowiada pani czegoś, tylko zeznaje pani w  sprawie
morderstwa.
– Tak. Oczywiście. Wiem.  – Wydęła ładnie skrojone usta i  posłała
Bergmanowi kolejne spojrzenie. – Po prostu nie chcę, żeby wyszło na to, że
okłamałam pana lub pańskiego kolegę. Bo na pewno porównają panowie
oba zeznania. Naprawdę się denerwuję, że muszę mówić o  tym po raz
drugi, bo…
– Bo już pani nie pamięta, co pani wtedy zmyśliła?
– Nie! Nie to chciałam powiedzieć. Nie zmyślałam, tylko może coś
przekręciłam, nie wiem… Chodzi przede wszystkim o  to, że mam
strasznego kaca. Wczoraj dużo wypiłam. Nie jestem alkoholiczką, ale po
prostu… miałam zły dzień.  – Odłożyła szklaneczkę na ziemię i  zakryła
twarz dłońmi. Bergman nie mógł się pozbyć wrażenia, że się pod nimi
uśmiecha, ale gdy znów na niego spojrzała, wyglądała poważnie. – Ta nasza
rozmowa bardzo mnie denerwuje. Czy nie wystarczy, że przesłuchał mnie
pański kolega?
– Nie.
Zrobiła minę jak dziecko na próżno proszące przed obiadem o cukierka.
– A czy mógłby mnie pan przesłuchać na przykład jutro? Strasznie boli
mnie głowa.
Bergman podejrzewał, że wszystkie jej ruchy i gesty zostały doskonale
zaplanowane. Kiedy dziesięć minut temu przyszedł na dziedziniec
gospodarstwa, zastał tę kobietę na ławce z kapitanem Adamem Daneszem.
Na pierwszy rzut oka wyglądali jak zakochana para podczas randki, a nie
jak policjant i  przesłuchiwana. Monika Benio siedziała z  rękami
założonymi na piersiach (być może był to mimowolny odruch obronny, ale


raczej próbowała jak najbardziej podkreślić dekolt), uśmiechała się,
a  połowę jej twarzy zakrywały olbrzymie okulary przeciwsłoneczne.
Najwyraźniej jej urok całkowicie sparaliżował Adama. Bo w przeciwnym
razie dlaczego nie kazał jej przestać się ukrywać za ciemnymi szkłami?
Bergman nakazał podwładnemu przesłuchanie pozostałych scenarzystów (z
właścicielką woli porozmawiać osobiście) i  postanowił, że wobec tej
jasnowłosej pani świadek będzie twardy. Stwierdził, że ta kobieta dzieli
ludzi na ofiary i drapieżców, a uprzejmość uznaje za oznakę słabości.
Ściągnęła okulary, zanim zdążył ją o  to poprosić. Prawdopodobnie
podczas rozmowy z  surowszym detektywem zamierzała wykorzystać
uwodzicielskie uśmiechy, ale na takie sztuczki Bergman już dawno się
uodpornił.
– Zatem słucham – ponaglił ją. – Co robiła pani rano w ogrodzie?
– Chciałam popływać. Spałam w bungalowie z Andrzejem i Karoliną…
To moi koledzy z  pracy… Andrzej strasznie chrapał, więc obudziłam się
o  wpół do szóstej.  – Podniosła szklaneczkę i  napiła się. Bergman poczuł
zapach whisky.  – Ale nie weszłam do wody. W  basenie pływały zdechłe
myszy. Skoro już o tym mowa, ten pensjonat sprawia wrażenie luksusu, ale
jest tu straszny bajzel. W  bungalowie chodziły po podłodze jakieś żuki,
a pod prysznicem…
– Nie weszła pani do wody.  – Bergman przypomniał jej, na którym
wątku powinna się skupić. – A potem?
– Nie pamiętam dokładnie. Chyba zobaczyłam krew na tych
kamiennych płytach obok basenu. Zauważyłam, że od niej prowadzi do
sadu wydeptana ścieżka. Ruszyłam wzdłuż niej, ale na trawie też była krew,
ubrudziłam się nią, proszę zobaczyć.
Podniosła opalone nogi w turkusowych japonkach. Na stopie i na łydce
miała czerwone smugi. Bergmana zaskoczyło, że jeszcze ich nie zmyła.


Czy jako odpowiedzialny świadek zamierzała zachować dowody? Inspektor
był przekonany, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent kobiet na jej miejscu
natychmiast wyszorowałoby się gorącą wodą i mydłem.
– Nie była pani jeszcze pod prysznicem?
Zrobiła zdziwioną minę.
– Nie. Przecież to chyba dowód, prawda?
Skinął głową. Wydawało mu się dziwne, że ta kobieta z  nim siedzi,
świdruje go wyzywającymi spojrzeniami i ani trochę nie denerwuje jej to,
że ma na skórze krew zamordowanego człowieka, którego znała.
– Proszę kontynuować.
– Zobaczyłam Annę. Kiedyś skończyłam kurs pierwszej pomocy, więc
próbowałam ją ożywić… ehm... właściwie to nie, nie próbowałam, tylko
zastanawiałam się, czy spróbować, ale w końcu zrezygnowałam. Była już
zimna. Nie oddychała.
– Dotknęła ją pani? Gdzie dokładnie?
Zawahała się.
– Nie wiem. Zrobiło mi się niedobrze, chciało mi się wymiotować.
Myślałam, że jestem przyzwyczajona do widoku krwi, ale…
Nagle zamilkła i poczerwieniała.
– Gdzie przyzwyczaiła się pani do widoku krwi?
– Ja… tak tylko palnęłam.
Bergman uniósł brwi.
– Podkolorowała pani zeznanie?
– Ehm… na to wygląda.
Inspektor cmoknął zamyślony.
– Wie pani, ja natomiast mam wrażenie, że niechcący powiedziała pani
prawdę, ale z  jakiegoś powodu bardzo pani tego żałuje. Gdzie


przyzwyczaiła się pani do widoku krwi?
Wbiła wzrok w ziemię.
– Nigdzie.
– O której godzinie znalazła pani swoją szefową?
– Około siódmej.
– Dlaczego wezwała pani policję dopiero o ósmej?
– No… pobiegłam obudzić pozostałych i  naradzaliśmy się…  – Znów
zamilkła i  spojrzała na Bergmana przestraszona. Dawno zapomniała
o uwodzicielskim wydymaniu warg i z minuty na minutę robiła się coraz
bardziej nerwowa.
– Naradzaliście się, co powiedzieć policji?
– Nie! Wcale się nie naradzaliśmy! Źle się wyraziłam. Po prostu
Andrzej i  Karolina mnie uspokajali. Proszę przestać chwytać mnie za
słówka.
– Uspokajali panią przez godzinę?
– Chyba tak. Sama nie wiem. Byłam w  szoku  – powtórzyła zaklęcie
bezradnych świadków i podejrzanych.
– Jak wyglądały pani relacje z Anną Walentą?
Przygryzła dolną wargę, pokiwała głową i westchnęła.
– Dobrze… Aż do przedwczoraj. Wie pan, Anna chciała wyjechać na
trzy miesiące do Szwecji, a ja miałam ją w tym czasie zastąpić. Nie mogłam
się doczekać. Tyle że w czwartek Anna powiedziała, że nigdzie nie jedzie.
Wczoraj wieczorem pokłóciłyśmy się o  to. Krzyczałam na nią, ale byłam
raczej pijana i  smutna niż naprawdę wściekła.  – Rzuciła Bergmanowi
szybkie spojrzenie, po którym poznał, że jest niepewna i wystraszona. – Nie
zabiłam jej – dodała szybko. – Gdybym ją zabiła, po co miałabym udawać,
że ją znalazłam?


– Może na przykład po to, żeby wyjaśnić w ten sposób swoje ślady na
miejscu zbrodni?
– Nie! – Jej dolna warga zaczęła drżeć. – Podejrzewa mnie pan, bo tak
jest najłatwiej… bo ją znalazłam. To niesprawiedliwe! Owszem,
pokłóciłyśmy się, ale to jeszcze nie znaczy… – Głos się jej złamał.
– Co pani robiła między północą a drugą rano?
– Spałam  – burknęła. Potem jej wzrok powędrował gdzieś za plecy
Bergmana, a  w  załzawionych oczach pojawiło się ostrzeżenie, jakby
próbowała komuś pokazać, żeby się nie zbliżał. Bergman spojrzał za siebie.
Na dziedziniec wszedł właśnie długowłosy młodzieniec, który
wcześniej rozmawiał z pozostałymi gapiami przy basenie. Przywitał się, ale
nie przedstawił, w milczeniu podszedł do ławki i stanął za plecami Moniki
jak ochroniarz.
– Może zostawi ją pan już w spokoju? – rzucił do Bergmana i położył
dłoń na ramieniu kobiety. Strząsnęła ją rozdrażniona. – Jest w szoku.
Bergman powstrzymał uśmiech. Owszem, na pewno jest w szoku.
– Jeszcze nie zostawię jej w  spokoju. Ale skoro już pan tu jest,
młodzieńcze, może mi pan powie, jak się pan nazywa i co pan robił dziś
między północą a drugą nad ranem?
– Andrzej Paczka. Ja i Monika się… kolegujemy. – Poruszył nerwowo
ramieniem tak, jak przed chwilą Monika.  – Od północy do trzeciej
przewalałem się na łóżku z boku na bok i nie mogłem zasnąć. W pokoju
była z  nami jeszcze Karolina, też jest z  Podwórza, może wszystko
potwierdzić. Rano mówiła, że ona też nie spała, mają tu strasznie
niewygodne materace. Tylko Monika zasnęła od razu, jak przyłożyła głowę
do poduszki.
Mówił monotonnie jak uczeń recytujący przy tablicy wyuczony
materiał. Umówili się, że dadzą sobie nawzajem alibi?


– Czy któreś z was wychodziło w nocy z bungalowu?
Oboje zgodnie pokręcili głowami. Mieli podobną mimikę, identyczne
gesty.
– Chodzicie ze sobą? – spytał Bergman.
– Nie – zaprzeczyła Monika.
– Tak – przytaknął jednocześnie chłopak.
– Trochę  – dodali oboje, znów w  tej samej chwili, i  zaśmiali się
nerwowo.
– No dobrze.  – Monika westchnęła. Znów powoli nabierała pewności
siebie i  już tylko zaczerwienione policzki zdradzały, że przed chwilą
płakała. Uśmiechnęła się, a  Bergman zanotował w  pamięci, że przy
uśmiechu unosi się jej tylko jeden kącik ust. Drobna asymetria dodawała jej
twarzy pikantnej nuty i  kwalifikowała do niezapomnianych.  – Wie pan,
ukrywam nasz związek z przyzwyczajenia, bo w Podwórzu nikt o nas nie
wie. Wprowadziłam Andrzeja do grupy jako scenarzystę, o  którym
słyszałam dużo ciepłych słów. Akurat potrzebowaliśmy ludzi, bo Anna
pozbyła się wszystkich żółtodziobów. Nikt nie był dla niej wystarczająco
dobry, miałam jej to trochę za złe.
Wzbudziła w Bergmanie ciekawość, choć jej opowieść mogła nie mieć
z morderstwem nic wspólnego.
– Dlaczego ukrywacie swój związek?
– Myślałam, że w  przeciwnym razie Anna nie przyjęłaby Andrzeja.
Przeszkadzałoby jej, że mam w  zespole sojusznika. Trochę ze sobą
rywalizowałyśmy, choć nie w  tym złym znaczeniu. Po prostu się
droczyłyśmy… Krótko mówiąc, Andrzej nie miał pracy, potrzebowaliśmy
pieniędzy, a  w  Podwórzu było wolne miejsce, więc przyprowadziłam go
i  powiedziałam: Anno, to jest znajomy mojego znajomego, scenarzysta,
warto go sprawdzić. To było trzy miesiące temu. Przy pierwszych


odcinkach mu pomagałam, więc dostał tę pracę, potem zaczął pisać
samodzielnie, według mnie dobrze, ale…
– Ale?
Pokręciła głową.
– Nic. To wszystko. Po prostu udawaliśmy, że jesteśmy tylko
znajomymi z pracy. Teraz już z tym skończymy.
Bergmana zaskoczyło, że Anna nie zauważyła ich zsynchronizowanych
gestów i  niemal identycznych reakcji, ale najwyraźniej nie poświęcała
podwładnym tyle uwagi, co detektywi podejrzanym. A  może dawno ich
przejrzała, ale pozwalała im na tę dziecinadę, bo tak naprawdę ich związek
wcale jej nie przeszkadzał?
– Kto według was mógł ją zabić? – spytał Bergman.
– Jakiś zboczeniec?  – Monika uniosła brwi.  – Na pewno nie ktoś
z Podwórza, to bzdura.
– Nikogo nie podejrzewacie?
Wymienili spojrzenia.
– Nie – odparli unisono.
Karolina Kinska potwierdziła ich zeznania: wszyscy troje spędzili noc
w  bungalowie i  próbowali spać. Kędzierzawa brunetka z  niewyróżniającą
się twarzą i z nosem pełnym kasztanowych piegów wydała się Bergmanowi
szczerze zasmucona, ale mogła też być po prostu dobrą aktorką.
– Nie czuję się zbyt dobrze  – westchnęła.  – Dziś po raz pierwszy
widziałam martwego człowieka. Nie powinnam była tam iść. Ale Andrzej
twierdził…  – Jej twarz wykrzywiła się, jakby kobieta próbowała
powstrzymać płacz, ale oczy pozostały suche. – Przepraszam.
– Jak wyglądały pani relacje z Anną Walentą?


Czy Bergmanowi się przywidziało, czy ona naprawdę trochę się
wystraszyła.
– Co dokładnie ma pan na myśli? – spytała ostrożnie i wysmarkała się.
– Lubiła ją pani?
– Służbowo czy prywatnie?
– Tak i tak.
Kobieta uniknęła bezpośredniej odpowiedzi.
– Była dobrą szefową.
– A lubiła ją pani?
Znów kilka sekund ciszy.
– Nie wiem… Dużo się od niej nauczyłam. Czasem bywała wredna, bez
wątpienia, ale w pracy nigdy nie wyrządziła mi krzywdy.
– A czy wyrządziła pani krzywdę w życiu prywatnym?
Kobieta poczerwieniała pod warstwą piegów.
– Nie! Proszę nie łapać mnie za słówka.
W porównaniu z  ordynarną, pewną siebie Moniką Benio, Karolina
sprawiała wrażenie kruchej i wrażliwej. Była blada, drżały jej wargi, więc
Bergman postanowił dać jej teraz spokój. Może przesłuchać ją później. Już
zamierzał się pożegnać, gdy powiedziała:
– Zawsze była wobec mnie uczciwa. To ja ją zdradziłam. Nie ma sensu
tego ukrywać. I tak by się pan o tym dowiedział.
– O czym?
– Piszę dla „Kuriera", zna pan ten tabloid? Jest na rynku od niedawna.
Szefów denerwowało, że konkurencja zawsze zna pikantne informacje
o aktorach Podwórza, a my nie mamy o niczym pojęcia… Pewnego dnia do
kogoś z  kierownictwa „Kuriera" dotarła wiadomość, że Podwórze
poszukuje nowego scenarzysty. Ja akurat zaczęłam pracę na pół etatu, nikt


w branży mnie nie znał, więc zostałam wytypowana do rekrutacji. Miałam
zataić, że jestem dziennikarką, przeniknąć do Podwórza i  wywęszyć tam
jakieś ciekawe niusy. Myślałam, że po prostu spędzę jeden dzień na
rekrutacji, rozejrzę się, popytam, nadstawię uszu, może po kryjomu zrobię
zdjęcie komuś znanemu, i  tyle. Tyle że dostałam tę pracę! Wybrali mnie
spośród czternastu kandydatów, wyobraża pan sobie? – Podczas opowieści
trochę się ożywiła, a  teraz nawet się zaczerwieniła, pewnie z  dumy.  – To
naprawdę ironia losu. Gdybym marzyła o  tej pracy, nie dostałabym się
nawet do drugiego etapu. Tymczasem w ogóle się nie starałam, po prostu
napisałam próbny odcinek, i  proszę…  – Znów posmutniała.  – Zawsze
dostaję nie to, czego pragnę.
– Czyli zaczęła pani tam pracować i wynosiła pani do „Kuriera" plotki
o aktorach?
Znów poczerwieniała i zawstydzona spuściła wzrok.
– Dokładnie tak.
Bergman nigdy nie rozumiał, jak ktoś może utrzymywać się z pisania
dla brukowców, zarabiających na niczym niepopartych spekulacjach
i  obrzucaniu ludzi błotem. Karolina Kinska bynajmniej nie wyglądała na
hienę, ale inspektor wiedział, że pozory często mylą. Zmienił nawet swoje
pierwsze wrażenie na temat jej kruchości i  delikatności. Gdyby
rzeczywiście taka była, nie pracowałaby w tabloidzie.
– I czegóż się pani o tych aktorach dowiedziała?
– No…  – Odkaszlnęła i  zaczęła wyliczać na palcach:  – Hofman pije,
a  ponieważ zostawił czteroletnią córkę bez opieki, jest oskarżony
o  niedopełnienie obowiązków rodzicielskich. Szwendacz nie może zajść
w ciążę, a jesienią idzie na in vitro. To dlatego nie pojawi się w kolejnym
sezonie, choć oficjalna wersja brzmi, że wyjeżdża na pół roku do Australii.


Karaś sypia z  Ambroż, to ta nowa, która gra fryzjerkę.  – Bergman nie
zareagował, więc Karolina dodała: – Ta ruda, wie pan, która?
– Ja tego nie oglądam  – odparł w  końcu chłodno inspektor. Jego
początkowa sympatia do Karoliny Kinskiej szybko topniała. – Opisała pani
to wszystko w „Kurierze"?
– Tak. Oczywiście pod pseudonimem. W  tabloidach artykuły są
podpisywane tylko inicjałami lub pseudonimem, na wypadek, gdyby ktoś
chciał się zemścić – wyjaśniła lakonicznie. – Mój pseudonim to Pies.
– Pies?
– No tak. Pseudonim nie powinien mieć nic wspólnego z prawdziwym
nazwiskiem, żeby nie można było zidentyfikować autora.
– Jak wyśledziła pani tyle prywatnych informacji?
– Zazwyczaj po prostu mówiła o nich Anna. Czasem urozmaicała nasze
narady takimi pikantnymi nowinkami: kto z kim sypia, kto pije i tak dalej.
Myślę, że imponowało jej to, że imprezuje z  aktorami, a  oni się jej
zwierzają. Przechwalała się przed nami, że wie o  nich wszystko. Nie
przyszło jej do głowy, że może mieć w zespole szpiega. – To ostatnie słowo
wymówiła bez śladu wstydu w głosie, a Bergman stwierdził, że na początku
rozmowy tylko udawała smutek. Tak naprawdę wcale nie żałuje, że
oszukała Annę. Jest z siebie dumna.
– Czyli Anna nie dowiedziała się, kim pani naprawdę jest?
Policzki dziewczyny nagle zalała purpura.
„Może jednak trochę się wstydzi – pomyślał Bergman. – A może za tą
nerwowością skrywa się coś innego?"
– P-pyta pan, czy odkryła, że jestem dziennikarką?
– A czy mogła odkryć jeszcze coś?
– Nie. – Karolina pokręciła głową tak gwałtownie, że rozwiały się jej
brązowe włosy. – Nie odkryła niczego. Ale nawet jeśli by odkryła, raczej


nie robiłaby mi problemów. Dotarły do mnie słuchy, że Anna sprzedawała
pikantne informacje o aktorach naszej konkurencji… Myślę, że to prawda.
Bo to wyjaśnia, dlaczego oni zawsze wiedzieli wszystko o Podwórzu jako
pierwsi.
Bergman patrzył, jak młoda kobieta bawi się źdźbłem trawy, i myślał,
z jakich dziwnych ludzi składa się zespół scenarzystów najpopularniejszego
serialu w  kraju. Egoistyczna Monika, arogancki Andrzej, zakłamana
Karolina. Co mówi taki wybór podwładnych o ich szefowej?
– Czy miała pani z Anną jakiś konflikt?
Kobieta podejrzanie szybko pokręciła głową. Potem chyba
przypomniała sobie, że na początku rozmowy udawała żałobę, bo
zmarszczyła ze smutkiem czoło.
– Może jeden, malutki, kiedy Anna chciała wykorzystać w  serialu
historię mojej mamy. Często sięgała po przeżycia innych ludzi, ale nie było
w tym złej woli. Coś gdzieś usłyszała, a potem wrzucała to do scenariusza.
Podobno ciągle były na to skargi. Ale my dwie wszystko sobie
wyjaśniłyśmy i Anna usunęła ten wątek.
– Jaki to był wątek?
Karolina machnęła ręką.
– Mama była szykanowana w pracy, a ponadto koleżanki obarczyły ją
swoim błędem, więc prawie ją wyrzucili. Na szczęście ostatecznie udało się
jej jakoś wybronić. Wspomniałam o  tym na naradzie, a  Anna od razu
podchwyciła ten temat… Często tak wykorzystywała ludzi, wie pan? Ale ja
nie chciałam, żeby w  Podwórzu pojawiła się sprawa mojej mamy.
Sprawiłoby jej to dużą przykrość. Anna mnie zrozumiała.
Bergman skinął głową. Jeśli Anna rzeczywiście usunęła z serialu sporny
wątek, Karolina nie ma powodów do zemsty. A jeśli Anna jednak odkryła
w  zespole wrogą zwiadowczynię i  zamierzała się jej pozbyć? W  takim


przypadku Karolina również raczej by jej nie zabiła, bo z  jej punktu
widzenia nie stałoby się nic złego. Ma przecież pracę, nie chce być
scenarzystką, a nawet jeśli źródełko informacji dla „Kuriera" by wyschło,
w redakcji i tak na pewno pochwalono by ją za dobrze wykonane zadanie.
Czy może zależało jej na dalszym tworzeniu Podwórza? Jeszcze zanim
Bergman zdążył rozwinąć w  głowie tę myśl, Karolina ucięła jego
podejrzenia.
– Odchodzę z  Podwórza  – oświadczyła zdecydowanie.  – W  sumie to
szpiegowanie było nawet fajne, ale teraz wszystko się skończyło. Pracuję
tam na umowę o dzieło, więc dopiszę ostatni odcinek i rzucam to. – Z jej
oczu zniknął triumfalny błysk, który pojawił się tam wbrew jej woli, gdy
opowiadała o  zdobyciu tej posady oraz o  słabostkach znanych aktorek
i aktorów. – Myślę, że jestem to Annie winna. Chciała zrobić ze mnie dobrą
scenarzystkę. Dużo mnie nauczyła. Miałam nawet wrażenie, że traktowała
mnie lepiej niż pozostałych. Teraz… wstydzę się za to, co robiłam
w Podwórzu.
Bergman nie był przekonany o  jej szczerości. Wydawało mu się, że
Karolina coś przed nim ukrywa, ale takie samo wrażenie sprawiała przed
chwilą również Monika i  Andrzej. Nie powinien się nimi przesadnie
zajmować  – przecież wszyscy troje mają alibi na czas morderstwa.
Z  drugiej strony musi przez cały czas pamiętać o  tym, że rozmawia ze
scenarzystami. W  jakim stopniu można wierzyć ludziom, których praca
opiera się na wybujałej wyobraźni.
Ofiara dzieliła bungalow z  Marceliną Żarnowiec  – czterdziestolatką,
która wyglądała raczej jak osmagana wiatrem i słońcem podróżniczka niż
scenarzystka opery mydlanej. Bergman zastał ją przy basenie, gdzie
siedziała na plastikowym leżaku i  obserwowała pilną pracę policjantów.


Miała sporo zmarszczek, przede wszystkim w  kącikach oczu, a  na jej
twarzy nie było ani grama makijażu.
– Powinna pani wejść do środka. Ten widok nie należy do
przyjemnych – rzucił Bergman i podsunął sobie drugi leżak.
Spojrzała na niego pustym wzrokiem, a  on zrozumiał, że krzątaninę
wokół ofiary ta kobieta obserwuje tylko pozornie. Tak naprawdę jest
pogrążona we własnych myślach. Była zapłakana, ale w  odróżnieniu od
Moniki odpowiadała na pytania bez teatralnych gestów.
– Proszę mi opowiedzieć, jak przebiegał wczorajszy wieczór.
– Do wpół do dwunastej siedzieliśmy w  altanie ogrodowej. Potem
poszliśmy spać.
– To wszystko? Słyszałem o jakiejś kłótni.
Zamrugała, a jej spojrzenie trochę się rozjaśniło. Bergman stwierdził, że
dopiero teraz w pełni się ocknęła.
– Rzeczywiście. Właściwie chciałam panu o tym powiedzieć, ale byłam
duchem… gdzie indziej.  – Spróbowała się uśmiechnąć, ale zaraz potem
rysy jej twarzy stężały.  – Rozmawialiśmy o  scenariuszu i  próbowaliśmy
wymyślić nowych bohaterów. Po to tu przyjechaliśmy. Tyle że Monika się
upiła i  zaczęła atakować Annę. Wie pan, Mona jest niezwykle ambitna,
czasem mnie tym przeraża. Anna zamierzała powierzyć jej kierowanie
Podwórzem przez kilka miesięcy i wyjechać, ale potem się rozmyśliła, a ta
dziewczyna zaczęła zachowywać się jak wariatka.  – Marcelina pokiwała
głową, złożyła ręce na kolanach, splotła palce i wpatrywała się w nie przez
dłuższą chwilę.  – Często myślę, że ona naprawdę ma coś z  głową.
Zauważył pan jej podobieństwo do Anny? Kiedy zaczynała pracę, była
brunetką. A  teraz? Blondynka jak Anna. Kupiła sobie takie same buty,
płaszcz, telefon, torebkę. Nawet wargi smaruje takim samym łojem jelenia!
Czy to nie wydaje się panu szalone?


– Może tak bardzo ją podziwiała.
– Powiem panu, jak to było. Podziwiała ją do tego stopnia, że chciała
się w  nią zmienić! Musiała ją zabić, by zająć jej miejsce.  – Kobieta
spojrzała na inspektora.  – Pewnie teraz pan myśli, że mam wybujałą
fantazję, prawda? Że takie rzeczy zdarzają się tylko w  idiotycznych
filmach.
Rzeczywiście przyszło mu to do głowy, ale milczał.
– Pozostali też panu potwierdzą, że Monika naśladuje nawet mimikę
Anny. Zaczęła się śmiać tak jak ona! Niech pan weźmie ją pod lupę  –
dodała niemal rozkazującym tonem. – Wczoraj całkowicie straciła nad sobą
kontrolę. Pod koniec wrzeszczała na Annę histerycznie, że jest oszustką,
przez chwilę bałam się nawet, że ją uderzy. Na szczęście wtedy przyszła
Ester… właścicielka pensjonatu… to moja i  Anny przyjaciółka
z dzieciństwa… i wyprowadziła Annę z altany.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Chciała z nią coś omówić. Chyba nic ważnego, bo Anna
wróciła po dziesięciu minutach i  nie wspomniała o  niczym ani słowem.
Poszłyśmy razem do naszego bungalowu i  rozmawiałyśmy o  facetach,
pewien tutejszy mężczyzna zaprosił Annę na randkę… Widziałam go
wczoraj po południu, ale trudno powiedzieć, jaki jest, prawie się nie
odzywał. Anna się z  nim poznała, kiedy przyjeżdżała tu do Ester na
weekendy. Jeszcze do niczego między nimi nie doszło, to były dopiero
początki.
– Kiedy mieli się spotkać?
– Chyba o wpół do pierwszej. Anna była zwierzęciem nocnym. Często
dzwoniła do mnie o drugiej w nocy, pisała scenariusze do świtu. Wszystko
wolała robić w nocy niż w dzień.


To wyjaśnia tę szminkę i tusz do powiek! Bergman od razu zapomniał
o dziewczynie, która przeistoczyła się w sobowtóra swojej szefowej.
– I spotkali się?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia. Anna wyszła, a ja zasnęłam. Potem zobaczyłam ją
dopiero… – Wskazała na łąkę za basenem, skąd właśnie wynoszono ciało
przykryte płachtą.
– Czy wie pani coś więcej o tym mężczyźnie?
Marcelina milczała i  tylko głośno przełknęła ślinę. Nosze z  ciałem
właśnie zniknęły za zakrętem.
Bergman odczekał dziesięć sekund i znów zapytał:
– Czy wie pani, kim jest mężczyzna, z którym miała się spotkać Anna?
– Ma na imię Maciej, nazwiska nie pamiętam. Mieszka tam.  –
Marcelina Żarnowiec machnęła niechętnie ręką w  kierunku dwóch
budynków przy jezdni. – Myśli pan, że mógł ją zabić? Anna twierdzi… –
Znów zamilkła i kilka razy przełknęła ślinę. – Wciąż mówię o niej w czasie
teraźniejszym. Nie mogę się przyzwyczaić do tego, że nie żyje.
– O której godzinie Anna wyszła z bungalowu?
– Jakoś po dwunastej, nie wiem dokładnie.  – Jej dolna warga zaczęła
drżeć.
„Albo bardzo lubiła ofiarę, albo chce sprawić takie wrażenie"  –
pomyślał Bergman.
– Wie pan, ciągle się zastanawiam, jak to możliwe, że nawet nie
słyszałam krzyku – kontynuowała Marcelina Żarnowiec. – Przecież basen
jest niemal tuż obok naszego bungalowu. Gdyby wzywała pomocy,
musiałabym ją usłyszeć! Nie miewam zbyt twardego snu, więc nawet jeśli
bym już spała, to…  – Wzruszyła ramionami.  – Gdybym ją usłyszała,
mogłabym jej jeszcze jakoś pomóc. Zadzwoniłabym po pogotowie,


zatrzymałabym krwawienie. Czy to możliwe, że pozwoliła się zadźgać
w milczeniu?
Dziwne pytanie. Bergman zanotował je sobie w pamięci.
– O której godzinie pani zasnęła?
– Nie wiem. Po wyjściu Anny przewracałam się przez jakiś czas z boku
na bok. Potem zasnęłam i obudziłam się dopiero rano.
– I nikt nie może tego potwierdzić – dodał Bergman.
– Przecież chyba mnie pan nie podejrzewa! Powtarzam, że Anna była
moją najlepszą przyjaciółką!
– Zdziwiłaby się pani, ilu ludziom udowodniono zamordowanie
najlepszego przyjaciela. Im większa więź, tym więcej motywów.  – Gdy
zareagowała jedynie grymasem dezaprobaty, kontynuował:  – Czy kiedy
pani usypiała, nie słyszała pani żadnych podejrzanych odgłosów?
– Tylko auto. Wydawało mi się, że zatrzymało się pod pensjonatem, ale
nie jestem pewna. – Spuściła wzrok. – Ktoś mógł zabłądzić i zawrócić na
końcu drogi.
– Nic poza tym?
– Słyszałam jeszcze gruchanie naszych dwóch gołąbków.
– Moniki i Andrzeja?
– A kogóż by innego? Udają, że ze sobą nie chodzą, ale przejrzałam ich
już po kilku tygodniach. Zachowują się dokładnie tak samo, chyba od
dawna są razem. Wystarczy na nich spojrzeć i wszystko jasne. Tak bardzo
próbują tego nie okazywać, że aż smutno się na to patrzy.
– O której godzinie ich pani słyszała?
– Już mówiłam, że właśnie zasypiałam. Nie patrzyłam na zegarek.  –
W  jej oczach pojawił się nienawistny błysk.  – Ale na pewno byli na


zewnątrz w tym samym czasie co Anna! Dobrze panu radzę, niech ich pan
weźmie pod lupę.
Zamyślony Bergman obserwował, jak wiatr marszczy powierzchnię
basenu, a małe, turkusowe fale wylewają się z brzegów. Monika i Andrzej
zeznali, że w  porze popełnienia morderstwa byli w  bungalowie i  nie
opuszczali go aż do rana. Kto kłamie: oni czy ta kobieta?
– Czy to na pewno byli oni? Jest pani pewna?
– Szeptali tam mężczyzna i kobieta. Kto inny mógłby to być?
– Może Anna i  jej adorator? Albo właścicielka pensjonatu i  ktoś, kto
przyjechał tym autem? – Możliwości było wiele. – Jeśli nie zidentyfikowała
pani po głosie Moniki i Andrzeja, mógł to być ktokolwiek.
Niezadowolona brunetka zacisnęła wargi. Najwyraźniej chciałaby
obsadzić parę młodych kolegów w roli zabójców i żałowała, że na razie jej
się to nie udaje.
– Skoro tak pan mówi…
– Czy Anna też wiedziała, że Monikę i Andrzeja łączy coś więcej niż
praca?
Marcelina skinęła głową.
– Tak, ale gdybym jej o tym nie powiedziała, raczej by na to nie wpadła.
Wie pan, Anna zazwyczaj nie odczytywała uczuć innych ludzi, ich
znudzenia, szczęścia, smutku czy miłości… To jej po prostu… nie
interesowało.  – Uśmiechnęła się.  – Często się zastanawiałam, jak to
możliwe, że mimo to jest tak dobrą scenarzystką.
Bergman myślał dokładnie o  tym samym. Na razie poznał Annę
Walentę tylko poprzez opowieści kilku osób, ale zaczynała mu się jawić
jako kobieta godna uwagi. Znów spojrzał na wodę odbijającą promienie
słońca i  czekał, aż Marcelina będzie kontynuować. Wiedział, że czasem
lepiej jest pozwolić ludziom mówić w  ich własnym tempie. Dzięki temu


iluzja prywatnej rozmowy usypia ich czujność i  tak bardzo ulegają
emocjom, że przestają starannie dobierać każde słowo.
Marcelina go nie zawiodła. Odkaszlnęła.
– Anna była taką złodziejką opowieści. Zmuszała wszystkich, żeby się
jej zwierzali i opowiadali o sobie rzeczy, o których według mnie nie mówili
nawet najbliższym przyjaciołom. Ale jeśli nie powiedziało się jej czegoś
wprost, nie odgadła tego. Miała genialną fantazję, ale czytanie między
wierszami nie było jej mocną stroną.  – Uśmiechnęła się, a  w  jej oczach
znów pojawił się błysk.  – Ale to chyba pana nie interesuje, prawda?
Właściwie nawet nie wiem, po co o  tym mówię. Po prostu przed chwilą
myślałam o Annie, o tym jaka była, nie jaka jest teraz. Pomogło mi to.
Skinął głową. Czy ktoś wyjawił Annie coś, czego nie powinna była
wiedzieć? Wykorzystała czyjeś zaufanie, wkomponowała czyjąś tajemnicę
do scenariusza i pokazała ją milionom widzów przy kolacji?
– Miała wrogów?
– Owszem. Monikę.
Oczywiście, kogóż by innego? Teoria podwładnej próbującej ukraść
tożsamość swojej szefowej była Bergmanowi znajoma. Czy Marcelina nie
zapożyczyła jej przypadkiem z  któregoś z  konkurencyjnych seriali? Lecz
wiedział, że ten wątek również będzie musiał sprawdzić, choć wydawał mu
się bardzo naciągany.
– Jak pani uważa: dlaczego Monika i  Andrzej ukrywają swój
związek? – spytał. – Bali się, że ich miłość będzie przeszkadzać Annie?
– Oczywiście nie cieszyło jej, że Monika ma w  zespole sojusznika.
Cieszyła się, że ma do dyspozycji taką zdolną scenarzystkę, ale nie chciała,
żeby Monika poczuła się zbyt pewnie.
– Wspomniała pani, że Anna chciała na jakiś czas wyjechać. Dokąd?


– Do Sztokholmu ze swoim chłopakiem. Chodziło o  jego wyjazd
służbowy. Nie miała na to zbytnio ochoty, ale zgodziła się… Tyle że potem
jednak zmieniła zdanie.
– Czy to ten mężczyzna, z  którym dziś w  nocy Anna Walenta miała
randkę?
Marcelina się uśmiechnęła.
– Nie. Ania rozgrywała dwie partyjki jednocześnie. Starą i nową. Czy to
pana oburza?
– Nie jestem tu po to, żeby się oburzać.
Bergman wstał z leżaka, wsunął ręce do kieszeni i podszedł do basenu.
Czyli odrzucony kochanek! Czy to on kierował autem, które w  nocy
zaparkowało pod pensjonatem? Bergman spojrzał na Marcelinę Żarnowiec.
– Czy pani go zna?
– Oczywiście. Spotyka się z Anną od ośmiu lat. Jest tak trochę z branży,
ma firmę produkującą scenografię.  – Potrząsnęła głową.  – Myśli pan, że
zabił z  zazdrości? Raczej nie. Jest żonaty, ma dziecko i  nawet nie chciał
słyszeć o rozwodzie. Gdyby się dowiedział, że Anna znalazła mu dublera,
mogłoby go to nawet ucieszyć. Nie. Olega naprawdę nie podejrzewałabym
o to zabójstwo.
Bergman chciał wspomnieć, że nie ma najmniejszego znaczenia, kogo
pani Żarnowiec podejrzewa, a kogo nie, ponieważ to on prowadzi śledztwo,
ale ostatecznie zachował tę uwagę dla siebie. To nie jest sytuacja, w której
trzeba by było deprymować panią świadek. Dużo większy pożytek będzie
miał z jej luzu i otwartości.
– Dlaczego Anna nie powierzyła tego zastępstwa pani? – przyszło mu
jeszcze do głowy.
– Bo za nic bym go nie przyjęła!  – Marcelina się uśmiechnęła, co
dodatkowo pogłębiło jej zmarszczki wokół oczu.  – Strzelanie biczem?


Wiele osób kusiłaby taka wizja, ale akurat mnie do szczęścia jest niezbędne
poczucie wolności, a  ono nigdy nie idzie w  parze z  odpowiedzialnością.
Anna to wiedziała. Świetnie się rozumiałyśmy. Ona dawała mi swobodę,
a  ja jej pewność, że w  trudnych chwilach zawsze jej pomogę. Doskonała
symbioza, prawda?
– Jej relacje z  pozostałymi pracownikami nie były aż tak idylliczne  –
odparł Bergman.
– Oczywiście, że nie! A czego się pan spodziewał? Grupki koleżanek
wymyślających serial przy kawie?  – Zaśmiała się chrapliwym głosem.  –
W  telewizji jest olbrzymia konkurencja, wciąż trzeba się pilnować.
Scenarzyści już kilka razy buntowali się przeciw Annie, wysyłali na nią
skargi do kierownictwa i tak dalej.
– Dlaczego?
Marcelina zacisnęła mocno wargi.
– Właściwie to nie wiem, co w nich pisali.
Inspektor bardzo w  to wątpił, ale postanowił nie naciskać. W  razie
potrzeby z łatwością dotrze do tych skarg.
– Czy gdyby Anna poczuła się zagrożona, byłaby w  stanie wyrzucić
Monikę, Andrzeja lub ich oboje?
Twarz Marceliny zastygła.
– Anna była uczciwą kobietą. O  ile mi wiadomo, chciała się pozbyć
Andrzeja z całkowicie odmiennych powodów.
Ten młodzieniec o niczym takim nie wspominał. Bergman uniósł brwi.
– Czyli miał zostać zwolniony?
– Tak właściwie to już się to stało. Wie pan, nie jesteśmy zatrudnieni na
etat. Pracujemy na umowy o  dzieło i  możemy wylecieć w  każdej chwili.
Każdy z nas prowadzi konkretnych bohaterów, a bohaterów Andrzeja Anna
mu odebrała i  przydzieliła ich mnie. Miał przez jakiś czas pisać swoje


odcinki jednocześnie ze mną, ale tylko dla wprawy i  rozwoju, za
symboliczne wynagrodzenie. – Wzruszyła ramionami na znak, że ani trochę
mu nie współczuje. Potem zrobiła poufałą minę. – Będę z panem szczera,
inspektorze. Jest to dość elegancki sposób na pozbycie się niewygodnego
autora. Karze się mu pisać na boku, tłumacząc, że to tylko niezbędny
trening i że kiedy się rozwinie, dostanie swoje postaci. Tacy ludzie wciąż
przychodzą na narady, przynoszą swoje pomysły, ale dostają miesięcznie
zaledwie około pięciu, sześciu tysięcy koron. Zazwyczaj wytrzymują
najwyżej dwa miesiące, a potem sami rezygnują, bo czują się jak piąte koło
u  wozu, marnują własną kreatywność i  nawet nie mogą pochwalić się
znajomym, że w telewizji leci odcinek, który wymyślili.
– Kiedy Andrzej został przesunięty do tej… rezerwy?
– Dowiedział się o  tym przedwczoraj wieczorem. Mówię panu: on
i  Monika mają motyw! Poza tym Monika nie jest zupełnie zdrowa
psychicznie, ja wyczuwam takie rzeczy… Wiem, że się powtarzam, ale jeśli
skupi się pan na nich, zamknie pan śledztwo w kilka dni.
– Przed chwilą wspomniała pani, że Andrzej nie został zwolniony przez
związek z Moniką. Jaki był zatem prawdziwy powód?
– Jest utalentowany, ale niedojrzały. Nie przestrzegał zasad Anny, pisał
to, co sam uważał za słuszne, a  potem wszystko trzeba było po nim
przerabiać. – Oburzona Marcelina Żarnowiec rozłożyła ręce. – Jakość jego
odcinków była bardzo nierówna i  w  końcu stwierdziłyśmy z  Anną, że
niektóre pisze za niego Monika. Zrozumiałyśmy, że to Monika napisała
teksty, na podstawie których Andrzej został przyjęty. To, co pisał
samodzielnie, nie nadawało się do niczego.
– Czyli ci dwoje oszukiwali.
– Tak. Nie wiem, co chcieli przez to osiągnąć. Może wierzyli, że
Andrzej z czasem złapie rytm i zacznie sobie radzić? – Marcelina wzruszyła


ramionami.  – Możliwe. Albo Monika chciała po prostu mieć w  zespole
swojego człowieka. Nie mam pojęcia, co planowała. Tak czy inaczej,
musieli być świadomi tego, że prędzej czy później wszystko się wyda.
Bergman skinął głową. Te ostatnie słowa przypomniały mu strzęp kartki
znaleziony w sypialni Anny w bungalowie.
– Dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie  –
wypowiedział zdanie, które prawdopodobnie było napisane na tej kartce.
Zapadła cisza. Marcelina Żarnowiec spojrzała na Bergmana szeroko
otwartymi oczami.
Czy mu się wydaje, czy ona naprawdę wyglądała, jakby właśnie
zobaczyła ducha?


ROZDZIAŁ 8

Agata wyszła z  cienia sosen, a  fala gorąca przygniotła ją niemal
namacalnie. Powietrze było przesycone zapachem żywicy oraz wilgotnym
smrodem pszenicy i rzepaku, które jeszcze nie wyschły po kilkudniowym
deszczu. Agata usiadła na miedzy, ściągnęła tenisówki i  westchnęła
zadowolona, gdy spocone stopy owiało świeże powietrze. Dlaczego nie
wzięła z zakładu sandałów lub czegoś do przebrania?
Z miedzy porośniętej suchą leśną trawą miała dobry widok na parking
przed pensjonatem. W  promieniach słońca lśniła tam maska auta matki.
Agata westchnęła podrażniona  – naprawdę kiepsko to zaplanowała.
Dlaczego nie przyjechała do Ester w  środku tygodnia, tylko w  sobotę?
Przecież gdyby nie uciekła z  zakładu, spędzałaby tę sobotę właśnie tutaj.
Powinna była przewidzieć, że jej matka się tu dziś pojawi!
Gdyby zbiegła teraz ze wzgórza i zapukałaby w okno, matka w ogóle by
z nią nie dyskutowała, tylko od razu odwiozłaby ją do poprawczaka. Co do
tego nie ma wątpliwości. Agata pokręciła głową. Musi porozmawiać
z  Ester, a  jeśli będzie trzeba, poczeka tu na odpowiednią chwilę choćby
kilka dni. Przywykła już do koczowniczego życia, nie boi się nocować
w lesie, a namiot i śpiwór zapewnią jej względną wygodę.
Na szczęście ma pieniądze. Kiedy we wtorek rano Jakub wiózł ją na
dworzec autobusowy w  Karlowych Warach, wcisnął jej do kieszeni rulon
banknotów. Była mu wdzięczna za to, że pozwolił jej odejść i już o nic nie
pytał.


Wprawdzie podobnie jak on planowała wyruszyć z Krusznych Gór do
Pragi, ale nie powiedziała mu o  tym. Nie wiedziała, czy potrafiłby
dochować tajemnicy, gdyby policja w jakiś sposób wpadła na jego trop. Już
raz popełniła błąd, gdy wygadała się, że chce jechać do cioci. Wolała więc
skłamać, że ciocia mieszka na Szumawie, pomachała Jakubowi na
pożegnanie, na stoisku z napojami kupiła sobie kawę z mlekiem, a potem
wsiadła do najbliższego autobusu do Pragi.
Popołudnie spędziła w kawiarence internetowej, deszczowy wieczór –
w  kinie, a  potem pojechała do kolonii działkowej na przedmieściach, by
spędzić noc w  altance rodziców koleżanki ze szkoły. Miała nadzieję, że
znajdzie klucz pod donicą z  pelargoniami jak za dawnych czasów, gdy
odbywały się tu dzikie imprezy klasowe, i tak też się stało.
W środę wstała przed świtem, posprzątała w altance, zamknęła drzwi,
przywitała się miło ze starszymi ludźmi siedzącymi na sąsiedniej działce
(uśmiechnęli się do niej, bo zapamiętali ją jako koleżankę Łucji) i pojechała
do centrum, gdzie odwiedziła kilka adresów spisanych z Internetu. Okazało
się to stratą czasu. Czy wszyscy prywatni detektywi wykonują tak trudne
i niczego nieprzynoszące zadania?
Chciała porozmawiać z ciocią Ester, ale najpierw postanowiła wstąpić
do jej matki, bowiem kiedyś spędziła jedną noc u  Wilmy Czarnej, a  na
strychu jej starego wiejskiego domu odkryła coś, co teraz bardzo by jej
pomogło. Ester wówczas zabrała ją do swojej matki, a kiedy obie kobiety
skakały wokół małych bliźniaczek, znudzona Agata błąkała się po pokojach
z  wilgotnymi ścianami, aż wreszcie z  nudów weszła po schodach na
rozgrzany strych, gdzie z ogrodu dobiegało cykanie świerszczy. Otworzyła
pomalowaną skrzynię, przekartkowała stare gazety, przejrzała kolekcję
kubków z licznymi ubytkami emalii, a kiedy już chciała wracać na dół, na
szerokiej belce pod szczytem ukośnego dachu zobaczyła karton.


Zajrzała do środka i znalazła skarb.
Kolejną godzinę spędziła, siedząc po turecku w  smudze słabnącego
światła, wpadającego na strych przez jedno okno, i  przeglądała szkolne
zeszyty w  linię z  pożółkłymi stronami, które ładnym obłym pismem
zapisała Ester-dziecko, Ester-nastolatka, Ester na Bali, Ester znów
w  Czechach, Ester-świeżo upieczona businesswoman… Agatę wówczas
najbardziej ciekawiły zapiski z dzieciństwa i okresu dojrzewania, ponieważ
mogła się z nimi utożsamić, odnaleźć w nich swoje własne uczucia, obawy
i pragnienia. Gdy na strychu zrobiło się zbyt ciemno, by czytać, odłożyła
zeszyty do pudła i tylko trzy najstarsze wsunęła pod koszulkę, przycisnęła
do gołego ciała i zbiegła z nimi do pokoju, który został jej przydzielony na
noc. Nie spała do trzeciej nad ranem i  od tego czasu wie, w  jakich
okolicznościach Ester zaprzyjaźniła się z jej mamą. Wie, że w szóstej klasie
kochały się w  tym samym chłopaku i  że zdobyła go (jakżeby inaczej)
matka. Wie, że w  wieku dwunastu lat Ester, Anna i  Marcelina podpisały
własną krwią przysięgę wiecznej przyjaźni…
Dlaczego Agata nie zajrzała wtedy również do nowszych dzienników?
Czego jeszcze by się dowiedziała, gdyby to zrobiła?
W dzieciństwie Ester zapisywała wszystkie ważne wydarzenia, każdą
swoją radość i ból. Czy później również była równie systematyczna? Czy
była w dziennikach szczera?
Agata miała nadzieję, że tak.
Staruszkę zaskoczyła ta wizyta, ale przyjęła Agatę bardzo miło.
Powiedziała, że Ester już wywiozła stąd swoje dzienniki, a  rozczarowana
Agata mimo to przyjęła zaproszenie na kolację. Przecież nigdzie się nie
śpieszy. Spokój Wilmy (ta kobieta wszystko robiła tak powoli, jakby miała


do dyspozycji calutki czas tego świata) uśpił czujność nastolatki i popełniła
olbrzymi błąd: zwierzyła się.
– Nic mi o  tym nie wiadomo  – odparła zdecydowanie starsza pani,
a  Agata zwątpiła. A  czegóż innego się spodziewała? Że Wilma poda jej
prawdę na srebrnej tacy? Dlaczego miałaby to robić?
– Nie szkodzi – odparła Agata cicho.
– Czyli teraz pojedziesz do Ester? Poprosisz ją o  te dzienniki?  –
wypytywała staruszka z  udawaną obojętnością i  mierzyła dziewczynę
badawczym wzrokiem.  – Myślę, że nie znajdziesz w  nich tego, czego
szukasz.
– Pani je czytała? – zdziwiła się Agata i zaraz potem zaczerwieniła się
ze wstydu. Przecież przed chwilą również przyznała, że przeglądała zapiski
Ester, więc dlaczego miałaby ich nie przeczytać jej własna matka? Ester na
pewno się z tym liczyła, skoro zostawiła je na strychu w pudle, które Wilma
mogła z łatwością otworzyć.
– Niczego takiego w  nich nie ma  – staruszka uniknęła bezpośredniej
odpowiedzi i zaczęła równać frędzle niezbyt gustownego obrusa. – Tracisz
czas, moje dziewczę. Lepiej wróć do mamy. Może powinnyśmy do niej
zadzwonić, żeby się o ciebie nie martwiła?
Agata połknęła ostatni łyk przesłodzonej herbaty i  pomyślała, że nie
usłyszała od Wilmy nic pożytecznego oprócz jednego zdania: Tracisz czas.
Rzeczywiście, wizyta u niej naprawdę jest stratą czasu.
– Chcesz się położyć pod piramidę i  nabrać trochę energii?  –
kontynuowała staruszka. Spojrzała na swój telefon na stoliku
konferencyjnym z  zakurzoną wyszydełkowaną serwetką i  szybko się
odwróciła.  – Włączyłabym ci muzykę relaksacyjną, mam na przykład
odgłosy ognia albo śpiew delfinów.


„A ty wyszłabyś wtedy na klatkę schodową i zadzwoniła na policję lub
do mojej mamy. Naprawdę myślisz, że jestem aż taka naiwna?"
– Dźwięki delfinów brzmią obiecująco – przytaknęła i uśmiechnęła się
szeroko. – Chętnie skorzystam.
Kiedy Wilma z cierpiętniczym westchnięciem wstała z krzesła i weszła
do pomieszczenia z  piramidą, Agata chwyciła plecak do jednej ręki,
tenisówki do drugiej i wybiegła z mieszkania.
Tak się śpieszyła, że prawie spadła ze zniszczonych schodów, ale
niepotrzebnie, bo nikt jej nie gonił.
Wilma ucieszyła się, że pozbyła się Agaty. Tak jak wszyscy inni.
Po ucieczce od Wilmy Agata spędziła noc w śpiworze na ławce pustej
poczekalni autobusowej. Na kolejne dwie noce zrobiła sobie przerwę
regeneracyjną i pojechała do szkolnej koleżanki, której rodzice byli akurat
na urlopie (nareszcie wanna z gorącą wodą i miękkie łóżko!), a dziś rano
wyruszyła do Ester, autostopem, bo wolała już nie pokazywać się
w  autobusach. Kiedy dotarła na miejsce, dużym łukiem ominęła domek
Macieja Stranskiego (trzeba uważać, żeby ten facet jej nie zauważył, bo od
razu zadzwoniłby do jej matki!), z  trudem przedarła się przez pole żyta,
a  na końcu podjazdu zobaczyła samochód matki! W  pierwszej chwili
prawie rozpłakała się ze złości. Dlaczego ma takiego pecha? Musi pilnie
porozmawiać z  Ester na osobności lub przeczytać jej dzienniki, a  może
nawet zrobić i  jedno, i  drugie. A  zamiast tego napatacza się wprost na
matkę! Oczywiście mogłaby zadać wszystkie te pytania również Annie,
a ona mogłaby udzielić jej wszystkich odpowiedzi, ale czy byłyby szczere?
Raczej nie. Agata tylekroć słyszała, jak matka bez mrugnięcia okiem
kłamie w całkowicie nieistotnych kwestiach, że nie spodziewała się już po
niej prawdomówności.


Tę zagadkę musi rozwiązać sama.
Znalazła więc w  lesie polankę, na której ewentualnie będzie mogła
przenocować, schowała plecak ze śpiworem i  namiotem pod nawisem
skalnym i wyszła na rozpaloną miedzę z widokiem na pensjonat. Samochód
matki nie zniknął, natomiast pojawiły się dwa duże radiowozy. Agata
jęknęła cicho. Zatem policja już jej tu szuka, to więcej niż pewne! Czy ktoś
ją rozpoznał, gdy szła rano przez wieś? Dostrzegł ją Maciej, gdy omijała
przez pole jego dom?
Korony jabłoni w sadzie Ester zasłaniały widok, ale Agata widziała, że
przy basenie stoi dużo ludzi. To ją zaskoczyło. W pensjonacie nie bywało
zazwyczaj zbyt wielu gości. Skąd się tam wzięli? Policjanci powinni zaraz
odjechać (Ester prawdopodobnie zaproponowała im kawę, a  matka na
pewno z  którymś z  nich flirtuje, ale to nie potrwa wiecznie), lecz matka
może tu zostać na cały weekend. Ci ludzie mogą być jej znajomymi lub
kolegami z pracy.
Co za pech!
Agata westchnęła i wstała z rozgrzanej miedzy – chyba powinna zajść
do wsi po prowiant – i nagle krzyknęła przerażona. Dziesięć lub piętnaście
kroków od niej stał Maciej Stranski i wpatrywał się w nią. Pojawił się za jej
plecami cicho jak duch. Do cholery, dlaczego akurat on?
– Cześć, Agato – powiedział bez uśmiechu.
– Dzień dobry  – jęknęła i  cofnęła się. Ma przerąbane! Maciej, jako
jeden z  nielicznych przyjaciół mamy, wie o  niej wszystko. W  jakimś
niewyjaśnionym przypływie szczerości matka powiedziała mu
o poprawczaku i na pewno również o ucieczce. Czy ten facet spróbuje ją
złapać i zaprowadzić do pensjonatu? Czy gdyby zaczęła biec, ruszyłby za
nią? Dogoniłby ją?
– Co tu robisz? – spytał.


– T-tak po prostu stoję.
– Mama się o ciebie bała – poinformował ją ponuro. – Wczoraj mówiła,
że od dwóch tygodni nie zmrużyła oka.
Bała się. Już się nie boi. Czyli wie, że Agata jest w pobliżu! Widziała ją
z ogrodu? Wysłała Macieja do lasu, żeby ją przyprowadził? Ale dlaczego
jego, a  nie policjantów, skoro jest ich tu cały pensjonat? Agata się
obejrzała: dwa duże radiowozy wciąż stały na podjeździe.
– Bała się? – powtórzyła Agata zachrypniętym głosem.
Skinął głową.
– Tak, bała się.
Zrozumiała to jako zapewnienie, że matka już ją spostrzegła. A przecież
tak bardzo uważała! Nie wiedziała, dlaczego Maciej po prostu do niej nie
podbiega i nie próbuje jej złapać. Czy najpierw będzie ją namawiać, żeby
wróciła po dobroci? A  może po prostu gra na zwłokę, bo wie, że
z pensjonatu już śpieszą mu z pomocą policjanci?
– Cz-czego pan ode mnie chce?
Posłał jej coś między uśmiechem a grymasem.
– A  niby czego mógłbym chcieć? Niczego nie chcę. Wyszedłem na
spacer do lasu i  zobaczyłem cię tu. W  pierwszej chwili nawet cię nie
poznałem, ale kiedy się odwróciłaś…
– Czy to moja mama pana przysłała?
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, a potem potarł twarz obiema
dłońmi.
– Proszę?
„Wygląda na zmęczonego  – pomyślała Agata.  – Zmęczonego lub
nieszczęśliwego".
– Nie byłaś jeszcze na dole?


Kiedy pokręciła głową, kontynuował wypytywanie:
– Od jak dawna tu jesteś?
– Mniej więcej od godziny.  – Wzruszyła ramionami.  – Nie wiem
dokładnie, nie mam zegarka. Chciałam tylko…  – Zacisnęła mocno zęby.
Dlaczego miałaby mu opowiadać, co zamierzała zrobić? To nie jego
sprawa.
– Czy dobrze widzisz stamtąd pensjonat?  – spytał jeszcze.  – Masz
widok na ogród?
Boże, czego on od niej chce? Jego bielma były zaczerwienione, a skóra
zszarzała. Czy jest pijany?
Cofnęła się o kolejny krok i prawie spadła ze skraju miedzy.
– Prawie nic stąd nie widać – odparła w końcu. – Tylko auta.
Najwyraźniej go to ucieszyło.
– To dobrze – powiedział.
– Czekałam, aż odjadą, bo… ehm… Nieważne. – Znów wyrzuciła sobie
w duchu, że za dużo mówi. – A co niby miałabym zobaczyć? Dlaczego pan
o to pyta?
– Tak po prostu.
Czy teraz do niej podejdzie, chwyci ją za ramię i zawlecze do matki?
Agata szybko spojrzała za siebie. Jeśli spróbuje uciekać przez pole,
wysokie żyto ją spowolni, a Maciej złapie ją bez problemu. Może mogłaby
pobiec wzdłuż lasu. Na otwartej przestrzeni wysoki mężczyzna z płucami
palacza nie dogoni jej tak łatwo. Tyle że nawet jeśli uda się jej zwiać, to
dokąd pójdzie? Czy odważy się wrócić pod nawis skalny po śpiwór
i  namiot. A  jeśli Maciej i  matka postawią policję na nogi? Czy
umundurowani funkcjonariusze przeczeszą las i  rozstawią patrole na
drogach, czy może raczej pokręcą się tu trochę od niechcenia i  wrócą do
swoich spraw?


Stwierdziła, że nie będą jej szukać z  przesadnym zaangażowaniem.
Przecież nie jest niebezpieczną przestępczynią, tylko zwykłą dziewczyną
z poprawczaka!
– Chciałaś wrócić do domu? – spytał Maciej.
Pokręciła głową.
– Więc po co tu przyjechałaś?
– Po nic – odparła.
– Dlaczego uciekłaś?
– Tak po prostu  – zadziornie powtórzyła zdanie, którym przed chwilą
zbył ją Maciej.
– Jesteś głodna? Chcesz wstąpić do mnie na herbatę?
Wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia. Czy on żartuje? Naprawdę uważa, że
dobrowolnie poszłaby z nim do domu, żeby mógł ją tam zamknąć i wezwać
jej matkę? Zanim zdążyła odpowiedzieć, dodał:
– Tylko na chwilę. Kiedy zechcesz odejść, nie będę cię zatrzymywać.
– Akurat!  – odkrzyknęła.  – Czy moja mama już tam czeka? Tak się
umówiliście? Nie zamierzam wracać do poprawczaka! Nie wrócę tam, czy
pan to rozumie? Za nic! Już prędzej bym…
Zrobił krok w  jej stronę, a  wtedy Agata podjęła decyzję. Pobiegła
w lewo, wzdłuż lasu, przeskoczyła leżącą sosnę, przedarła się przez krzaki
jeżyn i popędziła w górę po łagodnym wzgórzu tak szybko, aż zapiekło ją
w  płucach. Za plecami słyszała tupanie Macieja, ale nie oglądała się za
siebie, bo to by ją niepotrzebnie spowolniło. Czy powinna teraz wbiec
pomiędzy drzewa i  spróbować zniknąć w  lesie? Nie zna tej okolicy,
natomiast Maciej owszem, przecież tu mieszka. Na jak długo wystarczy mu
tchu?
Potknęła się o darń i prawie upadła, ale jednak udało jej się utrzymać
równowagę. Przede wszystkim musi uciec jak najdalej od pensjonatu


i  policjantów. Nie zwalniając tempa, rzuciła okiem na radiowozy, które
widziała teraz lepiej niż przed chwilą. Jej uwagę przyciągnął ruch, czterej
umundurowani mężczyźni właśnie wsiadali do auta. A za nimi…
Zatrzymała się gwałtownie.
Dwaj mężczyźni wieźli na noszach pod płachtą coś, co wyglądało jak
ciało.
To było ciało.
Agata dopiero teraz poczuła, że po szaleńczej ucieczce kłuje ją w boku.
Przesłoniła oczy dłońmi, żeby lepiej widzieć, co dzieje się w pensjonacie.
Czy ktoś umarł? Popełniono morderstwo? Czy to dlatego przyjechała tam
policja? Nie do niej? Agata poczuła radość w klatce piersiowej, ale niemal
natychmiast wyparł ją stamtąd strach. Co wydarzyło się u  Ester? Komu?
Przestała przejmować się Maciejem, nagle stało się jej całkowicie obojętne,
czy ją dogoni, czy nie.
Powiedział, że matka się o ciebie bała.
Akurat ją doganiał, jego policzki płonęły purpurą i  ledwo oddychał.
Zatrzymał się kilka kroków od Agaty, chyba chcąc jej w  ten sposób
pokazać, że nie ma złych zamiarów.
– Ktoś umarł? – spytała cicho. – Kto?
Odpowiedź wyczytała z jego twarzy, zanim się odezwał.
Nie chciał przekazywać Agacie tej strasznej wiadomości na skraju lasu,
gdy policjanci na dole akurat wkładali ciało jej matki do auta. Naprawdę nie
chciał. Lecz co mu pozostało, skoro go o to spytała?
Dwie godziny temu zadzwoniła do niego Ester i powiedziała, że Anna
została znaleziona w ogrodzie w kałuży krwi. O coś go pytała (o spotkanie
przy kapliczce?), ale nie słuchał, bo płakał jak mały chłopiec. Wraz z  tą
cudowną kobietą umarła też jego nadzieja na nowe, lepsze życie, na


wolność we dwoje, na sojusz bez zobowiązań. Czy Ester tego nie pojmuje?
Maciejowi wydawało się niezmiernie dziwne, że dla większości ludzi
miłość jest synonimem szukania drugiej połowy, z którą stworzą całość. On
od zawsze czuł się całością, a połączenie się z kimkolwiek go osłabiało. Nie
szukał mitycznej drugiej połowy, pragnącej się z  nim scalić, tylko
człowieka, który pójdzie z nim przez życie ramię w ramię, ale jednocześnie
swoją własną drogą.
Anna by to potrafiła, był tego pewien.
Lecz nie żyje.
Rozłączył się, a  pół godziny później Ester zadzwoniła ponownie.
Powiedziała, że prawdopodobnie zjawi się u  niego policja, ponieważ
wszystko wskazuje, że to on widział Annę żywą jako ostatni. Gdzie? No
oczywiście w nocy przy kapliczce, gdzież by indziej! Przecież zaprosił ją
tam na randkę, prawda? Ester widziała te SMS-y. Kiedy odparł, że Anna nie
przyszła na to spotkanie, po drugiej stronie zapadła cisza.
Zrozumiał, że Ester mu nie wierzy.
– Wcale z  nią nie rozmawiałem. Nie odpisała mi  – dodał na swoją
obronę. – Czekałem na nią, ale nie przyszła.
– Szła do ciebie – odparła Ester. – Powiedziała o tym mi i Marcelinie!
Starannie się umalowała.
– Może dla kogoś innego – odparł, choć wiedział, jak niewiarygodnie to
brzmi. – Ester, czy ona nie żyje?
Sąsiadka znów odpowiedziała mu długim milczeniem.
Potem siedział przy stole i  czekał na policjantów, ale ponieważ nie
nadchodzili, wyszedł na spacer. Przecież nie będzie siedzieć w  domu
i  czekać na przesłuchanie! Nikt go o  nic nie oskarżył, jest wolnym
człowiekiem i może iść, dokąd zechce.


Tym razem zamknął Wenus w  domu. Nie zniósłby jej wesołego
biegania. Musiał przejść obok pensjonatu, bo do lasu nie prowadziła inna
droga, a  kiedy zobaczył auto Anny, zrobiło mu się niedobrze. Nie żyje.
Zatrzymał się i  przez chwilę masochistycznie wpatrywał się w  ogród, ale
ponieważ jabłonie zasłaniały niemal wszystko, po kilku minutach
zrezygnował z podglądania.
Kiedy potem zobaczył na miedzy Agatę, nie od razu zrozumiał, że ona
jeszcze nie wie o morderstwie. Wprawdzie Anna mówiła mu, że jej córka
uciekła z poprawczaka i że nie ma od niej żadnych wiadomości, ale był tak
oszołomiony, że skojarzył te fakty dopiero po dłuższej chwili.
– Czy to moja mama pana przysłała?  – spytała Agata, a  Macieja to
zdanie ogłuszyło jak cios cegłą w  głowę. To na niego spadł obowiązek
powiedzenia tej dziewczynie, że już nie ma mamy! Chciał zaprowadzić ją
do swojego domu, posadzić na krześle i dopiero wtedy powiedzieć prawdę,
by miała wystarczająco dużo prywatności i spokoju do przeżycia tego bólu,
ale zamiast tego ona osunęła mu się w  ramiona na skraju lasu i  w  końcu
pozwoliła się na wpół odprowadzić, na wpół zanieść do jego domu.
Radiowozy już odjechały, a wóz z ciałem sunął po zboczu za nimi. Kiedy
Maciej i Agata mijali pensjonat, w ogrodzie nie było nikogo, tylko wzdłuż
brzegu basenu leniwie przechadzał się bury kot z  naderwanym uchem.
Najwyraźniej ludzie schowali się przed upałem w budynkach.
Agata powoli przestawała się trząść, ale obok auta matki wzięła głęboki
oddech i odwróciła wzrok.
Teraz siedziała przy stole w  kuchni Macieja i  trzymała w  dłoniach
filiżankę z czarną herbatą.
– Wyciągnij torebkę, bo będziesz miała za gorzką – doradził jej Maciej
i  na przekór żałobnej atmosferze pomyślał, o  ile jego życie byłoby


bogatsze, gdyby miał córkę. Czy aby nie popełnił błędu, gdy goniąc za
całkowitą wolnością, dobrowolnie zrzekł się potomków?
– Chcę gorzką – odparła Agata.
– W porządku.
Usiadł naprzeciw niej. Co teraz? Miejsce tej dziewczyny jest
w  poprawczaku. Nie może tu zostać. Czy powinien ją tam odwieźć?
Zadzwonić na policję? Zaprowadzić ją do Ester? Namacał w  kieszeni
telefon, ale nie wyciągnął go.
– Czy pan kochał moją mamę? – spytała Agata.
– Zależało mi na niej – odparł zgodnie z prawdą. – Ale na pewno nie
tak bardzo jak tobie.
– Nie byłabym tego taka pewna – powiedziała Agata ponuro i znów się
rozpłakała.
Pomyślał, że chyba popełnił duży błąd, zaczynając w lesie tę rozmowę.
Po co wtrącał się w  życie tej dziewczyny? Co chciał przez to osiągnąć?
Próbował wyświadczyć Annie ostatnią przysługę i zająć się jej córką w tej
trudnej chwili, ale czy nie powinien był raczej pilnować własnego nosa?
Gdyby teraz przyszli tu policjanci i  zastali u  niego Agatę, na pewno
wzbudziłoby to ich ciekawość. Musi pozbyć się stąd tej dziewczyny. Im
szybciej, tym lepiej.
Posłał jej badawcze spojrzenie. Miała kamienną twarz, lecz po
wystających kościach policzkowych wciąż spływały łzy. Na nosie, nad
górną wargą i  między brwiami miała drobne blizny, dziurki w  skórze,
a  Maciej uświadomił sobie, że w  tych miejscach nosiła kiedyś srebrne
kółeczka i  ćwieki. Bez nich jej twarz zrobiła się kształtniejsza i  czystsza.
Jeśli blizny po kolczykach z  czasem znikną, będzie z  niej ładna
dziewczyna.


– Dlaczego tak właściwie uciekłaś? – spytał raczej po to, żeby zmienić
temat, niż z prawdziwej ciekawości. Było mu jej żal, ale nie chciał obciążać
się jej przeszłością i przyszłością. – Do chłopaka?
Pokręciła głową.
– Chciałam się czegoś dowiedzieć.
Uniósł brwi.
– I dowiedziałaś się?
– Nie.
– A dlaczego przyjechałaś tutaj?
– Żeby pożyczyć od Ester jej dzienniki. Nie chciałam wracać do mamy,
bo bałam się, że zamknie mnie w pokoju i wezwie policję. Czekałam pod
lasem, aż wyjedzie, a tymczasem ona już… – Twarz Agaty wykrzywiła się
od płaczu. – Ona już nie…
Maciej się odwrócił. To jej nieskrywane cierpienie wprawiało go
w zakłopotanie. Gdy na nią patrzył, czuł się, jakby naruszał jej prywatność.
– Obawiam się, że skrzywdziłam mamę tym swoim śledztwem. Myślę,
że ktoś…
– Jakim śledztwem, Agato? Czego próbowałaś się dowiedzieć?
Spojrzała na niego przestraszona, jakby dopiero teraz zrozumiała, jak
bardzo się przed nim odkryła.
– Nie chcę o tym mówić.
Nie przeszkadzało mu to. Bynajmniej nie zamierzał zaprzątać sobie
głowy dziewczęcymi rozterkami, choć Agacie wydały się w  tych
okolicznościach bardzo istotne. Może to jednak dobrze, że Maciej nie ma
córki, bo raczej nie byłby wystarczająco troskliwym ojcem. Cudze
problemy go nie interesowały, zresztą swoje również lekceważył, bo


wierzył, że większość nieprzyjemnych zdarzeń ma nad życiem człowieka
taką moc, jaką on sam im przypisze.
– Smutno panu? – spytała.
– Oczywiście.
– Chciał pan chodzić z mamą?
– Tak.
– Ale przecież ona miała chłopaka – odparła Agata bezlitośnie. – Olega.
Prowadzi firmę robiącą scenografię. Byli razem od ośmiu lat. Najpierw
mama chciała, żeby się dla niej rozwiódł, ale potem jakoś się dogadali, a on
zostawił sobie i żonę, i moją mamę.
Maciej wiedział, że Anna nie należy do świętoszek. Kobiety jej pokroju
miewają swoje tajemnice. Wprawdzie twierdziła, że nie jest z  nikim
związana, ale czy on był wobec niej szczery w temacie własnej przeszłości?
Zataił coś dużo ważniejszego, więc nie powinien czuć się skrzywdzony.
– Aga, to już bez znaczenia  – mimowolnie użył zdrobnienia, którym
zawsze zwracała się do córki Anna.
Dziewczyna zbladła jeszcze bardziej.
– A może to Oleg ją zabił! Dowiedział się o panu, przyjechał tu i zabił.
To całkiem prawdopodobne! On ją bardzo kochał. Z żoną był tylko z litości,
bo nie poradziłaby sobie bez niego.
Maciej pomyślał o Krystynie, która spłynęła z nim w jedność do tego
stopnia, że powrót do siebie samej oznaczał dla niej powrót w  pustkę.
Maciej zadrżał w środku, te wspomnienia były jeszcze zbyt świeże.
– A pan? – spytała Agata. – Pan nikogo nie ma? Żadnej kochanki albo
żony, która mogłaby być o mamę zazdrosna? Chyba nie, prawda?
Z pogardą rozejrzała się po skromnie urządzonym pomieszczeniu. Na
oknach widniały zaschnięte smugi błota po niedawnym oberwaniu chmury.


– Nie. – Jego odpowiedź zabrzmiała ostrzej, niż zamierzał.
Agata umilkła. Maciej się zastanawiał, jak ponownie nawiązać urwaną
tak gwałtownie rozmowę, ale nie przychodził mu do głowy żaden
odpowiedni temat. O  czym, na Boga, ma rozmawiać z  siedemnastolatką?
Uświadomił sobie, że pomimo iż w  minionym półroczu widywał się
z Agatą regularnie, rozmawiał raczej z Anną. Agata nigdy nie była ciekawą
towarzyszką. Odpowiadała wrogim głosem, a  myślami błądziła po
miejscach, w  których wolałaby być, zamiast tracić czas z  matką
i  Maciejem. Teraz też wpatrywała się w  milczeniu w  plamki tłuszczu na
powierzchni herbaty, a  Maciej nie był pewien, czy oczekuje od niego
bardziej pocieszenia, czy współczucia. A może nie oczekuje niczego?
– Jak umarła? – spytała Agata wreszcie zupełnie innym tonem niż przed
chwilą.
– Nie wiem. Musisz zapytać Ester. Ale stało się to w pensjonacie.
– Ktoś ją zabił, prawda? Nie umarła… ehm… naturalnie, czy jak to się
mówi.
– Wszystko na to wskazuje.
– Hm. – Wbiła wzrok w ścianę i zamyśliła się. Maciej położył ręce na
obrusie z  woskowanego płótna i  wsłuchiwał się w  tykanie starego zegara
z  wahadłem, brzęczenie muchy między dwiema szybami okna i  kapanie
wody z kranu. „Agata nie ma nikogo – błysnęła mu w głowie całkowicie
niechciana myśl.  – Jest sierotą, nie ma nawet z  kim porozmawiać ani do
kogo się przytulić". Lecz to oczywiście nie jego problem.
– Ma się tu pojawić ktoś z  policji  – powiedział i  wstał.  – Będą mnie
przesłuchiwać w związku z twoją matką. Zakładam, że nie chciałabyś, żeby
cię tu zastali.
Poderwała się natychmiast. Zrobiła krok w stronę drzwi, ale potem się
zatrzymała, jakby coś przyszło jej do głowy. Wyciągnęła z  kieszeni


przeźroczystą plastikową teczkę na dokumenty, coś z niej wyjęła i podała to
Maciejowi.
– Niech pan to weźmie.
Było to zdjęcie Anny, postrzępione, czarno-białe i  prawdopodobnie
bardzo stare. Anna z ciemnym makijażem wokół oczu wyglądała jak młoda
Brigitte Bardot. Maciej pokręcił głową.
– Chyba powinna pozostać u ciebie, nie sądzisz? – spytał.
Podsunęła mu ją pod nos.
– Mam ich w domu mnóstwo, ale panu już nikt żadnej nie da. Proszę
wziąć! To miłe, że nie wezwał pan do mnie glin.
Aha. Czyli to nie jest prezent, tylko zapłata. Agata nie chce mieć
u niego żadnego długu. Uśmiechnął się i zobaczył, że na jej twarz powoli
powracają kolory. „Ta dziewczyna jest w tym cudownym wieku, w którym
człowieka prawie nic nie złamie, bo on sam stanowi centrum
wszechświata" – przypomniał sobie. Szybko się z tego otrząśnie, dojdzie do
siebie, a  poza tym jest córką Anny, więc wewnętrzną siłę ma w  genach.
Nagle nie rozumiał, jak mogło mu w ogóle przyjść do głowy dzwonienie do
tego poprawczaka lub przekazanie jej policji. Organizowanie życia tej
dziewczyny nie leży w jego kompetencjach.
– Dziękuję. – Wziął od niej zdjęcie, a w tej samej chwili na schodach
przed domem rozległy się kroki. Ester? Policja? Maciej pogratulował sobie
w duchu, że wcześniej zamknął drzwi na klucz.
Ktoś zapukał do drzwi. Agata podbiegła do ściany, ale gdyby
nieproszony gość zajrzał przez kuchenne okno, na pewno by ją dostrzegł.
– Uciekaj tylnymi drzwiami. Przez pole do lasu. – Maciej pokazał ręką,
żeby pobiegła przez przedpokój, a sam wyjrzał przez okno. Na rozgrzanym
słońcem podwórzu stali dwaj mężczyźni: młodzieniec i pięćdziesięciolatek,


obaj z  niedbale poluzowanymi krawatami i  w  koszulach z  podwiniętymi
rękawami.
Tenisówki Agaty plaskały o drewnianą podłogę, a mężczyźni spojrzeli
w tamtą stronę. Maciej podszedł do psiego legowiska i wyciągnął z niego
za obrożę zaspaną Wenus. Całe szczęście, że ją tu ma! Gdy policjanci
spytają, czyje kroki przed chwilą słyszeli, Maciej wskaże na swoją wielką
suczkę bernardyna.
– Chwileczkę! Już otwieram!  – krzyknął, a  zanim podszedł do drzwi,
schował do kredensu drugą filiżankę po herbacie.
Pogratulował sobie czujności.
Nie zauważył jednak, że obok krzesła Agaty została na rozwarstwionej
desce podłogowej różowo-biała karteczka złożona w kwadrat. Była to kara
za jazdę bez biletu, wystawiona w  praskim tramwaju na nazwisko Agata
Walenta. Na marginesach znajdowały się zapiski nabazgrane niebieskim
długopisem.


ROZDZIAŁ 9

– A panienka dokąd? Statystka?
Portier wystawił głowę ze swojej budki, a  gdy Sylwia na niego
spojrzała, zamachał do niej.  – Tak, pani. Do pani mówię. Proszę wracać.
Nie może pani sobie tu tak po prostu wejść, przecież pani nie znam.
Poproszę imię, nazwisko, cel wizyty i tutaj podpisik.
Sylwia przed chwilą zdecydowanym krokiem weszła obok
podniesionego szlabanu na teren dawnej fabryki, gdzie teraz znajdowała się
scenografia serialu Podwórze. Cofnęła się do portiera i podała mu odznakę
policyjną.
– Sylwia Rolnik, wydział kryminalny.
Portier uniósł brwi, włożył okulary i  długo przyglądał się fotografii
Sylwii.
– A kogo pani szuka?
– Prowadzę śledztwo w  sprawie morderstwa.  – Zniecierpliwiona
wyrwała mu odznakę z dłoni. Czy ten staruszek nie traktuje swojej funkcji
zbyt poważnie? Zachowuje się, jakby pilnował elektrowni atomowej, a nie
studia filmowego. – Muszę się dostać do biura Anny Walenty.
– Ale pani Walenty tu nie ma. Wprawdzie zazwyczaj pracuje się tu też
w  weekendy, ale dziś jeszcze prawie nikt nie przyszedł. Czy jest pani
umówiona? Jeśli tak, proszę do niej zadzwonić, może już jedzie.


Sylwia westchnęła. W plecy grzało ją słońce, od alergii na pyłki wciąż
łzawiły jej oczy, a poza tym bardzo chciało jej się pić. Uświadomiła sobie,
że przez cały dzień nie dostarczyła swojemu ciału ani kropli płynów. Do
morderstwa wezwano ją przed śniadaniem.
Schowała odznakę i  nachyliła się do okienka budki, żeby choć na
chwilę schować głowę w  cieniu, ale natychmiast odsunęła się pod
wpływem szklarnianej duchoty przesiąkniętej potem portiera. Pomyślała, że
praca w  temperaturze powyżej trzydziestu stopni Celsjusza powinna być
zabroniona. Tak chętnie usiadłaby teraz wygodnie w  klimatyzowanej
kawiarni, popijała kawę mrożoną i rozkoszowała się słońcem za oknem…
– Anna Walenta została dziś rano zamordowana  – powiedziała bez
ogródek i zignorowała zaskoczoną minę mężczyzny. – Prowadzę śledztwo
w tej sprawie i muszę dostać się do jej biura. Gdzie je znajdę? Zaprowadzi
mnie pan tam, czy wskaże mi pan drogę?
Portier zaczął ocierać chustką pot z czoła.
– Boże, to straszna wiadomość! Straszna wiadomość!
Sylwię oblała kolejna fala ukropu. Musi się napić wody, natychmiast!
– Czy w środku jest bufet albo automat z napojami?
Otyły mężczyzna się ocknął. Wskazał brodą za plecy Sylwii.
– Bufet jest na parterze. Ale biuro pani Walenty może być zamknięte.
– W takim razie ktoś mi je otworzy, prawda?
– Czy ma pani pozwolenie?
„Chyba ogląda za dużo seriali kryminalnych" – pomyślała Sylwia.
– Proszę posłuchać: albo mnie pan tam wpuści, albo załatwię to
pozwolenie, wrócę za kilka godzin i  tak czy inaczej tam wejdę. Proszę
zadzwonić do swojego przełożonego czy do kogo pan chce. Ja poczekam
w środku.


– Moment! – Mężczyzna podniósł słuchawkę telefonu, wykręcił numer,
czekał przez chwilę, a potem się rozłączył. – Musimy mieć zgodę…
Sylwia obróciła się do niego plecami i zdecydowanym krokiem ruszyła
przed siebie. Tak jak się spodziewała, nie odważył się jej zatrzymać.
***
Dokładnie naprzeciw wjazdu stał dwupiętrowy budynek z  wysokimi
dwuskrzydłowymi drzwiami i to właśnie tam udała się Sylwia. Po prawej
stronie zobaczyła ulicę, a  za nią frontową ścianę kamienicy, dobrze jej
znaną z  serialu Podwórze. Jej uwagę przykuł szyld kwiaciarni, w  której
rozgrywa się część akcji, ale oparła się pokusie zajrzenia do środka. Czy za
przeszklonymi drzwiami naprawdę stoi lada i  wiadra z  ciętymi kwiatami,
czy może sceny wewnętrzne są nagrywane gdzie indziej? Kolorowe fasady
wyglądały na pierwszy rzut oka jak przednie ściany prawdziwych
budynków, ale Sylwia po kilku kolejnych krokach ujrzała skomplikowany
system rusztowań podpierających je od tyłu.
Kolejne śledztwa były co jakiś czas urozmaicane radością z rozwiązanej
łamigłówki i  adrenaliną łowcy, ale tym razem kapitan Rolnik czuła coś
innego: zaciekawienie. Pomimo iż Podwórze oglądała tylko okazjonalnie,
znała bohaterów i  nie mogła się doczekać, aż pozna to środowisko od
kuchni. Po raz pierwszy w życiu cieszyła się z kataru siennego. Gdyby nie
zaczęła kichać, musiałaby jeszcze sterczeć w  pensjonacie, a  potem
Bergman mógłby chcieć przyjechać tu osobiście, sam lub z  Daneszem,
a ona nie miałaby okazji zobaczyć tego miejsca.
Popchnęła ciężkie drzwi i  weszła do dużego holu z  rzędem drzwi po
lewej stronie i bufetem po prawej. Pośrodku stały plastikowe stoły. Sylwia
zauważyła, że przy jednym z  nich siedzą aktorzy grający w  Podwórzu
główne role i jedzą kotlety z ziemniakami. Jedna z aktorek okazała się dużo


szczuplejsza i ładniejsza niż na ekranie. Spojrzała przelotnie na wchodzącą
kobietę, lecz kiedy Sylwia powiedziała dzień dobry, gwiazdka nie
odpowiedziała i niewzruszona kontynuowała przeżuwanie. Sylwia przeszła
między stołami do lady bufetu i  zamówiła schłodzoną wodę mineralną,
kawę i kawałek pizzy serowej. Zaskoczyło ją, że zapłaciła zaledwie ułamek
normalnej ceny. Najwyraźniej telewizja rozpieszcza swoich pracowników.
Lecz torciki i kanapki w przeszklonej lodówce były równie wyschnięte jak
te w bufecie na komisariacie.
Usiadła na najbliższym plastikowym krześle i  wypiła szklankę wody.
Potem zabrała się za pizzę, a kawę zostawiła sobie na koniec. Kątem oka
zauważyła, że aktorka kilkakroć przyjrzała się jej badawczo, ale Sylwia nie
zwracała na nią uwagi. Ciekawiło ją zaplecze serialu, a nie znane twarze.
Nigdy nie rozumiała kultu celebrytów. Dlaczego miałaby uwielbiać kogoś
tylko dlatego, że jego twarz pojawia się na ekranie lub płótnie kinowym?
Wiedziała, że niektóre jej koleżanki pożerałyby na jej miejscu tę aktorkę
wzrokiem, ale cóż tak niezwykłego by zobaczyły? Sylwię ciekawiłaby ona
tylko podczas pracy. Rozejrzała się i czytała tablice na ścianie po drugiej
stronie holu. „Szatnia-aktorzy1", „Szatnia-aktorzy2", „Charakteryzatornia".
Nad ostatnimi drzwiami świecił się napis „Studio 1". Czy teraz nagrywają
tam kolejne odcinki? Sylwia wypiła ostatni łyk kawy i spostrzegła ekrany
telewizyjne na ścianie obok studia. Pojawiały się na nich ujęcia z serialu,
być może te, które właśnie powstają za zamkniętymi drzwiami. Chętnie by
tam zajrzała, ale biuro Anny Walenty prawdopodobnie znajduje się gdzie
indziej.
Jedzenie i picie dodało jej sił. Poczuła, jak w ciele rozlewa się energia.
Odsunęła krzesło i jeszcze raz przyjrzała się holowi. Wyglądało na to, że na
parterze nie ma żadnych biur, ale strome metalowe schody prowadziły na
kolejne piętra. Akurat zbiegał po nich około pięćdziesięcioletni mężczyzna.


Miał włosy do ramion, drewniane koraliki na szyi i czarno-białą batikowaną
koszulkę, niezbyt pasującą do jego wieku. Podszedł do Sylwii i  podał jej
rękę.
– Radek Czermak, dyrektor Podwórza. A  pani to na pewno inspektor
Rolnik, zgadza się? Kiedy portier dzwonił, nie odebrałem od razu, bo
rozmawiałem przez drugi telefon. Co się stało Annie? Czy naprawdę
została…
– Kapitan Rolnik  – poprawiła go, a  zanim zdążył wrócić do tematu
morderstwa, spytała: – Czy możemy porozmawiać na osobności?
– Oczywiście. – Wskazał dłonią schody.
Sylwia znów zauważyła spojrzenie aktorki. Dlaczego ta kobieta wciąż
się na nią gapi? Czy nie powinno być raczej odwrotnie? Może aktorka tak
bardzo przywykła do ciągłej atencji, że obojętność Sylwii wydaje się jej
podejrzana?
Rolnik wbiegła po schodach jako pierwsza, a  kiedy się odwróciła,
zobaczyła, że Radek Czermak wpatruje się w  jej tyłek. Przyjrzała mu się
dokładniej i zobaczyła, że na boku szyi ma tatuaż. Ani trochę nie wygląda
na dyrektora, ale może w  branżach artystycznych kodeks firmowy nie
nakazuje schludnej fryzury, marynarki i krawata.
– Czy woli pani iść do mnie, czy do biura Anny? – spytał.
– Do biura pani Walenty. Muszę się tam rozejrzeć.
Skinął głową i  ruszył, tym razem przed Sylwią, ku zamkniętym
drzwiom na końcu korytarza. Nacisnął klamkę, a gdy drzwi się otworzyły,
obrócił się.
– Całe szczęście, że ich nie zamknęła, bo musiałbym szukać klucza.
Weszli do pomieszczenia przesiąkniętego zapachem tytoniu. Biurko
z komputerem, dwa fotele, stolik konferencyjny, poskręcane żaluzje, brudny
dywan. Sylwia pomyślała, że Anna Walenta wbrew swojej prestiżowej


pozycji miała ohydne biuro. Dyrektor Podwórza zamknął drzwi, oparł się
o nie plecami i powiedział:
– Proszę mówić. Muszę wiedzieć, co się stało. Portier twierdził, że
została zamordowana… Ale on jest prawie głuchy, więc… – Kiedy Sylwia
nie odpowiedziała od razu, Czermak kontynuował zdenerwowany:  – Bez
Anny mogę tę budę z miejsca zamknąć. Całe Podwórze opiera się na niej.
Ona to Podwórze.
– Dziś rano została znaleziona martwa. Została zamordowana.
– Jezu Chryste! – Czermak opadł na fotel, wyciągnął z kieszeni spodni
papierosy, zapalił i szybko się zaciągnął. – Kto jej to zrobił? Jak umarła?
– Nie mogę wyjawiać takich informacji podczas śledztwa.
– A gdzie się to stało? – Po chwili sam sobie odpowiedział. – Pewnie
w  tym pensjonacie, prawda? Mówiła, że zabiera tam zespół na naradę
wyjazdową.
Zamiast odpowiedzi Sylwia spytała:
– Czy dobrze pan znał Annę Walentę?
– Nie byliśmy nigdy na piwie, ale widywaliśmy się kilka razy
w  tygodniu przez trzy lata, więc… owszem, chyba nieźle ją znałem. Już
przy pierwszym spotkaniu wiedziałem, że mam przed sobą człowieka, który
stworzy z  Podwórza imperium. Anna jest… była prawdziwą
profesjonalistką. Potrafiła wymyślać wątki jak maszyna. To, że Podwórze
zostało serialem roku, to tylko i wyłącznie jej zasługa. Lepszą oglądalność
mają tylko wiadomości, a  to wielki sukces! Bez Anny jesteśmy
ugotowani! – Ostatnie zdanie wycedził wściekle przez zęby.
– Czy miała wrogów?
– Mnóstwo.
– Dlaczego?
– Wyjątkowi ludzie zawsze mają wrogów.


Od dymu Sylwię znów zaczęły piec oczy. Szybko podeszła do okna
i otworzyła je.
– Czy może pan mówić jaśniej?
– Kilka razy skarżyli się na nią scenarzyści, bo ich zwalniała lub
potraktowała za ostro. Wie pani, chciała, żeby wszyscy wyrzucali z siebie
genialne pomysły w  takim tempie jak ona. Gdy ktoś potrzebował więcej
czasu lub nie okazywał odpowiedniego zaangażowania, wywalała go za
drzwi. Trochę komplikowała sobie tym życie, bo musiała wciąż ogłaszać
nowe nabory, ale skoro jej to pasowało… Nie wtrącałem się w jej sposób
pracy, interesowały mnie tylko efekty.
– Ilu ludzi się pozbyła?
Wzruszył ramionami.
– Kilkudziesięciu. Jesteśmy taką małą serialową fabryką. Potrzebujemy
mnóstwa robotników. Cały czas pracujemy w  zabójczym tempie,
nagrywamy pięć odcinków w  tygodniu. Nie wiemy, co to jest wolny
weekend, jak zresztą pani widzi. Niewiele osób potrafi się do tego
dostosować, większość operatorów, oświetleniowców i  reżyserów wypala
się po pół roku, czasem po roku… Właściwie tylko Ania i Marcelka są tu
od początku. Od pierwszego odcinka noszą w  głowie losy wszystkich
bohaterów. Potrafi to sobie pani wyobrazić? Pozostali się zmieniają.
Poszczególne wątki obmyśla średnio od pięciu do siedmiu osób,
w zależności od tego, ilu scenarzystów mamy w danej chwili do dyspozycji.
Kolejne pięć osób pisze na podstawie fabuły dialogi. Większość
szeregowych scenarzystów wytrzymuje tu kilka miesięcy.
– Ale chyba nie wszyscy odchodzą skłóceni?
– Oczywiście, że nie. Niemniej kilka skarg już wylądowało na moim
biurku. – Machnął ręką. – To już bez znaczenia.
– Wręcz przeciwnie. Czego one dotyczyły?


– No… powtarzały się zarzuty, że Anna kradnie pomysły i prezentuje je
jako własne. Zdarzało się, że podczas naboru zlecała napisanie odcinka
próbnego, a  potem ludzie, którzy nie zostali zatrudnieni, widzieli
w telewizji odcinek Podwórza trochę przypominający im ich tekst, i od razu
zaczynali mówić o  kradzieży praw autorskich. Tak jakby Anna musiała
uciekać się do takich zagrań! Po co miałaby kraść cudze pomysły, a  tym
bardziej pomysły osób, które nawet nie przeszły przez jej sito, skoro miała
tyle własnych?
Sylwia wzruszyła ramionami.
– Może już się kończyły?
– Annie? Widać, że jej pani nie znała. Wystarczyło powiedzieć przy niej
początek jakiejkolwiek opowieści, a  ona natychmiast doskonale ją
puentowała.
– Czy ci ludzie mieli jakieś dowody?
Tym razem Czermak nie odpowiedział od razu. Zaciągnął się
papierosem, a potem zgasił go niedbale.
– No… wysyłali mi te swoje odcinki, które uważali za ukradzione.
Oczywiście istniało pewne podobieństwo, bo w  przeciwnym razie by do
mnie nie pisali, prawda? Ale to podobieństwo było czysto przypadkowe.
Sylwia uniosła brwi.
– Jest pan tego pewien?
Pośrodku czoła nabrzmiała mu pionowa żyła.
– Całkowicie! Anna jest niewinna. Była wyjątkową scenarzystką.
Przecież nigdzie nie jest napisane, że dwie osoby nie mogą wymyślić
podobnego zwrotu akcji. W takim tasiemcu nie da się uniknąć wszystkich
ważnych sytuacji: ślubów, rozwodów, wypadków samochodowych, aborcji,
przeprowadzek, oszustw… Niby jak Anna miałaby sprawdzać, czy czegoś
podobnego nie zaproponował już ktoś wcześniej? Najważniejsze było to, że


ona opracowywała to profesjonalnie, natomiast ci odrzuceni scenarzyści
przysyłali nienadający się do niczego bełkot.
– Czy wszystkie skargi dotyczyły tej samej kwestii?
Twarz mężczyzny zastygła.
– Nie. Jakiś tydzień temu poczuła się skrzywdzona jedna ze
scenarzystek, Karolina Kinska, bo Anna bez pozwolenia wykorzystała
w serialu historię jej matki, nieopacznie opowiedzianą jej przez Karolinę.
Doradziłem jej, żeby omówiła to bezpośrednio z Anną, a godzinę później
Karolina przybiegła i poprosiła, żebym o niczym Annie nie wspominał, bo
przemyślała to i stwierdziła, że jednak jej to nie przeszkadza. Wspominam
o  tym tylko po to, żeby pani zrozumiała, że często chodzi o  drobiazgi
wyjaśniane w spokojnej atmosferze.
– Mnie interesują konflikty.
– Rozmawiałem z  kilkoma osobami, które zostały wyrzucone przez
Annę lub odeszły tuż przed tym, jak zostałyby wyrzucone. Skarżyły się na
aroganckie zachowanie Anny. Przesyłały mi e-maile, w  których ich
obrażała. Od razu je kasowałem. Nie ingerowałem w  jej kontakty
z podwładnymi. Jak już mówiłem, interesowały mnie tylko efekty. A one
zawsze były doskonałe.
– Od kogo pochodziła ostatnia skarga?
– Od Andrzeja Paczki, jednego z  obecnych członków zespołu.
Przedwczoraj wtargnął do mojego biura i  zaczął opowiadać, że Anna nie
szanuje ludzi, że traktuje ich jak rzeczy, że zachowuje się tak, jakby
każdego można było zastąpić…  – Czermak wzruszył ramionami
i wyciągnął kolejnego papierosa. – Powiedziałem mu, że tak właśnie jest.
Że każdego można zastąpić.
Sylwia kaszlnęła.


– Skoro już pan pali, nie pytając, czy mi to nie przeszkadza, to czy
mógłby pan chociaż stanąć przy oknie?
Czermak spojrzał na nią zaskoczony.
– Tu palą prawie wszyscy, więc nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać.
Przepraszam. – Podszedł do okna, oparł się ramieniem o ościeżnicę, a rękę
z  papierosem wystawił na zewnątrz.  – Teraz okazuje się, że nawet Annę
trzeba zastąpić  – kontynuował poprzednią myśl.  – Oczywiście nie
przestaniemy kręcić Podwórza. Musimy sobie jakoś poradzić. – Zamyślony
obserwował smugę dymu.  – Powierzę kierownictwo Marcelinie lub
Monice. Obie powinny sobie poradzić.
Sylwia podeszła do doskonale uporządkowanego biurka Anny i usiadła
na wygodnym krześle z  anatomicznym oparciem. Nie umknęło jej, że
smutek dyrektora po śmierci głównej scenarzystki jest wyłącznie smutkiem
po utraconej sile roboczej, a nie po stracie człowieka.
– A jak wyglądały wasze wzajemne relacje?
– Świetnie. Już mówiłem, że miała olbrzymi talent.
– Chodzi mi o kontakty międzyludzkie. Lubił ją pan?
Zastanowił się, jakby nigdy wcześniej nie patrzył na tę znajomość
w taki sposób.
– Wie pani, Anna miała trudną osobowość, tak jak wszyscy wielcy
ludzie. Niełatwo było się z nią dogadać. Miała skłonności do histerii, była
humorzasta, zmieniała poglądy według pogody, a  czasem stawiała
poprzeczkę zbyt wysoko, sobie i  innym. Ale dobrze wykonywała swoją
pracę i zawsze było z nią wesoło.
Sylwia skinęła głową i  włączyła komputer. Trzeba go stąd zabrać
i dokładnie zbadać, ale najpierw chciała zobaczyć listę ostatnio otwieranych
plików. Może natrafi na coś ciekawego? Dopóki w maszynie coś zgrzytało,
sprawdziła wszystkie szuflady, ale nie znalazła nic prócz starannie


ułożonych artykułów biurowych, podpasek, chusteczek higienicznych
i  zupek chińskich. Anna utrzymywała w  biurze chorobliwy porządek, tak
jakby ewentualnemu intruzowi bała się pokazać cokolwiek osobistego. Na
tablicy magnetycznej ze zmywalną powierzchnią widniała namalowana
grubym flamastrem sieć bohaterów serialu: kto jest kim, kto z  kim się
przyjaźni, kto z  kim chodzi. Po bokach były przymocowane magnesami
dwie kartki: po lewej stronie numery telefonów i  adresy e-mail
scenarzystów, po prawej kontakty do aktorów i  sztabu. Żadnych zdjęć
krewnych, widokówek od przyjaciół, pamiątek z urlopu.
Sylwia schyliła się i  zajrzała do kosza na śmieci. Był pusty. Lecz
między nogą stołu a  ścianą dostrzegła coś kolorowego. Czyżby jednak
widokówka?
– Czy jestem pani jeszcze potrzebny?  – spytał dyrektor Podwórza
i zamknął okno. – Jeśli nie, zostawię tu panią. Mam spotkanie.
Sylwia akurat schylała się pod stół. Wyciągnęła kolorową kartkę – tak,
to widokówka z Londynu! – i wyprostowała się.
– Może pan iść  – burknęła, nie spoglądając nawet na Czermaka.  –
Muszę się tu jeszcze rozejrzeć. Poczekam na kolegów i  zaplombujemy
biuro.
Przeniosła wzrok na tekst. Cześć, mamo, u mnie wszystko dobrze. Tak
się jakoś przyzwyczaiłam, że codziennie po południu chodzę na sushi, ale
jest strasznie drogie. W tym tygodniu ciągle siąpi. Aga.
– Kim jest Aga? – spytała Sylwia Czermaka, chwytającego właśnie za
klamkę.
– Córką Anny.  – Spojrzał na widokówkę.  – Studiuje w  Londynie.
Wyjechała tam jakieś pół roku temu. Kiedyś często tu przychodziła, chyba
lubiła kręcić się po studiu i rozmawiać z aktorami.
– Ile ma lat?


– Siedemnaście? Osiemnaście? Nie wiem. Nie interesuję się życiem
prywatnym swoich pracowników. To do zobaczenia.
– Chwileczkę!  – Sylwia wstała i  podeszła do drzwi.  – Chcę jeszcze
o coś zapytać. Tak z ciekawości… Skoro mówił pan, że w serialu pojawiają
się po kolei wszystkie ważne sytuacje życiowe, to dlaczego żadna
bohaterka nie urodziła jeszcze dziecka?
Ożywił się. Ucieszyła go zmiana tematu na lżejszy.
– Z  powodów technicznych. Z  niemowlakami są w  studiu same
problemy. Tak jak ze zwierzętami. A gdyby w serialu urodziło się dziecko,
nie mogłoby w  nim zostać zbyt długo.  – Uśmiechnął się łobuzersko.  –
A  ponieważ jesteśmy humanitarni i  nie zamierzamy mordować dzieci,
wolimy w ogóle ich tu nie wpuszczać.
Rolnik się uśmiechnęła.
– I już ostatnie pytanie. Czy do tej scenografii na zewnątrz da się wejść?
W  telewizji wygląda to tak, że aktorzy wchodzą do sklepów i  klatek
schodowych, ale kiedy przed chwilą tamtędy przechodziłam, widziałam, że
ta fasada jest płaska i z tyłu ma tylko rusztowanie… – Nagle poczuła wstyd,
że pyta o  tak banalne rzeczy, ona, która prowadzi tu śledztwo w  sprawie
morderstwa! Czy przypadkiem nie podważa w  ten sposób własnego
autorytetu? Co powiedziałby na to Bergman? Ale z  drugiej strony  –
dlaczego miałaby nie zaspokoić swojej ciekawości? Jeśli jej naiwne pytanie
wywoła u  Czermaka poczucie wyższości, mogłoby jej to nawet pomóc.
Może dyrektor Podwórza straci czujność i  wyjawi o  Annie coś
intymnego… Ten mężczyzna na pewno wie o  swojej najbliższej
współpracowniczce dużo więcej, niż dotychczas udało się z  niego
wyciągnąć. Co do tego Sylwia nie miała wątpliwości.
Czermak się uśmiechnął.


– Nie uwierzyłaby pani, ile razy odpowiadałem już na to pytanie…
Z ulicy można wejść do kwiaciarni, do spożywczego i na klatkę schodową.
Pozostałe wnętrza znajdują się w  studiu na parterze. Oprowadzić panią?
Powiedzmy: za pół godziny?
Tak, dokładnie tego chciała. Będzie udawać naiwną, a  między
pytaniami o Podwórze poruszy kilka istotniejszych kwestii.
Kiedy za dyrektorem zamknęły się drzwi, przejrzała pliki, które ostatnio
otwierała Anna, ale nie odkryła nic oprócz odcinków Podwórza. Zaczęła
czytać. Do przyjazdu Bergmana lub Danesza ma mnóstwo czasu… Pół
godziny później zamknęła pliki i przyglądała się pomieszczeniu. Czy gdzieś
tu może skrywać się ważny ślad? Przejrzała kalendarz stołowy pełen
terminów spotkań i  numerów telefonicznych. Wszystkie trzeba będzie
sprawdzić. Kiedy odkładała kalendarz na miejsce, zauważyła, że spod
komputera wystaje kawałek papieru wielkości monety. Wyciągnęła go
paznokciem, a  jej tętno przyśpieszyło z  podekscytowania. Dokładnie taki
sam strzęp podartej strony pokrytej fontem Courier New znalazła rano
w bungalowie Anny! W dwóch wersach, jeden pod drugim, było napisane:
córkę w poprawczaku, że kradnie.
Sylwia w  zamyśleniu wydęła wargi. Słowo kraść w  związku z  Anną
pojawia się już po raz drugi w ciągu godziny. Czy to były pogróżki? Ktoś
zdobył dowód na to, że Anna naprawdę przywłaszczała sobie teksty
odrzuconych kandydatów, i  próbował ją szantażować? Ale dlaczego
miałaby zostać zamordowana ofiara szantażu, a nie szantażysta?
Oczywiście ten fragment może być całkowicie nieistotną częścią
nieudanego scenariusza, podartego i  wyrzuconego przez Annę do śmieci.
Ale w  takim razie po co zabierałaby te strzępy do pensjonatu? Trzeba
sprawdzić, czy w  serialu występuje postać, która coś kradnie. Sylwia


postanowiła spytać o  to dyrektora. Spojrzała na zegarek  – Czermak
powinien pojawić się tu lada moment.
Pęsetą wsunęła papierek do woreczka na dowody rzeczowe, a woreczek
włożyła do torebki. Akurat wciągnęła się w  lekturę kolejnego odcinka
Podwórza na komputerze Anny, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie.
Gość wpadł do biura – i natychmiast zatrzymał się w miejscu.
– Oj… Przepraszam… Ehm… Pomyliłam drzwi.
Sylwia podniosła wzrok znad ekranu.
Z biura Anny wycofywała się na korytarz przestraszona Monika Benio.
Prawdopodobnie zamierzała uciec, zanim Sylwia wstanie zza biurka, ale
z  tyłu zastąpili jej drogę Józef Bergman i  Adam Danesz, którzy właśnie
dotarli do starej fabryki, by dołączyć do swojej koleżanki.
Scenarzystka zareagowała jak małe dziecko przyłapane na poważnym
wybryku: poczerwieniała, a do jej oczu napłynęły łzy.


ROZDZIAŁ 10

Cholera, dlaczego musiał zostawić ją samą? Dlaczego akurat dziś
wieczorem?
Monika Benio wściekle chodziła po wszystkich pomieszczeniach
i  włączała światło. Nie cierpiała ciemności, a  w  pustym mieszkaniu
ogarniał ją lęk. Nigdy nie mieszkała sama, a  kiedy o  tym teraz myślała:
wolałaby ten pusty pokój komuś wynająć lub choćby pozwolić w  nim
mieszkać za darmo którejś z koleżanek. Jak radziłaby sobie bez Andrzeja
z codzienną porcją samotności, nie wpadając w nałóg alkoholowy lub nie
uzależniając się od tabletek nasennych?
Kiedy mijała lustro w  sypialni, ujrzała w  nim swoje odbicie
i  zatrzymała się na chwilę. Potrząsnęła głową, by włosy rozłożyły się
symetrycznie na ramionach, a poślinionym palcem przejechała po ładnych,
wypukłych brwiach. Wydęła usta. Aż dziwne, że po tych wszystkich
koszmarnych przeżyciach wciąż jest równie piękna. Nie przepadała za sobą,
ale dzięki tej pociągającej powłoce bywała dla siebie łaskawa. „Pewna
siebie – pomyślała. – Wyglądam na zdolną i pewną siebie". A przecież to
była tylko maska. Zabawne, że tak łatwo można zmylić ludzi. Wystarczy
odgrywać przy nich wybraną rolę, a oni z czasem tak do niej przywykną.
Nie zwątpią w jej prawdziwość, nawet jeśli na chwilę się z niej wypadnie.
Odwróciła się od lustra, a  lęk natychmiast powrócił. Jest sama. Za
chwilę jej myśli zaczną wwiercać się pod powierzchnię teraźniejszości,
wciąż głębiej i  głębiej, a  to zazwyczaj nie kończy się dobrze. Dlaczego


zawsze myśli negatywnie. Czy to oznacza, że kiedyś skończy jak tata, który
bez leków psychofarmakologicznych nie jest w stanie nawet wstać z łóżka?
Czy choroby psychiczne naprawdę są dziedziczne? Gdy ostatnio Monika
została sama wśród czterech ścian i zapomniała włączyć telewizję lub radio,
upiła się czerwonym winem, a  potem całkowicie bez powodu zaczęła
myśleć o  tym, że pewnego dnia umrze  – w  jaki sposób? Przyglądała się
wtedy swoim dłoniom, zadbanym paznokciom w  kształcie migdałów,
długim palcom z wąskimi stawami… Nie będą istnieć wiecznie, to pewne.
Nie chcę umrzeć! Dobrze pamięta, jak pobiegła wtedy do łazienki, włożyła
głowę pod strumień lodowatej wody, a  kiedy trochę się uspokoiła (i
wytrzeźwiała), szybko włączyła telewizor. Miała już wypróbowane, że im
głupszy i prostszy serial wybierze, tym mniej wątpliwości i pytań przyjdzie
jej do głowy.
Monika twierdziła o sobie, że boi się samotności, ale wiedziała, iż tak
naprawdę jest inaczej: boi się siebie.
Nie ukrywała tego przed Andrzejem, lecz mimo to dziś odprowadził ją
od auta tylko do drzwi wejściowych, a potem poszedł w swoją stronę. Jak
mógł zostawić ją samą po tak strasznym dniu? Powiedział, że idzie na piwo
z kolegą, bo jest od tego wszystkiego strasznie przybity. A ona niby nie jest
przybita?
Podejrzewała, że po prostu przed nią uciekł. Po południu zaproponował,
żeby wyjechali z pensjonatu, a Monika się na to zgodziła, lecz nie ostrzegł
jej, iż natychmiast po powrocie zamierza spotkać się z kolegami. Z jednej
strony go rozumiała: wśród przyjaciół może udawać, że nic się nie stało.
Możliwe nawet, że o niczym im nie powie, żeby trochę odreagować. Gdyby
został w domu, na pewno rozmawialiby o morderstwie. I o tym, jak Monika
wtargnęła po południu do biura Anny (musiała tam coś załatwić, do
cholery, to było takie ważne!) i prawie umarła ze strachu, gdy zobaczyła za


biurkiem tę młodą, krótkowłosą policjantkę. Jak brzmiało to bezsensowne
tłumaczenie, które wtedy z  siebie wyrzuciła? Pomyliła drzwi? Mogła
wymyślić coś lepszego! Gdyby na przykład powiedziała, że chce
wydrukować z  komputera Anny jakiś odcinek, nie wywołałaby żadnych
podejrzeń.
No, wcale się nie zdziwi, jeśli zostanie wkrótce wezwana na kolejne
przesłuchanie.
Potrząsnęła głową i  poszła włączyć telewizor. Potem sprawdziła
zawartość lodówki i  przez pół godziny zajmowała się przygotowaniem
skomplikowanej sałatki włoskiej z  wieloma rodzajami surowych
i gotowanych warzyw, a kątem oka oglądała serial, którego akcja skupia się
wokół redakcji prestiżowego czasopisma. Zjadła kolację, zmyła naczynia
i przez kolejne dwie godziny skakała po kanałach, ale nie potrafiła skupić
się na żadnym programie.
Za piętnaście jedenasta. Gdzie ten Andrzej się podziewa, do cholery?
Dlaczego ludzie tak często mówią, że idą „na jedno piwo" lub „na chwilę",
skoro nie zamierzają wracać przed północą?
Monika wyłączyła telewizor i  włączyła na komputerze radio. Często
słuchała go nawet w  łóżku, zasypiała przy muzyce lub przy telewizji
i  przyzwyczaiła do tego również Andrzeja. Najbardziej lubiła rozgłośnie,
w których często mówią prezenterzy. Dawało jej to iluzję czyjejś obecności.
Kiedy Andrzej wieczorem wychodził, a  na rozmowy telefoniczne
z  koleżankami było za późno, Monika dzwoniła do różnych rozgłośni
radiowych, zamawiała piosenki na życzenie, rozmawiała z  prezenterami,
niektórzy z nich już ją rozpoznawali, albo brała udział w różnych ankietach
i  dyskusjach. Wszystko było lepsze niż pustka. Wszystko było lepsze niż
cisza.


Znalazła ostry rock i  dała głośniej. Potem wyciągnęła butelkę
najdroższego wina, jakie miała, i  otworzyła ją. Nie może się upić, bo
byłoby jej jeszcze gorzej, ale przyjemne odprężenie po dwóch kieliszkach
mogłoby jej pomóc…
Tyle że energetyczna muzyka nie nastroiła jej dziś zbyt dobrze,
a  alkohol zadziałał w  najgorszy możliwy sposób. Monika wodziła
paznokciem palca wskazującego po podstawce kieliszka. Jej wzrok padł na
perłowy lakier: taki sam jak lakier Anny. Anna nie żyje. Te jej oczy, otwarte,
a  jednocześnie dziwnie zamglone… Pobiegła do łazienki, nalała zmywacz
na watę i  zaczęła wściekle szorować paznokcie nad umywalką. Nie chce
mieć na sobie tego lakieru ani sekundy dłużej i już nigdy w życiu go nie
użyje! Za każdym razem widziałaby tę martwą rękę w trawie. Znalazła na
półce do połowy opróżnioną buteleczkę i  wyrzuciła ją do kosza. Potem
zrozumiała, że jeśli chce całkowicie wyplewić ze swojego życia Annę, musi
również zmienić fryzurę, telefon, torebkę, laptopa, kolczyki i  większość
ubrań.
Właściwie dlaczego próbowała się do niej upodobnić?
Zaczęła przeistaczać się w kopię Anny mimowolnie, z początku wręcz
nieświadomie. Podziwiała szefową, imponowała jej. Podobał się jej śmiech
Anny, jej kąśliwe poczucie humoru, pogardliwe uśmieszki i  genialne
pomysły. Czuła się przy niej strasznie nieciekawa i postanowiła coś z tym
zrobić. Dopiero dużo później zrozumiała, że zamiast stworzyć własny styl,
bezwstydnie przejęła styl Anny. Czy Anna to widziała? Czy jej to
przeszkadzało? Czy dzięki temu, że ktoś się do niej upodabniał, czuła się
jeszcze ważniejsza?
Teraz to już bez znaczenia.
Monika znów podeszła do lustra i  dotknęła własnego odbicia. Nagle
w jej myślach wyłonił się przebłysk wspomnienia: siedzi w nocy na leżaku


przy podświetlonym basenie i  oddycha głęboko, bo jest jej niedobrze od
alkoholu. Na kamiennych płytkach bury kot z naderwanym uchem bawi się
zagryzioną myszą, szturcha ją łapkami, a potem bierze w zęby i wrzuca do
wody. Aha! Zatem to w  ten sposób trafiają tam te mysie ciałka!
W ciemności rozlega się jakiś szelest, przestraszony kot czmycha w krzaki.
A potem… Co się stało potem?
Monika przygląda się swoim oczom w lustrze. Ta sytuacja z kotem bez
wątpienia pochodzi z  wczorajszego wieczoru. O  której godzinie siedziała
przy basenie? Jak się tam znalazła? Dlaczego wyszła z bungalowu? Jak to
możliwe, że tego nie pamięta?
– Trzeba było tyle nie pić  – mówi do swojego odbicia i  próbuje się
uśmiechnąć. – Po prostu urwał ci się film!
Upiłam się do nieprzytomności w  noc morderstwa. Może
naopowiadałam policji bzdur niepasujących do pozostałych zeznań. Może
jestem główną podejrzaną. Może zaraz ktoś zadzwoni do drzwi, a  kiedy
otworzę, zobaczę na klatce schodowej dwóch umundurowanych
mięśniaków, którzy od razu mnie zaaresztują…
Już znowu myśli. Nie może myśleć!
Najlepiej zrobi, jeśli wyjdzie z domu. Wprawdzie już trochę wypiła, ale
jeśli zatrzyma ją patrol, udobrucha policjantów flirtowaniem. Dotychczas
zawsze się to udawało.
Nie traciła czasu na wyłączenie radia ani lamp. Chwyciła szybko
kluczyki z szafki w przedpokoju, włożyła buty i zatrzasnęła za sobą drzwi
mieszkania. Andrzej nie wziął auta, więc powinno stać przed domem.
Kiedy zamknęła się w ciasnej kabinie, odetchnęła z ulgą. W aucie czuła
się bezpieczna. Wszystkie jej demony zostały na zewnątrz. Za kierownicą
się uspokoi, włączy sobie dobrą muzykę i  skupi się na kierowaniu.


Bezcelowe jeżdżenie po mieście jest świetną terapią. Powinna była wpaść
na ten pomysł wcześniej.
Ester nagrzała czajniczek, wsypała do niego duże pokręcone liście
herbaty, a  potem zalała je gorącą wodą. Wyciągnęła z  szafki trzy kruche
filiżanki i  podstawki, a  kiedy niosła je na stół, rozkoszowała się
uspokajającym brzękiem porcelany stukającej o  porcelanę. Lubiła parzyć
herbatę według receptury i podawać ją w staromodnym czajniczku. Wiele
osób z  pewnością uważa Ester za osobę ekstrawagancką i  zaniedbaną:
przecież do podartej czarnej sukienki nosi ciężkie sznurowane buty górskie,
czeskie gospodarstwo urządziła w stylu indonezyjskim, a na lewym palcu
serdecznym ma wytatuowaną obrączkę ślubną  – ale to tylko zewnętrzne
wrażenia. Pozory. Ester nigdy nie przejmowała się konwenansami, lecz
mimo to miała w  sobie głęboko zakorzenione pragnienie porządku. Żeby
nie rozrosła się w  niej przesadnie niepewność, ograniczała ją zasadami
i  rytuałami: codziennie rano piekła chleb, choć równie dobrze mogłaby
dawać gościom kupowany, i  codziennie zaparzała herbatę na sposób
angielski. Nie robiła tych rzeczy o  określonej godzinie  – taka żelazna
regularność by ją zniszczyła – ale zawsze starannie przestrzegała przepisów
i cieszyła się z nowo nabytych umiejętności.
Do filiżanki wlać najpierw mleko, a  dopiero potem herbatę. Mało kto
w  Czechach robi to w  ten sposób, choć właśnie tak jest poprawnie.
Z  dbałością ułożyć szczypce na miseczce z  kostkami cukru. Odsunąć
krzesło. Wyrównać leżącą na nim poduszkę. Usiąść.
Wreszcie kilka sekund zapomnienia.
– Ale ty się z  tym cackasz  – rzuciła Marcelina. Sięgnęła do miseczki
ręką i wrzuciła do filiżanki dwie kostki cukru. – Jak jakaś angielska lady.


Maciej w milczeniu obserwował pęcherzyki powietrza na powierzchni
swojej herbaty. Dopiero kiedy pękł ostatni z nich, powiedział:
– Wypiję i pójdę. Dziś nie jestem dobrym towarzyszem.
– Możesz tu przenocować, jeśli nie chcesz być sam.
– Nie, dziękuję. Wenus już na pewno wyje w domu.
– To przyprowadź ją tutaj!
– Nie, to nie jest dobry pomysł. Rozkopałaby ci cały ogród.
Ester wzruszyła ramionami. Nie chciała powiedzieć na głos tego, co od
kilku godzin chodziło jej po głowie: będzie się bała zostać tu tylko
z  Marceliną. A  co dopiero jutro, gdy Marcelina wyjedzie, a  matka
przywiezie bliźniaczki! Czy nie powinna zamknąć pensjonatu i  na jakiś
czas przeprowadzić się do matki? Mieszkanie na odludziu nigdy wcześniej
nie stanowiło dla niej problemu, ale teraz sytuacja się zmieniła: dwanaście
godzin temu w jej ogrodzie leżały zwłoki!
Spojrzała na okno. Dlaczego tak właściwie nie ma firanek? Ktoś
mógłby teraz stać w  ciemności i  patrzeć, jak w  oświetlonym pokoju piją
herbatę. Gdyby morderca miał na przykład broń palną, mógłby łatwo
wycelować i kogoś zastrzelić.
Powiedziała to na głos.
– Morderca Anny nie strzela. Dźgnął ją widłami – odparła Marcelina.
Ester skinęła głową, oczywiście to wie. Po południu detektywi pytali ją, czy
ma widły, i  poprosili, żeby je im pokazała. Zaprowadziła ich więc pod
stodołę, o którą jeszcze wczoraj były oparte widły, ale zniknęły. To bardzo
zaciekawiło policjantów i  potem chodzili wokół domu, najwyraźniej
próbując je odnaleźć. Chyba im się to nie udało, bo poprosili Ester, by
natychmiast dała im znać, jeśli natknie się na nie w  ogrodzie lub
w obejściu.
Nagle przyszło jej to do głowy.


– Zamordował ją ten chłopak  – powiedziała Ester z  przekonaniem.  –
Ten scenarzysta.
Marcelina odłożyła filiżankę tak gwałtownie, że odrobina herbaty
prysnęła jej na dłoń.
– Andrzej? Dlaczego tak uważasz?
– Pamiętasz, co zrobił, kiedy tu wczoraj przyjechaliście? Chwycił widły
i po kolei wciskał je wam wszystkim do ręki i robił zdjęcia przy stodole.
Przecież tobie też, prawda?
Marcelina się zasępiła.
– Masz rację, ale ja nie chciałam tego zdjęcia. Wydawało mi się to
głupie. Myślisz, że Andrzej chciał, żeby na widłach znalazły się nasze
odciski palców?
– Tak. Przyjechał tu z zamiarem zabicia Anny, a kiedy zobaczył widły,
stwierdził, że świetnie się do tego nadają. Dlatego zadbał o  to, żeby
dotknęło je jak najwięcej osób.
– Kolega Anny? Dlaczego miałby ją zabić? – spytał Maciej.
– Nie cierpiał jej! Chodzi z  Moniką, tą nadętą krową marzącą
o  posadzie głównej scenarzystki  – wyjaśniła Marcelina.  – Ester ma rację.
To na pewno on.
Macieja zaciekawiła ta hipoteza.
– A  gdzie schował widły? Raczej nie mógł wynieść ich zbyt daleko.
Jeśli masz rację, Ester, i rzeczywiście celowo wcisnął je wszystkim do ręki,
są gdzieś w pobliżu, bo nie stanowią dla niego zagrożenia.
Ester wzruszyła ramionami. Uświadomiła sobie, jak bardzo męczy ją
rozmowa o  morderstwie. Może jednak byłoby lepiej, gdyby Maciej już
wyszedł, a ona i Marcelina położyłyby się do łóżka. Ten dzień powinien się
jak najszybciej skończyć.


– Szkoda, że nie przyprowadziłeś tu Agaty – zmieniła temat, choć ten
nowy wcale nie był przyjemniejszy.  – Powinieneś był jej chociaż
zaproponować, że ukryjesz ją u siebie, a kiedy policjanci odjadą…
– Uciekła jak sarna. Nie chciała u mnie zostać. Myślałem, że gdzieś się
schowa, poczeka, aż wszystko się uspokoi, i przybiegnie do ciebie.
– Ale nie przybiegła.
– To przyjdzie jutro, zobaczysz.  – Położył jej dłoń na przedramieniu.
Była przyjemnie ciepła. Ester czuła, jak na policzkach pojawia się jej
rumieniec.  – Tuła się od dwóch tygodni, prawda? Na pewno przetrwa
jeszcze jedną noc. Bądź spokojna.
Wyrwała mu się.
– Macieju, tu popełniono morderstwo  – powiedziała poważnie.  – Nie
jestem i nie będę spokojna!
Wzruszył ramionami. Najwyraźniej niezbyt przejmował się córką Anny.
Kilkoma dużymi łykami dopił herbatę.
– Nie martw się o nią. Jest silna tak jak jej mama. Poradzi sobie.
Ester czuła, jak pęcznieje w niej wściekłość.
– Anna nie była silna. Była po prostu samolubna. Może na pierwszy
rzut oka nie widać różnicy, ale jest ona olbrzymia.
Usłyszała, jak Marcelina szybko nabiera powietrza. No oczywiście,
o  zmarłych mówmy tylko dobrze. A  tym bardziej o  zmarłych
przyjaciółkach. Lecz Ester nie potrafiła nad sobą zapanować. Anna jej nie
słyszy, a poza tym i tak już się nie liczy, umarła i leży gdzieś w lodówce,
natomiast żywa Agata błąka się samotnie po lesie… I  to wyłącznie przez
Annę, wyłącznie przez nią.
– Czas na mnie. Do widzenia, Marcelino. Dziękuję za herbatę, Ester. –
Maciej gwałtownie odsunął krzesło i podszedł do drzwi, ale zanim nacisnął


klamkę, spojrzał na Ester. – Agata do ciebie przyjdzie. Myślę, że już jutro.
Nie zjawiła się tu przypadkowo. Chce przeczytać twoje stare dzienniki.
Owszem, dzienniki. Matka o tym wspominała.
– Powiedziała coś więcej?
Maciej wzruszył ramionami.
– Nie była zbyt rozmowna, ale z  tego, co zrozumiałem, uciekła
z zakładu, żeby czegoś się dowiedzieć.
Ester spuściła wzrok na podrapany blat stołu.
– Aha. – A po chwili dodała: – Czy powiedziałeś o tym policji?
Pokręcił głową.
– Nie. Twoje dzienniki to nie ich sprawa. Gdyby nie znaleźli u mnie na
podłodze tej cholernej karteczki z notatkami Agaty, nie powiedziałbym im
o  naszym spotkaniu. Dobrze wiem, jak potrafią niszczyć ludziom życia.
Kiedy się do kogoś przyczepią, nie dadzą mu spokoju, choćby był czysty
jak łza. Nie chcę dokładać problemów ani sobie, ani nikomu innemu.
Ester uśmiechnęła się ze zrozumieniem. Ona również nie była
w obecności policjantów zbyt gadatliwa. Przesłuchiwali ją dwaj detektywi:
młody i starszy, tak jakby była jakimś ważnym świadkiem, a przecież nie
miała dla nich żadnych ważnych informacji. Gdy spytali o  auto, które
słyszano po północy przed pensjonatem, wyjaśniła, że należało do jej matki.
Pilnuje jej bliźniaczek i  przyjechała po krople na katar sienny (to było
wymyślone naprędce kłamstwo, o  którym natychmiast po przesłuchaniu
Ester poinformowała matkę). Nie wie, czy Anna miała jakichś wrogów,
wieczorem nie siedziała w  altanie ze scenarzystami, więc nie ma pojęcia,
kto się z kim kłócił, rano nie poszła obejrzeć zwłok. Wspomniała im tylko
o córce Anny, która uciekła z poprawczaka, ale informację o tym, że Agata
kilka dni temu odwiedziła jej matkę, Ester zachowała dla siebie. Ta
siedemnastoletnia delikwentka i tak niezbyt interesowała detektywów.


Gdyby wtedy wiedzieli, że Agata pałęta się po okolicy (kiedy policjanci
przesłuchiwali Ester, Agata piła herbatę u Macieja), może wypytaliby o nią
dużo dokładniej. Estera zastanawiała się, czy jeszcze wrócą.
– Jak wyjaśniłeś im tę wizytę Agaty? – spytała Ester Macieja.
– Powiedziałem, że spotkałem ją w lesie i powiedziałem jej, co spotkało
jej matkę. Że chyba akurat zamierzała do niej wrócić, ale ta informacja tak
ją zdenerwowała, że znów uciekła. Nawet tego nie zapisali. Ciekawiło ich
tylko to, co działo się między północą a  drugą rano.  – Uśmiechnął się.  –
Wygląda na to, że przez tę nocną randkę, która nawet nie doszła do skutku,
stałem się głównym podejrzanym. Naprawdę dziękuję, Ester, że
powiedziałaś im o tych SMS-ach.
– Przecież i tak by je przeczytali, gdyby znaleźli telefon Anny – odparła
Ester. Zabolał ją ton głosu Macieja.
– Jasne. – Zacisnął wargi. – Ale przecież mówiłaś, że go nie znaleźli. Że
zniknął. Czyli gdyby nie twój długi język, miałbym teraz spokój.
Marcelina spojrzała na niego z ukosa, ale zanim zdążyła otworzyć usta,
Maciej zasalutował.
– Nie mam ci tego za złe. Po prostu tak sobie marudzę. Wiadomo: nikt
nie chce mieć na karku policji. – Spróbował się uśmiechnąć. – Dobranoc,
drogie panie. Zamknijcie porządnie drzwi.
I wyszedł.
– Dziwny facet – powiedziała Marcelina. – Mam od niego gęsią skórkę.
To, że nie spotkał się w nocy z Anną, nie brzmi zbyt wiarygodnie.
– Ja mu wierzę – odparła Ester. – Jest w porządku.
– Chyba nie zamierzasz go bronić!  – Marcelina postawiła oczy
w słup. – Gdzie pracuje?
– Obsługuje rękawy.
– Co?


– Rękawy na lotnisku  – wyjaśniła Ester.  – Te korytarze, po których
przechodzi się z  terminala do samolotu. Zanim się poznaliśmy, nie
wiedziałam, że taka praca istnieje.  – Uśmiechnęła się, a  w  jej oczach
pojawiły się iskry. – Mówi na siebie „rękawiak". Ma poczucie humoru.
– Podoba ci się, co? – Ester nie odpowiedziała, więc Marcelina zmieniła
temat. – Nie mówiłaś nam nigdy, że piszesz dziennik.
Ester poczerwieniała. Nagle poczuła się zagrożona, tak jak kiedy
w  dzieciństwie Anna lub Marcelina znajdowały się zbyt blisko szuflady
z jej intymnymi zapiskami. Ester od dziecka traktowała dzienniki jako coś
nietypowego, przez co mogłaby się stać pośmiewiskiem, więc wolała
utrzymywać ich istnienie w  tajemnicy. Była pewna, że żadna z  jej
koleżanek nie pisze dziennika: przecież to takie staromodne i nudne! Lecz
ona nie potrafiła zrezygnować z opisywania swojego życia. Fascynowało ją
to, że dzienniki stanowią w pewnym sensie jej pamięć zapasową. Przecież
wystarczy otworzyć zapiski z  danego okresu i  dzięki nim przenieść się
wstecz o  kilka lat, a  może nawet dekad, a  podczas lektury przeżywać te
same uczucia co w przeszłości!
– No – westchnęła. – Już od dziecka.
– I wciąż go prowadzisz?
– Tak.  – Może powinna była skłamać, że porzuciła ten wstydliwy
sentyment już dawno, ale nie mogła cofnąć wypowiedzianego słowa. – Tyle
że teraz nie mam na to zbyt dużo czasu… I jakoś nie ma o czym pisać.
– No o „rękawiaku", nie? – Marcelina zaśmiała się chrapliwie. – A skąd
Agata wie o dziennikach. Czytała je?
– Nie! Nie czytał ich nikt oprócz mnie. Ale kiedyś były u mojej matki
na strychu. Pojechałyśmy tam z Agą i zostałyśmy na noc. To było wtedy,
kiedy Anna mi ją wcisnęła. Aga najwyraźniej szperała po domu i natrafiła


na dzienniki. Nie mam pojęcia, dlaczego przypomniała sobie o nich akurat
teraz.
– Masz je tutaj?
– Tak. Dlaczego pytasz?
– Pozwolisz mi kawałek przeczytać? Tylko kilka stron. Coś
z dzieciństwa o naszej trójce. Bardzo tego teraz potrzebuję. Pomogłoby mi
to.
Ester wątpiła w  kojącą moc swoich zapisków, ale postanowiła nie
protestować. Sięgnęła pod figurkę Buddy stojącą na półce kuchennej,
wyciągnęła mały srebrny kluczyk i  wyszła z  nim do sąsiedniego
pomieszczenia. Po kilku minutach wróciła ze starym zeszytem szkolnym.
Odsunęła swoją filiżankę, przedramieniem wytarła z  blatu ewentualne
zanieczyszczenia, potem sprawdziła jego czystość jeszcze dłonią i dopiero
wtedy położyła na nim zeszyt. Kartkowała go przez chwilę. Dzienniki
z dzieciństwa czytała tak często, że dobrze się w nich orientowała.
– Tu. Przysięga wiecznej przyjaźni. Pamiętasz?
Marcelina się uśmiechnęła, a skóra na jej twarzy zmarszczyła się, jakby
była z pergaminu.
„Jak na swój wiek ma bardzo dużo zmarszczek i  nie jest ani trochę
ładna  – przemknęło Ester przez głowę  – ale za to zawsze była szczera
i nigdy niczego nie udaje. Dlaczego nie widuję się z nią częściej?"
Dotychczas obie krążyły wokół Anny niczym jej księżyce, więc nie
miały okazji spędzać czasu tylko we dwie. Ester miała nadzieję, że teraz to
się zmieni.
– Przeczytasz to na głos? – zaproponowała Marcelina.
– Za nic.
– W takim razie ja przeczytam.


– Nie! – Ester nie rozumiała, dlaczego tak się wstydzi tych dzienników,
ale przerażała ją choćby myśl o  tym, że miałaby je czytać na głos. Przez
kilkadziesiąt lat utrzymywała ich istnienie w  tajemnicy, nie powiedziała
nawet matce, że trzyma je u niej na strychu, a teraz nagle interesuje się nimi
Agata i wie o nich Maciej oraz Marcelina. „Będę je musiała znów przejrzeć
i niektóre fragmenty wyrwać i schować w bezpieczniejszym miejscu lub po
prostu zniszczyć" – postanowiła.
Marcelina pochyliła się nad pożółkłymi kartkami, a Ester siedziała bez
ruchu naprzeciw niej. Niemal cały fragment, który właśnie czytała
Marcelina, Ester potrafiłaby wyrecytować z pamięci. Przez wiele lat należał
do jej ulubionych, a później wracała do niego z wściekłości – wtedy, gdy
zaczęła się nienawidzić za ślepe oddanie człowiekowi, który wcale na to
oddanie nie zasługiwał.
12 stycznia
Anna obchodzi dziś dwunaste urodziny, więc postanowiła, że złożymy
przysięgę wiecznej przyjaźni, do której zbieramy się od dwóch miesięcy.
Dzięki temu łatwo nam będzie zapamiętać, od kiedy my trzy (ja, Anna
i  Marcelina) jesteśmy tak jakby siostrami. Spotkałyśmy się po szkole na
hałdach za torami, przy tej rozwalonej szopie, w której Anna jesienią po raz
pierwszy całowała się z  chłopakiem. Myślałyśmy, że będziemy mieć tam
spokój, ale drzwi były zamknięte i wisiała na nich nowa kłódka. Marcelina
powiedziała: – Musimy to zrobić na dworze. – Strasznie śnieżyło, a Anna
marudziła, że ma przemarznięte palce i  nie utrzyma w  nich żyletki, ale
Marcelina nalegała, że skoro coś uzgodniłyśmy, to nie możemy się wycofać.
Twarz Anny zzieleniała, a wargi zbladły. Twierdziła, że to z zimna, ale
myślę, że zrobiło się jej słabo. Przysięga podpisana naszą własną krwią to
był jej pomysł. Podekscytowana wymyślała jej treść, lecz kiedy nadszedł


czas skaleczenia się w rękę, opierała się najbardziej z nas. Prawie zaczęła
płakać, wykręcała się, aż w końcu musiała ją ciachnąć Marcelina.
Ja też nie chciałam kaleczyć własnego ciała, było mi smutno, że będzie
musiało poświęcić dodatkowy wysiłek na gojenie rany. Ale nigdy nie
przyznałabym się do tego przy dziewczynach, a już na pewno nie po tym, jak
Anna okazała się taką płaksą. Cieszyłam się, że chociaż raz będę w czymś
lepsza niż ona. Szybko przejechałam żyletką po dłoni, ale chyba wbiłam ją
sobie zbyt głęboko, bo krew trysnęła mi z ręki jak potok, pobrudziła kurtkę
i  kapała na śnieg, robiąc czerwone kleksy. Anna zaczęła wrzeszczeć, że
jestem obrzydliwa, a ja poczułam się tak, jakby to była moja wina, że robi
się jej niedobrze na widok krwi. Trochę mnie tym wkurzyła, ale i  tak na
wszelki wypadek ją przeprosiłam, żeby był spokój.
Potem Marcelina wyciągnęła przysięgę, którą napisała w  domu, bo
pisze najładniej z nas. Napisała ją trzy razy, żeby każda z nas miała swoją.
Tekst wymyśliła Anna, bo ona umie wszystko najlepiej sformułować. Ta
przysięga naprawdę się jej udała. „Przysięgamy, że zawsze będziemy
przyjaciółkami na śmierć i  życie, będziemy sobie pomagać, nikomu nie
wyjawimy naszych tajemnic, nigdy się nie zdradzimy i  zrobimy dla siebie
WSZYSTKO". Poniżej widnieją nasze imiona, a  obok nich każda z  nas
odcisnęła kciuk zanurzony we własnej krwi. Anna się wściekała, że pada
śnieg i że te przysięgi się nam pomoczą, ale Marcelina ją ochrzaniła, że to
przecież Anna wybrała ten dzień, bo są jej urodziny, więc niech przestanie
wreszcie marudzić.
Potem schowałyśmy przysięgi pod kurtki, żeby całkiem nam nie
rozmokły, i poszłyśmy do domu.
W domu od razu usiadłam do dziennika, bo przecież tak ważne
wydarzenie musi zostać należycie opisane! Kiedy w  zeszłym roku
przeprowadziliśmy się tu z  Pardubic, myślałam, że będę w  klasie


szykanowana i wyśmiewana. Że wszyscy będą krzyczeć, że moja mama jest
wariatką. W Pardubicach przywykłam do ciągłej samotności i do tego, że
często muszę szybko zwiewać, żeby znów nie skończyć w  krzakach i  nie
musieć wyciągać tornistra ze śmietnika. Ale tu nikt się mnie nie czepia,
a  zamiast tego mam dwie przyjaciółki, które pozostaną ze mną do końca
życia! Chyba wręcz nie zasługuję na takie szczęście! W  drodze do domu
wciąż leciała mi krew, a Anna podniosła grudkę śniegu i przycisnęła mi ją
do ręki, żeby zatrzymać krwawienie. Ciągle pytała, czy dobrze się czuję.
Chyba żałowała, że zachowała się wobec mnie tak nieładnie. Kiedy na
skrzyżowaniu rozdzieliłyśmy się z  Marceliną, Anna dała mi różową
amerykańską gumę do żucia, z  której można robić wielkie balony (Annie
przywozi je tata z Nowego Jorku). Powiedziała, że ma ostatnią i że mi ją
daje. Potem poprosiła, żebym zrobiła za nią na jutro zadanie na prace
ręczne (wyszywankę), bo wieczorem będzie świętować z  rodzicami te
urodziny, a  także dlatego, że jestem w  wyszywaniu lepsza niż ona. Nie
chciało mi się, bo bolała mnie ta skaleczona ręka, ale było mi głupio
odmówić, skoro przed chwilą złożyłam przysięgę przyjaźni, a  w  dodatku
wzięłam tę jej ostatnią gumę.
Obiecałam więc, że zrobię dwie wyszywanki (dla siebie i  dla niej),
a Anna powiedziała, że jestem super.
Bardzo się cieszę, że mam taką przyjaciółkę. Traktuję dzisiejszą
przysięgę poważnie, naprawdę. Dla Anny zrobię wszystko.
– Śmieszne, co? – rzuciła cicho Ester.
Druga kobieta zamiast odpowiedzi uniosła filiżankę do ust, a  Ester
zauważyła, że trzęsie się jej ręka. „Biedna Marcelina – pomyślała Ester. –
Była z Anną bardzo zżyta, może aż za bardzo". Ta przyjaźń była dla niej
wszystkim. Żadnej z  trzech przyjaciółek nie udało się zbudować stabilnej


rodziny, ale Marcelina nawet nie próbowała. Z  mężczyznami
wytrzymywała najwyżej kilka miesięcy, nigdy nie wyszła za mąż, nie miała
dzieci i  nic nie wskazywało na to, by zamierzała to zmieniać. Ester
zastanawiała się, czy Marcelina jest szczęśliwa i czy Anna była szczęśliwa.
Przypomniała sobie nazwę ich tria, którą wymyśliła Anna kilka miesięcy po
złożeniu przysięgi wiecznej przyjaźni. Błądniczki. Wtedy to słowo wydało
się im niezmiernie tajemnicze. Teraz Ester pomyślała, jak bardzo okazało
się trafne. Wszystkie trzy snuły wiele pięknych marzeń, a potem wszystkie
w życiu zbłądziły.
– Mogę już to zabrać? – spytała Ester cicho, by przerwać milczenie.
Marcelina skinęła głową.
– Chyba jednak niezbyt ci to pomogło  – stwierdziła Ester, wyniosła
dziennik, zamknęła na klucz drzwi wejściowe, a  potem stanęła bezradnie
pośrodku kuchni wypełnionej zapachem jaśminu. „Mój herbaciany rytuał
wcale mnie dziś nie uspokoił  – pomyślała.  – Bo jakżeby mógł uspokoić?
Czy naprawdę wierzyłam, że dzięki naparowi z  jakichś listków przestanę
zadręczać się morderstwem najlepszej przyjaciółki?".
– Wiesz, przeszkadza mi to, jak mówisz o  Annie  – przemówiła nagle
Marcelina ponuro. – Nie była silna, tylko samolubna – przedrzeźniała głos
Ester.  – Co ci strzeliło do głowy? Dlaczego obgadujesz ją przy obcym
facecie? Była naszą przyjaciółką i już nie żyje!
– Przepraszam. – Ester żałowała, że pokazała Marcelinie swój dziennik.
Najwyraźniej zdenerwował ją jeszcze bardziej. Była jej wdzięczna, że nie
wyjechała i została tu z nią dla towarzystwa, ale obawiała się, że jeśli będą
dziś ze sobą rozmawiać, dojdzie do kłótni.
– Nie wiedziałam, że jesteś taka nieczuła, Ester  – kontynuowała
Marcelina zaczepnie.  – Kiedyś lubiłaś Annę, tak jak napisałaś to w  tym
zeszycie. Co ci potem zrobiła?


– Nic – westchnęła Ester. – Wciąż ją lubiłam, nie tylko w dzieciństwie.
Może pójdziemy już spać?
– Tak naprawdę wcale jej nie lubiłaś. To ja ją lubiłam.  – Marcelinie
zaczęła się trząść dolna warga. – A wiesz, co było największym pechem?
To, że zawsze byłam u niej na drugim miejscu. W szkole wolała ciebie, nie,
nic nie mów, po prostu tak było i  obie to wiemy. Potem była wiecznie
w kimś zakochana, najpierw w Jarku, potem w Olegu, a ostatnio całkowicie
straciła rozum dla tego ubłoconego wieśniaka  – wskazała brodą drzwi,
przez które przed chwilą wyszedł Maciej  – czego, szczerze mówiąc,
w ogóle nie rozumiem. Wiesz, co mnie strasznie wkurzało? Że wszyscy ci
faceci traktowali ją koszmarnie, a  ona ich też. Jeden związek gorszy od
drugiego. Ze mną było jej najlepiej, nawet sama to przyznała. Ale i tak gdy
się na coś umówiłyśmy, a  potem zadzwonił jakiś facet, dawała
pierwszeństwo jemu. To było…
Ester niezbyt rozumiała, dlaczego Marcelina czuje się taka
pokrzywdzona.
– …całkowicie normalne  – dokończyła za przyjaciółkę.  – Kiedy się
zakochujesz, odsuwasz przyjaciół na drugie miejsce. Czy tobie nigdy się to
nie zdarzyło? Może rzeczywiście jest to niesprawiedliwe, ale po prostu tak
to już działa.
Z oczu Marceliny zaczęły spływać łzy. Ester westchnęła, w milczeniu
wyniosła filiżanki oraz czajniczek i umyła je w kuchni.
– Słuchaj, położymy się już  – postanowiła, gdy skończyła zmywać.  –
Nie ma sensu się w tym babrać. Jutro poczujesz się lepiej, zobaczysz. To,
co się stało, jest straszne, ale ciągłe myślenie o  tym jeszcze bardziej
pogarsza sytuację.
– Nie masz serca – zarzuciła jej Marcelina, ale złość już ulotniła się z jej
głosu.


– Przeniosłaś już swoje rzeczy z bungalowu do domu? – Ester nie miała
siły na pocieszanie przyjaciółki. Musi iść spać. Spać!  – Pościeliłam ci
w  tym ładnym pokoju z  widokiem na las. Gdybyś mnie potrzebowała, to
moja sypialnia jest naprzeciwko. Idę się położyć. Zgaś światło, jak będziesz
wychodzić, dobrze?
Godzinę później Ester wciąż nie spała. Leżała w ciemności i wytężała
słuch, pomimo iż wiedziała, że nie istnieje żaden racjonalny powód do
strachu. Na dźwięk cichego stukania usiadła gwałtownie, choć była pewna,
że to tylko kuny znów ganiają po strychu. Bo niby dlaczego Agata miałaby
pukać do drzwi o  północy? Na pewno nikt nie przyjdzie, a  ona powinna
włożyć zatyczki do uszu i zasnąć.
Tyle że podrywała się przestraszona nawet przy najcichszych
dźwiękach. Próbowała się uspokoić, ale mięśnie napinały się wbrew jej
woli.
W końcu wstała, narzuciła na ramiona szlafrok i  wyszła z  sypialni.
Przez szparę pod drzwiami Marceliny padała na drewnianą podłogę
korytarza smuga światła. Czyli Marcelina też nie może zasnąć? Ester przez
chwilę nasłuchiwała, ale z sąsiedniego pokoju nie dobiegały żadne dźwięki.
Może przyjaciółka po prostu zasnęła z włączoną lampką na szafce nocnej?
Ester ruszyła na palcach do kuchni. Podgrzeje sobie mleko z miodem,
tak jak uczyła ją mama. Ten cudowny napój prawdopodobnie nie stanowi
leku na bezsenność, a  jedynie placebo, ale dotychczas zawsze przynosił
pożądany efekt.
Kuchnię oświetlał przez okno księżyc, więc nie było trzeba nawet
włączać lampy. Dziesięć minut później Ester opierała się plecami o meble
kuchenne, trzymała w  dłoniach przyjemnie rozgrzewającą szklankę


i popijała małymi łyczkami jedwabisty napój. Z każdym kolejnym łykiem
w jej ciele rozlewał się upojny spokój…
Tyle że sprzed domu dobiegł nagle jakiś hałas. I  jeszcze raz. Czy to
piasek skrzypiący pod czyimiś podeszwami? Czy ktoś będzie próbował
otworzyć drzwi? Serce Ester zaczęło dziko bić. Wpatrywała się w prostokąt
okna i  rosła w  niej pewność, że w  kolejnej chwili w  świetle księżyca
przemknie cień. Lecz na zewnątrz nic się nie poruszyło i nie rozległ się już
żaden dźwięk.
Ester z westchnieniem odłożyła szklankę. Dziś mleko z miodem jej nie
uratuje. W środku takiej nocy najlepiej schować wszystkie ostre nożyczki
do szuflady zamykanej na kluczyk i zażyć tabletki nasenne.
I właśnie to uczyniła Ester.
W pokoju z widokiem na las Marcelina siedziała po turecku na łóżku
i przeglądała zawartość luksusowej, brązowej, skórzanej torby. Kalendarz,
puder, szminka… Mogłaby to wszystko zostawić sobie na pamiątkę,
owszem, i  właśnie to zamierza zrobić. Wyciągnęła woreczek pełen
papierków, włożyła rękę do środka i ścisnęła jego zawartość palcami. Pod
paznokcie weszła jej sól i kminek – wcześniej w tym woreczku znajdowało
się pieczywo. Marcelina wyciągnęła przypadkowy kwadracik i  od razu
wrzuciła go z  powrotem. Musi to zniszczyć. Im wcześniej, tym lepiej.
Mogłaby spuścić je w toalecie, ale jeszcze bezpieczniej będzie zawieźć je
jutro do domu i spalić w popielniczce.
Anna pokazała jej wczoraj te papierki i  próbowała ułożyć z  nich
w bungalowie całość, ale na próżno. Kiedy rano wybuchł alarm związany
z  jej śmiercią, Marcelina postanowiła schować woreczek wraz
z  zawartością. Całe szczęście, że udało się jej ukryć torbę Anny, zanim


przyjechała policja! Jutro ją stąd zabierze i zadba o to, żeby już nikt nigdy
jej nie znalazł.
Ale najpierw musi iść po dzienniki Ester i  sprawdzić, co jest w  nich
napisane.


ROZDZIAŁ 11

– Właściwie wcale mnie nie zaskakuje, że Annę ktoś zabił. Otaczało ją zło.
– Co dokładnie ma pani na myśli?
– Gdy z  nią rozmawiałam, wszystko się we mnie jeżyło. Kiedyś
emanowała z  niej taka czerń, taka zagłada, aż na czole zrobiło mi się
wyładowanie elektryczne, potrafi pan to sobie wyobrazić? Po powrocie do
domu musiałam się natychmiast położyć pod piramidę, bo byłam
całkowicie zdestabilizowana energetycznie.
Wilma Czarna siedziała naprzeciw Bergmana przy stole z  obrusem
szydełkowym i popijała z porcelanowej miseczki herbatę jaśminową. Kiedy
przed chwilą przyniosła czajniczek i dwie miseczki, zorientowała się, że nie
ma ich gdzie postawić, bo cały blat był pokryty różnymi szpargałami.
Wilma westchnęła zmęczona, łokciem zrzuciła gazety na podłogę,
rozsunęła na boki pudełka z lekami, kubek z zaschniętą torebką po herbacie
oraz otwarty słoik wiśni i  w  ten sposób utworzyła przed Bergmanem
wysepkę wolnego miejsca. Właśnie tam postawiła czajniczek i miseczki.
Bergman sobie nie nalał. Był przyzwyczajony do picia z  kubka
z  uchem, a  ponadto zauważył, że miseczki pokrywa warstwa kurzu.
Rozmawiając z  Wilmą, wodził wzrokiem po pokoju, do którego go
zaprowadziła. Szara farba łuszczyła się w kilku miejscach, pokrowce foteli
były przeżarte przez mole, przy meblach kuchennych stały w  trzyszeregu
puste butelki po piwie, pokryte kłębami kurzu. W pokoju dziennym Wilmy
panował ten rodzaj porządku, jaki zazwyczaj towarzyszy przedstawicielom


bohemy wyniosłym ponad wszystko, co materialne, lub istotom złamanym
i pozbawionym woli życia. Na podstawie wyblakłych sztucznych chabrów
w wazonie i pożółkłych koronkowych firanek Bergman przypisał Wilmę do
drugiej z tych grup, choć jej uwagi na temat wyładowań elektrycznych na
czole i  czerpania energii z  piramidy sygnalizowały niekonwencjonalne
podejście do rzeczywistości.
– Przeczuwałam, że ona nie skończy dobrze – kontynuowała Wilma. –
Przy naszym ostatnim spotkaniu miała zablokowaną czakrę solar plexus
i strasznie czarną aurę.
Bergman przestał się rozglądać i  skupił się na kobiecie siedzącej
naprzeciw. Miała kasztanowe włosy z siwymi odrostami i gęste brwi, a jej
niebieskie oczy lśniły tym szczególnym wewnętrznym ogniem typowym
dla członków sekt religijnych i  wyznawców wątpliwej wiedzy duchowej.
Inspektor na próżno poszukiwał w  twarzy Wilmy podobieństwa do Ester,
ale winna mogła być temu duża nadwaga, wygładzająca rysy twarzy
gospodyni.
– A kiedy po raz ostatni widziała się pani z Anną?
– Już nawet nie pamiętam. Nie przepadałam za nią. Jakieś kilka
miesięcy temu. Wystarczyło, że ciągle do mnie wydzwaniała… – Urwała,
jakby coś się jej wymknęło.
– Po co do pani dzwoniła?
Wilma machnęła ręką.
– Wyciągała ze mnie szczegóły dotyczące mojej pracy. Wysyłała mi też
e-maile, co wkurzało mnie jeszcze bardziej, bo komputer to straszny
wampir energetyczny. Nie lubię przy nim siedzieć.
– Dlaczego interesowała się pani pracą?
– Wie pan, jestem nauczycielką, a  ona miała w  serialu taką postać.
Ciągle pytała, jak to wygląda w  szkole, o  czym się rozmawia w  pokoju


nauczycielskim i tak dalej. Pomagałam jej, bo znałam ją od dziecka, a Ester
ją lubiła, ale zrobiłabym lepiej, gdybym się w  to nie mieszała. Kto ma
miękkie serce, musi mieć twardą…
– Czy Anna Walenta panią skrzywdziła?
Kobieta odwróciła wzrok.
– No… Właściwie dlaczego miałabym to ukrywać? I  tak by się pan
dowiedział. Wszyscy o tym wiedzą. Co za wstyd!
Bergman czekał w  milczeniu. Do metalowego zlewu powoli kapała
woda z nieszczelnego kranu, a między szybami podwójnego okna bzyczała
pszczoła. Inspektor wstał, żeby ją wypuścić, tak jak zrobiłby to w domu, ale
kiedy wrócił do stołu, zorientował się, że Wilma Czarna w  ogóle nie
zauważyła jego akcji ratunkowej. Patrzyła do miski z  herbatą trzymanej
w jednej dłoni, a w drugiej zaciskała róg obrusu.
– Co się stało, pani Czarna? – ponaglił ją w końcu. Czy wyjawi mu coś,
co mogłoby być motywem zbrodni? Czy myśli, że jeśli sama naprowadzi
go na jakiś trop, oczyści ją to z podejrzeń?
– Anna bez pozwolenia wykorzystała w  serialu moje przeżycia. Nie
słyszała tej historii ode mnie. Na pewno opowiedziała jej o  tym Ester.
Oczywiście nie mogę się dziwić, że o  mnie rozmawiały, w  końcu były
przyjaciółkami, lecz mimo to… – Westchnęła. Bergman miał nadzieję, że
gospodyni wreszcie przejdzie do sedna, ale mylił się.  – O  niczym nie
wiedziałam, dopóki nie obejrzałam odcinka Podwórza, który był prawie
w  całości poświęcony mojej osobie. Dzwoniło do mnie już chyba z  pięć
osób, które rozpoznały tam moją historię. To naprawdę nieprzyjemne.
– O jaką dokładnie historię chodzi?
Spojrzała na Bergmana oczami, z których nagle zniknął ten wewnętrzy
żar.


– Kiedyś przeżyłam załamanie nerwowe przy swojej klasie. Dawno
temu, Ester była mała. Wtedy jeszcze nie znała Anny. Przeżywała potem
w szkole piekło, dzieci jej dokuczały, że jej matka jest wariatką… Dlatego
przeprowadziłyśmy się z Pardubic do Pragi. Proszę nie kazać mi opowiadać
szczegółów, inspektorze. Jeśli chce pan je poznać, niech pan obejrzy
środowy odcinek Podwórza.
Środowy. A Anna została zamordowana w piątek. Wilma Czarna była
w chwili morderstwa w pobliżu pensjonatu. Zamyślony Bergman zacisnął
wargi.
– Czy pokłóciła się pani o to z Anną?
Wzrok Wilmy zbłądził ku otwartemu oknu za jego plecami.
– Nie. Ale poprzysięgłam sobie w  duchu, że nie usłyszy już o  mojej
pracy ani słowa.
– Czy była pani na nią wściekła?
Teraz spojrzała mu prosto w oczy.
– A czy to dziwne?
– Chciała się pani zemścić?
Nie odwróciła wzroku.
– Tak. Ale nie zrobiłam tego. Zabrakło mi energii nawet na to, by
zadzwonić do niej i wygarnąć, co o niej myślę.
Brzmiało to dość wiarygodnie, biorąc pod uwagę, iż ta kobieta nie ma
nawet siły wytrzeć w  domu kurzu i  umyć kubków z  pleśniejącymi
resztkami kawy na dnie.
– Gdzie pani była w nocy z piątku na sobotę?
Wilma wzruszyła ramionami i zrobiła obojętną minę.
– Około północy pojechałam do Ester. Jej bliźniaczki były wtedy
u mnie, a Ruby dostała kataru siennego. Musiałam pojechać po krople. Do


Ester jest stąd bliżej niż do apteki na pogotowiu.
„Wyrzuciła z  siebie tyle szczegółów, jakby miała to wyjaśnienie już
dobrze przećwiczone" – pomyślał Bergman. Ale to jeszcze nie znaczy, że
kłamie. Kiedy Ester zadzwoniła do niej i  powiedziała, że Anna została
zabita, Wilma na pewno wiedziała, że policja zapyta ją o  alibi. Miała
wystarczająco dużo czasu, by doskonale opracować zeznania.
– Zostawiła pani dzieci same?
Kobieta trochę poczerwieniała.
– No tak… Ruby miała przedtem problemy z oddychaniem, ale potem
wreszcie zasnęła, więc wykorzystałam to, wsiadłam do auta i… – Rzuciła
mu wystraszone spojrzenie. – Ester mieszka dziesięć minut stąd.
– Ruby. Nietypowe imię – zauważył Bergman.
– Jej córki mają na imię Ruby i Rose. Urodziły się na Bali, a tam są to
normalne imiona  – wyjaśniła Wilma zwięźle. Inspektor zauważył, że
powiedziała „jej córki", a  nie „moje wnuczki". Pomyślał, że nie mówi
o dzieciach zbyt ciepło. – To bardzo grzeczne dziewczynki – dodała, jakby
uświadomiła sobie, jak chłodne sprawia wrażenie, i  chciała to szybko
naprawić. – Chce pan je zobaczyć? Bawią się u sąsiadki ze szczeniakami.
W ogrodzie obok. Możemy…
– Nie, dziękuję.  – Pokręcił głową. Co mogłyby mu powiedzieć takie
małe dzieci?  – Wróćmy jeszcze do nocy z  piątku na sobotę. O  której
godzinie przyjechała pani do pensjonatu?
– Nie wiem dokładnie… Chyba po północy.
– Ile czasu pani tam spędziła?
Zawahała się.
– Piętnaście minut? Tak, chyba około piętnastu minut.
– O czym tak długo rozmawiała pani z Ester? Myślałem, że śpieszyła
się pani do wnuczek.


– Już nie pamiętam… Chyba Ester szukała tych kropli. Tak. Tak
właśnie było. Nie mogła ich znaleźć.  – Tak gwałtownie sięgnęła po
czajniczek i  dolała sobie herbaty, że rozlała ją na obrus. Bergmana
połaskotała w nosie przyjemna woń jaśminu. – Inspektorze, pan w ogóle nie
pije. Proszę się częstować.
Skinął głową, ale zamiast sobie nalać, spytał:
– Czy rozmawiała pani w pensjonacie z kimś oprócz Ester?
– Nie.
Wstała z krzesła i zanim zdążył nakryć swoją miseczkę dłonią, nalała
mu herbatę. Bergman obserwował warstewkę kurzu na powierzchni i  nie
potrafił powstrzymać grymasu obrzydzenia. Miał słabość do czystości
i wiedział, że nie wytrzymałby z tą kobietą ani jednego dnia.
– Czy mógłbym poprosić o zwykły kubek? Obawiam się, że nie umiem
pić z takich miseczek.
Wilma zrobiła urażoną minę, ale znów wstała, umęczonym krokiem
dowlekła się do mebli kuchennych i  wzięła z  suszarki pękatą filiżankę
w czerwone kropki. Zanim postawiła ją na stół, wytarła ją brudną ścierką,
a Bergmana owionął smród starego tłuszczu.
– Dziękuję – wycedził przez zęby i stwierdził, że woli napić się kawy
na stacji benzynowej.
– Nie ma za co. – Wilma usiadła naprzeciw. – Proszę skosztować. Jest
bardzo dobra. Czy może nie przepada pan za jaśminem?
Zamiast odpowiedzi spytał:
– Czy idąc do pensjonatu, a potem do auta, spotkała pani kogoś?
Wzruszyła ramionami.
– Kiedy wracałam do auta, przy basenie kręciła się blondynka z długimi
włosami. Ale nie Anna, poznałabym ją. Widziałam ją przez krzaki, bo
basen był oświetlony, ale ja byłam w  ciemności, więc ona mnie nie


zauważyła. Mogła słyszeć auto, kiedy odjeżdżałam. – Trochę się ożywiła. –
Niech pan ją znajdzie. Może potwierdzi, o  której godzinie stamtąd
wyjechałam.
Bergman słuchał uważnie. Długowłosa blondynka. Monika Benio
z Podwórza. A przecież zeznała, że od za piętnaście dwunasta aż do rana
była w  bungalowie razem z  Andrzejem i  Karoliną. Ani słowem nie
wspomniała o  nocnej przechadzce przy basenie. Czy Monika skłamała?
Czy ci troje uzgodnili, że dadzą sobie nawzajem alibi? Kto z  nich
najbardziej go potrzebował? Co tak naprawdę robili w chwili popełnienia
morderstwa?
Bergman spojrzał na zegarek i wstał od nietkniętej herbaty.
– Pożegnam się już z  panią. Gdyby przypomniało się pani coś, co
mogłoby być według pani istotne, proszę koniecznie dać mi znać. – Położył
na stole wizytówkę.
Wilma odprowadziła go do drzwi.
– Anna była chyba dość konfliktowa?  – rzucił Bergman w  chłodnym
przedpokoju. – Czy Ester dobrze się z nią dogadywała? – Wprawdzie nie
spodziewał się, że matka będzie zeznawać przeciwko córce, ale może pod
koniec przesłuchania Wilma straci czujność, a złość na Annę rozwiąże jej
język.
Dokładnie tak się stało.
– Dogadywała się z nią dobrze, bo we wszystkim jej ustępowała. Była
na każde jej zawołanie. Czy powiedziała panu, że od Anny i  tych jej
kolegów nie wzięła za nocleg ani grosza? – Kobieta spurpurowiała i szybko
ścisnęła w  dłoni romb z  miękkiej skóry, zwisający na długim rzemyku
między jej piersiami.  – To mój amulet. Mam na nim napisaną swoją
mantrę – wyjaśniła Bergmanowi, gdy zauważyła jego pytające spojrzenie. –


Uspokaja mnie. Tu trochę poplamiłam go piwem, ale chyba to nie ma
wpływu na jego działanie.
Inspektor powstrzymał uśmiech i  skinął ze zrozumieniem. W  mantry,
czakry i  energię piramidalną wierzył równie mocno jak w  Czerwonego
Kapturka.
– Zatem uważa pani, że Anna wykorzystywała pani córkę?
– Wykorzystywała? Mało powiedziane! Manipulowała nią. Niszczyła! –
Wilma pociągnęła za amulet tak gwałtownie, że rzemyk wpił się w  jej
szyję.  – Myślałam, że po tym, co Anna jej zrobiła, Ester zakończy tę
znajomość, ale…  – Nagle zamilkła, przestała ściskać amulet i  machnęła
ręką. – No, nieważne.
– Co Anna jej zrobiła?
Wilma Czarna najwyraźniej żałowała, że rozgadała się przy detektywie.
Między brwiami pojawiły się jej dwie pionowe zmarszczki.  – To stare
dzieje. Dziewczyny miały wtedy… ile? Dwadzieścia jeden lat?
Dwadzieścia dwa? No mówię, stare dzieje. Właściwie nic takiego się nie
stało. Tylko strasznie się pokłóciły.
– O co?
Zamiast odpowiedzi Wilma podeszła do drzwi wejściowych i otworzyła
je. Do chłodnego przedpokoju wtargnął żar, a  na kamienne płytki padły
promienie słońca. Bergman uświadomił sobie, jak bardzo pragnie opuścić
ten zatęchły i zaniedbany dom.
– O co Ester pokłóciła się z Anną? – nalegał.
– Właściwie to nie pamiętam  – odpowiedziała Wilma zduszonym
głosem wskazującym na to, że kłamie.  – Wiem tylko, że ich znajomość
urwała się na jakiś czas. Dlatego tak powiedziałam… Naprawdę nie
chodziło o  nic ważnego. Boże, przecież to było osiemnaście lat temu!  –
Znów ścisnęła amulet.  – Inspektorze, Ester i  Anna były najlepszymi


przyjaciółkami. Jeśli podejrzewa pan moją córkę, to jest pan w  wielkim
błędzie.
Sylwia Rolnik szła sklepionym korytarzem, a  podeszwy jej tenisówek
nieprzyjemnie skrzypiały na zielonym linoleum. Z  otwartych sal niósł się
płacz noworodków, a  na drewnianych ławkach wzdłuż ścian siedziały
blade, świeżo upieczone matki z  białymi zawiniątkami w  ramionach
i zdenerwowani ojcowie z podkrążonymi oczami.
– Tak świętowałem, że obudziłem się na przystanku autobusowym
o  piątej rano. Nie mam pojęcia, jak się tam znalazłem  – opowiadał
z uśmiechem mężczyzna, którego właśnie mijała Sylwia.
– Ja nie zmrużyłam oka – odparła żona z dzieckiem na rękach. Jakież to
niesprawiedliwe, że podczas gdy pierwszej nocy po porodzie na kobiecie
ciąży odwieczna odpowiedzialność, mężczyzna wchodzi w  nową rolę,
dziko imprezując! „Chciałabym być facetem"  – pomyślała Sylwia, ale
potem upomniała się w duchu. Nie przyszła tu, by rozważać, czy podoba się
jej życie w kobiecej skórze.
Odwróciła się na pięcie, podeszła do młodych rodziców i podsunęła im
pod nos zdjęcie Agaty, które dostała od Ester Czarnej.
– Czy widzieli państwo tę dziewczynę?
Oboje pokręcili głową, a  Sylwia pomyślała, że nawet gdyby widzieli
Agatę, nie zwróciliby na nią uwagi. Mieli wystarczająco dużo własnych
zmartwień.
Sylwia rozmawiała już z ordynatorem, z lekarzami i pielęgniarkami, ale
nikt nie słyszał o  Agacie Walencie. Sumiennie zagadnęła wszystkich
rodziców na ławkach, wstąpiła nawet do kilku sal, ale nikt nie był w stanie
jej pomóc. A  przecież na druczku kary za jazdę bez biletu widniała


niebieska notatka: Klinika ginekologiczno-położnicza Świętego Franciszka,
Praga 4. Iść tam!!!
Może Agata dopiero planuje odwiedzić to miejsce? Może dopiero tu
przyjdzie? Dobrze byłoby ją tu zastać i  porozmawiać z  nią, ale Sylwia
wiedziała, że Bergman nie postawi tu w tym celu patrolu. Wprawdzie Agata
jest córką ofiary morderstwa, lecz na razie nic nie wskazuje na jej związek
ze zbrodnią.
Siedemnastolatka uciekła z  poprawczaka, żeby pójść do kliniki
ginekologiczno-położniczej? A  dlaczego nie? Może zakochała się
w  pracującym tu chłopaku albo jej koleżanka będzie tu rodzić. A  może
Agata planuje zostać pielęgniarką… Albo jest w  ciąży? Czy to dlatego
uciekła z zakładu? Ale w takim razie powinna pójść raczej do normalnego
ginekologa, a  nie od razu na porodówkę. Agata przyszła na świat gdzie
indziej, więc na pewno nie zamierza szukać tu informacji na temat
okoliczności swoich narodzin.
Co planuje?
Sylwia Rolnik wzruszyła ramionami, otworzyła przeszklone drzwi
i wyszła przed klinikę. W koronach kasztanów śpiewały ptaki, a w dole pod
wzgórzem mieniła się powierzchnia rzeki. Pomimo iż jeszcze dziesięć
minut temu Sylwia zastanawiała się, czy jej wiek trzydziestu trzech lat nie
jest ostatnim dzwonkiem na poczęcie pierwszego dziecka, na słońcu
i świeżym powietrzu ogarnęła ją euforia wolności i wdzięczność za to, że
nie ma żadnego białego zawiniątka, całkowicie uzależnionego od jej opieki
i troski.
„Mogę iść, dokąd chcę, i robić, co chcę" – pomyślała.
Uśmiechnęła się i zbiegła po asfaltowym chodniku na przystanek pod
wzgórzem. Po raz kolejny uświadomiła sobie, że jeszcze nie jest gotowa na
macierzyństwo i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie.


Adam Danesz wszedł do biura Bergmana, ostrożnie balansując tacą
z trzema filiżankami kawy. Kiedy jedną z nich podawał Sylwii Rolnik, ich
palce dotknęły się przelotnie, a Sylwia się zaczerwieniła. Adamowi wydało
się to dziwne, ale nie myślał o tym. Głowę miał pełną nowych informacji.
Twarz Bergmana była brunatna, a  na jego czole lśniły krople potu.
Wracając od Wilmy Czarnej, utknął w  korku przed nową sygnalizacją
świetlną na obwodnicy, a na domiar złego zepsuła mu się klimatyzacja. Od
rana bez przerwy dzwonili do niego dziennikarze i domagali się szczegółów
sprawy Anny Walenty. Ciekawe, skąd wzięli jego numer. Potem zadzwonił
Adam Danesz i  powiedział, że ma kilka ciekawostek o  podejrzanych, ale
zanim zdążył się nimi podzielić, Bergmanowi rozładował się telefon. Kiedy
inspektor siedział w nagrzanej kabinie auta i czekał, by podjechać kolejne
trzy metry, uświadomił sobie zaskoczony, że jednak istnieją sytuacje,
w których nie lubi ani lata, ani swojej pracy.
Oby już nigdy nie musiał prowadzić śledztwa w  sprawie morderstwa
jakiejś znanej twarzy!
Teraz przyjął od podwładnego filiżankę parującej kawy i  skrzywił
twarz:
– Czy pan chce, żebym padł na zawał? Przecież prosiłem o  coś
chłodnego.
Adam zamrugał, jakby dopiero się obudził.
– Przepraszam, szefie. Całkiem wypadło mi to z głowy.
– Przecież rozmawialiśmy o tym pięć minut temu!
– Racja. Wiem. Po prostu byłem myślami gdzie indziej.  – Adam
uśmiechnął się ze skruchą, odstawił swoją kawę na biurko i obrócił się na
pięcie. – Przyniosę panu szklankę wody.
Cały Danesz. Rozkojarzony bałaganiarz, który wciąż o czymś zapomina
lub coś zaniedbuje. Lecz mimo to podczas śledztw jakimś cudem świetnie


sobie radzi. Chaos mu odpowiadał i  być może właśnie dzięki wrodzonej
niechęci do jakiegokolwiek porządku czasem wpadał na nietypowe
rozwiązania, których nie wymyśliłby nikt inny.
– Niech pan nie zawraca sobie tym głowy. Kawa też dobrze mi zrobi,
tylko poczekam, aż trochę przestygnie.  – Józef Bergman nie pojmował,
dlaczego tak koszmarnie niezorganizowany człowiek jak Adam postanowił
pracować akurat w  policji, ale nie próbował go zmieniać. Inspektora
interesowały wyniki pracy podwładnych, a nie ich charakter czy styl.
Poza tym wierzył, że im bardziej różnorodny jest jego zespół, tym
większa jest szansa na odniesienie sukcesu.
– Czy wezwała pani na przesłuchanie tego faceta, który chodził z Anną
Walentą?  – spytał Bergman Sylwię.  – Mam na myśli tego jej głównego
chłopaka, nie tego spod pensjonatu.
Z miny kapitan Rolnik wyczytał, że nie zdziałała dziś zbyt wiele.
– Olega Lammera. Dzwoniłam do niego. Już wiedział o  morderstwie,
podobno od kogoś z Podwórza. Zbył mnie, bo akurat kierował. Twierdził,
że jedzie służbowo do Budapesztu i  wróci pojutrze. Był już na Słowacji.
Obiecał, że potem stawi się na przesłuchanie.
– Sprawdziła pani ten wyjazd?
– Tak. Potwierdziła go asystentka Lammera oraz dyrektor studia
filmowego w  Budapeszcie. Firma Lammera ma tam wybudować Mur
Chiński.
– Ktoś zamordował jego dziewczynę, a  on pojechał budować Mur
Chiński? – Danesz szczerze się zirytował. – Spodziewałbym się, że gdzieś
się zaszyje i będzie rozpaczać. Czy ma alibi?
– Nie wiem  – przyznała Rolnik i  poczerwieniała.  – Rozłączył się,
a potem już nie odbierał. Od razu dodam, że w tej klinice też niczego się nie
dowiedziałam. Nikt tam nie słyszał o Agacie.


– Ona i tak się nie liczy. – Adam machnął ręką lekceważąco. – Ten spec
od tekturowych murów też nie. Powinniśmy skupić się na kimś innym.
Kąciki ust Bergmana zadrżały. Danesz miał tak triumfalną minę, jakby
właśnie odkrył nowy kontynent.
– Zatem słuchamy, panie Adamie – Bergman oddał głos młodzieńcowi,
który gorliwie kartkował swój notes.  – Czy znalazł pan głównego
podejrzanego?
– Myślę, że tak.  – Adam postukał długopisem w  gęsto zapisaną
stronę.  – Monika Benio  – zaczął poważnie  – dostała się do zespołu
Podwórza dzięki kłamstwu. Skończyła technikum żywieniowe,
specjalizacja: technologia mięsa. Innymi słowy: jest z  wykształcenia
rzeźniczką. Pochodzi z  Tanvaldu, gdzie przez kilka lat pracowała jako
menadżerka w  rzeźni swojego ojca. Pięć lat temu firma zbankrutowała,
ojciec odszedł przez to od zmysłów i  do dziś ma żółte papiery. W  ich
województwie jest duże bezrobocie, a Monika długo nie znajdowała pracy.
W dzieciństwie wygrała jakiś konkurs literacki i pewnie dlatego pomyślała,
że mogłaby zarabiać na życie pisaniem. Dzięki koleżance ze szkoły
podstawowej dostała pracę asystentki w  gazecie regionalnej.  – Danesz
zrobił dramatyczną pauzę.  – Wyrzucili ją za kłamstwa. Potem została
przyjęta jako asystentka w  czasopiśmie „Astma i  Zapalenie Oskrzeli".
Szefie, czy słyszał pan kiedyś o  tej gazecie?  – Bergman tylko wzruszył
ramionami, więc Adam kontynuował. – Wyrzucili ją, bo kłamała i kradła.
Potem próbowała pisać jako korespondentka do tygodnika regionalnego
„Gazeta Górska". Ukończyli z  nią współpracę, bo zmyślała tematy do
reportaży.
Bergman przypomniał sobie perfekcyjnie wystylizowaną blondynkę
z  drapieżnym spojrzeniem. Jak po takim koszmarnym początku kariery
udało się jej dostać do zespołu scenariuszowego Podwórza?


– Jakim cudem ktoś przyjął ją do telewizji?
– Niecałe dwa lata temu wzięła udział w rekrutacji i pokonała dwunastu
kandydatów.
– Kto ją wybrał?
– Radek Czermak, dyrektor Podwórza. Zazwyczaj scenarzystów
wybierała Anna, ale wtedy była na jakiejś operacji, a  zespół potrzebował
szybko kolejnego człowieka. – Adam odchrząknął znacząco. – Możemy się
domyślić, jak wyglądała rekrutacja. Dyrektor to łysiejący
pięćdziesięciolatek z  mnóstwem tatuaży, niepotrafiący pogodzić się ze
swoim wiekiem. Wszyscy widzieliśmy go przecież wczoraj w  studiu.
A Monika Benio to – Danesz trochę poczerwieniał – cholernie pociągająca
trzydziestka. Znam ten typ kobiet. Przespałaby się z każdym, gdyby mogło
jej to przynieść jakąś korzyść. Ma to wypisane na czole.
Bergman skinął głową. Też odniósł takie wrażenie.
– Adamie, dlaczego od razu zakładasz, że dostała się do Podwórza
przez łóżko?  – warknęła podrażniona Sylwia.  – Gdyby była facetem,
pomyślałbyś, że tak się popisał podczas rekrutacji, że wzięli go, pomimo iż
nie miał doświadczenia. Jeśli facet robi cudowną karierę, oznacza to, że jest
inteligentny, utalentowany i  pracowity. A  kobieta robiąca karierę do
dziwka.
Adam cmoknął na nią jak na nieposłusznego psa.
– Czy nie wydaje ci się trochę dziwne, że asystentka z  „Astmy
i Zapalenia Oskrzeli" przeszła od razu do najpopularniejszego serialu.
– Wydaje, ale nawet jeśli pomogłaby sobie w  łóżku, dziś nie ma już
wątpliwości, że na tę pracę po prostu zasługuje  – upierała się Sylwia.  –
Przecież jest dobrą scenarzystką, prawda? Gdyby nie potrafiła pisać, Anna
dawno by się jej pozbyła. Nie znosiła w swoim zespole średniaków.
Adam się uśmiechnął.


– Jeśli Monika jest koleżanką dyrektora, mogła być nie do ruszenia.
Sylwia pokręciła głową.
– Wątpię, by tam pracowała, gdyby nie miała talentu. Kłamała
i  wymyślała reportaże, tak? To znaczy, że ma bardzo bujną wyobraźnię.
I wreszcie znalazła pracę, w której może wykorzystać ten atut. Co w tym
złego? Na jakiej podstawie odbieramy jej prawo do marzenia o  karierze
scenarzystki? Dlatego, że skończyła szkołę dla rzeźników? Może od zawsze
chciała pisać, a tę szkołę wybrali jej rodzice?
Adam zmarszczył brwi.
– Dlaczego tak jej bronisz? Co z  tobą? Boli cię, że niczego się nie
dowiedziałaś, a ja owszem?
Sylwia spuściła wzrok.
– Nie bronię jej. Po prostu próbuję patrzeć na tę sprawę bezstronnie. Ty
zawsze wytypujesz sobie jednego podejrzanego i potem już nic innego cię
nie interesuje.
Adam zaczynał przypominać rozwścieczonego buldoga.
– W  takim razie dobrze posłuchaj. Monika twierdziła podczas
rekrutacji, że skończyła scenarystykę Akademii Filmowej w Nowym Jorku.
Jeśli zajrzysz na stronę tej Akademii, rzeczywiście znajdziesz wśród
autorów prac dyplomowych nazwisko Benio, M. Zadzwoniłem tam
i  okazało się, że chodzi o  Amerykankę Maureen Benio, która nie ma
z naszą Moniką nic wspólnego. – Adam znów na chwilę zamilkł. – To było
kolejne kłamstwo zaplanowane z  premedytacją przez Monikę. Znalazła
w  Internecie kobietę o  podobnym nazwisku i  podawała się za nią.
Dzwoniłem do Czermaka. Wciąż myśli, że Monika naprawdę skończyła tę
szkołę.
– To jeszcze nie znaczy, że kogoś zabiła – upierała się Sylwia, ale już
nie tak bojowo jak przed chwilą. – Uwziąłeś się na nią.


Adam triumfalnie postukał długopisem w notes.
– Najlepsze dopiero przed nami.
– Prosimy o fanfary! – zakpiła Sylwia.
Bergman napił się przestygniętej kawy i  postanowił ukończyć słowną
bitwę swoich podwładnych.
– Dość tych przekomarzań. Adamie, chcę usłyszeć fakty.
– Oto one, szefie: nie ja pierwszy odkryłem, że Monika kłamie.
Większość tego, czego dowiedziałem się o  jej przeszłości, wyczytałem
z  komputera Anny Walenty. W  pliku o  nazwie „Bomba" zbierała
kompromitujące informacje na temat Moniki Benio. Wszystkie je
sprawdziłem. I właśnie je poznaliście.
Bergman uniósł brwi.
– Ciekawe.
– Czyli Anna szantażowała Monikę? – Sylwia wytrzeszczyła oczy. – Po
co miałaby to robić?
Adam wzruszył ramionami.
– Nie mamy dowodów na to, że ją szantażowała. Może po prostu
gromadziła informacje, które mogłaby wykorzystać, gdyby na przykład
Monika chciała zastąpić ją w  roli lidera zespołu. Jak sama stwierdziłaś,
Sylwio, Monika była utalentowana i  dobrze wykonywała swoją pracę.
Może więc Anna nie chciała się jej pozbyć, tylko zachować nad nią
kontrolę.
Bergman myślał o  alibi Moniki. Opierało się na zapewnieniu, że ona,
Andrzej i Karolina byli wtedy razem. Ale Wilma Czarna widziała Monikę
przy basenie. Skąd lub dokąd szła wtedy Monika?
– Podzielę się z  wami swoją hipotezą  – powiedział pewny siebie
Danesz. – Anna do piątku utrzymywała w tajemnicy informacje o Monice.
Ale w  pensjonacie pokłóciły się o  to tymczasowe zastępstwo, a  Anna


powiedziała tej dziewczynie prosto w  oczy, że w  każdej chwili może ją
zniszczyć. Monika oszalała z  wściekłości, podeszła do stodoły i  dźgnęła
Annę widłami.
To brzmiało prawdopodobnie. Bergman pomyślał, że będzie trzeba
jeszcze raz przesłuchać Monikę, jej chłopaka Andrzeja i  ich koleżankę
Karolinę.
– Kiedy siedziałam wczoraj w biurze Anny, Monika wpadła do środka
i twierdziła, że pomyliła drzwi – powiedziała zamyślona Sylwia.
– Sama widzisz – skwitował Adam.
– Może wiedziała o pliku w komputerze Anny i chciała go skasować.
– Dokładnie tak – Adam pękał z dumy.
Bergman podszedł do okna i  przez chwilę obserwował, jak nad
rozpalonym miastem drży gorące powietrze. W  oddali, gdzieś między
blokami, mknął pociąg, a w jego oknach odbijało się słońce.
– Czy znalazł pan w komputerze Anny jeszcze coś ciekawego? – spytał,
nie spoglądając nawet na podwładnego. Nowe informacje były ważne
i  dawały Monice Benio motyw do popełnienia morderstwa, ale nie
stanowiły ostatecznego rozwiązania zagadki.
– Nie.
– A jej skrzynka e-mail?
– Są w  niej tylko wiadomości służbowe i  kilka e-maili od córki.
Wydrukowałem je dla pana, ale według mnie nie zawierają nic ciekawego.
Ostatni przyszedł dwa dni przed ucieczką Agaty z poprawczaka. Potem już
nie pisała. – Adam wzruszył ramionami. – Nie rozumiem, dlaczego Anna
wmawiała wszystkim, że jej córka jest w  Anglii. Czy przez tę sprawę
z Agatą mogliby ją wyrzucić z pracy? Aha, no właśnie: grafolog zbadał tę
pocztówkę, którą Sylwia znalazła w biurze Anny. Jest pewien, że napisała


ją Anna, udając inny charakter pisma. – Potrząsnął głową. – Po co to robiła,
na Boga? Dlaczego nie powiedziała prawdy?
– Bo chciała być doskonała – odparła Sylwia. – Miała swoje tajemnice
tak samo jak Monika. Też kłamała. Wyglądała jak starsza siostra Moniki
i prawdopodobnie ich charaktery również były do siebie bardzo zbliżone.
Bergman pokiwał głową przy oknie. Rażące podobieństwo tych dwóch
kobiet stanowiło kolejną okoliczność świadczącą na niekorzyść Moniki.
Przecież ona całkowicie upodobniła się do szefowej! A do tego te kłamstwa
i  wymysły… Czy to możliwe, że Monika Benio nie jest całkiem zdrowa
psychicznie?
– To wszystko? – spytał inspektor.
– Jeszcze jedna drobnostka. Ta dotyczy Marceliny Żarnowiec. Jest
notowana za awanturę w  klubie dla lesbijek. Pokłóciła się z  kelnerką
i  zdemolowała lokal.  – Adam zrobił pauzę, w  której Rolnik gwizdnęła,
a  Bergman odkaszlnął.  – Pięć lat temu i  nie ma to z  naszą sprawą nic
wspólnego, ale i tak jest to ciekawa informacja, prawda? Dowiedziałem się,
że członkinią pewnej lesbijskiej grupy internetowej jest użytkowniczka
o nicku Mar70. Tak samo brzmi login prywatnego adresu e-mail Marceliny,
z którego codziennie pisywała do Anny. Ta Mar70 zwierza się koleżankom
na forum, że podobają się jej faceci i  kobiety, ale od dawna jest
nieszczęśliwie zakochana w przyjaciółce ze szkoły podstawowej. Opowiada
o tym, jak rani ją to, że ta przyjaciółka zaniedbuje ją z powodu mężczyzn.
Opisuje na przykład weekend, na który wyjechały we dwie, żeby odpocząć
i trochę razem poimprezować, ale do tej przyjaciółki przyjechał jej żonaty
kochanek, a  Mar70 czuła się przez to jak trzecie koło u  wozu.  – Dumny
Adam przeniósł wzrok z Bergmana na Sylwię. – Co o tym myślicie?
– Że masz drugą główną podejrzaną  – odparła chłodno Sylwia.  –
Nieszczęśliwa miłość to częsty motyw morderstw.


Bergman przez chwilę myślał w milczeniu.
– Najpierw skupimy się na Monice Benio – postanowił, dopił duszkiem
kawę i wziął z biurka kluczyki od auta. – Rolnik, pojedzie pani ze mną.
– A  nie mogę ja, szefie? Też chętnie porozmawiałbym z  Moniką.  –
Adam próbował podbiec do drzwi szybciej niż Sylwia.  – To znaczy…
Bardziej bym się tam panu przydał, bo mam w głowie wszystkie szczegóły
z jej przeszłości…
– Nie wątpię, że chętnie by pan z nią porozmawiał. – Bergman mrugnął
do niego porozumiewawczo i  rzucił mu kluczyki drugiego wozu
służbowego.  – Ale pojedzie pan do jej koleżanki Karoliny Kinskiej.
Wygląda na to, że Monika, Karolina i  Andrzej dali sobie nawzajem
fałszywe alibi na czas morderstwa. Jeden ze świadków widział Monikę po
północy przy basenie, choć Monika twierdziła, że była o  tej porze
w  bungalowie i  spała. Pańskie dzisiejsze odkrycia wskazują na to, że
Monika miała również dość dobry motyw. Spróbujemy więc wyjaśnić,
dlaczego nasi kochani scenarzyści nas okłamali i co naprawdę robili w nocy
z  piątku na sobotę. Kiedy skończy pan z  Kinską, proszę jechać do domu
i odpocząć chociaż trochę. Przecież dziś jest niedziela.
Adam niechętnie włożył kluczyki do kieszeni i wyszedł za Bergmanem
i Rolnik.
– I tak uważam, że to ja bardziej bym się przydał u Benio, nie Sylwia –
protestował jeszcze pod nosem. – Niech pan weźmie chociaż moje notatki –
dodał głośniej i wcisnął przełożonemu do ręki swój notes.
Bergman dobrze wiedział, dlaczego nie powinien brać Adama do
Moniki. Już przy ich pierwszym spotkaniu spostrzegł, że w  jej
towarzystwie Danesz robi się nieswój, czerwienieje, jąka się i brunatnieją
mu uszy. Potrafił sobie wyobrazić, co dzieje się w głowie podwładnego: ta


kobieta go pociąga, choć równocześnie nią gardzi. Pożądanie nie ma nic
wspólnego z szacunkiem i podziwem, o tym Bergman już dobrze wiedział.
I potrzebował mieć u  swojego boku człowieka odpornego na czar
Moniki Benio.
Plan spalił jednak na panewce, ponieważ Bergman i  Sylwia zastali
w wynajętym mieszkaniu tylko chłopaka Moniki. Wyglądał na zaspanego,
śmierdział alkoholem i  papierosami, jakby dopiero co (była druga po
południu) wrócił z imprezy.
W rzeczywistości wrócił o  trzeciej w  nocy i  zastał puste mieszkanie.
Monika zniknęła wraz z jego autem. Andrzej nie zasnął, bo czekał na nią.
Nie wróciła. Telefon zostawiła na blacie kuchennym.
– Boję się, że miała wypadek  – przyznał załamany Andrzej.
Zaprowadził policjantów do kuchni, ale nie poprosił, by usiedli, ani nie
zaproponował im niczego do picia. Osunął się na krzesło stojące przy stole
i  przetarł dłońmi zmęczoną twarz.  – Nie wiem, czy ktoś by mnie
poinformował, gdyby coś jej się stało. Chyba nie, skoro nie jesteśmy
małżeństwem…  – Uniósł ku Bergmanowi przekrwione oczy.  –
Obdzwoniłem wszystkie jej koleżanki. Szpitale też, ale nigdzie jej nie ma.
Może pojechała do taty do Tanvaldu, a po drodze…
– A do niego nie może pan zadzwonić?
Prychnął.
– Ten facet nawet nie ma telefonu. Żyje w  ruinie sypiącej mu się na
głowę, bez wody, bez prądu. To wariat.
Sylwia uniosła brwi.
– Poza tym tak naprawdę wątpię w to, że Monika pojechała akurat tam,
bo ostatnio zbytnio się ze sobą nie dogadywali – dodał szybko Andrzej. –
Tak po prostu palnąłem. Nie wiem, gdzie mogła zniknąć. Nigdy wcześniej


czegoś takiego nie robiła. Jeśli nie wróci do wieczora, może pojadę do tego
Tanvaldu.
Bergman usiadł po drugiej stronie stołu.
– Kiedy po raz ostatni widział pan Monikę? Czy nigdzie się nie
wybierała?
– Wczoraj po południu wróciliśmy z pensjonatu, skoczyliśmy na chwilę
do pracy, a potem zaparkowałem przed domem i poszedłem z kumplami na
piwo, a Monika poszła do domu. To znaczy… tak wtedy myślałem. – Do
oczu napłynęły mu łzy.  – Nie powinienem był zostawiać jej samej. Nie
cierpiała tego. W dodatku po takim koszmarnym dniu…
Płakał. Bergman odkaszlnął.
– Dlaczego w sobotę po południu pojechali państwo do pracy?
Andrzej spojrzał na niego zaskoczony.
– A dlaczego by nie? Serial jest kręcony przez siedem dni w tygodniu.
A  my, scenarzyści, jesteśmy opłacani za napisane teksty. Nie mamy
określonego czasu pracy.  – Wysmarkał się.  – Monika zostawiła w  studiu
notatki do odcinka, nad którym teraz pracuje. Chciała je wziąć i wieczorem
trochę nad nim posiedzieć, żeby nie myśleć o… o tym, co się stało.
Czy ten młodzieniec zna prawdę o  jej przeszłości? Czy wie o  pliku
„Bomba" w  komputerze Anny? Czy Monika go okłamuje, czy może
Andrzej próbuje ją kryć? Bergman postanowił na razie nie wspominać o jej
oszustwach. Andrzej wszystko powtórzyłby Monice, a  Bergman straciłby
przez to tak ważny element zaskoczenia.
– Czy wzięła ze sobą jakieś bagaże? – spytał po kilku sekundach ciszy.
– Nie! Przecież mówiłem, że zostawiła nawet telefon!
Dziwne. Czy uciekła, bo zabiła Annę Walentę i boi się konsekwencji?
Czy ten młodzieniec tak naprawdę dobrze wie, gdzie ukrywa się jego
dziewczyna? Bergman przyglądał mu się w zamyśleniu.


– Proszę odczekać dwadzieścia cztery godziny, a  potem zgłosić
zaginięcie.
– Dobrze. Tak zrobię.
– Może jutro rano przyjdzie do pracy.  – Bergman przypomniał sobie
teorię Danesza, że Monika jest kochanką dyrektora Podwórza. Czy jest
teraz u  niego?  – Jeśli wróci, proszę jej przekazać, żeby niezwłocznie do
mnie zadzwoniła.
Młodzieniec tylko wzruszył ramionami.
– Co pan robił między północą a  godziną drugą w  nocy z  piątku na
sobotę.
Scenarzysta się wzdrygnął. Patrzył na Bergmana, mrugając, jakby
właśnie obudził się z głębokiego snu.
– Przecież mówiłem to panu już wczoraj! Byłem w  bungalowie
i próbowałem usnąć.
– Kto był tam z panem? – szczeknęła Sylwia.
– No przecież Monika i Karolina. To też już wiecie.
– Nikt z waszej trójki nie wyszedł ani na chwilę? – spytał Bergman.
– Nie!  – Andrzej zaczął skakać wzrokiem z  Rolnik na Bergmana
i z powrotem. – Zwariowaliście? O co wam chodzi?
– Mamy świadka, który widział Monikę po północy przy basenie.
Ciekawi nas, dlaczego pan kłamie.
– Nie okłamuję. Po prostu myślałem… To znaczy Monika chciała…
– Żeby pan dla niej skłamał? Proszę dobrze pomyśleć, co pan powie.
Nasz kolega przesłuchuje teraz Karolinę Kinską i pyta ją o to samo.
Młodzian położył obie dłonie na stół, jakby potrzebował oparcia, ale
milczał.


– Zniknięcie Moniki może mieć związek z  morderstwem Anny
Walenty – kontynuował twardo Bergman. – Powinien pan powiedzieć nam
prawdę.
Scenarzysta zbladł jeszcze bardziej. Wyglądał, jakby miał zaraz
zemdleć.
– Monika strasznie się tego wieczoru upiła. Wyszła na świeże
powietrze, żeby trochę wytrzeźwieć. Ja i  Karo rozmawialiśmy
w bungalowie, a kiedy Monika długo nie wracała, poszliśmy po nią.
– O której godzinie?
– Nie wiem! Nie patrzę ciągle na zegarek. Właściwie to go nie cierpię
i  wkurza mnie to, jak wszyscy są od niego uzależnieni. Mnie jest
całkowicie obojętne, która godzina! Czy to takie ważne, co akurat wskazuje
jakaś głupia wskazówka? Kiedy jestem głodny, jem. A  kiedy chce mi się
spać, to się kładę. Nie pozwolę się ograniczać jakimiś cholernymi
zegarkami!
– Proszę się uspokoić.
– Tak, jasne. – Andrzej wsunął dłoń we włosy i zrobił głęboki wdech.
Palce między tłustymi, kręconymi kosmykami, trzęsły mu się wyraźnie. –
Przepraszam, jestem zdenerwowany. Boję się o  Monę. Dokąd mogła
pojechać?
– Co się stało, kiedy wyszedł pan z Karoliną po Monikę?
Wydawało się, że młodzian nie może sobie dokładnie przypomnieć
wydarzeń tamtej nocy, jakby minęły od niej całe tygodnie, a  nie półtora
dnia.
– Nie było jej przy basenie, więc przeszukaliśmy cały ogród  – zaczął
powoli.  – Znaleźliśmy ją w  sadzie. Była w  opłakanym stanie, ledwo
trzymała się na nogach. Czasem przesadza z alkoholem, ale tak wstawionej


jeszcze jej nie widziałem. Była słaba jak mucha. Nie dałaby rady zabić
Anny, to po prostu wykluczone.
– Ale mimo to postanowiliście skłamać, że przez cały czas była
z wami – stwierdził Bergman. – Dlaczego? Kto to zaproponował?
– No…  – Andrzej zrobił minę, jakby z  całych sił próbował to sobie
przypomnieć, ale Bergman podejrzewał, że raczej zastanawia się nad tym,
czy powiedzieć prawdę.  – To był mój pomysł  – oświadczył w  końcu
nieprzekonująco. – To wydało mi się najłatwiejszym rozwiązaniem. Bałem
się, że jeśli dowiecie się o tym wyjściu Moniki, będziecie ją dręczyć.
– Czy kiedy szukaliście Moniki, nie spotkaliście w ogrodzie Anny?
Scenarzysta znów się zamyślił, choć również na to pytanie powinien był
odpowiedzieć bez zastanowienia.
– Nie – odparł po kilku sekundach. – Zobaczyliśmy ją dopiero… rano.
Nieżywą. Czy pan myśli, że kiedy szukaliśmy Moniki, Anna leżała tam
już… zamordowana?
– Zależy, o której godzinie tam byliście.
Młodzieniec zrobił minę wściekłego psa, gotowego do ataku.
– Już mówiłem, że nie wiem – wycedził przez zęby. – Dlaczego pyta
pan o wszystko dwa razy? To jakaś idiotyczna policyjna taktyka czy co?
– Czy Karolina przez cały ten czas była z panem?
– Tak.
Bergman wstał.
– Kiedy Monika wróci, proszę jej przekazać, że niecierpliwie
oczekujemy jej w komisariacie. Docenię, jeśli stawi się dobrowolnie.
Scenarzysta wbił w niego obojętny wzrok.
– Jasne. Przekażę. Jeśli wróci.


ROZDZIAŁ 12

Ester obudziła się w niedzielę o świcie. Pomimo iż spała zaledwie niecałe
pięć godzin, nie zdołała już usnąć. Przykryła głowę poduszką, by ukryć się
przed światłem, lecz to nie zatrzymało myśli wirujących w jej głowie. Czy
policja ma już jakiś ślad? Czy jeszcze tu przyjadą? Gdzie Agata spędziła tę
noc? Czy wciąż jest w pobliżu? Odwiedzi ją? Po kwadransie przewracania
się z boku na bok Ester postanowiła wstać i zabrać się do pracy.
Gdy wyszła na korytarz, przez uchylone drzwi pokoju Marceliny ujrzała
zaścielone łóżko i okno z odsłoniętymi zasłonami. Czyżby jej przyjaciółka
również już nie spała? A może wcale nie udało się jej zasnąć? Wyjechała
bez pożegnania? Ester cicho zapukała, a  kiedy nie rozległa się żadna
odpowiedź, zajrzała za próg. W  nozdrza uderzył ją smród dymu
tytoniowego. Do cholery, przecież tyle razy prosiła Marcelinę, żeby paliła
tylko na zewnątrz! Łóżko wyglądało na nietknięte, jakby w  nocy nikt na
nim nie leżał, ale może Marcelina po prostu starannie je po sobie zaścieliła.
Na pewno nie pojechała do domu, bo na stoliku nocnym zostawiła okulary,
zapalniczkę i  leki na tarczycę. Ester wzruszyła ramionami, podeszła do
okna i  wpuściła do pokoju świeże powietrze. Zauważyła, że na podłodze
leży pognieciona katanka Marceliny. Odruchowo się po nią schyliła  –
i cicho krzyknęła z zaskoczenia.
Przez kilka sekund stała pochylona, krew napływała jej do głowy,
a skronie pulsowały. Co to ma znaczyć? Przed oczami miała torbę, której
wczoraj bezskutecznie szukała policja. Brązową, z delikatnej skóry, ze złotą


tabliczką i  wieloma kieszeniami. Leżała wepchnięta między nogi łóżka
a szafkę nocną. Otwarty zamek błyskawiczny odsłaniał satynową kieszonkę
wewnętrzną, a z niej wystawał róg telefonu Anny.
Zatem to Marcelina schowała tę torbę.
Ale dlaczego?
Ester powoli się wyprostowała i  złożyła ręce na piersiach. Wczoraj
słyszała wyraźnie, jak Marcelina zeznała policji, że w  bungalowie nie
została torba ani telefon Anny. Czy próbuje coś ukryć? Coś, co znajduje się
w  tym telefonie? SMS-y? Ester znów się pochyliła i  przyglądała się
w  zamyśleniu rogowi tego srebrnego urządzenia tkwiącego we
wnętrznościach luksusowej torby. Już prawie po nie sięgnęła, ale
w  ostatniej chwili udało się jej poskromić ciekawość. Gdyby do pokoju
weszła Marcelina i  przyłapała ją z  telefonem w  dłoni, Ester czułaby się
zawstydzona.
Postanowiła, że lepiej będzie po prostu spytać Marcelinę, o co w tym
wszystkim chodzi.
Spodziewała się zastać przyjaciółkę w kuchni, lecz pomieszczenie było
puste. Salon też. Ester już chciała wyjść na podwórze, gdy nagle zauważyła,
że stara, drewniana skrzynka, w  której trzyma dzienniki, stoi inaczej niż
zwykle. Naprawdę inaczej. Ester zawsze ustawiała ją srebrną tabliczką
w stronę pokoju, żeby nie myliła się jej ze stojącą obok skrzynką na faktury
i  potwierdzenia zapłaty przekazów pocztowych. Teraz srebrna tabliczka
była skierowana do ściany.
Ester natychmiast przypomniała sobie poprzedni wieczór, gdy szukała
dzienników z  dzieciństwa. Była pewna, że kiedy je odkładała, ustawiła
skrzynkę tak jak zawsze. Dobrze to pamiętała.
Potrafiła sobie wyobrazić, co się stało: Marcelina nie mogła zasnąć,
zeszła na dół, przypomniała sobie o dziennikach, i choć nie wiedziała, gdzie


dokładnie są one schowane, wcześniej widziała, że Ester bierze kluczyk
spod figurki Buddy i wychodzi z nim do salonu. Postanowiła więc odnaleźć
te zapiski i  udało jej się to. Prawdopodobnie zamierzała odłożyć je na
miejsce, zanim gospodyni się obudzi. Czy wciąż ma je przy sobie?
Ester poszła do kuchni po klucz, potem ściągnęła drewnianą skrzynkę
z  szafy i  podniosła wieko. Szkolne zeszyty z  rogami pozaginanymi od
częstego czytania ktoś niedbale wrzucił do środka. Kilku brakowało.
Szybko sprawdzała zawartość, a po twarzy i szyi rozlewał się jej rumieniec.
Tak. Zniknęła szóstka.
„Ach, Boże, dlaczego akurat szóstka!"
Gdzie Marcelina podziewa się z tym dziennikiem? Czy tak wczesnym
rankiem wyszła na ogród? Nie jest za zimno? Chociaż: niech zmarznie!
Wściekła Ester zacisnęła zęby. Palenie w pokoju dla niepalących mogłaby
jeszcze wybaczyć, ale czytanie cudzych dzienników to już wyraźne
przekroczenie granic! Ester często się śniło w okresie dojrzewania, że idzie
po ulicy i  nagle orientuje się, iż od pasa w  dół jest naga. Z  przerażenia
zawsze zaciskało się jej wtedy gardło i  dokładnie tak samo poczuła się
teraz. Marcelina zbezcześciła jej prywatność, tak jakby czytanie cudzych
intymnych dzienników było najnaturalniejszą czynnością na świecie. A na
domiar złego wzięła akurat ten zeszyt, którego Ester dobrowolnie na pewno
by jej nie pożyczyła.
Dziennik, którego nie pożyczyłaby nikomu.
Ester powoli wyszła z  pensjonatu i  zmrużyła oczy na widok bladego,
porannego słońca. Czy Marcelina będzie ją wypytywać o  to, czego się
właśnie dowiedziała? Skrytykuje ją? Zażąda wyjaśnień? I  gdzie się
podziewa? W  koronie orzecha przekrzykiwały się ptaki, ale poza tym
wszędzie panowała cisza. Ester obeszła ogród, nacisnęła klamki
bungalowów (oczywiście ich drzwi były zamknięte na klucz, a  ten,


w którym spała Anna, został dodatkowo zaplombowany przez policję), ale
nigdzie nie znalazła Marceliny. Powoli doszła do parkingu, gdzie odkryła,
że zniknęło też jej auto.
Zatem Marcelka zabrała dziennik i  wyjechała, by spokojnie go
przeczytać. Może dobrała się do niego jeszcze przed świtem i nie chciała
zostać z  nim w  gospodarstwie, żeby jej przyjaciółki nie zwabiło na dół
światło? Ale dokąd pojechała? Raczej nie do domu, bo zostawiła
w  pensjonacie wszystkie swoje rzeczy a  nawet torbę Anny… Kiedy
zamierza wrócić? Ester wpatrywała się przez chwilę w  ślady opon, jakby
mogły jej one wyjawić zamiary przyjaciółki, a  potem z  długim
westchnieniem ruszyła z powrotem do pensjonatu.
Może powinna do niej zadzwonić, ale cóż mogłaby powiedzieć? Jak
śmiesz czytać mój dziennik? Natychmiast go tu przywieź… Ester pokręciła
głową. Kłótnia przez telefon wydawała się jej jeszcze gorsza niż twarzą
w twarz, bo druga osoba może się w każdej chwili rozłączyć i pozostawić
spór nierozstrzygnięty. A Ester tak bardzo nie cierpiała konfliktów, że nie
chciała ich przeciągać o ani jedną niepotrzebną chwilę.
Gdyby Marcelina się rozłączyła, Ester żałowałaby swojego ataku
i potem jeszcze by ją przepraszała. Dobrze się znała i wiedziała, jak bardzo
jest słaba.
Może nawet w ogóle nie poruszy tego tematu. Gdy przyjaciółka wróci,
Ester dyskretnie wyjdzie z  domu i  pozwoli Marcelinie „niepostrzeżenie"
odłożyć dziennik do skrzynki? Najlepiej byłoby, gdyby Marcelina nie
wspominała o jego treści. Dzięki temu obie mogłyby udawać, że nic się nie
stało.
Z rozmyślań wyrwał Ester ruch w wysokiej trawie. Tuż potem przebiegł
jej przez drogę chudy, bury kot z  naderwanym uchem. Niósł w  pyszczku


martwą mysz i  zmierzał z  nią w  stronę basenu. Ester zamarła
i obserwowała, jak kot wrzuca nieruchomego gryzonia w turkusową toń.
Wiatr zmarszczył powierzchnię wody, a zaciekawiony kot obserwował,
jak jego ofiara się kołysze. Wyciągnął łapkę, kilka razy szturchnął mysz,
a  potem próbował wyciągnąć ją na brzeg, lecz kiedy nie udało się za
trzecim razem, zrezygnował i pozostawił mysie ciałko swobodnie dryfujące
na falach. „No proszę, podobno koty nie lubią wody – pomyślała Ester. –
A ten bury gość najwyraźniej uważa basen za świetną atrakcję".
Patrzyła, jak obrócił się i ruszył z powrotem do sadu – prawdopodobnie
po kolejną zdobycz, którą mógłby się potem bawić w wodzie. Najwyraźniej
to włóczęga, który zamieszkał w  stodole. Pod skórą widać mu kości, nie
wygląda zbyt zdrowo. Ester pomyślała, że mogłaby go złapać i zawieźć do
ogrodu matki, gdzie ostatnio namnożyło się mnóstwo myszy, ale pewnie
jest płochy i unika ludzi, bo w przeciwnym razie już dawno by się z nim
spotkała. Trzeba się zastanowić, co z nim począć.
„Jedna zagadka wyjaśniona"  – pomyślała Ester, lecz odkrycie, skąd
biorą się martwe myszy w basenie, wcale jej nie ucieszyło.
Dużo bardziej wolałaby poznać odpowiedzi na inne pytania, na
przykład gdzie zniknęła Marcelina z  dziennikiem i  dlaczego pod jej
łóżkiem znajdowała się torba zamordowanej Anny.
Narzędzie zbrodni zostało znalezione w  odległości dwóch kilometrów
od pensjonatu Ester Czarnej. Odkrył je spekulant handlujący gruntami
rolnymi, który w zeszłym tygodniu kupił tam pole, wcześniej nawet go nie
oglądając, i  dopiero teraz przyjechał nacieszyć się nowo nabytą parcelą.
Brodził w  wysokiej pszenicy i  wyobrażał sobie, jak bardzo się wzbogaci,
gdy przekwalifikuje te grunty rolne na drogą działkę budowlaną, kiedy
nagle potknął się o coś ostrego. Na ziemi leżały widły. Mężczyzna schylił


się po nie i zobaczył, że z ich zębów ktoś bezskutecznie próbował usunąć
ciemnobrązową ciecz przypominającą zaschniętą krew. Wiedział, że
w  sąsiedztwie została przedwczoraj w  nocy zamordowana główna
reżyserka serialu Podwórze, pisały o  tym gazety, ale i  tak chwilę trwało,
zanim mężczyzna skojarzył te dwa fakty. Czy to możliwe, że właśnie
trzyma w  rękach narzędzie zbrodni? Z  obrzydzeniem cisnął widły na
ziemię, ale szybko zrozumiał, iż udawanie, że o  niczym nie wie, byłoby
błędem. Na widłach już są jego odciski palców, ale jeśli to naprawdę jest
narzędzie zbrodni, mógłby przez to wpaść w poważne tarapaty. A przecież
jest porządnym człowiekiem, który nigdy nie miał problemów z  prawem,
więc dlaczego miałby się bać policji? Gdyby chodziło o  kradzież lub
oszustwo, nie mieszałby się w to, ale morderstwo to ohydna sprawa, a on
chętnie przyczyni się do złapania sprawcy. Wprawdzie policja na pewno
przyśle tu ludzi, którzy podepczą zboże, ale czy to ważne? Przecież nie
kupował tego pola po to, żeby zarabiać na jakimś cholernym ziarnie. Czy
splamiona krwią przeszłość mogłaby jakoś pokrzyżować plany biznesowe?
Raczej nie. Jeśli wystawi dobrą cenę, chętni na pewno się znajdą. Ludzie
mieszkają nawet przy wysypiskach śmieci i  przy autostradach, byle tylko
trochę zaoszczędzić, więc dlaczego mieliby nie kupić działki budowlanej
sąsiadującej z  miejscem zbrodni? Dłużej się nie zastanawiał i  wykręcił
numer alarmowy.
Kiedy Bergman przyjechał do pensjonatu Gospodarstwo po raz
pierwszy, przeprowadził z  jego właścicielką tylko jedną krótką rozmowę.
Wprawdzie Ester Czarna nie miała alibi  – rzekomo była sama w  domu
i  spała  – ale nie posiadała również żadnego motywu do popełnienia
morderstwa. Zeznała, że jest najlepszą przyjaciółką Anny z dzieciństwa i że
nigdy nie poróżnił ich żaden spór.


Lecz po rozmowie z  Wilmą inspektor stwierdził, że musi dokładniej
przesłuchać Ester. Okazało się bowiem, że między nią i  Anną doszło do
przynajmniej jednego poważnego konfliktu, wprawdzie przed laty, ale to
nie wykluczało jego powiązania z  teraźniejszością. Dobrze byłoby
wiedzieć, czego ten spór dotyczył.
Zastał ją przy basenie. Przykucnięta próbowała zwabić chudego, burego
kota kawałkiem boczku. Zwierzę ostrożnie skuliło się w  trawie, opuściło
uszy i pomimo iż najwyraźniej czuło woń przynęty, nic nie wskazywało na
to, by zamierzało do niej podejść.
– Dzień dobry  – krzyknął z  daleka Bergman, ponieważ Ester była
odwrócona do niego plecami, a  on nie chciał jej wystraszyć. Kot
natychmiast czmychnął.
Ester przestraszyła się równie mocno jak zwierzę. Szybko spojrzała za
siebie, a kiedy poznała inspektora, wstała i ruszyła mu naprzeciw.
– To pan… Nie słyszałam auta. Czy udało się odkryć coś nowego
w sprawie Anny?
– Znalazły się widły ze śladami krwi. Prawdopodobnie to nimi
popełniono morderstwo, ale potwierdzi to dopiero raport z laboratorium –
oświadczył.  – Chciałbym poprosić, żeby je pani obejrzała i  powiedziała,
czy należały do pani.
Ester zbladła.
– Gdzie zostały znalezione?
– Na polu jakieś dwa kilometry stąd. Nadepnął na nie pewien
mężczyzna, który zamierza tam budować domy, i na szczęście od razu nas
o  tym zawiadomił. Wprawdzie wczoraj nasi ludzie przeszukali tereny
wokół pensjonatu, ale tylko najbliższą okolicę, co okazało się błędem.  –
Bergman mlasnął niezadowolony.
– Chce budować domy? – powtórzyła zasępiona Ester.


Jej reakcja zaskoczyła inspektora. On rozmawia z  nią o  widłach,
którymi ktoś zabił jej najlepszą przyjaciółkę, a ją bardziej interesują nowe
domy! Wzruszył ramionami.
– Tak mówił.
– A nie wie pan, czy zamierza kupić również to pole? – Ester wskazała
brodą na łan niemal przekwitniętego rzepaku, prześwitujący zza koron
jabłoni.
– Nie złożył u nas zeznania majątkowego – odparł Bergman.
Co się z  tą kobietą dzieje? Wydawała mu się dziwnie podminowana,
jakby się go obawiała. Czy próbuje uniknąć tematu morderstwa, bo coś
ukrywa?
Zrobiła skruszoną minę.
– Wie pan, od dawna się boję, żeby obok pensjonatu nie wyrosło mi
jakieś miasteczko-sypialnia, więc pańskie słowa trochę mnie…  – Nie
dokończyła i  machnęła ręką.  – Nieważne. Mówił pan o  tych widłach,
prawda? Gdzie są?
– Moi koledzy już je zabrali, więc musi pani pojechać ze mną na
komisariat – oświadczył Bergman.
– Dobrze, obejrzę je  – powiedziała i  zamrugała. Może dopiero teraz
w  pełni do niej dotarło, dlaczego rozmawiają o  jej narzędziach
ogrodowych. – Czyli naprawdę ktoś ją nimi dźgnął? – szepnęła, a ponieważ
Bergman nie odpowiadał, kontynuowała:  – Wczoraj wieczorem wciąż
rozmawiałam o Annie z Marceliną w czasie teraźniejszym.
Skinął głową.
– To normalne.
Ester uśmiechnęła się smutno.
– Wie pan, czego Anna bała się najbardziej? Że przeżyje swoją córkę.
Kiedyś jakaś wiedźma wyczytała jej tę bzdurę z  dłoni, a  kiedy Agata


zaczęła brać narkotyki, Anna wciąż oczami wyobraźni widziała ją gdzieś
w szalecie, umierającą po przedawkowaniu. Chyba to dlatego wysłała ją do
poprawczaka. Ale przepowiednia się nie spełniła…
– Zazwyczaj się nie spełniają.
Skinęła głową potakująco i odkaszlnęła.
– Nie traćmy czasu. Przebiorę się i możemy jechać.
– Jeszcze jedna sprawa  – zatrzymał ją.  – Przyjechałem tu przede
wszystkim po to, by o coś spytać. Czy możemy na chwilę usiąść?
Ester znów zrobiła się nerwowa. Przestąpiła z nogi na nogę, spojrzała
niepewnie w  stronę domu, a  potem wskazała na białe plastikowe leżaki
przy basenie.
– Może tutaj?
– Wolałbym w  środku.  – Bergmanowi było tak gorąco w  szarym
garniturze, że nie czekał na zaproszenie i ruszył do drzwi. Ester biegła za
nim.
– Czy będzie pan robić rewizję?
Te słowa tak go zaskoczyły, że najchętniej od razu przeszukałby
pensjonat od piwnicy po strych, ale potrzebowałby nakazu sądowego.
– Nie. A powinienem?
– W żadnym razie! Gdzie tam! Nie mam nic do ukrycia.
Zaczynał w to poważnie wątpić, ale postanowił nie kontynuować tego
tematu.
– Właściwie zamierzałam do pana zadzwonić. W sprawie tych wideł –
powiedziała Ester dość pogodnym głosem, a  Bergman był pewien, że
gospodyni znów celowo zmienia temat, żeby nie mówić o  niewygodnych
sprawach. Zaczął dostrzegać w  niej cichą manipulatorkę, która miło
i niepostrzeżenie rozstawia wszystkich według własnych potrzeb. Najlepsza


przyjaciółka Anny Walenty najwyraźniej rozwijała tę umiejętność od lat
i  osiągnęła wielką wprawę, dzięki której w  kontaktach z  zaborczą
scenarzystką przynajmniej czasem stawiała na swoim.
– Dlaczego?  – spytał, pomimo iż nie spodziewał się, że usłyszy coś
istotnego.
– Chyba wiem, kto jest mordercą – oświadczyła Ester.
– Doprawdy? Kto?
– Gdy przyjechali scenarzyści Podwórza, Andrzej, ten kolega Anny,
fotografował ich przy stodole i  wszystkim wciskał do ręki widły jako
rekwizyt. Wczoraj wieczorem pomyślałam, że mógł to zrobić celowo, żeby
na trzonku zostały odciski palców całego zespołu.
Znów Andrzej? Zamyślony Bergman obserwował, jak wysoka trawa
biczuje jego nogawki. Do tego chłopaka i  jego dziewczyny prowadzi
podejrzanie dużo nici, ale to jeszcze nie znaczy, że mordercą jest któreś
z nich.
– I podejrzewa go pani?
– Nie znam go, ale wydaje mi się dziwny. Może przyjechał tu
z zamiarem pozbycia się Anny, a kiedy zobaczył te widły, wpadł na pomysł,
jak to zrobić.
– Czy mieli jakieś zatargi?
Ester wzruszyła ramionami.
– Nic mi na ten temat nie wiadomo. Anna raczej nie rozmawiała ze mną
o  pracy.  – Gospodyni szybko przeszła przez małe podwórze wyłożone
nieszlifowanymi kamieniami i  otworzyła Bergmanowi drzwi do domu.
Z ciemnego korytarza owionął inspektora chłód i lekka stęchlizna starego
budynku. Wszedł do środka i rozglądał się z rękami w kieszeniach. Wczoraj
podczas przesłuchań widział, że wystrój gospodarstwa jest dość
egzotyczny, ale dziś przywiązywał wagę do szczegółów, na przykład do


wiszącej maty trzcinowej dzielącej duży przedpokój na dwie części. Zajrzał
za nią i  zobaczył zwykłe drewniane półki ze środkami czystości,
narzędziami ogrodowymi i  szpargałami typowymi dla wiejskich domów
w  tej części świata. Ścianę nad schodami na pierwsze piętro zdobiły
pstrokate drewniane maski. Miały włosy z  czegoś przypominającego
końskie włosie oraz otwory w  kształcie wytrzeszczonych oczu
i uśmiechniętych ust.
– Ładne maski  – powiedział inspektor i  obejrzał się. Ester stała przy
drzwiach wejściowych i  wyglądała na… śmiertelnie przerażoną. Czy
pozwoliłaby mu wejść po schodach na górę? Czy jest tam coś, co chciałaby
ukryć? Przez chwilę zastanawiał się, czy tam wejść, tłumacząc to na
przykład chęcią zobaczenia, jak został zagospodarowany strych, ale potem
zrezygnował z tego pomysłu. Ester na razie nie jest podejrzana, a on chce
przeprowadzić z  nią poważną rozmowę. Gdyby tak brutalnie naruszył jej
prywatność, raczej nie zaczęłaby mu się potem zwierzać.
Ściągnął jedną maskę ze ściany i przyłożył ją sobie do twarzy.
– Ludzie na Bali wierzą, że jeśli często nosi się maski, mogą one ukraść
duszę – powiedziała cicho Ester.
Odwiesił drewnianą twarz na haczyk, ale wciąż stał na schodach.
– To stamtąd je pani przywiozła?
– Tak. Mieszkałam tam trzynaście lat  – odparła zwięźle, otworzyła
kolejne drzwi i  cofnęła się, by wpuścić Bergmana.  – Proszę. Usiądziemy
w kuchni.
Wszedł do pomieszczenia, w  którym rozmawiał z  Ester wczoraj.
Przywitało go tykanie starego zegara z olbrzymim wahadłem. W rogu stała
leciwa maselnica przyozdobiona trzciną, a  nad nią wisiały kolejne maski.
Błyszczące krzesła oblepione kawałkami luster i  szkiełek zaciekawiły
Bergmana już wczoraj, podobnie jak zasłonka z  koralików, przez którą


widać było kolejne pomieszczenie z  ciemnoczerwonymi ścianami
i mnóstwem poduszek rozrzuconych na drewnianej podłodze. Lecz dopiero
dziś zauważył witrynę, służącą Ester najwyraźniej jako sejf wspomnień.
Znajdowały się w niej gładkie kamyki, duże muszle, mnóstwo egzotycznej
biżuterii i  zdjęcia w  staromodnych ramkach. Opalona Ester pod palmą
z trzema Indonezyjkami, Ester w koszuli nocnej na łóżku z baldachimem,
Ester z dwoma czarnookimi niemowlętami na rękach. Były tam też starsze
fotografie, na których mogła mieć osiemnaście, dziewiętnaście lat,
wszystkie z  imprez lub knajp: Ester z  koktajlami w  obu dłoniach,
obejmowana przez mężczyznę o  twarzy pokrytej tatuażami, Ester
w  rozmazanym tłumie tańczących ludzi, roześmiana Ester, Anna
i Marcelina przed sceną (Bergman poznał je bez problemu wszystkie trzy,
choć Annę widział tylko martwą).
– Miała pani ciekawe życie – rzucił i usiadł przy stole.
– Owszem, choć często wbrew własnej woli.  – Westchnęła.  – Ale na
emeryturze na pewno będę miała co wspominać.
Nalała do dwóch szklanek wodę mineralną i  usiadła naprzeciw
inspektora. Jej ciemne włosy były spięte niedbale, a twarz nieumalowana.
Miała na sobie luźną czarną koszulkę z  głębokim dekoltem. Taki styl do
niej pasował i  odmładzał ją. Kiedy sięgnęła po szklankę, inspektor
zauważył na jednym z jej palców wytatuowaną obrączkę.
– Kiedy wróciła pani z Bali?
– Cztery lata temu.
W duchu szybko liczył: spędziła w  Indonezji trzynaście lat, więc
wyjechała tam siedemnaście lat temu. Zatem miała wtedy dwadzieścia dwa
lata. Jej matka zeznała, że mniej więcej wówczas doszło do konfliktu
między Ester i Anną.
– Dlaczego się tam pani wyprowadziła?


Spuściła wzrok.
– Zakochałam się w  mężczyźnie, który stamtąd pochodził. Studiował
w  Pradze. Wyjechaliśmy na wakacje na Bali i  pobraliśmy się tam  –
pokazała palec z  wytatuowaną obrączką.  – A  potem już tam po prostu
zostaliśmy.
– Teraz jest pani rozwiedziona?
– Tak. Już w  ogóle nie dogaduję się z  Yonem. Znalazł sobie młodszą
kobietę, a nasze dzieci są mu całkowicie obojętne.
– To dlatego wróciła pani do Czech?
– Tak.
– Czy po rozwodzie nosi pani swoje panieńskie nazwisko?
– Owszem. Chciałam postawić kropkę za przeszłością. Dlaczego to
pana interesuje?  – Zaczęła stukać niepomalowanymi paznokciami
w szklankę. Te pytania wyraźnie ją denerwowały.
– Czy wyjechała pani na Bali z powodu strasznej kłótni z Anną?
Przełknęła ciężko ślinę i próbowała zamaskować to łykiem wody. Kiedy
odstawiała szklankę, zahaczyła jej dnem o róg stołu, a woda prysnęła aż na
Bergmana.
– Przepraszam! – Ester pobiegła po ścierkę. – Wie pan, jestem trochę
zdenerwowana, bo martwię się o Marcelinę… Marcelinę Żarnowiec, z nią
również pan wczoraj rozmawiał  – tłumaczyła, wycierając blat.  – Została
u mnie na noc, ale kiedy się obudziłam, już jej tu nie było i od tego czasu
nie daje znaku życia.
Znów odwraca uwagę od niewygodnego tematu! Bergman zaczynał
dostrzegać pewne wzorce w jej zachowaniu.
– Może pojechała do domu. Czy dzwoniła pani do niej?
Wrzuciła ścierkę do zlewu.


– Tak, ale nie odbiera. Zostawiła tu okulary, leki i…  – przerwała
i  zaczerwieniła się.  – Nieważne. Właściwie nie mam pojęcia, po co panu
o tym opowiadam. Przecież w końcu się odezwie.
– Na pewno.  – Bergman poczekał, aż Ester wróci na swoje miejsce.
W  pamięci zanotował, żeby sprawdzić, gdzie przebywała Marcelina
Żarnowiec, ponieważ ona też nie ma alibi, natomiast tajna miłość do Anny
mogłaby stanowić motyw. Poza tym to już druga po Monice Benio osoba,
która tajemniczo znika. – Czy wiedziała pani, że Marcelina kochała Annę?
Gospodyni się zasępiła.
– Czy ma pan na myśli… miłość?
– Wyznała te uczucia na pewnym lesbijskim forum. Czyli nic pani
o tym nie wie?
Ester wyglądała na szczerze zaskoczoną.
– Oczywiście, że nie! To musi być jakaś pomyłka. Przecież Marcelina
chodziła z kilkoma facetami. Chociaż… – Zamyśliła się. – Z żadnym z nich
nie wytrzymała dłużej niż kilka miesięcy.
– Nigdy nie zwierzała się pani z tej miłości?
– Nie.  – Ester sprawiała wrażenie bardziej rozluźnionej. Chyba
ucieszyło ją to, że temat jej wyjazdu na Bali odszedł już w  zapomnienie.
Bergman spojrzał jej w oczy.
– A  teraz proszę mi powiedzieć, co zaszło siedemnaście lat temu
między panią i Anną.
Westchnęła przeciągle.
– Wiem, że dziś rano rozmawiał pan z moją mamą. Od razu do mnie
zadzwoniła. Powiedziała panu, że kiedyś pokłóciłam się z  Anną.  – Gdy
Bergman tylko skinął głową na potwierdzenie, zacisnęła usta.  –
Pokłóciłyśmy się o faceta. Takie rzeczy się zdarzają. Anna miała wrażenie,
że chcę jej odbić chłopaka... Choć wcale tego nie planowałam. Była o mnie


zazdrosna, przez jakiś czas ze sobą nie rozmawiałyśmy, ale potem wszystko
sobie wyjaśniłyśmy.
– Co to był za mężczyzna?
Jej wargi zadrżały.
– Jarosław. Anna potem za niego wyszła. Ma z  nim Agatę. Był
wyraźnie starszy niż my.
Bergman wyczytał w  aktach, że Anna Walenta owdowiała osiem lat
temu. To przebrzmiała sprawa, po tak długim czasie przyjaciółki raczej nie
pokłóciły się o to ponownie.
– Zatem to nie przez ten konflikt podniosła pani kotwicę
i wyprowadziła się do Indonezji?
– Nie – odparła szybko. – To naprawdę nie była żadna wielka kłótnia.
Nie powinien pan traktować słów mamy zbyt poważnie. Jest trochę…
– Dziwna. – Inspektor dokończył, bo właśnie to słowo przyszło mu do
głowy jako pierwsze w związku z Wilmą Czarną.
– W  rzeczy samej.  – Ester przytaknęła zamyślona.  – Choć akurat to
określenie mi się nie podoba. Zewsząd słyszymy, że mamy być sobą, ale
jeśli ktoś naprawdę tak zrobi i odróżni się od stada, od razu zostaje uznany
za dziwaka.
Bergman się uśmiechnął.
– Nie miałem na myśli nic złego.
– Wiele osób się z niej śmieje. To mi przeszkadza.
– Wiele osób jej zazdrości, że potrafi żyć po swojemu.  – Inspektor
wstał, by dać do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. – Pojedziemy
jeszcze na komisariat, żeby obejrzała pani te widły, dobrze?
Chciał ruszyć do drzwi, ale z jego kieszeni dobiegł dzwonek telefonu.
– Tak, Adamie?


Bergman przez chwilę słuchał, a  potem znów usiadł, wolną ręką
wyciągnął z  torby długopis i  kartkę, po czym zapisał na niej kilka zdań.
Ester obserwowała go przestraszona.
– Gdzie ją znaleźli? Dobrze, już tam jadę.
Zauważył, że Ester zbladła.
– Od kiedy nie żyje?
Rozłączył się i  spojrzał w  rozszerzone z  przerażenia źrenice Ester.
Spodziewała się, co zaraz usłyszy, a  inspektor postanowił załatwić to
szybko jak zdarcie plastra, bo po cóż miałby oddalać nieunikniony ból?
– Marcelina Żarnowiec została zamordowana  – powiedział bez
zbędnych ceregieli. – Znaleziono ją przy aucie na parkingu leśnym jakieś
dziesięć kilometrów stąd. Ma przy sobie torebkę i dokumenty, więc nie ma
wątpliwości, że to ona.


ROZDZIAŁ 13

Chciał jak najszybciej pojechać na miejsce zbrodni, ale postanowił
poczekać przynajmniej dziesięć, piętnaście minut, aż Ester trochę się
uspokoi. Doradził jej, żeby zadzwoniła na przykład po matkę lub po
koleżankę, ale na dźwięk ostatniego słowa gospodyni znów zaczęła
szlochać. Dopiero wtedy inspektor w pełni zrozumiał, w jakiej sytuacji się
znalazła. Może nie ma więcej koleżanek i prawdopodobnie boi się o swoje
życie. Skoro dwie z  trzech przyjaciółek zostały zamordowane, Ester
musiało przyjść do głowy, że teraz kolej na nią.
Oczywiście pod warunkiem, że to nie ona je zabiła.
Dyskretnie spojrzał na zegar z wahadłem. Wskazywał, że od rozmowy
z Adamem upłynęło już prawie piętnaście minut.
– Muszę panią teraz zostawić, ale wrócę. Chcę jeszcze porozmawiać
o  wczorajszym wieczorze i  dzisiejszym poranku  – oznajmił i  ruszył
w  stronę drzwi.  – Możliwe, że jest pani ostatnią osobą, która widziała
Marcelinę Żarnowiec, zanim została ona zamordowana. Proszę
przypomnieć sobie jak najdokładniej, o czym rozmawiałyście, i wszystkie
inne szczegóły.
Skinęła głową i w milczeniu patrzyła na wychodzącego Bergmana.
– Niech pan jeszcze poczeka  – niemal szepnęła, gdy położył rękę na
klamce. – Powiem panu, co tak naprawdę wydarzyło się… te osiemnaście
lat temu.


Spojrzał na nią niecierpliwie. Nie była to akurat najlepsza chwila na
rozmowy o  odległej przeszłości. Lecz z  drugiej strony: ucieszyło go, że
szok po stracie kolejnej przyjaciółki zmusił Ester Czarną do większej
otwartości. Bergman przez cały czas miał wrażenie, że ta kobieta nie jest
z  nim całkiem szczera. Powoli wrócił do stołu. Nic się nie stanie, jeśli
pojawi się na miejscu zbrodni dziesięć minut później. Pracuje tam cały
zespół, dowodzi nim Adam, więc poradzą sobie bez niego.
– Słucham – zachęcił ją do zwierzeń i usiadł.
– W  torebce Marceliny prawdopodobnie znajdzie pan mój stary
dziennik – zaczęła cicho Ester. – Rano odkryłam, że go stąd zabrała. Chyba
pojechała o świcie do lasu, żeby spokojnie go przeczytać, a tam ktoś ją… –
Nagle nie mogła zaczerpnąć powietrza, jakby dusiła się słowem zabił.
– W tym dzienniku opisała pani kłótnię z Anną?
– Tak – odparła cicho. – Kiedy spytał mnie pan o nią po raz pierwszy,
pomyślałam, że to bardzo dziwne, że niektóre wydarzenia znikają na wiele
lat, a potem życie okłada nas nimi kilka razy jednego dnia.
– Jak pani sądzi, dlaczego ten dziennik mógł interesować Marcelinę?
Wzruszyła ramionami.
– Naprawdę nie mam pojęcia. Myślę, że wybrała ten zeszyt
przypadkowo. Wzięła po prostu jeden z wielu, przez całe życie zapisałam
ich kilkadziesiąt. Po prostu chciała jakoś to wszystko odreagować, czytać
o Annie… O czasach, gdy jeszcze żyła. Rozumiem tę potrzebę. Najpierw
mnie to zdenerwowało, ale gdyby wróciła z  tym dziennikiem i  przyznała
się, że go wzięła, chyba nie miałabym o  to pretensji. Być może ja na jej
miejscu też nie oparłabym się takiej pokusie.
Bergman wiedział, że jeśli zamordowana naprawdę miała dziennik przy
sobie, trafi on do niego wraz z pozostałymi jej rzeczami. Mimo to zachęcił
Ester do kontynuowania opowieści.


– Proszę opowiedzieć mi o tej kłótni.
– Wie pan, jest to coś, o czym tak normalnie się nie opowiada, dlatego
z  początku wolałam zachować to dla siebie. Nie chodzi o  żadną wielką
tajemnicę… Nie wyjaśni tych morderstw, nie spodziewam się tego. Ale
wolę, żeby dowiedział się pan o tym ode mnie, a nie z moich zapisków. –
Spojrzała na niego zaczerwienionymi oczami.  – Na samą myśl o  tym, że
teraz przeczyta je cały wydział…
„Cały raczej nie, ale kilka osób na pewno" – pomyślał Bergman, lecz
milczał.
– Wszystko zaczęło się od seksu we troje  – powiedziała Ester
beznamiętnym głosem. – Anna chodziła z Jarosławem, była w nim strasznie
zakochana, a  on powiedział jej, że nie jest stworzony do monogamii.
Romansując z  Anną, zdradzał żonę. Potem porzucił żonę i  zamieszkał
z Anną. – Ester wodziła opuszkiem palca po brzegu szklanki, patrząc gdzieś
za plecy inspektora, jakby oglądała tam na płótnie film ze swojej
przeszłości.  – Anna wymyśliła seks we troje. Wierzyła, że dzięki temu
Jarosław pokocha ją jeszcze bardziej. Chciała… dać mu tę miłość na
urodziny. – Bergman zauważył, że przy słowie miłość jej głos nieznacznie
zadrżał.  – Zależało jej na tym, by tą drugą kobietą była osoba, którą zna
i której ufa. Poprosiła o to mnie.
– A pani się tak po prostu zgodziła?
Przytaknęła.
– Anna była moją przyjaciółką. Potrzebowała pomocy. Wie pan,
w dzieciństwie przysięgłyśmy sobie, że zrobimy dla siebie wszystko. Kiedy
miałyśmy szesnaście lat, Anna spytała mnie na przykład: „Gdyby była
wojna, a ty musiałabyś wybierać, czy zabijesz swojego chłopaka, czy mnie,
to kogo byś zabiła?". A  ja odpowiedziałam: „Oczywiście, że jego".
I mówiłam to poważnie. Anna długo była dla mnie… wszystkim.


– Czyli seks we troje doszedł do skutku, a  Anna zaczęła być o  panią
zazdrosna?
– Tak.
– Bezpodstawnie?
Ester przeniosła wzrok na twarz Bergmana. Najwyraźniej wahała się,
czy ma wyjawić prawdę, ale w końcu się zdecydowała.
– Nie.
– Czy spotykała się pani potajemnie z jej partnerem?
– Nie.
Bergman zmarszczył brwi.
– Zatem w czym tkwił problem?
– Zakochałam się w nim. I… zaszłam z nim w ciążę.
– Podczas tego jednego seksu we troje?
– Tak.
– Czy Anna się o tym dowiedziała?
Ester zacisnęła wargi.
– Powiedziałam jej, że jestem w ciąży, ale nie wspomniałam o tym, że
kocham Jarosława. Przecież to był jej facet. Nie jestem taką bestią, żeby
niszczyć związki swoich przyjaciółek. – Znów przeniosła wzrok gdzieś za
inspektora. – Oszalałam na jego punkcie, choć nienawidziłam się za to. Nie
powiedziałam o tym ani jemu, ani Annie, ani nikomu innemu. Zapisałam to
tylko w dzienniku, który teraz ma Marcelina.
– Ale Anna się zorientowała, że kocha pani jej chłopaka, prawda?
– Podejrzewała to. Była z  tego powodu bardzo nieprzyjemna, ale
wypierałam się wszystkiego dzielnie jak partyzantka podczas
przesłuchania. – Zaśmiała się gorzko. – Nie wyciągnęła ze mnie prawdy.
– W takim razie o co się tak strasznie pokłóciłyście?


– Zmusiła mnie do aborcji. – Ester spojrzała Bergmanowi w oczy, a on
zrozumiał, że do dziś dręczą ją wyrzuty sumienia. – Wtedy po raz pierwszy
zrozumiałam, że Anna wydaje mi się cudowna, bo taką udaje, a nie dlatego,
że taka jest. Przysięgłam jej, że Jarosław nigdy się nie dowie, że to jego
dziecko, ale Anna i  tak była wściekła. Powiedziała, że jeśli donoszę tę
ciążę, zniszczę ich związek. Że się rozejdą i że to będzie moja wina.
Bergman pomyślał, że gdyby Ester się wówczas zbuntowała, mogłaby
mieć i dziecko, i Jarosława. Powiedział to na głos.
– Owszem, ale przecież nie zrobiłabym tego Annie  – powtórzyła
beznamiętnie.
– Kochała go pani, tak? A  mimo to nie chciała go pani zdobyć?
Przecież to Anna jako pierwsza zachowała się egoistycznie. Byłybyście
kwita!
Pokręciła głową.
– On nie byłby ze mną szczęśliwy. Potrzebował takiej dzikuski jak
Anna. Kochałam ich oboje i nie chciałam niszczyć ich życia, czy to takie
dziwne? – Ester podniosła głos.
„Dla wielu ludzi dziwne"  – pomyślał Bergman, ale postanowił to
przemilczeć.
– W  końcu poszłam na zabieg  – kontynuowała po chwili cicho.  –
A miesiąc później Anna zaszła w ciążę. Myślę, że gdyby nie ta sytuacja ze
mną, jeszcze długo wstrzymywałaby się z  dzieckiem, ona była raczej
karierowiczką niż domatorką, ale dzięki mnie wpadła na pomysł, jak
przywiązać Jarosława do siebie.
– To panią zabolało i wyjechała pani do Indonezji – dokończył za nią
Bergman.
– Tak… Wyjechałam z Yonem. On stamtąd pochodzi. Akurat skończył
w  Pradze architekturę. Jeździł busem, który własnoręcznie pomalował


w kwiatki i motylki, był takim wstydliwym hipisem… a ja potrzebowałam
wtedy dokładnie takiego mężczyzny. Kogoś, kto nie przejmuje się zbytnio
życiem, wie pan, co mam na myśli? – Kiedy przytaknął, kontynuowała: –
Od dawna o mnie zabiegał, choć powtarzałam, że między nami może być
tylko przyjaźń, nic więcej. Kiedy zaproponował, żebym poleciała z nim na
Bali, żeby odwiedzić jego rodziców, wydało mi się to w  tamtej sytuacji
dobrym pomysłem. Zrobiłabym wszystko, byle tylko nie musieć patrzeć na
ciężarną Annę i trzymać się z dala od Jarosława… To miały być półroczne
wakacje, ale ostatecznie tam zostaliśmy. Na Bali jest pięknie.
– A potem pani mąż znalazł sobie inną.
– Dokładnie tak. Czasem tęsknię. Nawet nie tyle za nim, co za tym
krajem.
Bergman przez chwilę wsłuchiwał się w  tykanie zegara. Co mogłoby
łączyć tę historię z  teraźniejszością? Jaki może mieć ona związek
z  zamordowaniem dwóch przyjaciółek Ester, z  których jedna
prawdopodobnie nie ma z tymi dawnymi wydarzeniami nic wspólnego? Nic
prócz tego, że czytała o nich w dniu swej śmierci…
– Dziękuję za szczerość. – Bergman spojrzał na zegarek i stwierdził, że
już naprawdę najwyższy czas, by udać się na miejsce zbrodni. Wstał, ale
zanim znów podszedł do drzwi, przyszło mu do głowy jeszcze jedno
pytanie.
– Kiedy pogodziła się pani z Anną?
– Wkrótce po moim wyjeździe. Wyjaśniłyśmy sobie wszystko w listach.
Widywałyśmy się w  Pradze co pół roku, a  kiedy Agata podrosła,
przylatywały do mnie obie na wakacje. Już nigdy nie byłyśmy sobie tak
bliskie jak przed tą kłótnią, ale wciąż się przyjaźniłyśmy. Poza tym bardzo
polubiłam Agatę…  – Uśmiechnęła się smutno.  – Zawsze, gdy na nią
patrzyłam, wyobrażałam sobie, że mogłabym mieć córkę w jej wieku.


– Ma pani Ruby i Rose – spróbował ją pocieszyć Bergman i spojrzał na
zdjęcie dwóch czarnookich dziewczynek. Pomyślał, że na pewno są bardzo
podobne do ich indonezyjskiego ojca.
– Nie są moje  – odparła Ester spokojnie i  wstała, żeby go
odprowadzić.  – Po tej aborcji nie udało mi się ponownie zajść w  ciążę.
Adoptowaliśmy bliźniaczki na Bali.
Nie wiedział, co na to powiedzieć.
***
Ofiara została znaleziona w  zaśmieconej trawie na skraju parkingu przy
lesie akacjowym. Droga nie była zbyt ruchliwa, a martwa kobieta leżała za
swoim autem  – starą terenową toyotą z  wgniecionym tylnym lewym
błotnikiem. Prawdopodobnie to dlatego minęło tyle czasu, zanim ktoś
odkrył zwłoki.
– Uduszono ją około dwumetrowym narzędziem zbrodni.
Obstawiałabym damski skórzany pasek. Widzi pan? – Patolożka wskazała
otwartą ranę na szyi.  – To może być ślad po metalowej sprzączce lub
zapięciu.
– Kiedy umarła? – spytał Bergman.
– Ponad dwanaście godzin temu  – oświadczyła patolożka Kwieta
Arnold i dodała: – Często się ostatnio widujemy, prawda?
– Niestety  – odparł inspektor i  spojrzał na Marcelinę Żarnowiec. Jej
szyję zdobiła niczym za ciasny naszyjnik czerwona pręga. Kobieta leżała
głową w  dół na łagodnym zboczu między zgniecionym pudełkiem po
papierosach a  pustym pojemnikiem po oleju silnikowym. Niewidzącymi
oczami wpatrywała się w  czarny rozerwany worek, z  którego wnętrza
wysypywały się śmierdzące śmieci.


– Ponad dwanaście godzin temu  – powtórzył zamyślony Bergman.  –
Spała w  pensjonacie, w  którym popełniono pierwsze morderstwo.
Właścicielka uważa, że wyjechała dopiero rano.
Patolożka pokręciła głową.
– Leży tak od trzeciej lub czwartej w nocy.
– Możliwe, że wiem, po co tu przyjechała – odezwał się Danesz, który
podszedł do nich przed chwilą. – Auto było otwarte. W środku znaleźliśmy
torebkę z dokumentami i telefonem komórkowym. Wygląda na to, że ktoś
zadzwonił do ofiary o  wpół do trzeciej w  nocy z  budki telefonicznej
w dzielnicy Modrzany. Niestety monitoring miejski jej nie obejmuje. Może
znajdą się jacyś świadkowie…
– O wpół do trzeciej w nocy nie bywa na ulicy zbyt wiele osób – rzucił
Bergman. – Ale kto wie, może dopisze nam szczęście.
Podeszli razem do auta Marceliny. Bergman potknął się o  plastikową
butelkę po lemoniadzie, a gdy ją odkopnął, potoczyła się głośno po asfalcie.
Przez korony akacji prześwitywało słońce, a z lasu dobiegał śpiew ptaków,
lecz z powodu licznych śmieci to miejsce nawet w letnim popołudniowym
słońcu wyglądało niegościnnie. „Cóż za koszmarna sceneria śmierci"  –
pomyślał Bergman, choć taki nędzny koniec w  ładnym miejscu byłby
równie nie do przyjęcia.
– Kto ją znalazł?
Adam wskazał na drugi koniec parkingu, gdzie wśród radiowozów stał
stary fiat.
– Ta pani chciała się tu wysikać, a kiedy ściągnęła majtki na skraju lasu,
ujrzała zwłoki. To emerytka ze Słowacji, przyjechała tu do rodziny. Kiedy
z nią rozmawiałem, wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć. Zna to pan… –
Wzruszył ramionami. – Chce pan z nią porozmawiać? Według mnie nie ma
zbytnio o czym… Chyba naprawdę zatrzymała się tu przypadkiem.


– Zobaczymy.  – Bergman spojrzał na zakurzoną maskę auta
Marceliny. – Czyli auto było otwarte?
– Tak. Drzwi po stronie kierowcy były tylko przymknięte, a  kluczyki
zostały w stacyjce.
– Wygląda na to, że morderca umówił się z nią tu na spotkanie.
– A  kiedy tylko wysiadła, rzucił się na nią i  ją udusił  – uzupełnił
Danesz.
– Czy znaleźliście jakieś ślady walki? – spytał inspektor.
– Nie. Pod paznokciami ofiary nie ma skóry ani włosów napastnika.
Ponadto ofiara nie ma prawdopodobnie żadnych ran oprócz tych po
narzędziu zbrodni. Najwyraźniej zaatakował ją ktoś, po kim się tego nie
spodziewała.
Bergman skinął głową.
– Trzeba dobrze przeszukać wnętrze auta na wypadek, gdyby morderca
przyjechał tu razem z  nią, a  potem ulotnił się pieszo, choć ta wersja nie
wydaje mi się zbyt możliwa. Czy ma pan dla mnie coś jeszcze?
Danesz zrobił przebiegłą minę.
– Tak. Coś wyjątkowego. Oprócz typowych rzeczy, które kobiety noszą
w  torebkach, znaleźliśmy również dziennik. Nie należy do Marceliny
Żarnowiec…  – przeniósł wzrok na zwłoki  – tylko do Ester Czarnej. Jest
podpisany i pochodzi sprzed osiemnastu lat.
Bergman zacisnął wargi.
– Zajmiemy się nim, kiedy zdejmą odciski placów. Ale chyba wiem, co
jest w środku.
Z miejsca zbrodni inspektor wrócił do Ester, ale nie dowiedział się już
od niej niczego przełomowego. Znów nie posiadała alibi na czas
morderstwa. Nie słyszała, jak Marcelina wychodzi z  domu. Myślała, że


przyjaciółka wyjechała rano, bo do głowy by jej nie przyszło, że mogłaby
wyjechać w  środku nocy. Nie, nie pokłóciły się. Bergman spędził
w gospodarstwie pół godziny, a potem udał się do biura.
Przez cały dzień nie opuszczało go nieprzyjemne przeczucie, że
przeoczył ważne powiązanie lub zlekceważył jakąś informację, która
mogłaby wyjaśnić obie zbrodnie. Morderstwa dwóch najlepszych
przyjaciółek na pewno są ze sobą powiązane, ale w  jaki sposób? Czy
powinien traktować Ester Czarną jako główną podejrzaną, czy raczej jako
kolejną potencjalną ofiarę? Do obu zbrodni doszło w  pobliżu jej domu,
a  ona nie ma alibi. Wprawdzie brakuje jasnego motywu, ale wieloletnia
przyjaźń posiada tyle meandrów, że prawdziwą nienawiść może wzbudzić
pozorna drobnostka. Aż osiemdziesiąt procent morderstw popełniają ludzie,
których ofiara znała. W  przypadku śmierci dwóch przyjaciółek w  ciągu
dwóch dni przypadkowy sprawca raczej nie wchodzi w rachubę. Bergman
był niemal pewien, że śmierć obu kobiet ma związek albo z  ich pracą
w  Podwórzu (Gdzie podziewa się dotychczasowa główna podejrzana,
Monika Benio? Czy też leży gdzieś w rowie?), albo z ich długą przyjaźnią.
Myśli inspektora znów skierowały się ku Ester. Czy gdyby naprawdę
z  jakiegoś powodu popełniła te zbrodnie, zostawiłaby w  torebce Moniki
swój dziennik? A  może zrobiła to właśnie po to, by oddalić od siebie
podejrzenia?
Najchętniej pojechałby do pensjonatu raz jeszcze i  zadał jego
właścicielce mnóstwo pytań, ale najpierw musiał zająć się dokumentacją
nowej zbrodni. Potem na komisariat przyszedł chłopak Anny, który
w  drodze na spotkanie biznesowe zrozumiał, iż zeznania w  sprawie
morderstwa partnerki są ważniejsze niż Mur Chiński w Budapeszcie, więc
zawrócił i  ruszył z  powrotem do Pragi. W  odróżnieniu od pozostałych
podejrzanych Oleg Lammer, właściciel firmy produkującej scenografię,


posiadał alibi. W czasie popełnienia pierwszej zbrodni był w domu z żoną
i synem, podobnie jak w chwili śmierci Marceliny.
– Chyba rozumiecie, że nie odwołałem tego spotkania w Budapeszcie ot
tak sobie  – oświadczył arogancko, przyglądając się z  pogardą
podniszczonemu wyposażeniu biura Bergmana. Najwyraźniej należał do
ludzi, którzy rozmawiają jak równy z równym tylko z tymi, którzy również
otaczają się luksusem. – Wiem coś, co może obrócić się przeciwko mnie,
ale w  tych okolicznościach głupotą byłoby ukrywanie tego.  – Spojrzał
Bergmanowi prosto w oczy. – Anna miała jeszcze jednego faceta. Mieszka
w sąsiedztwie tego pensjonatu, w którym została zabita.
– Wiemy o tym. – Bergman usadził go chłodnym tonem. – A skąd pan
ma tę informację?
Oleg Lammer poprawił wąskimi palcami złotą klamrę na krawacie.
– Myślicie, że zabiłem ją z  zazdrości? Bzdura. Nie jestem zazdrosny.
Poza tym, jak już mówiłem, całą noc z piątku na sobotę spędziłem w domu
z żoną. Mówię panu o tym facecie tylko po to, żebyście się mu porządnie
przyjrzeli. Jest jakimś lotniskowym robolem.  – Ostatnie słowa
wypowiedział takim tonem, jakby nawet zawód Macieja był czymś
karalnym. – Miernota. Nie pojmuję, co ona w nim widziała.
– Wciąż nie usłyszałem, skąd pan o nim wie.
Wystylizowany mężczyzna uśmiechnął się dziwnie. Usta otoczone
wąskim zarostem pozostały proste, a uniosły się tylko ich kąciki. „Wygląda
jak młody i chudy Hercules Poirot" – pomyślał Bergman.
– Kiedyś Anna pojechała do tego pensjonatu z Agatą, a ja postanowiłem
je odwiedzić. Anna mnie tam nie chciała. Nigdy mnie tam nie chciała, ale
miałem akurat wolny dzień i  pomyślałem, że zrobię jej niespodziankę.
Kiedy wjechałem do tej wiochy zabitej dechami, zobaczyłem swoją
dziewczynę z jakimś facetem. Obejmował ją, jakby do niego należała. – Na


policzkach Olega pojawiły się czerwone plamy.  – Potem oczywiście
regularnie sprawdzałem jej telefon i skrzynkę mailową. Każdy mężczyzna
postępowałby na moim miejscu tak samo.
– Przed chwilą pan twierdził, że nie jest pan zazdrosny.
– Bo nie jestem.
– Zatem dlaczego ją pan kontrolował?
Oleg Lammer znów dotknął koniuszkami palców złotej spinki na
krawacie, jakby chciał się upewnić, że ta droga ozdoba wciąż tam jest.
– Żeby wiedzieć, na czym stoję. Mieszkam z żoną, więc od Anny też
nie mogłem oczekiwać całkowitej wierności. Chciałem po prostu… znać
swoją sytuację. Czy pan myśli, że gdybym naprawdę ją zabił,
opowiadałbym panu to wszystko? Że przyszedłbym tu dobrowolnie? Jak to
możliwe, że człowiek przychodzi na komisariat jako świadek, a po pięciu
minutach czuje się jak podejrzany?
Bergman poprosił Olega o podpisanie zeznań i pożegnał się z nim. Musi
porozmawiać jeszcze z  drugim partnerem Anny, ale do teorii trójkąta
miłosnego w ogóle nie pasuje morderstwo Marceliny Żarnowiec…
Kiedy wieczorem inspektor wreszcie jechał do domu, zadzwoniła
Rolnik i  powiedziała, że przyszły wyniki z  laboratorium. Na widłach
znaleziono odciski palców Ester, jej matki i  wszystkich scenarzystów
Podwórza. Ester i  jej matka na pewno korzystały z  nich w  ogrodzie,
natomiast odciski scenarzystów pochodziły z  sesji fotograficznej, o  której
mówiła Ester. Bergman westchnął przeciągle. Mordercą może być każda
z tych osób, ale również ktokolwiek inny, kto dobrze zaplanował swój czyn
i włożył przed „robotą" rękawice.
Dlaczego nie mają chociaż jednego porządnego tropu?
Kiedy śledztwa zatrzymywały się w martwym punkcie, Józef Bergman
żartobliwie twierdził, iż musi przepłukać zwoje mózgowe piwem. Dziś


wręcz nie mógł się doczekać swojej wieczornej kuracji chmielowej. Gdy
wreszcie otworzył schłodzoną butelkę i wyszedł z nią na podwórze swojego
gospodarstwa, panował już mrok. Południowy wiatr przynosił zapach
pszenicy i kwitnących lip, a w ciemności migotały świetliki. Z rozgrzanych
przez słońce betonowych schodów wciąż emanował żar. Bergman usiadł na
nich, pogłaskał kota Diego, ocierającego się mu o  nogi, delektował się
smakiem piwa i słuchał, jak o żarówkę nad drzwiami obijają się ćmy. Takie
chwile cichego wieczornego odpoczynku zawsze utwierdzały go
w przekonaniu, że nie popełnił błędu, pozwalając odejść obu swoim żonom
i  nie płodząc z  żadną z  nich potomka. Właściwie nie potrafił sobie
wyobrazić, że ma teraz za plecami dom pełen ludzi, z których każdy może
zaraz wyjść i przerwać jego rozmyślania. Owszem, jego obecne królestwo
nie posiada dziedziców, ale czy to takie istotne? Nie remontował
gospodarstwa dla kolejnych pokoleń, tylko dla siebie, a jeśli nie ożeni się
po raz trzeci, dom w  spadku po jego śmierci otrzyma jego siostra lub jej
dzieci. Prawdopodobnie już biorą to pod uwagę. Wyobraził sobie, jak jego
siostrzeniec i siostrzenica będą tam kiedyś siedzieć tak jak on teraz, a potem
może ich dzieci i dzieci ich dzieci…
Dzieci. Dziecko…
Części układanki trafiły na właściwe miejsca. Wprawdzie stworzyły
jedynie fragment całości, wywołujący więcej pytań niż odpowiedzi, ale
Bergman bardzo się z niego ucieszył.
Anna Walenta zmusiła kiedyś swoją przyjaciółkę Ester do aborcji. Tuż
potem sama zaszła w ciążę, a dziewięć miesięcy później urodziła się Agata.
Dwa tygodnie temu Agata uciekła z poprawczaka, żeby spróbować się
czegoś dowiedzieć. Na karteczce, która wypadła jej w  domu Macieja
Stranskiego, był zapisany adres starej praskiej kliniki położniczej. Agata
urodziła się gdzie indziej, Bergman już to sprawdził, ale z jakiegoś powodu


interesowała ją akurat ta klinika. Czy szukała tam położnej lub lekarki,
która odbierała jej poród? A  może odkryła, co się stało przed jej
narodzinami, i  podejrzewa, że Ester nie usunęła ciąży i  że jest jej
biologiczną matką? Czy podejrzewa, że „ciocia" Ester ją urodziła, ale
zrzekła się jej i oddała Annie do adopcji. Potem Ester wyjechała na Bali,
żeby nie patrzeć, jak jej dziecko rośnie, i oszczędzić sobie cierpień z tym
związanych…?
„To historia jakby wycięta ze scenariusza Podwórza i prawdopodobnie
nie ma nic wspólnego z rzeczywistością – pomyślał Bergman – ale jest to
dokładnie ten typ bajki, który mógłby zmusić siedemnastoletnią
dziewczynę do ucieczki z poprawczaka i rozpaczliwego śledztwa".
Gdzie ona się podziewa?
Żałował, że z  początku nie poświęcał córce Anny Walenty żadnej
uwagi. Żeby przynieść ulgę własnemu sumieniu odstawił butelkę piwa,
sięgnął do kieszeni po telefon komórkowy i  zadzwonił do Ester. Po co
zwlekać z tym do jutra? Przecież Diego nie będzie mu robić wyrzutów, że
przynosi pracę do domu.
Na szczęście Ester jeszcze nie spała.
– Jak się pani czuje?
– Kiepsko.  – Mówiła bardzo powoli. Może wzięła jakieś środki
uspokajające.
– Czy jest ktoś z panią?
– Matka przywiozła wieczorem dziewczynki i zostanie tu na noc.
Przemknęło mu przez myśl, że pytanie teraz o  Agatę, dla Ester
najwyraźniej bardzo ważną, nie jest najlepszym pomysłem, lecz podczas
wyjaśniania morderstw takt bywa kwestią drugorzędną.
– Czy pojawiła się u pani Agata?
– Nie. Proszę posłuchać, jest późno. Potrzebuję trochę spokoju.


Zakończyła połączenie.
Bergman dopił piwo, wstał, przeciągnął się i  ruszył do auta po mapę.
Już wiedział, dokąd pojedzie jutro rano: do zakładu wychowawczego,
z którego uciekła Agata.


ROZDZIAŁ 14

Schowała torbę Anny zaraz po tym, jak Bergman pojechał do lasu na
miejsce kolejnej zbrodni. Na pewno on lub jego koledzy wkrótce tu wrócą,
żeby przeszukać ten pokój i  rzeczy Marceliny. Jak Ester mogłaby im
wyjaśnić, że w jej domu znajduje się torba zamordowanej Anny? Detektywi
na pewno szybko wymyśliliby jakąś szaloną teorię, na przykład taką, że
Ester i  Marcelina razem zabiły Annę, ale potem Ester obleciał strach, że
Marcelina ją wyda, więc na wszelki wypadek pozbyła się również jej. Na
samą myśl o  takim rozwoju wypadków Ester zaczęło huczeć w  uszach.
Cholera! Co tej Marcelinie strzeliło do głowy, żeby zostawić tę torbę akurat
tutaj?
Ester pobiegła na piętro, bez namysłu chwyciła luksusową skórzaną
torbę i zaniosła ją do stodoły. Za jakiś czas mogłaby zakopać ją w lesie, ale
może bezpieczniej będzie schować ją w stodole i nie zawracać sobie tym
więcej głowy? Przecież tam policjanci nie będą już chyba węszyć? Niby po
co mieliby to robić?
Już wpychała torbę Anny za stertę brzozowych polan kominkowych,
gdy przypomniała sobie, że w  środku została komórka Anny. Mogłaby
zacząć dzwonić akurat w  chwili, gdy będzie się tam kręcić policja. Ester
szybko otworzyła torbę i  z  kłębowiska kosmetyków, długopisów
i  pokrytych notatkami kartek wyciągnęła mały srebrny telefon. Był
wyłączony, ktoś nawet wyjął baterię. Ester przez chwilę walczyła z pokusą
włączenia go i przejrzenia SMS-ów i zdjęć. Ciekawiło ją na przykład, od


kiedy i  o  czym Anna pisała z  Maciejem. Ester przejechała palcem po
przyciskach, ale potem przypomniała sobie, że według detektywów to
morderca jest obecnie w posiadaniu torby Anny i jej zawartości. Natomiast
z  telewizji wiedziała, że można określić położenie telefonu na podstawie
tego, z  jakiego nadajnika odbiera on sygnał, a  przecież nie chciała
ryzykować, że przewrócą jej dom do góry nogami. Częściowo zaspokoiła
swoją ciekawość, wyjmując z  torby woreczek pełen drobno podartych
papierków. Czy to pozostałość jakiegoś listu? Czy Marcelina napisała go do
Anny, a potem zabrała torbę, by go odzyskać? Ale w takim razie dlaczego
nie wzięła tylko tego woreczka? Może nie miała czasu do namysłu… Ester
postanowiła, że kiedy policja wreszcie przestanie się kręcić wokół jej
domu, przyjrzy się tym papierkom dokładniej. Może ktoś groził Annie,
a może również Marcelinie…
Wyszła ze stodoły na skąpane w  słońcu podwórze i  przez chwilę
zastanawiała się, czy nie powinna jednak powiadomić o swoim znalezisku
Bergmana, ale szybko zrezygnowała z tego pomysłu. Widziała w serialach,
że policja często podejrzewa osoby, które dobrowolnie zgłaszają się z tak
istotnymi zeznaniami. Nie, nic im nie powie. Poza tym te papierki na
pewno nie mają żadnego związku z morderstwami, a Ester musiałaby być
szalona, żeby po tym wszystkim zwracać na siebie dodatkową uwagę.
Minął niemal cały dzień. Ester siedziała z  matką na ławeczce pod
orzechem i  myślała o  wizycie policji. Jakiś czas po odjeździe Bergmana
przyjechali do pensjonatu jego podwładni, ale tak naprawdę przeszukali
tylko pokój Marceliny. Stodoła ich nie interesowała. Ester pogratulowała
sobie w  duchu, że schowała tę „zagubioną" torbę. Gdyby policjanci ją
znaleźli, na pewno wiązałoby się to z kolejnymi niewygodnymi pytaniami,
kolejnymi skurczami żołądka i  kolejną nieprzespaną nocą. Dzięki


schowaniu torby wszystko przebiegło w  miarę spokojnie, choć Ester była
pewna, że jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa.
Chciała napić się kawy na świeżym powietrzu i  trochę odpocząć, ale
myślami wciąż powracała do morderstw. Ostatnimi czasy coraz częściej
wątpiła w przyjaźń z Anną i Marceliną, a teraz dręczyły ją z tego powodu
wyrzuty sumienia. Ester ma wielu znajomych, ale Anna i Marcelina były jej
jedynymi prawdziwymi przyjaciółkami.
Żeby nie rozpłakać się przy matce, zaczęła szybko myśleć o  swoim
dzienniku, który zgodnie z  przewidywaniami został znaleziony w  torebce
Marceliny. Niestety nie od razu go jej oddadzą. Czy Bergman go teraz
czyta? Poznaje jej najintymniejsze myśli? Dotyka stron, których przez
wszystkie te lata Ester strzegła niczym skarbu?
– Co cię dziś ugryzło? – spytała matka, a Ester spojrzała na nią z ukosa.
Nie była do końca pewna, czy cieszy się z  tego, że matka zostanie tu na
noc. Nigdy wcześniej nie bała się spać w  gospodarstwie tylko z  dziećmi.
Miewała nawet przyjemne wrażenie, że ten stary dom ją zaakceptował
i w razie potrzeby udzieli im bezpiecznego schronienia. Wprawdzie po tych
morderstwach czuła się trochę nieswojo, ale za kilka dni wszystko wróci do
normy. Matka nie musi przeprowadzać się tu na stałe, zresztą na pewno już
nie może się doczekać powrotu do normalności.
Ester wypiła kolejny łyk kawy, oparła się wygodnie i  przymrużonymi
oczami obserwowała druty poruszające się w matczynych dłoniach. To było
zajęcie, po które Wilma sięgała, gdy była zdenerwowana i  nie mogła
położyć się pod swoją cudowną, uspokajającą piramidą. Produkowała sterty
czapek, szalików i swetrów, wcale nie przejmując się tym, że nikt ich nie
potrzebuje.
– Jeśli chcesz, możesz już jechać do domu – rzuciła Ester. – Możemy
zostać tu same. Nie boję się.


– Nie? Na twoim miejscu bym się bała – odparła Wilma. – Obie twoje
przyjaciółki zginęły. Jak myślisz, na kogo teraz czai się morderca? Nie
spałam przez całą noc. I myślę, że powinnaś przeprowadzić się do mnie.
– Nie mogę. Jutro przyjeżdżają kolejni goście – skłamała Ester. Turyści
z  Holandii przyjadą dopiero za tydzień, ale Ester wiedziała, że z  matką
wytrzymałaby pod jednym dachem tylko jedną noc. Potem zaczęłyby się
kłócić.
Wilma machnęła niedokończoną robótką.
– Cholerna Anna! Zawsze wywoływała problemy. Coś ci powiem,
Ester. Przeklinam siebie za to, że kiedyś nie zabroniłam ci się z  nią
spotykać.  – Zamiast odpowiedzi usłyszała tylko pełne dezaprobaty
mruknięcie, więc kontynuowała:  – Już w  dzieciństwie była nieznośna.
Ciągle tobą dyrygowała, zawsze musiało być tak, jak chciała. Wiedziałam,
że kiedyś cię zniszczy.
– Nie przesadzaj! Przecież to nie jej wina, że ktoś ją zabił  – odparła
Ester.  – A  tym bardziej nie można jej obwiniać o  to, co przydarzyło się
Marcelinie.
– Jesteś pewna?  – Matka ironicznie uniosła brwi i  zaczęła jeszcze
szybciej machać drutami.
„To chyba jedyna czynność, którą wykonuje z  takim zacięciem"  –
pomyślała Ester i odwróciła wzrok.
Chciała zamknąć oczy i  przez chwilę głęboko oddychać, żeby się
uspokoić, ale zanim zdążyła to zrobić, ze stodoły wyszły Ruby i  Rose.
Twarze miały pomalowane jak dwaj mali klauni i  szarpały się o… torbę
Anny.
– Mamo, niech ona przestanie mi to zabierać!  – krzyczała Rose.  – Ja
pierwsza ją zobaczyłam, więc jest moja.


Ester poderwała się tak gwałtownie, że strąciła z ławki filiżankę, a na
kamienie rozprysnęły się krople kawy oraz kawałki porcelany. Wilma
syknęła przestraszona.
– Oddajcie mi to! Natychmiast!
Dziewczynki zamarły. Nie były przyzwyczajone do takiego tonu matki.
Ester podeszła do nich i wyrwała im torbę z rąk. „Może stodoła to dobra
kryjówka przed policjantami, ale nie przed dziećmi" – przemknęło jej przez
myśl. Kilka dni była tu bez dziewczynek i  już zapomniała, jakie są
wścibskie. Jak mogła postąpić tak nierozważnie?
Matka odłożyła druty.
– Co to?
Ester westchnęła zrezygnowana.
– Torba Anny.
– A dlaczego ty ją masz?
– No… Chciałam ją ukryć.
– Była w  stodole, babciu!  – oświadczyła poważnym głosem Ruby.  –
Wciśnięta za belkę.
– Boże, dlaczego?
Ester zbierało się do płaczu. Pomysł schowania torby wydawał się jej
teraz całkowicie bezsensowny. Dlaczego nie zostawiła jej w pokoju? Jeśli
się wyda, że ją stamtąd zabrała, natychmiast padną na nią podejrzenia!
– Sama… Sama nie wiem. Znalazłam ją w pokoju Marceliny… Chyba
zatrzymała ją sobie na pamiątkę po Annie… A kiedy dowiedziałam się, że
Marcelina nie żyje, spanikowałam. Nie chciałam, żeby tę torbę tu
znaleziono, rozumiesz?  – Łzy napłynęły jej do oczu. Dziewczynki
obserwowały ją z otwartymi ustami.
– Co jest w środku?


– Nic ciekawego. Telefon, mnóstwo szminek, cienie do powiek… Tak
jak widzisz.  – Ester wskazała na groteskowo umalowane bliźniaczki.  –
I wszystkie dokumenty Anny.
– Zrobiłabyś lepiej, gdybyś od razu powiedziała o tym policji.
– A  ty zrobiłabyś lepiej, gdybyś wytypowała liczby, które wygrają
milion w totolotka. Masz dla mnie jeszcze jakieś mądre rady?
Wilma westchnęła przeciągle i  zrobiła wycieńczoną minę, którą Ester
bardzo dobrze znała. Zazwyczaj towarzyszyło jej smutne: „Boże, jaka ja
jestem zmęczona" i seria kolejnych westchnięć.
– Nie wiem, Ester. Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Chyba
rzeczywiście powinnam pojechać do domu i  położyć się na chwilę pod
piramidą. To wszystko strasznie mnie wyczerpuje, jestem taka…
– Zmęczona, wiem. Ale mam to gdzieś, mamo. Potrzebuję twojej
pomocy, więc choć raz w  życiu pomyśl i  działaj!  – Ester trzęsła się ze
zdenerwowania. – Powiedz mi, co mam zrobić z tą torbą?
– To, co uważasz za stosowne.  – Druty znów zaczęły poruszać się
rytmicznie.  – Mnie to już obojętne. Robię sobie kosmiczny dywanik
i  odlecę na nim do innego świata. Wszystkie zmartwienia zostawię tutaj.
A  ty  – wbiła wzrok w  córkę  – wreszcie będziesz mieć ode mnie święty
spokój.
Ester patrzyła na nią równie zaskoczona jak bliźniaczki.
– Mamo, co ty wygadujesz?
– Daję ci do zrozumienia, że mam już wszystkiego dosyć.  – Wilma
Czarna znów odłożyła druty na ławkę. – Dzieją się same złe rzeczy. Jestem
strasznie zmęczona. Czasem mam wrażenie – westchnęła – że niebyt byłby
dużo przyjemniejszy.
Ester przypomniała sobie, co mówił o jej matce Bergman. Pomimo iż
wtedy jej broniła, teraz przyznała mu w  duchu rację. Dziwna? Mało


powiedziane! Bez słowa ruszyła z torbą Anny do domu, dziękując w duchu
losowi za to, że matka jest jeszcze samowystarczalna i  że nie musi
mieszkać z  nią pod jednym dachem i  opiekować się nią. Czy kiedyś
nadejdzie taki dzień, że Wilma nie będzie już w  stanie o  siebie zadbać
i  wprowadzi się do pensjonatu wraz z  tą swoją piramidą? Córka miała
nadzieję, że jeśli tak się stanie, to jak najpóźniej.
Zameczek, w którym kobiety upadłe miały przeistaczać się w cnotliwe,
był z zewnątrz wyremontowany, a jego fasada lśniła jasnymi kolorami, lecz
wewnątrz Bergmana przytłoczyła ponura atmosfera. Główna
wychowawczyni prowadziła go chłodnym korytarzem z  empirowymi
oknami, przez które wpadały ukośne promienie słońca. Minęli białe drzwi
prowadzące do kuchni oraz kolejne, prowadzące do dużego pomieszczenia,
będącego kiedyś prawdopodobnie salą taneczną, a  obecnie
przekształconego w  jadalnię z  plastikowymi meblami i  ścianami
pomalowanymi zmywalną emalią w kolorze grochu. Przeszli przez otwarte
kraty i  ruszyli po schodach na pierwsze piętro, gdzie na ścianach wisiały
rysunki, niektóre całkiem niezłe, inne sprawiające wrażenie nieudanych
dziecięcych obrazków. Czy malowały je tutejsze mieszkanki? Bergman
spostrzegł, że tynk między ich ramkami nosi ślady wyrytych tam niegdyś
wulgarnych napisów i kształtów. Uśmiechnął się i z ciekawością zajrzał do
kolejnego mijanego pomieszczenia. Ujrzał długi plastikowy stół
i  zwyczajne drewniane krzesła  – wyglądało to jak pokój wychowawców.
Z pierwotnego wyposażenia zamku najwyraźniej nic się nie zachowało.
– Żeński zakład wychowawczy znajduje się tu od końca
dziewiętnastego wieku – poinformowała go wychowawczyni, jakby czytała
w  jego myślach.  – Większość wyposażenia jest bardzo stara
i nieodpowiednia, ale musi nam wystarczyć. Chciałabym, żeby dziewczyny
miały chociaż biblioteczkę, przyniosłam tu wszystkie książki po moich


córkach, ale jest ich niewiele. Oczywiście w budżecie nie mamy pieniędzy
na nowe. – Wzruszyła ramionami. – Na zastrzyk finansowy od państwa nie
ma co liczyć, a  znalezienie sponsorów dla domu poprawczego graniczy
z  cudem.  – Uśmiechnęła się smutno.  – Dlaczego ktoś miałby wspierać
prostytutki, złodziejki i  narkomanki? Wszyscy myślą, że mamy tu tylko
beznadziejne przypadki.
– A nie jest tak?
Kobieta zacisnęła wargi.
– No proszę. Widzę, że pan też ma uprzedzenia.
Otworzyła swoje biuro i  cofnęła się, by wpuścić inspektora.
Pomieszczenie z wysokim sufitem było niezwykle jasne, ale wrażenie psuł
wydeptany dywan, plamy wilgoci na ścianach oraz przedpotopowe meble.
W  dwóch uchylonych oknach powiewały firanki, a  w  odróżnieniu od
zimnych korytarzy było tu przyjemnie ciepło. Na ścianach wisiały malunki
wykonane tuszem, węglem i kolorowymi kredkami.
– Napije się pan kawy?  – Wychowawczyni nie czekała na odpowiedź
i włączyła czajnik elektryczny. – Wie pan, większość ludzi uważa, że nasze
dziewczyny to taki odpad społeczeństwa i właśnie tak należy je traktować.
Niedawno policjanci przywieźli nam tu szesnastolatkę zakutą w  kajdanki,
wyobraża pan to sobie? Nieletnią! Jestem przeciwna takiemu traktowaniu,
podobnie jak kratom i drutom kolczastym. Nie jesteśmy więzieniem. Pobyt
tu nie powinien być karą, tylko terapią. To duża różnica.
– Widziałem, że drzwi nie są strzeżone  – zauważył Bergman.  – Ale
przez to dziewczyny mogą stąd bez trudu uciec.
Kobieta wsypała kawę rozpuszczalną do dwóch filiżanek i  zalała ją
wrzącą wodą.
– Jeśli któraś z  dziewczyn postanowi uciec, zrobi to. Przejdzie przez
płot, nie wróci z przepustki… Odsetek ucieczek nie jest wcale większy niż


w  czasach, gdy trzymano tu wszystkich pod kluczem.  – Postawiła przed
Bergmanem parującą filiżankę.  – Wie pan, staram się ufać tym
dziewczynom. Zaufanie to coś, czego nie znają. Niektóre bardzo się
zmieniają, gdy są traktowane po ludzku, bo jest to dla nich coś nowego.
Oczywiście to nie znaczy, że znikają ich problemy. Chcę przez to
powiedzieć, że największą winę ponoszą rodzice tych dziewczyn oraz
środowisko, w którym dorastały. Nigdy o tym nie zapominamy.
– Ilu z nich naprawdę można pomóc?
Kobieta się uśmiechnęła.
– Kiedy dziewczyny kończą osiemnaście lat, opuszczają nasz zakład.
Dostają dziesięć tysięcy koron na rozpoczęcie nowego życia i tylko od nich
zależy, co z tym zrobią. O ich późniejszym życiu często nie mam pojęcia.
Niektóre już w  wieku trzynastu, czternastu lat były zmuszane przez
rodziców do prostytucji. Jeśli taka dziewczyna wróci do domu, zazwyczaj
kończy się to źle. Jej życie po prostu wraca na stare tory. Czasem dzwonią
do mnie rodzice moich opiekunek i mówią, że już nie mogą się doczekać
ich powrotu, a  potem okazuje się, że czekali tylko na te dziesięć tysięcy.
Zabierają córce pieniądze i wyrzucają ją na bruk. Czasem widuję niektóre
z nich brudne wśród bezdomnych… – Na chwilę umilkła. – Ale zdarzają się
też szczęśliwsze historie. Na przykład ostatnio dzwoniła do mnie
dziewczyna, która trafiła tu w  wieku szesnastu lat za wagarowanie
i  narkotyki. Teraz pracuje w  fabryce włókienniczej, wynajmuje ze swoim
chłopakiem mieszkanie i zamierzają się pobrać. U kilku innych dziewczyn
też wszystko jest na dobrej drodze. Dla mnie sukcesem jest nawet to, że
mają stałą pracę. Wie pan, nie oczekuję cudów. Myślę, że jeśli z tej równi
pochyłej uda mi się sprowadzić na dobrą drogę choć jedną moją
podopieczną, to moja praca ma sens.


„Podobnie jak moja, jeśli uratowałbym choć jedno życie"  – pomyślał
Bergman. Przypomniał sobie poczucie marności towarzyszące mu przy
każdej klęsce, przy każdym śledztwie zamkniętym z  powodu braku
dowodów. Prawdopodobnie ta kobieta przeżywa takie rozczarowania dużo
częściej.
– Z jakiego powodu zazwyczaj trafiają tu dziewczyny? – spytał.
– Sporo przez prostytucję, niektóre mają na koncie poważne czyny
karalne, na przykład napaść z bronią w ręku, ale najczęstszymi problemami
są narkotyki i wagarowanie. U niektórych dziewczyn doskonale widać, jaki
wpływ miała na nie rodzina. Mamy tu mądrą, uległą dziewczynę, która żyła
całkiem normalnie, dopóki jej matka nie sprowadziła do ich mieszkania
ojczyma. Bił Magdę, a gdy matka szła na nocną zmianę, obmacywał, więc
wolała tułać się nocami po mieście. W  końcu poznała narkomanów
i skończyło się to tak, że zaczęła brać heroinę i kraść.
– A  co może mi pani powiedzieć o  Agacie Walencie?  – Inspektor
przeszedł wreszcie do tego, po co tu przyjechał.
– Na pierwszy rzut oka wyglądała na dziewczynę z dobrego domu, ze
świetnej rodziny, która po prostu wpadła w złe towarzystwo. To może się
przydarzyć każdemu dorastającemu dziecku.  – Napiła się kawy i  przez
chwilę milczała, jakby zastanawiała się, czy ma powiedzieć Bergmanowi
to, co naprawdę myśli. – O tym morderstwie piszą wszystkie gazety. Ciągle
się zastanawiam, czy Agata o nim wie i jak się zachowa, kiedy się dowie.
Wie pan, chodzi o to, że jej matka… – Znów zamilkła, a potem powiedziała
zmienionym głosem: – Nie chcę jej oczerniać, skoro już nie żyje.
– Prowadzę śledztwo w sprawie jej śmierci. Muszę znać prawdę.
– Ale przecież jej relacje z  Agatą nie mają z  tym morderstwem nic
wspólnego – odparła wychowawczyni.
Bergman postanowił nie komentować tych słów.


– Proszę mówić – nalegał zdecydowanie.
Kobieta uniosła ręce na znak, że się poddaje. Miała około czterdziestu
pięciu lat, podkrążone oczy i  pomarszczoną, bladą skórę, ale na przekór
włosom związanym w  zwykły warkocz i  nieumalowanej twarzy była
niezmiernie pociągająca. „Chyba właśnie to mają na myśli pisarze, gdy
piszą o  pięknie emanującym z  wewnątrz"  – przemknęło przez myśl
Bergmanowi. Od dawna żadna kobieta nie zrobiła na nim takiego wrażenia.
– Agata jest mądra. Mogłaby skończyć jakiekolwiek studia  – zaczęła
wychowawczyni cicho.  – Tyle że brakuje jej motywacji. Trafiła tu ze
zniszczoną samooceną. Nienawidziła się. Okaleczała się żyletką, kłuła
igłami i pinezkami.
– Dlaczego się nienawidziła?
– Tylko kilka razy udało mi się nakłonić ją do zwierzeń, ale myślę, że
matka od dziecka wpajała jej, że jeśli nie będzie we wszystkim najlepsza,
nie zasłuży na jej miłość. Pani Walenta chciała, żeby córka przynosiła ze
szkoły same piątki, tyle że wcale jej w  tym nie wspierała. Agata miała
dobre relacje z  ojcem, lecz on niestety szybko zmarł. Kilkakrotnie
zastawała potem drzwi mieszkania zamknięte, z  kluczem w  zamku po
wewnętrznej stronie… To oznaczało, że matka przyjmuje kochanka i  nie
życzy sobie, żeby córka jej przeszkadzała.  – Kobieta pokręciła głową
z dezaprobatą. – Pewnego dnia Agata uświadomiła sobie, że jakkolwiek by
się nie starała, matka pozostanie wobec niej chłodna. Wtedy zaczęła się
buntować. Robić jej na złość. Przestała się uczyć, wagarowała, brała
narkotyki. Chyba podświadomie wiedziała, że popełnia błąd, i  przez to
jeszcze bardziej siebie nienawidziła. Ale to już są tylko moje domysły,
Agata nie mówiła mi nic takiego.
– Czy miała jakieś zatargi z  kochankiem matki?  – Bergman
przypomniał sobie historię, którą przed chwilą opowiedziała mu


wychowawczyni. – Molestował ją?
Pokręciła głową.
– O niczym takim nie wspominała.
– Jak wyglądały tutaj jej relacje z matką?
– Pani Walenta tu nie przyjeżdżała, ale co dwa tygodnie zabierała Agatę
na weekend. Jedna rzecz mnie zdziwiła… Agata twierdziła, że jej mama
powiedziała wszystkim sąsiadom i  znajomym, że wysłała córkę na studia
do Anglii. Nie wiem, ile w  tym prawdy. Może próbowała w  ten sposób
zdobyć więcej naszej uwagi.
Bergman przypomniał sobie podrobioną pocztówkę z  Londynu,
znalezioną przez Sylwię Rolnik. Anna była intrygantką i  kłamczynią.
Trzeba wziąć pod uwagę, że ktoś mógł ją zabić właśnie z tego powodu.
– Czy stan Agaty się tu poprawił?
– Zanim uciekła, miałam wrażenie, że doszła do siebie. Wprawdzie
wciąż była trochę aspołeczna, we własnym świecie, ale to nie wyklucza
porządnego życia. Według mnie nie dogadywała się tu z dziewczynami, bo
jest dużo mądrzejsza niż one. Gdy chciała, manipulowała nimi i owijała je
sobie wokół palca… Ale nie robiła tego zbyt często.  – Kobieta zaczęła
stukać krótkimi paznokciami w blat stołu. – Zamierzałam zaproponować jej
zwolnienie warunkowe. Wierzyłam, że będę z  niej kiedyś dumna. Jej
zniknięcie naprawdę mnie zaskoczyło.
– Jak pani je sobie tłumaczy?
Spojrzała na zamknięte drzwi biura i ściszyła głos.
– Wie pan… Ma tu miejsce taka nieprzyjemna sprawa. Nie twierdzę, że
to ma związek z  Agatą, ale przed drzwiami czasem parkują alfonsi
i namawiają nasze dziewczyny, by z nimi pojechały. Dwie już tak zrobiły,
podkreślam, że dobrowolnie. I obie po jakimś czasie wróciły. Zgłosiliśmy
to na policję i od czasu do czasu przejeżdża tędy radiowóz, ale nie przynosi


to żadnych rezultatów. Tym łajdakom i  tak nikt niczego nie udowodni.
Musieliby zostać przyłapani na wciąganiu dziewczyny do auta wbrew jej
woli.
Bergman zmarszczył czoło.
– Myśli pani, że Agata z nimi pojechała? Nawet jeśli tak było, to nie
została tam długo. Mamy dowody na to, że przedwczoraj była w Tocznej.
Najprawdopodobniej sama. Pojawiła się w  miejscu morderstwa matki,
a potem znów zapadła się pod ziemię. Dlatego się nią interesuję.
– Kiedy zniknęła, uspokajałam panią Walentę, że problem z alfonsami
na pewno nie dotyczy jej córki. – Wychowawczyni uśmiechnęła się, lecz jej
oczy pozostały poważne. – Nie sądzę, by dała się im nabrać. Mówię panu
o  całej tej sprawie tylko po to, żeby udzielić naprawdę kompletnych
informacji. No i jest pan z policji. Może potrafiłby pan coś na to zaradzić…
Zakłopotany inspektor kiwnął głową, wiedząc, że raczej jej nie pomoże.
– Jeden z miejscowych policjantów dzwonił do mnie jakiś tydzień temu
i  powiedział, że znaleziono chłopaka, który podobno biwakował z  Agatą
w lesie po jej ucieczce – kontynuowała wychowawczyni. – Może uciekła
właśnie do niego?
Bergman czytał o  Jakubie Salzmanie w  protokole policyjnym. Dziś
nawet spotkał się z nim po drodze do tego zameczku, ale nie dowiedział się
niczego nowego. Owszem, chłopak mieszkał z  Agatą w  namiocie
w  Krusznych Górach, ale tylko z  nudów. Nie chodzi z  nią, są po prostu
znajomymi. Zadzwoniła do niego, kiedy uciekła z  poprawczaka, a  on
przyjechał, bo akurat nie miał nic lepszego do roboty. Kiedy potem musiał
wracać, bo zaczynał pracę, Agata pojechała do ciotki. Od tego czasu do
niego nie dzwoniła, bo i po co miałaby dzwonić? Nie, nie opowiadała mu
o żadnym swoim śledztwie ani planowanej wizycie w klinice położniczej.


Wprawdzie chłopak mówił przekonująco, ale Bergman miał wrażenie,
że coś przed nim tai. Tyle że nawet jeśli kryje Agatę, to jak mu to
udowodnić?
Bergman westchnął i wzruszył ramionami.
– Raczej nie uciekła z powodu tego chłopaka, ale rzeczywiście spędziła
z nim trochę czasu.
– Jest jeszcze jedna dziwna sprawa…
Bergman spojrzał na wychowawczynię.
– Jaka?
– Wczoraj wieczorem jedna z  naszych dziewczyn powiedziała, że
w  dniu ucieczki Agata rozmawiała z  jakimś mężczyzną. Dziewczęta
pracowały w parach w ogrodzie, a zadaniem Agaty i Mirki było zebranie
śmieci w  krzakach po zewnętrznej stronie płotu. Jak już mówiłam, nie
trzymamy tu dziewczyn pod kluczem. Miała je na oku inna
wychowawczyni, ale trudno jest upilnować trzydzieści osób jednocześnie. –
Kobieta spojrzała na Bergmana bojowo, jakby spodziewała się pretensji.
Nie reagował, więc kontynuowała:  – Podobno do Agaty podszedł nagle
jakiś mężczyzna, wziął ją na bok, przez chwilę rozmawiali, objął ją wokół
ramion, a potem wyglądało na to, że się kłócą i po chwili ten mężczyzna
odszedł. Kiedy Mirka spytała, kto to był, Agata podobno odwarknęła, że
„nikt". Od tamtej chwili prawie się nie odzywała… a w południe zniknęła.
– Dlaczego ta dziewczyna nie zgłosiła tego wcześniej?
– Nie chciała wyjść na donosicielkę, ale kiedy Agata długo nie wracała,
Mirka zwierzyła się koleżankom i teraz postanowiły wyjawić prawdę. Wie
pan, nasze dziewczyny zazwyczaj trzymają się razem i  nie donoszą na
siebie nawzajem. Gdy wyjdzie na jaw, że któraś kabluje, reszta skutecznie
uprzykrza jej życie. – Wychowawczyni wzruszyła ramionami i dodała: – To


takie samo stado jak każde inne. Próbujemy nim kierować, ale mimo to
posiada wewnętrzne reguły, na które nie mamy wpływu.
– Czy uważa pani, że ten mężczyzna mógł się umówić z Agatą, że ją
stąd zabierze?
– To możliwe – przyznała. – Jak już mówiłam… nie wierzę, żeby Agata
wpadła w sidła alfonsów. Ale ten mężczyzna nie musiał być alfonsem.
– Czy ta dziewczyna go opisała? Jak wyglądał?
– Opisała, ale raczej tego panu nie powtórzę, skoro go nie widziałam.
Mam ją przyprowadzić? Ma akurat lekcje, więc chętnie się z nich urwie. –
Mrugnęła porozumiewawczo do Bergmana, a  gdy skinął głową,
zamaszyście wstała i zostawiła gościa samego. Inspektor uświadomił sobie,
że główną wychowawczynię w  poprawczaku wyobrażał sobie zupełnie
inaczej. Spodziewał się chłodnej kobiety, rządzącej twardą ręką
i  oczekującej od podopiecznych całkowitego posłuszeństwa. No proszę,
a zawsze wierzył, że jego myślenie jest wolne od stereotypów!
Po dziesięciu minutach wychowawczyni przyprowadziła pewną siebie,
krótkowłosą brunetkę w  chłopięcym ubraniu. Dziewczyna była bardzo
zadowolona z  tego, że znalazła się w  centrum zainteresowania.
Uśmiechnęła się do Bergmana szeroko i  szczegółowo opisała wygląd
mężczyzny, z którym Agata rozmawiała tuż przed ucieczką.
Bergman go znał.


ROZDZIAŁ 15

W telewizorze przydrożnego baru leciało Podwórze z  wyłączonym
dźwiękiem. Agata przed chwilą mimowolnie spojrzała na ekran i  musiała
wziąć kilka głębokich oddechów, by spokojnie przełknąć przeżuwany kęs
bagietki. Kiedy jakieś pół roku temu mama zatwierdzała ten odcinek, raczej
nie sądziła, że jego emisja nastąpi po jej śmierci… Agata odłożyła
niedokończoną kolację na papierową serwetkę. Nagle całkowicie straciła
apetyt. Wlepiła wzrok w  ekran i  uświadomiła sobie, że jeszcze nigdy nie
widziała całego odcinka Podwórza. Lubiła kręcić się po studiu, szczególnie
jeśli mogła być tam sama i  bawić się pośród scenografii. Lubiła też
rozmawiać z  aktorami w  charakteryzatorni (z większością z  nich była na
ty), ale losy bohaterów jej nie interesowały. Nigdy nie przepadała za
serialami, a  poza tym nie będzie się przecież jarać pracą matki! I  tak
musiała często słuchać docinków na ten temat. Przypomniała sobie, jak
matka co niedzielę oglądała na DVD wszystkie odcinki z  kończącego się
tygodnia. Agatę zaczęły piec oczy. Jasne, że kochała mamę, to przecież
oczywiste, do cholery! Tylko tak jakoś dziwnie wyszło, że najbardziej ją
kochała, kiedy akurat nie były razem… A teraz już nigdy nie będą.
Podparła brodę dłońmi i patrzyła na aktorów w telewizorze, bezgłośnie
otwierających usta. Jak oni przeżywają to morderstwo? Czy
w charakteryzatorniach mówi się teraz o czymkolwiek innym? I czy matki
nie zabił któryś z  nich, na przykład dlatego, że zamierzała usunąć jego
postać? Agata wiedziała, że dobrze zarabiają i że większość z nich broni się


zaciekle przed utratą pracy. Czy taka możliwość przyjdzie do głowy
również policjantom? Raczej nie, bo przecież nie znają serialu od kuchni.
Wzruszyła ramionami. Ona na pewno nie zamierza doradzać
detektywom, jak prowadzić śledztwo, choć o  pracy i  życiu prywatnym
mamy mogłaby opowiedzieć dużo ciekawych rzeczy. Znów ugryzła
bagietkę, rozejrzała się po sali i zauważyła, że tylko ona patrzy na ekran.
Postanowiła, że w  takim razie obejrzy odcinek do końca. Była to mamie
winna.
Potem musi jak najkrótszą drogą dotrzeć do lasu, żeby znaleźć przed
zmrokiem dobre miejsce na nocleg. Przywykła już do samotnej tułaczki
i  nocowania w  namiocie. Przestała się bać dźwięków dobiegających
z ciemnego lasu, a jeśli nawet czasem nachodziła ją tęsknota za prysznicem
lub ciepłym posiłkiem przy stole, wygód brakowało jej z  dnia na dzień
coraz mniej, a  nie odwrotnie. Było tak jak w  północnej Finlandii, gdzie
spędziła swoje ostatnie wakacje z  tatą (pojechali na tę wielką wyprawę
z namiotem i kociołkiem tylko we dwoje, bo matka bała się głuszy i chciała
nacieszyć się pod ich nieobecność ciszą w  domu). Sypiali w  parku
narodowym, przez cały tydzień nie spotkali żywej duszy, opiekali nad
ogniskiem szczupaki, które łowił ojciec, pili wodę z  potoków i  myli się
w  rzece. Dziewięcioletnia Agata przyzwyczaiła się po kilku dniach do
ukąszeń komarów, nieodłącznego smrodu płynu przeciw owadom oraz do
włosów przesiąkniętych dymem. Nabrała przeświadczenia, że biwakowanie
na łonie natury jest najwspanialszą rzeczą, jaką można robić.
– Tato, chciałabym tu zostać  – powiedziała, kiedy wracali po
kamienistej drodze do auta zaparkowanego przed bramą parku. Do dziś
pamiętała to wielkie odkrycie, że została stworzona do życia w  buszu.  –
W  domu ciągle muszę coś robić  – marudziła.  – Nie chcę chodzić na te


wszystkie głupie kółka. Wkurza mnie, że w Pradze jest tyle ludzi. Tu mi się
podoba.
Ojciec się zatrzymał i  spojrzał na nią tak poważnie, że opuściła ją
pewność siebie.
– Rozumiesz mnie? – spytała.
– Rozumiem – odparł. – Bo masz to po mnie.
– Więc dlaczego nie możemy tu zostać? Chciałabym mieszkać w lesie
chociaż przez miesiąc  – prosiła.  – Kiedy dorosnę, na pewno tak zrobię.
Choćby sama!
Ojciec skinął głową na znak, że rozważa jej słowa. Zawsze rozmawiał
z nią jak z dorosłą. To sprawiało, że kochała go jeszcze bardziej.
– Lepiej z tym nie igraj – powiedział po chwili. – Bo skończyłoby się to
tak, że nie byłabyś szczęśliwa ani tam, ani tu, ani nigdzie indziej.
Czy tata wyrzucałby jej to, że teraz przynajmniej częściowo spełnia
swoje marzenie z dzieciństwa? Raczej nie. Przecież nie czeka na nią nikt,
komu by na niej zależało. Nie ma nikogo, komu musiałaby się tłumaczyć.
Może czasem myśli o  niej Ester, ale ona ma swoje dzieci, dom pełen
gliniarzy i  inne problemy. Agacie wydało się to smutne… a  jednocześnie
w pewien sposób kojące.
Na ekranie pojawiły się napisy końcowe Podwórza. Gdzieś wśród tych
dziesiątek nazwisk jest również nazwisko jej matki… Na tę myśl Agata
przełknęła ostatni kęs bagietki, strzepnęła okruchy z koszulki, zarzuciła na
plecy plecak z namiotem i śpiworem i powoli wyszła z baru. Przecież nie
będzie się rozklejać w  jakiejś zapyziałej spelunie! Da sobie jeszcze kilka
dni wolności, postara się przeżyć je jak najmilej, a potem wróci do zakładu.
Pieniądze od Jakuba już się kończą, a niby skąd miałaby wziąć następne?
Tak czy inaczej, z  poszukiwaniami koniec. I  tak prowadziły donikąd. Co


ona sobie myślała? Że jest prywatnym detektywem? I dlaczego nie przyszło
jej do głowy, że ten trop może być fałszywy?
Szła poboczem porośniętym rozkwitłymi makami. Co jakiś czas
zachwiał nią podmuch powietrza od przejeżdżających ciężarówek. Wszyscy
znajomi łącznie z  ciocią Ester wsadziliby ją teraz do auta i  zawieźli do
poprawczaka. Wszystkie koleżanki mieszkają z rodzicami i żadna z nich się
nią nie interesuje. Jakub owszem, pomógł jej, ale kiedy zapraszał ją do
siebie, nie mówił tego poważnie i  pewnie wcale by się nie ucieszył, jeśli
znów pojawiłaby się w jego życiu.
Musi wrócić do zakładu.
Bo czy ma inne wyjście?
Przed południem Adam Danesz wygrzebał bardzo ciekawe informacje
o  kolejnym potencjalnym podejrzanym. Wprawdzie Maciej Stranski nie
wydawał mu się zbyt niebezpieczny, ale trzeba było go sprawdzić równie
dokładnie jak wszystkich mających związek ze sprawą i nieposiadających
alibi na czas popełnienia jednego lub obu morderstw. Na widłach, którymi
została dźgnięta Anna Walenta, nie znaleziono jego odcisków palców  –
zapisał Adam w notatniku – poza tym nie posiada auta, więc nie wiadomo,
jak dotarłby w  środku nocy na leśny parking, na którym uduszono
Marcelinę Żarnowiec. Lecz widły mógł trzymać w  rękawicach, a  na
miejsce drugiej zbrodni mógł przyjechać na przykład właśnie z Marceliną –
uświadomił sobie Adam. Tylko czy Stranski miał motyw do popełnienia
tych morderstw? Adam zabrał się do pracy z dużo większym zapałem niż
zazwyczaj. W  wydziale kryminalnym najbardziej lubił adrenalinę
polowania, a przedwczoraj odkrył tak ważne informacje o Monice Benio,
że zapragnął kolejnych szokujących faktów.
I zostały mu one zesłane.


Technik lotniskowy Maciej Stranski urodził się pięćdziesiąt lat temu
w Valticach jako Marcin Skała. Miał stary domek, małą firmę transportową,
uprawiał winogrona, ożenił się w wieku trzydziestu pięciu lat. Bezdzietne
małżeństwo zakończyło się cztery lata temu rozwodem. Dwa lata później
Marcin Skała złożył na swoją byłą żonę doniesienie o  usiłowanie
spowodowania uszczerbku na zdrowiu. Zeznał, że Krystyna Skała od
rozwodu go prześladuje. Twierdził, że starał się to ignorować, dopóki nie
próbowała potrącić go autem. Porzucona żona nazwała ten incydent
wypadkiem, a mężczyzna po tygodniu wycofał oskarżenie.
Tyle że tuż potem zamknął swoją działalność gospodarczą, zmienił
nazwisko i już jako Maciej Stranski przeprowadził się do domku w Tocznej
pod Pragą i  zaczął pracę na lotnisku. Zrobił dokładnie to, co zaleca się
ofiarom prześladowań – zniknął i zatarł za sobą ślady.
Podekscytowany Adam czytał swoje notatki. Czy była żona mogła
wyśledzić Stranskiego i  zemścić się na dwóch kobietach, które widziała
w jego towarzystwie? Przecież tego wieczoru, kiedy scenarzyści przyjechali
do pensjonatu, Maciej też tam był. Czy Krystyna Skała obserwowała go
z ukrycia, odniosła wrażenie, że Anna i Marcelina z nim flirtują i ukarała je
za to?
Adam nie wiedział, czy jego nowa teoria brzmi wiarygodnie, ale mimo
to był z siebie dumny. W trzy dni wyszperał mnóstwo informacji na temat
podejrzanych i  stworzył przynajmniej dwa dość prawdopodobne
scenariusze niedawnych tragicznych wydarzeń.
Co w tym czasie odkryła nadgorliwa Sylwia? Nic!
Akurat kiedy sięgał po słuchawkę, by przekazać swoje odkrycia
Bergmanowi, rozległ się dzwonek telefonu.
Na dźwięk głosu Moniki Benio Adamowi przebiegł po plecach
przyjemny dreszcz połączony z  radością, że ta zmysłowa blondynka nie


stała się trzecią ofiarą mordercy (byłoby jej szkoda!), lecz upojenie trwało
tylko kilka sekund. Scenarzystka rozmawiała z  nim jak z  podwładnym
i z każdym słowem coraz bardziej działała mu na nerwy. Oczywiście, że nie
jest zaginiona, co to w ogóle za bzdura? Po prostu wkurzyła się na swojego
chłopaka, bo po całej tej sprawie z  morderstwem Anny zostawił ją samą
w  domu na całą noc, więc pojechała do ojca w  Góry Izerskie, a  telefon
celowo zostawiła w  domu, żeby dać Andrzejowi nauczkę. Co komu do
tego? Nie było jej tylko dwadzieścia cztery godziny, już wróciła i właśnie
wybiera się do pracy.
– Dlaczego nachodziliście mnie w domu? Niepotrzebnie wystraszyliście
Andrzeja – zarzuciła Daneszowi.
Adam pomyślał, że jego rozmówczyni najwyraźniej należy do kobiet,
które winą za wszystkie swoje błędy obarczają innych.
– Chyba to pani go wystraszyła, prawda? – odparł podrażniony.
– Nawet jeśli, to nie pańska sprawa – syknęła. – Prosił pan, żebym do
pana zadzwoniła. Po co?
Danesz się zastanawiał, czy już dotarły do niej wieści o  drugim
morderstwie.
– Czy wie pani, co się stało Marcelinie Żarnowiec?
– Nie wiem, co się stało, ale wiem, że nie żyje. Dzwoniło do mnie
chyba całe Podwórze. Próbuje pan mnie na czymś przyłapać? Myślał pan,
że odpowiem, że ktoś ją walnął młotkiem w  łeb lub coś w  tym stylu, co
może wiedzieć tylko morderca? – Zaśmiała się z pogardą. – Czuję się jak
w  jakimś głupim serialu kryminalnym. Serio. Nie mam z  tymi
morderstwami nic wspólnego, jasne? Czy to wszystko?
Rzeczywiście próbował przyłapać ją na takim błędzie, ale teraz
zrozumiał, że to było niepotrzebne, bo Monika Benio jest inteligentna
i nawet gdyby to ona stała za tymi morderstwami, nie dałaby się nabrać na


tak prymitywną sztuczkę. Danesz przeczuwał, dlaczego jest taka
podrażniona: ma sporo do ukrycia i nie wie, czy jej oszustwa już wyszły na
jaw i  czy policja odkryła plik Bomba w  komputerze Anny. Danesz
postanowił pozostawić ją w niepewności.
– Ja i  inspektor Bergman chcieliśmy sprawdzić pani alibi na noc
z piątku na sobotę – wyjaśnił. – Pani partner i koleżanka powiedzieli nam,
że przez pewien czas była pani sama w  ogrodzie i  że wcześniej oboje
kłamali, by panią chronić.
– Wiem – jęknęła poskromiona. – Ale to nie ja zabiłam…
– Albo przyjedzie pani dziś złożyć zeznania, albo wezwiemy panią
pisemnie i tak czy inaczej będzie pani musiała się tu stawić – powiedział
stanowczo.
– Tyle że właśnie wychodzę do pracy. Nie mogę tak po prostu się nie
pojawić, szczególnie teraz, kiedy jest nas o  dwie mniej  – odparła
rzeczowo. – Cała odpowiedzialność spadła na mnie!
„I niezmiernie cię to cieszy" – dodał w duchu Danesz.
– Wie pani co? W  takim razie odwiedzimy panią w  biurze. O  której
godzinie możemy przyjechać?
Gdy wrogim tonem zaproponowała wpół do trzeciej, Adam
z  niedowierzaniem przypomniał sobie, jak bardzo go pociągała, gdy
rozmawiali w cztery oczy. Na podwórzu pensjonatu z nim flirtowała, a on
zapragnął jej wbrew własnej woli, choć był niemal pewien, że ich
charaktery wcale by do siebie nie pasowały. Natomiast podczas rozmowy
telefonicznej jego zmysłów nie uwodził jej zapach, uniesione kąciki ust,
czubek języka między kształtnymi wargami, a Danesz pomyślał o Monice
Benio tylko jedno: jest nieznośna.


Ogród willi secesyjnej był utrzymywany z  wyczuciem, tak by nie
zmienił się w  dżunglę, a  jednocześnie nie wyglądał sztucznie. Jego
dominantę stanowiły krzaki, których nikt nie przycinał w  nienaturalne
kształty, więc ich gałęzie przeplatały się i  sterczały bujnie na wszystkie
strony. Pędzelki rozkwitłych traw sięgające do ud tańczyły na wietrze
i  okalały małą wysepkę angielskiego trawnika z  meblami ratanowymi
niczym falujące morze wyścielone bławatkami, dzwonkami, jastrunami,
koniczyną, makami i wieloma innymi kwiatami, których nazw Bergman nie
znał. Tak zwane chwasty lubił dużo bardziej niż szlachetne kwiaty
ogrodowe i  cieszyło go, że nie jest jedynym, kto woli, by ogród
przypominał raczej łąkę niż olbrzymi salon z zielonym dywanem. W takiej
scenerii radość z lata była dużo intensywniejsza. Gdzieś w pobliżu zakukała
kukułka, korony starych sosen szumiały, a  gdyby nie ruchliwa ulica za
nieprzeniknionym murem krzaków, iluzja wiejskiego zacisza byłaby
doskonała.
Lecz on nie przybył tu, by rozkoszować się przyrodą.
Spojrzał na zegarek, pokręcił się niecierpliwe na ratanowym krześle,
a ono skrzypnęło. Gdzie ten facet się podziewa?
Za plecami usłyszał pobrzękiwanie filiżanek, więc spojrzał za siebie, ale
zamiast mężczyzny, do którego tu przyjechał, ujrzał około
czterdziestopięcioletnią kobietę w  błękitnej sukience. Niosła wiklinową
tacę z czajniczkiem i filiżankami. Miała przestraszoną minę.
– Nazywam się Hanna Lammer. Dzień dobry. Mąż zaraz przyjdzie  –
wyrzuciła z siebie, gdy jej oczy spotkały się z oczami Bergmana. Naczynia
na tacy zaczęły głośno stukać, bo kobieta przyśpieszyła kroku.
Bergman przedstawił się oschle. Irytowało go, że Oleg Lammer każe
mu czekać tak długo. Zupełnie jakby chciał mu w ten sposób pokazać, że
nic sobie z  tego śledztwa nie robi. Dwadzieścia minut temu otworzył


Bergmanowi furtkę i  zaprowadził go do ogrodu, ale potem rozległ się
dzwonek jego telefonu i gospodarz oddalił się bez słowa wyjaśnień.
– Czy mąż jeszcze rozmawia?
Kobieta uśmiechnęła się przepraszająco.
– Tak. Ciągle do niego wydzwaniają w sprawie tego Muru Chińskiego
w Budapeszcie… Na razie zrobiłam panu kawę.
Bergman prawie odszczeknął, że o nic takiego nie prosił, ale w ostatniej
chwili się powstrzymał. Nie miał powodu, by nieuprzejmie traktować tę
kobietę. Patrzył, jak nalewa mu kawę, i uświadomił sobie, że gdyby praca
w  wydziale kryminalnym nie stępiła tak jego uczuć, byłoby mu żal pani
Hanny. Jej mąż jest zaplątany w  morderstwo swojej kochanki, a  ona
musiała dać mu alibi. Czy Oleg jej wyznał, dlaczego tak bardzo tego alibi
potrzebuje? Czy może powiedział, że zamordowana Anna Walenta była po
prostu jego znajomą, i  wymyślił jakąś dość wiarygodną historyjkę
uzasadniającą podejrzenia policji?
Bergman obserwował, jak na nagich ramionach kobiety tańczą plamki
światła i  cienia, i  postanowił, że jeśli usiądzie naprzeciw, wyjaśni jej, że
chce porozmawiać z jej mężem w cztery oczy. Jeśli Hanna Lammer jeszcze
nie zna prawdy, nie musi jej poznawać akurat teraz. Natychmiast zaczęłyby
się sceny i pretensje, które zabrałyby inspektorowi sporo cennego czasu, nie
wnosząc nic do śledztwa.
– Ja nie będę piła. Nie szkodzi? – spytała kobieta.
Kiedy Bergman bez słowa skinął głową, ośmieliła się.
– Czy pan jest z policji?
– Z wydziału kryminalnego.
– Ale ja już potwierdziłam mężowi to alibi. Był tu pański kolega, jak on
się nazywał…
– Nie chodzi o alibi.


– A o co?
– Muszę spytać pani męża o kilka rzeczy. Na osobności – podkreślił na
wypadek, gdyby zaciekawiona kobieta chciała towarzyszyć im podczas
rozmowy.
Między brwiami pojawiły się jej dwie zmarszczki.
– Czy o  coś go podejrzewacie? Ta kobieta, o  którą chodzi… Ta
scenarzystka… była tylko jego daleką znajomą. Wiem to na pewno.
Czasem uzgadniali szczegóły scenografii, ale na pewno mąż nie miałby
powodu, żeby ją… skrzywdzić.
Czyli ona jeszcze nie wie. Bergman przetrzymał jej spojrzenie i skinął
głową.
– Niech się pani nie martwi. Chcę tylko coś sprawdzić.
– Dobrze – spróbowała się uśmiechnąć i wskazała na czajniczek. – Jeśli
będzie pan miał ochotę na dolewkę, proszę się częstować. Ja… nie będę tu
czekać z panem, nie szkodzi?
Najwyraźniej pytaniem, czy „nie szkodzi?" wypełniała co drugie
zdanie, a Bergman pomyślał, że to sporo o niej mówi. Chyba najważniejsze
jest dla niej unikanie konfliktów z  otoczeniem. Pewnie nawet gdyby
położył jej dowód niewierności męża tuż przed nosem, zachowałaby
całkowity spokój i przekonałaby sama siebie, że to nic takiego.
– Nie. Proszę dać jakoś mężowi do zrozumienia, że bardzo bym
docenił, gdyby już skończył tę rozmowę i przyszedł do mnie.
Kobieta skinęła głową, ale nie ruszyła się z  miejsca, więc Bergman
dodał:
– Mają państwo cudowny ogród.
Po raz pierwszy zrobiła rozluźnioną minę.
– Dziękuję. Wszystko sadziłam i siałam sama.


– Podobają mi się te chwasty.
Hanna Lammer uśmiechnęła się szeroko.
– To mieszanka traw o  nazwie Łąka z  dawnych czasów  – odparła,
a  zmarszczki na jej twarzy niemal całkowicie zniknęły, jak dzieje się
zawsze, kiedy ludzie mówią o swoim największym hobby. – Zamówiłam ją
przez Internet. Proszę sobie wyobrazić, że dziś trzeba zapłacić trzy tysiące
koron, żeby móc patrzeć na zwykłą łąkę! Kiedy byłam mała, te rośliny
kwitły na każdej miedzy, a w mieście wzdłuż chodników. Teraz wszędzie
króluje ta koszmarna zielona nuda. Nie cierpię angielskich trawników.  –
Obróciła się i ruszyła w stronę domu, ale po kilku krokach się zatrzymała. –
Lata tu teraz mnóstwo motyli. Wie pan, że w miastach prawie wyginęły, bo
nic tam dla nich nie kwitnie?
Bergman otworzył usta, ale zanim zdążył coś powiedzieć, gospodyni
dodała lekkim tonem:
– Przed chwilą pana okłamałam. Wiem, że Anna Walenta była kochanką
mojego męża. Wiem o  tym od lat, ale niczego mu nie powiedziałam. To
wszystko wybudowaliśmy razem – zatoczyła ręką okrąg. – Mamy dziecko.
Oleg dobrze mnie traktuje. Co bym osiągnęła, gdybym robiła mu sceny?
– W takim razie dlaczego twierdziła pani, że Anna była dla niego tylko
daleką znajomą?
Wzruszyła ramionami.
– Powiedziałam panu to, co on wmawia mnie. Oficjalną wersję. Ale
z pańskiej miny wyczytałam, że jest mnie panu żal, a tego bym nie zniosła.
Nie jestem aż taką biedulką, na jaką wyglądam. Oleg myśli, że jest
sprytniejszy, bo wie więcej niż ja… Ale w rzeczywistości jest odwrotnie. –
Obróciła się do Bergmana plecami i bez pożegnania poszła do domu.


Oleg pojawił się po kolejnych dziesięciu minutach. Posłał Bergmanowi
beztroski uśmiech i  nabrał powietrza, by wygłosić jakąś jowialną uwagę,
ale inspektor postanowił przejść od razu do rzeczy.
– Dwa tygodnie temu odwiedził pan Agatę Walentę w poprawczaku.
Uśmiech na przystojnej męskiej twarzy zgasł.
– Już się znalazła?
– Nie, ale jej koleżanka opisała pana bardzo dokładnie. Po co pan do
niej pojechał?
Lammerowi szybko powróciła stracona przed chwilką pewność siebie.
Usiadł naprzeciw Bergmana i silną ręką nalał sobie kawę.
– Nie powiedziałem, że tam byłem.
– Ale był pan  – Bergman podniósł głos.  – Czy zaprzecza pan teraz
dlatego, że stało się tam coś, o czym nie powinienem się dowiedzieć?
– Przeklęta dziewczyna!  – Oleg trzasnął dłonią w  stół tak mocno, że
kruche filiżanki podskoczyły, a kawa wylała się na ratanowy stolik.
– O czym rozmawialiście? Tamtego dnia uciekła. Dlaczego?
Oleg Lammer przez kilka sekund milczał, a  Bergman potrafił sobie
wyobrazić, jak szaleńczo wirują myśli w  jego głowie: do czego się
przyznać, a  co przemilczeć? Ostatecznie najwyraźniej zdecydował się na
szczerość, bo westchnął zrezygnowany i podniósł ręce nad głowę na znak,
że się poddaje.
– Chciałem ją poderwać  – przyznał wprost.  – Tak, wiem, ma
siedemnaście lat… No i  co z  tego? Potrafi pan sobie wyobrazić, jak się
wściekłem, kiedy dowiedziałem się, że Anna mnie zdradza?
Był tak szczerze wzburzony, jakby wcale sobie nie uświadamiał, że on
od lat wyrządza swojej żonie taką samą krzywdę. Mimo to Bergman zrobił
pełną zrozumienia minę. Jeśli będzie Olegowi przytakiwać, dowie się
więcej.


– Tak się pan wściekł, że postanowił pan przespać się z  jej córką  –
stwierdził tonem wolnym od jakiejkolwiek oceny.
– Dokładnie tak!  – Wprawdzie przy ich poprzednim spotkaniu Oleg
twierdził, że w ogóle nie był zazdrosny, ale teraz na wspomnienie zdrady
Anny pojawiły mu się na policzkach i szyi czerwone plamy. – To byłaby
genialna zemsta, prawda? Nie chciałem krzywdzić Anny… Gdyby mój plan
się udał, ona nigdy by się o tym nie dowiedziała, jestem tego pewien. Agata
by nas nie wydała, bo przecież w  przeciwnym razie nastawiłaby matkę
przeciwko sobie! Trzymałaby wszystko w  tajemnicy… a  mnie cieszyłaby
świadomość, że nie pozwoliłem robić z  siebie osła. Że to moje jest na
wierzchu, jeśli rozumie pan, co mam na myśli.
– Dlaczego pan myślał, że Agata się na to zgodzi?
Oleg spojrzał na dom, żeby upewnić się, czy żona na pewno nie
podsłuchuje.
– No… Poderwałem już wiele różnych kobiet, bardziej
doświadczonych. Myślę, że jestem w  tym naprawdę dobry.  – Uśmiechnął
się dumnie.  – Wierzyłem, że jeśli skorzystam ze swoich najmocniejszych
atutów, Aga ulegnie. Znamy się od lat i  chyba dosyć się lubimy,
przynajmniej takie mam wrażenie. Chciałem ją sobie przygotować, kilka
razy ją odwiedzić, bez pośpiechu…
Bergman powstrzymał złośliwy uśmiech.
– Ale ona odprawiła pana raz, dwa, mam rację?  – Inspektor
przypomniał sobie słowa koleżanki Agaty. Powiedziała, że mężczyzna
wziął Agatę na bok, rozmawiali, objął ją wokół ramion, a  zaraz potem
wybuchła między nimi kłótnia. – Co panu powiedziała?
– Naprawdę chce pan to usłyszeć?
– Proszę mówić.


– Że dokładnie wie, o co mi chodzi, ale stare, uschnięte kutasy jej nie
interesują.
Bergman próbował zapanować nad kącikami ust tak długo, aż złapał go
skurcz.
– Ja też się śmiałem  – przyznał Oleg Lammer.  – W  tamtej chwili
zrozumiałem, że to jeszcze mała dziewczynka. Nastolatka. Tyle że ona
zaczęła mi wygrażać, że o  tym obmacywaniu powie mamie. Zrobiło się
niebezpiecznie. Wciąż bredziła, że nigdy nie zdradziłaby matki. I  że jeśli
nie powiedziałaby jej, co ze mnie za jeden, to właśnie byłaby zdrada…
– Jak pan na to zareagował?
– Nijak. Kłócenie się z  nią nie miało sensu. Odjechałem i  miałem
nadzieję, że mimo wszystko mnie nie wyda.
Wciąż coś w  tej opowieści nie grało. Agata miała prawo się
zdenerwować, ale dlaczego uciekła? Gdyby zamierzała jak najszybciej
powiedzieć matce, co się stało, pojechałaby najkrótszą drogą do domu.
Lecz ona tego nie zrobiła. Zamiast tego rozpoczęła jakieś dziwne
„śledztwo".
Oleg Lammer nie powiedział wszystkiego, to więcej niż pewne.
– Kiedy Agata się pojawi, powie nam, co tak naprawdę się stało  –
przypomniał mu Bergman. – Jeśli nie chce pan opóźniać śledztwa, proszę,
by wyjawił mi pan to teraz.
Cisza. Bergman przeniósł wzrok za plecy Olega, gdzie w  delikatnym
południowo-zachodnim wietrzyku falowały niebiesko-fioletowe dzwonki.
Właśnie chciał wstać i  powiedzieć, że daje Olegowi do namysłu
dwadzieścia cztery godziny, a potem wezwie go na kolejne przesłuchanie,
kiedy on westchnął przeciągle.
– Anna już nie żyje… więc to bez znaczenia.
Bergman czekał.


– Wściekłem się. Na Agatę. Na Annę. Na cały świat. Wykrzyczałem
Agacie prosto w twarz, że nie musi się tak przejmować się matką, bo ona
też się nią nie przejmowała, gdy mordowała jej tatę.
To była tak przełomowa i  istotna informacja, że Bergmanowi
przyśpieszyło tętno. Niemal fizycznie czuł, jak jego mózg przełącza się na
wyższy bieg.
– Twierdzi pan, że Anna Walenta zamordowała męża? Ojca Agaty?  –
Przecież rozmawiał o tym mężczyźnie niedawno… z Ester Czarną. Części
układanki powoli zaczynały do siebie pasować, ale Bergman nie miał teraz
czasu, by spojrzeć na ułożony obraz z  odpowiedniego dystansu.  –
Myślałem, że on umarł na zawał.
– Oficjalnie. Według raportu medycznego… tak. – Oleg Lammer mówił
coraz bardziej bezbarwnym głosem. – Wie pan, Jarosław był o piętnaście lat
starszy niż Anna, a ich style życia coraz bardziej się od siebie oddalały. On
był pisarzem, samotnikiem wiecznie schowanym w  pracowni, natomiast
Anna potrzebowała do szczęścia ludzi. Z  początku go podziwiała, ale
potem przestała jej wystarczać rola żony słynnego mężczyzny. Miała
wrażenie, że on jej nie docenia, że myśli tylko o sobie. Zaczęła budować
własną karierę. Była dobra, przeszła do telewizji, poznała mnie i…
zakochaliśmy się w  sobie.  – W  głosie Olega pojawiła się duma, którą
próbował zamaskować ironicznym uśmiechem.  – Oznajmiła Jarosławowi,
że zamierza się z nim rozwieść, ale on nie chciał o tym słyszeć. Kłócili się,
on zaczął pić… Potem kiedyś w piątek po południu Anna wróciła do domu
i  zastała go leżącego na ziemi. Jego serce jeszcze biło, ale stracił
przytomność i  było jasne, że jest z  nim nieciekawie. Zamiast wezwać
karetkę – Oleg zamilkł na kilka sekund i wpatrywał się w swoje dłonie –
Anna wyszła, poczekała przed szkołą na Agatę i zabrała ją na weekend do
przyjaciółki. Kiedy wróciły do domu…


– Jarosław był już martwy – dokończył za niego Bergman.
– Dokładnie. Anna wezwała pogotowie. Nikomu nie powiedziała, że
widziała go, kiedy jeszcze żył. Wszystkim mówiła, że po raz ostatni była
w  mieszkaniu w  piątek rano i  że jej mąż nie przejawiał wtedy żadnych
oznak choroby, a z pracy pojechała prosto do tej koleżanki. Nikt o nic jej
nie podejrzewał. Jarosław naprawdę zmarł na zawał.
– Czyli go nie zabiła, a  jedynie nie udzieliła mu pomocy. To duża
różnica, choć efekt jest ten sam. Czy opowiedział pan całą tę historię
Agacie?
Oleg pokręcił głową.
– Kiedy z moich ust wyrwały się te słowa o morderstwie, natychmiast
zrozumiałem, że przesadziłem. Chciałem jak najszybciej zniknąć. Czułem,
że Agata zapyta o  to matkę… i  chciałem dać Annie szansę powiedzenia
córce tego, co uzna za stosowne.
– Zatem ostrzegł pan Annę, że Agata będzie ją pytać o ojca? Musiała
się wściec, że zdradził pan jej tajemnicę.
Oleg powoli pokręcił głową.
– Postanowiłem… milczeć i czekać. Trochę miałem nadzieję, że Agata
niczego nie powie. Oczywiście było to z mojej strony strasznie naiwne, lecz
wciąż wydawało się lepszym rozwiązaniem niż wyjawienie Annie, co
nabroiłem. Nie mogłem wykluczyć, że Agata będzie jednak trzymać język
za zębami, i tego się trzymałem.
– Kto wiedział o  tym, że Anna nie udzieliła pomocy swojemu
umierającemu mężowi?
– Trudno powiedzieć, ale myślę, że tylko ja i ta jej przyjaciółka.
– Marcelina Żarnowiec?
– Tak.
– I obie zostały zamordowane.


– Dokładnie.  – W  oczach Olega po raz pierwszy błysnęła niekryta
rozpacz. Spojrzał na Bergmana, jakby dopiero teraz zaczął myśleć o treści
słów, które przed chwilą padły. – Boże, chyba pan nie myśli, że załatwiła je
Agata? Siedemnastolatka pragnąca pomścić swojego tatę? Przecież to
absurd! Nawet nie powiedziałem jej dokładnie, co się stało! A tym bardziej
nie wspominałem o Marcelinie!
Poderwał się z  krzesła, zrobił kilka kroków w  stronę domu, a  potem
obrócił się na pięcie i wrócił do stołu.
– Próbuje pan zrzucić winę na mnie? Sugeruje pan, że to wszystko stało
się przeze mnie? Że to ja to wszystko… zapoczątkowałem?
– Najwyraźniej doszedł pan do takiego wniosku nawet bez moich
sugestii.
– Doprawdy?  – Oleg Lammer stanął tuż przy krześle Bergmana
i  pochylił się tak nisko, że Bergman czuł jego oddech.  – Czy pan jest
jasnowidzem, skoro pan wie, co myślę?
Inspektor powoli wstał. Gdy się wyprostował, był o głowę wyższy od
Lammera.
– Nie trzeba być jasnowidzem, by przejrzeć pana na wylot – powiedział
powoli. – Dręczy pana poczucie winy. Dobrze pan wie, że męża Anny nie
musiała pomścić Agata. Mógł to zrobić ktoś, komu ona się zwierzyła.
Zanim Oleg zdobył się na odpowiedź, Bergman pożegnał się z  nim
oschle i wyszedł z ogrodu.


ROZDZIAŁ 16

Podejrzewają ją, to już pewne.
Po rozmowie telefonicznej z  kapitanem Daneszem Monika była tak
roztrzęsiona, że kiedy się malowała, ukłuła się pędzelkiem tuszu do rzęs
w oko, a teraz było ono zaczerwienione i podrażnione. A przecież jeszcze
kilka minut temu miała wrażenie, że odzyskała pełną kontrolę nad swoim
życiem. Kiedy wróciła od ojca, zastała w  domu Andrzeja oszalałego ze
strachu, a  to było dokładnie to, co chciała osiągnąć. Przecież zostawił ją
samą w mieszkaniu po tym, jak ona znalazła ciało zamordowanej szefowej,
więc miała pełne prawo wyjechać i pobyć przez chwilę zaginioną. Są kwita.
Pomimo iż nie przepadała za seksem, wiedziała, jak silna jest to broń, więc
przystała na taką formę pogodzenia się, a potem jeszcze poprosiła Andrzeja
o przebaczenie. Oczywiście wcale się na nią nie złościł i czuł się winny, że
potraktował ją tak nieczule. I o to chodziło.
Tyle że potem Monika zatelefonowała pod numer, który zostawili
Andrzejowi detektywi, i wszystko znów się popsuło. Ten młody policjant
rozmawiał z nią zupełnie inaczej niż podczas przesłuchania w pensjonacie.
Był chłodny i  rzeczowy, jakby chciał dać jej do zrozumienia, żeby nie
liczyła na taryfę ulgową. W  pensjonacie Monika odniosła wrażenie, że
wystarczy uwodzicielsko zmrużyć oczy i  pochylić się odrobinę z  rękami
złożonymi na piersiach, by młodzieniec tańczył, jak mu zagra, ale teraz
obawiała się go dużo bardziej. Co odkrył? Czy już wie, że dostała się do
Podwórza dzięki kłamstwom w życiorysie? Czy wie, że Anna próbowała ją


tym szantażować? Monika dobrze pamięta panikę, która ogarnęła ją, gdy
Anna poprosiła, żeby przyszła do niej po pracy do biura, a potem pokazała
jej na swoim komputerze plik o  nazwie Bomba i  oświadczyła sucho:  –
Wiem, że chciałabyś zająć moje miejsce. Jesteś dobra i  bardzo mi
pomagasz, więc cię nie wyrzucę, ale jeśli kiedykolwiek spróbujesz kopać
pode mną dołki, skompromituję cię. Podejrzewam, że nie chcesz, by
wszyscy w branży dowiedzieli się, że z wykształcenia jesteś rzeźniczką. –
Do tamtej chwili Monika bezgranicznie podziwiała Annę, była nią niemal
opętana. O czym ona myśli rano, gdy się budzi? Jakie by to było uczucie:
spojrzeć w lustro i zobaczyć tam jej twarz? Nieprzyjemna rozmowa była dla
oddanej Moniki kubłem zimnej wody, a  jeszcze gorsze było to, że Anna
zaczęła okazywać jej swoją przewagę. Zlecała jej zadania, które potem
podpisywała swoim nazwiskiem. Scedowała na nią wszystkie uciążliwe
obowiązki. Chciała wyjechać do Szwecji i nie bała się powierzyć Monice
kierownictwa, bo przerażona podwładna nie odważyłaby się jej zaszkodzić.
Monika wciąż używała tego samego lakieru do paznokci co Anna, wciąż
miała podobną fryzurę i śmiała się w ten sam sposób, ale robiła to już tylko
z przyzwyczajenia i ze strachu przed pustką, która ogarnęłaby ją po utracie
swojego bóstwa.
Potem dowiedziała się, że Anna też nie jest niewiniątkiem, i  wtedy
sytuacja całkowicie się zmieniła. Czy policjanci wiedzą, co zrobiła?
Wyśledzili już, że Monika broniła się szantażem przed szantażem? Czy
odkryli, z kim współpracowała i dlaczego?
Niepokój wygnał ją z mieszkania godzinę przed planowanym wyjściem.
Chciała być sama. Krzyknęła do Andrzeja, zgarbionego nad klawiaturą
komputera, że musi sobie kupić na uspokojenie jakiś ciuszek (to zawsze
było jej lekiem na stres) i  że spotkają się później w  Podwórzu, po czym
szybko włożyła buty. Musi natychmiast (i bez towarzystwa Andrzeja)


porozmawiać ze wszystkimi kolegami, przede wszystkim z  Radkiem
Czermakiem, który decyduje w  Podwórzu o  wszystkim. Czy u  niego też
byli ci gliniarze? Co im powiedział?
Wyszła na rozpaloną słońcem ulicę, przy której mieszka z  Andrzejem
od początku ich sześcioletniego związku. W wystawie sklepu ujrzała swoje
odbicie. Uśmiechnęła się do tej starannie umalowanej kobiety w modnym
stroju, idącej zdecydowanym, ale powabnym krokiem, tak by wyglądała na
pewną siebie, ale jednocześnie nie traciła kobiecości. Uniosła brodę i  nie
spuszczała wzroku ze swojego odbicia, dopóki wystawy nie zmieniły się
w ścianę kolejnego domu. Ucieszyło ją, że nie widać po niej wewnętrznego
roztrzęsienia i strachu. Przez tę maskę doskonałości nikt się nie przebije do
jej duszy, a  już na pewno nie ten tępy młody policjant. Chce z  nią
porozmawiać w  Podwórzu? Proszę bardzo! Ona jest tam szefową, a  on
tylko intruzem, więc karty będą rozdane na jej korzyść. Miała tylko
nadzieję, że przyjdzie w  cywilu i  nie wywoła zbędnego zamieszania.
Wsłuchała się w  regularny stukot swoich obcasów i  z  każdym krokiem
robiła się coraz spokojniejsza, ale kiedy mijała ogródek restauracji, do
której wpadali czasem z Andrzejem na kolację, żołądek znów zacisnął się
jej z nerwów. Jest podejrzana o morderstwo, a tą bezsensowną ucieczką do
ojca dodatkowo skomplikowała swoją sytuację. Czy policjanci mogą ją
aresztować, żeby znowu nie zniknęła? Pochować ją żywcem w  jakiejś
betonowej celi, z której nie tylko nie wyjdzie do tej restauracji, ale nawet na
spacerniak? Pod jakimi warunkami można kogoś aresztować?
Powinna to sprawdzić i może rozejrzeć się za dobrym adwokatem.
Pomimo iż było dopiero wczesne przedpołudnie, słońce grzało
niemiłosiernie, a  wilgotne powietrze zdawało się nie zawierać tlenu.
Monika stanęła na przystanku w cieniu kamienicy i oddychała głęboko, by
przegonić panikę. Na pewno nie zamierzają jej aresztować, co za bzdura!


Czy mają przeciwko niej jakieś dowody? Prawdopodobnie odkryli, że
trochę oszukiwała i  kłamała, więc chcą ją jeszcze raz przesłuchać, to
wszystko. Zamiast wymyślać głupoty, powinna zacząć myśleć o  ratunku.
Przecież musi istnieć podejrzany, na którym policjanci mogliby się skupić
zamiast na niej. Wystarczy naprowadzić ich na trop, który uznają za
wystarczająco wiarygodny.
Wcisnęła obcas w  błyszczącą bańkę uformowaną przez upał na
rozpalonym asfalcie i intensywnie próbowała sobie przypomnieć przebieg
nocy, podczas której została zamordowana Anna. Dlaczego tak się wtedy
upiła? Wspominała minutę po minucie od przyjazdu poprzez kłótnię z Anną
aż po swoją dziecinną ucieczkę w kolejną butelkę wina. Resztę faktów zna
bardziej z  opowieści Andrzeja, ale teraz próbowała dotrzeć choćby do
urywków wspomnień. Jak przez mgłę pamiętała, że siedziała po ciemku
przy basenie i  słuchała wody przelewającej się przez jego brzegi. Że
zataczała się do sadu i tam chyba zwymiotowała… czy może nie? Potem
Andrzej i Karolina prowadzili ją do bungalowu, obejmowała ich ramionami
i  uderzała biodrami to swojego chłopaka, to koleżankę. Co stało się
później? I co działo się wcześniej?
Nie mogła pozbyć się wrażenia, że gdzieś głęboko w  jej głowie tkwi
wspomnienie, które mogłoby pozbawić ją stygmatu głównej podejrzanej,
ale pomimo iż dotykała jego niewyraźnych zarysów ze wszystkich stron,
nie przynosiło to żadnych rezultatów.
Westchnęła i sięgnęła do torebki po szminkę. Naniosła na usta kolejną
warstwę intensywnej czerwieni i  poszła sprawdzić, o  której odjeżdża
najbliższy autobus do Podwórza.
Danesz się cieszył, że nie przyjechał do studia telewizyjnego sam i że
wziął ze sobą kapitan Rolnik. Przy spotkaniu znów  – wbrew jego woli  –


działał na niego osobisty czar Moniki Benio, która teraz szła przed nim,
przy każdym kroku delikatnie kołysząc biodrami.
– Usiądźmy gdzieś, gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzać  – rzuciła
przez ramię i  uniosła kąciki ust.  – Jeśli nie chcą państwo jeść ani pić,
możemy zaszyć się na planie, o  ile akurat tam nie nagrywają. Jak widać,
w  bufecie jest straszny tłum  – skinęła głową ku stolikom przed ladą, za
którą obsługa właśnie nakładała na talerz porcję makaronu.  – Chyba
rozumieją państwo, że nie chcę, by ktoś nas słyszał.
Nie zwalniając kroku podczas slalomu między stolikami, przywitała się
z  kilkoma znajomymi. Adam zauważył, że niektórym posyłała
rozpromienione uśmiechy, a  innym tylko kiwała głową z  chłodną miną.
Najwyraźniej klienci bufetu dzielili się w  jej oczach na ludzi ważnych
i nieważnych.
Monika zwinnie prowadziła policjantów na drugą stronę holu
z wysokim sufitem, w którym oprócz bufetu znajdowały się również drzwi
do charakteryzatorni i szatni aktorów.
– Świetnie, nie nagrywają – powiedziała z ulgą w głosie i wskazała na
lampę nad dużymi dwuskrzydłowymi drzwiami, przypominającymi bramę
hangaru. – Jeśli jest włączona, oznacza to, że w środku trwają zdjęcia.
Danesz uświadomił sobie, że znana aktorka właśnie stanęła na końcu
kolejki przy bufecie. Wydawało mu się, że jakiś czas temu występowała
w  Teatrze Narodowym. Znana twarz przyciągała uwagę detektywa jak
magnes, jakby musiał się upewnić, że to naprawdę ona. Że aktorka, którą
czasem widuje na ekranie telewizora, istnieje również w  rzeczywistości.
Kiedy wreszcie oderwał od niej wzrok, zobaczył, że Monika Benio
obserwuje go z  rozbawieniem, i  pożałował, że jednak nie wezwał jej do
komisariatu. W  swoim środowisku naturalnym rozkwitła i  była jeszcze


bardziej pewna siebie i  przemądrzała niż podczas ich rozmowy
w pensjonacie.
– Aktorzy to normalni ludzie  – szepnęła mu do ucha Rolnik, kiedy
weszli przez dwuskrzydłowe drzwi w  półmrok scenografii.  – Nie
rozumiem, dlaczego wszyscy tak się na nich gapią!
Nie wiedział, co na to powiedzieć, więc tylko uśmiechnął się szeroko.
W zamian otrzymał pogardliwy grymas koleżanki.
Monika wciąż szła przed nimi, a  stukot jej obcasów na betonowej
posadzce rozlegał się na wszystkie strony. Prowadziła ich uliczką pośród
scenografii, które widzowie Podwórza dobrze znają, ale Daneszowi były
całkowicie obce. Zaskoczyło go, że pomieszczenia nie mają sufitów:
przypominały przykładowe pokoje w sklepie meblowym.
– O, salon Nowaków! I  knajpa Pod Pawiem! Myślałam, że to
prawdziwa knajpa, a to tylko dekoracja! – zdziwiła się Sylwia. Tym razem
to ona otrzymała pogardliwy uśmieszek od kolegi. – Ciekawe, co? – Rolnik
nie zamierzała pozwolić, by Danesz zepsuł jej humor. – Rozglądaj się, bo
może już nigdy nie będziesz miał takiej okazji. Ostatnio dyrektor Podwórza
obiecał mi, że mnie tu oprowadzi, ale potem zniknął po angielsku.
Adam pomyślał, że tworzy z  Sylwią komiczną parę. Idą przesłuchać
główną podejrzaną, a  zamiast prób wzbudzenia respektu, wytrzeszczają
oczy jak dzieci w cyrku. Pewnie Monika Benio ma z nich niezły ubaw.
– Klatka schodowa u Naiwnych – jęknęła obok niego Sylwia. – Czyli
oni mają tu nawet sztuczną klatkę schodową! W  telewizji wyglądają tak
realnie. Myślałam, że kręcą to w jakiejś prawdziwej kamienicy.
Monika Benio się obróciła, a  Adam mógłby przysiąc, że znów
uśmiechnęła się złośliwie. Ale kiedy się odezwała, w jej głosie nie było ani
śladu kąśliwości.


– Mogą się tu państwo rozejrzeć. Ja sobie usiądę  – wskazała fotel
w jednym z „salonów".
– Dobrze – wydusiła z siebie Sylwia Rolnik.
– Nie ma takiej potrzeby – odparł w tej samej chwili Adam i poczuł, jak
koleżanka obok się zjeżyła.
– Adam ma rację, nie powinniśmy tracić czasu – powiedziała szybko,
ale potem znów wypadała ze swojej roli. – To pokój Naiwnych, prawda?
Danesz obrócił oczy w  słup i  podszedł do scenografii. Zanim zdążył
usiąść, Monika Benio przeszła tak blisko, że się o  niego otarła. Mógłby
przysiąc, że poczuł na ramieniu dotyk jej sutków, a jego kręgosłup przeszył
dreszcz.
– Co mogę dla państwa zrobić? – spytała Monika i założyła na swoim
fotelu nogę na nogę. – Mają państwo rację, że powinniśmy się pośpieszyć,
bo za godzinę mamy naradę zespołu, którą oczywiście poprowadzę ja.
Oczywiście. Adam przyglądał się jej w półmroku zmrużonymi oczami.
Czy można by tu włączyć światło? Podczas kręcenia na pewno całą halę
oświetlają mocne reflektory filmowe, ale teraz świeciły tu tylko słabe
jarzeniówki.
– Dlaczego poprosiła pani Andrzeja i Karolinę, by nie mówili, że tamtej
nocy w pensjonacie była pani sama w ogrodzie?
Wprawdzie Andrzej twierdził, że to był jego pomysł, ale Danesz mu nie
wierzył. I słusznie.
– Nie chciałam mieć problemów. Wydało mi się to najprostsze – odparła
bez namysłu. – Kiedy chodzi o morderstwo, zawsze lepiej mieć alibi.
– Co pani robiła w ogrodzie?
– Siedziałam przy basenie, a potem przez chwilę w sadzie. Próbowałam
wytrzeźwieć.
– Nie spotkała pani Anny?


Między brwiami zrobiły się Monice dwie prostopadłe zmarszczki.
– Chyba nie, chociaż nie jestem pewna. Byłam bardzo pijana. Tak czy
inaczej, nie zabiłam jej. Żałuję, że was okłamałam, ale poza tym nie
zrobiłam nic złego.
Odpowiadała z  lekkością, ale jednocześnie emanowało z  niej pełne
oczekiwania napięcie, jakby te najtrudniejsze pytania miały dopiero
nadejść.
– Wiemy, że podczas rekrutacji do Podwórza podała pani fałszywe
wykształcenie  – Adam zrobił pauzę, żeby dać Monice czas na reakcję.
Uśmiechnęła się, trochę się pochyliła i  złożyła ręce na piersiach.
W głębokim dekolcie zarysował się rowek między piersiami, a Adama przy
każdym jej ruchu łechtał w  nosie ciężki zapach jej perfum, lecz ku
zaskoczeniu policjanta, z Sylwią Rolnik u boku łatwiej było mu oprzeć się
temu uwodzeniu.  – Wiem też o  pliku w  komputerze Anny, zawierającym
kompromitujące panią informacje.
Kolejny uśmiech. Zupełnie jakby Monika pytała: No i co?
– Czy ona panią szantażowała?  – Rolnik nie wytrzymała, choć
wcześniej uzgodnili, że przesłuchanie poprowadzi Adam.
– Co za pomysł!  – Monika Benio zdecydowanie pokręciła głową
i  zaczęła bawić się ceramicznym stojaczkiem na serwetki, który
telewidzowie widują codziennie na ekranach jako element mieszkania
Naiwnych. – Zorientowała się, że trochę ulepszyłam swój życiorys, ale kto
dzisiaj tego nie robi? Mam koleżankę, która przez rok opiekowała się
dzieckiem właścicielki kancelarii adwokackiej i  do dziś pisze w  CV, że
pracowała tam jako recepcjonistka. Przecież to całkowicie normalne.
Ludzie ubarwiają swoje życie. Anna mnie sprawdziła, powiedziała mi,
czego się dowiedziała, ale nie robiła z tego afery.
– W takim razie po co zapisała te informacje w komputerze?


– Niby skąd mam to wiedzieć?
– Czy zamierzała pani skasować je po śmierci Anny? Czy to dlatego
wtargnęła pani tamtego dnia do jej biura?
– Owszem. Chciałam je skasować, bo wiedziałam, że je znajdziecie
i zaczniecie mnie podejrzewać i zatruwać mi życie. I miałam rację, prawda?
Jej pewna siebie mina zaczynała działać Adamowi na nerwy.
– Myślę, że Anna chciała od pani pieniędzy. Albo czegoś innego.
Groziła, że jeśli jej pani tego nie da, skompromituje panią. Gdyby prawda
wyszła na jaw, mogłaby pani stracić pracę.
– Nie sądzę. – Oczy Moniki błysnęły przebiegle pod gęstą grzywką. –
Anna nie mogła mi zaszkodzić.
– Nawet gdyby powiedziała dyrektorowi Podwórza, że z wykształcenia
jest pani rzeźniczką, a  nie scenarzystką? Gdyby pokazała mu dowody?
Zakładam, że nie wiedział o tym, gdy panią przyjmował?
Patrzyła Daneszowi w  oczy o  dwie lub trzy sekundy dłużej, niż
pozwalają na to normy społeczne. Adam usłyszał, jak obok niego Sylwia
szybko zaczerpnęła powietrza.
– O tym rzeczywiście nie wiedział – zaczęła powoli Monika i odłożyła
stojak na stół. – Ale poznał mnie stosunkowo dobrze… zanim mnie przyjął.
Kolejny głęboki oddech po prawej stronie Adama. Przypomniał sobie,
jak zapalczywie Sylwia broniła tej kobiety, kiedy on sugerował, że dostała
pracę w Podwórzu dzięki intymnej znajomości z przyszłym szefem. Wtedy
to po prostu palnął, nie mając pojęcia, jak bliski był prawdy.
– Czy miała pani z nim romans?
– Mam z nim romans. Mówię o tym tylko dlatego, żeby wyjaśnić, iż ze
strony Anny nie groziło mi żadne niebezpieczeństwo. Radek ją docenia,
ale… mnie też. Nie miałam powodów, by ją zabijać. Powtarzam, że nie
mogła mi zaszkodzić.


– A  gdyby powiedziała Radkowi  – Danesz wymówił to imię równie
poufałym tonem jak Monika – że jest pani oszustką?
Monika wzruszyła ramionami.
– Myślę, że w łóżku wykształcenie nie gra roli.
W tym miała rację.
– Czy pani chłopak wie o  tym romansie?  – spytał Danesz, choć ta
informacja nie miała ze śledztwem nic wspólnego. Przyłapał się jednak na
tym, że bardzo współczuje mężczyźnie, który ufa tej kobiecie, planuje z nią
wspólną przyszłość i uważa ją za najlepszą, jaką mógł spotkać.
– Raczej nie. Ale nawet gdyby to się wydało, prawdopodobnie by mi
wybaczył. Przecież robię to dla nas. Dzięki temu oboje mamy dobrą pracę
i pieniądze.
Usiadła wygodniej na miękkim fotelu, a Adam znów zaciągnął się jej
zapachem. Przyśpieszyło mu tętno, choć oprócz fizycznego pożądania czuł
do tej blondynki tylko pogardę. Monika Benio jest bez wątpienia
ponadprzeciętnie inteligentna i  piękna, lecz wbrew jej własnej opinii, to
jeszcze nie czyni z niej kobiety doskonałej.
– Nie wstydzę się tego. Wręcz przeciwnie, jestem z  siebie dumna  –
oświadczyła, choć nikt jej o to nie pytał. – Dwa lata temu uparłam się, że
zostanę scenarzystką, no i  proszę  – szerokim gestem wskazała na całe
studio.  – Jestem tutaj. Dziś po południu Radek mianuje mnie główną
scenarzystką.
– Naprawdę godne podziwu – podsumował chłodno Danesz. – Potrafi
pani dążyć do celu, prawda?
Zamiast odpowiedzi Monika się uśmiechnęła. Wydawało się, że wciąż
czeka na to najważniejsze, co dopiero miało zostać wypowiedziane, tyle że
Adam nie miał już żadnych asów w rękawie.
– Gdzie pani była w nocy z soboty na niedzielę? – spytał zmęczony.


Powoli westchnęła, jakby poczuła ulgę.
– U ojca. Przecież mówiłam to już panu przez telefon. Nie zabiłam ani
Anny, ani Marceliny, więc proszę dać mi już z  tym wszystkim święty
spokój! Po co miałabym je zabijać, do cholery?
– Może po to, żeby zostać główną scenarzystką?
Zaśmiała się.
– Widać, że prawie niczego pan nie wie o uczestnikach tego tragicznego
przedstawienia. Marcelinie nie zależało na tej pozycji. Była solistką, nie
cierpiała odpowiedzialności. Z  radością odstąpiłaby mi kierowanie
zespołem.
– Czy ojciec potwierdzi pani alibi?
– Oczywiście. Ale nie ma telefonu, więc jeśli chce pan z  nim
porozmawiać, musi pan do niego pojechać.  – Zrobiła zniecierpliwioną
minę, podniosła rękę z  eleganckim zegarkiem i  wcisnęła przycisk, który
rozświetlił cyferblat. – Przepraszam, ale muszę już państwa odprowadzić do
wyjścia. Zespół na mnie czeka.
Idąc do drzwi, Adam Danesz jeszcze raz zahaczył wzrokiem o biodra
Moniki i  podziękował w  duchu losowi, że z  tą kobietą połączył go tylko
w rolach detektywa i podejrzanej.
Ester wcześnie rano udało się zwabić kota na podwórze gospodarstwa
dzięki dwudziestu dekagramom szynki z  kurczaka, którą zostawiła na
kamieniu pod orzechem. Kiedy zwierzę jadło, podeszła do niego od tyłu
i  szybko chwyciła go w  ramiona. Była przygotowana na opór. Miała na
sobie gruby wełniany sweter, lecz kot wyrywał się tylko przez chwilę,
a  potem zaczął mruczeć. Od razu włożyła go więc do torby, wsadziła
bliźniaczki do auta i  razem zawiozły świeżą zdobycz do ogrodu Wilmy


Czarnej. Wprawdzie kot nie był zachwycony, Wilma również nie, ale może
za jakiś czas się do siebie przyzwyczają.
Pół godziny później Ester była z  powrotem. Włączyła bliźniaczkom
bajkę, sprawdziła e-mail (dziś również nikt nie zamówił noclegu, tylko tych
czworo Holendrów odwołało rezerwację na przyszły tydzień) i dla poprawy
nastroju postanowiła skosić trawę wokół bungalowów. Na źdźbłach turzycy
w  cieniu jabłoni jeszcze mieniły się krople rosy, a  rządki świeżo
skoszonych kwiatów polnych pachniały intensywnie. Ester z  rozkoszą
słuchała ćwierkotu kosów w  gęstej trawie i  z  każdym kolejnym ruchem
kosą czuła się coraz spokojniejsza. Kosiarki silnikowej nie posiadała
i  wcale jej nie pragnęła. Po co miałaby przyśpieszać tę pracę, skoro
najbardziej pociąga ją w niej ta staroświecka powolność?
Bergman i  jego krótkowłosa koleżanka pojawili się na ścieżce
prowadzącej do gospodarstwa, kiedy Ester akurat z  gracją ostrzyła kosę,
pomrukując sobie przy tym indyjski hit, którego nauczyły ją koleżanki na
Bali.
– Czy możemy na chwilę oderwać panią od pracy?
„Nie" – miała ochotę odwarknąć. W nasilającym się upale ściekały jej
pod koszulką strużki potu, a wilgotne kosmyki włosów przyklejały się do
skroni. Jeszcze nie brała dziś prysznica, planowała zrobić to dopiero po
koszeniu… Najchętniej obróciłaby się do Bergmana plecami. Co on sobie
myśli, że nachodzi ją bez zapowiedzi? Czy nie powinien był najpierw
zadzwonić? Wrzuciła ostrzałkę do szklanki z  wodą, ale kiedy otworzyła
usta, w jej głosie nie pojawiła się ani nutka wściekłości.
– Oczywiście.  – Na wszelki wypadek dorzuciła jeszcze uprzejmy
uśmiech. – I tak już prawie kończę. Czy napiją się państwo kawy?
Zawiesiła piłę na gałęzi drzewa i ruszyła do domu. Nienawidziła się za
to, że nie potrafi się złościć i bronić swoich spraw, tak jak na pewno na jej


miejscu potrafiłaby to teraz zrobić Anna. Lecz Ester była bezsilna.
„Uprzejmość to moje przekleństwo"  – przemknęło jej przez głowę, gdy
prowadziła tę parę policjantów ścieżką między cykoriami. „Chyba
pozwoliłabym się nawet zastrzelić, jeśli to byłby jedyny sposób na
załagodzenie konfliktu…"
– Przepraszam, że przychodzimy bez zapowiedzi – powiedział Bergman
za jej plecami, choć nie okazała niezadowolenia z  tego powodu.  –
Dzwoniłem do pani kilka razy, ale się nie dodzwoniłem.
Ester uświadomiła sobie, że kosiła przynajmniej godzinę, a  telefon
rzeczywiście zostawiła w domu. Zaskoczona obejrzała się na inspektora, bo
nie spodziewała się po nim takich dżentelmeńskich manier. Chciała się do
niego uśmiechnąć, lecz zanim zdążyła to zrobić, on dodał nieco
chłodniejszym tonem:
– Musi mi pani wyjaśnić kilka rzeczy. Teraz.
– Oczywiście  – odparła znów przymilnie. Anna na jej miejscu
zaczęłaby pyskować, że nie ma czasu i  nie zamierza w  ostatniej chwili
zmieniać planów, ale Ester nigdy nie stawiała oporu bez potrzeby, więc
dlaczego miałaby to robić teraz? – Tylko wezmę prysznic, dobrze?
Bergman przyglądał się jej przez chwilę przymrużonymi oczami, jakby
się zastanawiał, czy może jej na to pozwolić. Czyżby sądził, że ucieknie mu
przez okienko w  łazience? Awansowała ze świadka na podejrzaną? Ester
zaczęła się denerwować, potknęła się o próg domu i syknęła głośno.
– W środku są dzieci – wymamrotała, gdy fala bólu minęła. – Oglądają
bajkę.
Chciała w  ten sposób dać gościom do zrozumienia, że nie zamierza
uciekać – przecież nie zostawiłaby bliźniaczek z dwojgiem obcych ludzi –
lecz Bergman postanowił być nieugięty.
– Naprawdę wolałbym przesłuchać panią teraz.


– Aha. – W nozdrzach piekł ją smród własnego potu i czuła, że wygląda
strasznie. Czy inspektor chce, by rozmawiała z  nim w  takim stanie, żeby
czuła się przez to niepewna i bezbronna? Zrezygnowana Ester zaprowadziła
policjantów do kuchni i podeszła do czajnika, ale zanim go dotknęła, za jej
plecami rozległo się:
– Nam proszę kawy nie robić. Wypiliśmy jej już dziś aż za dużo.
Tętno Ester przyśpieszyło. Nie, nie wydaje się jej to  – Bergman
rozmawia z  nią dziś zupełnie inaczej niż poprzednio. Powoli się obróciła
i  pomyślała, że policjanci wyglądają na jej indonezyjskich krzesłach
oblepionych kawałkami luster jakoś niestosownie. Nie pasują do jej życia
podobnie jak całe to zamieszanie wokół obu morderstw. Ester wybrała
krzesło najbardziej oddalone od gości i  usiadła z  rękami złożonymi na
piersiach, by ukryć plamy potu pod pachami.
– Czy coś się stało?  – spytała niepewnie.  – Już wiecie, kto mógł to
zrobić?
– Chwileczkę. To będzie oficjalne przesłuchanie.  – Młoda policjantka
z  krótkimi najeżonymi włosami wyciągnęła dyktafon, z  bardzo poważną
miną spojrzała na zegarek, powiedziała do mikrofonu miejsce i  czas
przesłuchania oraz nazwiska uczestników, a potem położyła urządzenie na
środku stołu. Wtedy Ester ogarnęła panika. Bohaterka serialu kryminalnego
prawdopodobnie oświadczyłaby w  takiej sytuacji, że nie zamierza
zeznawać pod nieobecność swojego adwokata, ale Ester nie była pewna czy
może wygłosić tak buntownicze zdanie. Jeśli wkurzy Bergmana, napyta
sobie niepotrzebnie biedy. Nie, lepiej współpracować. Jeszcze bardziej
skuliła się na krześle i czekała na rozwój wypadków.
– Czy spotkała się pani z Agatą Walentą od chwili jej ucieczki z zakładu
poprawczego?


– Nie.  – Ester trochę się rozluźniła. Chodzi o  Agatę. Jeśli policja jej
szuka, to dobrze. Nie powinna tułać się tak długo. – Nie, nie widziałam się
z nią.
Po Bergmanie było widać, że w to nie wierzy.
– Dlaczego Agata planowała odwiedzić klinikę położniczą Świętego
Franciszka?
Próbuje przyłapać ją na kłamstwie. Żeby pokazać mu, że nie kłamie,
spojrzała detektywowi prosto w oczy.
– A skąd niby mam to wiedzieć? Przecież powiedziałam już panu, że
z nią nie rozmawiałam.
Bergman zabębnił palcami w blat stołu, a potem pochylił się, wyciągnął
z  torby dziennik Ester i  położył go przed sobą na stole. Na widok
znajomego zeszytu Ester zapomniała o strachu. Szybko po niego sięgnęła.
– Odda mi go pan już?
– Jeszcze nie.  – Odsunął zeszyt, by nie mogła do niego dosięgnąć,
a Ester zauważyła, że między kartkami tkwi kawałek papieru pełniący rolę
zakładki. Żołądek znów podszedł jej z  nerwów do gardła. Bliźniaczki
w  pokoju obok nastawiły telewizor jeszcze głośniej. Przynajmniej nie
usłyszą, o  czym rozmawiają w  kuchni dorośli. Morderstwa, podejrzenia
i alibi to nie są sprawy dla nich. – Chciałbym pani coś przeczytać.
– Czy to konieczne? Wiem, co jest napisane w tym dzienniku.
Postukał placem w wybraną stronę.
– Mimo to proszę posłuchać. J. czasem tak dziwnie na mnie patrzy, aż
cała cierpnę. Wczoraj czekaliśmy w  barze na Annę (spóźniła się)
i  wspaniale się nam rozmawiało. Kocham go! Ale Anna sobie nie życzy,
żebym z  nimi wychodziła, powiedziała mi to, kiedy J. poszedł do toalety.
Twierdziła, że przyczepiłam się tak do nich po raz ostatni, bo ona nie może
patrzeć na mnie i na niego, jest strasznie zazdrosna. A przecież to był jej


pomysł! Anna chce, żebym usunęła tę ciążę. Chyba powinnam podjąć
decyzję w  tym tygodniu, bo potem będzie za późno… Zaczynam jej
nienawidzić.
Bergman zamilkł, a Ester westchnęła przeciągle w przekonaniu, że jej
męki dobiegły końca.
– To było osiemnaście lat temu  – odparła zmęczona.  – Owszem,
przyznaję, nienawidziłam jej. Ale tylko przez jakiś czas. To nie ma nic
wspólnego z…
– Proszę słuchać dalej. Tydzień później napisała pani: Zawsze, kiedy
rozmawiam z  J., czuję się, jakbym rozmawiała ze swoim bliźniakiem.
Jesteśmy tacy do siebie podobni! Myślę, że jeśli bym się postarała,
zakochałby się we mnie, ale czy mogłabym tak zdradzić Annę? A on i tak
nie wytrzymałby ze mną zbyt długo. Niczego bym nie udawała, a  on
uwielbia te teatrzyki, które urządza mu Anna. Zostawię go jej, ale jeśli
będzie go męczyć, zabiję ją!
– To było osiemnaście lat temu  – powtórzyła Ester beznamiętnym
tonem.  – Poza tym to tylko metafora. Podejrzewałam, że Anna zacznie
pastwić się nad Jarosławem tak jak nad wszystkimi swoimi poprzednimi
partnerami. Zawsze, kiedy się kłócili, on bardzo pił… Ale to nieważne. To
już nieważne.
– Czy bardzo przeżywała pani jego śmierć? – spytała policjantka, która
aż do tej chwili przysłuchiwała się wszystkiemu w milczeniu. Powiedziała
to głosem pełnym współczucia, a Ester pomyślała, że podzielili się rolami
dobrego i  złego gliny tak jak w  filmach. Uśmiechnęła się nieznacznie,
a zaraz potem tego pożałowała. Pewnie pomyślą, że jest cyniczna.
– Tak – przyznała zgodnie z prawdą. Chciała odpowiedzieć spokojnie,
ale głos ją zdradził. – Ale stało się to dziewięć lat po moim wyjeździe na


Bali, a podczas pobytu tam nie widziałam się z Jarosławem ani razu. Dzięki
temu było… łatwiej.
– Dlaczego Marcelina Żarnowiec zabrała pani akurat ten dziennik?  –
niemal szczeknął Bergman, jeszcze zanim zdążyła zamknąć usta.
– Nie wiem. Według mnie wzięła po prostu pierwszy, który wpadł jej
w ręce. Przecież już o tym rozmawialiśmy! Zabrała mi go, bo tęskniła za
Anną.
– Albo dlatego – inspektor zrobił znaczącą pauzę i zamknął dziennik –
że podejrzewała panią o  zamordowanie Anny i  szukała dowodów, które
potwierdziłyby tę teorię.
Ester zrobiła dwa lub trzy gwałtowne wdechy, zanim wreszcie
zrozumiała, co się dzieje. Podejrzewają ją o  morderstwo. Może nawet
o dwa morderstwa. Do oczu napłynęły jej łzy.
– Czy pan zwariował? Przecież nie może pan myśleć, że… Czy pan
myśli… – Wstydziła się za swój płacz, ale nie potrafiła nad nim zapanować.
„Jestem słaba, słaba, słaba" – rezonowało jej w głowie i była za to na siebie
wściekła, choć bohaterstwo też w niczym by jej nie pomogło. – Przecież nie
zabiłabym najlepszej przyjaciółki! Niby dlaczego miałabym to robić?
– Może na przykład dlatego, że rozmawiała pani z  Agatą?  – rzucił
inspektor.
„Wiedzą, co się kiedyś stało" – uświadomiła sobie Ester. Odkryli to, co
próbowała wytropić Agata: okoliczności śmierci jej taty. A ona, Ester, jest
w  ich oczach maniaczką, która zamordowała dwie przyjaciółki, żeby
pomścić mężczyznę, w którym kiedyś się kochała. Kiedy teraz zrozumiała,
dlaczego ją podejrzewają, trochę się uspokoiła. Jeśli powie im prawdę,
oczyści się z podejrzeń i wszystko znów będzie w porządku…
– Dobrze. Opowiem, jak to było. Agata nie rozmawiała ze mną, tylko
z  moją mamą  – zaczęła Ester cicho.  – Wszystko wciąż kręci się wokół


moich dzienników… Po co ja je piszę! Aga pamiętała, że trzymałam je
u mamy, i chciała do nich zajrzeć.
– Dlaczego? – przerwał jej Bergman.
– Bo miała nadzieję, że dowie się z nich, czy jej mama zabiła jej tatę.
Ten dureń Oleg, chłopak Anny, zasugerował jej coś takiego. Najchętniej
bym go za to zabiła… to znaczy… w  przenośni oczywiście.  – Jej wargi
ułożyły się w  nieznaczny uśmiech. Na chwilę zamilkła, a  policjanci
pozwolili jej tym razem złapać oddech. – Moja matka powiedziała Agacie,
że już wywiozłam stamtąd te dzienniki. Ale potem niestety pozwoliła jej
uciec i bała się, że się na nią za to wścieknę. Była w szoku z powodu tego,
co Aga jej naopowiadała, bo dotychczas nie miała pojęcia
o okolicznościach śmierci Jarosława. Nie mogła spać, aż w końcu wsiadła
w  samochód i  przyjechała tu, by powiedzieć mi, czego szuka Agata. To
było tej nocy, której została zamordowana Anna.
– Czyli pani matka nie pojawiła się w  pensjonacie z  powodu leków
antyalergicznych dla dziewczynek? – odparła policjantka.
– Nie.
– Dlaczego obie nas okłamałyście?
– Tak się umówiłyśmy. Matka nie chciała, żeby policja zawracała jej
głowę, a  ja nie chciałam obrzucać błotem martwej Anny. Przecież to
wydarzyło się tak dawno!  – Rozłożyła ręce.  – Nie wydawało mi się to…
ważne.
– A  może raczej nie chciała pani, by wyszło na jaw, iż ma pani
motyw.  – Bergman się pochylił, a  Ester spostrzegła opuchliznę pod jego
oczami. „Jest tak samo zmęczony jak ja – uświadomiła sobie – a gdybyśmy
nie bawili się w  policjanta i  podejrzaną, może moglibyśmy nieźle się
rozumieć". Od dzieciństwa fascynowało ją to, z  jaką oczywistością
większość ludzi zachowuje się zgodnie ze swoim zawodem, tak jakby ani


przez sekundę nie przyszło im do głowy, że mogą się zachowywać inaczej,
wbrew regułom. Chętnie zapytałaby teraz Bergmana, czy wypiłby z  nią
piwo przy basenie. Lecz zamiast tego powiedziała cicho:
– Nie mam motywu.
– Oczywiście, że pani ma. Tej nocy, której została zamordowana Anna
Walenta, dowiedziała się pani, że to przez nią przeniósł się na tamten świat
mężczyzna, którego pani kochała. Na narzędziu zbrodni znaleziono pani
odciski palców. Nie posiada pani alibi na czas morderstwa. – Inspektor na
chwilę zamilkł. – To wystarczy, by panią aresztować.
Wzrok Ester zbłądził ku oknu. Na tle błękitnego nieba trzepotały liście
orzecha. Prawdę o śmierci Jarosława poznała już kilka lat temu. Przyjechała
wtedy z Bali w odwiedziny i upiła się z Anną nad Wełtawą. Wspominały ze
śmiechem swoje przygody z  dzieciństwa, a  potem Anna rozpłakała się
i powiedziała, że zrobiła coś strasznego, czego nigdy sobie nie wybaczy…
– Przecież to moje widły – odparła Ester głosem, który jakby nie należał
do niej. – To dlatego są na nich moje odciski palców, podobnie jak na tej
kosie, którą zostawiłam na podwórzu. A  to, że Anna pozwoliła umrzeć
Jarosławowi i nie udzieliła mu pomocy, nie jest dla mnie niczym nowym.
Wyznała mi to wiele lat temu. Żałowała tego. Szczerze. Obie to
opłakałyśmy, a ja jej… wybaczyłam.
Spojrzała na Bergmana, potem na jego koleżankę, i zrozumiała, że jej
nie wierzą. Oczy inspektora emanowały chłodem, a  na twarzy młodej
kobiety u jego boku rysowała się nieco pogardliwa mina, tak jakby pytała
Ester bez słów: Co jeszcze wymyślisz?
W pokoju obok rozległ się hałas, a  potem telewizor zaczął grać tak
głośno, że policjanci aż się wzdrygnęli.
– Dzieci – wyjaśniła przepraszająco Ester, ucieszona, że ma pretekst, by
na chwilę wstać od stołu.  – Pójdę je uspokoić.  – W  połowie drogi do


przesłonki z  koralików nagle zaświtał jej w  głowie pomysł. Przecież
w tamtym pokoju jest oprócz dzieci i tego przeklętego telewizora również
dowód na to, że prawdę o śmierci Jarosława poznała dawno temu! – Mogę
pokazać państwu dziennik, w  którym opisałam wyznanie Anny  –
zaproponowała.  – Mam go tu, zaraz go przyniosę. Pisałam o  tym jakieś
siedem lat temu, na pewno da się to jakoś zbadać. Zapisałam o tym chyba
ze dwadzieścia stron, oczywiście byłam nieszczęśliwa i rozczarowana… ale
ten ból już przeminął. Zdziwiło mnie, że ten dziennik tak długo leżał
u matki na strychu, a ona mimo to aż do zeszłego tygodnia nie wiedziała
o występku Anny. – Zamyślona Ester pokręciła głową. – To dowód na to, że
nie czytała moich zapisków, choć z łatwością mogłaby to zrobić. Jestem jej
za to wdzięczna.
Bergman zaczął się niecierpliwić, ale może tylko irytowała go ta bajka
rycząca w sąsiednim pomieszczeniu na cały regulator.
– Proszę jeszcze nie wychodzić  – poprosił Ester, a  kiedy cofnęła się
o dwa kroki w stronę stołu, spytał: – Zabiła pani Annę Walentę?
Czy on jej nie da spokoju?
– Nie!
– A Marcelinę Żarnowiec? Zabiła ją pani?
– Nie! Ile razy mam panu powtarzać, że…
Posłał jej tak surowe spojrzenie, że zamilkła.
– Niech pani to wyłączy  – poprosił podwładną i  skinął głową na
dyktafon, a potem znów spojrzał na Ester.
– A pani niech ściszy ten hałas, zanim ogłuchnę, i przyniesie dziennik.
Ester miała wrażenie, że w  oczach mężczyzny po raz pierwszy od
początku tej wizyty błysnęły iskierki sympatii, ale po chwili zwątpiła, czy
to aby nie było tylko jej pobożne życzenie.


Tuż przed jej twarzą rozchyliła się zasłonka z  koralików, a  do kuchni
wpadły jej córki.
– Dawaj to – krzyczała Ruby.
– Mamo, ona mi to zabiera! – wrzeszczała Rose. – Znalazłam tę torbę
i wczoraj, i dzisiaj, więc jest podwójnie moja!
Kiedy wczorajszego popołudnia Ester w pośpiechu chowała torbę Anny
za wysoką, antyczną szafę, sądziła, że miejsca, w  które bliźniaczki nie
mogą zajrzeć, są dla nich niedostępne. Teraz z  sercem niemal w  gardle
obserwowała, jak dziewczynki walczą o  dużą, skórzaną, brązową torbę,
z  której na oczach Bergmana i  jego koleżanki wysypują się kolejne
przedmioty: srebrny telefon, szminka, puder, dowód osobisty, woreczek
pełen papierków.
– Co to jest? – spytała zupełnie niepotrzebnie jasnowłosa policjantka.
– Torba Anny – odpowiedziała Ester i musiała szybko usiąść, bo ugięły
się pod nią kolana.


ROZDZIAŁ 17

Maciej przyszedł punktualnie o  osiemnastej, tak jak prosiła. Otworzył
butelkę schłodzonego białego wina, odsunął od stołu błyszczące krzesło, ale
nie usiadł. Minę miał niepewną jak osiemnastolatek na pierwszej randce,
a  Ester pomyślała: „Może jednak nie jestem aż takim pechowcem? Może
jednak kiedyś się we mnie zakocha".
– Zrobiłam tylko sałatkę z makaronem – mruknęła i zorientowała się, że
ją również zaczyna ogarniać dziwna niepewność, jakiej od lat nie czuła
w obecności mężczyzny. – Jest gorąco.
Wzruszył ramionami, wreszcie usiadł, położył obie ręce na stół i patrzył
w  milczeniu, jak Ester ustawia przed nim kieliszki, talerze, sztućce
i miseczki.
– Potrzebujesz czegoś? – spytał, jakby w ogóle nie brał pod uwagę tego,
że zaprosiła go bezinteresownie.
– No… W sumie tak – przyznała i nałożyła sobie porcję makaronu. –
Ale nie musimy od razu przechodzić do rzeczy. Przede wszystkim chciałam
cię zobaczyć, porozmawiać, spędzić miło wieczór. Bliźniaczki znów są
u  mojej matki, wiesz? Na jedną noc. Zawsze czekam na to, by choć na
chwilę się ich pozbyć, a potem od razu zaczynam za nimi tęsknić.
Maciej niecierpliwe machnął widelcem.
– A czego potrzebujesz?
Miłego wieczoru z przyjacielem. Nie, inaczej: miłego wieczoru z tobą.


– Chciałabym, żebyś się zastanowił, czy tej nocy, kiedy zginęła Anna,
nie widziałeś czegoś podejrzanego. Poczekaj, nie kręć od razu głową, tylko
naprawdę się zastanów. To ważne. Czekałeś na nią przy kapliczce, prawda?
– Tak. – Przestał przeżuwać i zacisnął mocno wargi.
– A  co zrobiłeś, gdy się nie pojawiła. Ruszyłeś jej naprzeciw? Nie
zdziwiło cię, że nie przyszła?
Odłożył sztućce.
– Przepytujesz mnie jak policjanci. Czy ty mnie podejrzewasz?
Powiedział te słowa tak chłodnym głosem, że Ester zadrżała.
– Nie! Nie, w żadnym razie. Po prostu muszę się dowiedzieć, czy nie
widziałeś czegoś dziwnego, bo…
– Nie wyszedłem jej naprzeciw. Po co miałbym się jej narzucać, skoro
nie miała na mnie nastroju? To nie mój styl. – Zaczął wpychać jedzenie do
ust, jakby nie mógł się doczekać, aż będzie mieć tę kolację za sobą i pójdzie
do domu. Kieliszka jeszcze nie tknął. Między dwoma kęsami dodał: – Poza
tym spóźniłem się na to spotkanie. Przez psy. Szukałem w domu jednego
szczeniaka, ciągle się rozłażą. Pomyślałem, że może Anna przyszła
punktualnie, a kiedy zobaczyła, że mnie tam nie ma, wróciła do pensjonatu.
Mój błąd.
Ester opuściła wzrok na talerz. Ranił ją agresywny ton Macieja.
– Pytam o  to, bo policja podejrzewa mnie. Mają mój dziennik sprzed
osiemnastu lat, w którym według nich opisałam możliwy motyw. Boję się,
że…
– Motyw?
Postanowiła być szczera.
– Kiedyś kochałyśmy z Anną tego samego mężczyznę. Jej męża.
Uniósł brwi i czekał w milczeniu na kontynuację opowieści.


– To było strasznie dawno, osiemnaście lat temu, ale policja chyba
myśli, że teraz zemściłam się na Annie.  – Nie chciała wchodzić
w szczegóły, to była zbyt długa i skomplikowana historia, a poza tym miała
wrażenie, że Macieja nie interesują jej zwierzenia. Ostatnio traktował ją
dziwnie. Kiedy przedwczoraj zadzwoniła do niego i  powiedziała, że
Marcelina również została zamordowana, odpowiadał bardzo zdawkowo,
a potem rozłączył się bez pożegnania.
Teraz zmęczony przecierał twarz.
– Dlaczego miałabyś się mścić po tak długim czasie?
Może dlatego, że teraz dla odmiany Anna próbowała odebrać mi
ciebie?
– Ten mężczyzna potem umarł. Na zawał.  – Patrzyła na Macieja
i zastanawiała się, czy ma mówić dalej: Anna go znalazła, gdy umierał. Nie
udzieliła mu pomocy. Tak właściwie to go zabiła. Czy aby nie jest już
najwyższa pora na zniszczenie jego bezsensownego wyobrażenia boskiej
Anny? – Nieważne. Zmieńmy temat.
– Dobrze – zgodził się Maciej. Przez chwilę jedli w milczeniu, a Ester
wmawiała sobie, że jest to wspólne milczenie dwojga ludzi tak bardzo sobie
bliskich, że nie muszą wypełniać ciszy niepotrzebnymi słowami. Lecz
kiedy z nerwów upuściła widelec, musiała przyznać, że w powietrzu wisi
napięcie.
– Czyli przez całe życie piszesz dziennik  – stwierdził Maciej, który
najwyraźniej uznał, że nawet najbanalniejsza rozmowa będzie lepsza niż
żadna.
– Tak. Mówiłam ci już o tym.
– Jasne.
Ester wręcz dusiła się z  zażenowania. Gdzie ulotniła się lekkość ich
wcześniejszych rozmów? Jeszcze kilka dni temu byli przynajmniej


przyjaciółmi, o  ile nie kochankami, a  teraz siedzieli naprzeciwko siebie
niczym obcy ludzie. Tak jakby śmierć Anny wybudowała między nimi mur.
– Pożyczyłabyś mi jeden z  nich? Chętnie poczytałbym o  Annie.
Ciekawi mnie, jaką była nastolatką. Pewnie ostrą, co? – Maciej się zaśmiał,
odłożył sztućce, odsunął pusty talerz na skraj stołu, a kiedy podniósł wzrok,
Ester spostrzegła, że jego twarz po raz pierwszy tego wieczoru jest
rozluźniona.  – Prawie jej nie znałem, ale od pierwszego spotkania
wiedziałem, że to kobieta dla mnie. Czy przydarzyło ci się kiedyś coś
takiego, Ester? Musisz mi kiedyś o niej poopowiadać.
– Anna była bestią – wymknęło się jej.
– Oczywiście. Właśnie dlatego się w niej zakochałem.
– Była zła. Myślała tylko o sobie. Dręczyłaby cię. Wiesz, jak zginął jej
mąż? Znalazła go w mieszkaniu w stanie krytycznym i nie wezwała karetki.
Miała go dość, a  ten zawał był jej bardzo na rękę. Dlatego policja mnie
teraz podejrzewa.
Na twarzy Macieja drgnął jeden mięsień.
– Jeśli byłyście najlepszymi przyjaciółkami, nie powinnaś tak o  niej
mówić.
– Przepraszam  – szepnęła, choć nie wiedziała, za co tak właściwie
przeprasza.
– Też ci się z czegoś zwierzę. Byłem żonaty z dobrą, oddaną kobietą,
ale skończyło się to katastrofą – zaczął Maciej, a Ester natychmiast ożyła.
Czyżby w końcu się przed nią otworzył? – Podporządkowywała mi się we
wszystkim, choć wcale tego nie oczekiwałem. Nigdy się nie sprzeciwiała.
Zrobiłaby wszystko, żebym tylko się nie zdenerwował. Nie miała własnych
opinii. Nie miała charakteru.
Ester pomyślała, że ta charakterystyka niebezpiecznie przypomina jej
własne zachowanie wobec partnerów i  przyjaciół. Żeby nie patrzeć


Maciejowi w oczy, zaczęła udawać, że ściera ze stołu kryształki soli.
– I co się stało?
– Kiedy przestałem ją kochać, próbowała przejechać mnie autem  –
odparł sucho i stuknął obiema dłońmi w blat, jakby chciał bez słów dodać:
kropka, więcej ze mnie nie wyciągniesz.
– A teraz szukasz jej przeciwieństwa?
– Tak.
– Chcesz egoistyczną zołzę, która nie będzie cię szanować?
– Chcę silną osobowość  – odparł, a  kiedy podniósł wzrok na Ester,
w oczach miał wypisane: a ty jej nie masz. – Pożyczysz mi ten dziennik? –
spytał.
– Nie  – powiedziała Ester, ale z  poczucia zwycięstwa (potrafiła mu
odmówić!) nie cieszyła się długo. Nie pozostaje nic innego, jak uprzątnąć
ze stołu, podziękować Maciejowi za wizytę, zamknąć wszystkie nożyce
i noże i położyć się wcześnie do łóżka.
Wszystko po staremu.
Za życia Anna brała zawsze to, o czym marzyła Ester, i nie porzuciła
tego zwyczaju nawet po śmierci.
Torba Anny Walenty była dosłownie obsypana odciskami palców jej
podwładnej, Marceliny Żarnowiec. Wiele śladów zostawiły także małe
paluszki bliźniaczek. Najmniej było odcisków Ester Czarnej. Bergmana
zaciekawiły strzępy papieru pokrytego czcionką Courier New, rozmiar
dwanaście. Były takie jak te, które policjanci znaleźli w bungalowie Anny
i  w  jej biurze. Na nich również zostały znalezione odciski palców
zamordowanej Marceliny Żarnowiec, ale dotykały ich także dwie pozostałe
scenarzystki: Karolina i  Monika. Kiedy pracownicy laboratorium odesłali


do komisariatu woreczek z  pulchną zawartością, Bergman ze złośliwym
uśmiechem podał go kapitanowi Daneszowi.
– Lubi pan układać puzzle?
Danesz zrobił przerażoną minę.
– Nie znoszę! Nienawidzę szukania odpowiedniego miejsca dla tych
małych kawałeczków wyglądających, jakby miały pasować wszędzie, ale
niepasujących nigdzie.
– W takim razie wybrał pan sobie niewłaściwy zawód.
Adam Danesz westchnął i potrząsnął woreczkiem.
– Czy pan wierzy, że jeśli to ułożę, znajdziemy mordercę?  – odparł,
a ton jego głosu sugerował, że on bynajmniej tak nie myśli.
Bergman wzruszył ramionami.
– Nie możemy niczego zaniedbać. Śledztwo utknęło w  miejscu,
oczywiście jeśli za pewien postęp nie uznamy tego drugiego morderstwa –
rzucił.  – Na ciele Anny Walenty i  Marceliny Żarnowiec nie znaleźliśmy
żadnych śladów biologicznych. Żadna z nich nie miała tkanki ani włosów
pod paznokciami, co oznacza, że napastnik je zaskoczył, a one nie zdążyły
podjąć walki. Żadna z  nich nie została zgwałcona ani nie współżyła tuż
przed śmiercią. Na narzędziu zbrodni znajdują się odciski palców pięciorga
podejrzanych. Mamy tylko hipotezy… i  żadnych dowodów. W  tym
woreczku może być coś, co pozwoli nam zrobić kolejny krok.
– Myślę, że obie kobiety sprzątnęła właścicielka pensjonatu.  – Adam
położył woreczek z papierkami na stole, wziął z półki pudełko z karmą dla
ptaków i  otworzył okno. Klimatyzowane pomieszczenie natychmiast
wypełniło się ciepłym powietrzem zapowiadającym burzę, a  letni wiatr
uniósł dokumenty piętrzące się na biurku Bergmana. – Dowiedziała się, że
Anna pozwoliła umrzeć jej ukochanemu, i  zemściła się w  afekcie  –
kontynuował Adam, sypiąc ziarno na parapet. – Marcelina wyczuła pismo


nosem, więc na wszelki wypadek Czarna kropnęła też ją. Albo ją też zabiła
z żądzy zemsty. Przecież to do Marceliny wprowadziła się Anna po tym, jak
pozwoliła umrzeć swojemu mężowi. Marcelina przez wiele lat znała
prawdę, ale milczała.
– Brzmi to bardzo przekonująco, tyle że nie mamy dowodów.  –
Bergman uwięził dokumenty przyciskiem do papieru, wstał i  stanął obok
Adama. Znad rozgrzanej ulicy unosił się smród spalin zmieszany
z  zapachem niedawno rozkwitłych lip. Kiedy ucichł stukot tramwaju,
z oddali dobiegły odgłosy burzy.
– Zaraz lunie – rzucił Danesz, do którego właśnie zaczęli się zlatywać
na parapet stołownicy, najwyraźniej już czekający na okolicznych dachach
i w koronach drzew. – Jedzcie, chłopcy, zanim będziecie się musieli gdzieś
schować.
Bergman pokręcił głową i podszedł do swojego biurka.
– Jak pan zamierza to udowodnić?  – powtórzył, ale było to raczej
pytanie retoryczne.  – Jeśli Ester Czarna mówi prawdę, ten woreczek
z  podartymi kartkami może się okazać kluczowy. Twierdzi, że znalazła
torbę w  pokoju Marceliny. Dlaczego Marcelina ją sobie zostawiła? Czy
zginęła przez coś, co w niej znalazła? Podoba mi się hipoteza, że Marcelina
Żarnowiec próbowała wytropić mordercę swojej przyjaciółki, którą
w dodatku prawdopodobnie kochała. Nie zapominajmy, że ona żyła tylko
dla Anny. Z  nikim nie chodziła, nie miała dzieci ani rodzeństwa. Ktoś
zamordował jej najbliższą osobę, więc nic dziwnego, że próbowała wykryć
sprawcę. Udało jej się to, a on ją sprzątnął.
Danesz spojrzał za siebie.
– Przecież przed chwilą powiedziałem dokładnie to samo! Marcelina
stwierdziła, że mogła to zrobić Ester. Potem zaczęła grzebać w  jej
dziennikach i  potwierdziło się, że Ester kiedyś do szaleństwa kochała


Jarosława i że najchętniej zabiłaby Annę – Adam przypomniał zmienionym
tonem treść zapisków. – Marcelina wygarnęła to Ester, a ona wywabiła ją
do lasu i zabiła.
– To możliwe  – przyznał Bergman, lecz na jego twarzy malowało się
zwątpienie.  – Ale jakoś do mnie nie przemawia. Dlaczego Ester miałaby
mordować dopiero teraz, skoro prawdę o tragicznej śmierci ukochanego zna
od lat? Pokazała mi dzienniki z  czasów, kiedy dowiedziała się o  tym, że
Anna nie udzieliła pomocy umierającemu mężowi. Laboratorium
potwierdziło ich autentyczność. To nie była dla niej żadna nowość.
– Ale teraz Anna zaczynała chodzić z sąsiadem i kolegą Ester Czarnej –
odparł Danesz. – Może Ester też się nim interesowała. Może pomyślała, że
nie pozwoli, by Anna odebrała jej kolejnego mężczyznę. Marcelina
Żarnowiec mogła o tym wszystkim wiedzieć, prawda? Przecież przyjaciółki
się sobie zwierzają.
Zamyślony Bergman stukał długopisem w blat stołu.
– Czy już wiemy, kto dzwonił tamtej nocy z budki do Żarnowiec?
– Nie. Żadnych świadków, żadnych nagrań. Nic.
– No widzi pan. To kolejny powód, by jak najszybciej ułożyć te
puzzle.  – Bergman zaczął wachlować się notesem, bo gorące i  wilgotne
powietrze z  zewnątrz powoli zmieniało biuro w  szklarnię.  – Może
odkryjemy, że chodzi tylko o nieudany scenariusz podarty przez Annę, na
co zresztą wskazywałoby to, że na papierkach znajdują się odciski
wszystkich trzech scenarzystek. Ale jeśli rzeczywiście miałoby to być coś
nieistotnego, to dlaczego Anna po prostu tego nie wyrzuciła?
– Dokładnie – odpowiedział Danesz nieobecnym głosem. Przed chwilą
cofnął się o  krok, zostawiwszy otwarte okno, i  teraz z  błogą miną
obserwował, jak jego opierzeni przyjaciele stukają dziobami w  parapet.
Karmił gołębie codziennie. Twierdził, że nauczyła go tego matka, którą już


pochował, a Bergman z biegiem czasu zaczął tolerować ten dziwny rytuał,
choć wolałby mieć w biurze czyste okna i parapet bez ptasich odchodów,
ziaren i delikatnych piórek.
Sylwia Rolnik, która akurat weszła do biura, była mniej tolerancyjna
wobec ekstrawaganckich zwyczajów kolegi.
– Adamie, na Boga, zamknij to okno! Jeśli któryś z tych potworów mi
tu wleci, będę musiała wszystko zdezynfekować!
– Spokojnie. – Danesz z wyniosłą miną zamknął okno, spłoszone ptaki
pomachały skrzydłami, ale po kilku sekundach zaczęły znów pałaszować
w najlepsze.
– Cholera, po co je tu zwabiasz? Przenoszą choroby.
– Nie potrafię się temu oprzeć, Sylwio. – W oczach Danesza pojawiła
się łobuzerska iskra.  – To jest ode mnie silniejsze. Przypomina mi
dzieciństwo.
– Zazdroszczę ci, że chcesz je sobie przypominać  – odwarknęła,
osunęła się na najbliższe krzesło i  ze zmarszczonymi brwiami zaczęła
przeglądać swój notes. – Ja nie chciałabym wrócić do swojego dzieciństwa
ani na sekundę. Teraz żyje mi się dużo lepiej.
Pracowała z  Bergmanem od dawna i  już kiedyś zwierzyła mu się, że
w  szkole podstawowej była okrutnie szykanowana, a  kiedy wreszcie
zaczęła liceum i  zdobyła trochę pewności siebie, jej starszą siostrę
zamordował nieznany sprawca, którego nigdy nie udało się schwytać.
Bergman zauważył, że zawsze, kiedy jest mowa o  dzieciństwie, Sylwia
zamyka się w sobie.
– Według mnie szczęśliwe dzieciństwo jest przeceniane – rzucił, żeby ją
pocieszyć.  – Ludzie, którzy mieli idylliczne dzieciństwo, zawsze będą
wracać do przeszłości i  tęsknić za doskonałym życiem, lecz ta idylla
pozostanie już nieosiągalna.


Bergman coś o tym wiedział. Jego wczesne lata były tak cudowne, że
od osiemnastych urodzin prześladowało go przeczucie, że najlepsze chwile
ma już za sobą. Sytuacja Danesza chyba jest podobna: w wieku trzydziestu
lat wciąż mieszka na poddaszu domu, w  którym dorastał, podtrzymuje
rytuały z dzieciństwa i broni się przed postawieniem decydującego kroku,
czyli tego w  dorosłość. Trudno przewidzieć, jak bardzo się zmieni, gdy
kiedyś wreszcie porządnie się zakocha.
Sylwia dała jasno do zrozumienia, że nie chce już mówić o swoim życiu
prywatnym.
– Odnalazłam byłą żonę Macieja Stranskiego  – zdecydowanie ucięła
debatę i wbiła krótko przycięty paznokieć w notes. – Nie dziwię się, że od
niej uciekł i  zmienił tożsamość. Gdy jeszcze posługiwał się starym
nazwiskiem, ta wariatka prześladowała go nawet za granicą! Na przykład
kiedy przez dwa tygodnie zwiedzał z  przyjaciółmi Włochy, po powrocie
znalazł w  skrzynce pocztówki ze wszystkich miejsc, w  których się
zatrzymywali. Wysłała mu je była żona, a  na każdej napisała tylko:
Widziałam cię! Dawała mu do zrozumienia, że go śledzi i że tak łatwo się
jej nie pozbędzie.
Adam się ożywił.
– Od razu wiedziałem, że ona ma motyw do zamordowania Anny.
Sprawdziłaś jej alibi?
Rolnik z grymasem zamknęła notes.
– Jest niepodważalne. Od zeszłego czwartku leży w  Brnie w  klinice
chirurgii plastycznej, gdzie zamówiła sobie nowe piersi. Wydaje się, że
wreszcie rozpoczęła nowe życie. Po raz drugi wyszła za mąż, tym razem za
wdowca z  trojgiem dzieci. Wszystko wskazuje na to, że jest wzorową
macochą i  żoną. Pomyślałam, że pan Stranski na pewno poczułby ulgę,
gdyby dowiedział się, że jego prześladowczyni już nie będzie go dręczyć.


Życie w  ukryciu musi być… wyczerpujące.  – Wzruszyła ramionami
i podniosła wzrok na Danesza. – Ale jego prywatne problemy to nie nasza
sprawa, prawda? Dla nas istotne jest to, że ten trop prowadzi donikąd.
Bergman skinął głową i  jeszcze raz wskazał woreczek z  podartymi
kartkami.
– To kolejny powód, żeby…
– Ułożyć te puzzle, wiem.  – Danesz posłał jeszcze jedno spojrzenie
swoim uwielbianym przenosicielom chorób, wcisnął woreczek do kieszeni
i zasalutował. – Za pozwoleniem, wezmę go do domu. Nie chcę tu nikogo
rozpraszać skrzypieniem moich zwojów mózgowych.
Ekspozycja
Biuro Anny: Anna siedzi przy stole i przegląda zdjęcia w telefonie. Na
zbliżeniu widać, że są na nich dwie całujące się osoby. Anna wykręca
numer: Redakcja „Szpiega"? Mogę wam zaproponować zdjęcie aktorów,
którzy mają romans. Jesteście zainteresowani? Ich nazwiska podam wam
osobiście, ale jest to mocna rzecz, spodoba się wam. Ile za to chcę? Tyle co
zawsze, ok?
Biuro Anny: Otwierają się drzwi, wchodzi młody scenarzysta. Anna
jeszcze nie zdążyła się rozłączyć, jest wyraźnie wystraszona. Oskarża
młodzieńca o podsłuchiwanie za drzwiami. On kręci głową i zaprzecza. Po
prostu przyniósł swoją propozycję odcinka. Podrażniona Anna bierze od
niego kartki i każe mu wyjść.
Sala konferencyjna: Anna i  Marcelina siedzą w  niej same, przed nimi
leżą sterty papierów. Anna informuje Marcelinę o  swoim podejrzeniu, że
młody scenarzysta podsłuchiwał pod drzwiami, gdy ona sprzedawała
tabloidom plotki o aktorach Podwórza. A jeśli to się rozniesie? Marcelina


wzrusza ramionami: Jeśli cię oskarży, wszystkiemu zaprzeczysz! Albo
pozbądź się go szybko, przecież jeszcze nawet nie ma umowy. Powiedz mu,
że ten jego odcinek jest do niczego, a potem podpisze się pod nim któraś
z nas. Jak zawsze – śmieje się zadowolona. Przydałaby się nowa krew, którą
można by okradać z  pomysłów. Może Anna ogłosiłaby nabór? Anna się
zgadza.
Bufet: Anna zauważa, że młody scenarzysta rozmawia z  dwoma
kolegami, którzy też dopiero zaczynają pracę w  jej zespole, i  wszyscy
spoglądają na Annę, jakby coś knuli. Anna nachyla się do Marceliny: Tych
dwóch także musimy się pozbyć, na szczęście oni też nie dostali jeszcze
umowy. Przynajmniej zdobędziemy więcej odcinków, pod którymi
podpiszemy się my dwie, i to bez wysiłku!
Bufet: Trzej początkujący scenarzyści usiedli przy stole w rogu i cicho
rozmawiają o pracy: jak pisać, żeby osiągnąć sukces. Z ich rozmowy jasno
wynika, że młodzieniec nie słyszał rozmowy Anny z tabloidem i że w żaden
sposób nie zamierza jej zaszkodzić.
Konflikt
Biuro Anny: Anna siedzi przy biurku, wszyscy trzej scenarzyści stoją
naprzeciw. Anna oświadcza im, że żaden z  nich nie jest na tyle dobry, by
zostać przyjętym na stałe do zespołu Podwórza.
Korytarz przed biurem Anny: Anna wychodzi, czeka tam na nią jeden
z trzech młodych mężczyzn, których przed chwilą wyrzuciła z pracy, i mówi
jej, że nie rozumie, dlaczego został zwolniony, bo przecież wszystkie jego
pomysły zostały wykorzystane. Anna zbywa go arogancko.


Parking: Przy aucie czeka na Annę scenarzysta. Zastępuje jej drogę
i mówi, żeby jeszcze się zastanowiła, czy naprawdę zamierza się go pozbyć.
Chyba nie chciałaby, żeby całe Podwórze dowiedziało się o  jej córce
siedzącej w poprawczaku, a nie w prywatnej szkole w Londynie. Chodzą też
słuchy, że Anna kradnie odcinki swoich podwładnych i  prezentuje ich
pomysły jako własne, a także że sprzedaje plotki z Podwórza tabloidom.
Parking: Anna policzkuje młodzieńca. Obraca się i ucieka z powrotem
do budynku.
Biuro Anny: Anna mówi Marcelinie, że nie wie, jak się zachować.
Wyrzuceni scenarzyści grożą jej rozpowiedzeniem, że nie poradziła sobie
z  wychowaniem córki! W  jaki sposób dotarli do tych informacji? Może
powinna przyjąć ich z  powrotem. Ale jeśli to zrobi, nie będą mogły
z  Marceliną ukraść ich odcinków. Marcelina nalega na wyrzucenie ich
z  serialu i  przywłaszczenie sobie ich pomysłów: nie chce się jej nic
wymyślać, potrzebuje odpoczynku. W  Annie niespodziewanie budzi się
sumienie: czy nie powinny skończyć z tymi oszustwami? Nic dziwnego, że
w  końcu wpakowały się w  kłopoty. Kiedy to się wyda, wszystkiemu
zaprzeczysz – radzi Marcelina. Ale Anna uważa: Dopóty dzban wodę nosi,
dopóki mu się ucho nie urwie.
Kontynuacja tego odcinka zależy od ciebie, Anno.
Bez podpisu.
Adam Danesz po raz trzeci przeczytał tekst, który przez pięć godzin
układał z  malutkich kawałków. Od początku było jasne, że nie chodzi
o  odcinek Podwórza, ponieważ w  serialu nie występuje żadna Anna. Na
biurku leżą kartki z  nietypowym szantażem, w  którym opisane zostały


grzechy Anny Walenty. Przynajmniej jeden z  nich jest prawdziwy: ofiara
naprawdę nie radziła sobie z  wychowaniem córki, a  potem wmówiła
kolegom i  znajomym, że Agata wyjechała na studia za granicę. A  reszta
win? Ile mają wspólnego z  rzeczywistością? Czy Anna Walenta
sprzedawała brukowcom pikantne informacje dotyczące sztabu i aktorów?
Kto próbował ją szantażować? Monika i  Karolina? Kartki są wręcz
obsypane ich odciskami palców. Wprawdzie tekst nie jest zbyt
dopracowany  – jak poznał zapalony czytelnik Adam  – ale to jeszcze nie
znaczy, że nie mogła go napisać scenarzystka. Może powstał w pośpiechu?
A  może niedociągnięcia stylistyczne są celową próbą utrudnienia
zidentyfikowania autora?
Adam wyciągnął z  kieszeni telefon i  wykręcił numer Bergmana. Szef
miał rację: tym drobniutkim papierkom z torby Anny Walenty daleko było
do nieistotności.
W tej samej chwili Monika Benio położyła na niski stolik talerz
z  koreczkami, podała Andrzejowi otwartą butelkę piwa i  napuszyła
poduszkę na fotelu, na którym zaraz się rozsiądzie. Po drodze z pracy długo
i  kompulsywnie kupowała, a  kiedy wychodziła z  galerii handlowej
obwieszona luksusowymi torebkami, czuła się jak po sanatoryjnym turnusie
detoksykacyjnym. Tak jakby z  każdą wydaną koroną pozbywała się też
kawałka strachu, rozpaczy i  niepewności. Kiedy ujrzała swoje odbicie
w  wystawie sklepu z  drogimi torebkami ze sztucznej skóry, uświadomiła
sobie, że właśnie tu jest najszczęśliwsza, w  miejscu, w  którym liczy się
wyłącznie forma, a nie zawartość.
Teraz miała na sobie jedną z  nowych zdobyczy: domowe satynowe
kimono, które wspaniale podkreślało jej wąską talię i obłe biodra. Ścisnęła
w palcach drogi, porządny materiał, uśmiechnęła się do siebie i opadła na
fotel obok Andrzeja.


On wypił duży łyk piwa, a potem ją objął.
Kilka minut później zaczęły jej przyjemnie wiotczeć kończyny. W nocy
prawie nie spała, więc pewnie uśnie przy telewizorze. Nie miała nic
przeciwko temu, będzie przyjemnie przebudzić się około północy tylko po
to, żeby ściągnąć kimono i pójść do łóżka, które pościeli dla niej Andrzej.
Już prawie spała, gdy w  jej myślach nagle wyłoniły się kontury
wspomnienia, które od kilku dni dryfowało złośliwie tuż pod powierzchnią
świadomości.
To na pewno zainteresuje policję.
Monika otworzyła oczy i  spojrzała na Andrzeja. Na jego twarzy
odbijało się migoczące światło ekranu telewizyjnego. Musi się mu
zwierzyć. Natychmiast. Razem zdecydują, jak powinna postąpić.


ROZDZIAŁ 18

Minęły już trzy dni od chwili, kiedy Agata uciekła przed policją z domku
Macieja. Ester wciąż nie miała od niej żadnych wiadomości. Wierzyła, że
zastanie ją w  mieszkaniu Anny, ale drzwi były zaplombowane taśmą
policyjną. Gdzie podziała się Agata? Przecież nie ma dokąd pójść! Skąd
bierze pieniądze na życie? Kiedy Ester wróciła do domu, zadzwoniła do
zakładu poprawczego, a  główna wychowawczyni powiedziała tylko, że
zaginiona podopieczna wciąż jest poszukiwana.
Ester wyciągnęła z torebki zdjęcie Agaty i wpatrywała się w nie, jakby
z tego uśmiechu sprzed dwóch lat mogła wyczytać, gdzie zniknęła i czy jest
tam szczęśliwa. Ester sądziła, że posiada dobrą intuicję  – na przykład
podczas pobytu na Bali wyczuła, że coś złego przydarzyło się Jarosławowi.
Wróciła wtedy akurat z  targu i  zabierała się za gotowanie obiadu, gdy
przypomniała sobie, że zbliża się szesnasty maja. Powinna wysłać
Jarosławowi życzenia urodzinowe  – miała taki zwyczaj, choć zawsze
wiązało się to z  niepotrzebnym rozdrapywaniem starych ran. Jarosław
nigdy nie odpowiedział, ale Ester wierzyła, że na pewno zbiera te jej
widokówki w miejscu niedostępnym dla Anny. Oczywiście to była bzdura –
Jarosławowi zawsze zależało tylko na Annie. Mimo to Ester cieszyła myśl,
że jej ukochany dotyka słów, które dla niego napisała, i że przynajmniej raz
w roku o niej myśli.
Zastanawiała się nad treścią życzeń, gdy nagle przemknęło jej przez
głowę: Jarosław tej widokówki nie przeczyta. Nie będzie trzymać jej


w dłoni. To się nie stanie.
Tydzień później listonosz przyniósł wiadomość o jego śmierci.
Ester wierzyła, że w przypadku Agaty intuicja również by ją ostrzegła.
Na szczęście na razie czuła tylko zwykły strach, który, zważywszy na
okoliczności, był jak najbardziej uzasadniony. Aga prawdopodobnie włóczy
się z jakimś chłopakiem albo ukrywa się u koleżanki, co jednak nie musi
oznaczać, że jest bezpieczna. A jeśli po śmierci Anny targnęła się na swoje
życie? „Raczej nie" – uspokoiła się Ester. Nie były aż tak zżyte, by Agata
stwierdziła, że bez matki jej życie straciło sens. Mimo to Ester wolałaby
mieć tę dziewczynę na oku. Mogłaby ją odwiedzać w  zakładzie
poprawczym. Zabierać do siebie na weekendy. Wspierałaby ją. Kto ją
przygarnie? Ma siedemnaście lat i  żadnych krewnych. Ester postanowiła
sprawdzić, co trzeba zrobić, by sąd powierzył jej opiekę nad Agatą.
„Od jej narodzin niczego innego nie pragnę. Lecz jak na złość w chwili,
kiedy Anna odeszła z tego świata, Agata zaginęła".
Ester wiedziała, że córka koleżanki przyrosła jej do serca bardziej, niż
pozwala na to zdrowy rozsądek. „To przez to, że jej ojcem jest Jarosław.
Przez podobieństwo ich wyglądu i charakteru". Ester wiele lat nie potrafiła
oprzeć się wrażeniu, że Anna jest złą matką i że ona lepiej radziłaby sobie
na jej miejscu. W  duchu nazywała Agatę „swoją dziewczynką", co
wprawdzie było niemądre, ale też zupełnie nieszkodliwe. Oczywiście pod
względem biologicznym nic ją z Agą nie łączy, ale z Ruby i Rose też nie,
a przecież darzy je wielką miłością!
Dla Agaty też byłaby dobrą matką zastępczą.
Z westchnieniem schowała fotografię do torebki i jeszcze przez chwilę
siedziała przy oknie z  rękami założonymi na udach. Nie spodziewała się
żadnych gości i  rozpościerał się przed nią pusty dzień, którego nie miała
czym zapełnić. Na podwórku pokrzykiwały bliźniaczki. Chyba zabierze je


na wycieczkę. Mogłaby zadzwonić na policję i  zapytać, czy są jakieś
postępy w  poszukiwaniach Agaty, ale ponieważ nie jest z  nią
spokrewniona, pewnie i tak niczego by się nie dowiedziała.
Po głowie chodziło jej pytanie, które niedawno usłyszała od inspektora
Bergmana: „Dlaczego Agata chciała pójść do kliniki Świętego Franciszka?"
Ester nie znała odpowiedzi, ale mogłaby to sprawdzić. Jak dokładnie
policjanci pytali o Agatę na porodówce? Pojechali tam, czy ograniczyli się
do rozmowy telefonicznej? Na pewno mają na głowie ważniejsze sprawy
niż poszukiwania jednej z kilkuset zaginionych obecnie nastolatek.
Ester usiadła przy komputerze i  wpisała do wyszukiwarki Klinika
ginekologiczno-położnicza im. Świętego Franciszka. Kogo lub co chciała
tam odnaleźć Agata? Może rodziła tam jej koleżanka, na przykład któraś
z  mieszkanek zakładu poprawczego. Czy dałoby się to sprawdzić? Ester
kliknęła na ikonkę pracownicy, a  na monitorze pojawiła się długa lista
lekarzy, pielęgniarek i  kadry zarządzającej. Jest mało prawdopodobne, że
policja spytała każdą z  tych osób, czy odwiedziła je ostatnio
siedemnastoletnia niebieskooka blondynka. Ester powoli wodziła wzrokiem
po liście, aż nagle przyszło jej coś do głowy.
„Agata chciała się dowiedzieć czegoś o  śmierci swojego ojca! Nic
dziwnego, że zamierzała odnaleźć człowieka, który mógłby opowiedzieć jej
o Jarosławie bardzo wiele. Udało się jej to?"
Ester wyłączyła komputer, chwyciła kluczyki od auta, wyszła przed
dom i oznajmiła bliźniaczkom, że zawiezie je do babci, ponieważ ma coś
do załatwienia na mieście. Nie zdradzając swojego tropu policji, która i tak
niczego w  tej kwestii nie zdziała, pojechała na porodówkę do Świętego
Franciszka.
Jeden dzień rządów wystarczył Monice Benio na zmienienie byłego
biura Anny nie do poznania. Na parapecie ustawiła rząd doniczek


z  bujnymi roślinami. Na kanapie rozrzuciła poduszki o  nieregularnych
wzorach. Okno, oprócz prostych żaluzji, zacieniała teraz również ukośna
satynowa zasłona, która według Bergmana pasowałaby raczej do sypialni.
Zaledwie trzy dni temu ściany były gołe, natomiast dziś zdobiły je
obramowane kolaże. Inspektora najbardziej zdziwiło ich chaotyczne
rozmieszczenie. Pstrokate zlepki wycinków bynajmniej nie wisiały
w  regularnych odstępach jak w  galerii. Niektóre krawędzie ram się
dotykały, a  inne były od siebie oddalone prawie o  metr. Czy ten chaos
zdradza o charakterze Moniki coś, co mogłoby mieć wpływ na śledztwo?
Jedno jest pewne: Monika wręcz nie mogła się doczekać, aż usunie
z  gabinetu wszystko, co mogłoby przypominać Annę. Może wybrała te
ekscentryczne dekoracje właśnie dlatego, by odróżnić się od swojej
poprzedniczki i podkreślić, iż teraz rządzi tu ona.
Monika zauważyła, że Bergman i  Sylwia Rolnik przyglądają się
kolażom.
– Są mojego autorstwa  – poinformowała policjantów.  – Czytałam, że
lepienie kolaży to świetny sposób na stres.
– Czy często ma pani do czynienia ze stresem?
– Przez cały czas  – odpowiedziała niemal dumnym tonem człowieka,
który wprawdzie skarży się na nadmiar pracy, ale w  głębi duszy czerpie
z  niego pewność siebie, uważa go za potwierdzenie swojego statusu
społecznego i jest za niego wdzięczny, bo cóż innego począłby ze swoim
życiem?  – A  teraz będzie jeszcze gorzej, bo jestem odpowiedzialna za
każde słowo w scenariuszu Podwórza.
– W takim razie wkrótce stworzy pani tyle kolaży, że będzie pani mogła
otworzyć galerię.  – Rolnik przemówiła lekko ironicznym tonem, ale
Monice najwyraźniej nie przyszło nawet do głowy, że ktoś mógłby
lekceważyć jej hobby, bo przytaknęła z poważną miną.


– Zgadza się. Myślę o tym, żeby zacząć je sprzedawać.
Bergman stwierdził, że gdyby czekał na grzecznościowe Proszę usiąść,
wystałby dołek w  wykładzinie, więc odsunął na bok psychodeliczne
poduszki i usiadł na kanapie. Wcześniej był w tym pomieszczeniu tylko raz,
ale nawet tamta krótka wizyta wystarczyła mu, by porównać nowe wnętrze
ze starym. Poprzedni wystrój bardziej mu się podobał. Był wprawdzie
beznadziejnie nudny, ale sprawiał wrażenie biura dorosłego człowieka,
a nie nastolatka, który raczej nigdy nie dorośnie.
– W  czym mogę pomóc?  – ponagliła ich Monika lekko
zniecierpliwionym głosem zalatanej szefowej. – Nie chcę być niegrzeczna
ani opóźniać śledztwa, ale do wieczora muszę przeczytać trzydzieści sześć
stron scenariusza i napisać trzy wątki fabularne. Z dawnej ekipy niewiele
zostało, ale muszę sprawić, by wszystko działało równie szybko i sprawnie
jak dotychczas.
– Czy może pani poprosić tu jeszcze Karolinę Kinską?
Westchnęła.
– Czy to konieczne? Karola siedzi w  biurze obok, ale ma mnóstwo
pracy. Rano powiedziała, że odchodzi. Może to zrobić, bo scenarzyści nie
są pracownikami etatowymi, ale poprosiłam, żeby dokończyła chociaż
odcinek, nad którym obecnie pracuje. Strata trzech scenarzystek w  tak
krótkim czasie to jakiś koszmar.
Bergman spojrzał na nią badawczo. Dwie z  tych kobiet zostały
zamordowane! Monika Benio mówiła o nich jednak rzeczowo i bez żalu jak
na przykład o  butach ukradzionych jej sprzed drzwi mieszkania.
Przypomniał sobie, że w  dniu śmierci Anny Marcelina Żarnowiec
powiedziała mu: Skupcie się na Monice. Czy miała rację?
– Rozumiem pani trudną sytuację, ale muszę porozmawiać również
z  Karoliną Kinską  – odparł stanowczo.  – Proszę ją tu zawołać.


Natychmiast.
– Właściwie najpierw chciałabym pomówić z państwem na osobności. –
Monika Benio nie dawała za wygraną.
Bergman miał już dość jej ciągłych prób kontrolowania sytuacji.
– Nie dbam o  to, czego pani chce. Proszę przyprowadzić Karolinę
Kinską, a porozmawiać na osobności możemy potem.
Blondynka znowu zacisnęła wargi w oznace niezadowolenia, ale już bez
kolejnych protestów wstała i  wyszła z  gabinetu, a  energiczny stukot jej
obcasów niósł się po korytarzu.
Rolnik poczekała, aż kroki ucichną, i wskazała na jeden z kolaży.
– Szefie, niech pan spojrzy. Dlaczego powiesiła tu sobie coś tak
ohydnego?
Kolaż był makabryczny. Młoda blondynka na czarnobiałej fotografii
miała wbite w  oczodoły długie obcasy olbrzymich, czerwonych,
lakierowanych szpilek. Z  nieba za jej plecami padał deszcz starannie
wyciętych ludzkich oczu różnej wielkości i kolorów.
Bergman uniósł brwi.
– Chyba lubi szokować. To teraz modne, prawda? Może kiedy Anna
Walenta zleciła jej napisanie któregoś z odcinków, Monika zrobiła ten kolaż
w ramach terapii antystresowej. – Naśladował minę Moniki.
– Ta kobieta z wybitymi oczami jest podobna do Anny.
Inspektor wzruszył ramionami.
– Jest po prostu blondynką. A wszystkie ładne blondynki są do siebie
podobne… Przynajmniej tak mi się wydaje.
– Myśli pan, że to Monika ją zabiła?
Zanim Bergman zdążył odpowiedzieć, drzwi otworzyły się gwałtownie
i  do biura weszła Monika, a  tuż za nią kobieta z  czarnymi, kręconymi


włosami.
– Dzień dobry. Jak się państwo mają?  – Karolina przywitała się
z policjantami uśmiechem, jakby byli jej starymi znajomymi.
Monika posłała jej rozdrażnione spojrzenie, a  potem zwróciła się do
Bergmana.
– Nie będziemy tego niepotrzebnie przedłużać, prawda, inspektorze? –
poprosiła tym samym lekko zniecierpliwionym głosem co przed chwilą. –
Mam mnóstwo pracy i…
– Już pani o tym wspominała – przerwał jej Bergman. – Proszę usiąść.
Monika Benio oparła się łokciami o blat i podparła brodę dłońmi, ale
kiedy Sylwia Rolnik położyła obok niej dyktafon, spojrzała na niego
przestraszona i  odsunęła się. Druga młoda kobieta wyglądała na pewną
siebie, lecz Bergman przypomniał sobie, iż tak naprawdę ona nie jest
scenarzystką, tylko dziennikarką z  brukowca. Na pewno jest
przyzwyczajona do takich sytuacji i do dyktafonu, choć pewnie zazwyczaj
to ona zadaje pytania.
– Przejdę od razu do rzeczy. – Bergman wyciągnął z torby przejrzystą
obwolutę z  kawałkami papieru ułożonymi i  sklejonymi przez Danesza.  –
Jak panie wyjaśnią swoje odciski palców  – pomachał w  powietrzu
plastikową teczką – na tym?
Obie kobiety zareagowały tak samo. Głośno przełknęły ślinę, a  ich
twarze pokryły się czerwonymi plamami.
– Nie wiem  – wyrzuciła z  siebie Monika Benio i  sięgnęła po
obwolutę. – Co to jest? Nie mam pojęcia…
– Jasne, że masz  – przerwała jej rzeczowo Karolina Kinska, nie
zachowując się w  tamtej chwili ani trochę jak podwładna.  – Koniec
kłamstw, Moniko. Trochę prześwietliłyśmy Annę. Napisałyśmy jej, co
o niej wiemy. I co z tego? Przecież za to nas nie zamkną!


Twarz Moniki zastygła. Najwyraźniej chciała się wszystkiego wyprzeć
i nie spodziewała się, że podwładna ją zdradzi.
– No dobrze.
– Napisałyście ten… list czy co to jest?
– To odcinek. Udawany odcinek serialu  – odpowiedziała spokojnie
Karolina. – Taka wprawka, żebyśmy nie wyszły z formy – dodała z nutką
chuligaństwa. – Chciałyśmy trochę się z Anną podrażnić, nic więcej.
– Czyj to był pomysł?
– Mój – przyznała brunetka, spojrzała Bergmanowi w oczy i wzruszyła
ramionami. – Słyszałam, jak Monika skarży się w bufecie Andrzejowi, że
szefowa traktuje ją jak szmatę. Domyśliłam się, że Anna coś o  niej wie
i  trzyma ją w  szachu. Od początku darzyłam Monikę sympatią,
zaprzyjaźniłyśmy się… więc postanowiłam jej pomóc. Jak pan już wie  –
uśmiechnęła się do Bergmana – przyszłam do Podwórza głównie po to, by
węszyć plotki, a  nie pisać scenariusze. Wypytywałam wszystkich
o wszystko… a oprócz różnych fam na temat aktorów dowiedziałam się też
kilku pikantnych szczegółów dotyczących Anny, które najpewniej chętnie
utrzymałaby w tajemnicy.
Bergman przesunął wzrok na Monikę Benio. Jej oczy lśniły, a rozpacz
ściągnęła regularne rysy w  nieładny grymas. Dlaczego jest taka
zdenerwowana? Karolina Kinska ma rację – jeśli nie szantażowały Anny, to
za napisanie tekstu nic im nie grozi.
– Zatem to Karolina wyjawiła pani, że szefowa też nie jest czysta jak
łza?  – spytał, bo miał wrażenie, że jeśli nie zwróci się bezpośrednio do
Moniki, nie usłyszy od niej ani słowa.
Blondynka skinęła głową.
– Raz, gdy wracałam do domu, Karola do mnie dołączyła. Powiedziała,
co wie o Annie – odparła cicho Monika.


– Co dokładnie?
Monika Benio zmarszczyła brwi. Nad jej górną wargą błyszczały
kropelki potu, lecz niekoniecznie była to oznaka nerwów, bo
w nieklimatyzowanym biurze temperatura przekraczała trzydzieści stopni.
– Wszystko jest opisane w tym odcinku. Czytał to pan, prawda? Więc
dlaczego pan pyta?
– Chcę to usłyszeć od pani.
Pomimo iż dziewięćdziesiąt procent podwładnych pozwoliłoby mówić
przełożonemu, Karolina Kinska znów zabrała głos. Najwyraźniej swoją
misję w Podwórzu naprawdę uważa za zamknięty rozdział, do którego nie
zamierza powracać w przyszłości.
– Doszły mnie słuchy, że Anna sprzedaje plotki o  aktorach do
„Szpiega", to taki tabloid… nasza konkurencja. Sprawdziłam tę informację
przez znajomych. Mam w mediach mnóstwo znajomych.
– Kto pani o tym powiedział?
– Chronię swoje źródła  – odparła.  – Przepraszam, ale nie podam
żadnych nazwisk.
– Co dalej? Co jeszcze pani odkryła? – Kątem oka Bergman widział, że
Rolnik świdruje wzrokiem kolejny kolaż ścienny. Jakie okrucieństwa
spostrzegła tym razem? Upodobania do przemocy nie można traktować
jako dowodu lub okoliczności obciążającej, lecz mimo to… Czy to
możliwe, że Monika Benio w swoich wizjach wprawiała się w mordowaniu
szefowej, aż w  końcu zrobiła to naprawdę? Czy jest na tyle cyniczna, by
z dumą powiesić te pełne nienawiści kolaże na ścianie biura?
– Anna kradła próbne odcinki scenarzystów zapraszanych do rekrutacji,
a  potem odrzucanych. Podpisywała je swoim nazwiskiem, choć tylko je
szlifowała i ulepszała. Oszczędzała dzięki temu mnóstwo pracy. – Karolina
Kinska mówiła to szczerze wzburzona.  – Nie płaciła tym ludziom


honorariów! Do kilkorga z nich nawet dotarłam i rozmawiałam z nimi. Bali
się sprzeciwić, woleli machnąć na to ręką… A Anna właśnie na to liczyła.
Napisałam o  tym reportaż, ślęczałam nad nim przedwczoraj całą noc.
Pojutrze ukaże się w „Kurierze". – Zwróciła się do Moniki. – Oczywiście
nie będzie podpisany moim nazwiskiem, ale kiedy się pojawi, wywoła
burzę. Mam tylko nadzieję, że ten skandal nie dotknie również ciebie
i byłoby mi przykro, gdyby stało się inaczej.
Zmęczona Monika wzruszyła ramionami, jakby chciała dać do
zrozumienia, że nie ma siły na takie rozważania.
– Czy ma pani dowody na potwierdzenie tych słów? Czy może pani
udowodnić, że Anna kradła pomysły kandydatów do pracy w Podwórzu? –
spytał Bergman Karolinę.
– Jeśli wypowiedzi tych okradzionych scenarzystów możemy uznać za
dowód, to tak. – Wskazała na dyktafon. – Mam je nagrane.
– A kolejne pikantne szczegóły?
– Przecież pan to czytał, do cholery! – wybuchła znów Monika Benio. –
Mówiłam, że nie mam czasu, a pan obiecał, że…
Brunetka delikatnie dotknęła grzbietu jej dłoni, a  ten nieznaczny gest
wystarczył, by Monika zamilkła. Było oczywiste, że w  tej rozmowie
podwładna ma przewagę nad przełożoną, a  Bergmana ciekawiło, jak ta
sytuacja odciśnie się na wielkim ego Moniki Benio i  dalszej znajomości
obu kobiet.
– Potem odkryłam jeszcze tę sprawę z Agatą… Z córką Anny. Wśród
ludzi ze sztabu mówi się, że ta dziewczyna jest w poprawczaku, a Anna tak
bardzo wstydzi się klęski wychowawczej, że twierdzi, iż wysłała ją na
studia do Londynu. Sprawdzenie tej plotki było łatwiutkie: zadzwoniłam do
kilku poprawczaków i  obsypałam wychowawczynie komplementami.
W  tabloidzie pracuję od niedawna, ale myślę, że kiedyś będę naprawdę


dobra. – Karolina próbowała się uśmiechnąć, lecz jej górna warga zadrżała,
zdradzając, że ta kobieta również nie jest tak spokojna, jak to udaje.
– Zatem ten odcinek napisały panie razem.
Wreszcie odezwała się Monika Benio.
– Tak. Oczywiście zaciekawiły mnie informacje od Karoli. Poszłyśmy
do niej do domu, mieszka niedaleko stąd, i  omówiłyśmy to, czego
dowiedziała się o Annie. Pomyślałyśmy, że byłoby fajnie trochę postraszyć
Annę, żeby nie panoszyła się tak w Podwórzu i przestała być tak strasznie
arogancka. Chciałyśmy, żeby wiedziała, że przejrzał ją ktoś z jej zespołu,
a  nie ktoś z  zewnątrz. Wpadłam na pomysł napisania odcinka serialu,
w którym zagra główną rolę.
Zamilkła i spojrzała na Karolinę, ale ona nie kontynuowała przerwanej
opowieści. Podczas długiej ciszy do biura przenikał szum głosów z bufetu
i szatni aktorów. Słońce świeciło w zamknięte, zakurzone okno, a Bergman
pomyślał, że byłoby dobrze zaciągnąć te bezgustowne zasłony.
– Co było potem?  – spytał i  rozpiął dwa górne guziki koszuli.  – Jak
wprowadziły panie ten plan w życie?
– Usiadłyśmy przy komputerze Karoliny i  zaczęłyśmy pisać… Nie
zależało nam na dobrym stylu, więc szybko skończyłyśmy. Około
dwudziestej trzeciej wróciłyśmy do budynku Podwórza. Karola zagadała
stróża, on zawsze chętnie rozmawia z młodymi dziewczynami, wszyscy to
wiedzą, więc zaczęła mu opowiadać, że po południu zgubiła na parkingu
telefon i poprosiła, żeby pomógł jej go znaleźć. Wtedy wślizgnęłam się do
środka i podrzuciłam odcinek na biurko Anny. Chciałam, żeby znalazła go
rano, nie mając pojęcia, czyja to sprawka. Fajnie było wyobrażać sobie tę
scenę. Oczywiście nie przyszło mi do głowy, że skończy się to udziałem
w śledztwie, odciskami palców i tak dalej.
– Pamięta pani, kiedy dokładnie to było?


Najwyraźniej to pytanie było kłopotliwe, bo Monika znów
poczerwieniała. Spojrzała na Karolinę, ale kiedy podwładna tylko
wzruszyła ramionami, Monika westchnęła zrezygnowana.
– W zeszłym tygodniu. W nocy ze środy na czwartek. Pewnie pan teraz
pomyśli, że…
– Dwa dni przed tym, jak Anna została zamordowana  – stwierdził
Bergman.
– Owszem, ale jedno z drugim nie ma nic wspólnego!
Inspektor uniósł brwi.
– Nie?
– Nie!  – krzyknęły scenarzystki unisono. Teraz nerwowa zrobiła się
również brunetka, odruchowo wzięła w  ramiona jedną z  pstrokatych
poduszek i wbijała w nią rytmicznie palce jak podczas masażu.
– Może Anna odkryła, że to panie stoją za tym dziwnym odcinkiem
pełnym zarzutów  – Bergman świdrował wzrokiem Monikę Benio  –
i  straciła cierpliwość. Powiedziała, że albo opuścicie zespół dobrowolnie,
albo wyjawi wszystko, co o was wie.
Monika potrząsnęła głową tak gwałtownie, aż rozczochrała się jej
równa grzywka.
– Byłaby głupia, gdyby tak zrobiła, bo oczywiście wtedy ja
ujawniłabym to, czego się dowiedziałyśmy. Ale nic takiego się nie stało.
Nie groziła mi. Myślę, że nie wiedziała, kto to napisał.
– Czy jakoś zareagowała? Zaczęła zachowywać się inaczej? Przestała
się panoszyć w  Podwórzu?  – Bergman użył tego samego słowa co przed
chwilą Monika.
Świeżo upieczona główna scenarzystka wzruszyła ramionami.
– Nie zareagowała. Nie zdążyła. Przecież dwa dni później została
zamordowana.


Bergman się zastanawiał, czy ona zawsze jest taka cyniczna i  czy jej
życie jest dzięki temu łatwiejsze. Może gdyby ją aresztował, długie
przesłuchania złamałyby ją i przyznałaby się do winy.
Tylko czy jest pewien, że to ona popełniła zbrodnie? Nie. Przecież
jeszcze kilka godzin temu podejrzewał Ester Czarną!
– Nie rozumiem jednego.  – Zwrócił się do Karoliny Kinskiej.  –
Dlaczego przekazała pani te informacje Monice? Co chciała pani przez to
osiągnąć?
Młoda kobieta wydęła wargi.
– Powiedzmy, że… dobre samopoczucie? To był impuls. Lubię Monikę
i chciałam jej pomóc.
– Ale przecież mogła rozpowiedzieć w  Podwórzu, że jest pani
z tabloidu. Czy działanie w utajeniu nie byłoby bezpieczniejsze? Sporo pani
ryzykowała, prawda?
Karolina pokręciła głową.
– Nazbierałam już wystarczająco dużo plotek. I tak zamierzałam odejść
z  Podwórza. A  ponadto  – spojrzała na nową główną scenarzystkę
i  mrugnęła do niej porozumiewawczo  – pomyślałam, że przyda mi się tu
ktoś, kto będzie mieć wobec mnie jakiś dług. Mój informator  – znów
łobuzersko spojrzała na Monikę, a  potem powiedziała do Bergmana
rzeczowo: – Zawsze warto inwestować w ludzi.
„Awans Moniki jest jej bardzo na rękę" – pomyślał Bergman. Cóż może
być dla dziennikarki tabloidu cenniejszego niż przyjaźń z  główną
scenarzystką najpopularniejszego serialu. Jej „Kurier" będzie teraz
publikować dużo więcej plotek zza kulis serialu niż konkurencyjny
„Szpieg".
Przyglądał się Karolinie badawczo. Nie była piękna: miała niskie czoło,
nos jak pompon, a  kiedy mówiła, w  policzkach robiły się jej dołeczki.


Obecność atrakcyjnej Moniki jeszcze bardziej podkreślała nieregularne
i  niezbyt powabne rysy twarzy dziennikarki. Bergmanowi najbardziej
podobały się w  niej duże, wilgotne, ciemnobrązowe oczy, jakie miewają
sarny. Sprawiały wrażenie szczerych, ale takie wrażenie często bywa
złudne.
– Zatem nie była to pani osobista zemsta?
Spojrzała na niego i odparła.
– Nie. Nigdy nie miałam z Anną żadnego konfliktu. Za co miałabym się
mścić?
Dopiero kilka godzin później w  gospodarstwie w  Kozich Górach
Bergman zrozumiał, że w zeznaniach Karoliny Kinskiej coś nie gra. Nigdy
nie miałam z  Anną żadnego konfliktu  – odparła, gdy spytał, czy
przypadkiem nie chciała się na szefowej za coś zemścić. Lecz to nie była
prawda. Przecież wcześniej przyznała, że doszło między nimi do jednego
sporu. Dotyczył wydarzeń z  życia matki Karoliny, które Anna chciała
wykorzystać w serialu. O ich kłótni wspominał nawet dyrektor Podwórza,
więc na pewno nie chodziło o drobnostkę.
Bergman oparł się plecami o mur gospodarstwa, który nawet po zmroku
pozostał ciepły od słońca. Wypił duży łyk piwa i zastanawiał się, dlaczego
nigdy nie spytał, o jakie dokładnie wydarzenia wtedy chodziło. Mama była
szykanowana w  pracy, a  ponadto koleżanki obarczyły ją swoim błędem  –
powiedziała wtedy Karolina. Dlaczego nie spytał, jaki to był błąd? Czy
przypadkiem w scenariuszu nie pozostał po tym jakiś ślad, pomimo iż Anna
obiecała, że usunie ten wątek?
Czy to ma związek ze zbrodniami?
Przez minutę lub dwie obserwował taniec świetlików w ciemnym kącie
ogrodu i  wdychał powietrze doprawione wilgotną wonią wiejskiego


wieczoru, ale jego myśli wciąż powracały do popołudniowego
przesłuchania. Czy Karolina naprawdę postanowiła pomóc Monice tylko
z  wyrachowania? Czy nie chciała się przypadkiem zemścić za coś na
Annie? Czy motywy jej działania nie były osobiste?
Bergman wszedł do domu i wykręcił numer Karoliny, ale połączył się
z pocztą głosową. Zadzwonił więc do Moniki Benio – może wtajemniczy
go w historię tamtego konfliktu.
Nie wiedziała o tym za dużo, ale bardzo się rozgadała.
– Jej mama pracuje w  tej klinice położniczej, w  której dwa lata temu
doszło do zamiany noworodków. Koleżanka chciała zrzucić winę na nią, ale
mama Karoliny się wybroniła, a z pracy wyrzucono tę drugą kobietę. Nie
dziwię się Annie, że chciała wykorzystać ten motyw… Na jej miejscu
postąpiłabym tak samo. Intryga w  pracy… Pozytywna bohaterka
w  tarapatach… To wdzięczny temat dla widzów. Poza tym w  Podwórzu
z powodów organizacyjnych nie mogą występować małe dzieci, więc każda
wzmianka o  nich jest na wagę złota… Tak żeby pojawiały się w  życiu
bohaterów, ale nie było ich widać, jeśli pan wie, co mam na myśli.
– Jak zareagowała Karolina, kiedy dowiedziała się, że Anna włączyła tę
historię do scenariusza?
– Wściekła się. Nie chciała, żeby w serialu była mowa o jej mamie…
Bo jej mama nawet nie wie, że Karola pracuje w Podwórzu. Podobno wcale
by się jej to nie spodobało, choć nie wiem dlaczego, skoro nie przeszkadza
jej tabloid, ale to nie moja sprawa. Ta kobieta jest chyba jakaś dziwna…
Nawet imię ma dziwne. Lesana. Słyszał pan kiedyś takie imię?
– Czyli Anna nie wykorzystała nic z tej historii? – Bergman skierował
uwagę Moniki na ważniejsze sprawy.
– Nie. Wszystko usunęła, a przynajmniej tak mi się wydaje. Kiedyś mi
powiedziała, że lubi Karolinę. Nie każdego potraktowałaby z takim taktem,


jestem tego pewna. Często wykorzystywała cudze historie i  nic sobie nie
robiła z tego, że ludzie się wściekają.
Bergman pozwolił jej dokończyć, choć już nie mógł się doczekać, by
zadać kolejne pytanie.
– Czy wie pani, w której klinice się to stało?
– Tak, pamiętam, bo niedawno rodziła tam moja koleżanka  – rzuciła
beztrosko Monika. – U Świętego Franciszka. Dlaczego pan pyta?


ROZDZIAŁ 19

W klinice Świętego Franciszka Ester odnalazła pierwszą żonę Jarosława,
której wprawdzie nigdy wcześniej nie widziała, ale dużo o  niej słyszała.
Wiedziała, że Jarosław opuścił ją dla Anny i że miał z nią córkę, z którą na
prośbę Anny niemal się nie widywał. Ester zapamiętała dziwne imię tej
kobiety: Lesana. Zwróciło jej uwagę w liście pracowników, choć nazwisko
się nie zgadzało: Wania. Ale to nic nie znaczy, bo przecież Lesana mogła
wyjść za mąż. Ester stwierdziła, że podobne wnioski wyciągnęła Agata
podczas swoich poszukiwań. Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie widziała
pierwszej żony swojego ojca, ale oczywiście wiedziała o  jej istnieniu
i prawdopodobnie w jej pamięci również utkwiło to nietypowe imię.
Teraz Ester i  Lesana siedziały na niewygodnych kanapach przy
zatłoczonej recepcji kliniki i piły przesłodzoną kawę z automatu. Ester już
wiedziała, że Lesana po rozwodzie z  Jarosławem zdążyła wyjść za mąż
dwukrotnie: jej drugi mąż był tak cudowny, że po śmierci Jarosława nawet
adoptował jego pierwszą córkę, biedną półsierotę, ale rola zastępczego ojca
bawiła go tylko do chwili, gdy wprowadził w  stan błogosławiony swoją
sekretarkę. Trzecie małżeństwo Lesany oficjalnie wciąż trwa, choć mąż od
dawna mieszka z inną kobietą.
– Po prostu mężczyźni mnie opuszczają – stwierdziła smutno Lesana. –
Prawdopodobnie to moja wina. Wybieram sobie facetów mających słabość
do intrygantek, choć sama potrafię grać tylko w otwarte karty.


„To tak jak ja"  – pomyślała Ester. Potrafiła wczuć się w  sytuację
Lesany, lecz mimo to w  duchu uważała ją za dziwaczkę. Czy normalna
kobieta opowiadałaby przez piętnaście minut o  swoim życiu prywatnym
komuś, kogo dopiero co poznała? Lesana nie spytała nawet, co Ester do niej
sprowadza. Zdanie „Znałam Jarosława" najwyraźniej nadało jej rangę
osoby godnej zaufania, której można wyjawić wszystko.
Ester wykorzystała pierwszą chwilę ciszy i  szybko wyjaśniła powód
swojej wizyty: młodsza córka Jarosława (tak, ta, którą miał z  Anną),
zaginęła i  wszystko wskazuje na to, że po ucieczce z  domu (Ester
powiedziała „z domu", bo „z poprawczaka" wydawało się jej zbyt ostre)
wybierała się właśnie do kliniki Świętego Franciszka. Czy pojawiła się
u Lesany podczas ostatnich dwóch tygodni? Wypytywała o ojca? Ester nie
wchodziła w szczegóły i nie wspomniała o morderstwie Anny, choć Lesana
na pewno czytała o  tym w  gazetach. Potrafiła sobie wyobrazić lawinę
pytań, którą wywołałby ten temat.
Siwiejąca brunetka pokręciła głową.
– Czego mogłaby ode mnie chcieć? Przecież mnie nie zna, nigdy mnie
nie widziała.
– Czyli nie było jej u pani?
– Nie. Ale w zeszłym tygodniu miałam urlop, więc nawet gdyby ktoś
mnie tu szukał, nie dowiedziałabym się o tym. – Pielęgniarka nagle ożyła. –
Skoro już tu pani jest, proszę mi powiedzieć, co przydarzyło się jej mamie?
Czytałam w gazecie, że…
– Nie wiem nic o Annie. Zajmuje się tym policja.
Ester ogarnęło poczucie marności. Zamiast zabrać bliźniaczki do lasu,
straciła mnóstwo czasu na bezsensowny wyjazd do centrum. Czego się
spodziewała? Że pierwsza żona Jarosława powie jej, gdzie ukrywa się
Agata?


Wstała, żeby się pożegnać, ale potem przyszła jej do głowy jeszcze
jedna myśl. Jeśli Agata próbowała odnaleźć tę kobietę i nie udało jej się to,
bo Lesana była akurat na urlopie, to może potem próbowała odnaleźć
kolejnego człowieka, który dobrze znał jej ojca: swoją siostrę przyrodnią.
Agata wie, że jej siostra istnieje, choć nigdy się z nią nie widziała.
– Czym zajmuje się pani córka?
– Karolcia jest dziennikarką. Pracuje w  „Kurierze". Świetnie sobie
radzi. Odziedziczyła po tacie talent stylistyczny.
Ester pomyślała, że podczas wymyślania niczym niepodpartych plotek
o  aktorach i  modelkach talent stylistyczny raczej rzadko się przydaje, ale
zachowała tę uwagę dla siebie.
– Może pani dać mi do niej numer? Chciałabym spytać, czy
kontaktowała się z nią Agata.
– Oczywiście. Proszę ją ode mnie pozdrowić. Zazwyczaj pracuje po
dwanaście godzin dziennie, często również w  weekendy, więc rzadko się
widujemy. Ostatnio byłyśmy razem na obiedzie… no już prawie miesiąc
temu. Ma pani dzieci? Dopiero sześcioletnie? Nie chcę pani straszyć, ale
jeśli urodziła je pani po to, by na starość nie czuć się samotnie, to czeka
panią rozczarowanie.
Dziesięć minut później Ester wyszła z  kliniki na rozgrzaną ulicę
i  spojrzała na strzęp ulotki, na którym Lesana napisała imię Karolcia
i  numer telefonu. Czy powinna od razu zadzwonić do córki Jarosława?
Właściwie dlaczego nie? Matka opiekuje się bliźniaczkami, a ona ma wolne
popołudnie i wieczór.
Skręciła do parku, schowała się w  cieniu platanu, wykręciła numer  –
i oniemiała z zaskoczenia, gdy usłyszała w słuchawce znajomy głos:
– Karolina Kinska.
Karolina Kinska?


Ester bąknęła coś o  pomyłce i  rozłączyła się. Co?! Anna przyjęła do
Podwórza starszą córkę Jarosława? Tę, którą zawsze nazywała bachorem,
której nie pozwalała przekroczyć progu swojego mieszkania, którą
najchętniej usunęłaby z  powierzchni ziemi (Wkurza mnie, że jeśli Jarek
umrze wcześniej niż ja, będę musiała dzielić się spadkiem z tym bachorem!).
„Dlaczego, u  licha, zatrudniła ją w  swoim serialu? I  dlaczego to
przemilczała? Dlaczego nie powiedziała, kim jest ta dziewczyna
z  kręconymi włosami, którą przywiozła do mojego pensjonatu? Przecież
byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami! Czy Marcelina znała prawdę
o Karolinie? Na pewno. Dlaczego, do cholery, Anna zawsze zwierzała się
Marcelinie, a nie mnie?"
Ester poczuła wstyd za ten nagły atak zazdrości, który może byłby
usprawiedliwiony w  szkole podstawowej, ale nie teraz, w  wieku
czterdziestu lat, gdy na dodatek obie jej najlepsze przyjaciółki już nie żyły.
Przez chwilę patrzyła przez gałęzie platanu na słońce, a potem jeszcze
raz wykręciła numer Karoliny. Musi się z nią spotkać – w sprawie Agaty,
a teraz już także z ciekawości.
Gdyby Ester wiedziała, że po trzydziestu minutach pogaduszki
z  Karoliną Kinską przerwie im inspektor Bergman, prawdopodobnie nie
traciłaby czasu na chłonięcie przyjemnej atmosfery późnego letniego
popołudnia i wyrzucałaby z siebie jedno pytanie za drugim. Lecz nie miała
pojęcia, że nie tylko ona wytropiła starszą córkę Jarosława, więc była
rozluźniona i nigdzie się nie śpieszyła.
Siedziały w pokoju dziennym mieszkania w starym bloku na praskich
przedmieściach i  popijały z  wysokich szklanek lemoniadę z  listkami
świeżej mięty. Pomimo iż na zewnątrz już zapadał wieczór, nie włączyły
lampy, więc w kątach czaił się niebieskawy półmrok. Po dniu tropikalnego


upału budynek był tak nagrzany, że prawie nie dało się w nim oddychać, ale
Ester cieszyła się z  duchoty  – była według niej nieodłącznym elementem
lata, a  poza tym pasowała do tej chwili. Przez otwarte okno dobiegały
odgłosy cykad, a  liście lipy szumiały na wietrze i  ocierały się o  parapet.
Ester delektowała się kolejnym łykiem przyjemnie kwaśnego napoju.
Spojrzała na Karolinę. Dobrze, że nie jest taką straszną gadułą jak jej
matka. Ester lubiła ludzi, którzy podobnie jak ona traktują wspólne
milczenie jako jeden ze sposobów komunikacji. Przy ich pierwszym
spotkaniu Karolina Kinska była po prostu częścią zespołu scenarzystów,
zachowującego się w pensjonacie jak dzikie zwierzę. Ester widziała w niej
po prostu jedną ze współpracowniczek Anny. Lecz dzisiejsze odkrycie
wszystko zmieniło. Brunetka siedząca naprzeciwko jest córką Jarosława tak
jak Agata! Ester pomyślała, że mogłaby się z nią dobrze rozumieć.
Tylko dlaczego Karolina miałaby się z  nią zaprzyjaźnić? Nie wie, że
Ester szaleńczo kochała jej ojca. Nie zna ich wspólnej przeszłości i nigdy
nie pozna. „Prawdopodobnie ta znajomość skończy się na tej jednej wizycie
i już nigdy więcej się nie spotkamy" – pomyślała rzeczowo Ester.
Już w progu wyjaśniła Karolinie, że znała jej ojca, ale nie wiedziała, że
Karolina jest jego córką. Czy mogłyby porozmawiać?
Teraz odważyła się na intymne pytanie.
– Czy ostatecznie zaprzyjaźniła się pani z  Anną? Przepraszam za
wścibskość, ale zaskoczyło mnie, że nie wspomniała mi o pani. Myślałam,
że jest pani po prostu jedną z osób w jej zespole.
Karolina spuściła wzrok.
– Anna nie wiedziała, kim jestem – odparła, wpatrując się w szklankę
z  lemoniadą. Przechyliła ją, palcem z  niepomalowanym paznokciem
wyłowiła listek mięty i pogryzła go.
Ester zmarszczyła czoło.


– Nie wiedziała?
– Cieszyłam się, że pracuję dla niej incognito. Wiem, że brzmi to
dziwacznie, ale lubię takie przygody. Bawiło mnie to, że nikt tam nie zna
mojej tożsamości i że w każdej chwili może ona wyjść na jaw. Z tego, co
wiem o tacie, mam to po nim.
– Czyli pracowała pani z Anną, nie mówiąc, kim pani jest? – upewniła
się Ester. Wiedziała, że sprawia wrażenie właścicielki najpowolniejszego
umysłu na świecie, ale zachowanie Karoliny wydało się jej niezrozumiałe.
Z całego serca nienawidziła intryg oraz podstępów. Na samą myśl o tym, że
miałaby ukrywać przed kimś swoją tożsamość, zrobiło jej się słabo. Jak
można czerpać z tego przyjemność?
Młoda kobieta tylko wzruszyła ramionami.
– Może pewnego dnia bym jej to wyjawiła. A może nie. Przywykłam do
kłamstw  – dodała z  lekkością.  – Kiedy pracuje się w  tabloidzie, trzeba
wiecznie coś udawać i zmyślać. To część pracy.
Ester skinęła głową i przyjrzała się Karolinie, poszukując w rysach jej
twarzy rysów Jarosława. Poznawała brwi i krzywe przednie zęby… chyba.
Lecz więcej podobieństw dostrzegła do matki. Najwyraźniej po Jarosławie
ta kobieta nie odziedziczyła zbyt wiele.
Oczywiście oprócz talentu stylistycznego, o  którym tak dumnie
opowiadała jej matka.
– Anna pani nie poznała?
– Jak mogłaby poznać? Widziałyśmy się tylko dwa razy, i  to kiedy
miałam pięć, sześć lat. Noszę nazwisko drugiego męża matki: Kinska, nie
Walenta. Niby po czym miałaby mnie poznać?
– Nie spotkałyście się podczas podziału spadku?
Brunetka pokręciła głową, wstała, podeszła do mebli kuchennych,
machinalnie przetarła ich blat i znów usiadła na fotelu. Ester wyczuła u niej


nerwowość i  zatęskniła za luźną atmosferą z  początku wizyty. Może
powinna była sobie odpuścić to natarczywe wypytywanie. Karolina odparła
sucho:
– Kiedy tata umarł, nie byłam jeszcze pełnoletnia. Wszystko załatwiła
za mnie mama i prawnik.
Ester spojrzała na zmarszczkę między brwiami rozmówczyni. Czy
Jarosław nie miał identycznej? Nie była pewna.
– Miło mi, że się spotkałyśmy  – wyrzuciła z  siebie, impulsywnie
pogłaskała Karolinę po ręce, a zaraz potem poczuła wstyd z powodu tego
intymnego gestu. – Kiedy Jarosław zmarł, myślałam o pani… Jak pani żyje,
wygląda, czy tęskni pani za nim. Był moim… dobrym kolegą.
– Kochała go pani?  – Karolina miała ładne, czekoladowe oczy, a  gdy
spojrzała na Ester, błysnęło w nich zrozumienie. – Ja go uwielbiałam tak…,
no, tak jak wszystkie dziewczyny swoich ojców.
– Ja go uwielbiałam tak… – Ester przerwała. Nie, to wyznanie byłoby
nie na miejscu. Ich wzrok znów się spotkał, a Ester miała wrażenie, że ta
chwila ciszy zbliżyła je do siebie bardziej niż cała poprzedzająca ją
rozmowa.  – Po prostu dobrze się rozumieliśmy. Nadawaliśmy na tych
samych falach.
– Widzi pani, właściwie nie jestem pewna, czy bym się z  nim
rozumiała. Raczej tylko mam nadzieję, że by tak było. Rzadko się
widywaliśmy. Anna sobie tego nie życzyła, a on…
– Był jej posłuszny  – dokończyła Ester i  uśmiechnęła się smutno.  –
Anna była moją najlepszą przyjaciółką, ale tego jej postępowania nie
pochwalałam. Często jej mówiłam, że Agata powinna znać swoją
przyrodnią siostrę. A skoro już o niej mowa… Czy widziała się pani z nią
ostatnimi czasy? Nie próbowała się z panią skontaktować?


Karolina zareagowała na to pytanie równie dużym zaskoczeniem, jak
wcześniej jej matka.
– Agata? Nie. Po co miałaby to robić?
Ester stłumiła kolejny przypływ marności i  rozczarowania.
Odpowiedziała spokojnie:
– Po prostu przyszło mi to do głowy. Uciekła z  poprawczaka… ehm,
z domu… Nieważne.
– Nigdy się z nią nie widziałam i, szczerze mówiąc, wcale mi tego nie
brakuje  – odparła stanowczo Karolina.  – Nie da się kochać siostrzaną
miłością kogoś, kogo się nawet nie zna.
– Może jeszcze ją pani pozna. Przecież jesteście blisko spokrewnione.
– Może – odparła Karolina niepewnym głosem, a po chwili dodała: –
Wiem, że była w poprawczaku, ale nie wiem, dlaczego się tam znalazła.
– Brała narkotyki. Kradła. Wagarowała. – Mówiąc to, Ester rozglądała
się po pokoju, ale jego prosty, uniwersalny wystrój nie zdradził nic
o  starszej córce Jarosława. Czy podczas dorastania też miała takie
skłonności do autodestrukcji jak Agata? – Anna wyrzucała sobie, że jest złą
mamą. Dlatego mnóstwu ludzi naopowiadała, że wysłała Agatę do
Londynu. Zawsze udawała lepszą, niż była w  rzeczywistości.  – Ester
przyszło do głowy, że może właśnie dlatego umierająca Anna dowlokła się
od kałuży krwi przy basenie do ciemnego sadu, a  nie do ludzi, którzy
mogliby jej pomóc. Owszem, chyba tak właśnie było: nie chciała, żeby ktoś
widział, że krwawi, że jest ranna i słaba. To do niej podobne. – Ale nie chcę
jej oczerniać. Była moją najlepszą przyjaciółką.
– Ja jej nienawidziłam. Często pragnęłam jej śmierci.
W słowach tej młodej kobiety było tyle emocji, że Ester aż się
wzdrygnęła.


– Nie była aż taka zła – próbowała stanąć w obronie przyjaciółki, ale
wiedziała, że robi to na próżno.
– Kiedyś tata wziął mnie po kryjomu do mieszkania, w  którym z  nią
mieszkał – kontynuowała Karolina, nie zwracając uwagi na Ester. – Anna
miała być wtedy u  lekarza, ale wróciła wcześniej. Pamiętam, że była
w ciąży, miała olbrzymi brzuch, ale to nie przeszkodziło jej w pobiciu taty.
Rzuciła się na niego, biła, gdzie popadnie, i wykrzykiwała o mnie straszne
rzeczy… Potem wzięła mnie za rękę i wyprowadziła na klatkę schodową. –
Spojrzała Ester w oczy. – Miałam sześć lat. Rozumie pani.
– Tak.
– To dobrze.
– Co było dalej?
– Siedziałam na schodach i słuchałam, jak się kłócą. Zgasło światło, a ja
nie dosięgnęłam do włącznika, ale zbytnio mi to nie przeszkadzało.
Bardziej wkurzało mnie to, że tata mnie tam zostawił. Przyszedł po mnie po
bardzo długim czasie, a przynajmniej tak mi się wtedy zdawało.
Ester zalała fala współczucia. A  przecież zawsze wiedziała, że Anna
jest egoistką, więc dlaczego opowieść Karoliny tak ją teraz szokuje? Wolała
zmienić temat.  – Dlaczego chciała pani pracować w  Podwórzu? Ja nie
chciałabym widywać codziennie kogoś, kogo nie cierpię.
Karolina wzruszyła ramionami.
– Tak jakoś wyszło. Szefowa w „Kurierze" zastanawiała się, jak zdobyć
dojście do plotek z Podwórza, a ja oczywiście wiedziałam, że szefową jest
tam baba, która rozbiła naszą rodzinę. Anna często bywała w telewizji, stała
się celebrytką… więc pomimo iż nie miałyśmy ze sobą żadnego kontaktu,
wiedziałam, czym się zajmuje. Powiedziałam o  tym szefowej, a  ona
odparła, że w Podwórzu jest akurat nabór scenarzystów i że mam się tam


zgłosić. Powiedziała, że macocha na pewno zdradzi mi kilka pikantnych
szczegółów, a ja pomyślałam: dlaczego nie?
– A podczas rekrutacji Anna pani nie poznała – Ester zgadła, co było
dalej.  – Właściwie wcale się nie dziwię. Nie jest pani podobna do
Jarosława.
– Dokładnie tak. Nie poznała mnie, a  ja nie powiedziałam, kim
jestem… Jakoś nagle opuściła mnie odwaga. Myślałam, że trochę się
rozejrzę i  więcej tam nie wrócę. Tyle że Anna mnie przyjęła… A  wtedy
było już za późno na wyjawianie prawdy.
– A gdyby się wydało, kim pani jest?
Karolina wzięła głęboki oddech. Najwyraźniej chciała odpowiedzieć
impulsywnie, ale w porę ugryzła się w język. Zamyślona wydęła usta.
– Pewnie by mnie wyrzuciła, prawda? Ale to nie byłaby dla mnie żadna
katastrofa. Owszem, w  ten miesiąc dużo się od niej nauczyłam, ale nie
zależało mi na tej pracy. Mama nie ma pojęcia, że od miesiąca piszę
scenariusz Podwórza. Nie cierpi Anny jeszcze bardziej niż ja. Zabiłaby
mnie, gdyby się dowiedziała, że tam pracuję. Wprawdzie mam dwadzieścia
trzy lata, ale o  niektórych rzeczach wolę mamie nie mówić… Panią też
proszę o dyskrecję. – Znów wstała z fotela, jakby niepokój nie pozwolił jej
siedzieć podczas tej rozmowy. Wyciągnęła z  lodówki butelkę ginu,
spojrzała na Ester, a  gdy ona skinęła głową, Karolina nalała alkohol do
dwóch szklanek, a potem wlała do nich jeszcze tonik. – Wie pani, co jest
najśmieszniejsze? Że Anna traktowała mnie lepiej niż pozostałych
scenarzystów. Czułam, że wydaję się jej sympatyczna.
– Pani jest sympatyczna.
– W żadnym razie. Jestem dziennikarką brukowca. Potworem, którego
nikt nie lubi. Wie pani, dlaczego wybrałam ten zawód? Bo lubię śledzić
ludzi. Kiedy miałam dziesięć czy jedenaście lat, śledziłam tatę, bo za nim


tęskniłam, a Anna mnie do niego nie dopuszczała. Czyhałam na niego przed
pracą, a kiedy się pojawiał, udawałam, że akurat tamtędy przechodzę. Kilka
razy śledziłam ich, gdy spacerowali po parku lub wzdłuż rzeki,
i fotografowałam z daleka. Nigdy mnie nie przyłapali. W domu wbijałam
pinezki w zdjęcia Anny.
– Chyba bardzo brakowało pani ojca.
Karolina nie odpowiedziała od razu i zamyślona przechyliła głowę.
– Myślę, że go sobie idealizowałam. Właściwie go nie znam. Co o nim
wiem oprócz tego, co ktoś mi powiedział lub co sama wymyśliłam? Nie
mam iluzji, że byłam dla niego ważna. Przecież z  całego mojego życia
spędził ze mną tylko pięć lat! – Wyciągnęła z lodówki plastikowe foremki
na lód i  wycisnęła z  nich kilka kostek.  – To smutne. Człowiek wmawia
sobie, że jest dla swoich rodziców centrum wszechświata, ale to nieprawda.
Tata żył długo przed moim narodzeniem i wcale mu mnie nie brakowało, bo
mnie nie znał. A  po tych pięciu latach się rozstaliśmy. I  znów wcale mu
mnie nie brakowało.
Ester wzięła od Karoliny zimną szklankę, a kiedy ich palce się dotknęły,
pomyślała, że właściwie je obie spotkało to samo: kochały Jarosława,
a  Anna im go odebrała. W  podświadomości Ester zaczęło się rodzić
podejrzenie mrożące krew w  żyłach, ale odpędziła je i  wzniosła toast
z Karoliną.
– Za spotkanie.
Ledwo zdążyły się napić, ktoś zadzwonił do drzwi.
Bergman odszukał Lesanę Wanię zaledwie godzinę po tym, jak z kliniki
wyjechała Ester. Pięćdziesięciolatka w  stroju pielęgniarki mierzyła go
podejrzliwym wzrokiem.


– Jest pan dziś już moim drugim gościem. Czy pan też chce zapytać o tę
dziewczynę, która uciekła z poprawczaka?
– Rozmawiała pani z nią?
Lesana zamknęła za sobą drzwi pokoju pielęgniarek i  oparła się
ramieniem o ścianę korytarza.
– Nie. Nie rozumiem, czego mogłaby ode mnie chcieć. Nigdy wcześniej
jej nie widziałam. Mówiłam to już dziś tej kobiecie, która była tu przed
panem.
– Jakiej kobiecie?
– Nazywała się Czarna. Przegadałam z nią całą przerwę obiadową, więc
teraz już nie mam czasu.
Bergmana rozdrażniło to, że Ester go wyprzedziła. Najwyraźniej
przyszła tu, szukając Agaty, ale jak wpadła na ten trop? Zwyczajna
hotelarka jest krok przed tobą  – wyrzucał sobie w  duchu i  wziął głęboki
oddech, by opanować wściekłość.
– Muszę już iść  – oświadczyła Lesana Wania zmęczonym głosem,
otworzyła drzwi i przez wąską szparę wślizgnęła się do pokoju pielęgniarek
jak zwierzę do jamy. Za jej plecami rozległ się stłumiony kobiecy śmiech,
a Bergmana połaskotał w nosie zapach świeżej kawy. – Krótko mówiąc, nie
widziałam tej dziewczyny i  nie mogę teraz z  panem rozmawiać  – dodała
Lesana i zamierzała zamknąć za sobą drzwi.
– Prowadzę śledztwo w  sprawie dwóch morderstw. Muszę pani zadać
kilka pytań.
Zgodnie z  przewidywaniami pielęgniarka wytrzeszczyła oczy
i  wyraźnie się wahając, znów wyszła na korytarz. W  pokoju pielęgniarek
zapanowała pełna oczekiwania cisza, ale Lesana odcięła ciekawskie
koleżanki od intrygującej pożywki, zatrzaskując za sobą drzwi.


– Morderstw? Czy tę dziewczynę ktoś zabił? Ta Czarna nic o tym nie
wspominała.
Bergman spojrzał na rozmówczynię z ukosa. Czy ona cierpi na zaniki
pamięci? Przecież musi wiedzieć, że niedawno zostały zamordowane dwie
koleżanki jej córki, scenarzystki Podwórza! Czyżby Karolina jej o tym nie
powiedziała. Ale przecież nawet jeśli córka to przemilczała, trąbią o  tym
wszystkie gazety!
– Chodzi o  morderstwa dwóch scenarzystek Podwórza  – wyjaśnił
i czekał, aż oczy tej siwiejącej kobiety rozjaśnią się od zrozumienia. Lecz
pozostały przygasłe.
– Czytałam o tym, ale co ja mam z nimi wspólnego? – bąknęła.
– Przecież pani córka pracuje w Podwórzu.
Zmarszczyła brwi.
– Karolka pracuje w  „Kurierze". Jest dziennikarką. Pomylił ją pan
z  kimś. Ale skoro już pan tu jest  – jej oczy wreszcie się rozświeciły,
a  kobieta poufnie pochyliła się do Bergmana  – czy mogę spytać, co
dokładnie stało się Annie Walencie? Wiem, że została zamordowana, jasne,
ale nigdzie nie podali żadnych szczegółów, nawet w „Kurierze" nic o tym
nie napisali. Wprawdzie nie oglądam Podwórza, ale znam…
Bergman potrafił sobie wyobrazić, z  jaką radością ta kobieta
opowiedziałaby w pokoju pielęgniarek ploteczki wyciągnięte bezpośrednio
od pracownika wydziału kryminalnego, ale będzie musiał ją rozczarować.
Nie pozwolił jej nawet dokończyć zdania.
– Nie mogę wyjawić żadnych szczegółów. Śledztwo jeszcze trwa.  –
Spojrzał jej w oczy. – Czy pani jest matką Karoliny Kinskiej?
– Tak, ale…
– Zatem pani córka pracuje w Podwórzu.
– To musi być pomyłka – nie odpuszczała Lesana.


– Miesiąc temu Karolina Kinska przeszła rekrutację na stanowisko
scenarzystki Podwórza. Nie wiedziała pani o tym?
– Przeszła… rekrutację? – Pielęgniarka zbladła, a jej ręka wystrzeliła do
gardła. – Czy pan żartuje?
Bergmana zaskoczyła ta reakcja. Oczywiście jest dziwne, że Karolina
nie wspomniała matce o nowej pracy, ale przecież jest dorosła i nie musi
wszystkiego meldować. Dlaczego Lesana jest tak przerażona?
– Czy pani myśli, że przyjechałem tu żartować?  – To pytanie ją
oburzyło. – Karolina Kinska jest scenarzystką Podwórza. Należy do grona
podejrzanych o  morderstwo Anny Walenty i  Marceliny Żarnowiec.
W  czasie popełnienia pierwszego morderstwa znajdowała się na miejscu
zbrodni.
Kobieta wydała z  siebie świst, chwiejnym krokiem doszła do
najbliższego krzesła z  poprzecieranym obiciem z  dermy i  opadła na nie,
jakby nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Bergman usiadł obok niej,
a Sylwia Rolnik postawiła krzesło przy drugim jej boku.
– Dlaczego tak to panią zdenerwowało?
Spojrzała na niego przestraszona. Na jej bladej twarzy wytrzeszczały się
olbrzymie czekoladowe oczy z  zaczerwienionym bielmem, a  Bergman
uświadomił sobie, że w  młodości musiała wyglądać dokładnie tak, jak
obecnie wygląda Karolina Kinska.
– N-nie zdenerwowało mnie to.
– Ale nie miała pani pojęcia o tym, że córka pracuje w Podwórzu?
Stanowczo pokręciła głową.
– Nie.
– Zatem nie mogła pani również wiedzieć, że Karolina opowiedziała
swojej szefowej pani historię, tę o  zamianie noworodków  – odparł.  –
Niewiele brakowało, a znalazłoby się to w scenariuszu Podwórza.


Ta informacja wzburzyła ją jeszcze bardziej.
– Nie, oczywiście, że o tym nie wiedziałam. – Wzruszyła ramionami. –
Ale nawet jeśli tamta sprawa znalazłaby się w  scenariuszu, byłoby mi to
obojętne. Przecież nie zrobiłam nic złego. – Najwyraźniej pierwsza nowina
zdenerwowała ją dużo bardziej niż druga.  – A  więc Karolka pisała dla
Podwórza – westchnęła z niedowierzaniem. – Pracowała dla Anny Walenty.
Wyglądała na wyczerpaną, a  Bergmana również ogarnęło zmęczenie.
Czy to kolejny ślepy trop? Nie dowiedział się niczego, co posunęłoby go
naprzód choćby o centymetr. Matka Karoliny Kinskiej nie wiedziała, że jej
córka pracuje w  Podwórzu. Nie przeszkadzałoby jej, gdyby jej historia
pojawiła się w  serialu. Zatem jest nieprawdopodobne, by Karolina
mordowała, by pomścić zniesławioną matkę… Z  Agatą ta kobieta też się
nie widziała. Prawdopodobnie to tylko zbieg okoliczności, że pracuje akurat
w tej klinice, której nazwę Agata zapisała na skrawku papieru.
Dla pewności inspektor sięgnął do kieszeni i podsunął Lesanie pod nos
zdjęcie Agaty Walenty.
– Na pewno nie widziała pani tej dziewczyny?
Lesana włożyła okulary, które wisiały jej na szyi.
– Nie. – Wzięła fotografię do ręki i przyjrzała się jej z bliska. – Czyli
tak wygląda. W ogóle nie jest podobna do Karolki, prawda?
Bergman zmarszczył brwi.
– A dlaczego miałaby być podobna?
– No przecież… skoro mają tego samego ojca…
Bergman i Rolnik spojrzeli na siebie i obojgu przyśpieszyło tętno.
Nie wymieniając ze sobą ani jednego słowa, oczami powiedzieli sobie,
że już chyba wiedzą, jak to wszystko przebiegło.
Są blisko.


Gdy pędzili przez puste wieczorne miasto do mieszkania Karoliny
Kinskiej, zadzwonił telefon Bergmana. Dzwoniła Monika Benio.
– Muszę panu coś powiedzieć – oświadczyła, a jej głos zdradzał, że nie
jest całkowicie trzeźwa. W  tle głośno grało radio.  – Zastanawiam się od
wczoraj, czy mam to panu wyjawić, bo nie jestem kapusiem, a  Karolka
bardzo mi pomogła… – Czknęła i spróbowała zamaskować to kaszlem. –
Ale z drugiej strony wiem, że pan mnie podejrzewa, a ja naprawdę nic nie
zrobiłam, więc…
– Słucham – ponaglił ją.
– Naprawdę mi przykro, że na kogoś donoszę, już teraz strasznie tego
żałuję… – Znów czknęła. – Nie wiem, czy…
– Co musi mi pani powiedzieć? – przypomniał jej Bergman. – Słucham.
– No… Przypomniała mi się jedna ważna rzecz z  tej nocy, gdy Anna
została zamordowana. Przesadziłam wtedy z  alkoholem, więc nie
przypomniało mi się to od razu, ale wczoraj nagle mnie olśniło.
W słuchawce było wyraźnie słychać, jak Monika pije z butelki i głośno
przełyka, a  Bergman pomyślał, że ta kobieta robi wszystko, żeby te
„olśnienia" nie przydarzały się jej zbyt często. Gdyby nie to, czego
dowiedział się przed chwilą w  klinice Świętego Franciszka,
prawdopodobnie nie traktowałby teraz tych zeznań zbyt poważnie, ale
w obecnej sytuacji każda informacja dotycząca Karoliny Kinskiej była na
wagę złota.
– Do rzeczy – znów ponaglił Monikę.
– Kiedy Andrzej i  Karolka znaleźli mnie w  sadzie i  zaprowadzili do
bungalowu, wszyscy położyliśmy się do łóżek. Andrzej od razu zaczął
chrapać, ale ja nie mogłam usnąć. Jakieś dziesięć minut później Karolka
wstała, ubrała się i  wyszła. Sama. Potem chyba zasnęłam, bo nie mam


pojęcia, kiedy wróciła. Rano normalnie leżała w  łóżku. Nie wiem, czy to
ważne, ale…
– To jest ważne. Oznacza to, że Karolina nie ma alibi na czas
morderstwa.  – Bergman pokazał gestem Sylwii Rolnik, żeby jeszcze
mocniej wcisnęła gaz do dechy. – Dziękuję, że pani do mnie zadzwoniła.
Jeszcze się odezwę.
Kiedy kwadrans później Bergman wszedł do pokoju dziennego
Karoliny Kinskiej i zobaczył Ester rozpartą wygodnie w fotelu ze sztucznej
skóry, ze szklanką w  ręce, pomyślał, że te dwie kobiety mogły działać
w zmowie i że wszystko starannie zaplanowały.
– Pójdzie pani z nami – oświadczył chłodno Karolinie. – A pani co tu
robi?
– Przyszłam z  wizytą  – odparła spięta Ester, przyciągnęła kolana do
siebie i  przechyliła je z  gracją na bok.  – To chyba nie jest przestępstwo?
Rozmawiamy o Annie i o… wspólnych znajomych.
Karolina Kinska była o krok od płaczu.
– Dlaczego mnie zabieracie? – jęknęła drżącymi wargami. Pod białym
bawełnianym podkoszulkiem nie miała stanika, a Bergman unikał widoku
jej ciemnych sutków. – Czego ode mnie chcecie?
– Wiemy, że zabiła pani Annę Walentę, ponieważ dowiedziała się pani,
że nie udzieliła pomocy pani umierającemu ojcu  – inspektor obwinił ją
zdecydowanie. – Potem zamordowała pani również Marcelinę Żarnowiec,
która kryła tamten czyn.
Nie zaskoczyło go, że młoda kobieta się rozpłakała, ale był przekonany,
że kiedy tylko trochę się opanuje, zacznie wszystkiemu zaprzeczać. Lecz
okazała się słabsza, niż się spodziewał.
– Nienawidziłam jej – jęknęła. – Nienawidziłam jej od dziecka. Akurat
opowiadałam o tym Ester… Prawda, Ester?


– Zatem to pani – Ester nie pytała, tylko stwierdziła. Może wcześniej
brała pod uwagę taką możliwość, ale uznała ją za nieprawdopodobną.  –
Pani ją zabiła.  – Odłożyła szklankę z  napojem (Bergman wyczuł ziołowy
zapach ginu z tonikiem) i spojrzała Karolinie w twarz.
– Tak. Zasłużyła na to. Kto sieje wiatr…
„Zbiera burzę"  – dokończył Bergman w  duchu. Stał dwa kroki od
Karoliny, bez ruchu, z napiętymi wszystkimi mięśniami. Z przyśpieszonego
oddechu Sylwii wywnioskował, że jest równie napięta jak on. Oboje
wiedzieli, że jeśli Karolina się teraz przyzna, sprawa będzie zamknięta.
– Dźgnęła ją pani widłami? – W oczach Ester przerażenie mieszało się
z niedowierzaniem. – Pani? W ogóle mi to do pani nie pasuje! Przecież pani
jest taka… delikatna? Nie wiem, jak to powiedzieć, ale…
– Delikatna?  – Karolina zaśmiała się chrapliwym głosem.  – To tylko
złudzenie.
– Jak to się stało? – spytał cicho Bergman.
Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu i najwyraźniej zastanawiała
się, czy nie powinna jednak wszystkiego się wyprzeć, ale potem tylko
bezsilnie rozłożyła ręce.
– Dlaczego miałabym tego panu nie powiedzieć. To już i  tak bez
znaczenia. Kiedy ja i Andrzej szukaliśmy Moniki w ogrodzie, na chwilę się
rozdzieliliśmy… tylko na jakieś pięć minut. On obszedł dom od tyłu, a ja
chciałam zajrzeć na podwórze. Po drodze zobaczyłam widły oparte o ścianę
stodoły. Odbijało się w nich światło księżyca. Pani – zwróciła się do Ester –
rozmawiała akurat z jakąś kobietą. Czy to była pani matka?
– Tak.
– Stałam w ciemności. Podsłuchiwałam, bo jestem z natury ciekawska.
Ta kobieta mówiła, że odwiedziła ją Agata. Że podobno dowiedziała się, że


jej mama zabiła tatę. Pani odparła: „Nie, Anna go nie zabiła. Tylko nie
udzieliła mu pomocy, gdy dostał zawału". Potem weszłyście do środka.
Ester westchnęła.
– Dokładnie pamiętam tę rozmowę. Nie wiedziałam… Przykro mi, że
pani to usłyszała.
– Mnie również.
Bergman spytał cicho:
– Co było potem?
Zeznania podejrzanej zawsze trzeba wykorzystać, bo kiedy znajdzie się
w areszcie, prawdopodobnie zamknie się w sobie, zrozumie swoją sytuację
i będzie mówić już tylko w obecności adwokata.
– Wstrząsnęło to mną, ale nie załamałam się. Wtedy jeszcze nie. Dalej
szukałam Moniki. Za domem przyłączyłam się do Andrzeja i znaleźliśmy
Monię w  sadzie. Potem położyliśmy się w  bungalowie, a  ja próbowałam
zasnąć, ale wciąż nie dawało mi spokoju to, co usłyszałam o  Annie
i  tacie…  – Zwróciła się do Ester i  spytała z  przejęciem:  – Zna pani tę
okropną bezsilność, kiedy leży się w łóżku w nocy ze świadomością, że nie
może się niczego zrobić z własnym życiem?
Ester skinęła głową.
– No, więc ja coś zrobiłam.
Zapadła cisza.
Bergman wiedział, że ta młoda kobieta spowiada się ze swojego czynu
Ester, nie jemu, a jeśli chce usłyszeć to wyznanie w całości, nie powinien
się wtrącać. Mimo to musiał zadać pytanie uzupełniające.
– Co dokładnie pani wtedy zrobiła?
Karolina posłała mu wrogie spojrzenie, ale było po niej widać, że skoro
już zaczęła opowieść, to chce doprowadzić ją do końca. „Próbuje przynieść


ulgę sumieniu" – pomyślał Bergman i w tej chwili prawie zrobiło mu się jej
żal.
– Wstałam i  wyszłam na podwórze. Myślałam, że tylko zapukam do
Anny, wyznam jej, kim jestem, i  spytam, jak naprawdę było z  tatą.  –
Zwróciła się do Bergmana i wyjaśniła: – Ona nie wiedziała, że jestem tym
dzieckiem, któremu zabrała ojca. Pracowałam dla niej incognito, wydawało
mi się to zabawne… Ironia losu, prawda? Zaczęło się od zabawy,
a  skończyło w  taki sposób.  – Kiedy inspektor skinął głową,
kontynuowała: – Nawet nie musiałam pukać, bo Anna akurat nadchodziła
od strony swojego bungalowu. Zawołałam ją. Była podrażniona,
powiedziała, że śpieszy się na spotkanie. Ale i  tak wygarnęłam jej, kim
jestem. Powiedziałam: „Pamiętasz tę małą Karolcię, którą kiedyś nazwałaś
ohydnym bachorem i dzieckiem dziwki? To jestem ja!".
– Co odpowiedziała? – spytała zachrypniętym głosem Ester, a Bergman
na chwilę przeniósł na nią swoją uwagę. Jej oczy błyszczały, jakby wypiła
za dużo ginu z tonikiem lub miała gorączkę.
– Że w takim razie natychmiast wylatuję z pracy. Obróciła się do mnie
plecami i oddalała się, ale chwyciłam ją za rękę i krzyknęłam, że wiem o jej
morderstwie mojego ojca.
– A ona? – spytała Ester, nie detektywi, ale Bergman stwierdził, że w tej
sytuacji to nieistotne.
– Odparła, że się z  nim dusiła. Przeszkadzało jej to, że był o  nią
zazdrosny, że pił, że niewystarczająco ją podziwiał. Przeszkadzało jej
w  nim wszystko. Powiedziała: „Zawsze, kiedy szedł do knajpy, miałam
nadzieję, że urżnie się do nieprzytomności, a w drodze powrotnej zabije go
auto, ale za każdym razem wracał cały i zdrowy. Pocieszałam się tym, że
chyba musiałam go spotkać, by wyczyścić swoją karmę, ale te męczarnie
nie mogły trwać wiecznie". Co za bzdury! Czym on ją niby mógł


krzywdzić? Przecież był takim dobrym człowiekiem! Rzuciłam się na nią,
chciałam jej przyłożyć, ale złapała mnie za ręce i  to ona uderzyła mnie.
Wycofałam się… Tak strasznie jej wtedy nienawidziłam! Nagle
przypomniałam sobie o  tych widłach przy stodole. Anna została przy
basenie, wyciągnęła puderniczkę, grzebień i  zaczęła się znów robić na
bóstwo, widziałam od tyłu tylko jej kontury… Chwyciłam widły, wróciłam
do niej, a  kiedy obróciła się do mnie przodem, zamachnęłam się i…
dźgnęłam. Nie chciałam jej zabić, tylko zranić albo nastraszyć, sama nie
wiem, ale kiedy zaczęła charczeć, zrozumiałam, że jest niedobrze. Na
widok krwi zawsze robi mi się słabo… A  z  Anny wypływało jej bardzo
dużo, morze krwi. Uciekłam stamtąd z  widłami… w  ciemność… bardzo
daleko… rzuciłam je w pole, a kiedy wróciłam jakieś pół godziny później,
Anny nie było już przy basenie. Pomyślałam, że w  takim razie chyba
jednak nie stało się jej nic aż tak poważnego i  że na pewno obudzi
pozostałych, ale ponieważ wszędzie panowała cisza, poszłam się położyć. –
Na chwilę zamilkła. – To wszystko działo się jak we śnie.
Ester tłumiła odruch wymiotny, ale nie pobiegła do łazienki ani nie
sięgnęła po gin z tonikiem, tylko bez ruchu siedziała i patrzyła na Karolinę.
– Marceliny też nie zamierzałam zabić – kontynuowała Karolina, a jej
głos zadrżał płaczliwie. – Naprawdę nie chciałam! Tyle że ona jakoś mnie
wyśledziła. W  sobotę w  pensjonacie podeszła do mnie i  powiedziała, że
musi jak najszybciej porozmawiać ze mną o poprzedniej nocy, ale w cztery
oczy, bo wtedy roiło się tam od policji. Nie mam pojęcia, jak mogła mnie
wytropić i  czego ode mnie chciała. Może pieniędzy za milczenie?
Zaproponowałam spotkanie w niedzielę przed południem, a potem zaczęły
się przesłuchania i już ze sobą nie rozmawiałyśmy. Szalałam z przerażenia!
W  nocy z  soboty na niedzielę tułałam się po mieście, żeby trochę się
uspokoić, aż w  końcu o  wpół do trzeciej nad ranem zadzwoniłam do


Marceliny z  budki telefonicznej. Spytałam, czy chciałaby spotkać się od
razu. Ta niepewność mnie dobijała… – Karolina już płakała.
„Bez tego nie obędzie się aresztowanie żadnej kobiety"  – pomyślał
zdegustowany Bergman i  odwrócił wzrok. Naprawdę nie może sobie
pozwolić na współczucie.
– Marcelina nie spała. Od razu mi powiedziała, że ma dowód.
Zaproponowałam spotkanie na parkingu leśnym, bo chciałam mieć
pewność, że będziemy same. Ona była jeszcze w  tym pensjonacie, więc
ucieszyła się, że nie musi jechać do mnie do centrum i…
– Czyli jednak planowała pani to drugie morderstwo  – oskarżyła ją
Ester. – W przeciwnym razie nie dzwoniłaby pani z budki, tylko ze swojego
telefonu. I spotkałaby się pani z nią w jakimś barze całodobowym albo na
stacji benzynowej.
– Nie planowałam! A może i tak… Nie wiem! Jakoś tak się to wszystko
ułożyło… Przyjechałam na parking jako pierwsza i  było tam strasznie
ciemno. Ściągnęłam pasek z  metalową sprzączką… Tak na wszelki
wypadek, do obrony. Kiedy przyjechała Marcelina, wysiadła z  auta i  od
razu powiedziała, że wie, kto zabił Annę. A  ja… się wystraszyłam, więc
podeszłam do niej, zarzuciłam jej ten pasek wokół szyi i… Nie wiedziałam,
że człowieka można udusić tak szybko.
– Podejrzewała mnie, a nie panią – szepnęła Ester, sięgnęła po szklankę
i wypiła napój do dna.
– Proszę? – Dla odmiany teraz to Karolina zrobiła zaskoczoną minę.
– Marcelina. Podejrzewała mnie.
– Panią? Boże, dlaczego?
– Bo wyczuła, że chcę tego samego faceta co Anna. Marcelina zawsze
była świetną obserwatorką. I  pamiętała, że kiedyś Anna oskarżyła mnie
o to, że chcę jej odbić Jarosława. Potem wygrzebała mój dziennik z czasów,


kiedy walczyłam z  Anną o  Jarosława. Połączyła fakty: kiedyś Anna była
przyczyną mojego zawodu miłosnego, a  teraz pracowała nad kolejnym.  –
Spojrzała Karolinie prosto w oczy. – Chciała porozmawiać z panią o mnie!
Może chciała spytać, czy nie widziała mnie pani w nocy w ogrodzie… nic
więcej.
– Niby dlaczego miałaby rozmawiać o tym akurat ze mną?
– Może pani ufała najbardziej?
Młoda kobieta przełknęła ślinę.
– To prawda, że nasza znajomość układała się całkiem dobrze. Zdarzały
się nam przyjemne rozmowy.
– Pani Kinska, proszę włożyć coś bardziej stosownego i  idziemy.  –
Bergman postanowił zakończyć tę wzruszającą scenę, zanim nadejdzie
kulminacja. Potem zwrócił się do Ester.  – Zakładam, że pani nie chce tu
zostać sama. Czy gdzieś panią podwieźć?
Ester pokręciła głową, nie odrywając wzroku od Karoliny.
– Dlaczego pani to zrobiła? Zniszczyła pani sobie życie. Czy czuje się
pani teraz lepiej? Wątpię. Umarły dwie kobiety, a pani nie może czuć się
ani odrobinę lepiej niż przedtem.
Karolina narzuciła na ramiona sweter, a  zanim ruszyła do drzwi,
delikatnie dotknęła ramienia Ester.
– Nie czuję się lepiej, ale wtedy nie potrafiłam nad sobą zapanować.
Raczej mnie pani nie zrozumie.
Przez kilka sekund panowała cisza, a potem Ester skinęła głową.
– Przeciwnie. Rozumiem.


ROZDZIAŁ 20

Wracając z piątkowych zakupów, Ester znalazła w skrzynce widokówkę od
Agaty. Było na niej stadko reniferów w  bezdrzewnym północnym
krajobrazie i fiński znaczek pocztowy.
Cześć, Ester,
nie musisz się o mnie martwić. Przekonałam Jakuba (to teraz mój chłopak),
żeby zabrał mnie autem do Laponii, tak jak kiedyś tata. Rzucił dla mnie
pracę i wypłacił wszystkie oszczędności, serio!!! Śpimy w namiocie w parku
narodowym, a  kiedy skończą się nam pieniądze, wrócimy. Zachowaj tę
wiadomość dla siebie, PROSZĘ!
Aga
Ester wsunęła widokówkę do reklamówki między rogaliki i  jogurty,
ruszyła do domu  – i  zobaczyła, że na ławce pod orzechem wygrzewa się
bury kocur. Wczoraj wieczorem dzwoniła mama i  mówiła, że zniknął,
a  teraz wyjaśniło się dlaczego. Najwyraźniej stwierdził, że mieszkanie
u  postrzelonej wegetarianki mu nie odpowiada, i  przez noc przeszedł
dwadzieścia kilometrów do Tocznej. Ester wcale mu się nie dziwiła. Jaki
kot chciałby dostawać do miski kiełki pszenicy i mięso sojowe? Wyobraziła
sobie, jak biegnie w  ciemności po nieznanych polach i  drogach,
prowadzony nieomylnym wewnętrznym kompasem wprost do niej. Zalał ją
przypływ czułości.


– Witaj w domu – uśmiechnęła się do kota, postawiła ciężką torbę przed
progiem i poszła zajrzeć do basenu.
Na powierzchni wody oczywiście dryfowały martwe myszy, więc
wyłowiła je, poszła do domu, wyklepała na talerzyk konserwę tuńczyka
w sosie własnym i podsunęła ją kotu.
Chyba już czas wymyślić mu jakieś imię.


Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
PROLOG
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Karta redakcyjna


Copyright © Michaela Klevisová, 2009

#4 Nowe książki » Klevisová Michaela - Inspektor Josef Bergman 01 - Kroki mordercy » 2025-02-05 02:32:35

opowiadacz
Odpowiedzi: 0

PROLOG

Wyspa Belle-Île, Bretania, Francja, 20 czerwca 1975
Najgorszy dzień jej życia zaczął się całkiem normalnie.
Malowała się. Podkreśliła powieki czarną kreską, rzęsy obciążyła trzema
warstwami tuszu, a  wargi wypełniła ceglastą szminką, którą tydzień wcześniej
kupiła sobie z rozrzutności na paryskim dworcu Gare de l'Est. Stanęła bokiem do
lustra i  uśmiechnęła się na widok swojej szczupłej sylwetki w  białej tunice
i brązowych spodniach z kantem. Wyglądała dokładnie tak, jak chciała: efektownie,
a  jednocześnie naturalnie. W  tym stroju mogła spacerować po klifie, a  potem
zamienić tenisówki na sandały i  iść do restauracji na obiad. Julia z  radością
zauważyła, że kobieta w pozłacanej florenckiej ramie wygląda na spokojną. W głębi
duszy drżała. Przyszło jej na myśl porównanie do gitary, w  której struny ktoś
uderzył z  całej siły. Ale na zewnątrz nie dawała po sobie niczego poznać.
Absolutnie niczego. Ucieszyło ją, że tak dobrze nad sobą panuje.
Podeszła do okna mansardy. Biały domek, w którym mieszkała jej przyjaciółka
Kamila z  mężem Jacquesem, stał na prostokątnym rynku miasteczka Locmaria.
Julia zmierzyła wzrokiem plac z  kościółkiem i  studnią pośrodku, przez większość
dnia zalany słońcem i  całkowicie wyludniony. Wychyliła się, żeby lepiej widzieć
domki z  niebieskimi okiennicami, zdobione kiśćmi hortensji. Przypomniała sobie
podniecenie, które ogarnęło ją, gdy Kamila przywiozła ją tu tydzień temu. Julia po
raz pierwszy w życiu wyjechała na Zachód. Po czterech latach rozłąki spotkała się
ze swoją najlepszą przyjaciółką. To był najpiękniejszy prezent, jaki mogła sobie dać
na dwudzieste trzecie urodziny.
Zaskoczyło ją, że Kamila żyje w  tak idyllicznym miejscu, w  którym czuć
atmosferę ze starych pocztówek sanatoryjnych. I – dlaczegóż by tego nie przyznać –
trochę oburzało to, że przyjaciółka traktuje swój piękny dom jak coś oczywistego,
nie dba o ogród i nawet opiekę nad dzieckiem zazwyczaj pozostawia Jacquesowi.
W  trakcie wizyty Julii Kamila kilka razy zamknęła się w  sypialni, z  której pół
godziny później wracała z zapłakanymi oczami. To małżeństwo najwyraźniej miało
problemy. A Julia instynktownie wyczuła, że z powodu długiej rozłąki zaczynają się
pojawiać rysy również na jej przyjaźni z Kamilą.
Znała ją od dziecka. Zaprzyjaźniły się w przedszkolu w rodzinnych Teplicach.
Obie przeżyły pierwszą miłość podczas obowiązkowych zbiorów chmielu, zdały
maturę z  wyróżnieniem, czytały Appolinaira, pisały do gazet studenckich, złożyły
podania na historię sztuki na uniwersytet w Pradze, zdały egzaminy, a przez cały
pierwszy semestr musiały pracować w  mleczarni, żeby „poznać życie klasy
robotniczej". Obie były tak oszczędne, że same szyły sobie ubrania, a  włosy
rozjaśniały nad umywalką utleniaczem. Fizycznie były do siebie podobne do tego
stopnia, że ludzie brali je za bliźniaczki. Lecz cztery lata temu ich życia gwałtownie
się rozeszły. Julia do dziś studiowała i  mieszkała w  Pradze, natomiast Kamila
przeprowadziła się tutaj, między te pobielone ściany. Miała dom, męża, dziecko.
A  to wszystko tylko dzięki temu, że pięć lat wcześniej na placu Wacława pewien
francuski turysta spytał ją o drogę na zamek praski, a ona zaprowadziła go aż na
Hradczany. Dziwne, że ci dwoje się w sobie zakochali – intelektualistka i robotnik
portowy, mężczyzna z ludu. Kamila niespodziewanie zaszła w ciążę, wyszła za mąż
i  wyprowadziła się do Bretanii. Julia nie widziała jej od lipca 1970 roku. Ale
bardzo często o niej myślała.
Teraz przerażona uświadomiła sobie, że każdy cień na szczęściu przyjaciółki
przynosi jej złośliwą rozkosz. Kiedy Kamila wyjechała, Julię długo męczyła
tęsknota i zazdrość. Lecz tęsknota z miesiąca na miesiąc słabła, natomiast zazdrość
rozrastała się jak rak. Julia brzydziła się sobą. Ale jak zmienić swoje uczucia?
Można sobie uświadomić, że są złe, można się za to nienawidzić, można próbować
je ignorować, ale raczej nie uda się ich odegnać tylko dlatego, że się nam nie
podobają.
Wycieczka na Belle-Île nie była nawet w  połowie tak przyjemna, jak
spodziewała się Julia. Najbardziej niepokoił ją mąż Kamili. Miał czarne oczy,
zmierzwione brwi i preferował luźne, pogniecione i brudne ubrania. Wszystko robił
z  papierosem w  dłoni, a  Julia czuła, że jest cały przesiąknięty dymem. Tytoniem
pachniał jego ulubiony fotel, ręcznik w  łazience i  gazeta, którą przez chwilę
przeglądał. Podczas minionych siedmiu dni często spotykała się z tym mężczyzną
wzrokiem. Na początku widziała w nim ostrożną ciekawość, jakby ten zaniedbany
Francuz patrzył na nią niczym na jakieś egzotyczne zwierzę, które go fascynuje, ale
jednocześnie przeraża. Później trochę rozluźnił się w jej towarzystwie. W ostatnich
dniach jego spojrzenie zawierało coś więcej niż zainteresowanie obserwatora. Julia
nie była już dla Jacquesa tylko dziwną istotą ze Wschodu, która nie potrafi
korzystać z ekspresu do kawy, nigdy nie jadła krewetek i wytrzeszcza oczy na widok
pełnych półek wiejskiego sklepu spożywczego. Ten mężczyzna – mąż jej najlepszej
koleżanki – jej pragnął. Schlebiało jej to, ale jednocześnie przerażało. Na szczęście
większość czasu spędzali w czwórkę: ona, Kamila, Jacques i ich czteroletnia córka
Dominique. Jacques pracował jako zarządca portu w Le Palais, dokąd codziennie
przed świtem wyjeżdżał, a wracał po południu. Dotychczas nigdy nie został z Julią
sam na sam.
Ale dziś Kamila wybiera się na ląd do lekarza. Potem zrobi zakupy i  wróci
promem dopiero o  szóstej. Uzgodnili, że Julia spędzi ostatni dzień na Belle-Île
w towarzystwie Jacquesa i dziecka.

Praga, 24 października 2006
Julia usłyszała, że przed domem zatrzymuje się auto. Dźwięk silnika brzmiał
obco, lecz mimo to zaczęła nasłuchiwać. Przerwała pisanie i rzuciła okiem na zegar
z  wahadłem wiszący nad stołem. Za dziesięć jedenasta. To nie może być on!
Przyjedzie dopiero tak za godzinę, z pewnością nie wcześniej. Zawsze odwiedzał ją
koło północy, w czasie, kiedy okna wszystkich domów przy ulicy Krokusowej były
już ciemne, a chodniki puste. Tak się umówili. Żadne z nich nie chciało, żeby ktoś
go tu zobaczył. „Jeśli dziś przyjechał wcześniej, to popełnił wielki błąd" –
pomyślała Julia i wstała od stołu. Około jedenastej Joanna Truskawka z sąsiedniego
domu chodzi na spacer z psem. W willi naprzeciw również jeszcze nie śpią… Julia
podeszła do okna w  przedpokoju i  odsłoniła firankę dokładnie w  chwili, kiedy
kierowca zatrzasnął drzwi. Poczuła ulgę. Przy chodniku nie stał znajomy ciemny
sedan, tylko małe czerwone autko, jakie zazwyczaj kobiety sprawiają sobie na
jeżdżenie po sklepach. Oddalał się od niego młody mężczyzna w skórzanej kurtce –
ciekawe, do kogo przyjechał? Julia była pewna, że mężczyzna nie mieszka przy
ulicy Krokusowej i że nigdy wcześniej go nie widziała. Wiedziała, że nie powinna
podglądać, skoro sama nie chce, by ludzie naruszali jej prywatność, ale mimo to
patrzyła na młodzieńca, dopóki nie znikł jej z  zasięgu wzroku. Potem
z westchnieniem wróciła do stołu. Leżał na nim otwarty zeszyt szkolny, zapisany
szybkim, zamaszystym, niedbałym pismem. Wersy wiły się jak węże, a  niemal
każde słowo kończyło się ostrym, długim, jakby agresywnym pociągnięciem.
„Moja terapia" – pomyślała Julia. – „Już po tym strasznym piśmie widać, jak
bardzo jej potrzebowałam".
Wzięła do ręki długopis i  przyłożyła go do kartki. Dziwne, że po trzydziestu
jeden latach przypominają się jej takie szczegóły jak kolor okiennic domku Kamili.
Może skupia się na nieistotnych detalach właśnie dlatego, że istotne elementy tej
historii próbowała przez wiele lat wyprzeć z pamięci. Na próżno.
Chciała zostać cały dzień w domu i czekać na Kamilę, ale Jacques oświadczył, że
zaplanował wycieczkę. Po krótkiej wymianie zdań wyruszyli jego poobijanym
renaultem na przylądek Pointe des Poulains na północnym zachodzie wyspy.
Pomimo nadciągającej burzy Jacques upierał się, że spacer wokół latarni morskiej
jest obowiązkiem każdego turysty odwiedzającego Belle-Île.
Ciągle mówił, a  Julię trochę to denerwowało. Wprawdzie dość dobrze
rozumiała język francuski, ale Jacques miał dziwny, twardy akcent, typowy dla
Bretończyków.
– Będziesz zachwycona. Obiecuję. Pointe des Poulains to najpiękniejsze
miejsce na Belle-Île. Podczas wakacji okupują je tłumy turystów, ale założę się, że
dziś będziemy pod latarnią zupełnie sami. Przejdziemy się po skałach. Trochę
wieje, ale dzięki temu przynajmniej zobaczysz porządne fale.
Zwolnił, kiedy mijali stado owiec, rozglądające się po okolicy.
– Mhm – mruknęła Julia, ponieważ przy swoim ograniczonym słownictwie nie
potrafiła odpowiedzieć po francusku żadnym sensownym zdaniem.
Jacques postukał stawami palców w  szybę auta. Nieogrodzone pastwisko
gwałtownie opadało ku brzegowi, a dalej już tylko kłębił się Atlantyk. Kolor wody
przechodził od przejrzystego turkusu poprzez błękit do rtęciowej szarości.
– Pięknie, nie?
Spojrzał na Julię, a ona zauważyła, że oczy błyszczą mu z zachwytu.
– Mhm – odpowiedziała banalnie.
– Lubię sztorm. Oczywiście pod warunkiem, że nie jestem akurat w  pracy.
W  zeszłym roku w  grudniu była tu piekielna zawierucha. Wiatr sto osiemdziesiąt
kilometrów na godzinę. Fale pryskały aż na górę przy latarni, a  skały mają tam
dziesięć-piętnaście metrów. Wyobrażasz sobie?
Julia wzruszyła ramionami.
– Nie – odparła zgodnie z  prawdą. – Byłam nad morzem tylko raz – dodała
powoli. – W Jugosławii. Wyglądało spokojnie. Przypominało basen.
Zaskoczyła go.
– Powinnaś częściej podróżować, Julio. Im więcej miejsc poznajesz, tym
większą liczbą żyć żyjesz. Nie lubisz przygód? Nie przepadasz za ryzykiem? Nie
chcesz poszerzać swoich horyzontów?
Rozmowa zmierzała w  kierunku, który się jej nie podobał. Wiedziała, że trzy
ostatnie zdania nie dotyczyły podróży. Prawdopodobnie Jacques sugerował, że
powinna poszerzyć swoje horyzonty poprzez seks z żonatym zarządcą portu w Le
Palais.
– Co na tym przylądku jest takiego wyjątkowego? – wróciła surowym tonem do
poprzedniego tematu.
Jacques mlasnął niezadowolony.
– Po prostu podoba się ludziom. Mnie trudno to oceniać, bo znam go od
dziecka. W  szkole prowadzaliśmy tam dziewczyny i  podciągaliśmy im sukienki,
schowani za twierdzą Sary Bernhard. – Zaśmiał się. – Znasz Sarę Bernhardt, tę
aktorkę? W  XIX wieku kupiła byłą twierdzę wojskową na Pointe des Poulains
i przebudowała ją na letnią rezydencję. Teraz okna są tam zabite deskami, a drzwi
zarastają chwastami. Popada w ruinę. – W  kąciku ust zaczął mu się intensywnie
ruszać papieros, nieodzowny dodatek, bez którego Francuzi chyba nie wychodzą
z domu.
Julia nie odpowiedziała. Zmroził ją widok pastwiska pod ciężkim niebem. Nagle
poczuła niemal pewność, że przyjazd na Pointe des Poulains był błędem.
Brzeg na Pointe des Poulains rozrywają fale, odgryzające z czarnych skał coraz to
nowe i nowe kęsy. W wietrzne dni ocean wyje tu i zawodzi prawie ludzkim głosem.
– To płacz dusz utopionych marynarzy – oświadczył patetycznie Jacques, gdy
Julia spytała go o te dziwne dźwięki.
„Jakież to przytłaczające" – pomyślała, ale zostawiła tę uwagę dla siebie.
Jacques dobrze przewidział, że na przylądku będą sami. Bardzo się ochłodziło,
a Julia w cienkim swetrze trzęsła się z zimna.
Niebo nad morzem było grafitowe, a w dali co jakiś czas rozlegały się grzmoty,
ale Jacquesa pogoda wcale nie niepokoiła.
– Burza dotrze tu najwcześniej za pół godziny. Wierz mi, znam się na tym.
Osiem lat pracuję w  porcie. Znam Atlantyk jak własną kieszeń. Ty się boisz,
księżniczko?
Zrobił Julii zdjęcie przed latarnią. Kiedy zaprowadził ją na skraj urwiska
i zmusił, by spojrzała w dół, od wysokości skał i huku fal zakręciło się jej w głowie.
Coś do niej krzyczał, ale wiatr wyrywał słowa z jego ust.
– Kręci mi się w  głowie – odpowiedziała, mocno ściskając drobną dłoń
Dominique. Wystarczyłby jeden fałszywy krok, a  już nigdy nie wsiadłaby do
renaulta Jacquesa, nie rzucałaby z  promu mewom kawałków bagietki, nie
wyganiałaby karaluchów spod materaca łóżka w  akademiku, nie zazdrościłaby
Kamili życia we Francji. Czy wiatr może porwać ją w dół?
– Naprawdę się boję. I przecież jest z nami dziecko! Niepotrzebnie ryzykujemy,
Jacques. Chcę wracać – powiedziała zdecydowanie.
Lecz Jacques wciąż twierdził, że muszą się trochę przejść.
Szli po szczytach skał porośniętych trawą i janowcem, którego intensywnie żółte
kwiaty wzbogacały słone powietrze zapachem kokosów.
Zatrzymali się po około pięciuset metrach. Patrzyli na dziwaczne kształty skał
obijanych przybojem. Ze spokojną oczywistością, niemal jak przyjaciele, oparli się
o  siebie ramieniem, a  po chwili oboje się odsunęli. Spojrzeli na Dominique.
Kucała przy krzakach i zrywała kwiaty. Wiatr czochrał jej włosy.
– Bądźmy wobec siebie szczerzy, Julio. Chcę być z tobą sam na sam. I wiem, że
ty ze mną też. Wracajmy do domu. Kamila wróci dopiero za dwie godziny.
Kiedy nie odpowiadała, Jacques nieustępliwie kontynuował:
– Jeśli nadejdzie porządny sztorm, możliwe, że wieczorne promy zostaną
odwołane, a Kamila będzie musiała przenocować na lądzie.
– A  Dominique? – usłyszała swój głos Julia, pomimo iż poprawna reakcja
powinna wyglądać całkiem inaczej.
– Zaprowadzę ją do sąsiadów. Przyjaźni się z ich córką.
– A  jak to wyjaśnisz Kamili? Słuchaj, ja nie chcę… Kamila to moja
przyjaciółka. Nie przyjechałam tu do niej, żeby…
– Powiem sąsiadom, że chcę cię zabrać na kolację do Le Palais, a Dominique
jest już zmęczona.
Żeby nie musieć odpowiadać, Julia uwolniła się z objęcia Jacquesa, wzięła go
za rękę i  zaprowadziła na skraj urwiska. Poryw wiatru uderzył ją w  piersi tak
gwałtownie, że się zachwiała, ale dzielnie podeszła do przepaści. Czterometrowe
fale rzucały się na skały sterczące z  wody niczym czarne, wilgotne menhiry.
Jacques miał rację, gdy mówił, że podczas sztormu morze jest najpiękniejsze.
W tym, jak masy wody wdzierały się na brzeg i rozpryskiwały o skalny mur, było coś
upojnego. Julię ogarnęło podniecenie, jakby robiła rzecz niebezpieczną i zakazaną,
a przecież tylko stała z obcym mężczyzną na skraju urwiska i patrzyła, jak niebo
ciężeje nad Atlantykiem. Na nic więcej się nie zdecyduje, więc dlaczego czuje się
tak brawurowo, tak odważnie?
Jacques zdecydował za nią. Obrócił ją ku sobie i zamierzał pocałować.
Potem stało się coś strasznego.
Julia odłożyła długopis i  oparła się w  fotelu. Czuła zmęczenie, jakby wykonała
ciężką, fizyczną pracę. A  przecież tylko siedziała i  pisała. Wypisała się z  bólu,
wyrzutów sumienia i poczucia winy. Po raz pierwszy po trzydziestu jeden latach.
Pisała w  trzeciej osobie – wydawało się jej to mniej osobiste, mniej raniące.
Lecz mimo to nie potrafiła zwierzyć się kartce ze wszystkiego. Dokończy
opowieść, gdy zbierze potrzebną odwagę. Ale na dziś wystarczy już wspomnień.


CZĘŚĆ I
PIERWSZE MORDERSTWO


ROZDZIAŁ 1

Praga, 25 października 2006

W nocy przed tym, jak w  parku leśnym na końcu ulicy Krokusowej została
znaleziona zamordowana dziewczyna, Julia Keller nie mogła usnąć. Było tak cicho,
że wyraźnie słyszała dzwony z  wieży Świętego Macieja. Wprawdzie kościółek
znajdował się zaledwie nieco ponad kilometr od jej domu, ale za dnia dźwięk jego
dzwonu ginął w  hałasie drogi czteropasmowej, otaczającej dzielnicę willową
niczym rozwarta obręcz. Julia starała się unikać zatłoczonych tras. Nie lubiła
metropolii, jej smrodu, anonimowości, ulic zaścielonych śmieciami. Ale urodziła
się w  mieście, od pięćdziesięciu czterech lat oddychała powietrzem skażonym
przez smog i  nigdy nie znalazła w  sobie odwagi na tak radykalną zmianę jak
przeprowadzka na wieś.
Możliwe, że pozostała w  Pradze głównie z  powodu swojego domu na
Dejvicach, na wzgórzu zwanym Baba. Po rozwodzie przypadła jej willa z początku
dwudziestego wieku z odłażącym szarym tynkiem i balkonem, który od lat groził
zawaleniem. Dom był zaniedbany i  bynajmniej nie należał do praskich perełek
architektonicznych, tak chętnie podziwianych przez turystów. Mimo to Julia ceniła
nieco posępną atmosferę kamiennych schodów łączących drzwi wejściowe
zdobione witrażem z  niemal całkowicie zarośniętą ścieżką zanurzającą się
w ogrodzie i bujną zielenią, której od lat nie dotknęła ręka ogrodnika. Dokładnie
taki ogród Julia zawsze pragnęła mieć, ale dopóki mieszkała tu ze swoim mężem,
nie mogła sobie na niego pozwolić. Ludwik prawie codziennie biegał wokół domu
z  kosiarką lub sekatorem jak samozwańczy architekt krajobrazu. Wszystkie linie
żywopłotu musiały zachowywać harmonię, jednolitości trawnika angielskiego nie
mógł szpecić żaden chwast. Gdy Ludwik odkrywał pojedynczy mniszek, ostrożnie
wycinał go scyzorykiem. Był opętany porządkiem i  dyscypliną – wartościami
obcymi Julii. Dlatego od rozwodu sekator odpoczywał w szopie, a Julia z radością
obserwowała, jak przyroda się rozrasta, wyciąga macki na wszystkie strony
i zmienia pomysły Ludwika (niezbyt oryginalne) według własnego uznania.
Jesienią widok z  okna przypominał Julii obraz impresjonistyczny. Ciężkie
gałęzie przerośniętych krzewów pochylały się ku ziemi, a liście mieniły się na nich
dziesiątkami odcieni zieleni, brązu i żółci. Spadały w wysoką trawę, skąd nikt ich
nie zgrabiał i gdzie gniły, dopóki nie przykrył ich śnieg. Kiedy Julia przymykała
powieki, nie widziała granicy między krzewami i trawnikiem. Po pniu starej jabłoni
piął się bluszcz, wygięte gałęzie dzikiej róży zanurzały się w kępach turzycy. Julia
nie rozumiała, jak ktoś może woleć pięciocentymetrowy trawnik umęczony
kosiarką i  okaleczone krzaki przycięte w  nienaturalne kształty. Skąd ludzie biorą
w  sobie bezczelność do narzucania swoich poglądów przyrodzie, z  której się
wywodzą? Julia całym sercem kochała swój swobodnie rozrastający się ogród. Gdy
ogarniał ją smutek lub wracały złe wspomnienia, uspakajała się widokiem szerokiej
palety zieleni i brązu za swoim oknem. Teraz również wstała z łóżka, po ciemku
podeszła do okna i z radością wpatrywała się w gąszcz. Dzwon Świętego Macieja
właśnie wybił wpół do drugiej.
Wtedy to zobaczyła. Błysk ruchu w  przestrzeni pomiędzy dwoma krzakami,
oświetlonej światłem księżyca. Ludzka sylwetka na chwilę zastygła, a po sekundzie
zniknęła w cieniu. Julia za drżała. Próbowała dojrzeć w ciemności coś więcej. Ktoś
jest w jej ogrodzie. Kto? Co tam robi? Żołądek ścisnął się jej ze strachu. Nie bała
się o siebie – była przecież w zamkniętym domu. Martwiła się o koty. Miała ich
łącznie dwanaście i  kochała je porywczą, altruistyczną miłością, jakiej – co
przyznawała niechętnie – nigdy nie czuła do męża, a  może nawet do dzieci.
Wiedziała, że niektórzy sąsiedzi obgadują ją z powodu tej hodowli. Po rozwodzie
przylgnęła do niej łatka dziwaczki lubiącej zwierzęta bardziej niż ludzi. Nie
zamierzała jednak niczego w swoim życiu zmieniać. Przecież po dotychczasowych
perypetiach życiowych ma pełne prawo do nietypowego hobby.
O jej łydkę otarło się jedwabiste futro rudego kota – Pana Ministra. Przed
czterema laty, krótko po rozwodzie Julii, przyszedł pod drzwi i  bardzo szybko
zastąpił Ludwika Kellera w  roli pana domu. Miał mądry wzrok, a  Julia często
przyłapywała się na tym, że przypisuje mu ludzkie cechy i  motywacje. Zawsze,
kiedy ogarniały ją obawy lub melancholia, Pan Minister przytulał się do niej, jakby
chciał ją pocieszyć. Teraz również podbiegł i  głośnym mruczeniem domagał się
uwagi.
Lecz nie było czasu na czułostki. Julia delikatnie odsunęła kota, otworzyła okno
i wychyliła się w noc. Znów zadrżała. Wprawdzie w drugiej połowie października
słońce w  dzień wciąż grzało jak w  lecie, ale po zmroku temperatura szybko
spadała. Łagodny wietrzyk szeleścił liśćmi jabłoni. Poza tym panowała cisza. Julia
wytężała słuch, ale nigdzie nie rozlegał się dźwięk kroków ani żaden inny
podejrzany hałas. Może się jej przywidziało? Nie ma powodów do paniki.
Po ciemku bała się sama wyjść z domu, postanowiła więc poczekać do świtu
i  wtedy sprawdzić ogród. Zamknęła okno i  w  nagłym przypływie strachu
zaciągnęła zasłonę. Zazwyczaj chciała przez wszystkie okna widzieć niebo, ale
teraz nie mogła pozbyć się wrażenia, że jeśli włączy światło, intruz będzie ją
obserwować. Wracanie do łóżka nie miało sensu. Julia narzuciła na ramiona
szlafrok, włączyła czajnik i  wsypała do filiżanki dwie czubate łyżeczki kawy
rozpuszczalnej. Oczywiście mogłaby zadzwonić na policję, ale co by powiedziała?
Nie potrafiłaby udowodnić, że po jej ogrodzie chodził ktoś obcy. Właściwie już nie
była pewna, co widziała. To była jedna z  nielicznych sytuacji, gdy żałowała, że
mieszka sama. Gdyby w pokoju na górze spała Klara lub Michał, obudziłaby ich
i razem wyszliby przed dom. Ale ani jedno z dorosłych dzieci nie chciało żyć z nią
pod jednym dachem.
Potrząsnęła głową, żeby odgonić nieprzyjemne myśli. Nie chciała grzebać
w  przeszłości i  zastanawiać się, dlaczego zawiodła jako żona i  matka. Usiadłszy
przy stole kuchennym, popijała kawę i  wzdrygała się przy każdym cichym
dźwięku. Był to mimowolny strach. Julia wiedziała, że z wnętrza jej starego domu
często dobiegają trzaski i jęki, których nie trzeba się bać.
O szóstej rano stwierdziła, że na zewnątrz jest wystarczająco jasno, by
sprawdzić ogród. Znów otworzyła okno i wyjrzała na zewnątrz. Wszędzie panował
zastygły spokój, typowy dla pory brzasku. Powietrze było mroźne, a  krzaki
w miękkim porannym świetle wyglądały jak scenografia przedstawienia teatralnego
o Śpiącej Królewnie. Julia włożyła kalosze, do jednej ręki wzięła konserwę z karmą
dla kotów, a do drugiej ciężką metalową latarkę. Najpierw pomyślała, że uzbroi się
w pogrzebacz, ale nie chciała, żeby zobaczył ją z nim któryś z sąsiadów. Latarka
była dyskretniejsza, a w razie potrzeby również mogła posłużyć jako broń.
Wzięła ze sobą też torebkę z  witaminami dla zwierząt. Zamówiła je przez
Internet, a  pracowniczka wirtualnego sklepu osobiście je wczoraj przywiozła.
„Świetna obsługa" – pomyślała Julia. Może w  ten sposób mogłaby kupować
wszystkie artykuły zoologiczne? Są tam tańsze, a  Julia nie lubiła szastać
pieniędzmi. Z drugiej strony – wpuszczanie do domu dostawców wydawało się jej
dość ryzykowne. Wczoraj poczuła ulgę, kiedy zobaczyła, że witaminy przywiozła
młoda kobieta, a nie mężczyzna. Mieszka sama, więc musi uważać na oszustów.
Wyszła przed dom i  powoli szła między krzakami. Trawa pośrodku ogródka
wyglądała, jakby ktoś ją udeptał. Czy mogła to zrobić Julia podczas wieczornego
karmienia? Raczej nie, bo zawsze chodzi po żwirowej ścieżce. Teraz wysypała
mięso do plastikowych misek w rogu ogrodu, a z kranu nalała do starego garnka
świeżą wodę. Zawołała cicho, a po wysokiej trawie natychmiast zaczęli się do niej
zbliżać pierwsi stołownicy.
Rzadko na wołanie przybiegały wszystkie koty. Błąkały się po okolicy
i  wracały do domu co dwa-trzy dni. Mimo to Julię zaniepokoiło to, że naliczyła
tylko jedenaście zwierząt. Nie wiedziała, czego dokładnie się boi, ale ogarnęło ją
złe przeczucie. Może z  powodu niedawnej rozmowy z  Joanną Truskawką
z sąsiedniego domu, niemogącej znieść tego, że koty Julii wypróżniają się na jej
angielski trawnik i czasem drzemią na jej huśtawce? Największym zuchwalstwem
wykazał się Pan Minister, który tydzień temu wkradł się przez okno tarasowe do
willi Truskawków, poszedł do sypialni i  z  dostojną oczywistością zwinął się
w kłębek na ich łóżku.
– Jestem tolerancyjnym człowiekiem, ale to, że jakiś obcy kocur sypia sobie na
mojej poduszce, to już przesada – ryczał Juraj Truskawka z balkonu, kiedy Julia
myła przy kranie kocie miski, udając, że nie ma pojęcia, czyje zwierzę dopuściło
się takiego wybryku.
Następnego ranka Joanna Truskawka wyszła z domu dokładnie w chwili, kiedy
Julia zmierzała do piekarni po świeże rogaliki.
– Dziś będzie piękna pogoda – zaszczebiotała Joanna i dogoniła Julię. Była to
korpulentna czterdziestopięciolatka, niegdyś uznana menadżerka, którą
uzależnienie od alkoholu i  leków pobudzających najpierw wystrzeliło na szczyt,
a zaraz potem pozbawiło stanowiska i dobrej opinii. Julia wiedziała, że jej sąsiadka
trzeci rok pozostaje bez pracy, pozwala utrzymywać się mężowi, a poczucie swej
zbyteczności próbuje utopić w butelkach wermutu. Julii było żal sąsiadki, ale nie
czuła wobec niej współczucia. Pomimo iż mieszkały obok siebie prawie od
ćwierćwiecza, nie zaprzyjaźniły się, a nawet nie przeszły na „ty".
– Po południu ma być aż dwadzieścia stopni. Jak na połowę października, jest
naprawdę ciepło – odparła ostrożnie Julia i  na chwilę zatrzymała wzrok na
czarnych czółenkach Joanny. Bez wątpienia kiedyś kosztowały mnóstwo pieniędzy,
ale teraz były znoszone i miały zdarte czubki. Od kiedy Joanna zaczęła wykonywać
„wolny zawód", jak podniośle określała swoje bezrobocie, przestała dbać o wygląd.
Czasem nawet było czuć od niej pot. Julia odsunęła się. Nie lubiła, kiedy ktoś obcy
szedł obok i delikatnie ją przy tym dotykał. Poza tym spodziewała się problemów,
a intuicja jej nie zawiodła.
– Wie pani, zawsze dobrze się dogadywałyśmy, prawda? Lubię panią, pani
Julio. Jest pani bardzo miłą kobietą. Tylko te koty mi przeszkadzają. Musi je pani
zlikwidować – oświadczyła Joanna. Mimo iż była dopiero siódma rano, w  jej
oddechu czuć było delikatny zapach wermutu.
– Nie rozumiem. To moje koty i trzymam je na terenie prywatnym.


– Niech się pani opamięta. Od kiedy Ludwik się wyprowadził, zachowuje się
pani… dziwnie. Ja też kocham zwierzęta, oczywiście, że tak, ale co za dużo, to
niezdrowo. Pani koty wciąż pojawiają się w  naszym ogrodzie. Kiedy wjeżdżam
autem, boję się, że któregoś z nich rozjadę. Jestem wrażliwym człowiekiem, pani
Julio. Nie zniosłabym widoku martwego kota!
Julia posłała jej ostre spojrzenie. Joanna w ogóle nie wydawała się jej wrażliwa.
– Nie pozbędę się ich. Nie ma mowy.
– Ach, Boże, po co ten oficjalny ton? Ja naprawdę uwielbiam zwierzęta. Chodzi
mi tylko o  ich dobro. Rozumiem, że potrzebowała pani jakiegoś zajęcia, kiedy
dzieci tak szybko się wyprowadziły. Pewnie czuje się pani samotna, ale… – Nie
dokończyła i  zmierzyła Julię złośliwym wzrokiem. Wiedziała, że trafiła w  czuły
punkt.
– Nie czuję się samotna! Nie przeszkadza mi, że Klara i  Michał się
wyprowadzili. Przecież każde dziecko musi kiedyś opuścić gniazdo, a  moje po
prostu zrobiły to kilka lat wcześniej niż inne. Koty nie mają z tym nic wspólnego –
odparła Julia, ale wiedziała, jak nieszczerze to brzmi.
– To pani opinia. Według mnie nie jest normalne, że ktoś mieszka w mieście
i ma tyle zwierząt. – Joanna pogłaska ją po ręce. – Pani kotki zasługują na to, by
każdy miał osobnego właściciela, który mógłby się nim odpowiednio zająć.
W schronisku nie byłoby im źle, a potem na pewno wziąłby je stamtąd ktoś dobry.
Żeby pani pomóc, zadzwoniłam do Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami
i spytałam, czy mogliby wziąć pani koty do siebie. Oczywiście najpierw odmówili,
ale kiedy wspomniałam, że jest pani wpływową osobą z  kontaktami
w Ministerstwie Ochrony Środowiska – zrobiła znaczącą pauzę – …zmienili zdanie
i powiedzieli, że przyjadą. Zaszczepią je, odrobaczywią i zaczną oferować nowym
właścicielom.
– Czy pani żartuje? – spytała Julia z nadzieją w głosie.
– Oczywiście, że nie żartuję. Dla pani informacji: większość schronisk nie
przyjmuje dorosłych kotów. Biorą tylko kocięta. Powinna się pani cieszyć, że to
załatwiłam. Radzę pani tam zadzwonić i powołać się na ustalenia ze mną. Bez pani
zgody nie przyjadą, bo ma pani koty na terenie prywatnym – dodała sąsiadka
niemal z żalem. – Coś pani powiem, pani Julio, ale zostanie to tylko między nami,
dobrze? Mężowi wczoraj skończyła się cierpliwość. Twierdzi, że od kiedy pani
zwierzęta okupują nasz ogród, nie czuje się w domu dobrze. Wie pani, on nie jest
taki jak ja. Nie znosi kotów. – Stanowczo spojrzała na Julię. – Powiedział, że jeśli
nie pozbędzie się ich pani dobrowolnie, załatwi je trutką na szczury.
– Pani mi grozi? – Tylko na takie słowa zdobyła się Julia. Dlaczego sąsiedzi nie
zostawią jej w spokoju? Dlaczego nawet w swoim ogrodzie nie może robić tego, co
chce?
– Boże, po cóż te mocne słowa? Powiedzmy, że panią ostrzegam.
Julii nie wydawało się prawdopodobne, że pogróżki Truskawków są poważne.
Słyszała, że ich małżeństwo się rozpada. Pewnie znów są pokłóceni, a  podpita
Joanna odreagowuje złość na niej i na kotach.
Lecz teraz przypomniała sobie każde słowo tej dziwnej rozmowy, a po plecach
przeszły jej ciarki. A  jeśli Joanna mówiła prawdę? Czy to możliwe, że sąsiad
wszedł w nocy na jej teren, żeby wrzucić do kocich misek trującą przynętę?
Z głębi ogrodu dobiegło ciche, pełne żalu miauknięcie. Chwilę trwało, zanim
Julia zorientowała się, skąd dokładnie dochodzi. Po tonie kociego głosu poznała, że
jest źle. Nauczyła się rozróżniać różne rodzaje miauczenia – znała kocie
przywitanie, okazywanie radości i bólu. To było wołanie o pomoc.
Rozgarnęła krzaki, a  przerażenie ją sparaliżowało. Przez kilka sekund nie
mogła się ruszyć, krzyknąć, oddychać. Potem chrypliwie wciągnęła do płuc
chłodne powietrze i zaczęła działać.
Pod niską gałęzią samotnie rosnącego świerku srebrnego leżała prostokątna
pułapka klatkowa, jakiej myśliwi używają do łapania szkodników. Była stara, a na
zardzewiałych kratkach wisiały przylepione kłębki starej sierści. Teraz w  środku
trząsł się czarno-biały kot Julii – Chaplin.
Julia nie miała pojęcia, jak się tę pułapkę otwiera. Wiedziała jedno: musi
szybko wydostać z  niej kota. Zwierzę trochę się uspokoiło, wbijało w  nią
przerażony wzrok i tylko co jakiś czas cicho piszczało. Julia szarpała drzwiczkami.
Bez skutku. Złamała sobie dwa paznokcie i zadrapała się o zardzewiałą krawędź
klatki. Potem zauważyła zapadkę, mocno przytrzymującą drzwiczki. Palce Julii
były tak rozedrgane, że z  początku nie potrafiła jej odblokować. Potem klatka
nareszcie się otworzyła, a  kot wystrzelił z  niej jak z  procy. Wyglądał na
przestraszonego, ale zdrowego.
Julia rozpłakała się w przypływie ulgi. Co by się stało, gdyby dziś wyjątkowo
nie przyszła do ogrodu tak wcześnie? Zazwyczaj karmiła koty około ósmej, po
powrocie ze sklepu i po śniadaniu. Uświadomiła sobie, jak wielkie szczęście miał
Chaplin. Gdyby nie jej bezsenność i cień dostrzeżony w ogrodzie, kocur za kilka
godzin mógłby umrzeć. Właściciel klatki mógłby po nią przyjść i  Bóg wie, co
zrobiłby ze zwierzęciem.
Kto przyniósł tu tę pułapkę? Dlaczego? Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami
na pewno nie łapałoby zwierząt w prywatnym ogrodzie bez zgody właściciela. Jeśli
klatkę przyniósł Truskawka, to do czego było mu potrzebne żywe zwierzę, skoro
mógł je po prostu otruć? Julia znów spojrzała na pułapkę, w której została przynęta:
duża, śmierdząca kość wołowa. Spokojny ogród, który tak uwielbiała, nagle wydał
się jej przerażający. Jednego była pewna: ta klatka nie skrzywdzi już żadnego
zwierzęcia. Julia mogła obciążyć ją kamieniem i rzucić z mostu do rzeki lub, jeśli
będzie mieć wystarczająco dużo siły, zniszczyć młotkiem w  piwnicy. Szła przez
ogród szybkim krokiem, niosąc otwartą klatkę w jednej ręce, a latarkę w drugiej.
Gdyby w  tamtej chwili stanął jej na drodze ktokolwiek z  rodziny Truskawków,
zmobilizowałaby całą energię, która drzemała w jej wątłym ciele, i przeciągnęłaby
go ciężką pułapką po głowie.
Wiedziała, że właściciel przyjdzie po swój łup. Wystarczy czekać przy oknie
i patrzeć. Prawdopodobnie pojawi się lada moment…
Była już prawie przy drzwiach domu, kiedy mimowolnie podniosła wzrok ku
sąsiedniej willi.
Za firanką na pierwszym piętrze ktoś stał i obserwował ją.


ROZDZIAŁ 2

Weronika Truskawka jeszcze nigdy nie widziała zwłok. Lubiła oglądać seriale
kryminalne, więc myślała, że umie sobie jako tako wyobrazić, jak wygląda
zamordowany człowiek, lecz rzeczywistość okazała się całkiem inna. Weronice
trochę podniósł się żołądek, ale nie potrafiła odwrócić wzroku od zamordowanej
dziewczyny. Blada twarz z sinymi wargami i odsłoniętymi zębami przyciągała jej
uwagę jak magnes.
Ofiara leżała na boku w rzadkich paprociach, patrzyła wytrzeszczonymi oczami
w niebo, a ręce miała rozrzucone w teatralnym geście, jakby dziwiła się swojemu
nieszczególnemu końcowi. Jedna noga zawinęła się w  nienaturalnej pozycji pod
ciałem, druga stopa w skórzanej tenisówce opierała się o pień. Spod podciągniętej
nogawki czarnych płóciennych spodni wystawała mlecznobiała łydka. Z dębowego
sklepienia co jakiś czas opadał na dziewczynę suchy liść, a  jesienne słońce
prześwitujące przez korony drzew tworzyło na czerwonej kurtce koronkowe, złote
odblaski. Gdyby nie wytrzeszczone oczy i wyszczerzone zęby, ciało wyglądałoby
niemal spokojnie. Wzrok Weroniki zatrzymał się na ciemnym czerwonym krwiaku
na chudej szyi. Owszem, to również zna z  seriali kryminalnych –
najprawdopodobniej są to ślady po duszeniu. Zatem ma przed sobą ofiarę
morderstwa. Morderstwa! Na rękach poczuła gęsią skórkę, a dobrze znany młody
lasek w  sąsiedztwie dzielnicy willowej nagle wydał się jej złowrogi
i niebezpieczny.
Gdyby Weronika była bohaterką serialu, prawdopodobnie uciekłaby z krzykiem
lub zemdlałaby z  wrażenia. Lecz pozosta ła względnie spokojna. Ją samą
zaskoczyło, że nawet nie czuje strachu. Ciekawość przezwyciężyła mdłości,
a  Weronika zrobiła kolejny krok w  stronę nieruchomego ciała. Zamordowana


dziewczyna mogła mieć tak dwadzieścia cztery – dwadzieścia sześć lat. W lewym
uchu wisiały dwa srebrne kółeczka, jakie nosiła również Weronika. Kto mógł ją
zabić? Dlaczego?
Gdzieś w  gęstwinie trzasnęła gałązka, a  Weronika gwałtownie się
wyprostowała. Miała dopiero szesnaście lat i  nie do końca rozumiała, w  jak
poważnej sytuacji się znalazła. Wyobrażała sobie, jak będzie opowiadać rodzicom,
chłopakowi, koleżankom i policji o tym, co odkryła podczas porannego joggingu,
a  zamiast ze strachu – trzęsła się z  podekscytowania. Znajdzie się w  centrum
uwagi, wszyscy będą ją wypytywać, a  ojciec i  matka – rozpieszczać przez kilka
kolejnych dni, jakby była chora… Dopiero gdy usłyszała czyjeś kroki, dotarło do
niej, że być może znalazła się w  nieodpowiednim miejscu w  nieodpowiednim
czasie. Morderca wciąż może być blisko. Powinna stąd jak najszybciej zniknąć!
Panika ścisnęła jej gardło. Weronika odwróciła się gwałtownie, potknęła się
o suchą gałąź, rozdarła sobie spodnie o jej czubek i boleśnie uderzyła się w łydkę.
Cicho krzyknęła, ale nie zatrzymywała się. Kluczyła między drzewami, brodziła
przez zaspy suchych liści i biegła coraz szybciej, dopóki w boku nie zaczęło ją kłuć
z  wyczerpania. Oświetlony słońcem skraj lasu zbliżał się zbyt powoli. Dopiero
teraz dziewczyna zaczynała rozumieć, jak straszną rzecz widziała, a jej ramionami
wstrząsnął płacz. Dlaczego tu nikogo nie ma? Uświadomiła sobie, że gdyby
morderca ją zaatakował, prawdopodobnie nikt nie usłyszałby wołania o  pomoc.
A potem – co za ulga – ujrzała na ścieżce małżeństwo z psem na smyczy.
Weronika stanęła. Oddychała gwałtownie i połykała łzy.
– Tam jest ciało! – krzyknęła. – Widziałam martwą kobietę! Martwą… kobietę!
Leży za mną, w paprociach.
Potem musiała usiąść na ziemi, bo ugięły się pod nią kolana. Klara Keller
siedziała na dywanie w  pokoju swojego wynajmowanego mieszkania, oparta
plecami o szafę. Dochodziła dopiero dziewiąta rano, ale ona już była pijana. Piła ze
szklanki drogie czerwone wino i, pomimo że jej nie smakowało, czuła wdzięczność
za otępienie, które dzięki niemu ją ogarnęło. Otaczały ją porozrzucane rachunki,
wyciągi z banku i wciąż zaklejone koperty z groźnymi czerwonymi paskami.


Przez ostatnie pół roku Klara wyczerpała limity kilku kart kredytowych, wzięła
pożyczkę i  kupiła mnóstwo rzeczy na raty. Miała tyle nowych ubrań, że nie
mieściły się w szafie, więc wieszała je na klamkach okien i na karniszach. Używała
kremu na noc z dodatkiem kawioru. Do kolacji piła drogie wina. Z pracy wracała
taksówką, a włosy strzygła i farbowała w najdroższym salonie w Pradze. Było tak
cudownie czuć się bogatą! Już prawie zapomniała, jak to jest, kiedy trzeba przeżyć
za śmieszną pensję i  kiedy nie posiada się do dyspozycji tych wszystkich
magicznych kart, którymi można płacić, choć nie ma się żadnych pieniędzy…
Dopiero niedawno zrozumiała, jak naiwnie dała się nabrać sloganom
reklamowym typu: „Z naszym kredytem już nigdy nie będziecie musieli się
ograniczać". To była prawda, ale tylko do czasu, gdy wydała pożyczone pieniądze.
Potem musiała zacząć spłacać długi, a łączna suma miesięcznych spłat przekraczała
wysokość jej zarobków telefonistki w biurze podróży. Sprzedała więc pierścień po
prababci, a  potem pożyczyła od koleżanki dwadzieścia tysięcy koron, choć nie
miała pojęcia, z czego je odda. Zaciągała jedne długi, by spłacać inne. Wypłacała
pieniądze z karty kredytowej, by mogła spłacić inną kartę. Wczoraj wieczorem po
raz pierwszy uświadomiła sobie, że przesadziła. Wróciła z  domku letniskowego
w Marzenicach w Górach Łużyckich, gdzie spędziła tydzień ze swoim chłopakiem,
a  po powrocie czekała na nią skrzynka pocztowa pełna wezwań do zapłaty i  kar
finansowych. W  jednej z  kopert była również wiadomość od właściciela
mieszkania. Informował ją, że jeśli do południa następnego dnia nie otrzyma
czynszu, natychmiast ją wyeksmituje.
Klarze trzęsły się ręce. Wzięła dla kurażu kolejny łyk i zadzwoniła do matki. To
jej ostatnia nadzieja.
Julia odebrała po pierwszym sygnale.
– Pracuję – powiedziała zamiast przywitania. Cała ona, przeciwieństwo
stereotypu kochającej, gotowej do poświęceń matki utrzymującej ciepło domowego
ogniska. Praca była dla niej wszystkim. Praca, a ostatnimi laty również koty. Klara
sądziła, że jej matka nigdy tak naprawdę nie kochała jej, syna ani męża. Wyszła za
Ludwika Kellera z  nudów lub z  przekonania, że złe małżeństwo jest lepsze niż


żadne. Klara nie wiedziała, czym tak naprawdę kierowała się matka. Jedno było
pewne – Julia nie była typem matki i  dusiła się w  jednowymiarowym związku.
Zrobiłaby lepiej, gdyby pozostała wolna i  bezdzietna lub ewentualnie poślubiła
wolnomyśliciela wyznającego taką samą hierarchię wartości jak ona. Klara
wyobraziła sobie, jak matka siedzi teraz w  pokoju przy laptopie, a  na kolanach
panoszy się jej jeden z tych dumnych, egoistycznych ulubieńców. Kochała matkę,
ale nie rozumiała jej. Jakby każda z nich pochodziła z innej planety.
– Słuchaj, mamo, muszę od ciebie pożyczyć pieniądze – powiedziała Klara bez
ogródek.
– Nie da rady, skarbie. Nie mam nawet na dopłatę za prąd.
Przesadzała. Klara była pewna, że pensja redaktorki czasopisma artystycznego
musi bez problemów wystarczać na utrzymanie domu i jednego człowieka, nawet
pomimo tego, że jest to specjalistyczna gazeta z  wąskim gronem czytelników.
Może i Julia Keller była postrzelona, ale na pewno nie była biedna.
– Wystarczyłoby mi pięćdziesiąt tysięcy.
– Żartujesz sobie ze mnie?
Klara wyraźnie słyszała stukot klawiatury laptopa. Matka rozmawia z nią, ale
ani na chwilę nie przestaje pracować.
– Mam problemy. Duże problemy – podkreśliła Klara, żeby matka nie
lekceważyła jej słów. – Po raz pierwszy proszę cię o coś takiego, mamo. A ściślej
mówiąc, po raz pierwszy proszę cię o cokolwiek.
– Wiem, skarbie.
Klara w  duchu przeklęła matkę za obojętny, niecierpliwy ton. Traktuje córkę
jak natrętnego właściciela galerii, który dzwoni do niej po raz trzeci w  tym
tygodniu i  próbuje przekonać ją, by w  swoich artykułach promowała jego, a  nie
konkurencję.
– Nie, nie wiesz, mamo. Niczego o  mnie nie wiesz. Kiedy mnie ostatnio
odwiedziłaś? Kiedy zadzwoniłaś, żeby zapytać, jak się mam?


– Przecież co środę chodzimy na obiad – odpowiedziała Julia lekko. – Klaro, co
się z tobą dzieje? Piłaś, prawda?
Klara odłożyła szklankę na stolik konferencyjny.
– Nie. Oczywiście, że nie piłam. Jest dziewiąta rano – odparła urażona.
Uświadomiła sobie, że odeszły od tematu. – Może i wystarczyłoby mi czterdzieści
tysięcy, mamo. No dobrze, powiem ci prawdę. Zadłużyłam się. Wyczyściłam kilka
kart kredytowych i  wzięłam parę pożyczek. Tę pierwszą mi w  banku wręcz
wcisnęli… Kupiłam sobie masę ubrań. I komputer, i auto. Nie mam z czego spłacić
długów.
– Musisz wypić piwo, którego nawarzyłaś.
Klara zacisnęła wargi. Czasem zastanawiała się, dlaczego jej matka, przez
większość osób uznawana za kobietę ciepłą i  wrażliwą, jest tak chłodna wobec
własnych dzieci. Czy nie potrafi wznieść się ponad nienawiść do męża, z którym
spłodziła Klarę i Michała? Klara bała się ojca, a do serca matki nigdy nie znalazła
drogi. Czasami uważała to za swoją klęskę, a czasami za niesprawiedliwość. Tak
czy inaczej, czuła się samotna, nieodwołalnie i rozpaczliwie samotna.
– Łącznie mam długów na ponad ćwierć miliona. Dwieście pięćdziesiąt
tysięcy! Potrafisz sobie wyobrazić, ile to pieniędzy? Muszę szybko spłacić
przynajmniej część.
– Klaro, przestań z  tymi głupimi żartami. Przecież słyszę, że jesteś pijana.
Wstydź się.
– Mamo, mówię śmiertelnie poważnie. Nie płacę czynszu. Nie stać mnie. Nie
chciałam ci o tym w ogóle mówić. – Teraz już nie potrafiła powstrzymać szlochu. –
Chciałam, żebyś myślała, że jestem samodzielna. Chciałam sama się o  siebie
zatroszczyć. Mam trzydzieści lat, a nie potrafię niczego.
Matka głośno westchnęła.
– Uspokój się, Klaro. Jeśli naprawdę masz takie długi, powinnaś się nad sobą
zastanowić. Czy nie wiedziałaś od razu, że nie będzie cię stać na ich spłatę?
– Nie chcę tego słuchać, mamo. Wyrzuty mogę sobie robić sama.


– Dobrze. Jeśli chcesz rady, to poproś bank o  przedłużenie terminów.
Słyszałam, że to możliwe. A  z  właścicielem mieszkania spotkaj się osobiście,
przeproś i  ubłagaj, żeby jeszcze poczekał. Ja nie mam oszczędności. Za samo
ogrzanie tego domu płacę horrendalne kwoty, a  w  zeszłym tygodniu znów
zostawiłam prawie dwa tysiące u weterynarza. Wyobraź sobie, że jeszcze rok temu
sterylizacja kotki kosztowała sześćset koron, a  teraz już osiemset. A  ja akurat
musiałam wysterylizować dwie dziewczynki. Potrafiły krzyczeć przez całą noc.
Dziwne, że kota kastrują za trzysta.
Klara obróciła oczy w słup. Dziewczynki! Nie cierpiała, kiedy matka mówiła
o zwierzętach jak o ludziach. Poza tym kiedy tylko zaczynała mówić o kotach, była
nie do zatrzymania.
Julia wzięła głęboki oddech.
– Skoro już mowa o  kotach, posłuchaj, co mi się przydarzyło. Znalazłam
w ogrodzie…
Klara wiedziała, że jeśli szybko nie zatrzyma matki, wysłucha półgodzinnego
monologu o uroczych, ale doskonale bezużytecznych niemych pyszczkach.
– Mamo! Te bestie mnie nie obchodzą! Pomóż mi. Proszę! – Nienawidziła się
za to skomlenie, za głos przepełniony poniżeniem. Ale od kogo innego zdobyć
pieniądze, jeśli nie od matki? Auta nie mogła sprzedać, bo było zapisane na jej
chłopaka. Powinna przynajmniej zacząć oszczędzać, żyć skromnie, jeść grzanki
z czosnkiem zamiast kawioru na francuskiej bagiecie, ale czy Piotr zostałby z nią,
gdyby nagle okazało się, że jest biedna?
Poznali się pół roku temu w  barze. Piotr jest osiem lat młodszy od niej,
przebojowy i  nieodpowiedzialny. Na studiach utrzymywał się z  handlu akcjami
i czasem udawało mu się zarobić niezłą sumkę, ale uwielbiał drogie i luksusowe
rzeczy, więc nigdy nie miał pieniędzy. „Kasa" była jego bożkiem, sensem życia,
motorem napędowym.
– Chcę wreszcie się wzbogacić, żeby być szczęśliwym – wyznał Klarze kilka
godzin po tym, jak się poznali. – Nie rozumiem, jak ktoś może spokojnie żyć, nie


mając oszczędności. Ja potrzebowałbym kilku milionów na koncie, żeby czuć się
pewnie. To byłoby coś wspaniałego. To byłoby jak sen! Ty tak nie uważasz?
Miała wtedy we krwi sporo alkoholu i  chciała zrobić dobre wrażenie. Bez
namysłu palnęła, że jest doskonale zabezpieczona, ponieważ ojciec-przedsiębiorca
regularnie wysyła jej szczodre kieszonkowe. Nie podejrzewała wtedy, że jeszcze
kiedyś spotka się z  Piotrem. Ale on zadzwonił następnego dnia, a  ona ciągnęła
swoje kłamstwa. Wypłaciła z banku oszczędności i zapraszała Piotra na kolacje do
luksusowych lokali. Wyposażyła mieszkanie drogą elektroniką, zapłaciła za ich
wspólny urlop nad morzem, na urodziny kupiła swojemu chłopakowi komputer. Od
stóp do głów ubierała się w  drogich butikach, a  gdy szła po mieście z  firmową
torebką na ramieniu, trzymała brodę wysoko, jakby ta mała skórzana rzecz jakimś
cudem podniosła również jej własną wartość. Było to dziwne, całkiem nowe
uczucie. A  Klarze spodobało się tak bardzo, że sprawiała sobie kolejne
niepotrzebne rzeczy z  okazałymi znakami firmowymi: pióro, jedwabną chustę,
kalendarz w skórzanej oprawie.
– Ile to kosztowało? – pytał Piotr, gdy wypakowywała w  domu zakupy
z zadrukowanych toreb.
– Nawet nie wiem. Zbytnio się nad tym nie zastanawiam – odparła obojętnie.
Dlaczego to robiła? Dlaczego w wieku trzydziestu lat kłamała jak licealistka?
Najprawdopodobniej kupowała sobie miłość. Piotr często powtarzał, że ją kocha.
Szeptał jej zdania, których Klara ani razu nie słyszała od matki ani od ojca: „Jesteś
dla mnie wszystkim. Potrzebuję cię". A Klara czuła, że jako dziewczyna z biednej
rodziny, zarabiająca piętnaście tysięcy koron brutto, niczego podobnego nigdy by
nie usłyszała.
Ponieważ swój związek zbudowała na wymysłach, musiała kontynuować
kłamstwa. Kiedy skończyły się oszczędności, próbowała utrzymać wysoki poziom
życia, zadłużając się. Piotr wciąż wierzył w jej bogatego ojca, którego wprawdzie
nigdy nie widział, ale chętnie wydawał jego pieniądze. Chciał używane auto, to je
dostał. Ostatnimi czasy namawiał Klarę, żeby rozejrzała się za droższym
mieszkaniem w  lepszej dzielnicy. A  wczoraj wspominał o  telewizorze, który nie


wygląda jak pudło, tylko jest płaski jak obraz i  można go powiesić na ścianie…
Klara jęknęła. Będzie musiała wyznać mu prawdę. Ach, Boże. Nie wybaczy jej, że
go okłamywała! Zostawi ją. Z nerwów podniósł się jej żołądek. Skoro nie udał się
plan A, trzeba wypróbować plan B.
– Jeśli nie możesz mi nic pożyczyć, to może mogłabym… Mamo? Jesteś tam?
– Przepraszam, ale dzwoni mi drugi telefon. Widzimy się w środę, tak?
Rozłączyła się! Julia, zawsze tak uprzejma wobec obcych i  tak czuła wobec
swoich kotów, nie uznała swojej córki za osobę godną pożegnania.
– Cholera! Cholera, cholera, cholera! – Klara sięgnęła po szklankę. Na dnie
został ostatni łyk wina, więc wypiła go szybko i poszła sprawdzić, czy coś zostało
w  butelce. To koniec. Koniec nadziei na szybką spłatę chociaż najpilniejszych
długów. Bez pomocy matki sobie nie poradzi. Właściciel wyrzuci ją z mieszkania.
A Piotr ją opuści.
W wieku trzydziestu lat miała wrażenie, że życie to rozpędzony pociąg, do
którego musi szybko wsiąść, bo w przeciwnym razie już go nie dogoni. Wszystkie
jej koleżanki były zamężne lub żyły w długich związkach. Niektóre miały dzieci
i  wyglądały z  tymi wrzeszczącymi zawiniątkami na rękach na jakieś takie…
spokojne, spełnione. Klara nie chodziła jeszcze z  żadnym mężczyzną dłużej niż
kilka miesięcy. Adoratorów nie brakowało, lecz im była starsza, tym mniej im
wierzyła. Z  nieudanego małżeństwa rodziców wyniosła przeświadczenie, do
jakiego niektóre kobiety dojrzewają w  dużo późniejszym wieku i  dopiero po
naiwnych marzeniach, nadziejach, wierze, rozczarowaniach i  stracie iluzji
dochodzą do wniosku, że najlepiej jest żyć samemu. Dlatego Klara nigdy nie
zaczynała związków z  nadzieją, wręcz przeciwnie, była ostrożna i  nieufna. Jej
młodość zmieniła się przez to w  serię zmarnowanych miłostek, nadeszły
trzydzieste urodziny, a  wraz z  nimi nieuniknione poczucie całkowitego krachu.
Klara była samotna i  miała nudną pracę bez perspektyw, ponieważ na przekór
rodzicom odeszła z liceum tuż przed maturą i nigdy nie zadbała o wykształcenie.


Zanim poznała Piotra, często siadywała z  butelką wina na balkonie
i  zastanawiała się, gdzie popełniła błąd. Dlaczego nie jest mężatką i  nie ma
dziecka? Dlaczego mieszka sama w wynajętym mieszkaniu, które traktuje bardziej
jak noclegownię niż jak dom? Czasem myślała o powrocie do matki, mieszkającej
w  dużej willi z  wieloma niewykorzystanymi pokojami. Tylko czy chciałaby żyć
w domu, w którym każdy kąt przypomina jej kłótnie rodziców i poczucie własnej
bezsilności? Wciąż dobrze pamiętała dziurę w ścianie, wybitą tłuczkiem do mięsa,
którym ojciec próbował trafić matkę. Potrafiłaby z dokładnością co do centymetra
wskazać miejsce, w którym w wieku sześciu lat klęczała i prosiła ojca na kolanach,
żeby przestał krzyczeć na mamę. Miała około ośmiu lat, kiedy po raz pierwszy
uświadomiła sobie, że przestała być dzieckiem. Kiedy zasypiała, zostawiała
uchylone drzwi swojego pokoju na wypadek, gdyby rodzice znów się pokłócili. Już
nie była dzieckiem mamy. Była jej strażniczką.
Dlaczego rodzice zaczęli ze sobą chodzić? Tak bardzo do siebie nie pasowali!
Matka całymi dniami pracowała, a  ojca doprowadzało to do szału. Chciał mieć
w  domu doskonałą gospodynię, a  kiedy zorientował się, że nie zmieni żony-
intelektualistki, zaczął na niej przynajmniej rozładowywać agresję. Ubóstwiał
porządek, natomiast matka była niewiarygodnie chaotyczna. Klara nie rozumiała,
dlaczego Julia od niego nie odeszła. Cierpiała w  milczeniu, niemal
z zadowoleniem, jakby wszystkie wyrzuty męża uważała za zasłużoną karę. Klara
często modliła się do Boga o śmierć ojca. „Byłoby nam bez niego tak dobrze" –
szeptała do złożonych dłoni. „Matka byłaby szczęśliwsza. Uśmiechałaby się.
Chodziłaby ze mną i z Michałem do zoo i do cyrku. Miałaby dla nas więcej czasu.
Kochałaby nas".
Modliła się często, ale najwyraźniej niewystarczająco gorliwie, ponieważ Bóg
wysłuchał jej próśb po długim czasie i  tylko częściowo. Ojciec nie umarł, ale
znalazł sobie młodszą kobietę z większym upodobaniem do porządku. Lecz matka
nie zaczęła się dzięki temu uśmiechać, tylko chodziła po domu jak lunatyczka. Na
zoo, cyrk i matczyną miłość było za późno, ponieważ Klara już dorosła i pragnęła
mieć własne życie.


Westchnęła. Nie, nie chciała aż tak głęboko zanurzać się we wspomnieniach.
O czym myślała na początku? A, tak, o czasie po swoich trzydziestych urodzinach.
Była wtedy zrozpaczona i  samotna. Pragnęła mężczyzny, jakiegokolwiek
mężczyzny, z którym mogłaby żyć i założyć rodzinę. „Tym razem go od siebie nie
odepchnę – obiecywała sobie. „Nie będę zdystansowana i  nieufna, przeciwnie,
zrobię wszystko, żeby ze mną został". Spotkała Piotra i…
Z rozmyślań wyrwał ją dzwonek telefonu.
– To ja, dziewczynko. Przepraszam, że tak cię zbyłam, ale dzwonili do mnie
z redakcji.
Matka. Świat nie widział: zadzwoniła, żeby przeprosić!
– Nic się nie stało, mamo.
– Poczekaj sekundkę… Wyobraź sobie, że po ulicy właśnie przejechały trzy
radiowozy. Wjechały do lasku. Dziwne. Ciekawe, co się tam stało. Pójdę
sprawdzić, czy…
Klara przerwała jej wymownym westchnieniem. Miała dużo poważniejsze
problemy niż radiowozy przy ulicy Krokusowej. Matka natychmiast się opamiętała.
– Przepraszam. Mów. Potrzebujesz czegoś jeszcze?
Klara wzięła głęboki oddech. Nie, nie chciałaby wracać do domu, z  którym
łączy ją tyle złych wspomnień. Tyle że jeśli zamierza utrzymać przy sobie Piotra –
a to jest jedyne, na czym jej teraz zależy – nie ma innego wyjścia.
– Jeśli nie możesz pożyczyć mi pieniędzy, to może mogłabyś mi pomóc w inny
sposób – wyrzuciła z  siebie przygotowane wcześniej zdanie. – Nie korzystasz
z  tych pokoi na poddaszu, gdzie mieliście kiedyś z  tatą sypialnię i  pracownię,
prawda? Chciałabym wprowadzić się tam z Piotrem. Dzięki temu zaoszczędzę na
czynszu i będę mogła szybciej spłacić długi.
Cisza.
– Mamo? Jesteś tam?
– A gdzie miałabym być? – Znowu cisza. – Ty chciałabyś mieszkać tutaj? Co
za pomysł? Przyzwyczaiłaś się już przecież do swojej prywatności. Wyprowadziłaś


się, jak miałaś siedemnaście lat, to było tak dawno… I chcesz mi tu przyciągnąć
tego Piotra? Czy on nie ma gdzie mieszkać? Naprawdę nie wiem, gdzie się tu
wszyscy pomieścimy.
Klarze się wydawało, czy może naprawdę w głosie matki słyszała panikę?
– Mamo! Mieszkasz w tym domu zupełnie sama!
Cisza.
– Przecież wiem. Tylko poddasze trochę zacieka i… – Julia westchnęła
zrezygnowana. – Dobra. Niech będzie. Tylko mam nadzieję, że ten twój Piotr lubi
zwierzęta. Właściwie dlaczego jeszcze mi go nie przedstawiłaś? Mógłby przyjść
z tobą w środę na obiad?
Klara mocno ściskała słuchawkę. Starała się nie płakać, ale po policzku
spływała jej łza.
– Nie bój się, mamo. Piotr bardzo, bardzo lubi zwierzęta.
– Mam nadzieję, że mówisz prawdę. Kiedy chcecie się wprowadzić?
– Dostałam czas do dzisiejszego południa. Albo zapłacę, albo muszę opuścić
mieszkanie. Spakuję najpilniejsze rzeczy i  przyjadę. Nie chcę tu być, kiedy
przyjdzie właściciel.
W słuchawce zabrzmiał cichy szelest, a  potem matka odkaszlnęła. Klara nie
była pewna, ale miała nieprzyjemne wrażenie, że ten dziwny szum to
wypowiedziane szeptem słowa:
– Ach, Boże.
Julia otworzyła domowy barek i  nalała sobie brandy. Zazwyczaj nie pijała
alkoholu, ale zawsze miała w  zapasie coś mocniejszego dla gości. Podniosła
rzeźbiony kieliszek pod światło i  przyjrzała się bursztynowej cieczy. Może
powinna się upić. Właśnie traci wolność – tę wolność, o której przez dwadzieścia
sześć lat małżeństwa mogła tylko tajnie marzyć i  której przez te cztery lata nie
zdążyła jeszcze w pełni wykorzystać. Kiedy Ludwik odszedł do młodszej kobiety,
dzieci już dawno mieszkały poza domem, więc Julia została sama w niszczejącej
willi, a  kiedy tylko pokonała początkową depresję, stwierdziła, że samotność


niezmiernie jej odpowiada. Mogła kiedykolwiek i  gdziekolwiek iść, nie musząc
nikomu tego zgłaszać. Mogła robić, na co tylko miała ochotę, i  nie musiała się
z  tego rozliczać. Nagle samodzielnie decydowała o  swoim życiu i  tylko od niej
zależało, w którą stronę je skieruje. Przez dwadzieścia sześć lat Ludwik nieustannie
ją kontrolował. Woził ją autem do pracy i  z  pracy, towarzyszył jej na zakupach
i u dentysty, chyba po to, by nigdzie nie mogła porozmawiać z mężczyzną, który
wydałby się jej bardziej interesujący niż mąż. Po rozwodzie zaczęła wszędzie
chodzić sama i  musiało minąć trochę czasu, nim pozbyła się uczucia, że jej
samotność jest w  pewien sposób niestosowna – że to upośledzenie, za które
powinna się wstydzić. Zdenerwowana niepewnie rozglądała się po ludziach,
a  w  duchu zastanawiała się, co o  niej myślą. Jest im jej żal? Na ulicy czasami
ulegała poczuciu zagrożenia, jakby samotność automatycznie zmieniała ją
w potencjalną ofiarę przestępców. Ciągle oglądała się za siebie. Sprawdzała, kto za
nią idzie. Kilka razy nawet zboczyła z zaplanowanej trasy, bo zdawało się jej, że
ktoś ją śledzi.
Lecz po kilku miesiącach przywykła do samotności, a  nawet polubiła ją.
Wreszcie mogła rozwinąć skrzydła. Uczyła się radości życia, zupełnie jakby wiele
lat przeżyła w  tunelu, a  teraz po raz pierwszy mogła wyjrzeć na zewnątrz.
Zaskoczyło ją, że świat jest taki kolorowy. Nagle zaczęła zwracać uwagę na
dźwięki, barwy, smaki i  zapachy, zastanawiać się nad drobnostkami i  być dzięki
nim szczęśliwa. Znów zaczęła o siebie dbać. Zafarbowała siwiejące włosy, kupiła
absurdalnie drogie kosmetyki, wymieniła sukienki w kolorze skórki od ziemniaka
na kolorowe kostiumiki. I  znalazła hobby, na jakie jej mąż nie zgodziłby się za
żadne skarby. Od wielu lat służbowo odwiedzała aukcje dzieł sztuki (zazwyczaj
w  towarzystwie Ludwika), ale po rozwodzie zaczęła na nich również kupować.
Interesowały ją przede wszystkim tanie dzieła młodych, jeszcze niedocenionych
artystów. Czasem również grafiki i  szkice w  przystępnych cenach. Kiedy tylko
udało się jej z pensji zaoszczędzić kilka tysięcy, inwestowała te pieniądze w swoją
nową pasję. Uwielbiała podniecenie, które ogarniało ją podczas licytacji
upatrzonego dzieła. Podbijała cenę uparcie, ale nigdy nie przekraczała


wyznaczonego sobie wcześniej limitu. A kiedy pozostali zainteresowani odpadali,
a licytator potwierdzał zwycięstwo Julii, czuła upojne poczucie zwycięstwa.
To nie była jedyna przyjemność, na jaką pozwalała sobie po rozwodzie. Miała
jeszcze coś, jedną zakazaną rozkosz, którą starannie ukrywała przed całym
światem. Teraz prawdopodobnie będzie musiała z niej zrezygnować. Już nie będzie
żyć sama, a jej życie znów będą obserwować inni ludzie.
Z lęku ścisnął się jej żołądek. Zakosztowała wolności, a teraz znów ją traci. Ale
jak mogłaby odmówić Klarze? Obowiązkiem matki jest przybycie z  odsieczą,
kiedy córka ma problemy. Czy może nie? Julia przyznawała to niechętnie, ale
wolałaby pomóc Klarze spłacić długi niż mieszkać z  nią pod jednym dachem.
Ponadto jeśli wierzyciele podaliby Klarę do sądu, komornik przyszedłby do
miejsca jej stałego zameldowania, czyli na ulicę Krokusową. Julia wiedziała, że
komornicy bezlitośnie zabierają wszystko, co znajdą w  domu dłużnika, bez
względu na to, do kogo to należy. I z pewnością nie marzyła o tym, żeby ktoś obcy
kręcił się tu i szperał w jej rzeczach.
Lecz oszczędności nie posiadała. Wszystkie dochody inwestowała w dom, koty,
zakupy lub aukcje. Gdyby miała problemy, wiedziała, od kogo pożyczyć. Niektóre
rzeczy mogła też sprzedać… Mimo to wciąż się wahała.
Zanim poda Klarze pomocną dłoń, musi dowiedzieć się, dlaczego jej córka
znalazła się w tej sytuacji bez wyjścia. Za wysokimi długami z pewnością kryje się
coś dużo poważniejszego niż nieprzemyślane zakupy odzieżowe.


ROZDZIAŁ 3

Wiadomość o  morderstwie w  dejvickim parku leśnym zastała inspektora Józefa
Bergmana niecałe dwa kilometry od domu. Przed kilkoma dniami zamknął brutalną
sprawę – porwanie, a następnie morderstwo dziecka – i czuł, że pilnie potrzebuje
urlopu. Wczoraj wieczorem był tak wyczerpany, że zapadł w głęboki sen w swoim
fotelu w  biurze i  obudził się dopiero o  wpół do ósmej rano. Na szczęście była
sobota, więc wypił kawę i  udał się do domu na zasłużony odpoczynek. Dziesięć
minut temu zjechał w Mniszku pod Brdami z autostrady D4 i skierował swojego
szarozielonego dżipa grand cherokee na połataną drogę powiatową. Ostrożnie
jechał wśród zaoranych pól i  połaci suchej, żółtej trawy z  wysepkami
powykręcanych sosen. Tę część drogi z Pragi na gospodarstwo w Kozich Górach
lubił najbardziej, ponieważ zazwyczaj przynosiła ukojenie połączone ze
świadomością, że obowiązki służbowe zostają gdzieś za plecami, a Bergman aż do
jutra nie będzie musiał troszczyć się o  nic więcej niż o  to, czy w  lodówce jest
wystarczająco dużo schłodzonych piw i czy znów powinien rozrzutnie zaserwować
kotu na śniadanie konserwę włoskiego tuńczyka (bo niestety nie w  był w  stanie
utrzymywać w  domu zapasów kociego pokarmu). Czar okolicy znów zadziałał,
a  na długim zjeździe ze wzgórza pokrytego pastwiskami kudłatych herefordów
inspektor głośno odetchnął z ulgą. W przypływie dobrego nastroju otworzył okno
i głęboko wciągnął chłodne jesienne powietrze, doprawione szczypiącym smrodem
wypalanych miedz. W  ogóle mu nie przeszkadzało, że foliowa płachta, którą
przyczepił taśmą klejącą do sufitu kabiny, głośno szeleści i łopocze. Było to jedno
z  wielu jego ulepszeń mających ustrzec auto przez zużyciem. Pod nogami miał
gumowy dywanik, który również przykrył folią, a na nią położył grubą szmatę, by
wchłaniała wodę i  błoto. Wszystkie siedzenia w  aucie pokryte były ręcznikami,


żeby pośladki ewentualnych pasażerów nie mogły dotknąć tapicerki z jasnej skóry.
Bergman dobrze wiedział, dlaczego tak pielęgnuje swoje auto. Jeśli kiedyś
postanowi je sprzedać, będzie mógł zażądać dużo większej kwoty niż za wóz
z brudnym sufitem i siedzeniami. Taki już był: wprawdzie czarnego kocura Diego
Maradonę karmił konserwami z  tuńczyka, a  w  przypływie dobrego humoru
kupował mu drogie wątróbki królicze, ale poza tym bardzo uważnie podchodził do
wydatków, a znajomi podejrzewali go wręcz o chorobliwą oszczędność. Rozrzutne
inwestycje w menu kota pokazywały, jak ważne jest dla Bergmana to zwierzę. Nie
lubił szastać pieniędzmi, ale tuńczyka z  puszki serwował kotu bez namysłu,
a potem niemal z ojcowską życzliwością obserwował, jak zadowolony Diego je.
– Kochasz tylko tego kocura – zarzuciła mu kiedyś siostra Karla, do której
uciekał, gdy życie starego kawalera dawało mu się we znaki. W duchu przyznawał
jej rację – na miłości rzeczywiście mu nie zależało. Uważał ją za przeceniane
uczucie, które niepotrzebnie komplikuje ludziom życie. Zawsze, kiedy się
zakochiwał, tracił spokój i  wolność, a  w  zamian zyskiwał bardzo niewiele.
Dostosowywał się, podporządkowywał się, marzył, czynił sobie wyrzuty i cierpiał
tylko po to, by w  końcu zrozumieć, że marnuje czas i  energię, bo w  żadnym
związku nie będzie mu tak dobrze jak w  samotności. Po dwóch nieudanych
małżeństwach stwierdził, że po prostu nie pasuje do życia w parze. Poza tym nie
potrafił wyobrazić sobie kobiety, która na dłuższą metę tolerowałaby jego
wymagającą pracę. Obie jego byłe żony nalegały, by zmienił zawód – nie znosiły
nieprzewidywalności, nocnych telefonów, zepsutych weekendów i  powrotów
o świcie. Próbował wyjaśnić im, że bez tej pracy nie byłby szczęśliwy i że gdyby
z niej zrezygnował, nie byłby już mężczyzną, którego pokochały. Obie żony bardzo
się od siebie różniły, ale ku zaskoczeniu Bergmana obie odpowiedziały tak samo:
– W takim razie odchodzę.
Szosa zanurzyła się w  lesie mieszanym, a  przez okno wtargnął zapach
butwiejących liści i wilgotnej gliny. Bergman włączył radio i zaczął nucić jazzową
melodię. Za kilka minut wjedzie na podwórze starego gospodarstwa i  zaparkuje
dżipa w  stodole – pod ciepłą maskę przychodzą tam spać kuny. Idąc przez


podwórze, zawoła kota, zjedzą śniadanie (Bergman smażone jajka ze słoniną,
a Diego tuńczyka), a potem każdy zajmie się swoimi sprawami. Kocur miał własne
życie, nie oczekiwał od Bergmana niczego prócz regularnych dostaw pokarmu i nie
złościł się, jeśli pan zostawiał go bez wyjaśnienia samego na kilka dni. Był
idealnym lokatorem. Bergman żałował, że życie z żadną kobietą nie układało się
mu tak bezproblemowo jak z  Diegiem. Może gdzieś po świecie chodzi istota,
z  którą byłby szczęśliwy. Lecz inspektor nie był pewien, czy w  wieku
pięćdziesięciu dwóch lat ma jeszcze siłę jej szukać.
Właśnie zbliżał się do wąskiej dróżki przed gospodarstwem, gdy zadzwonił
telefon. Na widok numeru kapitana Adama Danesza Bergman cicho zaklął.
– Słucham.
Po pierwszym usłyszanym zdaniu wcisnął hamulec i zawrócił.
– Gdzie dokładnie? – spytał i przez chwilę w milczeniu przytakiwał skinięciami
głowy. – Dobrze. Jadę tam.
Nie po raz pierwszy Józef Bergman zajmował się morderstwem popełnionym w tej
dzielnicy. Osiem lat temu w  lesie na Babie znaleziono młodą kobietę uduszoną
żelazną struną. Ostatecznie Bergman posłał za kratki chłopaka ofiary – chorobliwie
zazdrosnego przedsiębiorcę ze znajomościami w  najwyższych kręgach
politycznych. Nie przyznał się do winy, ale obciążało go kilka dowodów. Sprawie
towarzyszyła nieprzyjemna kampania medialna rozpętana przez matkę oskarżonego
w  celu uwolnienia syna od zarzutów. Matka twierdziła, że śledczy zostali
przekupieni, by zamknąć niewinnego człowieka i zdyskredytować przed wyborami
jego bliskiego przyjaciela – wpływowego polityka. Rozgłos po kilku tygodniach
ucichł, ale mimo to nazwisko Bergmana pojawiło się w  kilku popularnych
dziennikach. Inspektor nie lubił wspominać tego medialnego śledztwa, a  kiedy
teraz przemierzał znajome ulice, nerwowo kręcił się na siedzeniu.
Park leśny na Babie zalewało miękkie przedpołudniowe słońce. W przyległych
ulicach panował senny spokój, jakby w  ogóle nie należały do leżącej pod
wzgórzem metropolii. Bergman otworzył okno, które podczas jazdy tłoczniejszymi


trasami zawsze pozostawało zamknięte. W nos uderzyła go woń świeżo skoszonej
trawy, która kojarzyła się mu raczej z  latem i  wsią niż z  końcem października
i  Pragą. Zauważył mężczyznę z  kosiarką spalinową, przycinającego w  jednym
z  ogrodów bujny trawnik angielski. Z  okna sąsiedniej willi wyjrzała kobieta, ale
szybko schowała się za firankę. Na rozpadających się betonowych kolumnach przy
furtce dwa koty siedziały dumnie jak sfinksy.
Bergman wcisnął gaz. Nie powinien teraz gapić się na okolicę, Danesz już na
niego czeka. Wprawdzie zwłoki nie uciekną, ale mimo to wiedział, że nie może
tracić czasu. Godziny bezpośrednio po przestępstwie są dla śledztwa najistotniejsze
i nie należy pozwalać mordercy na zyskanie zbyt dużej przewagi.
Zamordowana dziewczyna leżała w  rzadkim bukowym lasku, dość daleko od
wydeptanych ścieżek. Zza opadłych liści wyłaniały się paprocie, otaczające ofiarę
niczym zielona dekoracja. Policjanci ogrodzili miejsce zbrodni taśmą, nie udało się
im jednak zniechęcić ciekawskich, którzy w  grupkach obserwowali kolejne
działania.
Bergman schylił się, przeszedł pod taśmą i  podszedł do umundurowanych
policjantów. Na miejscu był już fotograf i technicy kryminalni. Danesz rozmawiał
z  młodą kobietą w  długim czarnym płaszczu, ale kiedy spostrzegł Bergmana,
przeprosił ją i ruszył mu naprzeciw.
– Czekaliśmy na pana – oświadczył zamiast przywitania. Potem skinął na
kobietę w płaszczu. – Patolożka sądowa, Kwieta Arnold. Doktor Jonasz ma urlop,
ale na szczęście pani Arnold mogła przyjechać.
Bergman podał kobiecie rękę. Przywitała się, ale bez uśmiechu. Miała brązowe
włosy przystrzyżone w  bombkę i  bursztynowe oczy. „Jest za młoda" – pomyślał
inspektor. Czy ma wystarczająco duże doświadczenie? Jeszcze nigdy z  nią nie
pracował, ale starał się nie okazywać nieufności. Razem pochylili się nad
zwłokami. Ofiarą była szczupła blondynka z  dużym biustem. Wiek: około
dwudziestu pięciu lat. Za życia mogła być piękna, ale teraz szpeciły ją
wyszczerzone zęby, wytrzeszczone oczy i krwiaki na szyi.


Patolożka się wyprostowała.
– Najprawdopodobniej została uduszona rękami. To znaczy, że niemal na
pewno mamy do czynienia z morderstwem.
– Kiedy to się stało?
– Myślę, że nie żyje od około dwunastu godzin. Rigor mortis jest już w pełni
rozwinięty. Ale szczegóły poznamy dopiero po sekcji.
– Ułożenie ciała sugeruje, że umarła tutaj. Nie wydaje się, żeby ktoś zaciągnął
ją tu martwą. – Bergman kucnął. Złoto-brązowa pierzyna z opadających liści była
pod nogami dziewczyny rozryta aż do gliny. – Najwyraźniej walczyła z mordercą.
Ale czego tu, na Boga, szukała? Nie prowadzi tu żadna droga, ścieżka, nic. –
Pokręcił głową. – Dziwię się, że została znaleziona tak szybko. W takim miejscu
mogła leżeć niezauważona tygodniami.
Danesz wskazał na grupkę ludzi za taśmą policyjną. W  środku stała drobna
blondynka i gorączkowo gestykulowała rękami.
– Znalazła ją tamta dziewczyna. Ta jasnowłosa. Twierdzi, że przyszła pobiegać
i zobaczyła między paprociami coś kolorowego.
– Pobiegać? Tu? Poza ścieżką? – Bergman z  niedowierzaniem zmarszczył
czoło. Potem znów spojrzał na ofiarę. Była ubrana w  czarne płócienne spodnie,
rozpiętą czerwoną kurtkę z  kreszu i  białe skórzane tenisówki. Między nieco
podwiniętym bawełnianym podkoszulkiem a  paskiem spodni widniał kawałek
bladego, płaskiego brzucha. Bergman przyglądał się nodze w  tenisówce, opartej
o  próchniejący pień. Po latach pracy w  wydziale kryminalnym zobojętniał, lecz
mimo to często żal mu było ofiar, szczególnie kobiet. Wyobraził sobie, jak rano
wkładała spodnie i zawiązywała buty. Czy zrobiłaby tego dnia coś inaczej, gdyby
wiedziała, że to ostatnie godziny jej życia?
Zauważył, że spod pleców leżącej dziewczyny wystaje coś czarnego. Pochylił
się i rozpoznał róg dużej torby z dermy.
Pół godziny później wzięli ofiarę na nosze i  zanieśli do czekającego auta.
Bergman ruszył do blondynki, której to straszne odkrycie przerwało poranny


jogging. Była blada, ale nie wyglądała na przesadnie wstrząśniętą. Wciąż stała
w swojej grupce i coś relacjonowała.
Bergman podszedł do niej od tyłu i delikatnie dotknął jej ramienia.
– Czy mogę panią na chwilę prosić?
– Pewka – Natychmiast przerwała opowieść, obejrzała się, a on zauważył, że
oczy lśnią jej jak w gorączce. – Weronika Truskawka – przedstawiła się z poważną
miną i podała mu chłodną rękę. Mogła mieć tak piętnaście-szesnaście lat, ale jak na
swój wiek zachowywała się wyjątkowo rozważnie. Bergman nie zdziwiłby się,
gdyby po takim szoku trzeba by ją było zawieźć do lekarza.
– Czy dobrze się pani czuje?
– Pewka. – Najwyraźniej to było jej ulubione słowo. Spróbowała się
uśmiechnąć, ale wargi tylko skrzywiły się kurczowo. Czyli nie jest aż taka
spokojna. – Wie pan… strasznie się przeraziłam.
– Nic dziwnego. – Odprowadził ją trochę na bok. – Czy możemy porozmawiać?
Chce pani na chwilę usiąść w aucie, czy może woli pani pojechać do mojego biura?
– Wolałabym zostać tutaj – powiedziała.
Skinął głową.
– Chciałbym usłyszeć, jak znalazła pani ciało.
– Przecież opowiadałam to już temu chudemu facetowi w garniturze – wskazała
na Danesza.
– Wiem. Teraz proszę opowiedzieć to mnie.
– Wyszłam pobiegać. Robię tak co rano. Nagle…
– Biegła pani tędy? – przerwał jej. – Czy nie byłoby wygodniej po ścieżce?
Wzruszyła ramieniem i  przewróciła oczami. To był pierwszy gest
odpowiadający jej wiekowi, a Bergman poczuł ulgę. Im naturalniej ta dziewczyna
będzie się zachowywać, tym bardziej ta rozmowa mu pomoże.
– Jasne, ale taki bieg jest najskuteczniejszy! Jeśli chcę pracować nad kondycją,
muszę biegać w  terenie. Zawsze zbaczam ze ścieżki i  biegnę tam, pod górę.
Próbuję pozbyć się cellulitu na udach, a bieganie pod górkę jest najskuteczniejsze –


dodała porozumiewawczo, jakby rozmawiała z  koleżanką. – Pisali o  tym
w „Dziewczynie".
Bergman nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Zatem opuściła pani ścieżkę. Co było dalej?
– No, zobaczyłam czerwoną plamę. Tę jej kurtkę. – Machnęła ręką w  stronę
auta, do którego właśnie wkładano zwłoki. – Podbiegłam sprawdzić, co to jest.
A  potem… Naprawdę muszę to wszystko znów opisywać? Robi mi się od tego
niedobrze.
– Obawiam się, że tak.
– No dobrze. – Nie wydawało się, żeby jakoś bardzo jej to przeszkadzało. – Od
razu zorientowałam się, że ta dziewczyna nie żyje. Po oczach, zębach i tak dalej.
Znam to z telewizji. Bardzo się wystraszyłam, ale… – Zawahała się.
– Ale?
– Wie pan, oglądam dużo seriali kryminalnych. Zawsze myślałam, że gdybym
znalazła trupa, zaczęłabym krzyczeć, zemdlałabym albo bym uciekła… Ale
w rzeczywistości czułam raczej ciekawość. Podeszłam bardzo blisko i pochyliłam
się nad nią. Chciałam się jej przyjrzeć. – Podniosła ku niemu wielkie oczy i dodała
przepraszająco: – Nigdy wcześniej nie widziałam martwego człowieka.
Przyglądał się jej z  zainteresowaniem. Dziwne dziewczę. Przypuszczał, że
większość jej rówieśniczek po znalezieniu ciała naprawdę by zemdlała lub
uciekłaby z  krzykiem. Ale ta dziewczyna traktowała całą tę przygodę jak
niecodzienne wydarzenie, na którym powinna ugrać dla siebie jak najwięcej.
Pomyślał, że być może w jej wieku zachowałby się tak samo.
– O której godzinie to było?
– No… Koło ósmej.
– Dotknęła jej pani.
Wytrzeszczyła oczy.
– Nie! Boże, w życiu bym czegoś takiego nie zrobiła. Fuj!
– Zna ją pani?


Zdecydowanie pokręciła głową.
– Nigdy w życiu jej nie widziałam. Wie pan, to dość dziwne, bo tu na górce
żyjemy jak na wsi. Wszyscy się tu znamy, przynajmniej z widzenia.
– Czy po drodze zauważyła pani coś lub kogoś podejrzanego?
Zagryzła dolną wargę.
– Nie – odparła po chwili niemal z żalem. – Nic.
– W  takim razie nie będę już pani zatrzymywać, pani… – próbował sobie
przypomnieć – …Weroniko. – Podał jej swoją wizytówkę. – Gdyby przypomniała
sobie pani coś, co mogłoby mnie zainteresować, proszę zadzwonić. Kiedykolwiek,
nawet w nocy, jeśli tylko będzie pani mieć ochotę.
Zrobiła rozczarowaną minę.
– To wszystko? O nic więcej mnie pan nie zapyta?
Uśmiechnął się do niej. „Chce być w centrum uwagi" – pomyślał rozbawiony.
Ale niestety jej pięć minut sławy już się kończy.
– Dziś nie. Może kiedy indziej. Proszę wracać do domu, a  następnym razem
niech pani biega raczej po ścieżkach.
Słońce wdrapało się nad korony drzew i  grzało jak w  lecie. Bergman przyniósł
czarną torebkę denatki do auta, rozścielił folię na masce i  ostrożnie wyciągał
skromny majątek dziewczyny. Jak na wielkość torebki, znajdowało się w  niej
zaskakująco mało rzeczy, w większości tanich i zużytych. Na masce leżał brązowy
płócienny portfel z uszkodzonym zamkiem, ceglasta szminka, przestarzały telefon
komórkowy, czarny plastikowy grzebień z  kilkoma złotymi włosami między
ząbkami i  futerał na dokumenty z  pękniętym grzbietem, niezdarnie zaklejonym
przeźroczystą taśmą. Na fotografii w  dowodzie osobistym uśmiechała się
dziewczyna z  wyraźnymi kośćmi policzkowymi i  gęstą grzywką. Nie była zbyt
podobna do ofiary, ale prawdopodobnie tylko dlatego, że zdjęcie pochodziło sprzed
kilku lat. Zdjęcie na prawie jazdy było nowsze i  potwierdziło Bergmanowi, że
naprawdę trzyma w  dłoniach dokumenty martwej dziewczyny. Nora Mach,
dwadzieścia siedem lat, wolna. Kiedy otworzył portfel, zaskoczyło go, ile znalazł


w  nim banknotów o  wysokich nominałach. Czy to normalne, że młode kobiety
noszą przy sobie dwadzieścia tysięcy koron w gotówce? Tak czy inaczej, zawartość
portfela świadczyła o tym, że zbrodnia nie została popełniona na tle rabunkowym.
Znów sięgnął do torebki. Była głęboka i  miała mnóstwo dużych wewnętrznych
kieszeni. W  jednej z  nich znalazł zieloną plastikową teczkę z  fakturami
i potwierdzeniami odbioru. Przejrzał je.
– Wiemy o niej wszystko: jak się nazywała, gdzie pracowała – rzucił w stronę
Danesza, który przez cały czas stał obok niego i  przyglądał się w  milczeniu. –
Internetowy sklep zoologiczny „Szczekuś". – Z  bocznej kieszonki wyciągnął
wizytownik. – Nora Mach, przedstawicielka handlowa. – Postukał palcem
w  wachlarz z  banknotów przyciśniętych portfelem. – Być może to wyjaśnia,
dlaczego miała przy sobie tyle pieniędzy. Może rozwoziła klientom towar, za który
płacono gotówką. – Wskazał na pęk kluczy, wśród których największy był do auta.
– Gdzieś w okolicy prawdopodobnie znajdziemy jej wóz. Według dokumentów jest
to niebieski ford focus, sześcioletni, numery rejestracyjne 1A2 5578.
Danesz skinął głową.
– Mam go poszukać?
– Proszę sprawdzić, czy nie stoi w pobliżu. Potem trzeba będzie zadzwonić do
jej rodziców i odwiedzić ich. Pojedziemy tam razem.
Wyciągnął z  torebki ostatni przedmiot – duży kasztan. Wciąż błyszczał, co
świadczyło o tym, że kobieta podniosła go z ziemi niedawno, może w dniu śmierci.
A może ktoś dał go jej na szczęście. Jej chłopak? W każdym razie talizman jej nie
ochronił. Bergman z westchnieniem zaczął odkładać rzeczy z powrotem do torby.
Danesz uśmiechnął się smutno. Prawdopodobnie obaj myśleli o tym samym.
– Te morderstwa młodych dziewczyn są najgorsze. Oczywiście oprócz
przestępstw popełnianych na dzieciach. Nie potrafię się do nich przyzwyczaić.
– I  już się pan nie przyzwyczai. – Bergman zdecydowanym ruchem zamknął
torbę. – Do nich nie da się przyzwyczaić. Jedyne, co może pan zrobić, to nauczyć
się z nimi żyć.


ROZDZIAŁ 4

Nieszczęścia wybierają swoje ofiary losowo i  atakują bez ostrzeżenia. Mimo to
większość ludzi wierzy, że akurat im nic się nie przytrafi. Wypadki, choroby,
morderstwa i napaści ich nie dotyczą. Zagrażają tylko „pozostałym".
Natomiast Ludwik Keller był ostrożniejszy. Bardzo dobrze wiedział, że na
świecie roi się od podstępnych ludzi, tylko czekających na okazję, by kogoś okraść
lub oszukać. Dlatego najbezpieczniej jest siedzieć za zamkniętymi drzwiami
antywłamaniowymi. Dziwne, że kobiety nie potrafią zaakceptować tej prostej
prawdy. Julii nie wbił tego do głowy przez dwadzieścia sześć lat małżeństwa.
Wciąż gdzieś mu uciekała. A  Zuzanna, ta dobra, posłuszna, uległa Zuzanna,
ostatnio przejawia podobne skłonności do buntu jak jego była żona.
Na przykład wczoraj wymyśliła, że wyskoczy do warzywniaka po dynię.
Chciała ją wydrążyć, włożyć do środka świeczki i zrobić z niej stroik na stół. I to
tylko dlatego, że zbliża się bezsensowne zachodnie święto zwane Halloween.
Śmieszne! Oczywiście to był tylko pretekst. Zamierzała wałęsać się po ulicach,
a  jego – Ludwika – zostawić w  domu. Dobrze wiedziała, że jeśli jej mąż ma
w horoskopie „czarny" dzień, nie wychodzi z mieszkania bez potrzeby. Nigdzie jej
nie puścił. Wprawdzie dochodziła dopiero osiemnasta, ale ściemniało się, więc
wyjaśnił, że samotna kobieta w nocy na ulicy może paść ofiarą gwałciciela.
– Nie pamiętasz tego mordercy spartakiadowego, który zabijał nawet w biały
dzień? – przypomniał jej.
– To było dwadzieścia lat temu – odparła ponuro.
– A  czy to oznacza, że podobny zboczeniec nie może biegać po mieście
również dzisiaj? – spytał Ludwik.


Musiała przyznać, że nie. Lecz i tak naburmuszyła się i przez resztę wieczoru
nie powiedziała do męża ani słowa. Nie potrafił jej wyjaśnić, że „czarne" dni są
niebezpieczne i nie powinno się ich lekceważyć.
A teraz przebiera się w pokoju obok i zamierza wyjść. Przez uchylone drzwi
mignęło mu udo w rajstopach, a jego gardło zaciskało się z wściekłości. Wmawiała
mu, że musi iść do lekarza. Bez wątpienia kłamała – przecież dziś jest sobota!
Żaden lekarz nie przyjmuje w sobotę. A może jednak przyjmuje? Ludwik zaczął
stukać palcami w blat stołu. Poluzował klaczy uprzęże, a ona poczuła się bezkarna.
Tym razem nie będzie jej przesłuchiwać, bynajmniej. Nie będzie też próbować jej
zatrzymać. Niech idzie. On będzie deptać jej po piętach i przekona się na własne
oczy, dokąd ucieka jego żona. Dziś jest na szczęście „zielona" sobota, czyli
neutralny, stosunkowo bezpieczny dzień. Ludwik na wszelki wypadek jeszcze raz
sprawdził w kalendarzu, w którym każde pole było oznaczone odpowiednią barwą
– zgodnie z przepowiedniami astrologicznymi. Tak, dziś nie powinno przytrafić mu
się poza domem nic złego.
Piętnaście minut później Zuzanna zawołała z pokoju dziennego, że wychodzi.
Nawet nie zadała sobie trudu, by zajrzeć przez uchylone drzwi do jego pracowni
i pożegnać się. To również potwierdzało, że do żadnego lekarza się nie wybiera.
Nie chce kłamać Ludwikowi prosto w oczy, dlatego tak się zachowuje. Poczekał,
aż usłyszy stukot obcasów na betonowej posadzce, a potem pośpieszenie chwycił
marynarkę i ostrożnie wyszedł na klatkę schodową. Za Zuzanną właśnie zamknęły
się drzwi wejściowe. Zaczął biec, przeskakiwał co drugi schodek, na ostatnim
potknął się i boleśnie wykręcił kostkę. Jakby tego było mało, przed blokiem wpadł
na panią Liman z  pierwszego piętra, która przy zderzeniu upuściła torbę
z zakupami. Ludwik w duchu przeklął Zuzannę. Cholerna baba! Gdyby siedziała
w domu, żadna z tych nieprzyjemności by go nie spotkała.
Kiedy pomagał pani Liman pozbierać z  chodnika jabłka, z  których każde
potoczyło się w inną stronę, Zuzanna zniknęła za rogiem.
– Przed chwilką spotkałam pańską żonę – powiedziała pani Liman. – Też się
śpieszyła. Dlaczego na pana nie poczeka?


– Niech się pani martwi o siebie – warknął, wcisnął jej w dłoń ostatnie jabłko
i obrócił się do niej plecami.
– No wie pan! – usłyszał za plecami, ale nawet się nie obejrzał. Złość rosła
w nim jak dobrze wyrobione ciasto drożdżowe. Zaślepiała go, ściskała mu gardło.
Najchętniej coś by skopał, zniszczył, pobił kogoś – może wtedy by mu ulżyło.
Ostatnio często ponosiły go nerwy. Nawet drobnostka potrafiła wyprowadzić go
z równowagi. A jeśli akurat się nie wściekał, to trząsł się z irytacji. Bywały dni,
w których czuł się dobrze, a myśl miał przejrzystą jak szklanka czystej wody, ale
czasem jego dusza zmieniała się w  labirynt z  mnóstwem zdradliwych zaułków.
W chwilach jasnego umysłu uświadamiał sobie, że dzieje się z nim coś niedobrego.
Ale nie miał siły na obronę.
Przyśpieszył kroku, już prawie biegł. Zatrzymał się na skrzyżowaniu, żeby
rozejrzeć się, gdzie jest Zuzanna. Dostrzegł ją na przystanku autobusowym. Spod
wąskiej wełnianej sukienki wystawała jej idealna łydka w rajstopach. Dla kogo się
tak wystroiła? I dlaczego ma taką poważną minę? Jej ponura twarz zbiła go z tropu.
Przecież gdyby szła na potajemne spotkanie z  kochankiem, byłaby radosna
i podekscytowana. Czy może nie?
Ludwik schował się między krzakami bzu i obserwował Zuzannę przez gęste
liście. Nawet nie zauważył, że stoi w kałuży, a po chwili poczuł, że do mokasynów
przesiąka mu woda. To nie schłodziło jego wściekłości – wręcz przeciwnie.
Zuzanna tego pożałuje! Patrzył, jak żona nerwowo spogląda na zegarek. Wiedział,
że trudno będzie wsiąść tak, by go nie zauważyła.
Ale okazało się, że miał szczęście. Na przystanek przyszła grupa zagranicznych
turystów. Ludwik wmieszał się między nich i  wcisnął się do autobusu. Wsiadł
tylnymi drzwiami, natomiast Zuzanna skorzystała ze środkowych. Między
ramionami szczebioczących Włoszek widział jej plecy w  marynarce, ale potem
widok zasłoniła mu korpulentna turystka. Ludwik zaczął cedzić przez zęby
przekleństwa. Nie cierpiał środków komunikacji miejskiej. Brzydził się ludzi,
ocierających się o  niego to udem, to biodrami. Na myśl, że wdycha powietrze,
które przed chwilą przeszło przez płuca innego człowieka, robiło mu się niedobrze.


Zazwyczaj jeździł autem, a gdyby nie dzisiejsze śledztwo, za nic nie wsiadłby do
autobusu.
Zakładał, że Zuzanna pojedzie na stację metra, więc zaskoczyło go, gdy już na
czwartym przystanku zobaczył ją na chodniku. Drzwi autobusu się zamykały, kiedy
Ludwik dopiero zaczął przedzierać się przez tłum. Kilku osobom nadepnął na nogę
i z hukiem zeskoczył na krawężnik. Wystraszył się, że Zuzanna obróci się, słysząc
jego kroki, zaczną się kłócić, a jego wyprawa szpiegowska pójdzie na marne.
Zauważył, że na tym przystanku zazwyczaj wsiadał, kiedy jeszcze mieszkał
z Julią na Babie. Wtedy komunikacja miejska aż tak mu nie przeszkadzała, choć
już wówczas najbezpieczniej czuł się w zamkniętym domu. Czasem żałował, że tak
łatwo się poddał i zostawił Julii popadającą w ruinę, ale wciąż ładną willę. Ceny
nieruchomości rosły, a  gdyby po rozwodzie sprzedali dom w  tak prestiżowej
lokalizacji i  podzielili się pieniędzmi, Ludwik żyłby teraz jak pan. Lecz Julia
odziedziczyła tę willę po siostrze babci, więc sprawiedliwe było, że przypadła jej.
A Ludwik zrobiłby wtedy cokolwiek, byle tylko żona jak najszybciej zgodziła się
na rozwód. Upór i samodzielność Julii go dobijały. Marzył o troskliwej, matczynej,
oddanej żonie, ale Julia żyła tylko pracą. Dlaczego, na Boga, się z nią ożenił? I jak
mógł wytrzymać z nią dwadzieścia sześć lat? Pewnego dnia uświadomił sobie, że
jeśli natychmiast jej nie opuści, skończy w  wariatkowie – lub ją zabije. Kiedy
poznał o czternaście lat młodszą, uległą i posłuszną Zuzannę, nie zastanawiał się
nad rozwodem ani sekundy.
Szła szybko po spękanym chodniku, a  obcasy co chwilę wczepiały się w  szpary
między płytami. Kiedy się zachwiała, Ludwik uśmiechnął się złośliwie. Szedł za
nią w bezpiecznej odległości, nie spuszczał jej z oczu, a kiedy raz obejrzała się za
siebie, szybko schował się w bramie. Pomyślał z dumą, że mógłby pracować jako
prywatny detektyw. Na pewno zarabiałby więcej niż teraz jako urzędnik w urzędzie
skarbowym. A w śledzeniu byłby całkiem niezły.
Stało się jasne, że Zuzanna nie idzie do lekarza. Szła w górę stromej ulicy, przy
której znajdowały się tylko domy mieszkalne i park. Ludwik dobrze znał tę okolicę


i wiedział, że nie ma tam żadnej polikliniki. Więc dokąd zmierza jego żona? W grę
wchodził tylko gabinet prywatnego lekarza, który może przyjmować również
w  sobotę. Czyżby ginekologa? Zatrzymał się gwałtownie. Czy Zuzanna jest
w ciąży? Tylko tego by brakowało! Trzeciego dziecka nie chce – za żadne skarby.
Przecież w  wieku pięćdziesięciu czterech lat ma prawo do spokoju! Dzieci
z małżeństwa z Julią w ogóle się im nie udały, a on nie chciał ryzykować kolejnym
fiaskiem. Klara wyprowadziła się z  domu w  wieku siedemnastu lat i  nawet nie
skończyła liceum. Michał rok później wyjechał do Francji, by studiować francuski,
znalazł tam pracę i  dał się wmanewrować w  całkowicie pozbawione przyszłości
małżeństwo z  hinduską z  biednej paryskiej dzielnicy. Teraz podobno ma swoją
firmę i zarabia niezłe pieniądze, ale nawet nie przyjdzie mu do głowy, by podesłać
ojcu kilka groszy. Od rozwodu Ludwik nie miał kontaktu z dziećmi i wcale mu go
nie brakowało. Były po prostu nieznośne. I  nigdzie nie jest napisane, że trzeci
potomek byłby lepszy.
Musiał przyśpieszyć, bo tracił Zuzannę z  oczu. Jeśli wejdzie do prywatnego
gabinetu ginekologicznego, będzie oczywiste, że jest w ciąży. Wprawdzie twierdzi,
że bierze tabletki antykoncepcyjne, ale mogła je potajemnie odstawić – przecież
kobiety tak robią, kiedy chcą bez zgody partnera założyć rodzinę. Za trzy miesiące
Zuzanna skończy czterdzieści lat, a zegar biologiczny musi już bić na alarm, ale co
to kogo obchodzi? Ludwik nie dbał o jej uczucia. Przed ślubem powiedział, że nie
chce kolejnych dzieci. Wiedziała, co robi.
Skręciła w  ulicę Krokusową i  rozglądała się na obie strony, jakby czytała
numery domów na płotach. Szuka adresu przy tej ulicy! Ten zbieg okoliczności
zaskoczył Ludwika. Czyżby ginekolog jego drugiej żony miał gabinet tuż obok
willi pierwszej małżonki?
Zatrzymał się na rogu, częściowo schowany za budką telefoniczną. Ciekawość
na moment przezwyciężyła wściekłość, a Ludwik był niemal spokojny.
Potem Zuzanna zatrzymała się przed domem Julii, przez chwilę najwyraźniej
się wahała, spojrzała na zamknięte okna i położyła palec na dzwonku. Drewniane
drzwi z witrażem otworzyły się i pojawiła się w nich Julia. Wszystko stało się tak


szybko, że Ludwik nie zdążył uświadomić sobie powagi sceny, która odegrała się
na jego oczach. Stał dość daleko, ale widział, że jego była żona ma twarzowy,
kasztanowy kolor włosów i  wyraźnie odmłodniała. Wbił paznokcie w  dłonie.
Czego, u  licha, Zuzanna chce od Julii? Spotkały się przecież tylko raz, kiedy
Zuzanna towarzyszyła mu na rozprawie rozwodowej, i  nie zamieniły ze sobą
więcej niż pięć zdań.
Jego pierwsza żona pojawiła się przed domem i  kobiety chwilę rozmawiały
przez płot z kutego żelaza. Potem Zuzanna weszła do ogrodu, ostrożnie zamknęła
za sobą furtkę i  rozejrzała się, jakby chcąc sprawdzić, czy nikt jej nie śledzi.
Ludwik w ostatniej chwili schował się za budkę.
Nie zauważyła go.
Wbiegła za Julią po czterech kamiennych schodkach i  obie zniknęły za
drzwiami.
Ludwik stał na chodniku zamroczony.
Sąsiadka Julii, Lada Hrubesz, postanowiła zrobić sobie miłe przedpołudnie. Jak na
drugą połowę października było wyjątkowo ciepło, niemal bezwietrznie, a słońce
przyjaźnie przebijało przez żółknące korony jarzębin. Po wczorajszym deszczu
pozostały na chodniku kałuże, pobłyskujące jak małe jeziorka. Lada zazwyczaj pod
koniec września wnosiła z balkonu na pierwszym piętrze wiklinowe krzesła i stolik,
żeby nie zniszczyła ich dżdżysta jesienna pogoda, lecz teraz postanowiła wynieść
meble na zewnątrz i zjeść śniadanie na świeżym powietrzu.
Spała długo, a  kiedy przełykała pierwszy kęs grzanki i  kończyła jajko na
miękko, w  radiu wybijała właśnie godzina jedenasta. Lada zrobiła sobie jeszcze
jedną filiżankę kawy, przeczytała sobotnią gazetę, odłożyła ją na kolana i zmrużyła
oczy ku słońcu. Z  ogrodu za domem usłyszała stłumiony warkot kosiarki – to
oznaczało, że Wacław już zszedł na dół i  zajął się trawnikiem. Kobietę ogarnęło
przyjemne poczucie bezpieczeństwa. Uwielbiała te drobne weekendowe rytuały,
dzięki którym życie stawało się poukładane i  przewidywalne. Jej małżeństwo
również było przewidywalne, może czasem trochę nudne, ale z  pewnością


harmonijne. I właśnie tego czterdziestoośmioletnia Lada najbardziej potrzebowała
do szczęścia. Czasem czuła się wręcz przesadnie ustatkowana, ale zawsze, gdy na
próbę decydowała się na jakąś ekstrawagancję, przekonywała się, że przygody
i wyskoki nie są dla niej. Nie cierpiała zmian, a największe zadowolenie przynosiło
jej życie płynące jak leniwa rzeka. Wyszła za mąż w  wieku dziewiętnastu lat za
kolegę z  klasy, a  jeśli los miał dla niej przygotowane kolejne przygody – ona
z lekkim sercem z nich zrezygnowała. Kochała Wacława spokojną, ale tym głębszą
miłością. Miał swoje wady, ale i  tak nigdy ani przez sekundę nie zapragnęła od
niego odejść, by poznawać innych mężczyzn z innymi wadami. Dzieci nie mieli.
Kiedy po trzydziestce dowiedzieli się, że Lada nigdy nie zajdzie w ciążę, właściwie
zbytnio ich to nie zasmuciło. Przywykli już do życia we dwoje, a  jeden dla
drugiego był dzieckiem i rodzicem.
Na murowanym słupku ogrodzenia zobaczyła wykarmioną trójkolorową kotkę
– jedną ze swoich kudłatych koleżanek. Wstała z krzesła, weszła do domu, wróciła
z  puszką karmy dla kotów i  zastukała łyżeczką w  jej krawędź. Z  miłością
obserwowała, jak zwierzę zeskakuje z płotu i zaczyna jeść. Zamiłowanie do kotów
dzieliła ze swoją przyjaciółką Julią Keller z  willi naprzeciwko. Dzięki kotom
kobiety zbliżyły się do siebie cztery lata temu. Lada znalazła wówczas rannego
bezdomnego kota, niosła go na rękach do domu i spotkała sąsiadkę. Julia od razu ją
zagadnęła, pytała, co stało się kotu, czy należy do Lady i co zamierza z nim zrobić.
Zawiozły zwierzę do weterynarza, a potem czekały w salonie Lady, aż kot wybudzi
się z narkozy. Od tego dnia zaczęły się odwiedzać. „Ale trzeba przyznać, że Julia
z tą miłością do kotów odrobinę przesadza" – pomyślała Lada. „Ma ich dwanaście,
to trochę za dużo".
Właśnie teraz przed willą jej przyjaciółki zatrzymało się auto, a dwoje młodych
ludzi zaczęło wypakowywać na chodnik kartony i wypchane torby. Lada poznała,
że kobieta to Klara Keller, i  zdziwiona uniosła brwi. Czyżby córka Julii
wprowadzała się do niej? Wiedziała, że młoda Kellerówna nie ma z  matką
najlepszych relacji.


Młodzi wnieśli bagaże do środka, a na ulicy znów zapanował spokój typowy
dla weekendowego przedpołudnia. Nie trwał jed nak długo. Po kwadransie przy
furtce Julii zatrzymała się kobieta, około czterdziestoletnia tleniona blondynka
w czarnym kostiumie i czółenkach na wysokim obcasie. Zamiast torebki trzymała
skórzaną aktówkę. Wyglądała trochę jak agentka ubezpieczeniowa, chociaż gdyby
nią była, zapewne przyjechałaby autem, natomiast ta kobieta przyszła pieszo. Lada
oparła się o poręcz i z ciekowością przyglądała się blondynce.
Na progu pojawiła się Julia. Lada pomachała do niej, ale przyjaciółka tego nie
zauważyła. Wyglądała na… zaskoczoną. Może nawet przestraszoną. Cała ta scena
robiła się coraz bardziej interesująca. Kobiety cicho rozmawiały. Szkoda, że na
balkon po drugiej stronie ulicy nie dotarło ani słowo. Potem Julia skinęła ręką
w zapraszającym geście i obie zniknęły w przedpokoju.
Lada potrząsnęła głową. Kiedyś przy okazji zapyta Julię, cóż to za strojnisia
zaszczyciła ją w sobotę swoją wizytą. Spojrzała w dół na kota i rzuciła mu jeszcze
jedną łyżkę mięsnych kostek w galaretce. Potem spokojnie rozejrzała się po ulicy
zalanej słońcem… a jej wzrok zatrzymał się na sylwetce mężczyzny kulącego się
za budką telefoniczną.
To Ludwik Keller. Bez wątpienia. Nie widziała byłego sąsiada od czterech lat,
ale w ogóle się nie zmienił.
Przestępował z nogi na nogę i nie spuszczał wzroku z domu swojej eksżony.
Potem ze ślepej uliczki, wiodącej do lasku, wjechał na ulicę Krokusową
radiowóz, po nim kolejny i jeszcze jeden. Ladzie wydało się dziwne, że pomimo iż
od dwóch godzin siedzi na balkonie, nie widziała przyjazdu policjantów. Co robili
tam tak długo? Do aut policyjnych dołączyła ciemna limuzyna, ale po
kilkudziesięciu metrach zahamowała i zatrzymała się za niebieskim fordem, który
od wczoraj stał przed domem Hrubeszów. Ladę ciekawiło, kto go tam zaparkował.
Nie lubiła, kiedy obce wozy psuły jej widok spokojnej ulicy. Z limuzyny wysiadł
szczupły młody mężczyzna w  garniturze, obszedł forda i  spisał jego numery
rejestracyjne.


Lada stanęła w rogu balkonu, żeby lepiej widzieć. Dziś przy ulicy Krokusowej
dzieją się naprawdę dziwne rzeczy.
Młodzieniec w  garniturze wsiadł do swojej limuzyny, ale zamiast odjechać
w  stronę centrum, zawrócił i  znów ruszył do lasku. Może to był detektyw? Oni
przecież chodzą w cywilu.
Lada Hrubesz pokręciła głową i usiadła do kawy, która tymczasem zdążyła jej
całkiem wystygnąć. Dziś jest naprawdę dziwny dzień. Co takiego musiało stać się
w lasku, że w okolicy roi się od policjantów? I dlaczego Ludwik Keller śledzi byłą
żonę? Kiedy zamyślona Lada dopijała chłodny napój, ogarnęło ją łagodne
podekscytowanie, niezmiernie przyjemne z uwagi na monotonię jej życia.


ROZDZIAŁ 5

Właściciel pułapki na koty nie przyszedł po swoją zdobycz przez całą sobotę. Julia
go nie przyłapała, choć każdą wolną chwilę spędziła przy oknie. Żeby się upewnić,
czy nie przegapiła intruza, sprawdzała co jakiś czas wysoką trawę w  pobliżu
miejsca, w którym znalazła klatkę. Złamane źdźbła zdążyły się już wyprostować,
a  nowych nikt nie zdeptał. Julia postanowiła wziąć tydzień wolnego i  czyhać na
łowcę kotów. Musi się dowiedzieć, kto próbował skrzywdzić jej zwierzęta. O  co
mu chodziło? Julia poczuła gęsią skórkę na myśl o  tym, że pułapka należy do
sadysty, który znajduje zaspokojenie w  męczeniu bezbronnych zwierząt. Może
kiedy dowie się, kto to jest, poczuje ulgę.
Jednak dzień był dramatyczny nawet bez spotkania z  właścicielem pułapki.
Przed południem z  głośnym stukaniem, krzykami i  trzaskaniem drzwiami
wprowadziła się na poddasze Klara ze swoim chłopakiem. Julia wolała zostać na
parterze, podsunęła fotel do okna i uspokajała się filiżanką mocnej czarnej herbaty
z mlekiem. Kiedy nad głową zaczęła jej dudnić głośna muzyka rockowa, poczuła
się, jakby na górze nie zamieszkało dwoje dorosłych ludzi, tylko para nastolatków.
Chłopak Klary nie podobał się Julii ani trochę. Miał twardą linię warg, a od jego
zimnego spojrzenia przechodziły ją dreszcze. Ale może niesprawiedliwie go osądza
i okaże się miłym młodzieńcem.
Chwilę później dzwonek nad drzwiami wejściowymi rozległ się ponownie,
a  kiedy Julia wyjrzała na zewnątrz, czekał ją szok. W  kobiecie przed furtką
natychmiast poznała drugą żonę Ludwika. Zuzanna Keller wyglądała tak samo jak
wówczas, gdy towarzyszyła Ludwikowi podczas rozprawy rozwodowej: tleniona
blondynka, chorobliwie chuda, schludna. W  stonowanym kostiumie i  z  czarną
aktówką zamiast torebki wyglądała jak agent biura nieruchomości, który zamierza


ubić świetny interes. Tylko twarz pod warstwą makijażu jakby postarzała się
o dziesięć lat.
Julia nie miała pojęcia, czego ta kobieta u  niej szuka. Nie czuła wobec niej
najmniejszej urazy – Zuzanna odebrała jej męża w czasie, gdy Julia pod ciężarem
nieszczęśliwego związku zaczynała załamywać się psychicznie. Po raz pierwszy
w  życiu poważnie myślała o  rozwodzie, a  los – jakby wiedział, jak jest
niezdecydowana i  słaba – załatwił tę sytuację za nią i  pozbawił jej konieczności
działania. Ludwik w  jednym z  coraz rzadszych przebłysków dobrego humoru
otworzył butelkę czerwonego wina i triumfalnie oświadczył, że chce się rozwieść.
Co za ulga! Mimo to teraz na widok drugiej żony Ludwika żołądek Julii ścisnął się
od złych przeczuć. Nie było wątpliwości, że razem z Zuzanną nadchodzą kłopoty.
Jakie – to się dopiero okaże.
Zuzanna Keller przywitała się zduszonym głosem.
– W  czym mogę pomóc? – spytała Julia, a  jej głos zabrzmiał chłodniej niż
zamierzała.
Zuzanna odkaszlnęła nerwowo. Rozpuszczone włosy w  kolorze spłowiałej
słomy opadały w regularnych falach aż na ramiona. Miała proste perłowe kolczyki,
perłowy naszyjnik i  ciemny kostium z  wąską spódnicą sięgającą do kolan.
Wyglądała na pewną siebie kobietę, która dobrze wie, czego chce od życia, ale jej
zachowanie temu zaprzeczało. Miała rozbiegany wzrok i mówiła cicho, niepewnie,
jak często robią osoby wstydliwe lub samotne, nieprzywykłe do komunikacji
z innymi ludźmi. Prawdopodobnie nie chodzi do pracy i siedzi wiecznie zamknięta
w  domu – wywnioskowała Julia i  w  tej chwili zrobiło się jej Zuzanny żal. Nie
zdziwiłaby się, gdyby Ludwik zmusił swoją drugą żonę do życia w  zamknięciu.
Julię przez ponad dwadzieścia lat próbował wmanewrować w  rolę kapłanki
domowego ogniska. Na próżno. Ale Zuzanna na pewno jest mniej odporna.
Ciekawe, czy już odciął ją od przyjaciół i rodziny, twierdząc, że to sami nieznośni,
egoistyczni i na wskroś źli ludzie?
– Nie wiem, czy mnie pani pamięta – zaczęła Zuzanna tak cicho, że Julia
musiała wytężyć słuch, by ją zrozumieć. Zeszła więc ze schodów i  oparła się


o furtkę, ale nie otworzyła jej. – Nazywam się Zuzanna Keller, jestem drugą żoną
pani byłego męża… czyli Ludwika i… ehm… – Najwyraźniej nie wiedziała, jak
zacząć. Wreszcie odważyła się podnieść wzrok ku Julii. Wyglądała na zrozpaczoną.
– Muszę z panią porozmawiać. Czy mogę na chwilę wejść?
Julia się zawahała. Nie chciała wpuszczać Zuzanny do domu, ale ciekawiło ją,
co sprowadza tę młodą kobietę. Gdyby teraz jej odmówiła, na pewno przez całą
noc zastanawiałaby się nad tym, dlaczego druga żona Ludwika przyszła na ulicę
Krokusową.
Otworzyła furtkę, wpuściła Zuzannę na żwirową ścieżkę i ruszyła przed nią do
domu. Z  poddasza wciąż dochodziła ta okropna muzyka. Sfrustrowana Julia
westchnęła. Gdzie są te czasy, gdy podczas rozważań rozpraszały ją tylko trzaski
leciwej drewnianej podłogi i krzyk ptaków w ogrodzie! Dlaczego pozwoliła Klarze
wprowadzić się tutaj? To była pochopna i nierozważna decyzja. Trudno im będzie
żyć pod jednym dachem, skoro nie dogadywały się nawet na odległość.
– Córka – wyjaśniła i w przepraszającym geście podniosła wzrok ku sufitowi. –
Poproszę ją, żeby ściszyła. – Zaprowadziła Zuzannę do pokoju. Nie umknęło jej, że
młodsza kobieta krytycznym wzrokiem spojrzała na zestaw wypoczynkowy
podrapany kocimi pazurkami. Bez wątpienia widziała, że wszystkie meble są
zniszczone i  należałoby je wymienić. Jak to na rozprawie powiedział Ludwik?
„Zuzanna to domowy typ człowieka. Jej mieszkanie zawsze jest jak z  cukru".
U Julii nie mógł o niczym takim nawet marzyć.
– Wstawię wodę na herbatę – zaproponowała Julia i  ruszyła do kuchni.
Obejrzała się w chwili, gdy Zuzanna próbowała odsunąć jedno z krzeseł. Nie udało
się jej to. Julia duży stół w  pokoju dziennym oznaczyła w  duchu tabliczką „nie
używać" i przywiązała grubym sznurem zasunięte krzesła do jego nóg. Kierowała
się prostym powodem: kiedy krzesła stały nieprzywiązane, koty co chwilę je
przewracały. A  po co ryzykować, że zwierzę zrobi sobie krzywdę? Julia dawno
zrozumiała, że ten, kto chce hodować w domu koty, musi się do nich dostosować
i niejedno poświęcić. W porównaniu z radością, którą dawały jej zwierzęta, był to
niewielki podatek.


– Tam proszę nie siadać – zawołała. – Krzesła są przywiązane. Z tego stołu nie
korzystam, jem w kuchni. – I nie zamierzając niczego więcej wyjaśniać, dodała: –
Proszę usiąść na wersalce i dać mi pięć minut.
– Przywiązane? – Zuzanna znów pociągnęła za krzesło, które jednak wciąż
stawiało opór.
– Tak, dokładnie. Z powodu kotów.
– Co? – Zuzanna posłała jej zaskoczone spojrzenie, ale Julia zamiast
odpowiedzieć, odwróciła się plecami. Było jej obojętne, co pomyśli sobie o niej ta
wystrojona osóbka.
W kuchni zrobiła dzbanek mocnej czarnej herbaty i  wyjęła z  lodówki placek
truskawkowy. Kupiła go dla Klary, jednak córka oświadczyła, że jest na diecie
i  słodkiego ciasta nawet nie tknęła. „Naprawdę zachowuje się, jakby miała
osiemnaście lat, a nie trzydzieści" – pomyślała wtedy rozczarowana Julia. Ale teraz
nie był czas, by o tym myśleć.
Wbiegła po schodach na poddasze, zapukała do drzwi pokoju Klary i poprosiła
o  ściszenie muzyki. Klara nie odpowiedziała, ale głośniki umilkły. Julia
w  błogosławionej ciszy ruszyła z  brzękającymi na srebrnej tacy filiżankami do
pokoju.
Zuzanna stała obok wersalki i  oglądała obrazy olejne i  akwarele wiszące na
ścianie.
– Podobają się pani? – zagadnęła Julia.
Zuzana się wzdrygnęła, jakby została przyłapana na czymś zakazanym.
– Tak. – Rozłożyła ręce. – Ale ja w ogóle nie znam się na sztuce.
Usiadła na wersalce i dystyngowanie ułożyła ręce na kolanach.
– Zatem słucham – zachęciła ją Julia. – Co panią sprowadza?
Zuzanna spuściła wzrok na czubki swych lśniących czółenek.
– Ludwik – odparła prosto.
– Proszę?


– Muszę panią o coś spytać. To ważne. Nie zawracałabym pani głowy, ale tylko
pani może mi pomóc.
Zapowiadało się bardzo ciekawie. Julia zapomniała, że zamierzała nalać
herbatę. W napięciu czekała na kolejne słowa.
– Czy Ludwik ciągle zamykał panią w domu? Przepraszam, że o to pytam, ale
ostatnio zachowuje się tak dziwnie…
– Mnie nie mógł zamknąć w domu. Chodziłam do pracy. Pani nie pracuje?
Zuzanna pokręciła głową.
– Po ślubie złożyłam wypowiedzenie. Ludwik twierdził, że utrzyma nas oboje.
Że nie muszę się przemęczać. Wtedy wydawało mi się to bardzo dżentelmeńskie.
– On wciąż pracuje w urzędzie skarbowym?
– Tak. Ale dwa lata temu przeszedł zawał i od tego czasu ma tylko pół etatu.
Pieniędzy ledwo nam wystarcza, ale Ludwik nie chce nawet słyszeć o tym, żebym
ja też zaczęła zarabiać. Kiedy wychodzi do pracy, wraca po pięciu godzinach,
a  mnie na ten czas wyznacza zadania. Zanim wróci, muszę ugotować, wyprać,
wyprasować, zetrzeć kurze, umyć podłogę, zdezynfekować kosz na śmieci i  nie
wiem co jeszcze.
– Pani codziennie myje podłogę? – Julia przypomniała sobie opętanie
czystością swojego byłego męża. Twierdził, że porządna gospodyni powinna
każdego dnia przetrzeć podłogi mopem, a półki ściereczką. A raz w tygodniu umyć
okna, bo one są jej wizytówką. Julia nie potrafiła wyobrazić sobie bardziej
bezsensowej czynności. Według niej okna są czyste, dopóki coś przez nie widać.
– Oczywiście – odparła Zuzanna, jakby chodziło o najbardziej naturalną rzecz
na świecie. – Chodzi mi o  to, że kiedy Ludwik jest w  pracy, nie mogę nigdzie
wyjść. Po prostu nie zdążę. A kiedy wraca do domu, nigdzie mnie nie wypuszcza.
Twierdzi, że małżeństwo powinno cały swój wolny czas spędzać razem.
– To jak udało się pani przyjść tutaj? – spytała rzeczowo Julia. – Wsypała mu
pani do kawy proszki nasenne?
Zuzanna rzuciła jej ostre spojrzenie, ale odpowiedziała łagodnie:


– Próbowałam od kilku dni, ale Ludwik nie odstępował mnie na krok. Nie
chciałam do pani dzwonić, bo mógłby znaleźć na bilingu pani numer. Sprawdza
mój wykaz połączeń. A poza tym bałam się, że po prostu się pani rozłączy. Miałam
nadzieję, że osobiście łatwiej będzie mi panią przekonać, żeby mnie pani
wysłuchała. – Nalała sobie herbatę i dolała do niej mleko. – Mnie też zaskoczyło,
że pozwolił mi wyjść. Powiedziałam, że idę do lekarza. – Zachichotała jak
niegrzeczna uczennica, której udało się uciec z  lekcji matematyki. – To była
pierwsza wymówka, jaka przyszła mi do głowy. O dziwo, Ludwik nawet zbytnio
mnie nie wypytywał. Dopiero potem zrozumiałam, że jest sobota i  gabinety
w szpitalach są zamknięte. Ale proszę sobie wyobrazić, że Ludwik w to uwierzył!
– Jest pani pewna?
– Tak. Przecież w przeciwnym razie by mnie nie wypuścił. Bałam się, że będzie
chciał iść ze mną, ale został w domu. Chyba źle się czuje. Jest trochę przeziębiony.
– Dopóki żył ze mną, nie był aż taki zaborczy – zaczęła ostroż nie Julia, ale od
razu poprawiła się w duchu. Był zaborczy, tylko ona nie pozwalała sobą rządzić.
Dlatego tak często się kłócili, dlatego w ich domu latały talerze. Wiedziała, że jeśli
choć trochę ustąpi, Ludwik ukradnie jej kolejny kawałek wolności. Nie miał stricte
złego charakteru. Kochał ją, dlatego kiedyś za niego wyszła. Lecz jego miłość była
tak bardzo uzurpatorska i  ograniczająca, że Julia czuła się w  małżeństwie jak
w klatce.
– Bił panią? – dociekała Zuzanna.
– Na początku nie. Ale pod koniec bywał agresywny. Nigdy mnie nie uderzył,
raczej popychał, szarpał, rozładowywał wściekłość. Czasem dostawał napadów
szału i rzucał we mnie czym popadnie. – Jej wzrok powędrował na dziurę w tynku,
która powstała jakieś sześć-siedem lat temu. Właśnie w  tym miejscu rozprysnęła
się pusta butelka po winie.
Zuzanna spuściła oczy i krótko skinęła, jakby bez słów potwierdzała, że wie, że
to dobrze zna.


– Nie chcę zabierać pani czasu, ale proszę mi powiedzieć jeszcze jedną rzecz.
Czy miała pani czasem wrażenie, że Ludwik ma trochę… No po prostu że z jego
psychiką nie wszystko jest w porządku?
Julia się zamyśliła.
– Pamiętam, że miewał takie dziwne lęki. Walczył z nimi dbałością o porządek.
Kiedy go to dopadało, pracował w  ogrodzie, przycinał krzewy w  różne kształty
i wysypywał ścieżki żwirkiem. Ani jeden kamyczek nie mógł opaść poza ścieżkę.
Wyprasowaną bieliznę układał w komin jak w wojsku. Rzeczy na biurku układał
według własnego systemu, kubek na długopisy na górze po prawej stronie, czyste
kartki po prawej na dole i tak dalej. Miejsce pracy dzielił na sektory i w każdym
umieszczał tylko określone rzeczy. Żartowałam sobie z  tego. – Ale przy
wspomnieniach bynajmniej nie było jej do śmiechu. Żołądek ścisnął się jej z żalu.
– Teraz jest dużo gorzej – wyznała posępnie Zuzanna.
Julia nie potrafiła sobie wyobrazić, co może być gorszego niż
dwudziestominutowe kazanie z  powodu przypadkowego przesunięcia zszywacza
z sektora A do sektora C.
– To znaczy? – spytała bardziej z grzeczności niż z prawdziwej ciekawości.
– Kiedy poznałam Ludwika, jego chorobliwe zamiłowanie do czystości mi
imponowało. We wszystkim miał system, a  ja widziałam w  tym gwarancję
stabilności. Myślałam, że to właśnie z  takim mężczyzną powinnam założyć
rodzinę, a nie z jakimś wolnomyślicielem. Nie kochałam go, ale nie chciałam już
być sama. – Na chwilę zamilkła. – Tyle że Ludwik traktuje mnie, jakby był moim
ojcem. Nigdy nie powinnam była zgadzać się na taki związek.
Julia wciąż nie rozumiała, co tak strasznego dzieje się w małżeństwie Zuzanny.
Uniesieniem brwi zachęciła ją, by mówiła dalej.
– Ludwik ma podzielone nie tylko biurko, ale też życie. Nie tylko swoje, ale
i moje. Raz w miesiącu chodzi do astrolożki. Płaci za przepowiedzenie, które dni są
dla niego bezpieczne, a  w  których powinien raczej trzymać się od wszystkiego
z  daleka. Krytyczne dni są w  kalendarzu oznaczone na czarno. Wtedy nigdy nie


wychodzi z  domu. Nawet się nie goli, żeby przypadkiem się nie zaciął! – Pod
wpływem nerwów jej głos się zmienił. – Z początku walczył ze sobą i w te czarne
dni jeździł przynajmniej do pracy. Ale w zeszłym tygodniu jego tramwaj wykoleił
się akurat w czarny dzień. Ludwikowi nic się nie stało, ale ten wypadek utwierdził
go w przekonaniu, że gwiazdy nie kłamią. W tym miesiącu ma jeszcze dwa czarne
dni i  na oba wziął urlop. Ja w  takie dni nie mogę chodzić na zakupy. Nie mogę
nawet wynieść śmieci! Ludwik całe nasze życie podporządkował kolorom pól
w swoim kalendarzu. Neutralne dni są zielone, szczęśliwe to kolor czerwony. Ale
tych jest bardzo mało. Uwierzyłaby pani, że seks wchodzi w grę tylko w czerwone
dni?
– Może w  czarne istnieje ryzyko zawału lub upadku z  łóżka – odparła
bezlitośnie Julia.
Ale Zuzanna się nie obraziła. Zaśmiała się nerwowo.
– Proszę powiedzieć, czy panią traktował tak samo i czy potrafiła się Pani przed
tym obronić. Muszę wiedzieć, co na niego działa.
– Nie chodził do astrolożki i nie bawił się kredkami. Był wybuchowy, opętany
porządkiem, czasem agresywny, ale nie zachowywał się jak wariat. – Głos Julii
znów brzmiał chłodniej, niż zamierzała. Zaskoczyło ją to, jak bardzo Ludwik się
zmienił. Zdaje się, że rozwód wzięła za pięć dwunasta.
– Może przesadzam i  nie dzieje się nic strasznego. Może jestem
przewrażliwiona. Może to zupełnie normalne, że mężczyzna boi się o  swoją
partnerkę i  nie chce zostawiać jej samej. Nie wiem, gdzie leży granica między
troską a ograniczaniem wolności osobistej.
– Ta granica znajduje się w  pani. Nie musi pani tolerować niczego, co panią
krzywdzi.
Zuzanna opuściła długie, zawinięte, mocno pomalowane rzęsy.
– Julio, pani jest silną kobietą. Pani miała z nim łatwiej. Szanował panią.
„Albo jego choroba nie zdążyła się jeszcze rozwinąć" – dodała w duchu Julia.
Bo zachowanie Ludwika bez wątpienia wynika z  choroby psychicznej. Po


informacjach usłyszanych od Zuzanny Julia była tego niemal pewna. Akurat
niedawno czytała w gazecie artykuł o zaburzeniach lękowych. Ludwik wykazywał
prawie wszystkie oznaki.
– Powinna go pani zmusić do wizyty u psychiatry.
– Próbowałam.
– I co?
Pokręciła głową.
– Krzyczał, że chcę go zamknąć w  wariatkowie i  zdradzać. Jest ciężko.
Mieszkamy w  moim mieszkaniu. Ludwik nie ma żadnych oszczędności. Pani
zostawił ten dom… – rozejrzała się, a w jej zielonych oczach błysnął sprzeciw. –
Gdybym się z  nim rozwiodła, nie miałby dokąd pójść. Musielibyśmy zamienić
moje mieszkanie na dwa mniejsze, a  do tego czasu mieszkać razem. To byłoby
piekło. Poza tym boję się, że tak łatwo by mnie nie opuścił. Gdybym pogroziła mu
rozwodem… – Nie dokończyła i wyraźnie zadrżała.
– Ludwik zostawił mi ten dom, ponieważ odziedziczyłam go po siostrze babci.
Należy do mnie – odparła Julia, tym razem celowo chłodnym głosem. – To jest
tylko i wyłącznie moja własność.
– Wiem, Ludwik mi to wyjaśnił. Proszę się nie gniewać, nie miałam na myśli
nic złego.
– W porządku.
W milczeniu piły herbatę i  pozwalały swoim myślom na bezcelowe tułaczki,
jakby obie kobiety były starymi przyjaciółkami, które w swoim towarzystwie czują
się tak swobodnie, że nie muszą każdej minuty wypełniać rozmową.
– Jak długo z nim pani była? – spytała wreszcie Zuzanna.
– Prawie dwadzieścia sześć lat. To było straszne małżeństwo.
– A dlaczego… – Zuzanna nie dokończyła, ale Julia domyślała się, jak miało
brzmieć to pytanie.
– Dlaczego za niego wyszłam? Miałam swoje powody. Z  miłością nie miały
one nic wspólnego, podobnie jak te pani. A  dlaczego nie odeszłam od niego


wcześniej? Bałam się, tak samo jak pani. Byłam pogodzona ze swoim losem. – „I
przyjmowałam to jako karę" – dodała w  duchu. Zasłużoną karę. Wolałaby
powiedzieć: Kiedy miałam dwadzieścia trzy lata, zrobiłam coś, czego nigdy sobie
nie wybaczę. A  potem marnowałam się w  nieudanym małżeństwie i  miałam
nadzieję, że w ten sposób odkupię swoje winy.
Nie powiedziała jednak o tym ani słowa. Dlaczego miałaby zwierzać się obcej
kobiecie, skoro tego rozdziału życia nie znał nawet jej były mąż ani dzieci?
Postawiła za przeszłością kropkę, a przynajmniej bardzo stara się to uczynić.
Zuzanna wypiła ostatni łyk herbaty i spojrzała na Julię z wyczekiwaniem.
– Obawiam się, że pani nie pomogę – powiedziała Julia stanowczo.
– Nie szkodzi. Przynajmniej mnie pani wysłuchała. Czuję się teraz dużo lepiej.
– Niech pani przekona Ludwika, żeby porozmawiał z psychiatrą. Uzależnienie
od astrolożki może być niebezpieczne. W tym na pewno się pani ze mną zgadza.
– Tak.
– Musi pani ustalić granice. Na to nigdy nie jest za późno.
Julia wstała, a  Zuzanna zrozumiała, że rozmowa dobiegła końca. Odłożyła
filiżankę i pożegnała się.
Kiedy Julia odprowadzała ją do drzwi, spojrzała z  bliska na jej twarz
i  zauważyła blednący siniec pod okiem, starannie zamaskowany grubą warstwą
matowego pudru.
Przeszył ją chłód.
Cztery lata temu wierzyła, że Ludwik na dobre zniknął z jej życia.
Teraz nie była już tego taka pewna.


ROZDZIAŁ 6

– Obyśmy tylko nie mieli do czynienia ze zboczeńcem, który dusi kobiety dla
przyjemności. – Danesz dmuchał do kubka z  gorącą kawą i  wyglądał na
zrezygnowanego, zresztą tak jak każdego poranka. Nienawidził wczesnego
wstawania i nie rozumiał, dlaczego jego szef tak lubi zwoływać narady o  ósmej.
Danesz osiągał pełną wydolność dopiero koło południa. – Nie została zgwałcona.
W  jej torbie było mnóstwo pieniędzy, na sobie miała biżuterię, więc możemy
wykluczyć tło rabunkowe. Była to porządna i bezproblemowa dziewczyna. Jakoś
mi się to wszystko nie podoba.
Zasmucony Bergman pokiwał głową. Kiedy morderca wybiera przypadkową
ofiarę, śledztwo zawsze jest trudniejsze. Ponadto maniak może zaatakować
ponownie.
– Trochę przypomina mi to robotę tego windowego mordercy
z dziewięćdziesiątego siódmego – dedukował Danesz. – Pamiętacie jego pierwszą
ofiarę? Akurat wracała z  banku, wypłaciła sobie pieniądze na urlop. Miała
w  torebce dwadzieścia pięć tysięcy koron. Temu facetowi nawet nie przyszło do
głowy, by tam zajrzeć. Chciał tę dziewczynę tylko zabić, nic więcej.
– Przecież dobrze pan wie, że pieniądze to nie jedyny możliwy motyw. W grę
wchodzi również zazdrość, szantaż… Na przykład dlaczego miała przy sobie
dwadzieścia pięć tysięcy, skoro tego dnia sprzedała tylko jedne witaminy dla kotów
za pięćset koron? – Bergman wstał od stołu, podszedł do okna i  wyjrzał na
zewnątrz. Poranne niebo było bladoniebieskie, a  delikatna mgła nad miastem
stanowiła obietnicę pięknego jesiennego dnia. Inspektor cieszył się, że ma biuro na
ósmym piętrze, z  widokiem na dolinę. Najciekawsze myśli przychodziły mu do
głowy, gdy ślizgał się wzrokiem po dachach okolicznych kamienic i  zębatych


konturach osiedla na horyzoncie. – Przypomnijmy sobie fakty. Co wiemy? –
kontynuował, nie przestając wyglądać za okno.
Słyszał, jak Danesz kartkuje notes i zaczyna mówić zmęczonym głosem:
– W  parku leśnym zamordowano dziewczynę. Nora Mach, wykształcenie
średnie, dwadzieścia siedem lat, wolna, przedstawicielka handlowa sklepu
internetowego z artykułami zoologicznymi. Została uduszona. Wyniki sekcji zwłok
wskazują na to, że śmierć nastąpiła dwudziestego czwartego października między
godziną dwudziestą pierwszą i  dwudziestą trzecią. W  pobliżu ofiary znaleziono
torbę z dokumentami, telefonem komórkowym, fakturami w teczce i dwudziestoma
tysiącami koron w  portfelu. Z  tego można wywnioskować, że nie było to
przestępstwo na tle rabunkowym.
– Pod warunkiem, że ta dziewczyna nie miała przy sobie innych cennych
rzeczy, mogących zainteresować mordercę – zauważył ponuro Bergman.
– Cóż mogłaby przy sobie mieć? Sprej przeciw pchłom? – rzuciła ironicznie
kapitan Rolnik, która zazwyczaj razem z  Daneszem tworzyła zespół Bergmana.
Wbrew swojemu nazwisku nie kryła niechęci do zwierząt domowych i wiejskiego
stylu życia.
Bergman wzruszył ramionami. Nie miał nastroju do żartów.
– To naszym zadaniem jest sprawdzenie, co mogła mieć przy sobie. – Spojrzał
na Danesza. – Proszę kontynuować.
– W sąsiedniej ulicy znaleziono auto, niebieskiego forda należącego do ofiary.
W  bagażniku znajdowało się sześć dziesięciokilowych worków ze żwirkiem dla
kotów, w skrytce deski rozdzielczej był zeszyt z listą zamówień. – Danesz wziął do
ręki zwykły szkolny zeszyt w linię i otworzył go. – Wydaje się, że dwudziestego
czwartego października Nora Mach miała dostarczyć towar dwóm klientom. Pani
Julii Keller przy ulicy Krokusowej miała przekazać witaminy dla kotów. Chyba tak
się stało, bo w torbie ofiary znaleźliśmy podpisane potwierdzenie odbioru. Potem
ofiara miała zawieźć żwirek do dzielnicy Hostivarz, ale nie odjechała
z Krokusowej. – Danesz na chwilę zamilkł. Pił kawę tak łapczywie, że część wylała


się na stół. Obojętnie zmiótł płyn dłonią na dywan. – To chyba wszystko, co
wiemy.
– Nie, nie wszystko. – Bergman dosiadł się do stołu obok Danesza, uważając,
by jego rękaw uniknął kontaktu z  mokrą plamą. Danesz nie przestawał go
zaskakiwać swoją niezdarnością i  niesystematycznością. Jak można tak żyć?
Chaotyczny Danesz stanowił doskonałe przeciwieństwo niezwykle dokładnego
Bergmana, któremu spokój przynosiły tylko system i  porządek. „Nie mógłbym
z nim mieszkać" – pomyślał inspektor – „i na szczęście nie muszę. Danesz to dobry
policjant i  nic więcej nie powinno mnie interesować". – Wiemy jeszcze kilka
innych rzeczy – kontynuował na głos. – Nie zapominajcie o wczorajszej wizycie
policji u rodziców ofiary.
– Jasne – przytaknął Danesz takim samym tonem jak szesnastoletnia Weronika
Truskawka. Bergman uniósł brwi, ale postanowił nie komentować słownika kolegi.
– Ofiara mieszkała z nimi. Podczas rewizji w jej pokoju nie znaleźliśmy niczego,
co mogłoby nam pomóc odkryć motyw. Od rodziców dowiedzieliśmy się
w  skrócie, że Nora była bezkonfliktowa, lubiana, spokojna i  bardzo towarzyska.
Ukończyła liceum o  profilu artystycznym, interesowała się restaurowaniem
obrazów i  rzeźb, wieczorami pomagała w  atelier jednej restauratorki i  już
trzykrotnie bezskutecznie składała dokumenty na Akademię Sztuk Pięknych. Sklep
zoologiczny traktowała jako pracę dorywczą, zanim dostanie się na studia. Do
egzaminów przygotowywała się chyba bardzo rzetelnie, bo jej szuflady pełne były
książek o  sztuce, notatek i  wycinków z  czasopism branżowych. Nie miała
chłopaka, z  ostatnim rozeszła się półtora roku temu. Podobno wyjechał i  pracuje
teraz w  Birmingham. To rozstanie ewentualnie mogłoby stanowić motyw, ale
minęło już półtora roku. Poza tym jeśli ten facet w  dniu morderstwa był
w Birmingham, to jest poza podejrzeniami. Trzeba to sprawdzić.
– Zatem proszę to sprawdzić – odparł Bergman.
– Pewka.
Tym razem Bergman nie odpuścił sobie cichego westchnienia dezaprobaty.
Kapitan Rolnik wyciągnęła z kieszeni pilnik i zaczęła szlifować krótkie paznokcie


w gładkie półkola. Bergman zastanawiał się, czy ta kobieta daje w ten sposób do
zrozumienia, że przemowa kolegi ją nudzi. Wiedział, że między jego dwojgiem
podwładnych od zawsze panuje źle ukrywana rywalizacja.
Danesz przez kilka sekund przeglądał notatki.
– Co jeszcze wiemy… Co jeszcze wiemy… Łatwo nawiązywała znajomości.
Według matki często rozmawiała na ulicy z całkowicie obcymi ludźmi. Nie miała
wrogów, a  przynajmniej rodzicom nic o  nich nie wiadomo. Jej najlepsza
przyjaciółka…
– Moment, jeszcze raz. – Rolnik odłożyła pilnik i postukała świeżo spiłowanym
paznokciem o  stół. – Często rozmawiała na ulicy z  całkowicie obcymi ludźmi –
powtórzyła, kiwając w  zamyśleniu głową. – Tę informację z  pewnością
powinniśmy zapamiętać.
– Zgadzam się – potwierdził Bergman, a  kątem oka dostrzegł, że Rolnik
wyprostowała się dumnie na krześle. Wyciągnął z kieszeni chusteczki higieniczne
i  starannie wytarł z  blatu schnące krople kawy. Nie wytrzyma ich widoku ani
sekundy dłużej!
– W  pierwszej kolejności sprawdzimy tego odtrąconego chłopaka
z Birmingham. Potem porozmawiamy z klientką Nory z ulicy Krokusowej. Jak się
nazywa? Kelner? Keller? Jedna rzecz nie daje mi spokoju. Wątpię, żeby nasza
ofiara przywiozła jej te witaminy o dziesiątej wieczorem. Według mnie przyjechała
na Babę po południu, może pod wieczór. Ale zamordowana została dopiero między
dwudziestą pierwszą a  dwudziestą trzecią. Powstaje zatem pytanie, co robiła po
wizycie u  tej Keller? Dlaczego nie pojechała do kolejnego klienta i  została na
Babie aż do wieczora? – Przesunął wzrok z Danesza na Rolnik. – Może poznała się
z kimś na ulicy, prawda, Rolnik? Ze swoim mordercą.
Pomimo iż w  centrum miasta rozlegał się hałas dnia powszedniego, w  ulicy
Krokusowej panowała senna, niemal prowincjonalna atmosfera. Bergman bez
problemu potrafiłby sobie wyobrazić zamieszkanie w  takim miejscu. Nie lubił
brudu i rumoru zatłoczonych miejskich ulic – właśnie dlatego wyprowadził się na


gospodarstwo w  Kozich Górach. Słoneczna dzielnica Baba z  mnóstwem dużych
ogrodów była jednak całkiem inna niż zadymiony, klaustrofobiczny Żiżkov, na
którym Bergman spędził dużą część życia. Podobało mu się tutaj. Oczywiście
kiedy nie myślał o tym, że kilkadziesiąt metrów stąd została zamordowana młoda
kobieta.
Dom numer dwadzieścia pięć, w  którym mieszkała Julia Keller, był
najmniejszy i  najbardziej zaniedbany z  całej ulicy. Mimo to nie można było
odmówić mu pewnego uroku. Uwagę inspektora przykuły drewniane drzwi
z  oryginalnym witrażem i  ciekawie zaprojektowany balkon z  oknami na całą
ścianę. Zielony płot podupadał, podobnie jak słupki furtki. Bergman przypomniał
sobie, że kiedy jechał tędy przedwczoraj, na obu słupkach siedziały koty.
Przypomniał sobie również kobietę, która wyjrzała przez okno, a  na widok jego
auta szybko schowała się za firankę. Wcisnął dzwonek, zastanawiając się, czy to
właśnie ta kobieta przyjdzie mu otworzyć.
Tak, to była ona. Natychmiast poznał twarz z  wyraźnie wystającymi kośćmi
policzkowymi i  szpiczastą brodą. Julia Keller mogła mieć około pięćdziesięciu
pięciu lat, a w młodości z pew nością była bardzo piękna. Najwyraźniej należała do
kobiet, które nie są świadome swojej urody lub nie przywiązują do niej zbytniej
uwagi, ponieważ wcale nie próbowała jej podkreślać. Była bez makijażu i biżuterii,
a  równe włosy związała z  tyłu głowy zwykłą gumką. Jak na swój wiek miała
wyjątkowo szczupłą i silną sylwetkę, lecz maskowała to luźną koszulą i szerokimi
płóciennymi spodniami. Nie było w niej nic wyzywającego, ale mimo to Bergman
wiedział, jak bardzo musi pociągać mężczyzn. Zresztą wzrok inspektora również
spoczął na jej twarzy dłużej niż było to konieczne i uprzejme.
– Julia Keller?
– Tak. W czym mogę pomóc? – Miała dokładnie taki głos, jakiego się u niej
spodziewał: nisko osadzony i kulturalny.
– Inspektor Józef Bergman, policja kryminalna. – Pokazał jej odznakę. – Czy
mogę z panią porozmawiać?


– W sprawie Klary? – spytała.
– Dlaczego pani tak sądzi?
– No… Pomyślałam, że może coś przeskrobała przez długi i… – Nie
dokończyła i pokręciła głową. – Proszę o tym zapomnieć. O czym chce pan ze mną
rozmawiać?
– Kim jest Klara? – zadał konieczne pytanie uzupełniające.
– No przecież moją córką. – Uśmiechnęła się z  ulgą, a  jej zielone oczy
rozbłysły. – Skoro pan nie wie, kim jest Klara, to z pewnością nie przychodzi pan
z jej powodu, prawda?
– Nie, ale przyznaję, że bardzo mnie pani zaciekawiła. Może zechciałaby mi
pani powiedzieć, w jakie kłopoty się wplątała? – spytał trochę żartobliwym tonem.
Julia natychmiast spoważniała.
– Nie. To prywatna sprawa.
– Żartowałem – wyjaśnił Bergman bez uśmiechu. – Lecz powód mojej wizyty
bynajmniej nie należy do wesołych. Wręcz przeciwnie. Czy mogę wejść?
Znów obejrzała się do ciemnego przedpokoju i uniosła ku inspektorowi twarz
pełną napięcia.
– A może usiądziemy w ogrodzie? Jest tak pięknie…
Nie protestował, ale ciekawiło go, dlaczego Julia Keller nie chce wpuścić go do
domu. Tyle że, jak już słusznie zauważyła, inspektor nie ma prawa naruszać jej
prywatności. Nie jest o  nic podejrzana. „Na razie" – dodał Bergman w  duchu
ponuro.
– Akurat zrobiłam kawę. Napije się pan?
– Bardzo chętnie. Poproszę.
Bez słowa obróciła się na pięcie i – chyba po to, by nie przyszło mu do głowy
wejść za nią do środka – zamknęła mu drzwi przed nosem. Bergman stał na
krzywych kamiennych schodach i próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś
potraktował go tak nieuprzejmie. Wydaje się, że Julia Keller ma coś do ukrycia.


Ale mogą to być tylko brudne naczynia lub bałagan. Inspektor wiedział, że nie
powinien być przesadnie podejrzliwy.
Po pięciu minutach kobieta wyszła z  kutą srebrną tacą, na której dźwięczały
filiżanki z delikatnej porcelany. Bergman nie był wielkim znawcą, ale przeczuwał,
że to dość cenne okazy. Czy Julia wyciągnęła dla niego swoje najlepsze naczynia?
Próbuje pokazać, że prowadzi dom na odpowiednim poziomie, pomimo iż jej córka
jest prawdopodobnie zadłużona po uszy?
– Pan wciąż tutaj? – Uniosła brwi. – Myślałam, że pójdzie pan usiąść za dom.
Szedł za nią po żwirowej ścieżce do zarośniętego ogrodu.
– Nie lubię chodzić sam po czyimś terenie.
Obejrzała się za siebie i posłała mu ironiczny uśmieszek.
– Akurat!
– Oczywiście jeśli nie chodzi o parcele osób podejrzanych.
– To oznacza, że mnie o nic pan nie podejrzewa. – Nakryła drewniany stolik
obrusem i wskazała Bergmanowi krzesło. – Świetnie. Kamień spadł mi z serca!
Tym razem to Bergman nie był pewien, czy ta kobieta mówi poważnie, czy
żartuje. Żeby nie musieć odpowiadać, rozejrzał się po zaniedbanym ogrodzie.
Gałęzie krzaków rozrastały się na wszystkie strony, a  trawa sięgała niemal do
kolan. Czuł się jak w scenografii Królewny Śnieżki.
– Widzę, że prace ogrodowe nie należą do pani hobby. Jeśli nie zacznie pani
działać, wkrótce całkiem to pani zarośnie.
Uśmiechnęła się.
– Mnie się ten styl podoba.
– Naprawdę? Dlaczego przynajmniej nie skosi pani trawnika? – Lecz
natychmiast uświadomił sobie, że trzycentymetrowa murawa odebrałaby temu
ogrodowi znaczną część uroku.
– Dywan mam w domu. Nie muszę go mieć też tutaj. – Zdecydowanym ruchem
zamieszała kawę. – Córka się odgraża, że to wykosi, ale według mnie angielskie
trawniki są obrzydliwe.


Teraz to on się uśmiechnął.
– Przyzwyczaiłaby się pani.
– Oczywiście. Człowiek przywyknie do wszystkiego. Nawet do więzienia. Ale
nie chcę się przyzwyczajać. Kiedy coś mi się nie podoba, staram się dopasować to
do swojej wizji. To znaczy… ostatnio tak robię. Nie zawsze taka byłam.
W jej głosie zabrzmiała twarda nuta. Bergman stwierdził, że dotknął czułego
miejsca, choć niezbyt rozumiał, jak uwaga o trawniku mogła jego rozmówczynię
tak zdenerwować. Wolał zmienić temat.
– Przejdźmy do rzeczy. Przyszedłem tu z powodu kobiety, która dwudziestego
czwartego października przywiozła pani towar ze sklepu zoologicznego.
Twarz Julii się rozluźniła.
– Co chciałby pan o  niej wiedzieć? Nie znam jej. Po raz pierwszy robiłam
zakupy przez Internet.
– O której godzinie przyjechała?
– Chyba o  siódmej wieczorem. Nie, piętnaście po siódmej. Akurat zaczynały
się wiadomości.
– Jak długo u pani była?
– Pięć minut. Dała mi tylko witaminy dla kotów, wzięła pieniądze i wyszła.
– Czy przyjechała autem?
Julia wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Nie wyglądałam za nią. Od razu poszłam oglądać wiadomości. –
Napiła się kawy i spojrzała pytająco na Bergmana. – Co ta kobieta zrobiła? Okradła
jakiegoś klienta? Zawsze bałam się zakupów przez Internet. Albo trzeba dać obcej
osobie numer swojej karty płatniczej, albo otworzyć drzwi do swojego domu
i zapłacić w gotówce. Ani jedno z tych rozwiązań zbytnio mi się nie podoba.
– Została zamordowana.
Julia gwałtownie odłożyła filiżankę na skraj podstawki, a kawa wylała się jej na
kolana.
– C-co?


– Wczoraj rano znaleziono jej ciało. Więcej szczegółów nie mogę pani ujawnić
ze względu na prowadzone czynności śledcze. Prawdopodobnie pani ostatnia
widziała ją żywą. Oprócz mordercy, oczywiście.
– To stało się tutaj, prawda? W naszym lasku.
– Dlaczego pani tak uważa?
– Wczoraj widziałam tu radiowozy. Nigdy wcześniej nie było tu tylu glinia…
Hm. Policjantów.
Bergman zamyślił się na krótką chwilę. Ile szczegółów może jej zdradzić?
W końcu skinął głową.
– Ma pani rację. Stało się to tutaj. Proszę mi powiedzieć, o czym rozmawiała
z panią ta kobieta?
– Prawie o niczym. Chociaż… Pytała, czy jestem tą Julią Keller z czasopisma
„Czeskie atelier". Twierdziła, że czyta moje artykuły. Wyglądało to tak, jakby
chciała ze mną podyskutować, ale zbyłam ją. Wie pan, pracuję w  tej branży już
długo i  czytelnicy kojarzą moje nazwisko. Ludzie często pytają mnie o  pracę,
wszyscy zadają te same pytania, a mnie już dość męczy powtarzanie w kółko tego
samego.
– Była sama?
– Tak. O  ile nikt nie czekał na nią przed domem. Już mówiłam, że nie
wyglądałam po jej wyjściu przez okno. Do głowy by mi nie przyszło… – Zamilkła
i zaczęła rytmicznie pocierać dłonią plamę na spodniach. – Coś strasznego.
– Zatem nie wspomniała, czy zamierza odwiedzić tego dnia jeszcze jakichś
klientów.
– Nie. Chociaż proszę poczekać… Właściwie tak! Kiedy szukałam drobnych,
powiedziała, że teraz musi jechać z tym cholernym żwirkiem dla kotów na drugi
koniec Pragi. Nawet nie odpowiedziałam, chciałam się jej szybko pozbyć. Właśnie
zaczynały się…
– Wiadomości. Rozumiem. – Bergman jednym łykiem dopił kawę i  wstał. –
Dziękuję za informacje, pani Keller. Bardzo mi pani pomogła.


Spodziewał się, że kobieta też wstanie i  odprowadzi go do furtki, lecz ona
wciąż siedziała, wpatrując się w  niego pustym wzrokiem. Twarz miała białą jak
kartka papieru.
– Czy coś się stało? – spytał, przechylając z troską głowę.
– Czyli zamordowali ją, gdy stąd wychodziła?
– Prawdopodobnie. Do kolejnego klienta już nie dotarła.
– Ale przecież lasek musiał być o  tej porze pełen ludzi! Cała dzielnica
wyprowadza tam psy!
– Stało się to później.
– Później?
– Może mogłaby mi pani jeszcze powiedzieć, czy tego wieczora lub tej nocy
zauważyła pani coś podejrzanego. Nie widziała pani kogoś wychodzącego z lasu
między dwudziestą pierwszą a  dwudziestą trzecią? O  ile wiem, jedyna droga
z  lasku prowadzi właśnie na ulicę Krokusową. Może akurat wyjrzała pani przez
okno i… Proszę się zastanowić. To może być ważne.
Zbladła jeszcze bardziej. Dolna warga trochę jej zadrżała, ale szybko ją
przygryzła.
– Nie. Niczego nie widziałam. Nawet nie mogłam widzieć, bo o tej porze już
spałam – odparła cicho, nie patrząc inspektorowi w oczy.
Józef Bergman założyłby się o swoją kolekcję podstawek pod piwo, że kłamała.
Kiedy z głośnym skrzypnięciem zamknęła się za inspektorem furtka, Julia zaczęła
układać filiżanki i cukiernicę na srebrnej tacy. Dlaczego on tak przenikliwie na nią
spojrzał, zanim wyszedł? Na pewno zorientował się, że coś przed nim ukrywa. Ale
jeśli Julia nie chce sobie komplikować życia, nie powinna być wobec niego
szczera. W nocy z dwudziestego czwartego na dwudziestego piątego października
tak naprawdę nie zmrużyła oka. Jakby niemal przeczuwała, jaki dramat rozgrywa
się kilkaset metrów od jej domu… Spędziła przy oknie mnóstwo czasu
i rzeczywiście widziała coś podejrzanego, coś bardzo podejrzanego – poprawiła się
w duchu. Wprawdzie zdarzyło się to dużo później niż między dziewiątą a jedenastą


wieczorem, ale mimo to chyba powinna była o tym wspomnieć. Problem w tym, że
nie miała najmniejszej ochoty zwierzać się akurat policjantowi. Gdyby wyjawiła,
że po jej ogrodzie o  wpół do drugiej w  nocy błąkał się intruz, ten przebiegły
inspektorek przyczepiłby się do niej i już nie dałby jej spokoju. Wystarczy, że jest
ostatnią osobą, która widziała tę dziewczynę żywą. „Oprócz mordercy" – poprawiła
się ponownie. Policję zdecydowanie należy trzymać jak najdalej od siebie. Dziś
jesteś świadkiem, jutro oskarżonym. Julia powtórzyła tę myśl na głos, pokiwała
głową i ruszyła po żwirowej ścieżce w stronę domu. Z pewnością nie potrzebuje
jeszcze kłopotów z wydziałem kryminalnym. Bergman lub któryś z jego sługusów
zaraz zaczęliby się jej pchać do domu, a to było ostatnie, o czym Julia marzyła. Nie
chce mieć z  policją nic wspólnego. Bo kimkolwiek był nocny gość w  ogrodzie,
z pewnością przyszedł tam tylko po to, by położyć pod świerkiem pułapkę na koty.
Z morderstwem w lasku ten łajdak nie miał nic wspólnego. Na pewno nie.
A dlaczego nie?
Rozejrzała się po zarośniętym ogrodzie, a  dobrze znana gęstwina wyglądała
nagle złowrogo. Przypływ irracjonalnego strachu zmusił ją, by przyśpieszyła.
A jeśli z krzaków ktoś ją obserwuje?
Wbiegła do domu, zatrzasnęła za sobą drzwi i dwa razy przekręciła klucz.


ROZDZIAŁ 7

Pokój Weroniki Truskawki mieścił się na górnym piętrze domu rodzinnego, tuż pod
dachem. W  zimie nie dało się go porządnie ogrzać, a  w  lecie panował w  nim
nieznośny upał, ale Weronika sama wybrała to pomieszczenie i  lubiła je.
Odpowiadało jej, że śpi z  dala od rodziców. Ojciec i  matka zazwyczaj spędzali
wieczory w  salonie na parterze i często prowadzili ze sobą głośne debaty. Kiedy
Weronika zamykała się na poddaszu, dzieliło ją od nich puste pierwsze piętro, a ich
krzyki docierały do niej stłumione. Kiedy nasunęła na uszy słuchawki, iluzja tego,
że jest w domu sama, była niemal doskonała.
Teraz siedziała na dywanie przy przeszklonych drzwiach prowadzących na
miniaturowy balkonik i  przez metalową poręcz obserwowała okolicę. W  głębi
domu rodzice znów podnosili głosy.
– Wracam z pracy głodny jak ruska wycieczka, a ty zamiast kolacji dajesz mi
piętkę z  pasztetem! Pokaż mi faceta, który by coś takiego wytrzymał? Ciągle
chodzisz nawalona, a w łóżku lepiej bawiłbym się z dmuchaną lalką niż z tobą.
– Coś ty powiedział?
– Prawdę. Chcesz usłyszeć jeszcze jedną? Już nawet ten seks z  tobą jest do
niczego.
– I kto to mówi! Dwa razy stękniesz i za pięć minut jest po wszystkim.
– Wiesz co, pocałuj mnie w dupę.
– A kiedy ty ostatnio całowałeś moją dupę? Mów! Odpowiedz na to pytanie.
Bach! Cios, który wylądował na twarzy matki, było słychać aż na poddaszu.
Tuż potem Joanna Truskawka rozpłakała się głośno, a  zniesmaczona Weronika
postawiła oczy w słup.


Nie potrafiła żałować matki ani nienawidzić ojca, bo zbyt często bywała
świadkiem takich scen. Jedyne uczucie, jakie ją ogarnęło, to potworna samotność.
Rodziców w  ogóle nie obchodziło to, że przedwczoraj ich jedyna córka znalazła
kilkadziesiąt metrów od domu zamordowaną kobietę. Podrażniona matka
powiedziała jej tylko:
– Mówiłam ci, żebyś nie chodziła do tego lasu. Nie możesz biegać po ulicach?
Ojciec stwierdził, że tam zawsze była melina – przecież nie tak dawno ktoś
załatwił tam kochankę jakiegoś bogacza. Potem, przy kolacji, Juraj Truskawka,
zaatakował córkę:
– Po kiego diabła dzwoniłaś po gliny? Nie mogłaś stamtąd po prostu uciec
i trzymać gęby na kłódkę? Już widzę, jak zaraz będą się nam pałętać po domu psy.
Tylko tego mi brakowało. – A po chwili: – Zeznawałaś już? O co cię pytali?
Weronika odpowiedziała cicho, że złożyła zeznania od razu, rano w lasku. Nie
rozumiała, dlaczego nikt jej nie obejmie i nie spyta, jak się czuła, kiedy znalazła
zamordowaną kobietę, czy się bała i kto ją uspokoił. Teraz z grymasem na twarzy
pomyślała, że to dla nich typowe: rodzice zawsze troszczą się przede wszystkim
o siebie. „Nie zmartwiliby się zbytnio, nawet gdyby ktoś udusił mnie" – stwierdziła
Weronika i  zaczęła uparcie obgryzać paznokieć palca wskazującego lewej ręki.
„Leżałabym pod płachtą w  kostnicy, a  oni by się tu wykłócali i  bili. Nie
brakowałoby im mnie. W ich życiu nic by się nie zmieniło. Nic".
Włączyła muzykę, ale nawet przez rytm dudniący w słuchawkach przebijał się
krzyk z parteru. Już wiedziała, co będzie potem: wzajemne przepraszanie, a potem
skrzypienie łóżka w sypialni na pierwszym piętrze. Weronika czasem zastanawiała
się, czy nie byłoby lepiej, gdyby jej rodzice umarli lub po prostu zniknęli z tego
świata. Jej samotność nie zwiększyłaby się ani trochę, a  jako bonus zyskałaby
spokój i wolność.
Wstała i kopnięciem zatrzasnęła drzwi pokoju, które czasem same się otwierały.
Jeszcze bardziej podkręciła głośność w  słuchawkach. Za chwilę przyjdzie po nią
Dawid, a  wszystko inne przestanie się liczyć – rodzice mogą się tu nawet


pozabijać. Wprawdzie Weronika miała dopiero szesnaście lat, ale już marzyła
o  poważnym związku, a  nawet o  dziecku, choć jej myślenie było dość naiwne.
Gdyby urodziła dziecko, wreszcie miałaby kogoś, kto bezwarunkowo kochałby ją
taką, jaka jest. Na świecie pojawiłaby się istota, która Weroniki potrzebuje. Upojna
wizja… Pierwszego chłopaka miała rok temu. Była to tylko nieprzyjemna próba,
która nigdy więcej się nie powtórzyła, ale odpowiedzialna dziewczyna od razu
poprosiła ginekologa o  antykoncepcję. Tabletki poprawiły jej skórę i  czuła się
dzięki nim doroślejsza. Ale teraz igrała z myślą, że je odstawi.
Dawid zatrzymał się na chodniku po drugiej stronie ulicy i  schylał się po
kamyczek, żeby rzucić nim w  jej okno. Nie otworzyła od razu. Stała za firanką
i korzystała z tego, że może patrzeć na swojego chłopaka, kiedy on jej nie widzi.
Nie był typowym przystojniakiem, ale Weronice się podobał – miał delikatne
kobiece rysy, ciemne włosy i  przejrzyste niebieskie oczy. O  jego życiu nie
wiedziała prawie nic. Wyjawił jej tylko, że przed nią chodził z  dużo starszą
dziewczyną, właściwie już kobietą, ale związek nie wytrzymał próby czasu.
Pochodził z  dużo biedniejszej rodziny niż Weronika. Mieszkał w  małym
mieszkaniu z  bezrobotną matką i  trojgiem rodzeństwa i  pracował w  sklepie
akwarystycznym na przedmieściach. Wprawdzie zarabiał tylko najniższą pensję,
ale miał kontakt ze zwierzętami, które – jak twierdził – kochał bardziej niż ludzi.
Weronika poznała go dwa tygodnie temu w nocnym tramwaju numer 54, zaledwie
parę godzin po tym, jak ojciec podczas kłótni oblał matkę wrzącym rosołem. Matka
z makaronem we włosach pojechała taksówką na pogotowie, a płacząca Weronika
uciekła z domu. Chciała tułać się do świtu, jak już wiele razy wcześniej, a potem
wrócić do cichej willi. Lecz tym razem spotkała dziewiętnastoletniego Dawida.
Odprowadził ją do domu, a potem kilka razy odwiedził, zazwyczaj wieczorem lub
w nocy. Uśmiechnęła się na myśl, że jeszcze nigdy nie widzieli się w świetle dnia.
Wydawało się jej to niezmiernie romantyczne.
Na palcach wyszła z  pokoju, a  idąc na dół, z  zadowoleniem zauważyła, że
rodzice zamknęli się już w sypialni. Świetnie, przynajmniej nawet nie zauważą, że


się wymknęła. Po morderstwie w  lasku prawdopodobnie nie wypuściliby jej
z domu po zmroku.
Usiadła obok Dawida na krawężniku w kręgu żółtego światła latarni, a kiedy
otarła się ramieniem o  jego łokieć, zadrżała z  oczekiwania. Długie pocałunki
w ciemności pod przerośniętymi krzakami już przestały jej wystarczać. Chciała żyć
jak dorosła. Najchętniej otwarcie spytałaby Dawida, czy dziś zamiast spaceru nie
wolałby się z nią kochać.
– Widziałeś kiedyś trupa? – rzuciła zamiast tego i niedbale przeniosła gumę do
żucia z jednego kącika ust do drugiego. Już przynajmniej trzykrotnie opowiedziała
Dawidowi przez telefon, jak znalazła zamordowaną kobietę, ale musiała znów
wrócić do tego tematu. Miała wrażenie, że to przerażające przeżycie uczyniło z niej
kogoś wyjątkowego i że powinna należycie to wykorzystać, ponieważ poza tym nie
ma w niej nic intrygującego.
– Nie. – Dawid spojrzał jej badawczo w oczy. – Krzyczałaś?
Pokręciła głową.
– Ani trochę. Podeszłam obejrzeć ją z bliska, ale to było głupie. Teraz ciągle mi
się śni. Wyglądała strasznie. Te wyszczerzone zęby… – Zamilkła.
– To już przeszłość. – Objął ją w pasie.
Weronika przycisnęła się do niego z wdzięcznością, ale było jej trochę przykro,
że Dawid o nic jej nie wypytuje. Jakby nawet jego w ogóle nie interesowało, co
przydarzyło się jej przedwczoraj.
– Stało się to tej nocy, kiedy ostatnio mnie odwiedziłeś – rzuciła znacząco.
Tamtego wieczora Dawid przyszedł bardzo późno. Weronika już leżała w  łóżku.
Rzucił jej kamyczkiem w  okno, ale ona nie mogła do niego wyjść, bo słyszała
rodziców na korytarzu. Tylko mu pomachała i uzgodnili, że zadzwonią do siebie.
Potem Dawid odjechał.
– I co z tego?
– Nie spotkałeś nikogo w  drodze do auta? To mógłby być morderca. –
Podekscytowana wytrzeszczyła oczy. – Przypomnij sobie, Dawidzie! Może go


widziałeś! Powiedzielibyśmy o tym temu gliniarzowi.
– Głupia jesteś. – Spojrzał na nią z ukosa. – Dzwonić do gliniarza – powtórzył
prześmiewczo i prychnął wściekle. – Jeśli zwrócisz na siebie uwagę glin, od razu
zaczną cię podejrzewać. Myślisz, że oni naprawdę prowadzą jakieś śledztwa?
Bzdura. Szukają kogoś, kogo można oskarżyć, i zamykają sprawę jak najszybciej,
żeby dostać premię.
– Dlaczego mieliby podejrzewać mnie? Przecież to ja znalazłam tego trupa.
Jestem świadkiem koronnym – dumnie wypowiedziała słowa zasłyszane
w serialach kryminalnych.
– To jeszcze nie znaczy, że nie mogłaś załatwić tej babki.
– Robisz sobie ze mnie jaja.
Mrugnął do niej.
– Jasne, że robię. Ale faktem jest, że policja często posyła za kratki niewinnych
ludzi.
– Tak mylisz?
– Nie myślę. Wiem.
– Od kiedy? – spytała, ale ponieważ Dawid nie odpowiadał, wzruszyła
ramionami. – Mnie wydaje się to dość dziwne. Ten inspektor wydawał się
sympatyczny…
– Tak? Jeśli tak ci się spodobał, to zacznij z nim chodzić.
Roześmiała się.
– Proszę cię, mógłby być moim ojcem. Pięćdziesięcioletni dziadek. – Znów się
zaśmiała, ale zabrzmiało to nienaturalnie.
Dawid wstał.
– To co robimy? – Dał jasno do zrozumienia, że już nie chce rozmawiać
o morderstwie, a Weronika zrozumiała, że w jego oczach jej atrakcyjność po tym,
jak znalazła trupa, bynajmniej nie wzrosła.
– Mnie to obojętne. – Westchnęła znudzona. – Możemy iść do ogrodu sąsiadki
na jabłka. W ogóle ich nie zrywa. Spadają na trawę i gniją. Chcesz?


Dawid przytaknął. Kusiło go bycie z  Weroniką sam na sam w  jakimś
ustronnym miejscu. Już zaczynał się z nią trochę nudzić. Ciągle te gadki o trupie
i o śledztwie! Mówiła, jakby po maturze chciała wstąpić do policji. Przecież była
jeszcze dzieckiem, a  on nie wiedział, czy nie powinien się z  nią rozejść. Ale
zawsze, gdy tylko o tym myślał, czuł ucisk w klatce piersiowej, a gardło zaciskało
mu się z  powodu uczucia, którego dotychczas nie znał zbyt dobrze – uczucia
niezastąpionej straty. Weronika z  tym swoim dziecięcym, okrągłym noskiem
i  przedwcześnie poważnymi bursztynowymi oczami była po prostu rozkoszna.
Dzieciństwo, dojrzewanie i kobiecość przenikały się w niej w sposób, obok którego
niewielu mężczyzn przeszłoby obojętnie. A  Weronika to wiedziała – musiała
wiedzieć, bo dlaczego tak wwierca się oczami pod skórę mijanych facetów, jakby
testowała siłę swojego spojrzenia? Dawid zacisnął w  kieszeni ręce w  pięści. Po
prostu zakochał się w kobiecie-dziecku, ale wciąż starał się zapanować nad swoimi
uczuciami. Wiedział, że kiedy otworzy się przed Weroniką i  powie jej o  sobie
wszystko, może to oznaczać koniec ich związku. Czy jest na tyle dojrzała, by mógł
położyć na jej barki ciężar własnej klęski?
Przeszli przez starannie utrzymany ogród Truskawków i  przeskoczyli przez
niskie druciane ogrodzenie na teren Julii Keller. Porastała go dzika i  chaotyczna
zieleń. Gałęzie drzew uginały się pod ciężarem jabłek aż do ziemi. Trawa
w  niektórych miejscach sięgała Weronice aż do pasa, a  krzaki dzikiej róży
wczepiały się jej w nogawki. Dziewczyna stanęła pod najwyższą jabłonią, zerwała
dwa duże owoce i podała jeden Dawidowi. Chciwie wgryzła się w swoje jabłko,
a zimny sok ściekał jej po brodzie i kapał na kurtkę.
– Usiądziemy tam? – Wskazała na miejsce otoczone z trzech stron krzewami.
Tu będą mieć prywatność. Wątpiła, by Julia chodziła tu po zmroku. Widywała ją
zawsze o szóstej po południu, o tej porze sąsiadka karmiła koty, a potem wracała do
domu i już nie wychodziła do ogrodu. „Pewnie boi się po zmroku" – stwierdziła
Weronika. Spojrzała na dom Julii i  zauważyła, że we wszystkich oknach jest
ciemno. Potem na parterze mignął stożek światła, jakby ktoś chodził tam z latarką.
Wywaliło bezpieczniki? Weronika zastanowiła się nad tym przez chwilę.


Było jej trochę żal Julii. Wiedziała od rodziców, że sąsiadka jest postrzelona
i  samotna. Mąż się z  nią rozwiódł, a  dzieci uciekły. Ona, Weronika, jest w  dużo
lepszej sytuacji. Ma chłopaka i obrońcę. Spojrzała na Dawida.
– Mogę cię o coś zapytać?
Kiedy nie odpowiadał, kontynuowała:
– Traktujesz naszą znajomość poważnie?
– Jasne.
– Jak bardzo?
– O tak! – Odrzucił niedojedzone jabłko, nachylił się nad nią i powoli położył
ją w wysokiej trawie. Potem zaczęli się całować. Przywarła do niego i pomyślała,
co powiedzieliby jej rodzice, gdyby ją teraz widzieli. Należałoby się im, żeby
zaszła z  Dawidem w  ciążę. Może wtedy wreszcie zaczęliby troszczyć się o  jej
uczucia i nauczyliby się rozmawiać z nią, a nie tylko mówić do niej.
Nagle Dawid ją puścił. Podniósł się na łokciach i  wpatrywał się w  krzaki.
Zaskoczona Weronika zauważyła, że ciemnoniebieski zmrok zmienił się w czarną
jak atrament ciemność. Jak długo tam leżą? Pół godziny? W  objęciach Dawida
zazwyczaj traciła poczucie czasu.
– Co się dzieje? – spytała.
Zasłonił jej ręką usta.
– Ciszej! Ktoś tu idzie.
Żołądek ścisnął się jej ze strachu. Teraz ona również słyszała szelest kroków
w trawie. Zbliża się Julia, któżby inny? Zobaczy ich tu i zadzwoni do jej rodziców,
by powiedzieć im, w jakiej sytuacji i z kim zastała ich córkę. Weronika próbowała
odepchnąć Dawida, ale nie wypuścił jej.
– Nie ruszaj się do cholery!
Posłusznie usiadła z powrotem na trawie. Dobra, niech Julia ich znajdzie. Może
nawet nie byłoby tak źle, gdyby rodzice dowiedzieli się, że ich szesnastoletnia
córka ma chłopaka, z którym tarza się w ogrodzie sąsiadki. Przynajmniej zyskałaby
trochę uwagi, której ostatnio w ogóle jej nie poświęcali.


– Może jeśli będziemy cicho, to nas nie zauważy – szepnął Dawid. Wargami
dotykał przy tym jej ucha. Zadrżała, ale nie ze strachu, tylko z  wcześniej
nieznanego podniecenia.
Potem między krzakami pojawiła się ciemna sylwetka. Męska sylwetka.
Weronika wydała z  siebie zduszony krzyk. Do ogrodu Julii przyszedł złodziej.
Przypomniała sobie światło latarki, ślizgające się po ścianach pokoju.
Najprawdopodobniej już był w domu i łup ma przy sobie. Zobaczy ich tu i zabije,
żeby nie mogli zeznawać przeciw niemu! Widziała już tyle filmów kryminalnych,
że w  jej głowie natychmiast zaczął się rozgrywać przerażający scenariusz.
Mężczyzna pochylił się, jakby szukał czegoś w trawie. Zaklął. Głośno sapał i coraz
wścieklej rozgarniał gałęzie krzewów. Weronice tak szczękały zęby, że gdyby
intruz na chwilę przestał się ruszać, na pewno by to usłyszał. Tyle że mężczyzna
miał całkiem inne problemy. Może schował coś w ogrodzie Julii, a teraz nie może
tego znaleźć? Zakopał tam skradzione pieniądze?
Po kilku minutach się wyprostował. Uderzył pięścią w  pień drzewa i  znów
zaklął. Stał jakieś dwa-trzy metry od Weroniki. W  ciemności nie widziała jego
twarzy. Sylwetka wydała się znajoma, ale nie potrafiła jej z nikim skojarzyć. Może
to były mąż Julii? Ale czego by tu szukał? Podobno rozeszli się skłóceni i  nie
utrzymują ze sobą kontaktu.
Mężczyzna powoli się oddalał. Kiedy zniknął im z  oczu, Weronika szepnęła
przez zaciśnięte zęby:
– Ale mnie przestraszył. Ciekawe, po co tu przyszedł?
– Chyba tu mieszka, nie? Przyszedł po coś i nie mógł tego znaleźć – stwierdził
Dawid i znów zamierzał objąć dziewczynę. – Całe szczęście, że nas nie zauważył.
Trzeba było się tak nie wiercić! Mam nadzieję, że nie wróci tu za chwilę z latarką.
Weronika się odsunęła. Nie dawało jej spokoju, czego ten mężczyzna szukał
w ogrodzie Julii.
– Nie mieszka tu. Tego jestem pewna. Sąsiadka mieszka sama. Byłam u  niej
wiosną, kiedy zgubiłam klucze i czekałam na rodziców. – Na chwilę zamilkła. –


Zauważyłeś, że kiedy tu przyszliśmy, ktoś chodził po domu z  latarką? Chyba
właśnie widzieliśmy złodzieja. Albo… – Zaczęła się cała trząść. – Albo to był ten
morderca z lasku!
– Chyba masz zbyt bujną fantazję, skarbie.
– W sumie wyglądał bardziej jak złodziej – myślała Weronika na głos. – U Julii
jest co ukraść. Kiedy u niej byłam, dała mi truskawki z bitą śmietaną i pozwoliła
przymierzyć mi swoje bransolet ki, kolczyki i  tak dalej. Ma mnóstwo biżuterii.
Wszystko oryginalne, żadnych podróbek. Złoto, kamienie szlachetne. Pokazała mi
na przykład bransoletkę z osiemnastego wieku. Podobno dziedziczy się ją u nich
w rodzinie z matki na córkę. Była serio boska. Potem przymierzyłam jeszcze jedną
bransoletkę, którą dostała prababcia Julii, kiedy urodziła pradziadkowi dziesiąte
dziecko. Romantyczne, co? Też chciałabym mieć dziecko – dodała znacząco
i spojrzała Dawidowi w oczy. Nie zareagował w żaden sposób, więc kontynuowała:
– Kiedy opowiadałam potem o  tym rodzicom, zabronili mi tu przychodzić.
Twierdzą, że Julia jest szurnięta. – Zaśmiała się. – Tata miał tak przerażoną minę,
jakby się bał, że zaciągnie mnie do piwnicy, poderżnie mi gardło, a potem upiecze
mnie na grillu.
Dawid znów nachylił się do Weroniki, jakby miał już dość jej gadania i chciał
ją uciszyć. Tym razem całowali się poważnie i  w  skupieniu. Dziewczyna
zapomniała o  tajemniczym mężczyźnie i  swojej sąsiadce. Nawet problemy
z rodzicami ulotniły się z jej głowy.
– Kocham cię – szepnęła Dawidowi, kiedy puścił ją po długiej chwili.
– Kocham cię – powtórzył po niej. Jeszcze nigdy nikomu tego nie powiedział.
– Chciałabym uciec z tobą z domu. Nie musiałabym chodzić do szkoły, a ty do
pracy.
– Zwariowałaś? A z czego byśmy żyli?
– Załatwiłabym coś na początek. Tata zawsze ma w  szafie pod ubraniami
dziesięć tysięcy. Kiedy część wyda, zawsze to uzupełnia. Nazywa to pieniędzmi na
wszelki wypadek. Zabrałabym mu je.


Dawid zaśmiał się z jej naiwności. Wprawdzie w oczach czasem błyskała jej
kobiecość, ale mimo to wciąż była dzieckiem, niemającym pojęcia o  wartości
pieniędzy.
– Dziesięć kawałków? To wystarczyłoby nam góra na miesiąc, dziewczynko.
Zamiast odpowiedzi westchnęła smutno.
– Dlaczego chcesz uciekać z domu? Ojciec cię bije?
Nie przypominała sobie, żeby rodzice kiedykolwiek ją uderzyli. Ojciec i matka
toczyli między sobą niekończące się bitwy, które tak ich wyczerpywały, że na
komunikację z  córką nie wystarczało im czasu i  energii. Weronika nienawidziła
pustego, znudzonego wzroku, który pojawiał się na twarzy matki zawsze, gdy
córka zaczynała opowiadać jej przeżycia ze szkoły lub spotkań z przyjaciółkami.
Weronika czuła się jak mebel, do którego rodzice wprawdzie się przyzwyczaili, ale
z którego nie korzystają zbyt często i może nawet nie zauważyliby, gdyby pod ich
nieobecność ktoś go wyniósł. Poczucie zbyteczności bolało córkę bardziej, niż
zabolałoby kilka klapsów.
– Tak – skłamała. Chciała, żeby Dawidowi było jej żal.
Nachylił się do niej.
– Przykro mi.
Objęła go mocno.
– Gdybyś ty też skombinował trochę kasy, moglibyśmy uciec. Chociaż na kilka
miesięcy. Potem wrócimy. Życzyłabym rodzicom, żeby szaleli ze strachu.
Interesują ich tylko moje oceny. Moje wyniki. Nigdy nie spytają, czy jestem
szczęśliwa. Kiedy zwieję, zrozumieją, że nie byłam szczęśliwa. – Zamilkła i przez
chwilę dopracowywała w duchu swój plan. – Chciałabym, żeby mama przeze mnie
płakała. Przeze mnie, rozumiesz? Może nawet zadzwoniliby z  ojcem na policję
i  rozpoczęliby poszukiwania. Moje zdjęcie pojawiłoby się w  tym programie
telewizyjnym… Jak on się nazywa… Już wiem, Na tropie. – Ta wizja ją
podniecała. – Może to pomogłoby ich małżeństwu. Przestaliby się kłócić, bo oboje
martwiliby się o mnie.


– Brzmi fajnie, ale gdzie byśmy mieszkali? Jestem przyzwyczajony do łóżka,
a nie do ławki w parku – zażartował.
– Moglibyśmy coś wynająć, nie? Przecież masz osiemnaście lat, możesz
wynająć mieszkanie. Nikt nie będzie mnie u ciebie szukać. Starzy nie mają pojęcia,
że się spotykamy. W ogóle nikt nie wie, że cię znam.
Dawid zaczął się nad tym zastanawiać. I  nagle wpadł na pewien pomysł.
Ryzykowny, ale tym bardziej kuszący. Zaczął go rozwijać – bardziej dla zabawy
niż po to, by naprawdę go zrealizować. Lubił otwierać w  myślach drzwi, które
w rzeczywistości prawdopodobnie na zawsze pozostaną zamknięte.
– Mówisz, że twoja sąsiadka ma w domu jakieś klejnoty?
Weronika przytaknęła.
– Kiedy opisałam tacie tę bransoletkę po prababci, powiedział, że takie coś
może być spokojnie warte nawet dwieście tysięcy.
Dawid z wrażenia aż gwizdnął.
– A widziałaś, gdzie ta baba je trzyma?
– W takiej szkatułce.
– A gdzie trzyma tę szkatułkę?
Weronika zrobiła zdziwioną minę.
– Skąd mam to wiedzieć? I dlaczego o to pytasz?
– Jeśli ta bransoletka naprawdę jest warta dwieście tysi… Potrafisz sobie
wyobrazić, jak byśmy żyli, gdyby udało się nam ją sprzedać?
Wytrzeszczyła na niego oczy.
– Chyba zwariowałeś! Nie umiałabym okraść Julii! To dobry człowiek.
– Myślałem, że chcesz uciec z  domu. Na gigancie potrzebujesz kasy. Dużo
kasy.
– Wiem, ale…
– Pójdziesz tam i  dyskretnie sprawdzisz, gdzie trzyma te klejnoty. Kiedy
wyjdzie z  domu, włamię się do niej i  je zwinę. Ty zapewnisz sobie na ten czas
mocne alibi. A mnie nikt nie będzie podejrzewać. Przychodzę do ciebie dopiero od


dwóch tygodni, w dodatku tylko wieczorem. Ludzie z okolicy mnie nie znają. Co
ty na to, Weroniko? Przecież z twojego pokoju widać jej dom, prawda?
– Tylko tył. Kiedy Julia włącza światło w pokoju, mogę obserwować, jak siedzi
na fotelu przy oknie. Nigdy nie zaciąga zasłon. Często tam czyta albo po prostu
patrzy na ogród. Jest strasznie… samotna. Ale nie widziałabym, że wychodzi
z domu. Kiedy nie ma jej w pokoju na dole, może być w innym pomieszczeniu.
– Z żadnego waszego okna nie widać jej furtki?
Zastanowiła się.
– Może z pokoju dla gości.
– Świetnie. W takim razie usiądziesz tam i będziesz czekać. Kiedy zobaczysz,
że sąsiadka wychodzi, zadzwonisz do mnie. Przecież chodzi do pracy, nie? Ja będę
w  aucie kilka ulic stąd. Nie mogę wyjść z  waszego domu, to jest chyba jasne.
Wiesz, jak to jest. Ludzie zawsze zauważają rzeczy, które w  ogóle ich nie
dotyczą… Czyli wejdę tam od strony ogrodu, przez okno tarasowe. Na pewno da
się je wyłamać dłutem. Przy odrobinie szczęścia te stare futryny będą tak
spróchniałe, że szybko puszczą. W najgorszym razie wybiję szybę – dodał, jakby
miał już doświadczenie w podobnych sytuacjach.
– Włamywałeś się już kiedyś? – Weronika nie była pewna, czy to by jej
przeszkadzało, czy może sprawiłoby, że Dawid pociągałby ją jeszcze bardziej.
– Ja nie, ale znam chłopaka, który ma na koncie kilka takich akcji. – Dawid
zrobił tajemniczą minę, ale potem stracił kontrolę nad mimiką i  posłał Weronice
szeroki uśmiech. To było jeszcze bardziej ekscytujące niż marzenie o  głównej
wygranej w  loterii. Jeśli udałoby się sprzedać te kosztowności, zdobyłby kwotę,
o której dotychczas nawet nie marzył. Oczywiście nie zamierzał przeznaczać jej na
jakąś dziecinną ucieczkę z domu. Miał zupełnie inne, poważniejsze plany – plany
uratowania swojego życia. Z  tyloma pieniędzmi mógłby oddzielić się od
przeszłości grubą kreską i zacząć od nowa, inaczej i dużo lepiej.
– O czym myślisz? – Weronika wzięła go za rękę.
– Planuję.


Nagle ogarnął ją strach.
– Dawid, zapomnij o  tym. Jeśli sprzedasz gdzieś tę bransoletkę, gliniarze
natychmiast cię namierzą.
– Przecież opchnąłbym ją na czarnym rynku. Wiem, do kogo się zwrócić. Mam
znajomych.
Chciała spytać, skąd ma takie kontakty, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie.
– Opowiadałam bzdury – wyrzuciła z  siebie. – Nie potrzebuję pieniędzy.
W ogóle nie chciałabym uciec z domu. Gdybym przez dwa miesiące nie pokazała
się w szkole, wywaliliby mnie. Rodzice by mnie za to chyba zabili.
Nadal miał zamyśloną minę.
– Nie musimy uciekać, ale kasa i  tak by się nam przydała – oświadczył. –
Pokaż mi człowieka, który nie chciałby jej mieć. Pieniądze to współczesna religia,
skarbie. Wszyscy mówią, że nie da się kupić szczęścia, ale to bzdura. Jasne,
osiągnięcie szczęścia jest proste, jeśli ma się na to czas. Tylko skąd go brać, skoro
przez osiem godzin dziennie trzeba tyrać na chleb. Pomyślałem… – Nie dokończył
zdania. Gwałtownie usiadł. Weronika zrobiła to samo i  wtedy usłyszała, co tak
przestraszyło Dawida. Znów ktoś szedł przez ogród w ich kierunku.
Tym razem również nie zdążyli uciec. Właściwie nie mieli nawet dokąd.
Siedzieli między gęstymi krzewami. Jedyna droga ucieczki prowadziła wprost
w ramiona nadchodzącego mężczyzny.
Zatrzymał się w tym samym miejscu co poprzednio. Coś niósł. Wyglądało to
jak duże druciane pudło. Może to była klatka? Położył ją na ziemi, ułamał ze
świerku kilka gałązek i starannie układał je na prętach. Najwyraźniej próbował ją
zamaskować.
Weronika wzięła Dawida za rękę. Już się tak nie bała, raczej ciekawiło ją, co
ten mężczyzna kombinuje. Poza tym miała nadzieję, że Dawid zapomni
o klejnotach i zacznie myśleć o intruzie.
Jakieś pięć minut później mężczyzna wyprostował się, stęknął i  zniknął
w krzakach.


– Nie idzie do furtki – zauważyła Weronika. – Przelazł przez płot tak samo jak
my, tylko z  drugiej strony. – Wtedy zrozumiała, kto to mógł być. Mężczyzna
sylwetką i  chodem przypominał kucharza z  restauracji na rogu ulicy. – Słuchaj,
Dawid… – Zająknęła się. – Chyba wiem, co to za facet. Kucharz z  Korony!
Chodźmy zobaczyć, co tam przyniósł.
Podeszli do klatki, umiejętnie ukrytej pod gałązkami świerku. Zapach świeżej
żywicy mieszał się ze smrodem przynęty z wędzonego mięsa.
– Co to? – Weronika spojrzała pytająco na Dawida. – Śmierdzi ohydnie. Chyba
zaraz zwymiotuję.
– Pułapka – odparł chłopak ponuro. – Jeż albo kot wejdą do środka, pociągną
za przynętę, a drzwiczki za nimi się zatrzasną. Z takiego więzienia nie ma ucieczki.
Zwierzę zdechnie z  pragnienia lub głodu albo zostanie zabite przez człowieka,
który nastawił pułapkę. – Głos drżał mu od sprzeciwu, a Weronika przypomniała
sobie, że Dawid bardziej lubi zwierzęta niż ludzi. Kiedyś zwierzył się jej, że uważa
ludzkość za pomyłkę przyrody. Nic dziwnego, że to zdarzenie tak go
zdenerwowało.
Przyszedł jej do głowy zbawienny pomysł.
– Wiesz, Julia hoduje koty, ma ich mnóstwo. Dziesięć albo i  więcej. Kocha
zwierzęta. Rozumiałbyś się z  nią. Jest dobra. Nie możemy jej okraść – dodała
z naciskiem. – Obiecaj mi, że już nie będziesz o tym myśleć.
Uśmiechnął się drwiąco.
– Przecież sama mówiłaś, że byłaś u niej tylko raz. W ogóle jej nie znasz. Skąd
możesz wiedzieć, czy jest dobra? Ludzie nie są dobrzy. Są jak wirusy, niszczące tę
planetę.
Weronika straciła pewność siebie.
– Powinniśmy powiedzieć jej, co tu znaleźliśmy.
– A jak chcesz wyjaśnić, że weszliśmy do jej ogrodu?
– Nie wiem. Nieważne. Przecież nie zostawimy tu tej pułapki. Jeśli złapie się
jakiś kot, kucharz rano go zabierze i… – Wytrzeszczyła oczy. – Boże! W  tej


restauracji gotują koty! – Na rękach pojawiła się jej gęsia skórka. – Jak pomyślę, ile
razy byłam tam z rodzicami, robi mi się niedobrze.
– Chodźmy stąd. – Dawid wziął ją za rękę. Lecz zanim opuścili ogród, chłopak
ułamał gałązkę bzu, ostrożnie włożył ją do klatki i  stukał w  śmierdzące mięso,
dopóki nie zwolnił zapadki. Drzwiczki się zatrzasnęły. – Teraz już nie złapie się
w to żadne zwierzę. Zadowolona? Rusz się. Musimy iść.
Posłusznie pozwoliła zaprowadzić się do płotu. Przyznała, że nie umiałaby
logicznie wyjaśnić Julii, co robiła na jej terenie. Lepiej spróbuje zapomnieć o tej
pułapce. Ale czy to możliwe? Cała się trzęsła, lecz już nie z podniecenia.
Kiedy tylko bezpiecznie zeskoczyła do swojego ogrodu, poczuła ulgę.
– Nie myśl o tym. – Dawid miał jeszcze ochotę na pieszczoty. Przejechał dłonią
po jej gołej skórze między paskiem dżinsów a krótką kurteczką. – Lepiej wymyśl
pretekst, żeby wejść do tego domu na zwiady. Musimy wiedzieć, gdzie trzyma
klejnoty.
Już nabrała powietrza, by zaprotestować, więc szybko położył jej palec na usta.
– Cicho, malutka. Daj mi skończyć. Nie musimy uciekać z domu. Od początku
wiedziałem, że raczej nie mówisz poważnie. Ale to nie znaczy, że nie możemy
zwinąć biżuterii. Podzielimy się pieniędzmi i będziemy żyć jak w bajce.
Zaczął ją całować. Tym razem Weronika nie przylgnęła do niego, a nawet nie
objęła go wokół szyi. Z  niezadowoleniem uświadomił sobie, że zaczyna być
uzależniony od jej bliskości. Wcale mu się to nie podobało. Dopóki niczego od
nikogo nie oczekiwał, nikt nie mógł go skrzywdzić. Teraz wszystko jest inaczej.
– Muszę już iść – szepnęła i bezkompromisowo wyślizgnęła się z jego ramion.
Potem zniknęła w domu bez pożegnania.
Dawid stał w  kręgu żółtego światła latarni i  zastanawiał się, czy w  jego
zmarnowanym życiu coś potoczyłoby się inaczej, gdyby spotkał tę dziewczynę
kilka lat wcześniej.
W sąsiednim domu Julia Keller podeszła po ciemku do okna tarasowego. Stała przy
nim przez prawie całe popołudnie, ale potem musiała zrobić kolację, więc na


godzinę opuściła punkt obserwacyjny.
Usmażyła jajka, posypała je świeżą pietruszką i  zaniosła dwie porcje na
poddasze. Klara i  Piotr przez cały dzień nie zajrzeli do kuchni. Prawdopodobnie
wypakowywali rzeczy z pudeł i urządzili pokój. Na pewno są głodni i ucieszą się
z jedzenia.
Zapukała, ale za zamkniętymi drzwiami nikt się nie poruszył. Wzruszyła
ramionami. Wprawdzie była u siebie w domu, ale nie chciała wchodzić do pokoju
dorosłej córki bez pytania. Zrezygnowana ruszyła z powrotem do kuchni. Włoży
kolację do lodówki, młodzi i tak na pewno ją znajdą.
– Mamo? – Drzwi sypialni na poddaszu skrzypnęły, a na wydeptanym dywanie
w korytarzu pojawił się stożek światła. Julia się odwróciła.
– Przyniosłam wam kolację.
– To miło z twojej strony.
Czy to przywidzenie, czy może oczy Klary naprawdę błysnęły ze wzruszenia?
Julia stwierdziła, że to tylko gra światła i cienia. Przecież taka reakcja nie pasowała
do jej córki.
– Proszę. – Wcisnęła Klarze tacę do ręki i  spróbowała uśmiechnąć się
przyjaźnie. – Smacznego. – Chciała się odwrócić i zejść na dół, ale zdawało się jej,
że Klara wciąż tam stoi. Julia udała więc, że ściera palcami kurz z ram obrazów na
ścianie obok drzwi pokoju. Gdyby miała z córką normalne relacje, spytałaby: Co ci
się tak właściwie przydarzyło? Jak wpadłaś w takie długi? Chcesz mi się zwierzyć?
Lecz rozmowa telefoniczna zbudowała między matką i córką niewidzialną barierę.
Julia czuła się winna. Czy gdy odmówiła pożyczenia pieniędzy, zachowała się jak
wyrodna matka? Nie wiedziała, czy to była odpowiednia reakcja, czy karygodna.
Czy rodzic powinien wyciągać swoje dzieci z kłopotów, choć nie popiera ich stylu
życia? Gdzie leży granica między matczyną pomocą z  miłości do dziecka
a niezdrowym poświęceniem?
Julia kochała Klarę, ale nigdy, nawet kiedy Klara była jeszcze dzieckiem, nie
okazywała jej wystarczająco dużo miłości. Wyczerpywały ją ciągłe walki


z  despotycznym mężem i  próby budowania – pomimo sprzeciwu Ludwika –
własnej kariery. Czasem przyłapywała się na tym, że myśli o  dzieciach jak
o  ciężarze. Kradły jej ostatnie resztki wolności. Przywiązywały ją do domu,
którego nienawidziła. Ale może to nie jest wina Julii? Może po prostu przyroda nie
obdarzyła jej cechami, które czynią z kobiety dobrą matkę?
Teraz, gdy będzie mieszkać z córką pod jednym dachem, ich związek zostanie
wystawiony na wielką próbę. Znajdą wreszcie wspólny język, czy definitywnie się
od siebie oddalą? Julię najbardziej bolało to, że nie wiedziała, gdzie popełniła błąd.
Od kiedy między nią i córką panuje ta antypatia? Chyba od pierwszej sekundy po
porodzie. Gdy włożyli Julii dziecko w ramiona, ogarnęło ją nieodparte przeczucie,
że nie potrafi kochać tego krzyczącego zawiniątka. Zaszła w ciążę, choć wcale tego
nie planowała i  nie chciała. Ciężarna wychodziła za mąż. I  długo trwało, zanim
przestała myśleć o dziecku jak o swoim wrogu… Przypomniała sobie, jak często
nie podchodziła do małej dziewczynki pomimo jej głośnego szlochu. Julia siedziała
na wersalce, malowała paznokcie i udawała obrażoną. Potem przychodził Ludwik,
przewijał dziecko, a  na nią krzyczał. Niemowlę najwyraźniej wyczuwało chłód
matki, bo zaczynało płakać zawsze, gdy go dotknęła. Dopiero po pierwszych
urodzinach Klary sytuacja trochę się uspokoiła. Julia była już pogodzona
z nieudanym małżeństwem, a czasem nawet czuła się dobrze w roli cierpiętniczki.
„To kara" – powtarzała sobie. „Kara, na którą zasługujesz". Odnajdywała w  tym
pewne pocieszenie.
Z młodszym dzieckiem – z synem Michałem – Julię łączyła dużo większa więź
niż z  Klarą. Szkoda, że Michał mieszka we Francji i  nie przyjeżdża do domu
częściej niż raz w roku.
Na ramie obrazu nie było ani jednego pyłka kurzu, więc Julia odwróciła się
i zamierzała zejść na dół. Klara z tacą w ręce wciąż opierała się o futrynę.
– Wyobraź sobie, że tego dnia, kiedy się wprowadziliście, w  lasku
zamordowano kobietę – zaczęła Julia. – Pamiętasz, jak mówiłam ci przez telefon,
że kręci się tu mnóstwo policji? Przyjechali właśnie z tego powodu.


– Hm. Nie powinna chodzić sama po zmroku. – Klara wzruszyła ramionami na
znak, że cudze nieszczęście ani trochę jej nie interesuje.
– Jestem ostatnią osobą, która widziała ją żywą – kontynuowała Julia. – Była
z internetowego sklepu zoologicznego. Przywiozła mi witaminy dla kotów.
Klara skinęła głową. Współczucie dla ofiary morderstwa wyraziła tylko
nieznacznym zaciśnięciem warg.
– Ty też nie powinnaś włóczyć się sama – powiedziała Julia. – W sumie może
nawet dobrze, że ten twój Piotr wprowadził się tu razem z tobą.
Klara nie odpowiadała. Wbijała w  matkę puste spojrzenie i  wyglądała, jakby
myślała o czymś zupełnie innym.
– Co tak na mnie patrzysz? – spytała Julia. W jej głośnie zabrzmiało większe
podrażnienie, niż planowała.
– Zamyśliłam się.
– Chcesz porozmawiać?
Młoda kobieta się zawahała. Była blada, bez makijażu, a  pod jej oczami
widniały ciemne kręgi. Tłuste, piaskowe włosy zwisały w strąkach wzdłuż twarzy.
„Wygląda jak narkomanka" – przemknęło Julii przez głowę. „Boże, ześlij na mnie,
co zechcesz, tylko niech moja córka nie bierze narkotyków!". Tak czy inaczej, jest
bardzo zastanawiające, dlaczego nagle potrzebuje tylu pieniędzy. W  tę bajkę
o kupowaniu drogich ubrań na kredyt Julia nie wierzyła ani trochę. Tylko wariat
mógłby wydać setki tysięcy na ciuchy.
– Wolę zostać tutaj. Piotr zasnął. Nie chcę, żeby się obudził i… – Obejrzała się
do pokoju i ściszyła głos. – Ale niedługo muszę z tobą porozmawiać, mamo. To
ważne.
– Dlaczego nie teraz?
Klara pokręciła głową.
– Chcę być z tobą sama. – Znów obejrzała się za siebie. – Piotr mógłby mnie
szukać, zejść na dół i… Sama wiesz. Może jutro? Miałabyś czas? W tym tygodniu
pracuję tylko w środę i czwartek. Mogłybyśmy wyskoczyć gdzieś za Pragę.


Julia chciała powiedzieć, że zamierza czyhać przy oknie na złodzieja kotów, ale
w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Powinna trochę zbliżyć się do córki. Dlaczego
nie zrobić pierwszego kroku już dziś?
– Dobrze. Możemy wyjechać nawet rano. Chcę wziąć tydzień wolnego i...
odpoczywać.
– To jesteśmy umówione?
– Tak. – Kiedy matka wypowiedziała to słowo, w  całym domu nagle zgasło
światło, a Julia uznała to za symboliczną kropkę za rozmową z Klarą. Cieszyła się,
że ma wymówkę. – Pójdę sprawdzić korki – powiedziała i zeszła ze schodów.
Teraz stała na parterze przy oknie tarasowym i  patrzyła na ciemny ogród.
W ręce trzymała wyłączoną latarkę i delikatnie stukała nią w udo. Nie udało się jej
włączyć bezpieczników, ale to nic. Jutro poprosi Franciszka z  restauracji Pod
Koroną, żeby rzucił na to okiem. Za kilkaset koron pomagał jej już kilka razy z tak
zwanymi męskimi pracami, z którymi nie potrafiła sobie poradzić sama.
Spojrzała na fosforyzującą wskazówkę budzika. Czy 21:10 to nie jest zbyt
wczesna pora na kogoś, kto zastawia pułapki na czyimś terenie? Może przyszedł po
tę klatkę, kiedy ona akurat nie patrzyła? Ciekawe, jaką miał minę, gdy zobaczył
puste miejsce pod świerkiem. A może poczeka kilka dni, żeby mieć pewność, że
jakieś zwierzę się złapie? Julia nie chciała nawet myśleć o cierpieniu żywej istoty,
która przez cały ten czas mogłaby niezauważona tkwić w zamkniętej klatce.
Po omacku doszła do przedpokoju, odsłoniła firankę i wyjrzała przez zakurzone
okno na ulicę. Wiał wiatr, ze starych orzechów Lady Hrubesz spadały na chodnik
brązowe poskręcane liście, a  przy krawężniku po drugiej stronie ulicy znów
zaparkowało to małe czerwone auto, które Julia widziała przy ulicy Krokusowej po
raz pierwszy w nocy, gdy w lasku zostało popełnione morderstwo. Czy kierowca
mógł mieć coś wspólnego z jej śmiercią? Czy Julia powinna poinformować o nim
policję?
Przez chwilę bębniła w zamyśleniu palcami o parapet, ale potem stwierdziła, że
nie będzie niepotrzebnie wtrącać się w  sprawy, które jej nie dotyczą. Nie


powiedziała detektywom o pułapce klatkowej ani o mężczyźnie, który był tamtej
nocy w ogrodzie, więc nie powie również o czerwonym volkswagenie. Wystarczy,
że najprawdopodobniej była ostatnią osobą, z  którą ta dziewczyna rozmawiała.
Julię zmroziło na wspomnienie podejrzliwych spojrzeń inspektora i jego natrętnych
pytań. Nie, lepiej nie zwracać na siebie uwagi.
Odwróciła się na pięcie, włączyła latarkę i zdecydowanym krokiem poszła do
sypialni. Z  zadowoleniem pomyślała o  pu łapce, która jest zabezpieczona
w  zamkniętej piwnicy i  która już nigdy nie przyniesie cierpienia żadnemu
zwierzęciu.
Powinna wyrzucić z  głowy te wszystkie nieprzyjemne sprawy, wziąć tabletki
nasenne i spróbować zasnąć.
I dokładnie tak zrobiła. Ale obudziła się w środku nocy i uświadomiła sobie coś
przerażającego. Coś, co musi zgłosić na policję. Jak najszybciej.


ROZDZIAŁ 8

Kapitan Sylwia Rolnik siedziała w  fotelu z  filiżanką gorącej kawy w  dłoniach
i  z  nieobecnym wzrokiem kołysała się w  przód i  w  tył. Z  jej popielatej twarzy
wystawały wielkie niezapominajkowe oczy z  zaczerwienionymi bielmami,
obramowane ciemnymi kręgami od niewyspania, niezbyt udanie zamaskowanymi
kilkoma warstwami beżowego pudru.
– Myślałam o  tym całą noc – westchnęła i  z  trudem przeniosła wzrok na
Bergmana.
– I co pani wymyśliła?
– No właśnie nic – odparła Sylwia ponuro, napiła się kawy i  zrobiła
niezadowoloną minę. – Boże! Nie cierpię taniej kawy rozpuszczalnej!
Bergman odpuścił sobie uwagę, że jeśli jego podwładna chce pić w  biurze
lepszą kawę, to powinna ją kupić. Przywykł już, że Sylwia Rolnik zawsze kręci na
coś nosem. Wieczne niezadowolenie było jej równie nieodłączną cechą jak
rozczochrane krótkie jasne włosy i  absurdalnie drogi markowy długopis, którym
tak lubiła zapisywać notatki. O jej życiu wiedział niedużo – w sumie tylko tyle, że
wychowała się na wsi na północy Moraw, w  szkole podstawowej stała się ofiarą
szykan i  w  wieku siedmiu lat postanowiła zostać policjantką, by móc obronić
każdego krzywdzonego człowieka. Spełniła swoje marzenie i  należała do
najlepszych w  swoim fachu. Dla pracy poświęcała życie prywatne, do każdego
zadania podchodziła z  pełnym zaangażowaniem, czasem aż przesadnym. Jakby
wciąż musiała przekonywać samą siebie, że nie jest tak słaba, uległa i niezdarna,
jak wydawało się jej w dzieciństwie.
Teraz kartkowała swój notatnik.


– Na gardle ofiary nie znaleziono żadnych odcisków palców, choć została
uduszona rękami. To znaczy, że morderca miał rękawice. W miejscu popełnienia
zbrodni i w okolicy leży gruba warstwa liści, więc nie znaleźliśmy żadnego odcisku
podeszew oprócz tych, które należały do ofiary. Powstały, gdy podczas walki
rozgarnęła liście i rozryła ściółkę aż do gliny. Interesująca jest chyba tylko jedna
rzecz. Ofiara miała za paznokciami kawałki drewna. Przed chwilą przyszedł raport
z laboratorium, według którego drzazgi pochodzą ze starego, suchego drewna, a nie
z  żywych drzew. Wygląda na to, że przed śmiercią trzymała się czegoś
drewnianego, na przykład oparcia ławki lub jakichś drzwi… Ale wszystko
wskazuje na to, że umarła w środku lasu, gdzie nie ma niczego takiego.
Bergman pokiwał głową. To wszystko na pewno układa się w całość – musi się
układać. Trzeba tylko tę całość odkryć. Zazwyczaj ekscytowało go rozwiązywanie
poplątanego kłębka ludzkich powiązań i motywów. Musiał sobie z tym radzić na
początku każdej nowej sprawy. Lecz tym razem brakowało końcówek nici, za które
można by chwycić. Nagle coś przyszło mu do głowy.
– Mówi pani: stare drewno? Nora Mach interesowała się restaurowaniem
zabytków, prawda? Te drzazgi prawdopodobnie weszły jej pod paznokcie podczas
pracy. Mogą nie mieć z morderstwem żadnego związku.
– Tym gorzej – westchnęła Sylwia Rolnik. – Nie mamy motywu –
kontynuowała i znów napiła się kawy, tym razem już bez grymasu obrzydzenia. –
Nie mamy śladów. Nie mamy świadków. Obeszliśmy wszystkie domy
w bezpośrednim sąsiedztwie lasku, ale bez skutku. Nikt nie zauważył niczego ani
nikogo podejrzanego. Była noc, więc wszyscy spali. A przynajmniej tak twierdzą. –
Zaczęła bębnić perfekcyjnie spiłowanymi paznokciami o porcelanową filiżankę. –
Krótko mówiąc: mamy tylko ułamki informacji.
Bergman podniósł wzrok znad sterty teczek i  dokumentów leżących na jego
biurku. Od dwóch godzin bezskutecznie próbował je uporządkować. Sylwia nie
cierpiała taniej kawy, a  on podobnymi uczuciami darzył chaos. Nie potrafiłby
wyjść dziś do domu, jeśli nie posegregowałby papierów, które przez kilka ostatnich
intensywnych dni zgromadziły mu się na stole.


– Innymi słowy, nie dowiedziała się pani absolutnie niczego – dogryzł
podwładnej.
Gwałtownie odstawiła filiżankę.
– Z tym się nie zgadzam! Wprawdzie nikt nie widział niczego podejrzanego,
ale pani… – szybko przewracała kartki notesu – pani Hrubesz z ulicy Krokusowej
zeznała, że około dwudziestej trzeciej pod latarnią przed jej domem zaparkował
czerwony volkswagen i wysiadł z niego młody chłopak w skórzanej kurtce. Nigdy
wcześniej go nie widziała. Na tylnej szybie była naklejona diablica z  trzema
ogonami. Kobieta nie wie, kiedy auto odjechało, bo poszła spać – dodała Rolnik
z uśmiechem. – Ale rano wozu już nie było. To ten sam dom, przed którym stał
samochód ofiary – przypomniała z podniesionym palcem wskazującym. – I mamy
tu jeszcze jeden obcy wóz przy ulicy Krokusowej. Czarne audi, prawdopodobnie
najnowszy model A6. Przed północą parkowało niedaleko lasku. Wyłączone
światła i silnik. Siedział w nim około pięćdziesięcioletni mężczyzna. Wysiadł około
pięciu minut przed północą i udał się do domu pani Keller. To nam, dla odmiany,
zgłosiła pani… – Sylwia znów zajrzała do notatek – pani Truskawka.
Wyprowadzała psa, twierdzi, że później niż zwykle, bo kłóciła się z  mężem
i  wcześniej nie miała czasu. Według niej mężczyzna z  audi był przystojny, miał
włosy do ramion i, podobnie jak twierdziła pani Hrubesz o  tym chłopaku
z czerwonego volkswagena, pani Truskawa również widziała go w tej okolicy po
raz pierwszy. Ale wydał się jej trochę znajomy, mówiła, że może go znać
z telewizji. Ciekawe, prawda? – Zamknęła notes. – Chociaż wątpię, żeby miało to
coś wspólnego z naszą sprawą.
Bergman skinął głową.
– Prawdopodobnie rzeczywiście nie ma nic wspólnego. Ale w naszej obecnej
sytuacji musimy chwytać się każdej brzytwy.
– Były chłopak Nory Mach ma żelazne alibi – kontynuowała kapitan Rolnik
cicho. – W  chwili morderstwa siedział w  barze w  centrum Birmingham.
Przynajmniej dziesięciu kolegów może to potwierdzić.


Bergman znów skinął głową i wciąż przekładał kolorowe teczki z prawej strony
na lewą i z lewej na prawą.
– Wszyscy z  otoczenia ofiary mają żelazne alibi – powiedziała Rolnik
beznamiętnym głosem. – Jakie kolejne kroki pan proponuje?
– Jeszcze raz porozmawiamy z  rodzicami tej dziewczyny – oświadczył
Bergman, ale w  jego głosie mimowolnie zabrzmiała ta sama bezradność, której
jego podwładna nawet nie próbowała ukrywać. – I sprawdzimy te dwa wozy, które
pojawiły się tamtej nocy przy Krokusowej.
Sylwia spojrzała na inspektora.
– Musimy go znaleźć – powiedziała stanowczo. – Nie może uciec.
Miał wrażenie, że jej oczy nienaturalnie błyszczą. Od łez? „Dlaczego tak pani
zależy na tej sprawie?" – chciał spytać, ale natychmiast uświadomił sobie, że to
pytanie byłoby niepotrzebne i  niestosowne. O  życiu prywatnym Sylwii Rolnik
wiedział jeszcze jedną rzecz. Kiedy miała trzynaście lat, straciła starszą siostrę,
którą ktoś zgwałcił, a potem zabił kamieniem w parku leśnym niecałe sto metrów
od domu. Morderca prawdopodobnie szedł za nią od przystanku autobusu nocnego,
ale potem po prostu rozpłynął się w  powietrzu. Śledztwo zostało zakończone
dwanaście lat temu bez ujęcia sprawcy, a  Bergman wiedział, że po tak długim
czasie rzadko pojawiają się istotne zeznania lub ślady. Wściekłość, bezsilność
i żądza zemsty były, obok szykan z dzieciństwa, kolejnym motorem napędowym,
który doprowadził Sylwię do akademii policyjnej. Nigdy wcześniej Bergman nie
zastanawiał się nad tym, czy to są odpowiednie pobudki do kariery w policji. Dziś
po raz pierwszy zaczął wątpić, czy Sylwia wybrała odpowiednią pracę. Jeśli
zacznie zbytnio utożsamiać się z ofiarami morderstw i ich rodzinami, wcześniej czy
później załamie się nerwowo.
Telefon zadzwonił akurat w chwili, gdy Bergman wychodził z biura. Miał za sobą
męczący dzień spędzony na nudnej robocie papierkowej. Znów potwierdziło się, że
niewymagająca fizycznego wysiłku, ale jednostajna praca biurowa wyczerpuje


dużo bardziej niż śledztwo w  terenie. Nie mógł się doczekać wyjścia na świeże
powietrze.
Lecz podróż do domu musi jeszcze poczekać. Śledztwo dotyczące morderstwa
w  parku leśnym na Babie utknęło w  martwym punkcie, a  Bergman wiedział, że
każda rozmowa może przynieść przełomową informację, rzucającą na sprawę nowe
światło. Wbiegł z powrotem do biura i chwycił słuchawkę.
– Bergman.
– Muszę z panem porozmawiać. To… może być ważne.
Zaskoczyło go, jak bardzo jej głos go ucieszył. Julia Keller przypadła mu do
gustu i gdyby nie to, że poznał ją podczas śledztwa dotyczącego morderstwa, może
nawet zaprosiłby ją na kolację. Już długo nie spotkał kobiety, która wzbudzałaby
w nim taką ciekawość i pragnienie bliższego poznania. Tyle że na pewno ma męża,
a  przyjaźń z  policjantem raczej by jej nie interesowała. „Nie szkodzi, w  moim
życiu i  tak nie ma miejsca dla kobiety" – przypomniał sobie Bergman, ale nagle
przestał być tego pewien.
– Mogę przyjechać do pani jeszcze dziś. Za pół godziny?
Zaskoczył ją.
– A nie moglibyśmy omówić tego przez telefon?
Oczywiście, że by mogli, ale Bergman uświadomił sobie, że chciałby się z nią
zobaczyć. Poza tym nie dawało mu spokoju pytanie, dlaczego przy pierwszej
wizycie zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Ukrywa coś? Czy tym razem wpuści
go za próg?
– Nie – odparł stanowczo. – Przyszło mi do głowy jeszcze kilka pytań, które
chciałbym pani zadać. I tak przyjechałbym w najbliższych dniach. Możemy więc
połączyć obie sprawy.
Westchnęła.
– Dobrze, skoro to konieczne.
– W takim razie do zobaczenia za pół godziny.


Chwycił kluczyki do auta i z zapałem ruszył do drzwi. Kiedy wsiadał do windy,
uświadomił sobie, że jego zmęczenie wyraźnie opadło.
Otworzyła, zanim zdążył zadzwonić. Najwyraźniej wyglądała go za firanką.
– Ma pan piętnaście minut spóźnienia – zwróciła mu uwagę i stanęła na progu
tak, że nie mógł wejść. Była ubrana w równie prosty strój jak przy jego pierwszej
wizycie, ale tym razem miała delikatny makijaż i rozpuszczone włosy.
– Przepraszam. Centrum było zapchane. – Zajrzał jej przez ramię do
przedpokoju, ale nie zobaczył nic ciekawego, tylko róg starej rzeźbionej komody. –
Znów będziemy siedzieć w  ogrodzie? – spytał z  nutką ironii w  głosie. Niebo od
rana miało kolor ołowiu, a  na asfalt zaczęły właśnie spadać pierwsze krople
deszczu.
Zrezygnowana Julia zwiesiła ramiona i wpuściła go do środka.
– Dziś napadałoby nam do kawy. Proszę wejść.
Z rosnącą ciekawością wszedł do ciemnego przedpokoju. W nozdrza uderzyła
go delikatna stęchlizna, typowa dla starych domów z  leciwymi meblami. Na
drewnianym wieszaku wisiała zielona peleryna, pod nią na czarno-białych kaflach
stały zabłocone kalosze w  bliskim sąsiedztwie eleganckich czarnych czółenek na
obcasie. Bergman zatrzymał się, by obejrzeć gustowną drewnianą rzeźbę
z  resztkami polichromii, umieszczoną całkowicie nieodpowiednio
w  najciemniejszym kącie pomieszczenia. Przedstawiała chyba jakiegoś świętego
w długich szatach, ze splecionymi dłońmi.
Julia weszła do pokoju, więc inspektor pośpieszył za nią. Nawet na niego nie
patrząc, skinęła ręką na wersalkę.
– Proszę usiąść.
Na miękkich poduszkach królowały trzy koty: dwa po bokach wersalki, a jeden
pośrodku. Bergman zastanowił się, czy ma wcisnąć się między nie, czy może
powinien jednego po prostu zrzucić.
– Proszę się nimi nie przejmować, bez problemu zmieścicie się tam w czwórkę
– rzuciła Julia, jakby czytała mu w myślach. – W tym domu ciężko znaleźć wolny


fotel. Koty są wszędzie. – Wskazała brodą na mebel, na którym pod sufitem stało
tekturowe pudło, a z niego wystawały czubki kocich uszu. – Nie wpuszczam ich
tylko na piętro, tam mam sypialnię i  potrzebuję trochę prywatności. Nie
chciałabym, żeby spały ze mną w  łóżku. Przez całą noc bym się stresowała, że
któregoś przygniotę.
Potem wyszła do kuchni, skąd zaraz rozległ się szum nalewanej wody, syk gazu
i stukanie filiżanek.
Bergman stał na środku pokoju i  rozglądał się z  ciekawością. Pomieszczenie
wyglądało na trochę zaniedbane, ale nie można mu było odmówić przytulności
i  niezaprzeczalnego uroku. Podłogę z  szerokich desek pokrywał perski dywan
z poplątanymi frędzlami, a inspektor od razu poznał, że jest to drogi, oryginalny
wyrób, a  nie tania imitacja. Nad zestawem wypoczynkowym wisiały dwie ładne
martwe natury Josefa Šímy. Całą przeciwległą ścianę zajmowało duże płótno Jana
Jíry z  cyklu Oczy. Uwagę inspektora przykuł również wiszący w  wykuszu duży
obraz pędzla Jana Baucha, przedstawiający trzy kobiety. Musiały to być bardzo
drogie eksponaty, może nawet białe kruki. Bergman jeszcze nigdy nie widział w tak
zaniedbanym wnętrzu tylu wyjątkowych oryginalnych dzieł. Z  pewnością można
by je sprzedać za setki tysięcy koron, a  Bergman chętnie by się dowiedział, jak
Julia weszła w ich posiadanie.
Oprócz obrazów w  pokoju znajdowały się również inne cenne przedmioty.
Pośrodku stołu stała waza zaprojektowana przez Émile'a Gallé. Julia trzymała
w niej dalie, choć z pewnością była na tyle wartościowa, że należałoby ją trzymać
w witrynie. Dominantę pomieszczenia stanowiła dębowa szafa z mnóstwem szuflad
i przeszklonymi drzwiami przesuwnymi. Bergman z rozbawieniem przyglądał się
niejednorodnej mieszaninie przedmiotów na półkach – droga porcelanowa rzeźba
tancerki w plisowanej sukience sąsiadowała z drewnianą figurką kota i kiczowatym
ceramicznym dzwoneczkiem z napisem „Pozdrowienia z Karkonoszy". Za oknem
rozpadało się porządnie, a  pokój pociemniał, ale Bergman nie włączył światła
i  w  półmroku nadal przyglądał się przedmiotom w  witrynie. Zastanawiał się,
dlaczego Julia, bez wątpienia mająca świetny gust i  posiadająca tyle pięknych


eksponatów, trzyma tu taki kicz. Nagle pojął, że rzeczy na półkach są w  pewien
sposób powiązane, a Julia szanuje je bez względu na ich prawdziwą wartość.
Bezgłośnie podeszła do niego od tyłu.
– Kawa gotowa.
Udało mu się ukryć zaskoczenie. Julia chodziła po domu cicho jak duch.
– Pamiątki z urlopów? – Wskazał na witrynę.
– Raczej pamiątki od ludzi, których lubię. – Postawiła na stole tacę
z dzbankiem kawy, dzbanuszkiem mleka i dwiema filiżankami. – A te drewniane
figurki kotów po prostu zbieram – dodała na wyjaśnienie.
Podeszła do ściany, włączyła lampę i usiadła w szerokim fotelu.
– W  jaki sposób weszła pani w  posiadanie tylu pięknych obrazów? – spytał.
Usadowił się między śpiącymi kotami i wlał do swojej kawy trochę mleka. – To
bardzo drogie okazy, na pewno pani o tym wie.
– Owszem, niektóre są cenne.
Wydawało mu się, czy znów przez jej oczy przemknął lęk?
– Często odwiedza pani aukcje dzieł sztuki, prawda? Też trochę się tym
interesuję. Akurat w  przyszłym tygodniu będzie ciekawa licytacja. Organizuje ją
dom aukcyjny… Jak on się nazywa… Mam to na końcu języka…
Zamiast podpowiedzieć mu nazwę domu aukcyjnego, spytała szybko:
– Skąd pan wie, że chodzę na aukcje?
– Proszę nie zapominać, że jestem detektywem.
– Pan mnie sprawdzał? Boże, dlaczego?
Uśmiechnął się.
– Może dlatego, że jest pani ostatnim człowiekiem, który widział naszą ofiarę
żywą?
– Rzeczywiście. Przepraszam.
– Nie powiedziała mi pani jeszcze, skąd pani ma te obrazy i antyki. Czy jest
pani kolekcjonerką?


Przyszło mu do głowy, że może Julia Keller dostaje rzeczowe łapówki od
artystów, właścicieli galerii i  domów aukcyjnych, które reklamuje w  swoim
czasopiśmie. Czyżby właśnie to wywoływało jej nerwowość i  opór przed
wpuszczeniem policji do domu? Inspektor jednak od razu odrzucił tę myśl. Coś
takiego Julia ukrywałaby raczej przed swoim szefem, a  nie przed policjantem
prowadzącym śledztwo w  sprawie morderstwa. Co mu do tego, czy jakaś
redaktorka dorabia sobie do pensji łapówkami?
– Tak, kupuję te rzeczy na aukcjach – odpowiedziała nerwowo. – A  niektóre
z nich dostałam.
Atmosfera uległa gwałtownemu ochłodzeniu, a Bergman zaczął żałować, że nie
trzymał języka za zębami. Przecież przyszedł tu w  zupełnie innej sprawie! Nie
potrafił jednak pozbyć się wrażenia, że w  tym śledztwie wszystko jest ze sobą
powiązane.
– Pytam tylko z ciekawości. – Rozłożył ręce. – Moja była żona zajmowała się
rzeźbiarstwem i zbierała antyki oraz dzieła sztuki. Dzięki temu trochę się na tym
znam. – Inspektor miał już wypróbowane, że gdy wyjawi jakąś informację ze
swojego życia prywatnego, prawdziwą lub zmyśloną, ludzie się uspokajają
i  w  zamian za zaufanie również otwierają się przed nim. Potwierdziło się to
również w tym przypadku.
– Mój były mąż nie cierpiał sztuki, a antyki uważał za bezwartościowe graty. –
Julia się zaśmiała. – Ale może powinnam raczej powiedzieć panu, dlaczego do
pana dzwoniłam. – Spojrzała mu w oczy. – Chodzi o tę zamordowaną dziewczynę.
Wyglądała identycznie jak moja córka. A  kiedy mówię identycznie, to mam na
myśli identycznie. Wie pan, w  pierwszej chwili sobie tego nie uświadomiłam.
Przywiozła mi przecież tylko witaminy i  wyszła. Ale kiedy potem próbowałam
przypomnieć sobie jej twarz… Przeraża mnie, jak bardzo była do niej podobna.
Mam od tego gęsią skórkę.
Jakby na potwierdzenie tych słów podwinęła rękaw i  pokazała mu rękę ze
zjeżonymi włoskami.


Mogła to być bezwartościowa informacja, ale równie dobrze mogła przynieść
zwrot w śledztwie, które dotychczas nie ruszyło z miejsca.
– Czy ma pani jakieś aktualne zdjęcie córki?
Wstała, otworzyła szufladę i  bez słowa podała mu kolorową fotografię.
Blondynka z wąską talią i dużymi piersiami przeciągała się rozkosznie na białym
leżaku pod palmą. Miała bardziej kanciastą szczękę i  węższy nos niż ofiara, ale
rzeczywiście były do siebie bardzo podobne. Nawet fryzura się zgadzała: piaskowe
włosy rozjaśnione platynowymi pasemkami, sięgające niemal do ramion.
– Czy mogę ją zachować?
– Oczywiście. Są podobne, prawda?
Przytaknął.
– Co z tego wynika? – spytał.
– Pan pyta mnie, co z  tego wynika? – Jej głos poszybował nienaturalnie
wysoko. – Chyba to pan tu jest od wyciągania wniosków! Ja tylko mówię, co sobie
uświadomiłam.
– A ja pytam, dlaczego to panią tak przeraziło.
Potarła dłońmi twarz, a potem westchnęła na znak, że się poddaje.
– No dobrze. Powiem panu wszystko. Wprawdzie są to prywatne sprawy Klary,
ale przecież chodzi o morderstwo… Krótko mówiąc, Klara ma długi. Chyba dość
duże. Mieszkała sama w  wynajętym mieszkaniu, ale kilka dni temu wróciła do
mnie, bo nie było jej stać na czynsz. Twierdzi, że wydała ćwierć miliona koron na
jakieś bzdury. Na ubrania, na urlop… Pomyślałam, że może chciał się na niej
zemścić ktoś, od kogo pożyczyła i  nie oddała. Myślę, że może chodzić o  dużo
większą kwotę. Klara to moja córka, ale prawie nic o niej nie wiem.
Ostatnie zdanie było tak gorzkie, że Bergman pozwolił mu należycie
wybrzmieć w ciszy. Dopiero po chwili powiedział:
– I dlatego podejrzewa pani, że to pani córka miała zostać zamordowana?
– Pan by tak nie pomyślał? Wprawdzie tu nie mieszkała, ale przez cały czas
była tu zameldowana. Ktoś mógł się zaczaić, a kiedy zobaczył, że ta dziewczyna


wychodzi z mojego domu…
Tę teorię należało sprawdzić, ale była trochę naciągana. Przecież Nora wyszła
od Julii przed dziewiętnastą trzydzieści, a zamordowana została między dwudziestą
pierwszą a dwudziestą trzecią. Jeśli morderca widziałby, jak wychodzi z jej domu,
to dlaczego nie zaatakował od razu?
– Czy rozmawiała pani o tym z Klarą?
Pokręciła głową.
– A jest w domu?
– Nie. Czy kiedy wróci, mam jej przekazać, że chce pan z nią pomówić?
– Zadzwonię do niej. Niech pani będzie tak miła i  zachowa dla siebie treść
naszej rozmowy.
Skinęła, ale kiedy na niego spojrzała, Bergman z jej oczu wyczytał, że go nie
posłucha. Zaskoczyło go, że zaczyna tę kobietę rozumieć i potrafi odczytywać jej
gesty i miny, choć poznali się zaledwie kilka dni temu. Lubił ją, nawet pomimo jej
niechęci do współpracy. Kiedy wychodził, nie wytrzymał i uśmiechnął się do niej.
Tym razem jako mężczyzna, nie jako detektyw na służbie.


ROZDZIAŁ 9

Cyganka wywróżyła kiedyś Klarze z ręki, że zginie w wypadku samochodowym.
Przedwcześnie podstarzała Bułgarka z  wygasłym spojrzeniem zatrzymała ją na
ulicy i kiepską czeszczyzną zaproponowała przepowiedzenie przyszłości. A Klara
kupiła sobie za czterysta koron dożywotni strach.
Chyba nie powinna wierzyć w słowa tej kobiety. Wróżka zachowała się bardzo
nieprofesjonalnie. Przecież tragiczne informacje powinna zachować dla siebie.
Prawdopodobnie w ogóle nie potrafiła zaglądać w przyszłość. Klara wielokrotnie
uspokajała się tym, że z pewnością dała się nabrać oszustce, lecz mimo to obawy
zapuściły w  niej korzenie i  bynajmniej nie słabły – wręcz przeciwnie. Czasem,
kiedy Klara długo nie musiała nigdzie jechać autem, zapominała o strachu, ale gdy
tylko siadała za kierownicą lub na fotelu pasażera, przerażenie wracało z  pełną
mocą.
Teraz też drapało ją w klatce piersiowej, jakby ktoś opuszkiem palca łaskotał ją
od środka pod żebrami. Ale nie miała wyboru – musiała tę fobię pokonać.
Zaprosiła matkę na wycieczkę, więc nie może oczekiwać, że będzie się z nią tłukła
za Pragę pociągiem.
Auto Julii zostało w garażu, a Klara wsiadła do jasnoniebieskiej skody, którą
kupiła za pożyczone pieniądze Piotrowi. Jeśli już musiała jechać samochodem,
czuła się bezpieczniej, gdy kierowała. Miała wrażenie, że dzięki temu przynajmniej
w jakimś stopniu decyduje o swoim losie.
Wąska jezdnia wiła się przez dębowy las. Trawa była jeszcze zielona jak
w  lecie, ale korony drzew już kwitły nasyconymi odcieniami czerwieni,
pomarańczu i  żółci. Grube gałęzie tworzyły nad drogą sklepienie, a  na asfalcie
pobłyskiwały plamki słonecznych promieni. Klara skręciła w leśną drogę, ciągnącą


się wzdłuż zaniedbanego sadu jabłkowego. Gdzieniegdzie z  pni sterczały suche
badyle i niczym czarne ręce z rozczapierzonymi palcami pięły się ku niebu. Żywe
gałęzie pod ciężarem czerwono-żółtych jabłek uginały się prawie do ziemi, a przy
każdym powiewie wiatru spadały z  nich liście. Klara opuściła szybę i  głęboko
wciągnęła słodkawy zapach gnijących w  trawie owoców. Julia obok niej ożyła.
Klara wiedziała, że jej matka uwielbia wyludnione miejsca sprzyjające
kontemplacji – zarośnięte ogrody, opuszczone budynki, ruiny starych domów bez
dachów, okien i  drzwi, gdzie można było wejść i  szukać resztek cudzych żyć
w stertach gruzów i zniszczonych mebli. Klara nie rozumiała upodobania matki –
jej takie miejsca wydawały się depresyjne.
– No to jesteśmy.
Milczały przez całą drogę. Matka obserwowała jesienne krajobrazy, a  Klara
z wdzięcznością zanurzyła się we własne myśli. Teraz nadszedł czas, by wyjaśnić,
dlaczego tu przyjechały. Ale Klara nie chciała się z  tym śpieszyć. Przecież od
wyniku dzisiejszych negocjacji, jak w  duchu nazywała wyjazd w  góry nad
Mniszkiem pod Brdami, może zależeć cała jej przyszłość.
– Znasz to miejsce? Kiedyś przywiózł mnie tu… – Klara chciała dodać: mój
były chłopak, ale w  ostatniej chwili się powstrzymała. Jej życie miłosne to nie
sprawa matki.
– Nigdy tu nie byłam.
– Możemy przejść przez sad, a potem wejść na szczyt. Jest tam ładny widok na
dolinę Berounki. Nie ma mgły, więc może zobaczymy nawet Karlsztejn.
– Jak chcesz.
Julia tonem swojego głosu dała jasno do zrozumienia, że przyjechała tu
niechętnie i pod przymusem. To zdenerwowało Klarę. Dlaczego matka wciąż jest
wobec niej taka chłodna? Czy naprawdę nie potrafi odpowiedzieć inaczej niż
jednym lub dwoma słowami? Klara wściekle wyszarpnęła kluczyk ze stacyjki,
wysiadła z auta i trzasnęła drzwiami.


Szły po wąskiej, bagnistej ścieżce. Z  przodu Klara w  drogich, srebrzystych
kaloszkach ze sztucznym futerkiem, a  za nią Julia w  solidnych butach górskich.
Niebo było bladoniebieskie, jesienne słońce kłuło w  oczy, a  powietrze pachniało
dymem – działkowicze z  pobliskich ogródków palili zgrabione liście. Klara nie
mogła pozbyć się uczucia, że tę chwilę już kiedyś przeżyła, że cofnęła się w czasie,
jakby przewinęła kasetę video i znów oglądała dobrze znane ujęcia. Ale może to
jesienna przyroda przypomniała jej dawną wycieczkę, na którą wybrała się z matką
na przełomie października i  listopada jakieś dwadzieścia lat temu. Michał leżał
wtedy w  szpitalu ze szkarlatyną, a  ojciec wybiegł z  domu po tym, jak
demonstracyjnie rozrzucił po wszystkich pomieszczeniach zawartość swojej szafy.
Zdenerwowało go, że matka nie ułożyła wypranej bielizny w kominy. Julia wtedy
nie płakała, nie klęła ani nie próbowała sprzątać. Spakowała do plecaka kanapki,
wzięła Klarę za rękę i  zaprowadziła ją na dworzec. To był prawdopodobnie
najpiękniejszy dzień, jaki razem przeżyły. Dlaczego nigdy tego nie powtórzyły?
Czy mogą dziś wrócić do tamtego porozumienia dusz?
„Raczej nie" – stwierdziła Klara. Julia wyglądała na zmartwioną i  wydawało
się, że chce mieć tę wycieczkę jak najszybciej za sobą. Kiedy zaczęły wchodzić na
strome zbocze, dyskretnie spojrzała na zegarek i cicho westchnęła.
Klara zebrała w sobie odwagę na zadanie pierwszego pytania i wzięła głęboki
oddech.
– Myślisz, że mogłabyś dla mnie…
– Poczekaj. – Julia zatrzymała się i zaskakująco stanowczym gestem uciszyła
córkę wyciągniętą dłonią. – Najpierw będę mówić ja. To ważne.
Klara zmarszczyła brwi niezadowolona.
– Obiecałaś, że mnie wysłuchasz.
– I zrobię to. Ale najpierw muszę cię o coś spytać. Klaro, chodzi o coś bardzo,
bardzo ważnego.
– O co, na Boga?
– O to morderstwo w lasku.


Klara postawiła oczy w słup.
– Jasne. Nie będę chodzić sama w  nocy do lasu. Nie dam się udusić ani
zgwałcić. Zadowolona?
– Nie. – Julia chwyciła ją obiema rękami za ramiona, jak miała w zwyczaju,
gdy chciała powiedzieć coś istotnego. – Uświadomiłam sobie… To znaczy,
wiedziałam o tym przez cały czas, tylko wcześniej nie dotarło do mnie, jak ważne
to może być… – Zawiesiła głos. – Ta zamordowana dziewczyna wyglądała
dokładnie tak jak ty, Klaro.
Klara zbladła. Rozchyliła wargi, jakby chciała jakoś zareagować, ale nie
wydobyła się z niej ani głoska.
– Co możesz mi na ten temat powiedzieć?
– Ja? – Klara wytrzeszczyła oczy. – A co mogłabym powiedzieć?
– Pomyśl, Klaro. Była do ciebie podobna. Zanim spotkała mordercę, wyszła
z mojego domu. Z domu, w którym jesteś zameldowana, w którym ktoś mógł cię
szukać, czekać na ciebie, chcieć od ciebie… nie wiem czego! Raczej ty powinnaś
wiedzieć. – Julii histerycznie zawibrował głos. – Mów wreszcie! Wspominałaś, że
masz długi. Na pewno pożyczałaś pieniądze tylko od banków? Nie wplątałaś się
w  coś z  jakimiś… podejrzanymi ludźmi? Wyprowadziłaś się tak nagle… Nie
uciekasz przed nikim? Nikt ci nie groził? Czy morderca mógł myśleć, że zabija
ciebie?
Klara się skrzywiła. Na jej twarz powoli zaczęły powracać kolory, ale wargi
wciąż drżały.
– Oczywiście, że nie. To kompletna bzdura! Dlaczego ktoś… Ty chyba
naprawdę zwariowałaś!
– Boję się o ciebie. Nie możesz mi się dziwić, jestem twoją mamą.
Tym razem na twarzy Klary pojawiła się jawna pogarda.
– Dzięki za informację.
Strząsnęła z ramion ręce matki i ruszyła po ścieżce pod górę. Ta wycieczka nie
mogła zacząć się gorzej. Zamierzała poprosić matkę o dużą przysługę, ale zanim


zdążyła wypowiedzieć pierwszą prośbę, pokłóciły się. Naprawdę ostatnio
prześladuje ją pech.
Dopiero po chwili, po kilkuset metrach wspinaczki w  milczeniu, Klara
ponownie zastanowiła się nad znaczeniem matczynych słów. Na myśl o tym zbiegu
okoliczności przeszły ją ciarki.
– Słuchaj, mamo… Ta dziewczyna naprawdę wyglądała tak jak ja?
Julia nawet nie musiała odpowiadać. Jej zmartwione spojrzenie mówiło
wszystko.
Zegar z wahadłem w pokoju dziennym Julii wybił godzinę trzecią, a Piotr wyłączył
telewizor. Cieszyło go, że te dwie wyjechały – przynajmniej nie musiał przez cały
dzień ukrywać się na poddaszu, gdzie śmierdziało stęchlizną i gdzie ciągle potykał
się o  nierozpakowane kartony. Nie podobało mu się, że Klara tak nagle opuściła
swoje mieszkanie i  przeprowadziła się do matki. Wyjaśniła mu, że pokłóciła się
z  właścicielem, wypowiedziała umowę, a  teraz szuka nowego, lepszego
mieszkania. Dopóki go nie znajdzie, będzie mieszkać u  Julii. „Tylko tego mi
brakowało. Teściowej na karku" – pomyślał. Poszedł do kuchni po coś do jedzenia.
To dziwne, że wszystko w  tym domu jest tak zaniedbane, skoro ojciec Klary
posiada ogromny majątek. Prawdopodobnie rozwiódł się z Julią Keller już dawno
i nie widzi powodu, by wspierać byłą żonę finansowo. Piotr doskonale go rozumiał.
Gdyby on był bogaty, też bardzo by uważał, w kogo inwestuje swoje pieniądze.
Często się zastanawiał, dlaczego Ludwik Keller nie kupił Klarze mieszkania.
Dla Piotra byłoby to zdecydowanie wygodniejsze rozwiązanie niż ciągłe
wynajmowanie. Pomyślał, że jeśli Klara miałaby mieszkanie własnościowe, może
nawet zacząłby myśleć o  ślubie. Jeśli dobrze się orientuje, po dziesięciu latach
małżeństwa automatycznie stałby się właścicielem połowy majątku, który Klara
posiadała przed ślubem.
W lodówce znalazł zaskakująco drogie jedzenie: holenderską goudę, oryginalną
węgierską kiełbasę, zielone i  czarne oliwki oraz słone irlandzkie mięso. Mlasnął
z  uznaniem. Wprawdzie Julia Keller ma zaniedbany dom, ale na jedzeniu


najwyraźniej nie oszczędza. Smakoszka. Zajrzał do spiżarni, gdzie odkrył jeszcze
puszkę suszonych pomidorów w zalewie i dwie butelki bordeaux. Trochę dużo tych
luksusowych przysmaków jak na to, że w  tym domu mieszka samotna kobieta!
Zauważył, że wszystkie opakowania są nienaruszone, a jedzenie nietknięte. Może
Julia szykuje zapasy na jakąś imprezę. Piotr wahał się przez kilka sekund, a potem
zaniósł jedzenie na stół i wyjął z chlebaka pół bochenka. Przecież te dwie nie mogą
oczekiwać, że będzie tu przez cały dzień siedział o  suchym pysku! Jeśli Julia
spodziewa się wieczorem gości, może kupić nowe jedzenie. Nawet do głowy mu
nie przyszło, że to raczej on powinien pójść do sklepu. Po pół roku z  Klarą
przyzwyczaił się, że o  jedzenie nie trzeba się martwić, bo samo po prostu
materializuje się w lodówce.
Kiedy zjadł całe opakowanie sera, pół słoika zielonych oliwek i  kawałek
kiełbasy, odłożył to, co zostało, do lodówki i  zaczął zastanawiać się nad jakąś
rozrywką na resztę popołudnia. Może jednak pojechałby do szkoły? Zdążyłby
jeszcze na ostatni wykład, a  potem mógłby wpaść do biblioteki. Jeśli nie chce
ryzykować, że wyrzucą go z  uniwersytetu, powinien w  tym tygodniu skończyć
przynajmniej jedną z trzech zaczętych prac zaliczeniowych.
Lecz zamiast zacząć się ubierać, podszedł do okna i spojrzał na ogród. Kiedy
wyobraził sobie, jak wsiada do przegrzanego tramwaju, a  potem szuka miejsca
w przepełnionej sali wykładowej, ogarnęło go zmęczenie. O wiele wygodniej było
zostać w domu i zabijać czas gapieniem się! W wysokiej trawie spostrzegł dobrze
wykarmionego kota z  błyszczącym futrem i  obserwował, jak zwierzę leniwie
przedziera się przez przerośnięte krzaki. Mógł mu tylko pozazdrościć
bezproblemowego życia, wolnego od wszelkich kłopotów egzystencjalnych. Ktoś
codziennie napełnia mu miskę jedzeniem, głaszcze go i rozściela ciepłe posłanie,
by kot mógł w  pełni poświęcić się swoim kocim rozrywkom. Piotr też chciałby
ułożyć sobie życie w ten sposób.
Kiedy tylko postanowił, że zostanie w  domu, znów zaczął się nudzić.
Przesuwał wzrok po białych ścianach pokoju. Tynk zszarzał, miejscami zaczynał
się kruszyć. „Brakuje tu męskiej ręki" – pomyślał Piotr, ale nawet nie przyszło mu


do głowy, żeby pomalować pomieszczenie. Dlaczego miałby inwestować czas
i energię w cudzą nieruchomość? Podszedł do ściany i zaczął po kolei przyglądać
się obramowanym grafikom i  obrazom olejnym, jakby był w  galerii. Wszystkie
wydawały mu się wprost ohydne. Gdyby kiedyś Klara odziedziczyła ten dom po
matce (przyjemna wizja!), Piotr wyrzuciłby wszystkie te starocie i  kiczowate
obrazy. Kupiłby nowoczesne wyposażenie w  IKEA, a  na ścianach powiesiłby
plakaty w antyramach.
Zaczął bawić się myślą, że willa przy ulicy Krokusowej należy do niego. Nie
było to przecież nierealne. Gdyby ożenił się z Klarą, pewnego dnia byłby tu panem.
Julia nie jest już najmłodsza. Jej drugi potomek, syn Michał, od lat żyje w Paryżu,
ma dziecko z jakąś hinduską i nie zamierza na stałe wracać do Czech. Któż inny niż
Klara ze swoją rodziną miałby zamieszkać tu po śmierci Julii?
W przedpokoju zadzwonił telefon. Piotr nie odebrał, ale z ciekawością podszedł
do otwartych drzwi i słuchał, jak głos dzwoniącej osoby nagrywa się na sekretarkę.
– Julio, dziś będę trochę później – oświadczał męski głos. – Przyjmiesz ode
mnie drobne przeprosiny?
Znajomy Julii nie przedstawił się i  nie pożegnał. Piotr nie rozumiał tej
wiadomości. Jakie przeprosiny? Może to właśnie dla tego mężczyzny przeznaczone
było jedzenie w lodówce i w spiżarni?
Piotr wrócił do pokoju dziennego, stanął pośrodku i  przesuwał wzrok po
witrynach i szufladach mebli z masywnego dębu. Na półkach za szkłem stały bez
ładu i składu szlifowane kieliszki do wina, whisky i szampana, serwis do herbaty
z  kruchej porcelany i  osiem lub dziewięć kruchych porcelanowych figurek. Piotr
odsunął szkło i  wyciągnął jedną z  nich. Była to tancerka z  archaiczną fryzurą,
anielską twarzyczką i plisowaną sukienką. Rosenthal A.G. – przeczytał Piotr pod
spodem, ale nic mu to nie mówiło. Kiedy Klara odziedziczy dom, wszystkie te
bezsensowne stare rupiecie powędrują do kosza na śmieci.
Bez namysłu pociągnął za żelazny uchwyt jednej z  szuflad i  otworzył ją.
W  środku znajdowały się leki. Zajrzał do kolejnej i  tym razem trafił na pudełko


starych fotografii. Czy dałoby się sprzedać je w  antykwariacie? Trzecia szuflada
była zamknięta. Piotr wzruszył ramionami i zamierzał odwrócić się od mebla, gdy
nagle w  jednej z  filiżanek w  witrynie spostrzegł kluczyk. Bez wątpienia będzie
pasował do strzeżonej szuflady. „Głupia kryjówka" – pomyślał. Dlaczego ludzie
tak często zamykają szuflady i  szafki, a  klucz odkładają tuż obok, najlepiej na
dobrze widocznym miejscu? Ostrożnie wyjął klucz i wsunął go do zamka. Pasował.
Ciekawe, czego Julia tak strzeże? Oszczędności?
Trochę go rozczarowało, że w szufladzie znalazł tylko podniszczone drewniane
pudełko pełne ohydnej starej biżuterii, wycinki z gazet i zapisane kartki. Wyciągnął
szkolny zeszyt i  otworzył go na pierwszej stronie, zapełnionej pośpiesznym,
niedbałym pismem. Zaczął czytać.
Wyspa Belle-Île, Bretania, Francja, 20 czerwca 1975
Najgorszy dzień jej życia zaczął się całkiem normalnie.
Malowała się przed lustrem. Podkreśliła powieki czarną kreską, rzęsy obciążyła
trzema warstwami tuszem, a  wargi wypełniła ceglastoczerwoną szminką, którą
tydzień wcześniej kupiła sobie z  rozrzutności na paryskim dworcu Gare de l'Est.
Stanęła bokiem do lustra i  uśmiechnęła się na widok swojej szczupłej sylwetki
w  brązowych spodniach z  kantem i  białej tunice. Wyglądała dokładnie tak, jak
chciała: efektownie, a jednocześnie naturalnie. W tym stroju mogła…
Znudzony zamknął zeszyt. Najwyraźniej to jakieś opowiadanie. Wiedział, że matka
Klary pracuje jako dziennikarka. Może oprócz artykułów pisze też książkę. Piotr
lubił czytać, ale wyłącznie powieści fantastyczno-naukowe, które umożliwiały mu
upragnioną ucieczkę z realnego świata. „Szkoda czasu na romantyczne bzdury dla
bab" – pomyślał i odłożył zeszyt na miejsce.
Odsunął na bok wycinki z  gazet, których treść również go nie interesowała,
i  wyciągnął z  szuflady matową plastikową teczkę schowaną na spodzie szuflady.
Na białej karteczce ktoś napisał niebieskim atramentem: Ubezpieczenie na życie.


– No proszę, nareszcie coś ciekawego – skomentował Piotr zaskakujące
odkrycie. Nigdy by nie przypuszczał, że zaniedbana i na pierwszy rzut oka biedna
Julia wyrzuca pieniądze na ubezpieczenie na życie. Pięć minut później jego
zdziwienie się spotęgowało. Z  umowy wynikało, że Julia płaci co miesiąc
zaskakująco wysoką kwotę, by jej dzieci, Klara i Michał, dostały po jej śmierci po
pół miliona koron.
– Pięćset tysięcy dla Klary – wyszeptał Piotr. – I do tego ten dom. Skąd Julia
bierze pieniądze na to ubezpieczenie? Przecież to musi pochłaniać olbrzymią część
jej wypłaty!
Odłożył teczkę do szuflady i mlasnął z zadowoleniem. Jeśli wziąć jeszcze pod
uwagę, że Klara odziedziczy kiedyś wielki majątek po bogatym ojcu, przed
Piotrem rysuje się obiecująca przyszłość. Chodzi z dobrze zabezpieczoną kobietą,
więc bieda mu nie grozi. Dobrze sobie wybrał.


ROZDZIAŁ 10

U schyłku popołudnia Julia zrobiła sobie kawę i usadowiła się w swoim ulubionym
fotelu z  Panem Ministrem na kolanach. Podniosła filiżankę z  delikatnie
pomalowanej podstawki, ale zanim przyłożyła ją do ust, niechcący wylała kilka
kropel na futro kota. Trzęsły się jej ręce – jasny dowód na to, że wycieczka z Klarą
zdenerwowała Julię bardziej, niż chciałaby przyznać.
Nie chodziło nawet o to, że się pokłóciły – to zdarzało się już wiele razy. Julii
nie dawało spokoju coś innego, czego niestety nie potrafiła dokładnie określić. Nie
mogła pozbyć się wrażenia, że w mijającym właśnie popołudniu coś nie gra. Tylko
co?
W duchu po raz kolejny przewijała sobie to, co stało się w Brdach.
Kiedy Klara dowiedziała się, że zamordowana dziewczyna była do niej podobna,
zbladła. Julia mogłaby przysiąc, że na przedramieniu córki widziała gęsią skórkę.
– Klaro, bądź ze mną szczera. Jestem twoją mamą, pomogę ci. Boisz się kogoś?
– spytała miękkim głosem.
– Oczywiście, że nie!
– Będzie chciał z  tobą porozmawiać inspektor, który prowadzi śledztwo
w sprawie tego morderstwa. Nazywa się Bergman.
Klara stanęła. Złość wykrzywiła jej twarz. Nagle wyglądała bardzo brzydko.
– Chyba nie mówisz poważnie! Nasłałaś na mnie gliny? Chyba zwariuję!
Jakbym miała mało problemów.
Kiedy prychnęła, przez szparę między przednimi zębami wyleciała jej ślina
i  zwisała z  dolnej wargi. Zniesmaczona Julia od wróciła wzrok, ale natychmiast
poczuła wstyd z powodu swojej reakcji i znów spojrzała na Klarę. Jak to możliwe,


że czuje obrzydzenie wobec własnej córki? Czy innym matkom też się to zdarza?
Przecież bez wątpienia kocha Klarę. W przeciwnym razie nie bałaby się o nią tak
bardzo.
– Nikogo na ciebie nie nasłałam. Po prostu się martwię, więc powiedziałam
policji wszystko, co przyszło mi do głowy w związku z tą dziewczyną. Chodziło mi
tylko o twoje bezpieczeństwo.
– Świetnie. Bardzo ci dziękuję.
Długo szły w  milczeniu, Klara wściekła, a  Julia zamyślona. Dopiero gdy
zbliżały się do szczytu, Julia postanowiła ponownie odezwać się do Klary.
– Twoja kolej. Teraz mów ty. Dlaczego mnie tu zaciągnęłaś? Czego ode mnie
potrzebujesz? Czy chodzi o długi?
– W  pewnym sensie. – Klara zmieniła wkurzoną minę na lekko lizusowski
uśmiech.
Julia pokręciła głową.
– Dwieście pięćdziesiąt tysięcy! Naprawdę napożyczałaś aż tyle? Posłuchaj,
możemy umówić się tak, że będziesz u  mnie mieszkać, dopóki wszystkiego nie
spłacisz. Nie musisz dokładać się do rachunków. To wszystko, co mogę dla ciebie
zrobić. Już kilka razy ci mówiłam, że nie mam…
– Mamo, w  porządku. Nie chcę, żebyś spłacała moje długi. Muszę to zrobić
sama. Wypiję to piwo aż do dna. Może to będzie dla mnie dobra nauczka. – Przy
ostatnich słowach zaśmiała się smutno.
– W takim razie czego ode mnie chcesz? I dlaczego musimy rozmawiać o tym
tutaj? Zachowujesz się, jakbyś chciała powierzyć mi tajemnicę państwową.
– W domu mógłby nas usłyszeć Piotr.
Julia zmarszczyła brwi.
– A to byłaby taka tragedia?
– Tak, bo chcę z tobą porozmawiać o czymś, co go dotyczy. Zrobiłam straszne
głupstwo. Powiedziałam mu, że jestem bogata.
– Co?


– Kiedy się poznaliśmy, byłam pijana. Opowiadałam bzdury. Przechwalałam
się. Zmyśliłam, że ojciec ma kasy jak lodu i  że co chwilę posyła mi mnóstwo
pieniędzy.
– No i?
– Nie rozumiesz? Wmówiłam facetowi, którego kocham, że mój tata jest
przedsiębiorcą i ma na koncie miliony.
– Ludwik? Przedsiębiorcą? – Julia zaśmiała się głośno. Wachlarzyki
zmarszczek w kącikach jej oczu pogłębiły się, ale mimo to wyglądała młodo, jakby
śmiech odbierał jej wiele lat.
– Powinnaś pisać książki, Klaro. Masz fantazję jak Agatha Christie. Boże, jak
mogłaś komuś powiedzieć coś tak głupiego? Nawet gdyby twój ojciec się
wzbogacił, co nigdy się nie stanie, wciąż przysyłałby ci na gwiazdkę przecenione
książki i w życiu nie zobaczyłabyś od niego ani grosza.
– Piotr wciąż w to wierzy – powiedziała Klara.
– Co? – Julia się zatrzymała. – Przecież chodzisz z nim pół roku! Przez cały ten
czas go okłamujesz?
– Wiem, że to błąd. Nie musisz robić mi kazania.
– Nie przedstawiłaś go Ludwikowi? – Julia przypomniała sobie męża w jego
nieodłącznych luźnych szarych spodniach i koszuli z dużym kołnierzem, które po
raz ostatni były modne w  latach osiemdziesiątych. Gdyby Piotr go zobaczył,
natychmiast zrozumiałby, że ten mężczyzna może zarabiać duże pieniądze jedynie
w snach.
– Nie.
– Piotr nie chciał go poznać?
– Właściwie to nawet nie. Twierdzi, że chodzi ze mną, a nie z moimi krewnymi.
Nie interesujecie go.
– Nie interesujemy go? – powtórzyła Julia z niedowierzaniem.
– Nie.
– A jego rodzice? Wiesz coś o nich? Czy oni ciebie też nie interesują?


– Nie żyją. Nie rozmawiamy o  nich. Piotr urodził się, gdy byli już starzy.
Odziedziczył po nich jakąś straszną ruderę na wsi, którą natychmiast sprzedał
i puścił pieniądze w obieg.
– Dlaczego wmówiłaś mu taką bzdurę? – Julia podejrzliwie zmrużyła oczy.
– Na początku podobało mi się udawanie kogoś, kim nie jestem. Dobrze się
bawiłam. Traktowałam to jak rolę w filmie. Przecież wiesz, że kiedyś chciałam być
aktorką. Czegoś się nauczyłam na tych wszystkich kółkach teatralnych. – Zaśmiała
się. – Grałam bogatą dziewczynę. Człowiek szybko przyzwyczaja się do luksusu.
Podjeżdżasz na stację benzynową i  wydajesz na alkohol i  słodycze więcej, niż
zarobiłaś przez cały dzień. Przynajmniej przez chwilę możesz sobie wyobrażać, że
to twoje prawdziwe życie i że naprawdę masz mnóstwo kasy. – Spojrzała na matkę
z boku. – Rozumiesz, co mam na myśli?
Julia wyglądała na zaskoczoną.
– Chyba tak.
– To dlaczego masz taką dziwną minę?
– Nie mam dziwnej miny. Po prostu nie wiedziałam, że pieniądze są dla ciebie
takie ważne.
– Nie są dla mnie takie ważne. Próbuję ci wyjaśnić, jak wpakowałam się w te
długi. To była zabawa. Myślałam, że będę z  Piotrem chodzić tylko przez kilka
tygodni. Boże, przecież on jest osiem lat młodszy ode mnie! Byłam pewna, że
szybko się mną nacieszy i odejdzie.
Julii nie umknął gorzki ton głosu Klary. Przeraziło ją, że córka tak mało
w siebie wierzy.
– Kiedy zrozumiałam, że Piotr traktuje mnie poważnie, było już za późno, by
się przyznać. Co mam teraz zrobić? Posadzić go na tapczanie, nalać mu piwa
i powiedzieć, że przez ostatnie pół roku go okłamywałam?
– Im szybciej się przyznasz, tym lepiej.
– Wiem. Ale muszę to zrobić mądrze. Powiem Piotrowi, że firma taty
zbankrutowała i  nie dostanę już żadnych pieniędzy. To wyjaśni, dlaczego nagle


jestem taka biedna. Dzięki mieszkaniu u  ciebie nie będę płacić za czynsz
i stopniowo pospłacam długi. Zmienię się, mamo. Będziesz mnie kryć? Proszę!
– Dlatego mnie tu przywiozłaś?
– Musiałam ci o  tym powiedzieć, skoro u  ciebie mieszkamy. Będziesz
codziennie widywać się z Piotrem. Na pewno będziecie rozmawiać. Mogłoby się
wydać, że tata pracuje w urzędzie skarbowym. Boże, to byłaby katastrofa! – Klara
zaśmiała się zduszonym głosem, ale Julia do niej nie dołączyła. – Wiesz, jak się
bałam, kiedy się wprowadziliśmy? Robiłam wszystko, żebyś ani na chwilę nie
została z Piotrem sama.
– Jak wyjaśniłaś mu, że się do mnie wprowadzasz? Bogate panny raczej nie
mieszkają u swoich matek.
– Powiedziałam, że pokłóciłam się z właścicielem mieszkania i że mnie z niego
wyrzucił. Piotr myśli, że to tylko sytuacja tymczasowa, dopóki nie znajdę czegoś
lepszego. Jak widzisz, na wszystko znajdę wymówkę. Jestem mistrzynią kłamania
– dodała Klara cierpko. – Sama już czasem nie wiem, co jest prawdą, a  co
zmyśliłam.
Julia schyliła się po źdźbło suchej trawy i teraz rozgryzała je zębami.
– Nie podoba mi się to, Klaro. Powiedz Piotrowi, jak to było, od początku. Jeśli
zostaniecie razem, kiedyś spotka się z  Ludwikiem i  wtedy wyda się, że go
okłamałaś. Potrafisz sobie wyobrazić konsekwencje?
– Nie widziałam ojca od dwóch lat. Gdzie mieliby się spotkać? – Na przykład
na waszym ślubie?
– Tam go nie zaproszę. Nie dogadujemy się. Nienawidzę go. Nigdy nie
wybaczę mu tego, jak cię traktował.
– Nie przesadzaj.
– Nie przesadzam. Maltretował cię. Ile było tych scen, popychań? Czytałam
mnóstwo artykułów o tym, jak wygląda przemoc domowa. U nas ona się działa.
A ja byłam przy tym, mamo.
Julia miała obojętną minę.


– Przestań. Po prostu wyznaj Piotrowi prawdę. Nie możesz budować związku
na kłamstwie. – Julia zawiesiła głos, bo zrozumiała, że ona popełniła ten sam błąd.
Okłamała przyszłego męża, Ludwika, w  sprawie dużo ważniejszej niż sytuacja
finansowa przyszłego teścia. Okłamała go w sprawie na wagę życia…
Klara nie zauważyła zamyślenia matki. Skupiała się na własnej rozpaczy.
– Ale Piotr mnie zostawi. Mamo, ja jestem po trzydziestce! Chcę mieć dzieci!
A  wszyscy porządni faceci są pozajmowani. Jeśli chodzi o  związki, przespałam
odpowiedni moment. Nie chcę zostać sama i pocieszać się karmieniem kotów jak
ty.
– Może tak byłoby dla ciebie lepiej – szepnęła Julia niemal bezgłośnie. Na myśl
o  zwierzętach zaczęła żałować, że rano nie zdążyła sprawdzić, czy w  ogrodzie
pojawiła się nowa pułapka. Wystawiła tylko miski z  karmą i  wyjechała. Ale cóż
zrobić, teraz ma na głowie dużo ważniejsze problemy niż tropienie złodzieja kotów.
Znów szły w milczeniu. Z mgły wyłonił się piękny dzień, dojrzałe dzikie róże
wdzięczyły się ku ultramarynowemu niebu, a  w  miejscach osłoniętych od wiatru
słońce grzało jak w  lecie. Julia zaczynała trochę się odprężać, gdy nagle przez
głowę przemknęła jej niepokojąca myśl. Stanęła, a zaskoczona Klara wpadła jej na
plecy. Julia chwyciła ją za ramiona.
– Skoro masz długi, to dlaczego nie sprzedasz auta?
Dziewczyna poczerwieniała.
– Należy do Piotra. Przecież wiesz, jak nie lubię kierować. Nie chciałabym
mieć swojego auta.
– Skąd wziął pieniądze na taki wóz? Myślałam, że jeszcze studiuje.
– Inwestuje na giełdzie – odpowiedziała Klara, ale nie spojrzała matce w oczy
i poczerwieniała.
– Na Boga, Klaro! Byłam pewna, że nie jesteś tak głupia, by wyrzucić setki
tysięcy na buty i torebki, ale pomyliłam się. Jesteś jeszcze głupsza. Czy tobie nigdy
nie przyszło do głowy, że ten człowiek po prostu cię wykorzystuje?


– Nie. Kocha mnie. Twierdzi, że jestem dla niego bardzo ważna i  że mnie
potrzebuje. – Klara spojrzała na matkę z  ukosa. – Od ciebie nigdy niczego
podobnego nie słyszałam.
Weszły na szczyt wzgórza. Drzewa były tu rzadsze, trawę wyparły gołe skały,
a  ścieżka kończyła się na skraju przepaści. Spojrzenie w  dół przypomniało Julii
inne urwisko, skalisty morski brzeg, na którym stała trzydzieści jeden lat temu, ale
odgoniła to wspomnienie, zanim gardło zdążyło zacisnąć się z żalu. Nie, na pewno
nie będzie o  tym myśleć. Nie teraz. Gdyby tylko potrafiła wymazać tę okropną
chwilę z pamięci!
Próbowała skupić się na krajobrazie – lesie sosnowym i  błyszczącej wstążce
rzeki wijącej się głęboko w dolinie. Na przeciwległym zboczu z mglistych oparów
wyłaniała się kanciasta wieża Karlsztejna. Ciszę rozcięło trąbienie pociągu
pośpiesznego, pędzącego gdzieś poza zasięgiem wzroku na trasie Praga – Pilzno.
Julia się uśmiechnęła: tym razem odegnała złe wspomnienia z  zaskakującą
łatwością.
Kątem oka spojrzała na córkę, na jej mocno pomalowaną twarz i  nieudolnie
maskowane kręgi pod oczami. Klara była ładna, ale ostatnio schudła, twarz miała
obsypaną pryszczami, a  modnie ostrzyżone włosy – brudne. Julia zauważyła tę
zmianę już kilka miesięcy temu, ale dopiero teraz zrozumiała, co się stało.
Najwyraźniej z  powodu długów radość została wyparta z  życia jej córki przez
zmęczenie i  otępienie. Julia znała ten stan umysłu, choć sama nigdy nie miała
problemów finansowych. Takie samo poczucie beznadziei potrafi wywołać
nieudane małżeństwo i  świadomość ponurej przyszłości, tak odmiennej od
wymarzonego życia.
– Nie potrafisz sobie wyobrazić, jakie to jest straszne – szepnęła Klara.
– Te długi? – Julia w geście zrozumienia położyła córce dłoń na przedramieniu.
Może to będzie pierwszy krok do ich zbliżenia…
– Nie! Straszna jest świadomość, że nie mogę sobie niczego kupić. Niczego!
Wyobrażasz sobie, jak cierpię, gdy przechodzę w  mieście obok sklepów? Wolę


siedzieć w  domu, by nie patrzeć na te wszystkie rzeczy, których nie mogę mieć.
Przez ostatnie pół roku przywykłam do tego, że żyję jak człowiek, mamo, nie jak
żebrak. A  nagle nie stać mnie nawet na koszulkę za trzysta koron! Życie bez
pieniędzy jest… do niczego. Piotr ma rację.
Matka odsunęła rękę.
– Nie, nie ma. A ty powinnaś od niego odejść. Całkowicie zmienił ci hierarchię
wartości, nie widzisz tego? Jesteś ładną i  mądrą dziewczyną, Klaro. Zacznij
wreszcie myśleć o  sobie! – Lecz kiedy tylko Julia wypowiedziała te słowa,
zrozumiała, jak absurdalnie brzmi ta rada w jej ustach. Dlaczego córki tak często
popełniają te same błędy co ich matki? Julia długimi latami trwała w  związku,
który ją niszczył. Szkoda, że przed ślubem z Ludwikiem nikt nie wygarnął jej tak,
jak ona teraz Klarze. – Ten człowiek nie kocha ciebie, tylko kłamstwa, których mu
naopowiadałaś. Po co miałabyś z nim dalej żyć? Podaj mi jeden sensowny powód.
– Podam ci je nawet dwa. Piotr mnie kocha, a  ja chcę mieć dzieci. Jak
najszybciej. Nie mam ochoty szukać kolejnego faceta. Jasne, przyznaję, że
popełniłam kilka błędów. Dwa błędy. Nie powinnam była go okłamywać
i  pożyczać tylu pieniędzy. Ale naprawię to. Ciebie proszę o  jedną, jedyną rzecz.
Kryj mnie. Nie musisz okłamywać Piotra. Wystarczy, że nie będziesz zaprzeczać
moim słowom. Nie może się dowiedzieć, że tata pracuje w  skarbówce i  jest bez
grosza. To by mnie zniszczyło.
To był trudny wybór. Lecz Julia miała wrażenie, że wie, która decyzja jest
właściwa. Sama skomplikowała sobie swoje życie z  powodu mężczyzny – czy
dokładniej mówiąc: z  powodu dwóch mężczyzn – i  nie chciała, by córka poszła
w jej ślady.
– Nie, Klaro. Nie będę cię kryć. Nie mam na to nerwów. Powiedz Piotrowi, że
twój ojciec jest biedny jak mysz kościelna. Jeśli chcesz, mogę załatwić to za ciebie.
Kiedyś mi za to podziękujesz.
– Dobra. – Twarz Klary była biała, jakby pod skórą nie płynęła ani kropla krwi.
– Boże, co za dzień! Nasyłasz na mnie gliniarzy z  powodu jakiejś uduszonej


dziewczyny, a potem chcesz jeszcze przegonić mi chłopaka. Jaka ja jestem głupia,
że nie trzymałam języka za zębami! Coś ci powiem. Jeśli będziesz się mieszać
między nas, jeśli zrobisz coś głupiego, a Piotr mnie opuści, nie zamienię z tobą do
śmierci ani słowa!
– Opuści cię tak czy inaczej, kiedy przestaniesz mu kupować rzeczy.
Z powrotem w dolinę wracały w milczeniu.
Rozmowa z  Klarą była nieprzyjemna, ale Julia wciąż nie mogła zrozumieć,
dlaczego tak ją zaniepokoiła. Coś się nie zgadzało, coś zgrzytało, tylko co?
Odłożyła filiżankę i  zaczęła drzemać w  fotelu. Odpowiedź przyszła w  stanie
połowicznego czuwania, gdy Julia była odprężona i  pozwoliła myślom płynąć
swobodnie. „Nasyłasz na mnie gliniarzy z powodu jakiejś uduszonej dziewczyny"
– powiedziała Klara. Skąd wie, że ta dziewczyna została uduszona? Julia była
pewna, że ona nic takiego jej nie powiedziała. Sama nie wiedziała, w jaki sposób ta
biedaczka straciła życie. Możliwe, że sąsiedzi rozmawiają o tym morderstwie i po
okolicy rozniosły się szczegóły, które jeszcze nie dotarły do uszu Julii. „Muszę
spytać o to Klarę" – obiecała sobie, zanim zasnęła.


ROZDZIAŁ 11

Sen w  fotelu przerwało Julii bicie zegara z  wahadłem. Kiedyś go lubiła, ale
w ostatnich dniach jego dźwięk raczej ją denerwował, niż cieszył. Najchętniej od
razu położyłaby się do łóżka, ale wiedziała, że to niemożliwe. Przede wszystkim
musi przygotować kotom kolację. Otworzyła puszkę z mięsem, wstawiła wodę na
makaron i – żeby odpędzić senność – zaczęła wycierać meble miotełką do kurzu.
Robiła to rzadko, a  przedwczoraj zawstydziła się, kiedy ujrzała, jak inspektor
przegląda zakurzone rzeczy na jeszcze bardziej zakurzonych półkach.
Zatrzymała się przed przeszkloną witryną z pamiątkami z podróży, kieliszkami
i serwisem herbacianym Rosenthala. Przesuwne szkło jest niedomknięte! Julia była
pewna, że rano zasunęła szybę do końca. Podejrzanie wyglądała też jedna z szuflad
– domknięta niedbale i  krzywo. Kto inny mógł to mieć na sumieniu niż ten
przeklęty dandys Piotr? Skoro nie zawahał się przed splądrowaniem jej lodówki,
prawdopodobnie bez oporów zajrzał też do szafy i  szuflad. Jak wiele odkrył?
Rzeczy pozostały na miejscu, ale mimo to Julia obiecała sobie, że zrobi wszystko,
by Piotr jak najszybciej zniknął z jej życia.
Dziesięć minut później w  kaloszach i  kamizelce z  futrzaną podszewką
zanurzyła się w  mroźnym zmierzchu. Po niemal letnim dniu nastał jesienny
wieczór. Powietrze było ciężkie od mgły, chodniki wilgotne, a nad ogrodami wisiał
szczypiący smród palonych liści. Julia z garnkiem jedzenia dla kotów obeszła dom,
zboczyła ze żwirowej ścieżki i ruszyła do ogrodu. Między drzewami owiał ją chłód.
– Kici kici!
W krzakach rozległ się szelest, a Julia ujrzała błysk pierwszego kociego futra.
Wyklepała z misek liście i rozdzieliła do nich pokarm, nie przestając nawoływać
kolejnych stołowników znanym sygnałem – stukaniem łyżką o garnek. Po chwili


naliczyła wszystkich dwanaście grzbietów i  poczuła ulgę. Przez chwilę stała
i patrzyła, jak niektóre koty łapczywie jedzą, podczas gdy inne przyjaźnie ocierają
się o jej nogawki. Jak mało wystarczy do szczęścia! Julia żałowała tylko, że sposób
życia, który w pełni jej odpowiada, odnalazła dopiero teraz, gdy już trzy czwarte
ziemskiej wędrówki ma za sobą. „Tak jak z  mężczyznami" – pomyślała. –
„Nauczyłam się ich rozumieć, kiedy nie jest mi to już prawie do niczego
potrzebne".
Ruszyła w  stronę świerku, pod którym kilka dni temu znalazła pułapkę na
zwierzęta. Szła spokojnie, nie podejrzewała, że tym razem również zobaczy coś
strasznego. Ale potem zauważyła świeżo udeptaną trawę. Od drzewa prowadziły
dwie niedawno wydeptane ścieżki: węższa w  lewo, szersza w  prawo. A  pod
dolnymi gałęziami – znowu! – leżało coś ciemnego i kanciastego.
Julia z  przerażenia upuściła garnek i  łyżkę. Nie miała wątpliwości, że znów
znalazła pułapkę. Podbiegła do niej, a  gdy padła na kolana w  wilgotną trawę,
w  nozdrza uderzył ją odrażający smród zepsutego mięsa. Na szczęście wewnątrz
nie męczyło się żadne zwierzę, przynęta wyglądała na nietkniętą, ale drzwiczki
były zatrzaśnięte. Najwyraźniej zamknęły się samowolnie.
– Dzięki Bogu! – szepnęła Julia, ale od razu uświadomiła sobie, że nie ma za co
dziękować. Jest przecież oczywiste, że ktoś poluje na jej koty. Kto? Dlaczego?
Powoli przyglądała się szerszej z wydeptanych ścieżek. Wydawało się bowiem,
że pierwszy pas leżącej trawy po kilku metrach zanika i  prowadzi donikąd, ale
drugi wyraźnie wił się do płotu Truskawków. Julia z  nieokreślonym strachem
podniosła wzrok ku sąsiedniej willi, jakby bała się, że zostanie przyłapana na
czymś zabronionym.
W oknie wykuszu poruszyła się firanka.
– Dość tego!
Julii zrobiło się z  wściekłości ciemno przed oczami. Ktoś z  rodziny
Truskawków, prawdopodobnie Juraj, czyha przy oknie, żeby zobaczyć jej reakcję
na pułapkę. Dobra. Chcą wojny, będą ją mieć. Julia, nie zważając na śmierdzącą


przynętę, podniosła klatkę. Była ciężka, większa i  masywniejsza niż poprzednia.
Ruszyła w stronę furtki. Po drodze potknęła się o garnek, który zostawiła w trawie,
ale utrzymała się na nogach i brnęła dalej. Pierwszą pułapkę schowała w piwnicy,
a  przy spotkaniu z  Truskawkami robiła pokerową minę, ale tym razem złość
pozbawiła ją skrupułów. Niech tylko ktoś spróbuje ją powstrzymać!
Wyszła na chodnik i  trzasnęła za sobą żelazną furtką tak mocno, że
przerdzewiały płot się zachwiał. Długo wciskała dzwonek na kolumnie przed
sąsiednią willą. Potem ujęła pułapkę w obie ręce niczym broń. Możliwe, że gdyby
ktoś jej od razu otworzył, nie opanowałaby się i  uderzyłaby go tym ciężkim
przedmiotem w głowę.
Lecz trwało kilka minut, nim w  głośniku rozległ się wesoły głos Joanny
Truskawki. Julia zdążyła w tym czasie trochę ochłonąć.
– Kto tam?
– Keller. Muszę porozmawiać z pani mężem.
– Mamy gości. Czy nie może pani przyjść kiedy indziej?
– Nie.
Joanna Truskawka westchnęła.
– No dobrze, skoro to takie pilne. Proszę wejść. Już otwieram.
Następnie rozległo się brzęczenie zamka, a  Julia szybko łokciem popchnęła
furtkę. Pod podeszwami skrzypiał jej starannie zagrabiony biały żwirek. Wzdłuż
ścieżki stały kiczowate białe latarnie, ale teraz nie świeciły. Zauważyła doskonały
trawnik angielski, wkopany basen i  stare tuje, przycięte nożycami ogrodowymi
w  dziwaczne kształty. Dokładnie o  takim ogrodzie zawsze marzył Ludwik –
pomyślała i  z  zadowoleniem rzuciła okiem na ciemną dżunglę po swojej stronie
płotu.
Do masywnych drewnianych drzwi z mosiężną kołatką w kształcie lwiej głowy
Julia dotarła akurat w  chwili, gdy gwałtownie się otworzyły. Żwirową ścieżkę
zalało światło, a  tuż potem opadł na nią olbrzymi cień Juraja Truskawki.
Mężczyzna wyglądał nienagannie, jak zresztą zawsze, gdy Julia go spotykała. Miał


na sobie wyprasowaną białą koszulę, krawat i szare spodnie od garnituru. Z jadalni
dobiegał brzęk sztućców i  szum głosów większej grupy ludzi. Julia zmarszczyła
nos, zaatakowana powiewem drogiej wody kolońskiej. Jeśli Juraj Truskawka
wydaje przyjęcie, to jak znalazł czas, by obserwować ją przez okno?
Julia wiedziała, że pierwszych trzydzieści sekund słownego pojedynku
decyduje o wyniku. Dlatego nie chciała dopuścić Juraja do głosu.
– Nie zapomniał pan czegoś w moim ogrodzie? – syknęła i rzuciła mu ciężką
klatkę pod nogi. Metal głośno trzasnął o  próg. Juraja opuściły dystyngowane
maniery i uskoczył przestraszony. „Jeden zero dla mnie" – pomyślała Julia.
– Chyba pani zwariowała! – Sięgnął po pułapkę i  skrzywił się, gdy poczuł
słodkawy smród zepsutego mięsa. – Co to jest? – ryknął. – Śmierdzi jak padlina.
Julia ze złośliwym zadowoleniem zauważyła, że głosy we wnętrzu domu
ucichły. Wyobraziła sobie, jak goście nadstawiają uszu.
– Pan bardzo dobrze wie, co to jest. I zapewniam pana, że będę się bronić.
– Co? Pani chyba…
– Niech pan milczy! Wszedł pan bez pozwolenia na ogrodzony teren prywatny
i  zastawił pan pułapkę na mojego kota. Myślę, że za oba te czyny mogę złożyć
oskarżenie. Spotkamy się w sądzie. – Odwróciła się na pięcie i triumfalnie ruszyła
do furtki.
– Proszę poczekać!
Julia poznała po głosie Weronikę Truskawkę. Zatrzymała się niechętnie.
Żałowała, że to dziecko zepsuło jej świetny występ zakończony zwycięskim
opuszczeniem sceny.
– Słucham, Weroniko? – Obejrzała się, a  zanim spojrzała na dziewczynę,
prześwidrowała jej ojca nienawistnym spojrzeniem. Nie wydobył z siebie ani słowa
i wyglądał, jakby naprawdę nie miał z pułapkami na koty nic wspólnego. „Dobry
aktor" – pomyślała Julia. Zza jego ramienia wyglądała blondynka z  twarzyczką
barokowego anioła.
– Czego chcesz? – ponagliła ją niecierpliwie Julia.


– To jest pułapka na zwierzęta, prawda?
– Dokładnie tak. Pułapka na zwierzęta, którą ktoś podłożył w moim ogródku. –
Julia bojowo podniosła wzrok na Juraja.
– Wiem, kto to zrobił.
– Ja też. Twój ojciec.
– Tata? Nie! Widziałam… Chociaż właściwie… – Weronika umilkła
i przygryzła jędrną dolną wargę.
– Co widziałaś?
– W  sumie to nic. Proszę o  tym zapomnieć. – Dziewczyna cofnęła się do
przedpokoju.
Ojciec obrócił się do niej gwałtownie.
– Co to ma znaczyć, Weroniko? Ty coś wiesz na temat tego obrzydlistwa?
– Nie, tato. Widziałam tylko… tylko cień w ogrodzie pani Keller. Przez okno.
Nie wiem, kto to był. – Weronika bezradnie skakała wzrokiem z  ojca na Julię
i z powrotem. Było jasne, że nie mówi całej prawdy. „Prawdopodobnie dziewczyna
próbuje kryć ojca" – pomyślała Julia.
– Kiedy widziałaś ten cień? – spytała Julia, żeby ją sprawdzić.
– Już nie pamiętam. – Dziewczyna podniosła ku niej oczy ciemne jak dwie
studnie. Źrenice miała rozszerzone ze strachu. – Naprawdę nie pamiętam!
Julia postanowiła jej nie męczyć. Obróciła się i ruszyła w stronę swojej willi,
ale po dwóch krokach stanęła, wróciła do drzwi Truskawków i podniosła z podłogi
klatkę.
– To sobie, za pozwoleniem, wezmę. Koniec z łapaniem zwierząt.
– Świetny pomysł. Niech to pani bierze i  się stąd wynosi. Wariatka! –
Truskawka doszedł do siebie po przeżytym szoku, a  głos drżał mu ze
zdenerwowania. – Właśnie narobiła mi pani ogromnego wstydu. Odwiedzają mnie
moi najważniejsi klienci, a pani wpada tu z jakąś śmierdzącą klatką. Jeśli jeszcze
kiedyś się tu pani pokaże, to…
– To co? – Julia obróciła się i spojrzała na niego wyzywająco.


– To własnoręcznie panią uduszę. – Zaśmiał się ponuro.
– No proszę, znowu mi pan grozi. To już drugi raz w tym tygodniu. O ile mnie
pamięć nie myli, we wtorek przekazał mi pan za pośrednictwem żony, że jeśli nie
pozbędę się swoich kotów, otruje je pan. Powinien pan uważać na to, co pan mówi,
panie Truskawka. Jeśli moim kotom coś się stanie, naślę na pana policję.
– Mieliby słowo przeciwko słowu. Jak pani myśli, komu by uwierzyli?
Właścicielowi biura nieruchomości czy postrzelonej wielbicielce kotów?
– Mam nadzieję, że temu, kto mówi prawdę. Ostrzegam pana. Proszę trzymać
się z  daleka ode mnie i  moich zwierząt. – Podeszła dwa kroki bliżej. Sama była
zaskoczona tym, ile nienawiści przesiąkło do jej głosu. – Nie jestem tak bezbronna,
jak pan sądzi. Nie chcę, żeby wtrącał się pan w moje życie. A pan na pewno nie
chce, by pańska żona dowiedziała się, z kim był pan w niedzielę na aukcji sztuki
nowoczesnej w Hiltonie.
To był strzał w ciemno. Julia nie miała pojęcia, kim jest ta pulchna rudowłosa
kobieta w płaszczu z futrzanym kołnierzem, do której Truskawka tak poufale się
nachylał. Widziała ich tylko przelotnie, kiedy wychodziła z  przepełnionej sali
w przerwie na płacenie. Nie zauważyli jej, a ona zapomniała o tej sytuacji. Dopiero
teraz zrozumiała, jak mocną broń może mieć w rękach.
Sądząc po przerażeniu, które błysnęło w  oczach Juraja, strzał trafił
w dziesiątkę.
– Niech się pani wynosi!
Dopiero kiedy zatrzasnęły się drzwi, Julia uświadomiła sobie, że z osłabienia
nogi odmawiają jej posłuszeństwa. Zamiast ulgi, że nieprzyjemną rozmowę ma już
za sobą, znów poczuła, jak ze strachu ściska się jej żołądek.
Ma za sobą niezwykle ciężki dzień, a w nocy czeka ją kolejna próba nerwów.
Przyjedzie do niej mężczyzna, który odwiedza ją od roku – zawsze w nocy, by nie
widział go żaden z sąsiadów. Dotychczas udawało się utrzymać w tajemnicy, że się
spotykają. Lecz teraz koniec z  tym, mogą zapomnieć o  kochaniu się w  pustym
domu i  o  nocnych rozmowach, z  których ani słowo nie dotrze do


nieupoważnionych uszu. Jak kobieta może ukrywać związek, mieszkając w jednym
domu z dorosłą córką?
Julia nareszcie przyznała przed sobą, że to dlatego nie chciała przyjąć Klary
z  powrotem pod swój dach. Tak, zależy jej na tym mężczyźnie bardziej niż na
własnej córce. Nie chce go stracić. Gra dla niego w  niebezpieczną grę: kłamie,
ryzykuje własną reputacją. A  teraz wszystkie jej starania pójdą na marne, bo
wróciła Klara i odebrała jej prywatność. Co będzie dalej?
Sześć godzin później Klara leżała w  pokoju na poddaszu na łóżku małżeńskim
swoich rodziców i  przyglądała się Piotrowi garbiącemu się nad klawiaturą.
W  słabym świetle trzyramiennego żyrandola kończył pracę zaliczeniową, z  którą
męczył się od tylu tygodni.
Zajrzał do słownika i zmarszczył brwi:
– Cholera! Prawie nic tu nie widzę!
– Kupię lampy punktowe – odpowiedziała Klara, choć nie miała pojęcia, skąd
weźmie na to pieniądze.
– Ty naprawdę chcesz tu mieszkać? Ze swoją matką? – Podniósł wzrok. –
Chyba żartujesz. Śmierdzi tu kotami i  pleśnią. Lepiej szybko wynajmij jakieś
mieszkanie albo pakuję walizki i znikam bez ciebie. A tak w ogóle to dlaczego nie
wprowadziliśmy się do twojego ojca?
Odwróciła się.
– Przecież wiesz, że się z nim nie widuję. Mieszka z nową żoną i… i w ogóle.
Nie bój się, to tylko rozwiązanie tymczasowe. Obiecuję.
Przez następne pięć-dziesięć minut patrzyła, jak Piotr przepisuje coś z książki
do notesu. Nagle zaklął i cisnął długopisem przez pokój.
– Co jest? – Klara usiadła w napięciu. Wieczorem byli na spacerze, a Piotr miał
niezwykle dobry nastrój, żartował, przyjaźnie się z nią przekomarzał i okazywał jej
zaskakująco dużo uwagi. Nie wiedziała, co wywołało tę zmianę, ale cieszyła się
z niej. Teraz powrócił stary i dobrze znany Piotr-choleryk.


– Mam to gdzieś! – Jednym gwałtownym ruchem wyrwał z  notesu kartkę
i zmiął ją. – Rzucam to.
– Jesteś zmęczony. Rano pójdzie ci lepiej.
Cisnął papierem o ścianę i spojrzał Klarze w oczy. Miał minę jak małe dziecko
zamierzające zrobić coś zakazanego, pomimo iż wie, że dostanie za to burę.
– Nie. Nie pójdzie. Kończę z  tą głupią szkołą. Ekonomia to nie kierunek dla
mnie. Z tego nie będzie porządnej kasy. Szkoda, że nie uświadomiłem sobie tego
wcześniej.
– To co chcesz robić? – Starała się mówić neutralnie, ale głos i  tak wyrażał
dezaprobatę.
Piotr wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Cokolwiek. – Podszedł do łóżka i  opadł na materac tak
gwałtownie, że sprężyny skrzypnęły. Splótł ręce za głową i wbił wzrok w sufit. –
W lutym złożę papiery na prawo. W czerwcu pójdę na egzaminy. Do tego czasu
mógłbym teoretycznie pracować gdzieś dorywczo. – Oparł się na łokciu i spojrzał
z  bliska na Klarę. – Tylko po co miałbym to robić, złotko, skoro mogę wrzucić
kilka ofert na giełdę, a ty masz pieniędzy pod dostatkiem? – Kiedy nie reagowała,
kontynuował: – Słuchaj, ile masz oszczędności? Na pewno coś odkładasz, prawda?
Kobiety zawsze oszczędzają i nie wydają wszystkich pieniędzy.
– Ja wydaję. Nie oszczędzam – wydusiła przez zaciśnięte gardło.
– Nie wierzę. Widzę, jaki z  ciebie czasem dusigrosz. W  sklepie kupujesz
najtańsze wino, chociaż lubisz drogie. Na pewno masz w  banku kilkadziesiąt
tysięcy. Nie próbuj mi wmówić, że przepuszczasz wszystko, co ci posyła ojczulek.
– Usiadł, a oczy mu zabłysły. – Wiesz co, właśnie wpadłem na świetny pomysł.
– Jaki? – Klara czuła się zmęczona. Bardzo, bardzo zmęczona.
– Na początku ta twoja przeprowadzka wcale mi się nie podobała, ale nie ma
tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie jesteś do niczego przywiązana.
Wykorzystajmy to. Złóż w pracy wypowiedzenie, ja rzucę studia i przez dwa-trzy


miesiące pojeździmy po świecie. Co myślisz o  Afryce? Zawsze chciałem ją
zobaczyć.
– Sama nie wiem…
Rozłożył ręce.
– Korzystaj z  życia, póki jesteś młoda i  zdrowa, kochanie! Jutro może cię
przejechać tramwaj i na co wtedy będą ci te oszczędności?
– Przysięgam, że nie mam żadnych oszczędności. Nie jestem typem człowieka
odkładającego na czarną godzinę.
– Ściemniasz. Nie uwierzę, dopóki nie pokażesz mi wyciągów z  banku. –
Zaśmiał się, gdy zobaczył na jej twarzy grymas niezadowolenia, i  podniósł ręce
w obronnym geście. – Nie, nie. Nie wściekaj się. Żartowałem. Twoje pieniądze to
oczywiście twoja sprawa. Nie jesteśmy małżeństwem. Jeszcze.
Klara nie mogła się nadziwić. Co dziś w  niego wstąpiło? Po raz pierwszy
przyznał, że myśli o małżeństwie. Ogarnęła ją wielka radość, którą szybko wyparło
poczucie bezradności. Obiecałaby teraz Piotrowi cokolwiek, złożyłaby wniosek
o kolejny kredyt i zabrałaby go do tej Afryki, gdyby tak bardzo nie była świadoma
tego, że znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Dwie firmy kredytowe już wygrażały
jej sądem i prawdopodobnie od dawna figuruje na liście dłużników. Nawet gdyby
chciała zadłużyć się jeszcze bardziej, żaden bank nie pożyczy jej już ani grosza.
Będzie musiała wyznać Piotrowi przynajmniej część prawdy. Oczywiście nie
powie mu, jak bardzo okłamywała go przez cały ten czas – nie teraz, kiedy
przyznał, że widzi w  niej swoją przyszłą żonę. O  długach ani słowa. Powie mu
tylko, że koniec z  nocnymi hulankami i  kupowaniem drogich niepotrzebnych
rzeczy. Źródło pieniędzy wyschło. Kropka. Może Piotr nie będzie dociekać, co się
stało.
– Muszę ci coś powiedzieć.
– Co? Jesteś milionerką?
Zdenerwowało ją, że Piotr myśli tylko o  pieniądzach. O  czymkolwiek by nie
rozmawiali, zawsze wcześniej czy później poruszał temat finansów. Klara


uświadomiła sobie, że zaraziła się jego myśleniem i  że w  duchu kładzie znak
równości między słowami „bogata" i „szczęśliwa".
Spróbowała się roześmiać.
– Wręcz przeciwnie. Jestem spłukana.
– Zadzwoń do taty.
Dziwne, z jakim trudem nagle przychodziły jej kłamstwa.
– To w  niczym by mi nie pomogło. Jego firma… zbankrutowała. Ojciec jest
zadłużony jak Argentyna. Nie dostanę już od niego ani grosza.
– Naprawdę? – Patrzył na nią przymrużonymi oczami. Nie wierzy jej! Teraz,
kiedy jest bliżej prawdy niż kiedykolwiek wcześniej.
Zdenerwowała się jeszcze bardziej.
– Tak. Naprawdę. Po co miałabym zmyślać?
– Kiedy się o tym dowiedziałaś?
Dlaczego o to pyta?
– Kilka dni temu. Mam być szczera? To przez bankructwo taty musiałam się
wyprowadzić. Bez jego kasy nie mogę sobie pozwolić na wynajem.
Mama kiedyś wyjaśniła jej, że jeśli już ktoś musi kłamać, powinien wpleść
w kłamstwo chociaż część prawdy. Wtedy wygląda to bardziej wiarygodnie. Klara
od dziecka kierowała się tą zasadą i zazwyczaj dobrze na tym wychodziła.
Lecz tym razem popełniła błąd. Piotr świdrował ją ostrym spojrzeniem.
– Przecież chodzisz do pracy! Zarabiasz pieniądze. Szesnaście tysięcy koron na
rękę. Czy siedemnaście? Co robisz z tymi pieniędzmi? Mogłaś tam dalej spokojnie
mieszkać!
Dziko machał rękami. Rzadko widywała go tak wkurzonego. Spoważniał,
a  między jego brwiami pojawiły się dwie pionowe zmarszczki. – Zaraz, zaraz!
Czyli ty mnie okłamałaś! Nie pokłóciłaś się z  właścicielem mieszkania?
Wyprowadziłaś się z  mieszkania, bo myślałaś, że nie możesz sobie już na nie
pozwolić?


– To się po prostu wszystko zbiegło w czasie… Pokłóciłam się o niezapłacony
czynsz. I  tego samego dnia dowiedziałam się, że tata zbankrutował – zmyślała.
Musi tylko zapamiętać, co naopowiadała Piotrowi. Może powinna to sobie gdzieś
zapisać? – Wszystko zwaliło mi się na głowę, więc po prostu spakowałam się
i wyszłam. Tak bywa. Nieszczęścia chodzą parami. – Zaśmiała się. – Słyszałeś to
powiedzenie, że diabeł zawsze sra na jedną kupkę?
Piotr wciąż był poważny.
– Dlaczego nie powiedziałaś mi o tacie od razu?
– Ja… sama nie wiem. Nie chciałam ci o tym mówić, więc powiedziałam tylko
o kłótni z właścicielem mieszkania. Wydawało mi się, że tak będzie łatwiej.
– Jak często mnie okłamujesz, żeby ułatwić sobie życie?
– Nigdy! – Do oczu napłynęły jej łzy. „Ciągle" – poprawiła się w  duchu.
„Okłamuję cię od chwili, gdy się poznaliśmy. Dziesięć, sto razy dziennie. Kobieta,
z  którą myślisz, że chodzisz, w  ogóle nie istnieje. Cały nasz związek to jedno
wielkie kłamstwo. Ja jestem kłamstwem".
Piotr milczał. Jasnozielonymi, niemal bezbarwnymi oczami patrzył na
zakurzone ściany, a  Klara zastanawiała się, o  czym on teraz myśli. Opuści ją?
A  jeśli tak, to czy dlatego, że go okłamała, czy dlatego, że jest biedna? Potem
przyciągnął ją do siebie.
– Nie szkodzi, kotku. Kocham cię. – Uśmiechnął się i  zaczął ją delikatnie
głaskać. – Kiedyś i tak będziesz bogata.
„Znów mówi o pieniądzach". Choć nie było jej do śmiechu, zaśmiała się. Ona
bogata? Absurdalna wizja.
– Myślisz, że wygram na loterii?
– Nie. Przecież odziedziczysz po matce ten dom.
Prychnęła.
– Starą ruinę. Kto by ją chciał?
– Zwariowałaś? Dom na Babie ma olbrzymią wartość. Nawet jeśli przez dziurę
w dachu padałby deszcz do łóżka, dostałabyś za niego fortunę.


– Może i tak. Ale mama jest żywa i zdrowa. Do każdego dania dodaje czosnek,
a  to jest naturalny antybiotyk, jeśli cię to interesuje. Za trzydzieści lat będzie
w  takiej samej kondycji jak dzisiaj, może nawet mnie przeżyje. Musiałabym
dosypywać jej do kawy trutkę na szczury, żeby cokolwiek po niej odziedziczyć. –
Przestraszyło ją to, jak cynicznie zabrzmiały jej słowa. – Oczywiście żartuję –
dodała szybko.
Nigdy wcześniej nie myślała o  domu matki jak o  majątku, który mógłby jej
przypaść. Nie potrafiła sobie wyobrazić wychowywania własnych dzieci w  tych
ścianach, ponieważ miała stąd wspomnienia, które ją przerażały. Ale teraz
zrozumiała, że jeśli naprawdę odziedziczyłaby willę, mogłaby ją sprzedać. Na
koncie w  banku pojawiłaby się siedmiocyfrowa kwota. Kilka milionów. Znów
mogłaby kupować na stacjach benzynowych absurdalnie drogie szampany, a potem
zostawiać je niedopite na blacie w kuchni, żeby się rozgazowały i ogrzały. Mogłaby
kupić Piotrowi ten płaski telewizor, który wiesza się na ścianie jak obraz. Mogłaby
być szczęśliwa i nikt nie naliczałby jej od tego odsetek.
– Myślę, że z  tym domem byłyby tylko problemy – powiedziała szybko,
wystraszona kierunkiem, w  który pobiegły jej myśli. – Na pewno nikt by go nie
chciał. Matka strasznie go zapuściła. Zresztą sam się rozejrzyj!
Piotr upierał się przy swoim.
– To wielki majątek. A tak w ogóle, to skąd go macie? Kupił go ojciec? Twoja
matka raczej nie wygląda na bogaczkę.
– Bo nią nie jest. Dom odziedziczyła po siostrze babci, kiedy byłam mała.
Przeprowadziliśmy się tu z  mieszkania w  Teplicach. Rodzice najpierw byli
zachwyceni: Praga, Dejvice, dzielnica snobów. Ale potem zorientowali się, że
dostali konia trojańskiego. Przyjechali i  zastali dom w  strasznym stanie. Ciocia
była sparaliżowana po udarze, ostatnie lata przed śmiercią przesiedziała na wózku
inwalidzkim. Mama często mi opowiadała, jakie spustoszenie odkryła tu po śmierci
ciotki. Na ziemi sterty brudnych ubrań, zużyte chusteczki, stare leki, plamy od
krwi. Wszędzie pleśń, a  do tego dziurawy dach. Mama podobno siadła w  tym
bałaganie i przez godzinę płakała. Z początku nie chciała tu zamieszkać, ale tata ją


przekonał, a  potem podobno była mu za to wdzięczna. Najpilniejsze remonty
pochłonęły kilkadziesiąt tysięcy. To były w tamtych czasach olbrzymie pieniądze.
– Byliście biedni?
– Zależy, jak na to spojrzeć. Na pewno nie byliśmy bogaci.
– W którym roku się tu wprowadziliście?
– W osiemdziesiątym szóstym. Miałam dziesięć lat.
– A kiedy twój ojciec założył firmę? Od razu po przewrocie?
Czy to przesłuchanie? Klara zrobiła się czerwona. Modliła się, żeby nie było
tego widać w świetle lampki nocnej.
– Nie. Później.
Piotr skinął głową, jakby takiej odpowiedzi się spodziewał.
– Po rozwodzie?
– Tak.
Znów skinął, jakby ją egzaminował, a ona udzieliła poprawnej odpowiedzi.
– Tak myślałem. Ten dom nie wygląda, jakby mieszkał tu kiedyś bogaty
przedsiębiorca. Tylko nie rozumiem, dlaczego twój ojciec zostawił go przy
rozwodzie twojej matce. Skoro nie miał jeszcze wtedy pieniędzy, powinien był
lepiej dopilnować swoich spraw. Musiała mu za niego zapłacić?
Klarę ogarnął lęk. Dlaczego Piotr zadaje jej tyle pytań? Czyżby wyczuł, że
przez cały czas wodziła go za nos? I  dlaczego wciąż mówi o  pieniądzach. Przez
twarz Klary przemknął grymas zniesmaczenia, łagodny i niemal niewidoczny. Piotr
go nie zauważył.
– Nie musiała mu nic dawać. Po prostu się spakował i zostawił jej dom. Należał
przecież do niej, to ona go odziedziczyła. To było sprawiedliwe rozwiązanie. –
Zamyśliła się. – Wiesz, myślę, że chciał po prostu rozwieść się jak najszybciej.
Reszta go nie obchodziła. Miał dużo młodszą kochankę! Nie chciał kazać jej
czekać i  walczyć z  żoną o  pieniądze. Myślał rozporkiem, a  nie głową. Jesteś
facetem, więc na pewno umiesz to sobie wyobrazić.


Piotr wyszczerzył zęby, ale uśmiech nie rozjaśnił mu oczu. Klara zastanawiała
się, czy w ogóle jej słucha.
– Wiesz, ile zarabia twoja matka?
– Raczej nie więcej niż dwadzieścia tysięcy koron. Pracuje w  snobistycznej
gazecie, której prawie nikt nie kupuje. Twierdzi, że nie ma oszczędności, bo całą
wypłatę pochłaniają koty i dom. – Odsunęła się od niego. – Boże, dlatego cię to
interesuje?
Pokręcił głową. Jego wzrok wciąż był zamglony i dociekliwy.
– Czy twój ojciec przysyła jej pieniądze?
– Nie. Dlaczego miałby to robić?
Piotr zaczął brzdękać środkowym palcem o wargę. Wydawał mlaśnięcia, które
denerwowały Klarę. Wreszcie przestał.
– Zagadka. Jak kobieta ze średnią pensją może płacić tak kurewsko wysokie
ubezpieczenie? Ostatnie słowa wymówił tak cicho, że Klara nie była pewna, czy
dobrze go zrozumiała.
– Ubezpieczenie? O czym ty mówisz?
– O niczym. Po prostu głośno myślę. Zapomnij o tym.
Nagle się ożywił. Powalił Klarę na skrzypiące łóżko. Zaczął ją całować, a gdy
zmiękła mu w ramionach, wsunął jej dłoń pod bluzkę. Powoli się rozebrali. Klara
namacała na szafce nocnej wyłącznik lampki.
– O czym mówiłeś. – Spróbowała znów. – O jakim ubezpieczeniu.
Oparł się na łokciu.
– Nie podbieraj mnie. Dobrze wiesz, że twoja matka ma ubezpieczenie na życie
na milion koron. Po jej śmierci połowa tych pieniędzy trafi do ciebie, a połowa do
twojego brata.
– Co? – Usiadła tak gwałtownie, że uderzyła Piotra czołem w brodę.
– Nie mów, że o tym nie wiedziałaś.
– Nie! Ale skąd ty o tym wiesz?


– Po południu rozejrzałem się trochę po domu. Nudziłem się – dodał, jakby to
go usprawiedliwiało. – Znalazłem w szufladzie umowę ubezpieczeniową.
Wzburzona Klara wzięła głęboki wdech, więc szybko dodał:
– No co? Skoro twoja matka zostawiła mnie tu samego, mogła się spodziewać,
że przejrzę jej rzeczy. Każdy na moim miejscu zrobiłby to samo.
– Ja na pewno nie.
Zignorował jej uwagę.
– Masz szczęście. Julia to praktyczna kobieta. Myśli o twojej przyszłości.
Była to na tyle nowa i  szokująca informacja, że Klara nie potrafiła szybko
odpowiedzieć. Julia praktyczna? Piotr musi się mylić. Bóg wie, co tak naprawdę
znalazł w tej szufladzie. I dlaczego wpycha nos w nie swoje sprawy?
Z rozważań wyrwał ją nasilający się dźwięk. Po cichej ulicy nadjeżdżał
samochód. Światła reflektorów przemknęły po ścianie i  rzuciły na podłogę
dziwaczny cień fikusów i  wieszaka na ubrania. Auto zatrzymało się pod oknem
pokoju.
– No proszę, co za kłamczucha. Jednak spodziewa się gości – szepnął Piotr
i włączył lampkę.
– Kto? – Klara wzdrygnęła się przy słowie „kłamczucha".
– Twoja matka.
– Jakich gości? – O czym ten Piotr znów mówi?
– Po południu znalazłem mnóstwo przysmaków. W  lodówce węgierską
kiełbasę, w  spiżarni wino. Zniknęły w  moim brzuchu. Kiedy wróciłyście
z wycieczki, a ty byłaś w łazience, poszedłem przeprosić twoją mamę. Spytałem,
czy nie zjadłem poczęstunku dla gości. Powiedziała, że nie i  że nikogo się nie
spodziewa. Ale zrobiła przy tym dziwną minę. Wydawało mi się, że się
zdenerwowała.
– Myślę, że naprawdę nikogo się nie spodziewa. Przecież już po północy. Kto
miałby tu przyjść o tej porze?


Auto z włączonym silnikiem wciąż stało przed domem. Kierowca lekko, niemal
niesłyszalnie zatrąbił, a  w  tej samej chwili na parterze brzęknęła porcelana,
skrzypnęło gwałtownie odsuwane krzesło, a  kapcie na koturnach pobiegły po
drewnianej podłodze do przedpokoju.
– Zgaś światło! – Klara wyskoczyła z łóżka do okna, zahaczyła nogą o kabel
lampki i prawie zrzuciła ją z szafki. – Szybko!
Kiedy pomieszczenie pogrążyło się w  ciemności, Klara ostrożnie odsunęła
firankę. Piotr miał rację. Matka właśnie uchyliła drzwi wejściowe, a na zniszczone
granitowe schody padł stożek światła.
Auto znów ruszyło. Reflektory cięły mgłę. Oświetliły boczną ścianę budki,
w której Julia trzymała kontenery na śmieci, jarzębinę przed domem i zardzewiały
wrak skody. I  sunęły dalej. Nagle zgasły, a  wóz – elegancka ciemna limuzyna –
powoli jechał w górę ulicy.
– Nie jedzie do nas – szepnęła Klara. – Ale dlaczego wyłączył światła? Matka
chyba rzeczywiście spodziewa się gości, ale innych.
Auto zatrzymało się kawałek za domem Truskawków. Mgła już prawie je
pochłonęła, więc Klara widziała tylko sylwetkę wysiadającego kierowcy. Miał
falujące włosy do ramion i długi czarny płaszcz. Mógł to być szczupły mężczyzna
lub wysoka i  wysportowana kobieta. Klarę zaskoczyło, że matka nie zamknęła
drzwi na dole – wręcz przeciwnie, otworzyła je na oścież, a światło z przedpokoju
ozłacało gęstwinę pnących róż.
Kierowca limuzyny robił coś przy aucie. Trzasnęły drzwi, potem delikatnie
opadła pokrywa bagażnika. Kierowca ruszył po chodniku z  powrotem do domu
Julii. Pod podeszwami jego butów skrzypiały kamyki.
– Ten człowiek tu idzie! – Klara odsunęła się od firanki, żeby nie było jej widać
z zewnątrz. Nie przestawała jednak wpatrywać się w mgłę. – To chyba mężczyzna,
ale nie jestem pewna. Jest jeszcze za daleko.
– Olej go. – Niezadowolony Piotr zaczął przewalać się na łóżku. Przeszkadzało
mu, że Klarę bardziej interesują wydarzenia na zewnątrz niż on. – Nie rób z tego


afery. Po prostu idzie tu jakiś facet. Czy twoja matka nie może mieć kochanka?
Przecież nie jest aż taka stara i wygląda całkiem nieźle. Chodź do mnie i pozwól
nam też na odrobinę prywatności, skarbie.
– Kochanka? Moja matka? – Klara z  powątpiewaniem uniosła brwi. – Nie
znasz jej. Twierdzi, że mężczyźni to natrętne robactwo. – Znów zaciekawiona
podeszła do okna. – Ale może rzeczywiście kogoś ma. Tylko dlaczego nie
zaparkował pod domem? Myślisz, że coś przede mną ukrywa?
– A co za różnica?
– Mam prawo wiedzieć, z  kim spotyka się moja matka. A  jeśli to oszust?
Wyobraź sobie, że dałaby się mu ogłupić i  przepisałaby ten dom na niego.
Ubezpieczenie też mogłaby zmienić na jego korzyść, kosztem moim i Michała.
Żartowała, ale Piotr potraktował jej słowa poważnie. Wyczuła, że zastygł
w łóżku. Wziął głośny wdech, żeby odpowiedzieć.
– Coś niesie – uprzedziła go. – Jakąś paczkę. Wygląda na dość ciężką.
Wreszcie udało się jej wzbudzić ciekawość Piotra. Wygrzebał się spod kołdry
i nagi przycisnął się do jej pleców.
– Pokaż tę swoją zagadkę.
Mężczyzna właśnie przechodził po chodniku pod oknem. Był szczupły, a włosy
kręciły mu się we mgle w małe pierścionki. Z poddasza nie było widać jego twarzy.
Niósł nieforemną rzecz o wysokości około metra i szerokości pół metra, owiniętą
w szmaty lub papier i dodatkowo zabezpieczoną folią. Ramieniem popchnął furtkę,
ale zatrzymał ją nogą, zanim otworzyła się na oścież, jakby wiedział, że w pewnym
miejscu zacznie głośno skrzypieć.
– Zna nasz dom – szepnęła Klara. – Ciekawe, co niesie.
– Kiedy was nie było, nagrał się na sekretarkę. Mówił, że przywiezie coś na
przeprosiny czy coś w tym stylu. Nie mam pojęcia…
– Pst! – Klara szturchnęła go łokciem w żebra. – Chcę usłyszeć, co powie.
Mężczyzna wszedł po schodach do drzwi i zniknął Klarze z oczu. Rozmawiał
z  jej matką, ale przez zamknięte okno słychać było tylko stłumione głosy. Klara


w  przypływie ciekawości chwyciła klamkę i  otworzyła je. Zapomniała, że jest
wypaczone. Drewniana rama głośno skrzypnęła.
– Ale ty jesteś głupia! Gratuluję, teraz twoja matka wie, że ją śledzimy.
I oczywiście pomyśli, że to ja podsłuchuję. Nie lubi mnie. Widzę to w jej oczach.
– Uciszysz się wreszcie, do cholery?
Czekała w  napięciu, czy matka wyjdzie przed dom i  spojrzy w  ich okno.
Zamiast tego drzwi wejściowe zamknęły się, a głosy przeniosły się na korytarz.
– Koniec zabawy, podglądaczko. Chodź do łóżka.
– No poczekaj! – Zniecierpliwiona odepchnęła rękę błądzącą po jej ciele. Gość
wciąż ją intrygował. Czyżby matka naprawdę znalazła sobie kochanka?
Klara podeszła na palcach do drzwi, w  ostatniej chwili omijając poluzowaną
deskę w podłodze. Piotr za jej plecami westchnął niezadowolony.
– Obcy facet interesuje cię bardziej niż ja.
Tym razem uciszyła go tylko głośnym syknięciem. Uchyliła drzwi. Matka i ten
mężczyzna stali pod schodami i choć dzieliło ich od poddasza wolne piętro, Klara
przez szparę między poręczami wyraźnie słyszała każde słowo.
Rozległ się szelest papieru. Potem matka jęknęła:
– Zwariowałeś? Mówiłam, że niczego od ciebie nie chcę.
– Jeszcze powiedz, że ci się nie podoba.
– Ale ja nie chcę, żebyś mi cokolwiek dawał. Nigdy tego nie oczekiwałam.
Przyjmuję te rzeczy tylko dlatego, że mi je wciskasz. Dlaczego to robisz? Dlaczego
wciąż coś mi przynosisz?
– Chyba z miłości. – Mężczyzna od razu zaprzeczył swym słowom cynicznym
śmiechem. – A  może płacę w  ten sposób za twoją dyskrecję. Pewnie obie
odpowiedzi są prawdziwe.
– Ach, Boże. – Przez chwilę panowała cisza. – Sebastianie, posłuchaj… Nie
musisz mnie kupować. Nie chcę od ciebie nic oprócz tego, żebyś czasem przyjechał
i…


Zamilkła w  połowie zdania. Z  parteru dobiegał przerywany oddech i  szelest
ubrań. Coś głośno stuknęło w ścianę, jakby dwoje ludzi całowało się namiętnie –
albo walczyło. Klara odwróciła wytrzeszczone oczy w stronę Piotra. „Co się tam
dzieje, do diabła?"
– Zabierz to. Nie chcę cię tu z tym widzieć – powiedziała Julia zachrypniętym
głosem. – Nie potrzebuję od ciebie żadnych prezentów.
– Jak sobie życzysz, najjaśniejsza pani. Ale może najpierw wypijemy lampkę
wina? A  potem znikam, obiecuję. Możesz mi na przykład opowiedzieć o  tym
morderstwie. Piszą o nim we wszystkich gazetach, a przecież wiesz, jak uwielbiam
plotki. To stało się tej nocy, kiedy u ciebie byłem, prawda?
– Tak. Widziałeś kogoś wychodzącego z lasku?
– Nawet gdybym widział, zachowałbym to dla siebie. Nie chcę, żeby nasz
związek się wydał.
Julia się zaśmiała. Był to dźwięczny, młodzieńczy śmiech, jakiego Klara u niej
nie znała. – Ty nigdy się nie zmienisz.
– A powinienem?
– Ułatwiłoby to nam wiele rzeczy. – Julia westchnęła. – Wejdź dalej. I  bądź
cicho, przecież wiesz, że mam tu córkę. Jeśli słyszała, jak wchodzisz… – Zamilkła.
– Zastanawiam się, co mam jej powiedzieć, jeśli o ciebie zapyta.
– Może prawdę? – zaśmiał się sarkastycznie.
Przez kilka sekund z dołu dobiegało tylko tykanie zegara z wahadłem.
– Nie – odezwała się wreszcie Julia. – Prawdę nie.


ROZDZIAŁ 12

Poniedziałek był „czerwony", czyli wyjątkowo korzystny i  bezpieczny. Ludwik
czekał na niego od początku października. Obudził się w  spokojnym, niemal
świątecznym nastroju. Przez szparę w  zaciągniętych zasłonach wpadało na
poduszkę szarosrebrne światło wczesnego świtu, a uchylone okno wpuszczało do
sypialni świeże powietrze. Ludwik potarł oczy. Na ułamek sekundy ogarnęło go
poczucie szczęścia, które jednak minęło, zanim zdążył się nim nacieszyć. Pozostało
tylko zdziwienie. Czy naprawdę powodem do radości może być banalne obudzenie
się kolejnego dnia? Ludwik przeżył coś takiego po raz pierwszy. Oby zdarzało się
to częściej! Pod wpływem nagłego impulsu postanowił, że po pracy – dziś kończy
już o  wpół do pierwszej – zabierze Zuzannę na wycieczkę, na przykład do
Konopiště. Kiedy wrócą, mogliby zrobić w  mieszkaniu gruntowne porządki.
Czerwone dni trzeba wykorzystywać jak najpełniej. Leniuchowanie nie wchodzi
w grę.
Sięgnął na drugą stronę łóżka i trochę go zirytowało, że jego ręka nie napotkała
tam żony. Ale była to tylko mała rysa na poza tym doskonałym dniu. Zuzanna na
pewno jest w  toalecie albo przygotowuje śniadanie do łóżka. Przecież wie, jak
bardzo Ludwik nie lubi budzić się sam w czerwonych dniach.
Zamknął oczy i  na dziesięć minut znów zanurzył się w  słodkim półśnie. Za
chwilę Zuzanna wślizgnie się do sypialni w  krótkim, śnieżnobiałym szlafroczku,
którego rąbki zawsze tak uwodzicielsko ślizgają się po miękkich udach. Oddał się
zmysłowym wizjom, które ostatnio pojawiały się w jego życiu coraz rzadziej. Miał
już przecież swoje lata i  pomimo iż żył z  wyraźnie młodszą kobietą, seks
stopniowo spadał na jedno z  ostatnich miejsc jego hierarchii wartości. Ludwik
przeczuwał, że Zuzanna pragnie więcej pieszczot – kilka razy nawet to sugerowała


– ale on nie zamierzał jej ustępować. Im częściej się będą kochać, tym większa
będzie szansa na spłodzenie niechcianego potomka – w  tym temacie Ludwik nie
miał wątpliwości. Wolałby do śmierci żyć w celibacie, niż wychowywać na starość
kolejne dziecko. Szczerze mówiąc, trochę się obawiał, że Zuzanna któregoś dnia
wysłucha wołań natury i potajemnie odstawi antykoncepcję.
Ale nie w  czerwony dzień. Dziś wszystko jest bezpieczne – nawet seks.
Astrologia jeszcze nigdy Ludwika nie zawiodła. Otworzył oczy i  spojrzał na
zegarek. Siódma dwadzieścia! Szybko usiadł. Najwyraźniej znów usnął, bo budzik
dzwonił za dziesięć siódma. Pół godziny przeznaczone na miłość przeleciało
właśnie Ludwikowi między palcami, choć nawet nie dotknął Zuzanny. Gdzie ta
kobieta się podziewa?
Wyskoczył z  łóżka tak szybko, że zakręciło mu się w  głowie. Oparł się
ramieniem o ścianę. Zanim sypialnia przestała się wściekle kręcić, minęły kolejne
trzy minuty. Nie będzie już żadnych porannych pieszczot, żadnych ud Zuzanny
w  rozcięciach cienkiego szlafroczka, żadnych kawowych pocałunków. Ludwik
głośno zaklął. Dokładnie za trzydzieści siedem minut powinien usiąść przy biurku
w  urzędzie skarbowym. Wprawdzie pracował przy sąsiedniej ulicy, a  dojście do
pracy zajmowało mu od zatrzaśnięcia drzwi mieszkania do otwarcia drzwi biura
zaledwie osiem minut, ale jeśli chce wziąć prysznic i  zjeść śniadanie, musi się
pośpieszyć. Ludwik zawsze, bez względu na okoliczności, je duże śniadanie. Dba
o  swoje zdrowie i  nie zamierza przez nieregularną dietę nabawić się wrzodów
żołądka.
– Zuzko? Wszystko w porządku, kochanie?
Cisza.
Wyszedł z  sypialni, rozpinając po drodze prążkowaną górę od piżamy. Idąc,
nadepnął prawą nogą na czubek lewej skarpety narciarskiej i  wyciągnął z  niej
stopę. W  taki sam sposób zdjął prawą skarpetę i  obie zostawił na podłodze tam,
gdzie zsunęły mu się z nóg. Od zawsze sypiał w ciepłych skarpetach, żeby w nocy
się nie przeziębić. W mroźne dni jego sypialnia zmieniała się w jaskinię lodową,
bowiem Ludwik bał się zamkniętych przestrzeni i  niezależnie od pogody sypiał


przy uchylonym oknie. Za kilka tygodni do ciepłych skarpet dołączy baranica ze
sztucznej skóry. A że jest trochę nietypowa? No i co z tego? Przypomniał sobie źle
ukrywane zdumienie Zuzanny, gdy po raz pierwszy położył się do wspólnego łóżka
w  skarpetach i  czapce. Zuzanna, na przekór zimnu, przez cały rok sypiała tylko
w cienkiej koszuli nocnej. Twierdziła, że otwarte okno w ogóle jej nie przeszkadza.
To Ludwik w  niej lubił – tę tępą zdolność do ustępstw, dostosowywanie się
i  nieskończoną tolerancję. W  porównaniu z  krnąbrną Julią Zuzanna była
prawdziwym skarbem.
O ile akurat nie psuła mu czerwonego dnia.
Wściekły Ludwik zajrzał do łazienki, do toalety i do kuchni. Nic. Mnąc dłonią
zarośniętą brodę, powoli podszedł do stołu. Na dworze powoli się rozjaśniało,
a  przez okno wpadło do kuchni niebieskoszare światło, od którego Ludwikowi
mieniło się w  oczach. O  talerz przykryty nierdzewną pokrywką oparta była
wiadomość.
Poszłam coś załatwić. Miłego dnia. Do zobaczenia po południu. Z.
Ludwik wpatrywał się w kartkę wyrwaną z notesu, zapisaną dużym, krągłym,
niemal dziecięcym pismem.
– Co to ma znaczyć?
Jeszcze nigdy nie wyszła z  domu, wcześniej się z  nim nie naradzając, nie
mówiąc, dokąd idzie i kiedy wróci. Przez cztery lata przestrzegała bez marudzenia
niepisanych zasad, dzięki którym ich małżeństwo chodziło jak w  zegarku. Na
swoją obronę Ludwik od razu dodał w duchu, że przecież nie oczekuje od Zuzanny
niczego, czego sam nie robi. Zawsze informował żonę o  wszystkich swoich
wyjściach, ale nie było ich zbyt wiele – właściwie chodził tylko do pracy i czasem
do lekarza. Ani razu nie poszedł z kolegami na piwo. Nawet do głowy by mu nie
przyszło, by w  drodze z  biura zboczyć ze znanej trasy i  umilić sobie czas
samotnym spacerem. Wyznawał teorię, że małżonkowie powinni cały wolny czas
spędzać razem i  że wszystkie kroki muszą bezwarunkowo ze sobą omawiać.
Dlaczego kobiety tego po prostu nie zaakceptują?


Wzniosły nastrój prysł, a  zirytowany Ludwik zmiął kartkę w  kulkę.
Uświadomił sobie, że stoi boso na zimnych kafelkach, i zaklął. Jeśli się przeziębi,
będzie wiedział, kto jest temu winien. Zuzanna zepsuła mu czerwony dzień, jedyny
czerwony dzień w październiku! Horoskopu na listopad Ludwik jeszcze nie znał.
Kto wie, ile czerwonych dni czeka go w  przyszłym miesiącu. Może znów tylko
jeden, a  może nawet żaden! Jak Zuzanna mogła wyjść akurat w  dniu, w  którym
tradycyjnie uprawiają seks?
Poszedł po kapcie, usiadł przy stole i  z  nieobecną miną zaczął przeżuwać
twardy tost z zimnym, trochę spalonym jajkiem sadzonym. Nie przygotowała mu
nawet porządnego jedzenia! Bestia! Z  prysznica zrezygnował, było już za sześć
ósma. Przyjdzie do biura spóźniony o całe dwie minuty! To też jest wina Zuzanny.
Na chodniku prawie wpadł na panią Liman z  mieszkania naprzeciwko,
podobnie jak w sobotę, gdy potajemnie śledził Zuzannę.
– Pan ciągle się gdzieś śpieszy, panie Keller – wycharczała staruszka. – Do
pracy, do pracy?
– A dokąd by indziej? Proszę zejść mi z drogi – warknął.
– Widziałam rano szanowną małżonkę. – Pani Liman oparła torbę na kółkach
o  mur, jakby zakładała, że rozpocznie z  Ludwi kiem rozmowę. Miała około
osiemdziesięciu lat, była zgarbiona i  pomarszczona jak przemarznięte jabłko.
Zapewne kiedyś była bardzo piękna i pozostało jej upodobanie do próżności. Zaspy
pudru w głębokich zmarszczkach i srebrzyste cienie pod opadającymi powiekami
miały wywołać iluzję młodości i  świeżości, lecz wzbudzały raczej współczucie
wobec kobiety, która nie potrafi starzeć się z  godnością. Nieposłuszne włosy,
a właściwie meszek, sterczały jej wokół głowy na wszystkie strony niczym biała
aureola.
– Wychodziła z mieszkania na paluszkach, żeby pana nie zbudzić.
To Ludwika zaciekawiło. Pani Liman była znaną plotkarką i  monitorowała
wszystko, co działo się wokół.
– O której godzinie?


– O wpół do siódmej. Szłam akurat na badania, więc wiem dokładnie…
Niecierpliwie wszedł jej w słowo:
– Nie mówiła, dokąd idzie?
Pani Liman pytająco uniosła brwi. Miała je całkowicie wydepilowane
i  niewprawnie namalowane drżącą ręką. Ludwik wyobraził sobie, jak ta kobieta
wieczorem zmywa z  siebie makijaż, aż w  końcu z  lustra zaczyna na nią patrzeć
naga, pomarszczona twarz bez brwi.
– Takie rzeczy chyba powinien wiedzieć raczej pan, prawda? – zauważyła
chłodno.
– Gdybym wiedział, nie pytałbym pani.
– Mówiła, że idzie na jakieś spotkanie – rzekła staruszka z  drwiącą nutą
w  głosie. – Czyżby żonka zdradzała? – Z  tymi słowy ścisnęła w  drżącej dłoni
uchwyt torby na kółkach i sapiąc, zaczęła z mozołem wchodzić po schodach. – Co
za pech, że nie mamy tu windy. Gdybym wiedziała, że dożyję do osiemdziesiątki,
nie wprowadzałabym się do bloku bez windy.
Zirytowany Ludwik obrócił się do niej plecami. Spotkanie? Jakie spotkanie
może mieć bezrobotna kobieta o  siódmej rano? To przypomniało mu cel jej
sobotniej wyprawy. Nie była u lekarza, jak twierdziła, tylko u Julii. Czy poszła tam
również dzisiaj? Te dwie prawdopodobnie przyjaźnią się i  spotykają za jego
plecami. Może widują się codziennie, kiedy Ludwik jest w  pracy. A  jeśli Julia
odwiedza Zuzannę w jej mieszkaniu – w jej i Ludwika mieszkaniu – i obgadują go
przy kawie i  ciasteczkach? Na razie nie pytał Zuzanny, co robiła u  Julii, bo nie
chciał, żeby wiedziała, że ją śledził. Poczułaby się zagrożona i następnym razem
działałaby ostrożniej. Niech sobie myśli, że go przechytrzyła, przynajmniej
pozbędzie się obaw i będzie coraz odważniejsza. Ludwik bardzo chciałby wiedzieć,
co te dwie knują. Szkoda, że dziś Zuzanna okazała się sprytniejsza i wymknęła się
mu!
– Ja jej pokażę – syknął, a dwie kobiety, które akurat mijały go na chodniku,
obejrzały się zaskoczone.


Dopóki chodzi do pracy, wszystko ma utrudnione. Zuzanna codziennie zostaje
bez nadzoru. Oczywiście regularnie dzwonił na telefon stacjonarny, żeby
sprawdzić, czy jest w  domu, ale jak mógłby sprawdzić, czy jest tam sama?
Najchętniej złożyłby wypowiedzenie, żeby mieć Zuzannę pod ciągłą kontrolą.
Może tak zrobi. Musi tylko doczekać do wieku emerytalnego. Cieszył się na ten
dzień jak małe dziecko.
Kiedy przechodził przez portiernię, jego myśli kręciły się wokół Julii. To
z pewnością jej zasługa, że Zuzanna zrobiła się taka nieposłuszna. Czy jego była
żona spotyka się z  obecną po to, by zemścić się za rozwód? Buntuje ją przeciw
niemu? Ma żal i próbuje rozbić ich szczęśliwe małżeństwo?
Otworzył swój gabinet, ostrożnie zamknął za sobą drzwi, a gniew kipiał w nim
już tak dziko, że Ludwik musiał wziąć głęboki oddech, żeby trochę się uspokoić.
Co za bestia! Poczuł ulgę, gdy zobaczył, że jest sam – stół jego kolegi był starannie
posprzątany, a  krzesło dosunięte. Cichy i  uprzejmy Józef Kubesz najwyraźniej
zachorował lub wziął urlop.
Ludwik ściągnął marynarkę, powiesił ją na wieszak i strzepnął z klapy niemal
niewidoczny paproszek. Stanowczym krokiem podszedł do okna i  otworzył
wentylację. Bolała go głowa, a skóra na skroniach była napięta, jakby mózg miał za
chwilę wybuchnąć i rozprysnąć się po ścianach. Ludwik podszedł do biurka, a jego
wzrok padł na kalendarz z  polem oznaczonym na czerwono. Dziś jest czerwony
dzień. Ludwik jeszcze nigdy nie miał tak fatalnego czerwonego dnia.
– Cholera!
Wziął z  biurka pierwszy przedmiot, który wpadł mu w  rękę – kalkulator –
i mocno cisnął nim o ścianę. Plastikowa obudowa rozpadła się na kilka kawałków.
Na stare linoleum spadły dwie długie baterie.
Ludwik wyobraził sobie, że dokładnie w  ten sposób rzuca o  ścianę Julią.
Natychmiast poczuł ulgę.
Ale kiedy po południu wrócił do domu, a  Zuzanna oświadczyła mu
z  niewinnym uśmiechem, że rano musiała iść do lekarza, znów zrobiło mu się


ciemno przed oczami. Nie wierzył w ani jedno jej słowo. Już nigdy jej nie uwierzy.
Jak mógłby wierzyć, skoro spoufaliła się z Julią?
Bez słowa chwycił Zuzannę za szyję i  popchnął ją na meble kuchenne tak
mocno, że ledwo udało się jej zaczerpnąć powietrza. Potem zrobił sobie herbatę i –
żeby nie musieć słuchać jej cichego płaczu – poszedł obejrzeć w  telewizji
wiadomości.
Czyhanie na właściciela pułapki nie miało już sensu. Zdradził się sam. Julia była
pewna, że zastawił ją Juraj Truskawka. Wprawdzie kiedy wczoraj go zaatakowała,
wyglądał na zaskoczonego, ale to potwierdza tylko jego talent aktorski, a  nie
niewinność.
Julia jeszcze nigdy nie spotkała człowieka z oczami tak złymi jak oczy Juraja
Truskawki. Emanowało z  nich coś okrutnego, podstępnego, pierwotnego, co nie
słabło nawet wtedy, gdy Juraj się uśmiechał. Zawsze kiedy ich spojrzenia się
przecinały, klatka piersiowa Julii kurczyła się od nieprzyjemnego przeczucia. Julia
wiedziała, że osądza sąsiada tylko na podstawie wyglądu, którego przecież nikt
sobie nie wybiera, lecz mimo to była pewna jego winy. W  sądzie przegrałaby
z  kretesem. Nie miała żadnych dowodów. Tylko te jego oczy… Kiedy wczoraj
ujrzały klatkę, błysnęło w  nich zaskoczenie, lęk, a  potem wściekłość. A  później
wbiły się w  Julię, jakby chciały ją przepędzić. Wprawdzie Juraj zdecydowanie
zaprzeczał, że ma z  tą sprawą coś wspólnego, ale Julia wierzyła, że ciało mówi
o ludziach więcej niż ich słowa.
Była niemal pewna, że Juraj Truskawka pod osłoną nocy wkradł się na jej
posesję i zostawił tam klatkę z przynętą. Kiedy wrócił po zdobycz i zobaczył, że
klatka zniknęła, przyniósł drugą, jeszcze większą.
Jaki motyw mógł zmusić tego wymuskanego współwłaściciela agencji
nieruchomości do tak ohydnych czynów? Nienawiść do zwierząt? Frustracja
z  powodu rozpadającego się małżeństwa? Z  trudem ukrywane zboczenie? Chore
pragnienie napędzenia strachu samotnej kobiecie? Jeśli odpowiedzi C lub D są
poprawne, to Juraj Truskawka może być niebezpieczny. Niektórym ludziom


przynosi satysfakcję strach lub cierpienie innych istot. Czy Juraj Truskawka może
być jednym z  nich? Czy chciał złapanego kota męczyć i  czerpać zadowolenie ze
świadomości, że zwierzę jest zdane na jego łaskę i  niełaskę? Julię przeszył
lodowaty dreszcz. Spojrzała na Pana Ministra, który rozsiadł się wygodnie na
lodówce. Przecież nikt nie mógłby dla własnej radości skrzywdzić tak pięknego,
wrażliwego i inteligentnego zwierzęcia.
– Boże, to nie może być prawda!
Zaraz potem zaczęła sobie wyrzucać, że tak szybko pozwoliła ponieść się
wyobraźni. Wprawdzie nie przepadała za Jurajem Truskawką, ale myśl, że w domu
zrzuca on z  siebie garnitur z  krawatem, wkłada rękawice robocze i  zajmuje się
męczeniem zwierząt, wydawała się jej absurdalna. Owszem, bez wątpienia jest
cholerykiem, ale gdy nagromadzi się w nim złość, rozładowuje ją na żonie. Julia
wiedziała o tym aż za dobrze, byli przecież sąsiadami.
Większą klatkę położyła w  piwnicy obok pierwszej, małej, i  próbowała
zapomnieć o całej tej obrzydliwej sprawie. Wzywanie policji lub wysyłanie skargi
do urzędu miejskiego nie miało sensu, bo sąsiedzkie spory ciągną się latami
i w przypadku braku dowodów prowadzą donikąd. Nie trzeba podsycać konfliktu –
oczywiście pod warunkiem, że Truskawka nie pojawi się w ogrodzie po raz trzeci.
Ale to na pewno się nie stanie.
Poszukiwania właściciela klatki zostały zakończone, a  Julii pozostał tydzień
niepotrzebnego urlopu. Żałowała, że bezsensownie zmarnowała wolne dni na
ślęczenie przy oknie i  czyhanie na intruza. I  tak przyszedł akurat wtedy, gdy nie
patrzyła. Ale rozpamiętywanie błędów nic nie da. Pozostały tydzień urlopu
spróbuje wykorzystać w ciekawszy sposób.
Z Klarą nie rozmawiała od wczorajszego wyjazdu. Mogła tylko mieć nadzieję,
że młodzi spali, kiedy w domu późnym wieczorem pojawił się gość. Co powie, gdy
córka spyta, kim był mężczyzna stojący o  drugiej w  nocy przed drzwiami
z  dziwnym pakunkiem? Julia potrafiła kłamać i  miała przygotowanych kilka
różnych wyjaśnień, ale w świetle dnia wszystkie wydały się jej absurdalne. Może
powinna po prostu przyznać: „Tak, mam kochanka. Chodzę z żonatym mężczyzną,


a jakby to samo w sobie nie było wystarczająco trudne, ten mężczyzna jest znanym
reżyserem, a  po piętach wciąż depczą mu paparazzi. Dlatego odwiedza mnie
wyłącznie w nocy, kiedy są najmniejsze szanse na to, że nasz związek się wyda.
Gdy spotykamy się w  innych miejscach, udajemy, że się nie znamy. Bywa to
strasznie denerwujące". Julia westchnęła. Nie, nie powinna nikomu mówić
o Sebastianie. Dopóki zachowuje tę tajemnicę dla siebie, jest bezpieczna.
Cieszyła się, że Klary nie ma w domu. Wcześnie rano słyszała, jak córka zbiega
po schodach, potem trzasnęły drzwi wejściowe i skrzypnęła furtka. Piotr na pewno
też wyszedł, bo z  poddasza nie dobiegały żadne odgłosy. Bogu dzięki! Julia nie
wiedziała dlaczego, ale w  obecności Piotra mięśnie brzucha napinają się jej ze
zdenerwowania. Co Klara widzi w tym wychudzonym, oskubanym kurczaku? Piotr
ma zapadniętą klatkę piersiową, na głowie półcentymetrowego rudawego jeżyka,
a  w  zielonych oczach lśni mu czasem chłodne wyrachowanie. Owszem, jest
wyraźnie młodszy od Klary, lecz to nie w tym tkwi problem. Julia dobrze widziała,
jak podczas przeprowadzki pozwolił nosić Klarze ciężkie pudła i jak pchał się do
domu, nie przepuszczając w  drzwiach swojej dziewczyny. Być może ma
buntowniczy czar – przyznała Julia – ale podstawy dobrego zachowania, wpajane
pokoleniu Julii od wczesnego dzieciństwa, jemu są całkowicie obce. Julia mogłaby
mu to wybaczyć, gdyby nie ta absurdalna historia Klary o  ojcu-przedsiębiorcy.
Zatem nasz drogi Piotr wierzy, że chodzi z  kobietą z  bogatej rodziny – a  ściślej
mówiąc, że Klara ma bogatego ojca, po którym kiedyś odziedziczy wielki majątek.
Julia prychnęła zniesmaczona. Może powinna posadzić Piotra na tapczanie, zrobić
mu kawę i powiedzieć prawdę o Ludwiku. To byłby prawdopodobnie najprostszy
sposób na pozbycie się tego chłopaka z domu.
Żeby zacząć myśleć o czymś przyjemniejszym, otworzyła kalendarz wydarzeń
kulturalnych. Dziś o  dwunastej trzydzieści pójdzie do biblioteki na wykład
o  architekturze romańskiej. Przedtem wstąpi do którejś z  kawiarni na Starym
Mieście na grzany sok jabłkowy z cynamonem, a jeśli po wykładzie nie będzie się
jej jeszcze chciało wracać do domu, kupi sobie kilka rogalików i pójdzie pokarmić
mewy na Moście Karola.


Na piątek żadnego planu obmyślać nie musi, ponieważ jest zaproszona na
tradycyjne jesienne grillowanie u Hrubeszów, które odbywa się co roku w ostatni
weekend października jako przyjęcie urodzinowe Lady. Niestety przyjdzie tam
również Juraj Truskawka, wieloletni kolega Wacława – uświadomiła sobie
z przykrością. No cóż, tak musi być. Czy się jej to podoba, czy nie, będzie musiała
jakoś znieść obecność Truskawki. Nawet przez myśl jej nie przeszło, by odrzucić to
zaproszenie. Nie może jej przecież zabraknąć na urodzinach najlepszej
przyjaciółki!
Najbardziej cieszyła się na weekend. W sobotę pójdzie na aukcję dzieł sztuki
organizowaną przez dom aukcyjny Sen. A  w  niedzielę na licytację w  domu
aukcyjnym Ametyst – jedno z  najbardziej prestiżowych wydarzeń w  tej branży.
Julia uwielbiała podekscytowanie towarzyszące licytacjom w  sali wypełnionej
dystyngowanymi kolekcjonerkami z  kapelusikami na głowach oraz obcesowymi
handlarzami z  ciężkimi złotymi łańcuchami na szyjach. Na tak wyjątkowym
wydarzeniu powinna sobie coś kupić. Może tę srebrną broszkę z początku wieku,
która tak bardzo podobała się jej w  katalogu? Na myśl o  emocjonującym boju
o  upragniony przedmiot zaszumiała jej krew w  skroniach. Jeszcze jest jesień,
a przedświąteczny sezon aukcyjny już rusza pełną parą.
Narzuciła płaszcz, wsunęła do kieszeni skórzane rękawice i  po krótkim
zawahaniu włożyła do torebki książkę. Jeśli chce posiedzieć w kawiarni, powinna
mieć ze sobą coś do czytania, żeby nie musieć gapić się w ścianę. Wprawdzie już
dawno przyzwyczaiła się do samotności, ale wciąż miała w  sobie zakorzenione
staromodne przeświadczenie, że kobieta siedząca w  kawiarni bez towarzystwa
wygląda, jakby polowała na mężczyzn. Nie chciała, by ktoś pomyślał o niej w ten
sposób.
Kiedy zamknęła za sobą furtkę, zauważyła, że ze skrzynki na listy wystaje
rożek koperty z brązowawego papieru ekologicznego. Było dopiero za piętnaście
dziesiąta, więc najwyraźniej listonoszka przyszła dziś wcześniej niż zazwyczaj.
Julia odszukała w torebce kluczyk i wyciągnęła list.


Par avion. Znaczek z  Unii Europejskiej. Od kogo to mogło być? Rzadko
przychodzą do niej listy na adres prywatny, a przesyłki z zagranicy nie dostała od
kilku lat. Czyżby wytropił ją jakiś międzynarodowy dom aukcyjny i  chce
zaproponować współpracę „Czeskiemu atelier"? Może zapraszają ją na jakieś
wielkie wydarzenie, na przykład na licytację angielskiej siedziby szlacheckiej wraz
z  wyposażeniem, jakie czasem organizuje Christie's. Zamiast od razu otworzyć
kopertę, położyła ją na słupku płotu i  zaczęła szukać w  torebce futerału
z  okularami. Podobało się jej przedłużanie chwili niepewności i  ekscytującego
oczekiwania. Czuła się, jakby zwlekała z  rozpakowaniem prezentu, a  zamiast
otworzyć pudełko, najpierw potrząsała nim i próbowała zgadnąć, co jest w środku.
Włożyła okulary i z bliska spojrzała na pieczątkę. Le Palais.
Julii zrobiło się tak słabo, że musiała oprzeć się ramieniem o furtkę, żeby nie
upaść.
Le Palais, Wyspa Belle-Île, Bretania.
Gardło się jej ścisnęło, jakby ktoś ją dusił.
Przeczuwała, że kiedyś ta chwila nastanie.
Zatem przeszłość wreszcie ją dopadła.


ROZDZIAŁ 13

– Był sobie raz król. Stareńki, ale wciąż rządził i cieszył się życiem. Było mu
dobrze. Wszystkiego miał pod dostatkiem, mógł do woli jeść i  pić, bawić się
i odpoczywać, a bogactw różnych miał tyle, że nie potrafił ich nawet zliczyć. Tylko
jedna rzecz go martwiła: że wkrótce będzie musiał to wszystko opuścić, że umrze…
Rozmyślał więc, jak tego uniknąć. Coś wciąż podpowiadało mu, że nie wszyscy
ludzie muszą umierać i że wiecznie mogliby żyć ci, którym się na świecie dobrze
wiedzie, a umierać mogliby tylko ci, którzy by chcieli. I tak długo o tym rozmyślał,
aż postanowił znaleźć czarodzieja potrafiącego zatrzymać czas…
Pan Minister zeskoczył Julii z kolan, przeciągnął się i ziewnął. Podniosła wzrok
znad książki:
– Nie ciekawi cię to?
Kocur wlepił w nią mądre, bursztynowe oczy.
– Miau – odparł jak zawsze, kiedy Julia go zagadywała. To był ich rytuał.
– Jeśli ci się nie podoba, nie musisz słuchać. Nikt cię nie zmusza.
Kocur uparcie się w nią wpatrywał, jakby czytał z ruchu jej warg.
– Miau – powiedział wreszcie poważnie, podszedł do okna tarasowego i tęsknie
wyjrzał na ogród.
– Na twoim miejscu nie wychodziłabym w nocy na dwór. W domu jest lepiej.
Na okrągłym stoliku obok fotela Julia miała butelkę porto i  szlifowany
kieliszek. Dolała sobie. Co innego pozostaje jej dziś wieczorem? Co innego
pozostaje jej przez wszystkie kolejne wieczory?
– Chcesz latać za kocicami? Daj sobie z nimi spokój. I tak cię nie chcą – rzuciła
do Pana Ministra i  sięgnęła po kieliszek. – Wykastrowane kocury śmierdzą jak


samiczki. Wstyd, co? Mam taki jeden zabawny poradnik o kotach. Wiesz, co piszą
w  nim o  was, o  kastratach? Czasami łażą za nimi kocury jak za kotkami w  rui.
Chyba lepiej siedzieć w domu i słuchać bajek, prawda?
Była pijana, ale jeszcze nie wystarczająco. Za każdym razem, kiedy pomyślała
o kopercie z papieru ekologicznego, wsuniętej w szufladzie pod stos dokumentów,
podnosiły się jej włosy na karku.
Gdy rano rozerwała kopertę i  wyjęła z  niej kartkę złożoną na czworo,
natychmiast zrozumiała, co się stało. Była to klepsydra. Julia poznała to po czarnej
ramce, prześwitującej na drugą stronę. Jacques albo Kamila. Rozłożyła kartkę.
Klepsydra była napisana po francusku. Jacques Lapin. Bez słowa wyjaśnienia.
Czyli Jacques umarł. Dwa tygodnie temu, list z Francji szedł długo. Jak do tego
doszło? Miał tylko pięćdziesiąt pięć lat. Co robił przez cały ten czas, który upłynął
od ich ostatniego spotkania? Jak żył? Usiadła na podmurówce płotu i  patrzyła
gdzieś w pustkę, dopóki z otępienia nie wyrwało jej ironiczne pytanie:
– Cóż to, zakręciło się pani w głowie?
Jeszcze zanim Julia podniosła wzrok, poznała głos Joanny Truskawki.
Pamiętała jak przez mgłę, że powiedziała sąsiadce „dzień dobry", z trudem wstała,
wróciła do domu i schowała klepsydrę do szuflady.
Straciła ochotę na wykład o architekturze romańskiej i spacer po mieście. Nie
ugotowała nawet obiadu, a  przez cały dzień dolewała sobie tylko kawy i  porto.
Język kleił się jej do podniebienia. Może powinna nalać sobie trochę wody? Ale
kuchnia wydaje się tak daleko…
Julia pochyliła się nad książką. Wiedziała, że czytanie kotu bajek jest głupie,
ale chwilowo nie potrafiła wymyślić żadnego skuteczniejszego sposobu na relaks.
Wodziła oczami po literach, ale nie mogła skupić się na znaczeniu słów. Żona
Kamila – jest napisane na klepsydrze. Czyli nie rozwiedli się. Została z  nim
pomimo tego, co się stało. A on został z nią.
Julia zrozumiała, w  jak absurdalnej sytuacji się znalazła. Czy nie powinna
upajać się teraz poczuciem ulgi i  wyzwolenia? Jedyny człowiek, który znał jej


tajemnicę, nie żyje. Już niczego nikomu nie powie. Nareszcie jest wolna.
Ale jak Kamila ją znalazła? Po raz ostatni rozmawiały WTEDY – 20 czerwca
1975 roku. Ich przyjaźń skończyła się w  tym strasznym dniu, niespodziewanie
i nieodwracalnie. Potem Julia wyszła za mąż, zmieniła nazwisko, przeprowadziła
się z  Teplic do Pragi. Jej rodzice nie żyją. Nie utrzymuje kontaktu z  żadnym
wspólnym znajomym, odgrodziła się od przeszłości grubą kreską. Tylko Jacques
wiedział, jak się teraz nazywa i gdzie mieszka, choć nie widzieli się od trzydziestu
jeden lat i od dawna do siebie nawet nie pisali.
„Przed śmiercią dał Kamili mój adres. Czyli powiedział jej, że utrzymywaliśmy
kontakt również POTEM. Dlaczego to zrobił? Co jeszcze wyjawił żonie?
Wszystko?".
Julia znów sięgnęła po porto i spojrzała w złote oczy Pana Ministra.
– Na czym skończyliśmy? – Książka na jej kolanach zamknęła się, ale Julia
szybko znalazła stronę, na której przed chwilą zaczęła czytać kolejną bajkę. – Aha,
już mam… – Usadowiła się wygodnie w fotelu. – Od tej chwili król zapraszał na
swój dwór różnorakich magów i  uczonych, by wypytywać ich, czy istnieje jakiś
sposób, by zatrzymać czas lub przedłużyć życie człowieka. Jedni obiecywali, że
wynajdą eliksir przedłużający życie, inni przechwalali się, że potrafią powstrzymać
starość i…
Dom był pusty i  cichy jak wówczas, gdy Julia mieszkała sama. W  ogrodzie
zapadał zmrok, a Pan Minister, pogodzony z wizją wieczoru spędzonego w domu,
zrezygnowany usnął na dywaniku przed oknem tarasowym.
Julia odłożyła książkę na stół, wstała z  fotela, otworzyła najniższą szufladę
mebli i wyciągnęła z niej szkolny zeszyt. Dziś dokończy swoją opowieść. Powierzy
papierowi to, co jej ciąży. Miała wrażenie, że jeśli tego nie zrobi, głowa pęknie jej
z napięcia. Zamiast ryzykować kolejną nieprzespaną noc, wolała ponownie przeżyć
sekundy, o których przez trzydzieści jeden lat nie chciała nawet myśleć – a potem
raz na zawsze zamknie za nimi drzwi.


Przeleciała wzrokiem po nierównych rzędach liter, zamyśliła się na kilka
sekund i zaczęła pisać.
Juraj i  Joanna Truskawkowie obejrzeli wiadomości i  zamówili taksówkę na
dwudziestą trzydzieści. Joanna zamknęła się w łazience, a po dwudziestu minutach
wynurzyła się z  niej w  doskonałym makijażu i  w  wesołym nastroju, który
zazwyczaj świadczył u  niej o  nieco podwyższonym poziomie alkoholu we krwi.
Uwielbiała święto niepodległości. Był to jeden z najbarwniejszych dni w jej szarym
życiu. Dzięki kontaktom z  wysoko postawionymi urzędnikami Juraj był co rok
zapraszany na przyjęcie w zamku prezydenckim. Pojawiali się tam politycy, znani
artyści, wpływowi przedsiębiorcy i inni wybrańcy. Joanna z wielką przyjemnością
towarzyszyła tego dnia mężowi. Lubiła czuć, że – choć na kilka godzin – należy do
najwyższych warstw społecznych.
Kiedy wsiadała do taksówki, zakręciło się jej w  głowie od upojnej
świadomości, że podczas gdy ona jedzie na przyjęcie, w  którym udział weźmie
również prezydent kraju, to zwykli ludzie (z nizin społecznych, ten motłoch jak na
przykład sąsiadka Julia Keller), spędzają zwykły wieczór przed telewizorem.
Joanna była szczęśliwa. Och tak, była dziś szczęśliwa mimo tego, że kiedy wyszli
z  domu, a  ona przytuliła się do męża, odsunął się od niej z  obrzydzeniem,
a w taksówce szybko usiadł obok kierowcy, choć zazwyczaj siadał razem z nią na
tylnym siedzeniu. „Nie zepsujesz mi dzisiejszego wieczora, Juraju Truskawko" –
pomyślała i  spojrzała ukosem na jego ostry profil. Kiedy odwracała od niego
wzrok, zauważyła, że zegar na desce rozdzielczej wskazuje godzinę 20:38. To ją
zdenerwowało.
– Na co czekasz, człowieku? Jedziemy! – wybuchła zniecierpliwiona. –
Jesteśmy zaproszeni na ważną imprezę towarzyską w  zamku prezydenckim, czy
pan to rozumie? Nie mamy czasu do stracenia.
Weronika z okna mansardy patrzyła, jak tylne czerwone światła taksówki nikną
we mgle. Nareszcie! Dziwne, jaką ulgę zawsze czuła, kiedy rodzice wychodzili
z  domu. Dopiero kiedy zamknęły się za nimi drzwi, uświadomiła sobie, w  ich


obecności zaciskała ze strachu mięśnie brzucha i tłumiła oddech w obawie przed
kolejną kłótnią. Dlaczego po prostu się nie rozwiodą? Dlaczego nie zejdą sobie
z  drogi, skoro razem najwyraźniej nie są szczęśliwi? Kiedy przedwczoraj ojciec
wylał matce na brzuch filiżankę gorącej herbaty, Weronika przysięgła sobie
uroczyście, że nigdy – nigdy – nie będzie żyć w związku, którą ją niszczy. Miała
szesnaście lat, groziła jej ocena niedostateczna z trzech przedmiotów, ale nie była
głupia. Czasem myślała nawet, że pod wieloma względami jest mądrzejsza od
wielu dorosłych. „Niepotrzebnie komplikują sobie życie" – pomyślała, gdy szukała
w  lodówce czegoś na kolację. „Gdybym ja nie była z  Dawidem szczęśliwa, po
prostu bym się z  nim rozstała. Kropka. Ale moi rodzice nic takiego nie zrobią.
Prędzej się pozabijają, niż rozwiodą" – stwierdziła.
Kiedy zjadła, zaczęła się niechętnie zastanawiać, co począć z wolnym czasem.
Dlaczego wszystkie dni są identyczne? Dlaczego nic się nie dzieje, do cholery?
Ucieszyłaby się, gdyby wydarzyło się coś rewolucyjnego, wielkiego,
ekscytującego, co wyrwałoby ją na chwilę z  monotonii. Znudzona włączyła
telewizor i bez większego zainteresowania zaczęła oglądać program Na tropie.
– Policja Republiki Czeskiej poszukuje świadków włamania do kościoła
Świętej Barbary w  Vimperku, z  którego skradzione zostały przedmioty sakralne
o wartości pięciu milionów koron…
Weronika przewróciła oczami i wyłączyła telewizor. Lubiła ten program tylko
wtedy, gdy omawiano w  nim morderstwa. Usiadła przy toaletce matki i  zrobiła
sobie makijaż tak intensywny, że prawie nie poznawała się w  lustrze. Potem
chodziła po domu i włączała wszystkie światła. Nie lubiła ciemności.
Przymierzyła suknię wieczorową matki. Potem drugą i  trzecią. Tę ostatnią
zostawiła na sobie. Była o kilka numerów za duża, ale podobało się jej, jak dorośle
w  niej wygląda. W  dolnej szufladzie biurka w  pracowni znalazła papierosy
i  zapalniczkę. Wiedziała, że ojciec je tam trzyma, chociaż od kilku miesięcy
wmawia matce, że rzucił palenie. Wzięła je do swojego pokoju, otworzyła okno
i zapaliła.


Czy powinna zadzwonić do Dawida i powiedzieć mu, że jest sama w  domu?
Boże, oczywiście, że tak. Dlaczego już dawno tego nie zrobiła?
Rzuciła się na telefon i szybko wystukała na klawiaturze dobrze znany numer.
– Abonent jest chwilowo niedostępny…
Zadzwoniła do kilku koleżanek, ale żadna nie miała dla niej czasu. Wściekle
cisnęła mały srebrny telefon na łóżko. Dlaczego nikomu na niej nie zależy? Czy na
świecie nie ma ani jednej istoty, którą ucieszyłoby jej towarzystwo?
Opadła na łóżko – zwisały z  niego tylko nogi w  czółenkach matki. Paliła,
strzepywała popiół na czystą pościel i  czuła się… niegrzecznie i  dorosło. Tak,
dorosło. Chciałaby już być dorosła. Niezależna. Bogata jak tata.
Jak to powiedział Dawid? „Starą biżuterię można opchnąć za mnóstwo kasy".
Wstała i  wyjrzała na dwór. W  ciemności przyjaźnie świeciło okno tarasowe
Julii Keller.
Dzwonek rozległ się akurat w  chwili, kiedy Julia schowała zeszyt z  zapiskami
z  powrotem do szuflady i  jeszcze raz wyciągnęła z  koperty klepsydrę. Kartka
z czarną ramką drżała jej w palcach. Julię na moment ogarnął absurdalny strach, że
za drzwiami stoi Kamila; że przyjechała z  Francji, żeby wykrzyczeć jej w  twarz
całe swoje rozczarowanie i  ból. Ale było to tylko lekkie muśnięcie lęku, a  Julia
z łatwością je w sobie stłumiła. Prawdopodobnie nigdy więcej nie spotka Kamili.
Klepsydra Jacquesa to ostateczna kropka za ich zniszczoną przyjaźnią.
Kiedy szła do drzwi, była już całkiem spokojna. Otworzyła je na oścież, jakby
chciała pokazać gościowi i sobie, że się nie boi.
Na lśniących od deszczu schodach stała Weronika Truskawka.
Zaskoczona Julia uniosła brwi.
– Cześć, Weroniko. Co cię sprowadza?
Dziewczyna uśmiechnęła się, odsłaniając krzywe kły. Wargi miała tak mocno
pomalowane czerwoną szminką, że przypominała upiora, który przed chwilą
delektował się ludzką krwią. Natomiast oczy mocno podkreślone czarną kredką


nadawały jej twarzy bladości i  postarzały przynajmniej o  pięć lat. Jasne włosy
mokre od deszczu przyklejały się do skroni. Miała na sobie dziwaczny srebrzysty
habit, wyglądający jak o  dwa rozmiary za duża suknia wieczorowa. Uniosła tani
kubek ceramiczny.
– Czy ma pani może trochę oleju? Chciałam usmażyć sobie na kolację paluszki
rybne, ale skończył się nam olej…
Julia spojrzała na nią nieufnie. Paluszki rybne niezbyt pasowały do sukni
wieczorowej i czerwonej szminki.
– Jasne, wejdź.
Weronika niepewnie weszła do przedpokoju.
– Mam ściągnąć buty?
– Nie musisz. To znaczy… Na dworze pada, prawda? To lepiej ściągnij.
W szafce są kapcie naszej Klary, wełniane z pomponami. Widzisz je?
Dziewczyna uniosła bardzo pofałdowaną suknię i odsłoniła nogi w masywnych
sznurowanych butach, sięgających jej do kostek. Schyliła się i  zaczęła je
rozwiązywać.
– Takie się teraz nosi? – Julia sceptycznie zmierzyła ją wzrokiem.
Weronika wzruszyła ramionami.
– Mnie nie interesuje, co się nosi. Ubieram się według nastroju.
Weszła za Julią do pokoju i ruszyła prosto do stołu.
– Tam nie możesz usiąść. Krzesła są przywiązane.
– Proszę? – Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.
– Przywiązałam krzesła do nóg stołu, żeby koty ich nie przewracały. Bez
przerwy tu ganiają i boję się, żeby nie zrobiły sobie nimi krzywdy.
– Aha. – To wyjaśnienie najwyraźniej w  ogóle Weroniki nie zaskoczyło.
„Pierwsza osoba, która przyjmuje tę wiadomość normalnie" – uświadomiła sobie
Julia. – W  takim razie usiądę tam – oświadczyła dziewczyna, szurając po
błyszczącym parkiecie do kompletu wypoczynkowego. Odstawiła kubek na stół


i  dosłownie opadła na fotel. – O, jaki wygodniutki! Nie ma pani może tych
pysznych truskawek z bitą śmietaną co ostatnio?
Julia niezdecydowanie stała przy lodówce. Czy Weronika nie przyszła
przypadkiem po olej do smażenia?
– Nie mam – odparła ostrożnie. – Jest jesień, skąd miałabym teraz wytrzasnąć
truskawki…
– Hm. – Weronika nachyliła się do sąsiedniego fotela i  zanurzyła palce
w delikatnej sierści Pana Ministra. Rzucił na nią okiem, a kiedy stwierdził, że nie
grozi mu z jej strony żadne niebezpieczeństwo, zaczął głośno mruczeć. – Jaki on
jest mięciutki!
Julia zrozumiała, że w  ogóle nie chodzi o  olej. Weronika potrzebowała tylko
pretekstu, żeby wejść do jej domu. Czy u  sąsiadów coś się stało? Pokłócili się?
Pobili się? Czy Juraj pobił żonę? Czy Weronika potrzebuje pomocy? A może po
prostu czuje się samotna?
– Mogę zrobić herbatę – zaproponowała. Nie czekając na odpowiedź, włączyła
czajnik. – Zieloną czy czarną?
– Czarną.
– Słodzisz?
– Nie.
Julia w milczeniu przygotowywała napój. Cieszyła się, że ma zajęcie i nie musi
rozmawiać z  Weroniką. O  czym w  ogóle można rozmawiać z  szesnastoletnią
dziewczyną? Już nawet nie pamiętała, co w  tym wieku interesowało Klarę.
„Pewnie nie wiedziałam tego nawet wtedy" – pomyślała gorzko. Były sobie tak
dalekie, jakby każda mieszkała na innej planecie.
Mimowolnie sięgnęła po serwis herbaciany Rosenthala, z  którego korzystała
tylko przy wyjątkowych okazjach. Dopiero kiedy niosła dzbanek na stół, zdziwiła
się, dlaczego nie wzięła z półki normalniejszych naczyń.
– Mleko?
Weronika spojrzała na nią pomalowanymi oczami.


– Do herbaty? Czy to nie obrzydliwe?
– Nie, w  ogóle. Anglicy piją herbatę tylko z  mlekiem. Im wyższa jest ich
pozycja społeczna, tym więcej mleka sobie wlewają.
– Naprawdę? – Weronika nalała sobie z  dzbanuszka dużą porcję mleka, ale
zamiast się napić, nachyliła się nad Panem Ministrem. – Też chciałabym mieć kota,
ale tata chyba by oszalał.
– Spróbuj go przekonać. Koty są fajne.
Dziewczyna się skrzywiła.
– Tata ich nie znosi. Wścieka się, kiedy pani koty przychodzą do naszego
ogrodu. Grozi, że je otruje, ale myślę, że tak naprawdę nigdy by nic takiego nie
zrobił. Nie jest zły, jest tylko nieprzyjemny.
Julia napięła się w  fotelu. Przypomniała sobie, jak poszła oddać Jurajowi
pułapkę. Weronika miała wtedy dziwną minę – jakby wiedziała więcej, niż
odważyła się powiedzieć.
– To dlatego przyszłaś? Z powodu kotów?
Dziewczyna spojrzała na nią zdziwiona.
– Z  powodu kotów? Nie. Dlaczego miałabym… – przerwała i  ugryzła się
w dolną wargę. – Chociaż właściwie… Właściwie tak, chodzi o koty. To dlatego
przyszłam.
– A co chciałaś mi powiedzieć?
Dziewczyna wzięła łyk herbaty z mlekiem i skrzywiła wargi.
– Fuj! Z cytryną jest lepsza.
– To kwestia przyzwyczajenia.
– Możliwe. – Znów się napiła. – Chciałam pani powiedzieć… Ale pani chyba
będzie się złościć.
– Nie będę. Obiecuję.
– Na pewno? – Weronika miała duże, lśniące, trochę psie oczy.
Julia przyłapała się na myśli, że chciałaby mieć taką córkę. Joanna Truskawka
nie zasługuje na Weronikę. Juraj tym bardziej.


– Słowo harcerza – zażartowała niecierpliwie. Dopiero kiedy Weronika posłała
jej zdziwione spojrzenie, zrozumiała, że dla szesnastolatki harcerstwo to słowo
z prehistorii. – Obiecuję – poprawiła się. – Zamieniam się w słuch.
– Wie pani… kilka dni temu ja i  mój chłopak weszliśmy do pani ogrodu.
Chcieliśmy tylko zerwać jabłko… Pani i tak ich nie zrywa, prawda?
Julia pokręciła głową.
– Było tam ładnie. Tak spokojnie… Ma pani świetny ogród. Jest w nim dużo
miejsc, w których człowiek może się schować i nikt go tam nie widzi. – Weronika
poczerwieniała.
Julia wyczuła, do czego dziewczyna zmierza.
– Jeśli chcesz, możecie tam przychodzić – powiedziała. – Mnie to nie
przeszkadza. Tylko nie krzywdźcie zwierząt.
– Dawid je uwielbia – uspokajała ją Weronika. – Twierdzi, że są lepsze niż
ludzie.
Julia się uśmiechnęła.
– Też tak sądzę.
– Ja też. Ale nie to chciałam powiedzieć… – znów na chwilę zamilkła. – Wie
pani, leżeliśmy w trawie między takimi krzakami i… rozmawialiśmy.
Julia doskonale umiała sobie wyobrazić tę „rozmowę", ale postanowiła tego nie
komentować.
– Było już ciemno. Nagle usłyszeliśmy, że ktoś tam chodzi. W pani ogrodzie,
rozumie pani? Jakiś mężczyzna.
Julia odstawiła filiżankę na podstawkę tak gwałtownie, że prawie ją stłukła.
– Twój ojciec?
Weronika szybko pokręciła głową.
– Nie, właśnie nie. Tatę bym poznała. To był jakiś grubas… Wyglądał trochę
jak kucharz z restauracji na rogu, ale nie jestem pewna.
– Co zrobił? – spytała Julia, choć znała odpowiedź.


– Wyglądało to tak, jakby czegoś szukał. Pod świerkiem. Sapał i klął. Potem
odszedł. Po chwili wrócił i przyniósł tę pułapkę, którą potem rzuciła pani w mojego
tatę.
Julia poczuła się nagle strasznie zmęczona i słaba.
– Chcesz powiedzieć, że tej pułapki nie zastawił twój ojciec?
– No jasne, że nie. Przecież tatę bym poznała.
– Mówisz prawdę, Weroniko? Nie próbujesz po prostu kryć ojca?
Dziewczynie błysnęło w oczach.
– Dlaczego miałabym to robić?
– Może dlatego, że cię o to poprosił?
Weronika prychnęła.
– Gdybym to jego tam widziała, powiedziałabym to pani. I to z radością. Ale to
nie był on.
Julii nie przyszło do głowy nic lepszego niż dolanie herbaty. Musiała się
uspokoić. Zyskać czas. Uporządkować myśli.
– Czyli twierdzisz, że tę pułapkę przyniósł do mojego ogrodu kucharz
z restauracji? Franciszek? Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi!
– Nie wiem. Nie jestem pewna. Było ciemno…
– Pójdę go zapytać.
– Proszę spróbować. Może się przyzna.
– Może.
Przez kilka minut popijały w milczeniu herbatę. Za długo się parzyła i nawet
z mlekiem smakowała gorzko.
– Mówisz, że już masz chłopaka – zagadnęła Julia. Było to raczej stwierdzenie
niż pytanie, ale Weronika uznała, że wypada odpowiedzieć.
Spuściła wzrok na filiżankę.
– Mam – wymamrotała.
– Jesteś zakochana?


– Mhm-hm.
Julia się uśmiechnęła.
– A jesteś z nim szczęśliwa?
Weronika spojrzała na nią pytająco.
– Pytam, bo to, że kochasz, nie musi jeszcze znaczyć, że jesteś szczęśliwa –
wyjaśniła Julia i znów dolała sobie herbaty. – Często jest dokładnie na odwrót –
dodała niemal szeptem.
Weronika zaczęła szybko mieszać łyżeczką w  filiżance, stukając o  kruchą
porcelanę. Nie przypominała sobie, by jakikolwiek dorosły rozmawiał z nią kiedyś
w ten sposób, i zastanawiała się, czy to jest fajne, czy nie.
– Mogłabym przymierzyć tę pani bransoletkę po prababci? – wyrzuciła z siebie.
– Co? – Julię zaskoczyła ta nagła zmiana tematu.
– Tę złotą… pamięta pani? Pokazywała mi ją pani, kiedy byłam tu poprzednim
razem. – Weronika trochę się zaczerwieniła. – Ja… tak pomyślałam… Chciałabym
zobaczyć, jakby wyglądała do tej sukni.
Julia wstała ze źle skrywaną niechęcią. Wolałaby porozmawiać z dziewczyną
o  jej pierwszej miłości – przynajmniej trochę poprawiłoby jej to nastrój. Ale ten
temat najwyraźniej wydał się Weronice zbyt intymny, a  myśli Julii natychmiast
powróciły do mężczyzny z  klatką. Jeśli Weronice można wierzyć, pułapki nie
zastawił Truskawka. Czy naprawdę mógł to zrobić kucharz z  restauracji? Tylko
dlaczego, na Boga, kucharz miałby łapać jej koty?
Wyjęła kluczyk z filiżanki w witrynie, otworzyła szufladę i wyciągnęła małą,
drewnianą szkatułkę. Postawiła ją na stół i  otworzyła. Kucharz z  restauracji.
Kucharz… Czy w tej restauracji gotują koty? Zrobiło się jej słabo.
– Oooo… Dziękuję. – Weronika zaczęła przeglądać biżuterię. Wyciągnęła
bransoletkę, przewiesiła ją przez nadgarstek i  przez chwilę męczyła się
z  zapięciem. – Chyba nie dam rady. – W  końcu się jej udało. Podniosła rękę
i patrzyła na nią z zadowoleniem. – Kiedyś robiono ładniejszą biżuterię niż teraz –
stwierdziła.


To wyrwało Julię z rozmyślań o właścicielu klatki.
– Tak. Masz rację. Ta bransoletka jest bardzo, bardzo stara. Wtedy jubilerzy
przykładali się do pracy. Liczyła się jakość, a nie niska cena, jak dzisiaj. Handlarze
prześcigali się w  proponowaniu coraz lepszych towarów. Dziś większość z  nich
próbuje okraść swoich klientów.
Weronika nagle zaczęła wyglądać na zniecierpliwioną. Odłożyła bransoletkę do
szkatułki obłożonej drewnem.
– Pójdę już. Nie chcę zabierać pani czasu.
Wstała, a kubek, który przyniosła, zostawiła na stole.
– Nie chcesz tego oleju?
– No właśnie, olej! Całkiem o nim zapomniałam.
Julia napełniła kubek i odprowadziła młodą sąsiadkę do drzwi.
– A  co słychać u  twoich rodziców? – spytała, kiedy dziewczyna wiązała
ubłocone buty.
– Nie ma ich. – Weronika wzruszyła ramionami. – Pojechali do prezydenta. Na
jakąś głupią imprezę w zamku. Mama to strasznie przeżywała.
Julia się uśmiechnęła.
– A ciebie nie wzięli ze sobą?
– Nie. Ale nawet gdyby chcieli, i tak bym tam nie pojechała. To do widzenia,
pani Keller.
Godzinę później w  drzwiach pojawiła się Klara w  długim płaszczu
przeciwdeszczowym, lśniącym od deszczu. Płakała. Policzki miała mokre,
a pasemka włosów przyklejały się jej do skroni tak jak przedtem Weronice. Wokół
oczu czerniły się smugi od rozmazanego tuszu do rzęs. W półmroku wyglądały jak
świeże sińce.
Julia poderwała się z fotela tak gwałtownie, że zabolało ją w krzyżu.
– Klaro, na litość boską, co ci się stało?


Klara upuściła torebkę, zrzuciła płaszcz z ramion i pozwoliła mu zsunąć się na
posadzkę. Oparła się o blat stołu, jakby miała zaraz upaść.
– Potrzebuję kielicha.
Mówiła zachrypniętym głosem jak jakaś obca, stara kobieta. „Boże, ona chyba
naprawdę bierze narkotyki" – przemknęło Julii przez głowę, kiedy drżącymi rękami
wyciągała z domowego barku butelkę szkockiej słodowej whisky, którą dostała od
Sebastiana. No proszę, myślała, że ten alkohol będzie tu nietknięty stać jeszcze za
rok, a idzie w ruch już następnego dnia. Klara wyglądała tak, że jeśli szybko nie
napije się czegoś mocniejszego, zemdleje.
– Co ci się stało, córeczko? Czy ktoś cię skrzywdził? – Julia uświadomiła sobie,
po jak strasznie długim czasie poczuła coś, do czego najbardziej pasuje określenie
„miłość bezwarunkowa". Jej córka, jej krew!, jest w  niebezpieczeństwie. Jeszcze
kilka minut temu myślała o  niej z  chłodem i  niechęcią, ale teraz zrobiłaby
wszystko, by jej pomóc. Jak mogła wątpić, że kocha Klarę? Jak matka mogłaby nie
kochać swojego dziecka? Julia nalewała złocistą whisky, zaciskając zęby ze wstydu
i  poniżenia. Naprawdę odmówiła córce wyciągnięcia jej z  długów? „Zrobiłam to
dla jej dobra" – broniła się w  duchu. „Chciałam, żeby sięgnęła dna, wyciągnęła
wnioski i  stanęła na własnych nogach". Ale czy matka ma prawo do takich
zachowań? Czy nie powinna raczej wspierać dziecka, niż podstawiać mu nogi,
nawet jeśli robi to z pobudek wychowawczych? W tej chwili bolesnego poznania
Julia uświadomiła sobie, że jej relacje z  Klarą są długim łańcuchem błędów
i pomyłek. Kocha Klarę, zawsze ją kochała, ale była tak egoistyczna i wyniszczona
nieudanym małżeństwem, że tłumiła w sobie matczyną miłość. Prawdopodobnie to
przez Julię Klara wpakowała się w kłopoty. Gdyby okazywała córce uczucia, Klara
nie musiałaby kupować ich sobie od mężczyzn.
Julia postawiła kieliszek przed Klarą i spojrzała z bliska w twarz córki. Tak, te
ciemne, nieregularne kręgi to naprawdę plamy od tuszu, nie sińce. Dzięki Bogu.
– Co ci się stało. Nie płacz! Mów!


Klara chciała odsunąć krzesło od stołu. Dopiero kiedy się to nie udało,
przypomniała sobie, że jest przywiązane.
– Cholera, nie mogę nawet usiąść!
Julia wzięła whisky i bez słowa przeniosła ją na niski stolik pod oknem. Klara
sunęła za nią i opadła na skraj fotela.
– Ktoś tu był? – spytała i spojrzała znacząco na dwie filiżanki po herbacie.
– Tylko Weronika. – Julia wzruszyła ramionami.
Klara zrobiła bojową minę.
– Czego chciała? Często tu przychodzi?
– Nie, dopiero drugi raz. Nie wiem, co jej strzeliło do głowy.
– To po co przyszła?
– Chyba było jej smutno. Zostawili ją w  domu samą. – Julię zaskoczyła
nienawistna mina Klary. Czy to możliwe, że jest o Weronikę zazdrosna?
– A wczoraj w nocy? Kto tu był? Widziałam przez okno jakiegoś faceta.
– Ty nie spałaś?
– Nie. A powinnam?
– Oczywiście, że nie. – Julia czuła, jak płoną jej policzki, ale miała nadzieję, że
zdenerwowana Klara tego nie zauważy. – Odwiedził mnie jeden kolega. Czysto
służbowa znajomość. Przywiózł mi… coś pokazać.
– O drugiej w nocy?
– Tak, o  drugiej w  nocy. Dziś w  nocy znów przyjedzie. – Braterstwo dusz
prysnęło, a Julia nienawidziła się za to, jak szybko oziębiły się jej uczucia wobec
Klary. – Powiesz mi wreszcie, dlaczego wyglądasz tak strasznie?
– Wyrzucili mnie z pracy.
Julii spadł ogromny kamień z serca.
– Tylko tyle? – Ileż gorszych rzeczy mogło się przydarzyć! Straciła pracę, to
znajdzie inną. Świat się nie kończy.
– Mamo, to dla ciebie mało? Mam setki tysięcy długów! I  wyrzucili mnie
z dnia na dzień, bez odprawy. Po prostu na bruk. Koniec.


– Dlaczego cię wyrzucili?
– Z kasy ginęły pieniądze.
– A co ty miałaś z tym wspólnego?
Klara spuściła wzrok.
– Klaro, ty chyba… – Umilkła w ostatniej chwili. Teraz nie jest czas na kazania
wychowawcze.
– Nie zamierzałam kraść. Tylko pożyczyć. Myślałam, że oddam z  wypłaty.
Musiałam zapłacić jedną ratę i obiecałam… – Klara rzuciła mamie spojrzenie pełne
skruchy, z którego Julia wyczytała niewypowiedziane słowa.
– Obiecałaś Piotrowi, że coś mu kupisz – dokończyła za córkę. – Mam rację?
Klara butnie wzruszyła ramionami.
– Tak.
– Niszczysz się, Klaro. – I znów to nieodparte poczucie, że wina, ta główna,
leży po jej stronie, po stronie Julii…
– Może powinnam zniszczyć się całkiem – szepnęła Klara. – To rozwiązałoby
mnóstwo problemów.
– Nie mów głupot.
– Dobrze. Tylko z  czego mam teraz według ciebie spłacić te pożyczki? Nie
mam pracy. Szef nikomu mnie nie poleci. Po biurach podróży rozniesie się, że
kradnę. Myślisz, że gdzieś mnie przyjmą?
– To zmienisz branżę, nie?
– Na jaką? Na sprzątaczkę? – Klara zaśmiała się sucho. – Nic innego nie
umiem. Nie mam nawet matury, do cholery!
Julia próbowała myśleć racjonalnie.
– Na pewno w  umowach pożyczek masz ubezpieczenie na wypadek straty
pracy. Potwierdzisz, że jesteś bezrobotna, a  ubezpieczenie zapłaci raty za ciebie.
Przecież tak to działa, prawda?
Klara nie odpowiedziała od razu, ale sposób, w jaki odwróciła wzrok, zdradzał,
że się wstydzi.


– Nie ubezpieczyłam ani jednej pożyczki – powiedziała cicho. – To nie było
obowiązkowe i myślałam, że lepiej nie wyrzucać pieniędzy w błoto…
Julia powoli usiadła w fotelu. Zabolały ją przy tym kolana. „Jestem stara, ja już
się nie liczę" – pomyślała. „Może powinnam wreszcie przestać myśleć tylko
o sobie?".
– Dobrze, Klaro. Pomogę ci. – Spojrzała córce w oczy. – Spłacę za ciebie te
długi.
Klara się rozpromieniła.
– Dzięki, mamo! Wiedziałam, że nie pozwolisz, żebym…
– Ale zrobię to pod jednym warunkiem – kontynuowała zdecydowanym głosem
Julia.
– Cała ty. Dlaczego nie możesz pomóc mi bezinteresownie?
– Bo cię kocham. Bo mi na tobie zależy. Bo nie mogę patrzeć, jak się
krzywdzisz, Klaro.
– Dobra. – Klara wbiła w nią twarde, chłodne spojrzenie. – Co mam zrobić?
– Rozejść się z Piotrem.
Klara przez kilka sekund patrzyła na matkę bez słowa. Było jasne, że jej
zaskoczenie jest nieudawane. Te słowa szczerze ją zaskoczyły. Tak okrutnego
warunku się nie spodziewała.
– Żartujesz?
– Zaczął z  tobą chodzić tylko dlatego, że wmówiłaś mu, że jesteś bogata.
Przecież na pewno sama dobrze o tym wiesz. Dlatego tak się boisz powiedzieć mu
prawdę o ojcu. Zadłużyłaś się tylko dla niego.
Klara znów buntowniczo wzruszyła ramionami.
– Co ci do tego? Nie wtrącaj się do mojego życia.
– Nie wtrącam się. Proponuję ci układ, a to duża różnica. Coś za coś. Decyzja
należy do ciebie.
Twarz Klary zastygła.


– Wiesz co, mamo? Zostaw sobie te swoje pieniądze. Zresztą i tak na pewno ich
nie masz. – Rozejrzała się po pokoju i zaśmiała się nieprzyjemnie. – Kiedy patrzę
na ten dom, to zaczynam wierzyć, że naprawdę jesteś biedna jak mysz kościelna.
Pewnie teraz tylko udajesz, a  gdybym naprawdę rozeszła się z  Piotrem,
powiedziałabyś, że jednak nie możesz mi pomóc. Osiągnęłabyś swój cel, nie
wydając ani korony. To by ci się podobało, co?
– Naprawdę myślisz o mnie w ten sposób, Klaro?
– No jasne. Gdybyś miała dwieście tysięcy, nie mieszkałabyś tu jak w squacie.
– Może mogłabym coś sprzedać.
– Tak? A co? Kocie futra?
– Nie bądź bezczelna.
– Będę taka, jak mi się spodoba, bo niczego od ciebie nie chcę. Nie muszę ci się
podlizywać. Sama spłacę swoje długi, choćbym miała sobie te pieniądze gdzieś
wykurwić!
Usłyszały pukanie do drzwi. Klara zbladła. Ostatnie zdanie krzyknęła tak
głośno, że z pewnością było je słychać aż na ulicy. Szybko wstała.
– To na pewno Piotr. Otworzę mu.
– Powiesz mu, że zwolnili cię z pracy?
Klara obróciła się na progu przedpokoju.
– Powiem mu to, co uznam za stosowne. Jestem dorosłą kobietą, mamo. Sama
dam sobie radę.
– Ciekawe jak. – Julia wbiła w  córkę wzrok, jakby próbowała zgadnąć, jak
daleko może się posunąć, by nie zniszczyć kruchej więzi między nimi. – Klaro,
posłuchaj… Jeśli naprawdę chcesz żyć z tym mężczyzną, to nie pod moim dachem.
Kocham cię, ale jego nie zniosę ani dnia dłużej. Albo wyprowadzi się sam, albo
wyprowadzicie się oboje. To zależy od ciebie.
Wstała z  fotela, obróciła się tyłem do Klary i  podeszła do okna, by dać do
zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną. Chciała widzieć tylko ciemność,
ale w szybie odbijał się pokój i Klara.


– Wyrzucasz mnie?
– Ciebie nie. Jego.
– Przecież wiesz, że odejdę razem z nim. I że nie mam dokąd pójść. – Klara
szeptała. „Nie chce, żeby usłyszał ją Piotr" – pomyślała Julia.
– Więc nigdzie nie idź. Możesz tu spokojnie zostać. Sama. – Julię zaskakiwało,
jak bardzo potrafi być nieustępliwa. Najchętniej podeszłaby do Klary i zaczęłaby ją
pocieszać. Ale w ten sposób by jej nie pomogła. Absurdem tej sytuacji było to, że
aby pomóc córce, musi ją najpierw skrzywdzić. A  tym samym również siebie,
ponieważ tej zdrady Klara prawdopodobnie nigdy jej nie wybaczy.
– Otwórz mu – ponagliła córkę. – Na zewnątrz jest zimno.
Klara ciężko przełknęła ślinę, a ścięgna na jej szyi napięły się.
– Dobrze – powiedziała cicho. – Ile mam czasu do namysłu?
– Czasu do namysłu miałaś już wystarczająco dużo. Wiesz co? Powiedz mu
dziś prawdę. Powiedz, że wyrzucili cię z  pracy, że twój tata nie jest bogatym
przedsiębiorcą i że masz długi wszędzie, gdzie spojrzysz. Wyjaśnij mu, dlaczego go
okłamywałaś. Możliwe, że jestem wobec niego niesprawiedliwa, a  on mimo
wszystko zostanie z tobą. Jeśli tak będzie, ustąpię i jakoś zniosę jego obecność. Ale
niezbyt wierzę w takie rozwiązanie.
Kolejne pukanie do drzwi. Potem przenikliwy dzwonek.
– Klaro! Otwieraj! Gdzie ty, kurwa, jesteś?
Klara odkrzyknęła:
– Poczekaj chwilę! Już idę! – A potem ciszej: – Boże, ja zwariuję.
Julia opanowała pragnienie podejścia do córki i położenia jej ręki na ramieniu.
– Koniec rozmowy – powiedziała. – Idź mu otworzyć.
Klara zrobiła dwa kroki w stronę drzwi, ale potem zmieniła zdanie i wróciła do
Julii.
– Zapędziłaś mnie w  kozi róg, mamo. Naprawdę się tego po tobie nie
spodziewałam. Wiesz, jak nazywa się to, co próbujesz ze mną zrobić? Szantaż.
Jeśli Piotr mnie zostawi, nigdy ci tego nie wybaczę. Nigdy.


ROZDZIAŁ 14

Gdyby Klara Keller nie była taka blada i rozczochrana, prawdopodobnie wydałaby
się Józefowi Bergmanowi dość atrakcyjna. Miała po matce wystające kości
policzkowe, szpiczastą brodę i nieznaczny przodozgryz, który nadawał jej twarzy
głodnego, trochę wilczego wyrazu. Była ładna w  ten nienachalny, nietuzinkowy
sposób, który być może nie oczaruje na pierwszy rzut oka, ale tym dłużej potrafi
potem pociągać i  podniecać. Klara, podobnie jak Julia, prawdopodobnie nie
uświadamiała sobie swej urody lub nie uważała jej za rzecz istotną. Bo czy
w  przeciwnym razie przyszłaby na spotkanie bez makijażu i  w  bezkształtnym
golfie w kolorze brudnego bruku?
Nie chciała rozmawiać z  inspektorem w  domu matki, a  on za nic nie chciał
zapraszać jej do komisariatu, gdzie surowe, niegościnne wnętrze wywołałoby
w  niej strach i  związałoby jej język. W  końcu Klara zaproponowała obiad
w  kawiarni Imperial niedaleko Mostu Karola. Był to jeden z  tych rzekomo
luksusowych lokali, w  których za duże pieniądze dostaje się zwyczajną kawę
i które odwiedzają ludzie z niską samooceną i wysokimi ambicjami, by kupić sobie
poczucie własnej wyjątkowości. Właściwie Bergmana nie zaskoczyło, że Klara
Keller wybrała to miejsce. Wyobrażał ją sobie jako trochę niezrównoważoną młodą
kobietę, która ma o sobie tak niskie mniemanie, że pewność siebie musi czerpać
z drogich, firmowych torebek i obiadów w luksusowych restauracjach. Spodziewał
się wystrojonej i  pachnącej piękności z  doskonałą skórą i  wyrafinowaną fryzurą.
Dlatego zaskoczyło go, gdy zamachała do niego blada dziewczyna
w  materiałowym kapelusiku, spod którego wystawały pasemka tłustych włosów.
Wprawdzie miała skórzaną, firmową torebkę i  wyciągnęła z  niej bez wątpienia


drogi, srebrny telefon, ale nie miała w  sobie ani szczypty oczekiwanej przez
Bergmana kokieterii. Wyglądała raczej na trzydzieści niż na osiemnaście lat.
Gdy położyła dłonie na marmurowym blacie kawiarnianego stołu, Bergman
zwrócił uwagę na jej palce pełne zaropiałych ranek i świeżo obgryzione paznokcie.
– Widzę, że jest pani zdenerwowana – zauważył i skinął brodą na jej ręce.
Szybko schowała je na kolana.
– Obgryzam od dziecka. Taki nawyk. – Spróbowała się uśmiechnąć. –
Przepraszam, że wyglądam tak strasznie. Wie pan, mam problemy i od kilku dni
kiepsko się czuję… Nic mnie nie cieszy… Rano nie chce się mi nawet wstawać
z  łóżka. Dziś wyszłam z  domu tylko dla pana i  włożyłam na siebie pierwsze
ubranie, które wpadło mi w  ręce… – Spuściła wzrok na szarobrązowy golf. –
Nawet nie umyłam włosów, jakoś nie miałam na to siły, więc nie ściągnę tego
kapelusika, żeby pana nie przerazić… – Zamilkła, jakby przestraszyła się potoku
słów, który z niej wypłynął.
– Cieszę się, że wreszcie znalazła pani dla mnie czas – odparł Bergman
z poważną miną.
Klara Keller od trzech dni unikała spotkania, twierdząc, że „źle się czuje". Miał
dużo innych zadań, więc nie nalegał. Lecz dziś rano do jego biura zadzwoniła Julia,
a  to, co mu powiedziała, katapultowało rozmowę z  Klarą na pierwsze miejsce
priorytetów inspektora. Natychmiast wykręcił numer telefonu komórkowego Klary
i upierał się, że muszą się natychmiast spotkać.
Teraz zrobiła buntowniczą minę.
– Czego pan od mnie chce? Przecież nie zrobiłam nic złego.
– Nie twierdzę, że zrobiła pani coś złego. Ale wciąż pojawiają się nowe wątki,
które prowadzą bezpośrednio od morderstwa Nory Mach do pani. Podejrzewam, że
matka powiedziała pani już o podobieństwie łączącym panią z ofiarą?
Miał rację. Jak mógł choć przez sekundę wierzyć, że Julia go posłucha, gdy
prosił ją, by nie wspominała córce o tej sprawie? Wprawdzie sam nie miał dzieci,
ale w pracy wielokrotnie przekonał się, jak mocna bywa miłość rodzicielska. Julia


chciała chronić Klarę, więc musiała być z nią szczera. Nie mógł mieć jej za złe, że
wyjawiła córce wszystkie szczegóły. Pozbawiła go przez to elementu zaskoczenia,
który zazwyczaj najwięcej mówi o świadkach i podejrzanych.
– Tak, powiedziała. – Klara rzeczywiście miała podobny kolor włosów, kształt
twarzy i posturę jak Nora Mach. Jasne włosy, wąska talia, duże piersi. W półmroku
lub w ciemności ktoś mógł je łatwo pomylić.
– I co pani o tym myśli?
W jej oczach pojawił się błysk.
– A co mogę o tym myśleć? Pyta pan tak samo jak matka. I odpowiem panu to
co jej. Myślę, że to przypadek. Po prostu tamta dziewczyna była do mnie podobna.
I co z tego?
– Nie przyszło pani do głowy, że to pani miała być ofiarą?
Otworzyła kartę dań w skórzanej oprawie i zaczęła szybko skakać wzrokiem po
kolejnych nazwach.
– Poproszę podwójne espresso i  sałatkę grecką – oświadczyła zamiast
odpowiedzi.
– Nie pytałem, co pani zamawia, tylko czy się pani nie boi. Od pani matki
wiem, że znalazła się pani w trudnej sytuacji finansowej. Czy nikt pani na przykład
nie groził?
Jej wargi zadrżały.
– Nie – odparła, ale bynajmniej nie zabrzmiało to przekonująco.
– Co matka powiedziała pani o  tym morderstwie? – zarzucił wędkę i  miał
nadzieję, że Klara złapie się na haczyk. – Proszę mówić. Muszę wiedzieć, co już
pani słyszała.
Do ich stolika podeszła kelnerka, więc Bergman musiał poczekać, aż Klara
zamówi kawę i jedzenie. Sam poprosił tylko o duże piwo, ponieważ – jak często
podkreślał – dopływ cieczy zwiększa bystrość umysłu, a detektywi są abstynentami
tylko w podrzędnych serialach telewizyjnych.
– Pan nie będzie jadł?


– Wystarczą mi kalorie w płynie.
Kelnerka z delikatnym ukłonem wzięła karty dań, a inspektor znów spojrzał na
Klarę.
– Zatem?
Klara w  milczeniu patrzyła na swoje zaniedbane dłonie, które przed chwilą
ułożyła na blacie stołu niczym grzeczna uczennica na ławce. Zaczęła mówić, nie
podnosząc wzroku na Bergmana.
– Nie rozmawiałyśmy o  tym zbyt dużo. Powiedziała tylko, że w  lasku ktoś
udusił dziewczynę. I że ta dziewczyna wyglądała tak samo jak ja…
Krew gotowała mu się w żyłach, ale nie dał po sobie poznać podekscytowania.
– A sąsiedzi? O tym morderstwie mówi na pewno cała ulica. Jakie szczegóły do
pani dotarły? Niech się pani skupi. Ta dziewczyna z  domu obok, która znalazła
ofiarę, Weronika Truskawka, nie mówiła czegoś ciekawego?
Klara prychnęła z pogardą.
– Z sąsiadami w ogóle nie rozmawiam. Są koszmarni. – Westchnęła zmęczona.
– Naprawdę panu nie pomogę, panie Bergman. Nic nie wiem.
– Wie pani! – Uderzył dłońmi w stół, aż popielniczka podskoczyła i uderzyła
w  cukiernicę. Klara podniosła ku niemu oczy z  tak rozszerzonymi źrenicami, że
z tęczówek pozostały tylko wąskie kręgi. – Szanowna pani Klaro, pani coś przede
mną ukrywa. Matka na pewno nie powiedziała pani, że „w lasku ktoś udusił
dziewczynę". Pani matka nie ma pojęcia, w jaki sposób zmarła Nora Mach. Sama
pani przyznała, że nie rozmawiała pani o tym z sąsiadami. Zatem proszę mówić.
Skąd pani to wie?
Najpierw wyglądało na to, że Klara się rozpłacze. Jej wysunięta górna warga
zadrżała, skrzywiła się i odsłoniła szparkę między przednimi zębami. Potem Klara
wzięła głęboki oddech, zamknęła oczy i znów je otworzyła.
– No dobrze – powiedziała zaskakująco silnym głosem. – Dobrze. Wszystko
panu powiem. Już mnie to przerasta, do cholery!
Bergman czekał bez słowa.


– Dostałam dwa SMS-y. Jakiś tydzień temu. Myślałam, że przysłała mi je była
dziewczyna Piotra. Nie wiem, czy pan wie: Piotr to mój chłopak. – Wzięła do ręki
telefon, otworzyła srebrną osłonkę i  przez chwilę wciskała klawisze. – „Nie
zasługujesz na to, by żyć" – przeczytała cicho. – To był pierwszy. A ten dostałam
dzień później: „Skręcę ci kark". – Zaśmiała się niewesoło. – Na początku nie
traktowałam ich poważnie. Ktoś mógł po prostu pomylić numer, prawda? Ale
potem mama powiedziała mi o tym morderstwie…
– A pani pomyślała, że być może jednak chodziło o panią.
Górna warga znów zadrżała. Z  pewnością była to oznaka zdenerwowania,
a Bergman natychmiast zapisał ją w pamięci. Każdy człowiek okazuje strach lub
napięcie trochę inaczej. Warto wiedzieć, jakie gesty czy miny zdradzają u świadka
niepokój lub nerwy.
– Oczywiście, że przyszło mi to do głowy. Panu by nie przyszło, gdyby dostał
pan taką wiadomość?
– Racja – przyznał. – Zatem podejrzewa pani, że tamta kobieta została
uduszona, bo ktoś pani groził taką śmiercią? Zgadza się?
– Tak. – Szybko mieszała kawę i  jak zahipnotyzowana wpatrywała się
w wirującą pianę. – A została? – Podniosła ku niemu wzrok. – To znaczy… została
uduszona?
Przynajmniej jeden moment zaskoczenia został zachowany dla inspektora.
– Niestety tak, Klaro.
Przyjęła tę informację dość spokojnie, tylko źrenice rozszerzyły się jej jeszcze
bardziej.
– Podejrzewa pani kogoś? Wspomniała pani o  byłej dziewczynie swojego
partnera. Czy myśli pani, że chciałaby panią skrzywdzić?
Zdecydowanie pokręciła głową.
– Nie, w  żadnym razie, ja… Po prostu w  tamtej chwili nie przyszedł mi do
głowy nikt inny, kto mógłby przysłać mi takiego SMS-a. Ta dziewczyna, nazywa


się Marcelina Emer, jest wprawdzie trochę stuknięta, ale nie wierzę, żeby potrafiła
kogoś zabić. – Klara potrząsnęła głową. – Po prostu w to nie wierzę.
– Czy może mi pani podyktować numer, z którego przyszły te SMS-y?
– Oczywiście. – Zrobiła to.
– Zna pani ten numer?
– Nie.
– Próbowała się pani z nim połączyć?
– Po co miałabym to robić?
Schował notes do kieszeni na piersi.
– Wróćmy jeszcze do tej Marceliny. Czy prześladowała również Piotra? Groziła
pani kiedyś?
– Wie pan, Piotr odszedł od niej przeze mnie, a ona była… nieszczęśliwa. – Do
jej głosu niechcący wkradł się triumfalny ton, który próbowała zamaskować
westchnieniem. – Wydzwaniała do nas po nocach, zostawiała mnóstwo wiadomości
na sekretarce. Raz czekała przed domem, kiedy wracaliśmy z  kina, i  uderzyła
Piotra w twarz. A potem… – Zaśmiała się. – Potem przyjechała po niego limuzyną,
takim śmiesznie długim, białym autem, jak on się nazywa…
– Lincoln – pomógł jej.
– No jasne, lincoln. Wynajęła go na dwie godziny. Tylko dlatego, że Piotr
powiedział jej kiedyś, że podniecałby go seks w takim samochodzie… – Trochę się
zaczerwieniła. Napiła się kawy, żeby przywrócić sobie równowagę. Bergman
czekał w milczeniu. – Oczywiście Piotr nigdzie z nią nie pojechał. Oboje zgodnie
stwierdziliśmy, że Marcelina wynajęła to auto, by pokazać mu, że też nie jest
całkiem biedna. Była zazdrosna o to, że Piotr znalazł sobie bogatą…
Zorientowała się, ale za późno. Bergman pytająco uniósł brwi.
– Myślałem, że jest pani zadłużona, a nie bogata.
Na policzkach rozlał się jej ciemny karmin.
– Moja sytuacja finansowa to nie pańska sprawa.


– Droga Klaro, nie ma pani racji. Obawiam się, że nadeszła chwila, w której
musi mi pani powiedzieć o sobie wszystko.
Górna warga zadrżała jej wyraźnie.
– Dlaczego miałabym to zrobić? Jeśli chce pan coś o mnie wiedzieć, niech pan
spyta moją matkę. To ona nagadała panu o moich długach, prawda? Plotkara! Co
jeszcze panu naopowiadała?
– Tylko najważniejsze rzeczy. – Bergman wzruszył ramionami. Przeczuwał, że
dziś Klara nie powie mu już za wiele. Nie szkodzi. Znajdzie ją sobie w  innym
miejscu, w  innym czasie. Dopił ostatni łyk piwa i  ostrożnie odłożył kufel na
podstawkę. – Dzisiaj zostawię już panią w  spokoju. Ale niestety w  najbliższym
czasie będziemy musieli spotkać się ponownie. – Wstał. – Jeśli planowałaby pani
jakieś wyjazdy, proszę mnie poinformować.
Spojrzała na niego zadziornie.
– Chyba powinien pan za mnie zapłacić, Sherlocku. To pan chciał ze mną
mówić, nie ja z  panem. – Kiedy nie odpowiadał, uśmiechnęła się, ale jej oczy
pozostały zimne. – Jestem biedna i zadłużona, pamięta pan?
Z pierwszej napotkanej budki telefonicznej Bergman spróbował zadzwonić pod
numer, z którego ktoś groził Klarze Keller. Nawet go nie zaskoczyło, gdy usłyszał
w  słuchawce: „Numer, pod który dzwonisz, jest chwilowo niedostępny". Wydaje
się, że nieprzyjemne SMS-y pisał ktoś mądry, kto wie, że policja potrafi namierzyć
włączony telefon komórkowy dzięki nadajnikom, z których odbiera sygnał. Wrócił
do biura i  poprosił techników o  wypis rozmów z  podejrzanego numeru oraz
lokalizację nadajników, z których rozmowy zostały wykonane.
Akurat gdy z  automatu na korytarzu przyniósł sobie kawę w  plastikowym
kubku, zadzwoniła Joanna Truskawka z ulicy Krokusowej. Wczoraj w nocy, kiedy
wracała z mężem z imprezy w zamku prezydenckim, znów widziała na parkingu
pod laskiem to duże, czarne audi, które stało tam również w  chwili morderstwa.
Poprosiła taksówkarza, żeby się zatrzymał, i spisała numery rejestracyjne.


– Chciałam mieć swój wkład w  walkę z  przestępczością w  naszym kraju –
oświadczyła patetycznie, a Bergman pomyślał, że nawet jej głos jest nieprzyjemny.
Niemniej inspektor był kobiecie wdzięczny za to, że z własnej inicjatywy udzieliła
mu cennej informacji, więc musiał być dla niej uprzejmy, choć najchętniej
pożegnałby się z nią szybko i odłożyłby słuchawkę. Wydawało się jednak, że pani
Truskawka nie zamierza kończyć rozmowy.
– A  to bynajmniej nie wszystko, panie inspektorze. – Ostatnie słowa
wypowiedziała niemal szeptem i zrobiła dramatyczną pauzę. „Może jest aktorką?"
– przyszło Bergmanowi do głowy. – „A ten sposób komunikacji to choroba
zawodowa". – Widziałam jeszcze coś. Mężczyznę, który akurat podchodził do tego
auta. – Znów zamilkła, jakby czekała na reakcję Bergmana. Nie wiedział, co
powiedzieć, więc tylko odkaszlnął. – Wie pan, przez cały wieczór miałam
przeczucie, że stanie się coś ważnego, więc byłam bardzo czujna. Mam mocno
rozwiniętą intuicję…
Nie potrafił nad sobą zapanować.
– Do rzeczy, droga pani. Jestem wdzięczny za informacje, ale nie mam zbyt
dużo czasu.
– Oczywiście. – Westchnęła urażona. – Krótko mówiąc, kiedy przejeżdżaliśmy
obok domu naszej sąsiadki Julii Keller, wychodził z niego akurat mężczyzna. Gdy
mąż płacił za taksówkę, patrzyłam przez tylne okno, dokąd ten mężczyzna pójdzie.
I jak pan myśli? Wsiadł do tego audi!
– To naprawdę ciekawe, pani… ehm…
– Truskawko – uzupełniła szybko. – Czy chce mnie pan przesłuchać? To
znaczy… czy nie powinniśmy omówić tego osobiście?
– Wystarczy zgłoszenie telefoniczne. Nie będę zawracać pani głowy. –
Spragniony spojrzał na kubek stygnącej kawy. – Bardzo mi pani pomogła, pani
Truskawko. Do widzenia.
Siedział za biurkiem i  w  bezruchu wpatrywał się w  podrapany blat z  taniej
sklejki. Dziwne. Przez cały tydzień sprawa prawie nie ruszyła z  miejsca, a  teraz


jednego dnia pojawiło się tyle przełomowych informacji. Bergman zatrzymał na
języku kawę i zastanawiał się nad tym, czego tak właściwie się dowiedział. Znowu
rodzina Kellerów. Dlaczego wszystkie tropy prowadzą do jednego domu?


ROZDZIAŁ 15

Znów wyszła z domu i znów nie powiedziała, dokąd idzie. Śledził ją. Czuł się jak
wyżeł, ale niestety stary, schorowany, powolny wyżeł, który dawno stracił węch.
Dotarł za nią na Rynek Staromiejski i  spod śmierdzących arkad obserwował, jak
jego żona spotyka się pod zegarem słonecznym z  bardzo bladym mężczyzną
w sztruksowej marynarce i pogniecionych płóciennych spodniach. Mężczyzna był
młody, miał najwyżej trzydzieści pięć lat, zatem wiekowo pasował do Zuzanny
dużo bardziej niż jej mąż. To chyba bolało Ludwika najbardziej. Zdradza go
z  młodziakiem! A  przecież zawsze zarzekała się, że pociągają ją tylko starsi
mężczyźni. Ludwik był ostatnio nadzwyczaj porywczy, ale tym razem zamiast
wściekłości ogarnęła go bezradność. Czuł się spisany na straty, niepotrzebny. Może
gdyby potrafił jakoś się zemścić, przyniosłoby mu to ulgę, ale wiedział, że nie ma
na to siły.
Zuzanna nie rozmawiała z  mężczyzną zbyt długo. Nie pocałowali się na
powitanie, tylko skinęli sobie głowami. Wzięła od niego małą kanciastą paczuszkę,
potem przez chwilę rozmawiali i raz czy dwa zaśmiali się niczym spiskowcy. To
wystarczyło, by Ludwik zaczął się trząść jak w gorączce. Dziwka! Zdradza go, to
pewne. Niemal pragnął przyłapać ją na pocałunku lub na tym, że wsiada
z kochankiem do auta. To byłby dowód. Nie miałby wątpliwości. Wszystko byłoby
bardziej miłosierne niż okrutne wizje, które od teraz będą męczyć go we dnie
i  w  nocy… Zuzanna po dziesięciu minutach pożegnała się z  tym młodzieńcem
i  każdy poszedł w  swoją stronę, ale tego już Ludwik nie widział. Wszedł do
najbliższego baru – czegoś tak odważnego nie zrobił od kilku lat – i  zamówił
koniak.


Kiedy dwie godziny później, nieco wstawiony, wrócił do domu, nie zastał tam
Zuzanny. Z  niedowierzaniem patrzył na ciemną kuchnię i  zimne garnki na
palnikach. Zakładał, że żona wróci przed nim, a gdy zobaczył, że się mylił, gardło
zacisnęło mu się ze strachu. Jak mogła zniknąć bez wyjaśnienia? Nigdy wcześniej
mu tego nie zrobiła. Przecież był piątkowy wieczór, z którym nieodłącznie wiąże
się spaghetti po mediolańsku, kieliszek czerwonego wina i film na video. Jedzenie
i  film przygotowywała zawsze Zuzanna i  punktualnie o  dziewiętnastej siadali do
stołu. Ludwik uwielbiał ten rytuał, podobnie jak pozostałe wymyślone przez siebie
rytuały. Zawsze ściśle ich przestrzegał, bowiem pomagały mu stawić czoła
niebezpiecznemu, niepewnemu światu, w  którym człowieka czekają wyłącznie
nieprzyjemności.
Kuchnia bez Zuzanny wydawała się dziwnie pusta i zimna. Na zewnątrz zapadł
zmrok, ale przez okno wciąż wpadało trochę światła, więc Ludwik postanowił nie
włączać lampy. Postawił czajnik na kuchenkę, a  do filiżanki wrzucił torebkę
herbaty z rana. Zaparzy ją jeszcze raz – nie można szastać pieniędzmi, takie życie.
Ogarnęło go poczucie zadowolenia, jak zawsze, gdy udawało mu się zaoszczędzić
kilka groszy.
Herbata prawie nie miała smaku, ale Ludwik ją wypił. Potem spojrzał na
zegarek. Wpół do siódmej. Podszedł do okna, otworzył je i  wychylił się. Jak na
koniec października był stosunkowo ciepły wieczór, wiał wiatr, a  kryształowo
czyste powietrze pachniało butwiejącymi liśćmi. Od przystanku autobusowego szła
szybkim krokiem kobieta, ale nie była to Zuzanna. A jeśli coś się jej stało? Może
wracała z  tej randki z  młodzieńcem w  sztruksowej kurtce, w  głowie miała
fiubździu, nie rozejrzała się na przejściu dla pieszych i potrąciło ją auto… Ludwik
zamknął okno i pomyślał, że dziś na pewno nie wydarzyła się żadna tragedia – jest
przecież zielony, czyli dość bezpieczny dzień. Sprawdził w  kalendarzu kolor
odpowiedniego pola. Tak, naprawdę dziś jest zielony. Nie powinno przydarzyć się
nic wyjątkowego. Ale czy naprawdę można wierzyć w  przepowiednie
astrologiczne? Pierwszy raz w życiu Ludwik w to zwątpił.


Wbiegł do sypialni i  pochylił się nad szafką nocną Zuzanny. Był to jedyny
mebel w  całym mieszkaniu, z  którego korzystała tylko ona – wszystkimi
pozostałymi szafami się dzielili. Zuzanna zamykała szafkę nocną, ale Ludwik
wiedział, gdzie ukrywa kluczyk. Sięgnął pod dywan i  namacał metalowy
przedmiot. Dzięki Bogu nie zmieniła kryjówki.
Po chwili grzebał z obrzydzeniem w szufladzie pełnej spinek do włosów i na
wpół wyschniętych lakierów do paznokci, z  których ulatniał się lekki smród
acetonu. Ludwik kilka lat temu zabronił żonie malować paznokcie, bo wydawała
mu się z  nimi zbyt wyzywająca, niebezpieczna, ordynarna. Otworzył pudełko
z  ciężkimi kolczykami z  mnóstwem błyszczących kamyczków i  ozdóbek. Je też
zakazał jej nosić. Nie lubił, kiedy się przesadnie stroiła – przecież mężatka nie musi
się nikomu podobać. Tolerował tylko perły, w  których wyglądała należycie
i skromnie. Kiedy raz wyszła mu naprzeciw, gdy wracał z pracy, a z uszu zwisały
jej tanie, błyszczące kółka, wyszarpnął je tak brutalnie, że naderwał jedną
małżowinę. Polało się mnóstwo krwi i  wyrzutów, ale Zuzanna w  końcu mu
wybaczyła i nigdy więcej nie włożyła na siebie żadnej ekstrawaganckiej biżuterii.
Ludwik cieszył się, że dopiął swego. Żona i  tak najbardziej podobała mu się
ozdobiona tylko grzywą długich, świeżo umytych włosów.
Zastanawiał się, czego tak właściwie w tej szufladzie szuka. Listu od kochanka
lub innego dowodu zdrady? Kiedy w  stosiku dokumentów natrafił na paszport
i pięćdziesiąt euro, trochę się uspokoił. Jeśli Zuzanna chciałaby odejść na zawsze,
na pewno zabrałaby ze sobą dokumenty.
Spod pudełka z sypkim pudrem wystawał oderwany kawałek gazety. Coś było
na nim napisane. Nazwisko i  numer. Ludwik musiał iść po okulary, a  kiedy je
wkładał, ręce drżały mu niecierpliwie.
Dr Franciszek Macak, prywatny psychiatra, Praga 8, Náhorní 5. I  numer
telefonu.
Zuzanna chodzi do psychiatry? Czyli nie kłamała i  we wtorek wcześnie rano
naprawdę wymknęła się z domu do lekarza? Jest chora psychicznie? Ma depresję?
Dlaczego mu o tym nie powiedziała? Ludwik zmarszczył czoło. Nie był pewien, na


ile może wierzyć swojej żonie. Przecież w  sobotę też twierdziła, że idzie na
badania, a w rzeczywistości spotkała się z Julią.
Zamyślony obrócił urywek gazety w  palcach. Julia Keller, Krokusowa 25 –
było napisane na drugiej stronie. A obok adresu znów numer telefonu.
Zaskoczony patrzył na krągłe pismo Zuzanny. To nie trzymało się kupy. Co
Julia ma wspólnego z  psychiatrą, do którego najwyraźniej chodzi Zuzanna?
Dlaczego dane kontaktowe tych dwóch osób znalazły się na jednym kawałku
papieru.
Długimi krokami podbiegł do telefonu i wykręcił numer, który wciąż znał na
pamięć, choć nie korzystał z niego od ponad czterech lat.
Oddychał głęboko i czekał, aż usłyszy głos Julii.
W piątek Julia nie mogła pozbyć się złego nastroju. W ogóle nie miała ochoty na
popołudniowe grillowanie u  Hrubeszów. Od dnia, gdy znalazła w  skrzynce
pocztowej klepsydrę Jacquesa, była dziwnie otępiała i zmęczona. Jak w tym stanie
mogłaby świętować urodziny przyjaciółki?
Potajemnie miała nadzieję, że kiedy rano się obudzi, będzie padać, ale nad
miastem nie wisiała ani jedna chmurka, a  koniec października był wyjątkowo
ciepły. Gdy o czternastej wyjrzała przez okno, zobaczyła, jak w ogrodzie po drugiej
stronie ulicy Lada wyciera ścierką białe plastikowe krzesła i  zmiata ze stolików
suche liście. Na betonowych płytach przed domem Hrubeszów stał już
przygotowany grill z lśniącą pokrywą.
Wygląda na to, że nie wykręci się z tej imprezy. Czy Hrubeszowie nabraliby się
na to, że zachorowała? Sięgnęła do kieszeni fartucha i  ścisnęła w  palcach
wygniecioną klepsydrę. Właściwie sama nie wiedziała, dlaczego nosi ją przy sobie.
Zanim wczoraj rano wyszła z domu, ogarnął ją irracjonalny strach, że jeśli zostawi
tę kartkę w szufladzie, Klara znajdzie ją i zażąda wyjaśnień: kim był Jacques i skąd
matka go znała. Julia wiedziała, że nie potrafiłaby odpowiedzieć na te pytania. Już
nigdy nie chce z  nikim rozmawiać o  Jacques'u Lapinie. To przeszłość. Zniknął.
Nareszcie. Wsunęła więc kopertę do torebki, a wieczorem przełożyła klepsydrę do


kieszeni fartucha, skąd potem wielokrotnie ją wyciągała i  przygląda się jej
z  niedowierzaniem. Teraz również rozłożyła kartkę i  przesunęła wzrok po kilku
rzędach liter.
Tak, zniknął. Powinna zapomnieć i żyć teraźniejszością. Pójdzie do Hrubeszów.
Musi tam iść.
O piątej po południu do domu wpadli Klara z Piotrem. Nawet się nie przywitali,
tylko z tupotem poszli na poddasze. Od wtorkowego konfliktu Klara nie odezwała
się do Julii ani słowem, a Piotr ani razu nie pokazał się na parterze. Jego obecność
w  domu zdradzał tylko słaby smród tytoniu, dochodzący z  najwyższego piętra.
Julia mogła się tylko domyślać, czy Klara już wtajemniczyła swojego chłopaka
w  swoją prawdziwą sytuację finansową, czy może Piotr wciąż żyje w  błogiej
nieświadomości. Postanowiła, że będzie wspaniałomyślna i  da Klarze czas do
soboty. Potem, jeśli zajdzie taka konieczność, sama powie Piotrowi, jak się sprawy
mają.
Akurat wkładała do piekarnika serowe paluchy z  ciasta francuskiego, które
planowała zanieść do Hrubeszów, gdy ktoś zadzwonił do drzwi. Wytarła dłonie
w fartuch i bez pośpiechu poszła otworzyć. To na pewno znów Weronika – ostatnio
wyglądała, jakby się jej tu spodobało. A  może inspektor Bergman przygotował
kolejne pytania? Uświadomiła sobie, że wprawdzie zdecydowanie wolałaby
uniknąć wizyty detektywa w  domu, ale bardzo chętnie spotkałaby się z  Józefem
Bergmanem prywatnie.
Tyle że na schodach stała druga żona Ludwika.
– Dzień dobry, Julio. Czy mogę na chwilę wejść?
Julia mimowolnie wsunęła prawą dłoń do kieszeni fartucha, jakby
z pogniecionej klepsydry mogła nabrać siłę.
– Czy coś się stało?
Odsunęła się, by wpuścić Zuzannę do środka.
– To zależy… – Zuzanna zaczęła w przedpokoju ściągać buty.
– Proszę nie ściągać. Dziś nie pada.


– Nie… Wolę ściągnąć… – Zuzanna drżącymi palcami walczyła z  zamkiem
zamszowych kozaczkòw.
– Jak pani uważa. – Julia niecierpliwie wzruszyła ramionami, ale natychmiast
pożałowała tego gestu. Nie chciała zachować się wobec Zuzanny zbyt
nieprzyjaźnie. Właściwie ciekawiło ją, co sprowadza tę młodą kobietę. – Napije się
pani herbaty?
– Chętnie. Poproszę bez cukru i z mlekiem. – Zuzanna zająknęła się i spuściła
wzrok, jakby sama przestraszyła się swojej odwagi.
– A  może zupę gulaszową? – przyszło do głowy Julii. – Jadłam ją na obiad
i mam jeszcze jedną porcję.
– Zupę? No nie wiem. Nie jestem głodna… Chociaż dziś jeszcze prawie nic nie
jadłam.
– Świetnie, w takim razie zaraz pani zje.
– Dziękuję. – Zuzanna automatycznie podeszła do stołu.
– Tam proszę nie siadać – przypomniała jej Julia. – Krzesła są przywiązane…
Zresztą przecież pani już to wie. Nie będę ich dla pani odwiązywać. Może pani
zjeść zupę na stojąco, jak przy barze. – A potem dodała pojednawczo: – A może
woli pani w  kuchni? Mam tam jeszcze jeden, mniejszy stół, przy którym można
usiąść.
Zuzanna poszła za nią bez słowa. Gdy Julia postawiła przed nią talerz parującej
zupy, na blat wskoczyły dwa koty. Chude, bure zwierzę usadowiło się
w bezpiecznej odległości od gościa i złotymi oczami obserwowało ruch łyżki, ale
spasiony, czarno-biały kot odważył się podejść bliżej i, korzystając z  chwili
nieuwagi, spróbował zamoczyć łapkę w talerzu.
– A  kysz! – Zuzanna odłożyła łyżkę i  klasnęła, lecz zwierzęta nawet nie
drgnęły. – Czy miała je pani też przed rozwodem z Ludwikiem?
– Oczywiście, że nie. Nie zniósłby ich.
– Pani naprawdę jest całkowicie inna niż on. Jak się poznaliście?


– Normalnie. W knajpie, przez wspólnych znajomych. A potem… – Zamilkła,
jakby zawahała się, ile może Zuzannie wyjawić. – Potem zaczęliśmy ze sobą
chodzić i szybko wzięliśmy ślub.
– Dostosowywała się pani do niego?
– Jasne. Jak inaczej mogłabym przeżyć z nim tyle lat? – Julia wytarła dłonie
w  fartuch. – Dlaczego znów pani tu przyszła? Czy potrzebuje pani czegoś? Nie
chcę być nieuprzejma, ale wybieram się dziś na imprezę urodzinową i  nie mam
zbyt dużo czasu.
– Wie pani… Ja właściwie…
Julia niecierpliwie uniosła brwi. Zaczynała żałować, że wpuściła Zuzannę do
domu. Czy to możliwe, że po ich poprzednim spotkaniu druga żona Ludwika
zaczęła uważać ją za przyjaciółkę?
– We wtorek znów mnie uderzył.
– To niech się z nim pani rozwiedzie.
– Sama nie wiem… Chciałabym mu pomóc. Byłby miły, gdyby trochę doszedł
do siebie. – Zuzanna zaczęła szperać w torebce. – Posłuchałam pani rady. Ludwik
naprawdę musi się leczyć. We wtorek rano widziałam się z  jednym psychiatrą,
którego poleciła mi koleżanka. Wyjaśniłam mu, że Ludwik miewa stany lękowe
i ataki wściekłości, ale za żadne skarby nie pozwoli się przebadać. – Położyła na
stole małe, żółte pudełko. – To dobry lekarz. Młody, ale już dość znany. Najpierw
nie chciał wystawić recepty bez spotkania z pacjentem, ale w końcu udało mi się go
przekonać. Dziś spotkałam się z  nim na mieście i  przyniósł mi te leki. Mam je
potajemnie dosypywać Ludwikowi do jedzenia albo powiedzieć mu, że to
witaminy. Podobno będzie po nich potulny jak baranek.
– Gratuluję. Czego w takim razie chce pani ode mnie? – spytała chłodno Julia.
Dlaczego Zuzanna Keller wciąga ją do swoich problemów?
– Tego, co ostatnio. Rady – odpowiedziała prostolinijnie Zuzanna. – Nie mam
żadnej przyjaciółki. Nigdy nie miałam ich zbyt wiele, nawet w  dzieciństwie.
A kiedy rozpada się małżeństwo, człowiek zrobi cokolwiek… Zwróci się o pomoc


do kogokolwiek… Czy pani przed rozwodem czuła inaczej? Wierzę, że zna pani
Ludwika lepiej niż ja. Któż inny mógłby mi coś doradzić?
– Wątpię, czy go znam. Z pani opowieści widzę, że w ostatnich latach bardzo
się zmienił.
– Możliwe, ale proszę wczuć się w  moją sytuację. Czy pani powiedziałaby
Ludwikowi, na co są te tabletki? Próbowałaby pani wyjaśnić mu, że ma problem
i  musi się leczyć? Jedyną alternatywą jest działanie po kryjomu. Gdyby wybrała
pani to rozwiązanie, to czy przesypałaby pani tabletki do opakowania po
witaminach, czy rozkruszałaby je pani i dodawała do jedzenia?
„Rozpuściłabym mu w  kawie taką dawkę, że już by się nie obudził" –
pomyślała Julia, ale oczywiście nie mogła powiedzieć tego na głos.
– Nie wiem – odparła zmęczona. Drażniło ją, że Zuzanna jest tak
niesamodzielna. Nigdy nie rozumiała ludzi, którzy każdy swój ważniejszy krok
muszą konsultować z kimś innym. – Nie chcę pani doradzać. Musi pani podjąć tę
decyzję sama. Przecież to pani mąż, nie mój.
Zadzwonił telefon, a Julia szybko spojrzała na zegarek.
– To na pewno koleżanka. Obchodzi dziś urodziny. Zaprosiła mnie na grilla,
wprawdzie jest już dość chłodno, ale daty urodzin człowiek sobie nie wybiera,
prawda…? – Podniosła słuchawkę.
– Julia? Czy nie ma u ciebie przypadkiem Zuzanny?
Ludwik. Nie rozmawiała z  nim od kilku lat, ale natychmiast poznała ten
metaliczny głos. Ręce zaczęły się jej trząść jak za czasów małżeństwa.
Próbowała nie okazywać zdenerwowania.
– Cześć. Jak się masz?
– Nie twoja sprawa. Czy moja żona jest u ciebie, czy nie?
– Tak. Jest tu. Chcesz z nią porozmawiać?
– Co tam robi?
– Przyszła mnie odwiedzić. Pijemy herbatę, rozmawiamy o  życiu… –
Uśmiechnęła się złośliwie, bo wiedziała, jak jej odpowiedź zdenerwuje Ludwika.


– Rozmawiacie o życiu?
– Tak.
– O ile mi wiadomo, wcześniej się nie znałyście.
– Nie bądź tego taki pewien – drażniła się z nim. To, że ma nad Ludwikiem
przewagę, przynosiło jej perwersyjne zadowolenie. W przeszłości nieczęsto się to
zdarzało.
– Do czego ty ją namawiasz, stara babo? Buntujesz ją przeciwko mnie, co?
Znam cię na wylot. Chcesz się zemścić za to, że cię zostawiłem i  zacząłem od
nowa. Próbujesz odebrać mi wszystko, co mam!
Julia się roześmiała, ale nawet w jej uszach brzmiało to jak garnki spadające na
kafelki. Im dłużej rozmawiała z Ludwikiem, tym bardziej się go bała. Jakby znów
zapadała się w przeszłość.
– Ostrzegam cię, Julio. Zostaw Zuzannę w spokoju albo będziesz mieć ze mną
do czynienia.
– Wpadniesz porzucać we mnie talerzami? Fajnie, dawno tego nie grali.
Przyjdź, powspominamy stare czasy.
Zuzanna zbladła i wbiła krótko przycięte paznokcie w blat stołu.
Julia obróciła się do niej i przykryła dłonią słuchawkę.
– Pani Zuzanno, telefon. Mąż dzwoni – oświadczyła chłodno.


ROZDZIAŁ 16

Ludwik wygłosił Zuzannie przez telefon dwudziestominutowe kazanie. Julia
mierzyła mu czas na wiszącym nad kuchenką antycznym zegarze z  wahadłem.
Zaskoczyło ją, jak długo jej eksmąż potrafi bez przerwy mówić. Zuzanna
ograniczała się do niepewnego „tak", „przepraszam" i  ewentualnie „wiem,
kochanie".
Wreszcie odłożyła słuchawkę i  spojrzała na Julię. Na twarzy pojawiły się jej
czerwone plamy.
– Już nie mogę – szepnęła i opadła na krzesło. Podniosła rękę, żeby przegonić
czarno-białego kota, który tymczasem dobrał się do jej zupy gulaszowej, ale potem
zmieniła zdanie i zaczęła zwierzę głaskać. – Nie mogę tak dalej żyć.
Julia stała nad nią z rękami na biodrach. „Powinnam ją już wyprosić" – myślała
niecierpliwie. Najwyższy czas, by się przebrać i iść na grill do Hrubeszów.
– Nie chcę być nieuprzejma, Zuzanno, ale muszę już…
– Powiedział, że panią zabije.
– Proszę? – Julia miała nadzieję, że się przesłyszała.
– Powiedział, że panią zabije, bo szczuje mnie pani przeciw niemu. Twierdzi,
że jestem ostatnio nieposłuszna i że to pani wina! – Roześmiała się histerycznie. –
Nieposłuszna! Rozumie to pani? Mówi o mnie jak o dziesięcioletniej dziewczynce!
– Mężczyźni tacy jak Ludwik nie powinni się żenić. Właściwie zrozumiałam to
już kilka lat po ślubie. On jest despotą, który powinien żyć sam, ponieważ
tyranizuje wszystkich w  swoim otoczeniu. Niech pani się z  nim rozwiedzie. Jest
pani jeszcze młoda, życie przed panią.
– Nie chce mieć już dzieci – szepnęła Zuzanna.


– A pani chce?
– Co za pytanie? Mam prawie czterdzieści lat i  jestem bezdzietna! Proszę
pokazać mi zdrową, normalnie myślącą kobietę, która nie chce mieć rodziny!
Gdyby pani wiedziała, jak zazdroszczę pani Klary i  Michała… Dla mnie to już
najwyższy czas.
– To na co pani czeka?
Zuzanna wbiła w nią puste spojrzenie.
– Nie wiem. Kochałam Ludwika jak… jak ojca. Trudno jest podnieść kotwicę
i odejść.
– Jest pani już dużą dziewczynką. Nie potrzebuje pani zastępczego taty, tylko
kochającego partnera. Coś pani powiem. Zamiast dosypywać mu leki uspokajające
do jedzenia, niech pani się jutro spakuje i zacznie wreszcie żyć jak dorosła kobieta.
Fajnie jest być za siebie odpowiedzialnym. Wprawdzie kosztuje to dużo więcej sił
niż ciągłe podporządkowywanie się i  pozwalanie decydować za siebie komuś
innemu, ale kiedy już zasmakuje pani samodzielności, nie będzie pani chciała żyć
inaczej.
Zuzanna skinęła głową bez słowa i sięgnęła po dzbanek z herbatą, żeby nalać
sobie kolejną filiżankę.
Julia położyła dłoń na jej ręce.
– Proszę się nie gniewać, ale muszę już iść na te urodziny.
– Oczywiście. – Zuzanna przygryzła górną wargę, jakby dopiero teraz
uświadomiła sobie, że bez zaproszenia wtargnęła do domu, w którym najwyraźniej
nie jest mile widziana. – Oczywiście. Już wychodzę.
Julia wstała, znacząco obróciła się do niej plecami i  zaczęła układać serowe
paluchy w plastikowym pudełku wyłożonym chusteczkami. Słyszała skrzypnięcie
krzesła o  parkiet i  kroki Zuzanny zmierzające do drzwi. Ogarnął ją smutek,
całkowicie absurdalny, ponieważ dotyczył kobiety, która odebrała jej męża.
– Niech pani poczeka! – Julia wybiegła do przedpokoju. Choć jeszcze przed
chwilą nie mogła się doczekać, aż pozbędzie się Zuzanny, spytała: – Może


chciałaby pani pójść na te urodziny ze mną?
– Z panią?
– No tak. Chyba przydałoby się pani jakieś odprężenie.
Zuzanna cofnęła się przerażona.
– Nie mogę. Jak wytłumaczyłabym to Ludwikowi? Obiecałam mu, że pojadę
prosto do domu.
– Zadzwoni pani do niego i powie mu, że została pani zaproszona na grill, więc
wróci pani później.
– Nigdy by mi na to nie pozwolił!
– Nie pozwolił? – Julia uniosła brwi. – Przecież nikt nie musi pani na nic
pozwalać. Jest pani dorosłą kobietą. Sama decyduje pani o swoim życiu.
Zuzanna nie odpowiadała, więc Julia objęła ją wokół ramion i  zaprowadziła
z powrotem do kuchni.
– Proszę usiąść i  czuć się jak u  siebie w  domu. Ja tylko skoczę się przebrać
i zaraz do pani wracam.
Sąsiadka Julii, Lada Hrubesz, uwielbiała gościć przyjaciół w  swoim domu.
Prawdopodobnie było tak dlatego, że nie miała dzieci, a  jej codzienne życie
upływało zbyt leniwie i  spokojnie. Przy każdej okazji urządzała więc kameralne
imprezy: obchodziła urodziny swoje i  męża, rocznice ślubu, pierwszy dzień
wiosny, pierwszy dzień lata i  sylwestra. W  ostatni dzień kwietnia paliła nawet
w  ogrodzie czarownice i  właśnie to wydarzenie cieszyło się zazwyczaj
największym zainteresowaniem.
Urodziny miała trzydziestego pierwszego października, stanowiły więc jedną
z  ostatnich okazji do świętowania pod gołym niebem, zanim przyjdzie zima
i imprezy zostaną na pół roku przeniesione pod dach. Lada starała się dopracować
wszystkie szczegóły do perfekcji. W  życiu miała wiele pustych miejsc, zatem
z  mniejszymi lub większymi sukcesami próbowała wypełnić czas pasją do
gotowania i  prowadzenia domu. Rola gospodyni dawała jej pełnię szczęścia:
w  bezpiecznych granicach własnego domostwa, a  jednocześnie otoczona


przyjaciółmi, mogła prezentować swoje zdolności kulinarne i  choć przez jeden
wieczór czuć się niezastąpiona i przyjemnie zapracowana.
Weszła do kuchni i zaczęła przygotowywać grog dla gości skarżących się, że
w ogrodzie jest im zimno. Po zmroku temperatura spadła do zaledwie kilku stopni
powyżej zera, a Lada zastanawiała się, czy nie powinna była jednak zorganizować
imprezy w  domu. Przez okno tarasowe widziała grupkę przyjaciół w  ciepłych
płaszczach i kurtkach, tłoczących się wokół ogniska. Wacław przed chwilą dorzucił
do ognia, więc płomienie strzelały wysoko i oblizywały dolne gałęzie starej wiśni.
W  tle pobłyskiwały żółtoczerwone rozżarzone węgielki w  grillu ogrodowym, na
którym Wacław obracał steki i  kiełbaski. Lada po południu rozwiesiła na tujach
kolorowe żarówki, które teraz przyjaźnie świeciły w mroku.
Z zewnątrz dobiegł do niej głos lekko wstawionego Juraja Truskawki:
– No przestańcie, przecież nie będziemy się tu bawić w  abstynentów.
Przyjechaliście autem? Nie? To o co wam chodzi?
Westchnęła z  dezaprobatą i  włączyła czajnik. Wolałaby, żeby impreza
przebiegała w  spokojniejszym duchu, ale rozumiała, że Wacław musiał zaprosić
również tych bardziej problemowych gości. Szczególnie przeszkadzała jej
obecność Juraja i Joanny Truskawków, którzy zazwyczaj na imprezach najpierw się
upijali, a potem kłócili.
Dziesięć minut później gospodyni wyszła do ciemnego ogrodu z  tacą pełną
tanich szklanek z  grubego szkła. Chłodne powietrze szczypało, ale temperatura
wciąż trzymała się powyżej zera. Od głośno strzelającego, hojnie karmionego ognia
emanowało przyjemne ciepło. Lada musiała na chwilkę przystanąć, by się rozejrzeć
i nie potknąć o kępę trawy.
– Jeszcze po jednym. Żadnych wykrętów – krzyczał po jej lewej stronie Juraj
Truskawka. – To prawdziwa domowa śliwowica, a  nie te sklepowe podróbki.
Przywozi mi ją kuzyn z Mikulova. Pani nie lubi śliwowicy?
Obróciła się, by sprawdzić, do kogo przykleił się Juraj. No jasne, przeczuwała,
że wziął w obroty tę spiętą blondynkę, która przyszła z Julią. Siedzieli sami przy


białym plastikowym stole pod jabłonią, opatuleni płaszczami, a  przed nimi stała
opróżniona do połowy butelka śliwowicy. Joanna Truskawka stała przy ognisku
w  grupce omawiającej od dłuższego czasu morderstwo w  lasku. Udawała, że
w ogóle nie zwraca uwagi na to, z kim rozmawia mąż, ale jej oczy co jakiś czas
błądziły w jego kierunku.
Jasnowłosa towarzyszka Juraja wyglądała na przerażoną. Kolana trzymała
złączone, ręce dystyngowanie ułożyła na udach i niespokojnym wzrokiem skakała
z  miejsca na miejsce. Trochę przypominała udomowionego kota, który przez
przypadek po raz pierwszy w  życiu wyszedł na dwór i  z  mieszanką strachu
i  podniecenia uczy się nieznanych zapachów. Dziwna kobieta. Lada chętnie by
z nią porozmawiała, ale nie chciała mieszać się między nią i Juraja, więc udała się
do pozostałych gości. Nie rozumiała, dlaczego Julia przyprowadziła tu swoją
koleżankę, skoro w  ogóle się nią nie zajmuje. Przedstawiła się tylko imieniem:
Zuzanna. Od kiedy Julia się z nią przyjaźni i skąd ją zna? Trzeba ją o to zapytać.
Taca po chwili była pusta, a  Lada wróciła do domu, by teraz dla odmiany
przygotować kawę. Lubiła krążyć między gośćmi i  kuchnią. Może mogłaby
przygotować też kilka kanapek – już się kończą, a  alkohol powinno się czymś
zagryzać.
Tym razem zabawiła w domu dłużej, a kiedy wreszcie znów wyszła do ogrodu,
zobaczyła, że obok Zuzanny siedzi zamiast Truskawki jej mąż Wacław. Nie
wiedziała, czy ją to cieszy, czy drażni. Celowo ominęła tę parę przy plastikowym
stole i ruszyła z kawą i kanapkami w stronę ognia.
Julia położyła jej rękę na przedramieniu.
– Muszę ci potem coś powiedzieć.
– Ja tobie też.
– Dobrze. Usiądziemy na chwilę w domu?
Lada rzuciła okiem na swojego męża i blondynkę Zuzannę. Uświadomiła sobie,
że nie chce zostawiać ich samych.
– Później – odparła.


– W takim razie przyjdź po mnie, jak będziesz mieć czas.
Julia obróciła się ku Klarze i jej chłopakowi Piotrowi, którzy przyszli dopiero
przed chwilą. Lada nie mogła pozbyć się wrażenia, że wpadli tylko na darmową
kolację, bo od razu rzucili się do stołu z jedzeniem i nawet nie złożyli jej życzeń
urodzinowych. Klara przyniosła tylko butelkę taniego wina, a Piotr nie zdobył się
nawet na to. Od razu nie spodobał się Ladzie. Ten jego wodnisty wzrok, zapadnięte
policzki i wąskie wargi! Znała się na ludziach, a w Piotrze wyczuwała głód.
Wolała podejść do Weroniki Truskawki, która w  rogu ogrodu karmiła kota
grubym stekiem.
– Napijesz się kawy, Weroniko?
– Jasne. Już jestem duża.
– Wiem. Nie to miałam na myśli. Po prostu wolałam się upewnić. – Lada
podała jej filiżankę. – Nie smakuje ci stek? – spytała i  spojrzała na kota,
zajadającego właśnie olbrzymi kawał mięsa.
– Smakuje, ale ta pani kotka też się nim zajada. Nie jestem skąpa. Lubię się
dzielić.
Lada się uśmiechnęła. Weronika Truskawka była jej ulubioną sąsiadką. Czasem
przyłapywała się na myśli, że chciałaby mieć taką córkę. Niestety córki nigdy mieć
nie będzie: ani takiej, ani innej.
– To miło z  twojej strony. Trzymajcie się, dziewczyny. – Znów podeszła do
ognia. Wacław wciąż siedział z Zuzanną przy stole ogrodowym. Rozmawiali cicho,
nachylając głowy ku sobie. Ladzie ścisnęło się gardło. Teraz już dobrze wiedziała,
co czuje – przeszkadzało jej, że jej mąż szepcze z obcą, wystrojoną blondynką. Do
cholery, dlaczego ta Julia ją tu przyprowadziła?
– …że to dla mnie ostatni moment, by mieć dzieci – dobiegło do Lady, gdy
mijała siedzącą parę. Zuzanna była wyraźnie podpita. Ożywiła się, jej oczy
błyszczały i nienaturalnie gestykulowała.
– Ile ma pani lat? – spytał Wacław.


– Niedługo skończę czterdzieści. Mam od tego depresję. Czterdzieści! Czuję się
o dwadzieścia lat młodziej.
– I tak też pani wygląda.
Lada potknęła się w ciemności i w ostatniej chwili złapała równowagę. Do oczu
napłynęły jej łzy. Nie, naprawdę nie w  ten sposób wyobrażała sobie dzisiejsze
przyjęcie.
Julia zauważyła, że Lada zniknęła gdzieś na dłużej. Miała ochotę na kolejną
filiżankę kawy, więc postanowiła poszukać przyjaciółki w  kuchni. Światło było
włączone, ale parter wydawał się cichy i pusty.
– Lado? – Julia zajrzała do salonu, ale nie odważyła się wejść dalej. Może Lada
poszła na piętro się przebrać.
Włączyła czajnik i  w  zamyśleniu obserwowała ogród. Cieszyła się, że nie
została w  domu i  że spotkała się ze znajomymi. Przyszli też Klara z  Piotrem
i zachowywali się jak dwa gołąbki. Czy Piotr zna już szczegóły sytuacji finansowej
Klary? Raczej nie. Postanowiła, że zapyta o to córkę.
Czajnik brzęknął i wydobyła się z niego para. Julia zrobiła sobie kawę i wlała
do niej dużą porcję mleka. Z filiżanką w dłoniach wróciła do ogrodu.
Podeszła do Zuzanny, która od dłuższego czasu rozmawiała z  Wacławem
Hrubeszem. „Jeśli zaraz nie podniesie kotwicy i nie ruszy do domu, Ludwik każe
policji rozpocząć poszukiwania" – pomyślała Julia z grymasem.
– Dobrze się pani bawi, Zuzanno?
Zuzanna uniosła ku niej błyszczące oczy.
– Całkiem nieźle. Dziękuję, że mnie tu pani przyprowadziła.
– Nie ma za co. – Julia opadła na wolne białe krzesło. – Mogę? – spytała, kiedy
już siedziała.
– Oczywiście. Nie wiedziałem, że Zuzka to druga żona Ludwika. Dlaczego nam
nie powiedziałaś? Ja i Lada myśleliśmy, że po prostu przyprowadziłaś koleżankę.
Julia wzruszyła ramionami.


– Nie wydało mi się to istotne.
– Akurat rozmawialiśmy o  twojej pracy – kontynuował Wacław. – Zuzanna
chciałaby zobaczyć, jak wygląda taka aukcja dzieł sztuki. Dlaczego takie
przyjaciółki jak wy nigdy nie chodzą tam razem? Może w  sobotę pójdziemy
w czwórkę: ty, Zuzanna, ja i Lada.
– Moglibyśmy – odparła ostrożnie Julia i  napiła się kawy, która na zimnym
powietrzu szybko stygła. „One przyjaciółkami? Boże, co ta Zuzanna mu
naopowiadała?". – Ale nie będę mieć tam czasu, by się wami zająć. Muszę ciągle
pilnować wydarzeń w sali… Zapisywać wyniki… I tak dalej. – Spuściła wzrok.
– Nie wiedziałam, gdzie pani pracuje – powiedziała Zuzanna. – Ludwik nigdy
o pani nie mówi. – Na dźwięk imienia męża spojrzała na zegarek. – Jezu, już tak
późno! On mnie zabije! – Zaczęła grzebać w torebce, aż wyciągnęła mały, srebrny
telefon. – No jasne! Dwadzieścia sześć nieodebranych połączeń. Wyłączyłam
dźwięk, kiedy wychodziłam na to spotkanie z  psychiatrą – wyjaśniła Julii. –
Myślałam, że za godzinę wrócę do domu, ale potem przyszłam do pani i wszystko
się pogmatwało.
Wacław uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– Mąż jest o panią zazdrosny?
Zaśmiała się sucho.
– Wciąż i bezpodstawnie.
– Naprawdę?
– Przez te cztery lata byłam mu wierna. Ale kiedy ktoś człowieka tak pilnuje,
osiąga tylko to, że chce się przed nim uciec… – Zrobiła znaczącą pauzę. – Wie pan,
dziś postanowiłam, że odejdę od męża. To Julia dodała mi odwagi. Jestem jej za to
wdzięczna. – Podniosła kieliszek śliwowicy, wlała jego zawartość do gardła
i otrząsnęła się z obrzydzeniem. – Julio, pani zdrowie. Boże, jaki ten bimber jest
obrzydliwy!
Julia skinęła jej filiżanką ze stygnącą kawą i  odwróciła się zniesmaczona.
Dlaczego przyprowadziła tę zrozpaczoną kobietę do swoich przyjaciół?


Kątem oka spostrzegła ruch w  otwartym oknie tarasowym. Lada właśnie
wychodziła z domu, a kolorowe żarówki oświetliły jej spuchniętą twarz. Płakała?
Julia szybko wstała i podeszła do przyjaciółki.
– Gdzie zniknęłaś na tak długo? Wyglądasz na zapłakaną.
Lada otarła oczy grzbietem ręki.
– Trochę kręciło mi się w głowie. Poszłam się na chwilę położyć.
Julia dyplomatycznie zmieniła temat.
– Co chciałaś mi przedtem powiedzieć?
– A, rzeczywiście! – Lada ożyła i  konspiracyjnie chwyciła Julię za łokieć. –
W  zeszłą sobotę widziałam tu Ludwika. Śmiesznie to wyglądało. Chował się za
budką telefoniczną i obserwował twój dom. Przyszedł chwilkę po twojej koleżance.
– Wskazała brodą na Zuzannę.
Julia głośno westchnęła. Czyli Ludwik śledził wtedy swoją żonę. Świetnie!
Nietrudno sobie wyobrazić, że jeśli Zuzanna naprawdę zażąda rozwodu, Ludwik
obwini o to Julię.
– Do moich drzwi z pewnością nie dzwonił. Nie widzieliśmy się od rozwodu.
A przy okazji: Zuzanna to druga żona Ludwika. Przepraszam, że nie wyjaśniłam
tego od razu. Jakoś mi się… nie chciało.
– Co? I ty się z nią przyjaźnisz?
– Nie. Przychodzi do mnie i  wyciąga ze mnie informacje na temat mojego
małżeństwa z  Ludwikiem. Teraz chce się rozwieść i  twierdzi, że to ja jej to
doradziłam.
Lada spoważniała.
– Uważaj na nią. Wydaje mi się fałszywa jak banknot bez znaku wodnego. –
Obróciła się i spojrzała w  ciemność. Z grymasem na twarzy zauważyła, że jasne
ciemię Zuzanny prawie dotyka skroni Wacława. – Tylko spójrz, jak się do niego
zaleca!
– Oboje są pijani.


– Wiem, ale to ich nie usprawiedliwia – oświadczyła Lada, a  w  jej głosie
zabrzmiała rozpacz. Nie, Julia naprawdę nie powinna była przyprowadzać tu
Zuzanny.
– Pójdę już do domu i wezmę ją ze sobą – obiecała przyjaciółce.
Kiedy dziesięć minut później Julia żegnała się w  ogrodzie z  Wacławem i  Ladą,
podniosła ze stołu swoją filiżankę z  trzema centymetrami kawy na dnie. Chciała
dopić tę resztkę jednym łykiem, ale coś twardego stuknęło w  jej przednie zęby.
Instynktownie wypluła kawę z powrotem do filiżanki.
– Chyba jest tam kawałek szkła. I to duży!
– Kawałek szkła? – Lada zbladła. – Boże, Julio, przepraszam…
Julia włożyła do filiżanki dwa palce.
– Tak, naprawdę coś tam jest. – Wyciągnęła pinezkę z ostrym grotem.
Zuzanna wytrzeszczyła lśniące oczy.
– Ktoś to tam pani dorzucił.
– Dorzucił? To byłby dość głupi dowcip.
– Julio, nie sądzę, żeby ten ktoś zrobił to dla żartu. Gdyby to pani połknęła,
mogłaby pani umrzeć! – Zuzanna wzięła od niej pinezkę i podniosła ją do światła.
– Może w  kuchni jest jakaś tablica korkowa, z  której pinezka spadła mi do
kawy? – zastanawiała się Julia. – Lado, czy to możliwe?
Przyjaciółka zdecydowanie pokręciła głową. Julia wzruszyła ramionami.
– Nie ma się nad czym zastanawiać. Hej, kochani! – krzyknęła do grupki przy
ogniu. – Uważajcie, co pijecie! Właśnie znalazłam w kawie pinezkę!
Wśród gości zaszumiało. Ktoś się zaśmiał. O morderstwie w lasku powiedziano
już wszystko, zabawa trochę podupadała, więc teraz przynajmniej będzie nowy
temat do rozmowy. Julia uścisnęła Ladę na pożegnanie i  w  sposób nieznoszący
sprzeciwu chwyciła Zuzannę za łokieć.
– My już pójdziemy. Bawcie się dobrze. Cześć, Weroniko. – Pomachała
dziewczynie, która wpatrywała się w nią zaniepokojona, i ruszyła w stronę furtki.


Czy to możliwe, że ktoś celowo wrzucił jej do kawy pinezkę? Nie chciało się jej
w  to wierzyć. Juraj Truskawka na pewno chętnie uprzykrzyłby jej życie, ale
wątpiła, by zniżył się do takiej dziecinady. Poza tym kawa była już całkiem zimna.
Nikt nie mógł być pewien, że jeszcze ją dopije.
Kiedy tylko wyszły z Zuzanną na chodnik, Julia zatrzymała się i wyciągnęła do
młodszej kobiety rękę.
– Do widzenia. Życzę pani dużo szczęścia. – Było jej Zuzanny trochę żal, ale
nie mogła się doczekać, aż się jej pozbędzie.
Lecz Zuzanna najwyraźniej uznała za konieczne podzielenie się swoimi
planami.
– Pojadę teraz do rodziców. Ludwik na pewno jest wściekły, a ja nie chcę mieć
kolejnych sińców. Jutro do niego zadzwonię i powiem mu, że chcę się rozwieść.
Jeszcze raz dziękuję za rady, Julio. Gdyby nie pani, nigdy bym się na to nie
zdobyła…
– To nie moja zasługa. Sama podjęła pani decyzję. Prawdopodobnie marzyła
pani o rozwodzie długo przed wizytą u mnie, tylko nie dopuszczała pani do siebie
tej myśli.
– Może ma pani rację.
Julia spojrzała na bezchmurne niebo, powoli wciągnęła w  płuca zimne
powietrze i  słuchała oddalającego się stukotu obcasów Zuzanny. Klara i  Piotr
zostali jeszcze u Hrubeszów, a na nią czeka pusty, ciemny dom. Zrobi sobie kakao,
usiądzie w  fotelu i  zamiast kakofonii obcych głosów – będzie słuchać ciszy.
Cieszyła się na samotność jak na nieszkodliwy środek dopingowy, który doda jej
energii na kolejne dni. Jak wspaniale byłoby, gdyby młodzi się wyprowadzili, a ona
odzyskałaby dom tylko dla siebie.
Po niszczejących schodach podeszła do drzwi i wcisnęła włącznik światła, ale
zewnętrzna lampa nie zareagowała. Pewnie znów coś wybiło bezpieczniki. Po
omacku otworzyła dom i weszła do przedpokoju.


Chwilę trwało, zanim zaczęła rozpoznawać w ciemności zarysy mebli. Odwiesiła
płaszcz na wieszak i z wyciągniętymi przed siebie rękami szła do starej komody
z  trzema szufladami. Po drodze potknęła się o  gumowce, w  których – gdy na
zewnątrz było mokro – chodziła karmić koty. Prawie upadła. Wreszcie namacała
metalowy krążek i otworzyła górną szufladę. Gdzieś tu powinna być latarka. Tak,
jest.
Chociaż Julia miała trochę alkoholu we krwi, była pewna, że kiedy wychodziły
z  Zuzanną, światło działało bez problemów. Stwierdziła, że korki musieli wybić
Klara z  Piotrem, ale dlaczego, na litość boską, nie spróbowali ich włączyć? Czy
dziś wszyscy młodzi ludzie są tak strasznie nieodpowiedzialni, czy może jest to
domena tylko jej córki?
Najpierw musi przynieść z  kuchni krzesło, żeby dostać się do skrzynki
z  bezpiecznikami. Przesunęła światłem po wydeptanym dywanie i  uświadomiła
sobie, że w ogóle nie chce się jej chodzić po ciemnym domu. Wcześniej dużo razy
zdarzały się problemy z prądem, ale Julii nigdy nie ogarnął przy tym taki lęk jak
teraz.
Żeby dodać sobie odwagi, zaczęła cicho podśpiewywać. Pewnym krokiem
przeszła przez pokój, weszła do kuchni – a  gdy usłyszała ciche skrzypnięcie
parkietu, którego z pewnością nie mogła spowodować ona, włosy na karku stanęły
jej ze strachu. W kolejnej sekundzie światło latarki wyłowiło z ciemności sylwetkę
mężczyzny, siedzącego w bezruchu przy stole.
Julia krzyknęła. Serce podskoczyło jej do gardła. Chciała się obrócić i rzucić do
ucieczki, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
– Przestraszyłem cię?
Ludwik. Dzięki Bogu! Spotkanie z  byłym mężem wydało się lepszym
wariantem, niż gdyby w kuchni miał na nią czyhać ktoś obcy.
– Co tu robisz, do cholery? – Głos jej drżał. Wiedziała, jaką przyjemność
sprawia to Ludwikowi. Wejście na scenę naprawdę mu się udało.
– Czekam na ciebie. Gdzie Zuzanna?


– Pojechała do rodziców. – Julia musiała oprzeć się o  ścianę. Nogi się jej
trzęsły. Nie pamiętała, kiedy ostatnio była tak przerażona. – Dlaczego, na Boga,
siedzisz tu tak cicho. Prawie przez ciebie umarłam! – Poświeciła mu latarką
w twarz. – Wyłączyłeś korki, żeby mnie przestraszyć?
Zignorował jej pytanie.
– Zuzanna pojechała do rodziców? Do swoich rodziców?
– No raczej nie do twoich, skoro od dwudziestu lat nie żyją.
Mrugnął z niedowierzaniem.
– Nie pojechała do domu?
Julia wzruszyła ramionami i  opuściła latarkę. Nie chciała, żeby to od niej
Ludwik dowiedział się, że druga żona go opuszcza.
– Na pewno do ciebie zadzwoni.
– Zadzwoni?
Znów na niego poświeciła.
– Jak tu wszedłeś, Ludwiku? Myślałam, że po rozwodzie oddałeś mi klucze.
– Nie jestem głupi. Oczywiście zrobiłem sobie zapasowe.
Zmroziło ją na myśl, że być może nie wszedł tu po raz pierwszy.
– Po co? Nie masz tu już czego szukać! Wynoś się!
Złość dodała jej odwagi. Chwyciła krzesło i  odmaszerowała z  nim do
przedpokoju. Szybko włączyła bezpieczniki – miała w  tym wprawę. Cały dom
natychmiast zalało światło, co świadczyło o  tym, że chyba niechcący wybiła je
Klara.
Julia wróciła do Ludwika. Siedział jak posąg i patrzył na swoje ręce, ułożone na
drewnianym blacie stołu. Wyglądał na starego i zmęczonego.
– Oddaj mi te klucze, Ludwiku. A potem wyjdź. – Zaskoczyło ją, że potrafi być
taka stanowcza. Może to dzięki temu przerażeniu i  późniejszej uldze, że do jej
domu nie wszedł nikt obcy.
– Widziałem was – zaczął powoli, nie podnosząc ku Julii wzroku. – Szukałem
was tutaj, ale w  domu było ciemno… Tych bezpieczników nie wyłączyłem ja,


skoro już o tym mowa. Wróciłem na ulicę i usłyszałem głosy w ogrodzie po drugiej
stronie. Wydawało mi się, że jeden z nich należy do Zuzanny. Zrozumiałem, że jest
tam jakieś przyjęcie, ale wstydziłem się zadzwonić do drzwi i pytać o żonę, skoro
równie dobrze mogło jej tam nie być. Przelazłem więc przez płot, podkradłem się
bliżej i… I zobaczyłem ją tam. Ciebie też. Co zrobiłabyś na moim miejscu?
Nie odpowiedziała. Dopiero teraz spostrzegła, że Ludwik ma podartą nogawkę
szarych spodni. Wyobraziła sobie, jak przechodzi przez ten dość wysoki płot,
dodatkowo zabezpieczony na górze drutem kolczastym. Godny podziwu wyczyn
dla mężczyzny w jego wieku i z jego kondycją.
– Potrafisz to sobie wyobrazić? Stałem tam w ciemności i widziałem, jak siedzi
kilka metrów ode mnie w towarzystwie innego faceta i z czegoś się śmieje. Chciało
mi się płakać. Poczułem się strasznie… samotny. Nie potrafiłem wyjść z  tego
cienia i zabrać Zuzanny do domu. Dlatego przyszedłem poczekać tutaj. Myślałem,
że wrócicie razem.
Ponieważ na nią nie patrzył, mogła dobrze mu się przyjrzeć. Wciąż był dość
przystojny, ale miał dużo więcej zmarszczek niż w  czasie rozwodu, a  włosy
całkiem mu posiwiały. Wzbudzał raczej współczucie niż strach. A kiedy podniósł
wzrok, Julia zrozumiała, że ten mężczyzna cierpi. Męczy się każdego dnia, każdej
minuty. Uważa świat za nieprzyjazne miejsce, a wszystkich ludzi łącznie ze swoją
żoną za potencjalnych zdrajców. On nie jest zły, tylko bardzo nieszczęśliwy.
– Rozmawiała z Hrubeszem – jęknął.
– Przecież on jest żonaty. Tylko rozmawiali – oświadczyła Julia stanowczo,
choć wiedziała, że to Ludwika nie pocieszy. Najgorsze go dopiero czeka. Dokąd
pójdzie, gdy Zuzanna wyrzuci go ze swojego mieszkania? Julia wzruszyła
ramionami: niech idzie choćby do noclegowni. To już nie jest jej problem.
– Od kiedy się z nią przyjaźnisz?
– Nie przyjaźnię się z  nią. Przyszła do mnie dwa razy, bo potrzebowała…
Powiedzmy, że potrzebowała rady starszej i  bardziej doświadczonej kobiety. –
Podetknęła mu dłoń prawie pod nos. – Daj mi te klucze.


Przypomniała sobie, jak kiedyś ją krzywdził i  poniżał. Dlaczego się na to
godziła? Gdy teraz, cztery lata później, stała z nim twarzą w twarz, stwierdziła, że
w ogóle się go nie boi. Był słaby. Właściwie nawet jej nie zaskoczyło, że sięgnął do
kieszeni i położył pęk kluczy na stół.
– Idź już.
Posłusznie wstał i bez słowa poszedł do przedpokoju. Julia gratulowała sobie
w duchu, że tak łatwo się go pozbyła, lecz nagle zatrzymał się i spojrzał na nią.
– Ty szmato – powiedział cicho. – Ty obrzydliwa, podła, intrygancka szmato.
Potem nareszcie zamknęły się za nim drzwi.


ROZDZIAŁ 17

Tym razem spędzali wieczór w  starym volkswagenie matki Dawida,
zaparkowanym trochę ryzykownie na początku ulicy Krokusowej. Weronika
przyszła tu prosto z ogrodu Hrubeszów. Nawet nie pożegnała się z rodzicami, ale
wiedziała, że nie odczują braku jej towarzystwa. Kiedy wychodziła, ojciec i matka
byli już wstawieni, a  jeśli nawet w  trakcie dalszego imprezowania przypomną
sobie, że mają córkę, zapewne stwierdzą po prostu, że poszła spać. Wybiegła przez
furtkę, zostawiła ją za sobą otwartą, a ponieważ wiedziała, że jest już pięć minut
spóźniona, pędziła do auta Dawida, ile sił w nogach.
Opuścili przednie siedzenia i całowali się. Przeszkadzała im dźwignia zmiany
biegów, ale ta niewygoda wydała się Weronice romantyczna. Przez przednie okno
wpadało na deskę rozdzielczą żółte światło latarni i  rzucało do wnętrza auta
migotliwe cienie drzew. Weronika pomyślała, że migocząca lampa uliczna już
zawsze, nawet za pięćdziesiąt lat, będzie jej przypominać pierwszą miłość.
Przeszkadzało jej, że Dawid ciągle mówi o  kradzieży biżuterii Julii, ale była
w nim zakochana i zrobiłaby dla niego wszystko, więc nie protestowała. Niestety
darzyła sąsiadkę coraz większą sympatią. Przecież tak miło ją ostatnio ugościła
i  słuchała z  takim zainteresowaniem! Weronika pomyślała, że mogłaby znów
odwiedzić Julię. Miała nadzieję, że Dawid o włamaniu tylko mówi i że nigdy nie
zdobędzie się na prawdziwą kradzież.
Przestał ją całować i położył się wygodnie na siedzeniu.
– Zrobimy to w niedzielę – powiedział, jakby czytał jej w myślach.
– Co? – szepnęła, choć dobrze wiedziała, o czym jej chłopak mówi.
– Pożyczymy od twojej sąsiadki trochę złota. – Zaśmiał się złowieszczo.


Weronikę rozbolał brzuch. Po co w ogóle wspominała o tych kosztownościach?
– A może jeszcze kilka dni… poczekamy? – spytała zduszonym głosem.
– Na co chcesz czekać? Na niedzielę nie masz żadnych planów. Siądziesz przy
oknie i dasz mi znać, kiedy Julia wyjdzie z domu.
– Może w ogóle nie wyjdzie. A jeśli nawet, to po czym poznam, że nie idzie
tylko po chleb do całodobowego?
– Przecież jesteś kobietą, nie? Zobaczysz, jak będzie ubrana. Jeśli się wystroi,
to znaczy, że wybiera się do kawiarni, do kina na seans dla emerytów albo w jakieś
inne miejsce, do którego chodzą takie stare baby, i nie wróci szybciej niż za cztery
godziny. Stąd jest wszędzie strasznie daleko.
– A co zrobisz ty?
– Wejdę do domu od tyłu. Zwinę złoto i tyle.
– Ale Julia skojarzy, że niedawno pytałam ją o  te przedmioty! Niepotrzebnie
tam wtedy poszłam i przymierzałam tę bransoletkę.
– Nie skojarzy. Wszystko porozrzucam i będzie to wyglądać tak, jakby złodziej
szukał na ślepo i przewrócił dom do góry nogami.
– No nie wiem…
Rzucił jej pogardliwe spojrzenie.
– Boisz się?
– Nie, oczywiście, że się nie boję.
– To dobrze. – Podniósł rękę i pogłaskał Weronikę po włosach. – Zapewnisz
sobie tak niepodważalne alibi, że nikt nie będzie cię podejrzewać. Czy twoi starzy
bywają w niedzielę w domu?
– Mama zawsze piecze kaczkę lub gęś, a  ojciec ogląda telewizję. – Super.
Zadzwonisz do mnie, jak ta baba wyjdzie z domu. Potem szybko pobiegniesz na
dół do rodziców i nie ruszysz się od nich na krok do końca dnia. Postarasz się, żeby
ciągle cię widzieli. A mnie tu przecież nikt nie zna. Nawet twoi starzy nie wiedzą,
że ze sobą chodzimy, prawda?
– Tak.


– No widzisz. Możliwe, że przyjdą do was gliny i  spytają, co w  tym czasie
robiłaś. Ty powiesz, że byłaś z  rodzicami. Jeśli będą pytać, czy masz chłopaka,
powiesz, że nie masz. Ja spróbuję sprzedać te rzeczy i  będziemy bogaci! –
Rozmarzył się. – Kupię ci wszystko, czego zapragniesz.
Uśmiechnęła się do niego.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Kocham cię, Weroniko.
Brzmiało to szczerze. Weronika zamknęła oczy. Dlaczego miałaby się
przejmować Julią Keller? Ważniejszy jest Dawid, jedyny człowiek, który naprawdę
ją kocha.
W sobotę o  świcie Julię obudziły krzyki – Klara i  Piotr kłócili się na poddaszu.
Julia rozłożyła ręce na chłodnym prześcieradle i  obserwowała, jak z  półmroku
powoli wyłaniają się kontury mebli. Wiedziała, że nie może wtrącać się w konflikt.
Wprawdzie Klara i  Piotr mieszkają pod jej dachem, ale są dorośli i  muszą sami
rozwiązywać swoje problemy. Ogarnęła ją ulga, którą szybko wyparło poczucie
winy. Czy dobra matka nie powinna natychmiast nadciągnąć córce z pomocą?
Kłótnia robiła się coraz głośniejsza, a  do Julii docierały urywki niektórych
zdań, ale starała się nie nadstawiać uszu. W związek Klary i Piotra mieszała się aż
zanadto.
Wstała, wzięła prysznic, włączyła radio i zrobiła sobie na śniadanie jajecznicę.
Po głośnym trzaśnięciu drzwiami na poddaszu zapanowała cisza. Julia zastanawiała
się, czy to dobry, czy zły znak. Może jednak powinna sprawdzić, co się dzieje.
Akurat kiedy chciała wstać od niedokończonego śniadania, zaskrzypiały drzwi
i Klara wsunęła głowę do pokoju.
– Mogę?
Julia szybko zmierzyła ją od stóp do głów. Córka była rozczochrana i chwiała
się jej górna warga – w  ten sposób już od najmłodszych lat przejawiało się jej
zdenerwowanie.
– Pokłóciliście się? O co?


Podrażniona Klara wzruszyła ramionami.
– Dlaczego pytasz, skoro dobrze wiesz?
– Nie wiem. Nie zrozumiałam tu na dole ani słowa.
– Nie mów, że nie podsłuchiwałaś na schodach.
– Nie podsłuchiwałam! Za kogo ty mnie masz?
Klara skrzywiła się z niedowierzaniem i opadła na krzesło naprzeciwko matki.
Podniosła dłoń ze smukłymi palcami i zaczęła obgryzać paznokcie.
– Przestań – upomniała ją odruchowo Julia.
Córka rzuciła jej twarde, chłodne spojrzenie.
– Powiedziałam mu prawdę. Jest wkurzony, ale o rozstaniu nie powiedział ani
słowa. Zadowolona?
– Powiedziałaś mu wszystko?
Klara spuściła wzrok.
– Powiedziałam, że mam długi. Przecież tyle wystarczy.
– Czyli wciąż wierzy w tę bajeczkę o firmie Ludwika?
– A co za różnica, do cholery? Powiedziałam, że tato zbankrutował. Dlaczego
miałabym przyznawać, że przez cały czas go oszukiwałam?
Zrezygnowana Julia wzruszyła ramionami.
– To twoje życie, więc proszę bardzo, zepsuj je sobie.
Klara zaczęła jeździć roztrzęsionym paznokciem po rysie w blacie stołu.
– Czy skoro zrobiłam to, czego chciałaś, możemy jeszcze raz porozmawiać
o moich długach?
– Chcesz, żebym je za ciebie spłaciła. – To nie było pytanie, tylko stwierdzenie.
– Wykorzystujesz moje dobre serce, Klaro.
– Jak mogłabym wykorzystywać coś, co nie istnieje?
– Nie bądź bezczelna! – Julia już po raz drugi uświadomiła sobie, że traktuje
swoją córkę jak małą dziewczynkę. Ale czy ona zasługuje na coś innego?


– Mamo, proszę, pomóż mi. Grozi mi sąd. Komornik. A zameldowana jestem
tutaj, więc jeśli ten komornik przyjdzie, zabierze również twoje rzeczy. Słyszałam,
że to działa w ten sposób.
– Na kiedy potrzebujesz tych pieniędzy?
– Na wczoraj – skrzywiła się Klara. – Do poniedziałku muszę zdobyć
przynajmniej sto tysięcy.
– Przynajmniej sto tysięcy? Zwariowałaś? Jest sobota rano! Czy ty naprawdę
myślisz, że ja ot tak mogę ci dać sto tysięcy? Ja? – Julia rozłożyła ręce i rozejrzała
się wymownie po skromnie urządzonym pokoju.
– Proszę cię, nie rób z siebie żebraczki! – wyrzuciła z siebie podrażniona Klara.
– Gdybyś nie miała pieniędzy, nie opłacałabyś ubezpieczenia na milion… –
Zakryła dłonią usta i gwałtownie nabrała powietrza. Za późno uświadomiła sobie,
że lepiej trzymać język za zębami.
– Skąd o tym wiesz?
– Ja… Piotr…
Nastała cisza, którą dopiero po dwudziestu sekundach przerwała Julia.
– Czyli Piotr zaglądał mi do szuflad? Grzebał w moich rzeczach? Powiedz, że
to nieprawda, Klaro. Powiedz, że to nieprawda, bo zaraz wpadnę na górę i…
– Skoro zostawiłaś go tu samego, mogłaś się tego spodziewać. – Klara użyła
argumentu, który kilka dni wcześniej zaskoczył ją w ustach Piotra. Ale natychmiast
zrozumiała, że powinna była raczej milczeć.
Julia rzuciła sztućce na stół, poderwała się gwałtownie i  bez słowa wybiegła
z pokoju. Klara potrzebowała kilku sekund, by zebrać w sobie siłę i biec za nią.
Dogoniła matkę przed drzwiami pokoju na poddaszu.
– Mamo, nie mów mu o tym – jęknęła, ale było już za późno. Julia nie traciła
czasu na pukanie. Wpadła do pokoju, a  wystraszony Piotr w  rozpiętej koszuli
i w slipach wskoczył za otwarte drzwi szafy.
– Chyba nagle nie zrobił się pan taki wstydliwy, młody człowieku? To do pana
niepodobne!


Julia nie poznawała swojego głosu. Był chłodny i  okrutny. Zastanawiała się,
kiedy ostatnio ogarnęła ją tak straszna, zaślepiająca, zżerająca wściekłość. Zdarzyło
się to bardzo niedawno, ale w jakiej sytuacji? Potem przypomniała sobie pułapkę
w  ogrodzie i  ciemną sylwetkę za oknem willi Truskawków. Dlaczego musi
rozwiązywać jeden problem za drugim? Na którym skrzyżowaniu życia skręciła
w niewłaściwą stronę, prowadzącą do wiecznych konfliktów?
– C-co się dzieje? – jęknął Piotr, a  Julia zauważyła, że pod trzydniowym
zarostem robią się mu czerwone pryszcze. Niektóre miały żółte czapeczki.
Z obrzydzenia żołądek podszedł jej do gardła.
– Jak mogłeś grzebać w  szufladach w  moim domu? – Odruchowo zaczęła
mówić do niego na „ty" i  natychmiast ogarnęło ją poczucie wyższości, całkiem
uzasadnione z uwagi na to, z kim rozmawiała.
– W żadnych szufladach…
– Nie próbuj zaprzeczać. Gdybyś chociaż zachował się jak mężczyzna i wyznał
prawdę. Klara wszystko mi powiedziała. Wyszperałeś moje ubezpieczenie na życie.
Co jeszcze znalazłeś? Może powinnam sprawdzić, czy nie brakuje mi żadnej
biżuterii?
Piotr rzucił zirytowane spojrzenie Klarze, która wciąż stała na progu.
– No dobrze. Nudziłem się. Kiedy byłyście na wycieczce, przeszedłem się po
domu. Chciałem się tylko trochę rozejrzeć… Szukałem… – Znów spojrzał na
Klarę, ale tym razem raczej bezradnie niż groźnie.
– Spakuj swoje rzeczy i wynoś się – rozkazała Julia.
Zadrżał.
– Nie ma sprawy. I tak wszystkiego się tu brzydzę. Śmierdzi tu pleśnią i kotami.
Ohydna nora. Nie dziwię się, Klaro, że wyniosłaś się stąd, jak miałaś siedemnaście
lat. – Zmarszczył nos z obrzydzeniem.
– Czekaj. Powiem ci coś jeszcze. – Julia podeszła bardzo blisko niego. – Moja
córka się zadłużyła, żeby zrobić na tobie wrażenie. Jej ojciec nie jest i nigdy nie był
przedsiębiorcą. Pracuje na pół etatu w  urzędzie skarbowym i  zarabia mniej niż


średnia krajowa. Nigdy w  życiu nie przysłał Klarze ani grosza. Moja córka
okłamywała cię, że jest bogata, bo wierzyła, że biednej byś jej nie chciał.
Zapożyczyła się i ma ćwierć miliona długów. Grozi jej komornik. – Pomyślała, że
siłę tych słów mogłaby zwiększyć dramatyczna pauza, więc ją zrobiła. – Zrób z tą
informacją to, co uznasz za stosowne.
Usłyszała, jak Klara na progu cicho jęknęła. Piotr zbladł. Nie powiedział ani
słowa, tylko powoli przesunął wzrok z  Julii na Klarę. Wypaczona rama okienna
skrzypiała pod naporem wiatru, poza tym w pomieszczeniu panowała cisza.
Julia cicho kontynuowała:
– Nawet jeśli moja córka wciąż marnowałaby z tobą czas, zapewniam cię, że
nie zobaczysz z  moich pieniędzy ani grosza. Jeśli przypadkiem udałoby ci się
namówić Klarę na ślub, co, mam nadzieję, nigdy się nie zdarzy, zmienię testament,
a ubezpieczenie przepiszę tylko na syna.
Zrobiła w  tył zwrot, z  opuszczoną głową przeszła obok Klary i  zeszła po
schodach na parter. W głowie miała pustkę, jakby jej czaszkę wypełniała zamiast
mózgu wata nasiąknięta krwią. Usiadła do zimnej jajecznicy, spojrzała na zegar
z wahadłem wiszący na ścianie i uświadomiła sobie, że dziś, pierwszego listopada
dwa tysiące szóstego roku o  dziewiątej dwadzieścia pięć najprawdopodobniej
definitywnie straciła swoją jedyną córkę.
– Trzy miliony czterysta tysięcy po raz pierwszy. Trzy miliony czterysta tysięcy po
raz drugi. Akt autorstwa Rudolfa Kremlički. Bardzo ciekawy okaz dla
kolekcjonerów. Czy nikt nie da więcej? Trzy miliony czterysta tysięcy po raz trzeci
dla numeru siedemdziesiąt pięć. Dziękuję!
Licytator stuknął drewnianym młoteczkiem w  pulpit, a  na sali rozległy się
brawa. Julia też kilka razy klasnęła, pochyliła się nad katalogiem aukcyjnym
i zapisała cenę. Zabrakło tak niewiele do rekordowej kwoty zapłaconej za dzieło
Kremlički kilka miesięcy temu. Szkoda, że pozostali chętni do zakupu aktu
z początku dwudziestego wieku po kolei zrezygnowali z walki i przestali podbijać
cenę. Gdyby padł rekord, Julia mogłaby napisać o tym bardzo ciekawy artykuł.


Obróciła stronę w katalogu, a ponieważ najbliższe licytacje jakoś szczególnie
jej nie interesowały, zaczęła rozglądać się po sali. Uwielbiała tę pełną ekscytacji
atmosferę na aukcjach sztuki i  antyków, przede wszystkim zacięte boje
licytujących, którzy pod wpływem adrenaliny niebotycznie podbijali cenę
upatrzonych dzieł. Już nie mogła się doczekać, aż na końcu przyjdzie kolej na tanie
prace na papierze, z których kilka tak chętnie kupiłaby do swojej kolekcji. Tylko tu
potrafiła oderwać myśli od porannej kłótni z Klarą i Piotrem. Wiedziała, że kiedy
wróci do domu, znów opadnie na nią ciężki koc utkany z wątpliwości, wściekłości
i wyrzutów sumienia.
Uniosła oczy znad katalogu i spotkała się wzrokiem ze szczupłym mężczyzną
z  falowanymi włosami sięgającymi do ramion. Opierał się o  ścianę tuż przy
wejściu, obserwował licytacje, ale co chwilę błądził oczami ku Julii. Teraz kąciki
jego warg uniosły się, a Julia odwzajemniła uśmiech.
Szybko znów spojrzała na licytatora, lecz nagle przestała cieszyć ją atmosfera
aukcji. Nie lubiła spotykać się z  Sebastianem w  miejscach publicznych, gdzie
zazwyczaj udawali, że się nie znają, ale jednocześnie nie potrafili odmówić sobie
namiętnych spojrzeń, a czasem nawet ukradkowych dotyków. Licytacje dzieł sztuki
i antyków odwiedzał zawsze ten sam krąg ludzi, a Julii towarzyszyło nieprzyjemne
przeczucie, że wielu z  nich już wie o  jej potajemnym związku ze znanym
reżyserem Sebastianem Zającem.
Zaczęła potupywać obcasem o parkiet i jednocześnie stukać długopisem w udo.
W sali rozległ się szum, a następie brawa – kolejny przedmiot został sprzedany za
siedmiocyfrową kwotę. Nie potrafiła jednak przyciągnąć uwagi Julii.
Obejrzała się i zahaczyła wzrokiem o profil Juraja Truskawki, pochylonego ku
śnieżnobiałej szyi dużo młodszej, wysokiej, rudowłosej kobiety. Tylko jego tu
brakowało! Spotkała Juraja na aukcji dopiero po raz trzeci – do niedawna nie miała
pojęcia, że jej sąsiad interesuje się sztuką i antykami. Może na te aukcje zabiera go
kochanka (bo kim innym mogłaby być jego towarzyszka?). Ciekawe, jak Juraj
wyjaśnia swoje sobotnie wyjścia żonie? Czy twierdzi, że musi jechać do biura?
Julia wzruszyła ramionami i odwróciła się. Jeśli w przerwie na płacenie spotka się


z  sąsiadem twarzą w  twarz, przywita się z  nim chłodno, nie wdając się w  żadną
rozmowę. A  po zakończeniu wszystkich licytacji spróbuje opuścić salę innym
wyjściem niż on.
Wciąż przyglądała się rzędom wypełnionym niemal do ostatniego miejsca.
Właśnie rozgorzała bitwa o  wczesną pracę rosyjskiego malarza Konstantina
Aleksiejewicza Korowina, a cena w kilka minut wzrosła od czterystu tysięcy koron
do półtora miliona. Julia widziała już dziesiątki aukcji, ale nie przestawało jej
dziwić to, że niektórzy ludzie podbijają cenę o  setki tysięcy z  lekkością, jakby
chodziło o grosze.
Obróciła się na krześle i znów spojrzała na tylną część sali, by sprawdzić, kto
podbił kwotę na półtora miliona. Oczywiście Sebastian. Uśmiechnęła się i poczuła
w  klatce piersiowej delikatne mrowienie. Cieszyła ją świadomość, że zamożny
i  znany mężczyzna wybrał ze wszystkich kobiet, które go podziwiają (a jest ich
niemało), akurat ją. Już chciała obrócić się z  powrotem do licytatora, gdy
zauważyła postać w przeciwnym rogu sali.
Był to blady mężczyzna w  niebieskiej kurtce ortalionowej i  kolorowych,
skórzanych tenisówkach, ubrany niezwykle nieodpowiednio na tak prestiżową
aukcję. Lecz to nie jego wygląd zaniepokoił Julię, tylko to, że ów młodzieniec
uparcie się jej przyglądał. Przypomniała sobie, że dziś przed rozpoczęciem aukcji
niemal się z  nim zderzyła. Wtedy również przeszył ją przenikliwym, niemal
rentgenowskim spojrzeniem. Szybko się odwróciła i  zaczęła nerwowo bawić się
sprzączką torebki. Kto to jest? Dlaczego tak się na nią gapi? „Może mu się
podobasz?" – uspokajała się, ale zaraz potem uśmiechnęła się ironicznie. Przecież
mógłby być jej synem! Udawała, że rozgląda się po sali, i powoli znów zmierzała
wzrokiem do miejsca, w którym stał ten mężczyzna. Lecz już go tam nie było.
Julia poczuła wielką ulgę.
Tyle że kiedy godzinę później w przerwie na płacenie wyszła z sali, mężczyzna
opierał się niedbale o bar, jakby tam na nią czekał.
– Pani Keller! – zawołał ją, gdy próbowała obejść go z opuszczoną głową.


Spojrzała na niego chłodno. Prawdopodobnie to kolekcjoner, który chce
wyciągnąć od niej zakulisowe informacje o przewidywaniach wzrostu lub spadku
cen.
Sięgnął do kieszeni na piersi i pokazał jej odznakę.
– Alesz Horak, policja kryminalna. Czy ma pani chwilkę?
Nerwowo skakała wzrokiem z  jego twarzy na drzwi i  z  powrotem. Czyli
policja. Na pewno chodzi o  to morderstwo. O  Klarę. Ten mężczyzna,
prawdopodobnie pomocnik Józefa Bergmana, przyszedł tu do niej dlatego, żeby
Klara nie wiedziała o ich rozmowie. Czy okazało się, że ofiarą naprawdę miała być
jej córka? Zadarła z  półświatkiem? Depczą jej po piętach jacyś lichwiarze? Julii
zrobiło się tak słabo, że musiała mocno chwycić się blatu baru.
– Oczywiście – powiedziała. – Czy moglibyśmy pójść gdzieś… indziej? – Nie
chciała, żeby znajomi widzieli, że przesłuchuje ją policja, chociaż ten mężczyzna
był w  cywilu i  w  ogóle nie wyglądał na detektywa. Ale ktoś mógłby usłyszeć,
o  czym rozmawiają. Wiedziała, że w  wąskich kręgach kolekcjonerskich
pomówienia rozchodzą się z prędkością światła. – Chodzi o to morderstwo w lasku,
prawda? Dowiedzieliście się czegoś nowego? Czy to dotyczy mojej córki?
Dlaczego nie przyszedł do mnie pan Bergman?
Przyglądał się jej z kamienną twarzą.
– To nie dotyczy pani córki. Jestem z…
– Proszę posłuchać, jestem tu służbowo i  w  przerwie muszę przeprowadzić
wywiad z  właścicielem domu aukcyjnego. Czy nie moglibyśmy porozmawiać
kiedy indziej? – Jeśli nie chodzi o  Klarę, ten mężczyzna na pewno chce z  nią
rozmawiać o  tej zamordowanej przedstawicielce handlowej. A  to znaczy, że
rozmowa może poczekać. Julia zauważyła, że spod przeciwległej ściany obserwuje
ją Juraj Truskawka, przez co zrobiła się jeszcze bardziej nerwowa. Boże, dlaczego
musiała zostać zamieszana w śledztwo dotyczące morderstwa? Policja zawraca jej
głowę już nawet w  pracy. Sięgnęła do torebki i  wcisnęła Horakowi swoją


wizytówkę. – Proszę do mnie zadzwonić, umówimy się na jakiś dzień roboczy.
Niech się pan nie obawia, nie zamierzam opuszczać miasta – zażartowała.
Przyjął wizytówkę i  z  szorstkim skinięciem głową schował ją do kieszeni,
nawet na nią nie spoglądając.
– Dobrze – powiedział po chwili namysłu. – To nie jest aż takie pilne.
Zadzwonię.
Kiedy Julia zmierzała za kulisy, by spotkać się ze swoim znajomym,
pogratulowała sobie w  duchu, że tak elegancko pozbyła się tego człowieka.
W  poniedziałek z  samego rana zadzwoni do Bergmana i  poprosi, żeby jego
podwładni przestali śledzić ją po mieście. Najchętniej rozmawiałaby tylko z nim.
Na dworze zerwał się wiatr, a  Klara słuchała, jak przeciąg wieje pod drzwiami
i szarpie nieszczelnymi oknami, kwiląc przy tym złowieszczo. Bezpieczników dziś
nie wybiło, ale dla odmiany przestało działać ogrzewanie gazowe, więc w  domu
było zimno i  wilgotno. Klara otuliła się ciepłym swetrem i  napełniła czajnik
elektryczny wodą. Była otępiała i słaba, jakby dochodziła do siebie po porządnym
kacu. A przecież nie wypiła dziś ani kropli alkoholu. Stało się coś dużo gorszego:
opuścił ją chłopak, z którym chciała spędzić resztę życia.
Czy naprawdę chciała?
Niepewnie wzruszyła ramionami i zalała wrzątkiem torebkę herbaty Earl Grey.
Wyobraziła sobie, z jaką pogardą spojrzałaby na nią matka, gdyby ją teraz widziała.
Julia uważała herbatę ekspresową za napój drugiej kategorii, odpowiedni najwyżej
dla nieproszonych gości. Pija wyłącznie sypaną herbatę wysokiej jakości, na którą
wydaje bajońskie kwoty, a  jej przygotowanie w  wykonaniu Julii stanowiło
prawdziwy rytuał. Najpierw nagrzewała porcelanowy imbryczek, potem
wsypywała do niego duże liście herbaty, a dopiero na końcu przychodziła kolej na
wrzątek. „Dzięki temu najpełniej rozwija się smak herbaty" – wyjaśniała Julia, ale
Klarze było to teraz całkowicie obojętne. Chciała się zagrzać, a nawet jeśli napój
byłby Bóg wie jak dobry, dziś i tak by jej to nie cieszyło.


Piotr spakował rzeczy o wpół do trzeciej, po kilkugodzinnej kłótni. O tej porze
matka od dawna była na aukcji antyków – Klara widziała, jak wychodzi około
dwunastej. Od kiedy Piotr oświadczył jej, że z nimi koniec, czuła się jak w transie.
Nie potrafiła płakać, prosić ani krzyczeć. Właściwie nie dziwiła się, że ją opuszcza.
Tylko wariatowi zależałoby na związku opartym na kłamstwach. Nie dopuszczała
do siebie myśli, że Piotr żyje z  nią tylko z  powodu jej fikcyjnego bogactwa, ale
kiedy dowiedział się, że jest biedna, natychmiast straciła dla niego wartość.
– Już nigdy nie potrafiłbym ci wierzyć – powiedział, ale to Klary nie
zaskoczyło. Jak mogła mieć nadzieję, że tak straszne kłamstwa ujdą jej płazem?
Pewnego dnia prawda i tak wyszłaby na jaw. Tyle że gdyby nie interwencja matki,
mogłoby się to stać w dużo bardziej cywilizowanych okolicznościach.
Klara wypiła łyk herbaty i  oparzyła się w  język. Była tak wyczerpana długą
kłótnią z Piotrem, że nie czuła żalu ani złości. Z filiżanką w dłoniach błąkała się po
pustym domu, aż w  końcu zatrzymała się w  przedpokoju przed dużym lustrem.
Zaskoczona spojrzała na wychudzoną kobietę z  nienaturalnie wydepilowanymi
brwiami, ziemistą skórą i  nastroszonymi włosami, zniszczonymi ciągłym
farbowaniem. „Czy to naprawdę jestem ja? Przecież kiedyś byłam całkiem ładna...
Albo przynajmniej potrafiłam zadbać o  swój wygląd. Kiedy tak właściwie
przestałam się o siebie troszczyć? Czy wtedy, gdy długi mnie przerosły i ogarnął
mnie strach, że moje kłamstwa wyjdą na jaw i Piotr mnie opuści?"
– Dziwne, że już dawno cię nie rzucił. Kto chciałby żyć z takim widmem? –
syknęła nienawistnie do odbicia w lustrze, a zaraz potem przypomniała sobie słowa
Julii: „Jesteś ładną i  mądrą dziewczyną, Klaro". Nie, nie myślała o  sobie w  ten
sposób. Od dzieciństwa walczyła z  brakiem pewności siebie i  z  mnóstwem
kompleksów, które nie pozwalały jej na beztroskie życie. „Nigdy nie będę nawet
w połowie tak samodzielna jak moja matka" – pomyślała ze smutkiem – „i pewnie
nawet na starość nie zacznę siebie lubić. Wciąż będzie we mnie siedzieć ta
zastraszona dziewczynka, która na próżno próbuje spełnić wymagania ojca
i nieustannie się obwinia, że to na pewno przez nią kłócą się rodzice. Że to jej wina,
że są razem nieszczęśliwi". Do dziś umiała wczuć się w to sześcioletnie dziecko,


które siedzi na schodach na poddaszu i  słucha kłótni na dole. „Bóg wie, z  kim
zrobiłaś tego bachora!" – krzyczał ojciec. „Raz na ciebie wlazłem i  od razu
zaskoczyłaś. Nie wydaje ci się to dziwne? Przyznaj, że po prostu szukałaś osła,
który będzie ci tego bękarta utrzymywać! Powiedz, Julio, czy Klara jest moja?".
A matka nie odpowiedziała.
Z ponurych rozmyślań wyrwał ją dzwonek telefonu. Dzwonił Michał.
– Jak się masz, siostrzyczko? Jesteś u mamy z wizytą?
Głos miał wciąż taki sam jak jedenaście lat temu, kiedy wyprowadzał się do
Francji. Zawsze, kiedy Klara z  nim rozmawiała, wyobrażała go sobie jako
urwisowatego nastolatka, a nie dorosłego mężczyznę. A kiedy potem przyjeżdżał –
gładko ogolony, krótko ostrzyżony i  w  białej koszuli z  wykrochmalonym
kołnierzykiem – Klara musiała przypominać sobie, że ten obcy, pewny siebie
biznesmen to jej młodszy brat.
– Wprowadziłam się tu – odpowiedziała cicho.
– Wprowadziłaś się do matki? – W jego głosie pojawiła się nuta pogardy, jakby
Klara powiedziała mu, że dorabia sobie do wypłaty grzebaniem w  śmietnikach
i sypia pod mostem kolejowym.
„Znów zawiodłam" – pomyślała. „Michał, samodzielny, poważny i  bogaty
ojciec dwójki dzieci potrafił ułożyć sobie życie inaczej. A przecież startowaliśmy
z tego samego miejsca" – uświadomiła sobie.
– Tylko… tymczasowo – skłamała. – Zrezygnowałam z  wynajmowanego
mieszkania i szukam nowego.
– A co z tym twoim chłopakiem? Kiedy ślub?
Wreszcie do oczu napłynęły jej łzy. Pozwoliła im spływać po policzkach,
wdzięczna za ulgę, którą przynosiły.
– Już nie jesteśmy razem.
Mlasnął z niezadowoleniem jak ojciec dający reprymendę córce.
– Kiedy ty się ustatkujesz, Klaruniu?
– Nie mów tak do mnie!


– Przepraszam. Wszystko dobrze? To znaczy… Mogę ci jakoś pomóc?
Z tonu głosu wyczuła, że to tylko pytanie grzecznościowe. Michał pochodził
z rodu egoistów, którzy z bliskimi dzielą tylko miłe chwile, a w razie problemów
uciekają, gdzie pieprz rośnie. Gdyby poprosiła brata o pieniądze, nie dałby jej ani
grosza.
– Wszystko dobrze.
– Dasz mi matkę?
– Poszła na aukcję.
– To przekaż jej, że wybieram się do Pragi. Ciągle trzyma tyle kotów?
– Coraz więcej.
– W  takim razie zatrzymam się w  hotelu. Nie chciałbym przeżyć kolejnego
ataku astmy. Moglibyśmy pójść razem na kolację.
Odpowiedziała bez entuzjazmu:
– Dobra. To trzymaj się. – Ale jeszcze zanim zdążyła się rozłączyć, przyszło jej
coś do głowy. – Poczekaj! Skoro już rozmawiamy, to powiedz mi, czy mama ci
mówiła, że ma ubezpieczenie na życie na milion koron?
– Nasza mama? Proszę cię, skąd wzięłaby na to pieniądze.
– Wiedziałeś o tym czy nie?
– Jasne, że nie. I nawet w to nie wierzę. Wiesz, jak wysokie składki musiałaby
płacić?
– Przed chwilą widziałam tę umowę na własne oczy. – Przypomniała sobie, jak
wielkie poczucie winy dręczyło ją, gdy przeszukiwała szufladę, o której mówił jej
Piotr. Ale musiała przekonać się, że ten dokument naprawdę istnieje. – Po śmierci
matki oboje dostaniemy po pięćset tysięcy.
Ta wiadomość nie wyprowadziła brata z równowagi. Zapewne pół miliona nie
było dla niego zbyt wysoką kwotą.
– Chyba zwariowała. Wiesz, ile takie zabawy kosztują? Jak przyjadę,
porozmawiam z nią o tym. Powinna tę umowę wypowiedzieć. Nie muszę niczego
po niej dziedziczyć. Zarabiam wystarczająco dużo.


Klara żałowała, że nie trzymała języka za zębami.
– Zapomnij o  tym – poprosiła. – Znalazłam tę umowę przypadkiem, a…
a kiedy powiedziałam o tym matce, pokłóciłyśmy się.
– Jak chcesz. – Natychmiast wyrzucił tę informację z głowy. – Przekaż jej, że
mam dla niej dobrego szampana. Dom Pérignon, rocznik 1995. Ale tobie to nic nie
mówi, co?
Mówiło jej to bardzo dużo. Piotr uwielbiał drogi alkohol, a przez te pół roku
Klara sporo się od niego nauczyła. Wiedziała, że za butelkę Dom Pérignon, rocznik
1995, w  porządnej restauracji zapłaciłaby około sześciu tysięcy koron. Michał
z pewnością żyje w luksusie, skoro może przywozić matce takie drogie prezenty.
A Klara znów zanurzyła się w  poczuciu zazdrości i  świadomości całkowitej
życiowej klęski.


ROZDZIAŁ 18

Bezosobowa dzielnica nowych domków jednorodzinnych pochłonęła wielki kawał
pola na skraju miasta i odgryzała coraz to nowe kęsy udręczonej przyrody peryferii.
Na większości działek trwała jeszcze budowa, ale niektóre wille były już niemal
gotowe, a  ich ściany lśniły niezbyt gustownymi pastelami. Ziemię w  ogrodach
rozryły koparki i zdeptały podeszwy ciężkich butów. Nigdzie nie rosło ani jedno
większe drzewo. Tylko gdzieniegdzie przebijały się z gliny zabrudzone kępy trawy.
Bergman opuścił drogę szybkiego ruchu i  zjeżdżał ze wzgórza po wąskiej,
zniszczonej jezdni, na którą koła aut ciężarowych naniosły olbrzymie pasy bagna.
Niskie niebo było dziś stalowoszare, a wiatr ciskał w przednią szybę dżipa kłęby
piasku i  liści. Było tak zimno, że Bergman musiał włączyć w  aucie ogrzewanie.
Miał dziś kiepski nastrój, ale nawet nie chciało mu się zastanawiać, co jest tego
przyczyną. Najłatwiej było zrzucić to na listopadową aurę. Inspektor zatrzymał się
na skraju szosy i  czekał, aż w  przeciwnym kierunku przejedzie szeroki wóz
transportowy. Wykorzystał tę chwilę, by rozejrzeć się wokół. Horyzont kończył się
na nasypie autostrady, a na polach wznosiły się olbrzymie hale – prawdopodobnie
magazyny. Pstrokate domki wyglądały z daleka jak ciasteczka z polewą, do której
cukiernik dodał zbyt wiele barwników. Bergman zastanawiał się, czym kierują się
ludzie zapuszczający korzenie w  tak przygnębiającym miejscu. Co będą tu robić
całymi dniami? Dokąd pójdą na spacer? Zaczęło kropić, więc włączył wycieraczki
i ruszył w dół.
Małą willę, w  której kręcono serial Miasteczko satelickie, znalazł bez trudu
dzięki białym kamperom filmowców i  autom dostawczym, parkującym jak
popadnie. Podczas gdy inne ulice były puste, tu chodzili ludzie, na chodniku stały
rozkładane krzesełka, a po błotnistym ogrodzie wiły się splątane kable. Bergman


zaparkował dżipa na rogu posesji i pieszo ruszył do centrum wydarzeń. Wyglądało
na to, że deszcz przeszkodził filmowcom w  nakręceniu sceny przy furtce
ogrodowej. Padało coraz mocniej, a ludzie i sprzęt zniknęli w pośpiechu wewnątrz
domu.
Bergman poklepał po ramieniu mężczyznę zwijającego przy jednym z  aut
dostawczych gruby zielony kabel.
– Przepraszam, gdzie znajdę Sebastiana Zająca?
Zapytany wskazał brodą wysokiego pięćdziesięciolatka, który nie zważał na
deszcz i dyskutował z dziewczyną, niedbale oparty o słupek ogrodzenia. Bergman
rozpoznał w niej jedną z gwiazdeczek serialu. Sebastian Zając był szczupły i miał
delikatną twarz. Wprawdzie falujące włosy już przerzedziły mu się na ciemieniu,
lecz wciąż nosił je do ramion. Może należał do mężczyzn, którzy rozwianą fryzurę
traktują jako ostatni łącznik z  młodością? Reżyser miał na sobie luźny jasny
płaszcz, a drogi kaszmirowy szal z frędzlami powiewał mu na wietrze.
Bergman podszedł bliżej.
– Dzień dobry. Czy mogę przerwać państwa rozmowę?
Młoda aktorka spojrzała na niego wielkimi oczami łani. Była dużo szczuplejsza
i ładniejsza niż na ekranie telewizora.
– Bergman, policja kryminalna – przedstawił się. – Czy może mi pani zdradzić
jedną rzecz? W  kolejnym odcinku wyjdzie pani za tego łajdaka Szparę, czy
wreszcie wywali go pani za drzwi?
Zaskoczona dziewczyna spojrzała na reżysera, jakby prosiła go o pozwolenie,
ale nie doczekawszy się żadnej reakcji, znów spojrzała na Bergmana.
– Nie mogę nikomu zdradzać akcji przed emisją – odparła. – Trudno. –
Wiedział, że od mężczyzny takiego jak on nikt nie oczekuje znajomości
niekończących się seriali. Lecz jego siostra Karla była wręcz opętana
skomplikowanymi fabułami. Zawsze, kiedy jadł u  niej kolację, jego talerz był
oświetlany przez migający ekran telewizora. Potem Karla opowiadała mu losy
poszczególnych postaci, jakby chodziło o prawdziwych ludzi. Bergmana w ogóle


nie dziwiło, że jego siostra tak chętnie ucieka do sztucznego świata i  reaguje
emocjonalnie na perypetie osób, które nie istnieją. Jej własne życie było tak mocno
spętane zasadami i  rytuałami, że nie było w  nim miejsca na improwizację
i ekscytację. Siostra zrezygnowała z własnych ambicji, żyła tylko dla męża i dzieci
i  była przekonana, że taki styl życia jest jedynym właściwym. Współczuła
Bergmanowi, że wieczorami towarzyszy mu tylko kot. A  Bergman często
przyłapywał się na tym, że współczuje siostrze.
Teraz wyciągnął z kieszeni pióro i swoją wizytówkę, obrócił ją i spytał aktorkę:
– Czy mogę poprosić o autograf? Moja siostra utożsamia się z pani postacią.
Aktorka wreszcie przestała nieufnie się mu przyglądać i  uśmiechnęła się
olśniewająco.
– Pewka.
Twarz inspektora niemal niezauważalnie się wydłużyła. Cóż to za moda na to
dziwne słowo? Cierpliwie czekał, aż aktorka odda mu wizytówkę skropioną
deszczem. Przez cały czas czuł na sobie nerwowe spojrzenie Sebastiana Zająca.
Reżyser już po pierwszych zdaniach wypowiedzianych przez Bergmana przestał się
nonszalancko opierać o  płot i  stał teraz bez ruchu, z  rękami defensywnie
założonymi na piersiach. Emanowało z niego niemal namacalne napięcie.
– Czy zostawi mnie pani z reżyserem sam na sam? – spytał Bergman aktorkę,
która naciągnęła na głowę kaptur wiatrówki i  najwyraźniej zamierzała im
towarzyszyć. Dopiero na wyraźną prośbę wzruszyła ramionami i  odeszła bez
pożegnania.
Zając aż do teraz milczał, ale kiedy tylko dziewczyna się oddaliła, twarz
skrzywiła się mu ze złości.
– Teraz w ogóle nie mam czasu!
Gdyby Bergman dostawał jedną koronę za każdym razem, kiedy świadek lub
podejrzany próbował go spławić tym zdaniem, miałby w  domu kilka skarbonek
zapełnionych po brzegi.


– Albo załatwimy to tutaj, albo każę wezwać pana oficjalnie do komisariatu na
przesłuchanie. Tak czy inaczej, nie uniknie pan rozmowy ze mną.
– Ale ja teraz pracuję.
– Ja też.
Zając wbił w inspektora chłodne, zielone oczy i przejechał dłonią po mokrych
początkach łysiny.
– W takim razie chodźmy do środka. Nie zamierzam stać przez pana na deszczu
i się przeziębić.
Bergman ruszył za nim w  milczeniu do domu, którego wnętrze pachniało
nowymi drewnianymi meblami i  niedawnym malowaniem. Na parterze
najwyraźniej trwały przygotowania do nakręcenia kolejnej sceny. Przez otwarte
drzwi Bergman zobaczył duże reflektory i  makijażystkę doprowadzającą do
porządku zmoknięte twarze aktorów. Mężczyźni w zniszczonych ubraniach biegali
w tę i z powrotem, przenosząc z miejsca na miejsce przedmioty, których inspektor
nie potrafiłby nawet nazwać. Sebastian Zając chwycił jednego z  nich za ramię,
szepnął mu coś do ucha, a potem wszedł po schodach na pierwsze piętro.
Zaprowadził Bergmana do nieumeblowanego pomieszczenia, w  którym stały
tylko dwa rozkładane krzesła i  plastikowy stół. Parapet zdobiła przepełniona
popielniczka. Zając ściągnął mokry płaszcz i  powiesił go na klamce okna.
Następnie usiadł na jednym z krzeseł.
– Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Trzeba było najpierw zadzwonić.
Czego pan ode mnie chce?
– Ciekawi mnie, gdzie pan był w piątek dwudziestego czwartego października
między godziną dwudziestą a północą.
Reżyser wyciągnął chustkę i  głośno się wysmarkał, najwyraźniej po to, by
zyskać chwilę na zastanowienie.
– To kawał czasu temu – oświadczył i spojrzał Bergmanowi w oczy. – Zawsze
mnie fascynuje, jak w filmach wszyscy bez namysłu mówią, że tydzień wcześniej


o piątej wieczorem stali na przystanku autobusowym, a o wpół do szóstej siedzieli
w domu przy kolacji. Ja niezbyt wiem, co robiłem wczoraj.
– Może mógłby pan sprawdzić w kalendarzu?
Małe pomieszczenie wypełnił chrypliwy śmiech, w  ogóle niepasujący do
wydelikaconego wyglądu Zająca.
– Nie mam żadnego kalendarza. Swoje plany noszę w głowie.
– W takim razie na pewno potrafi pan z niej wydobyć informację, co pan robił
w zeszły piątek.
Sebastian Zając zaczął bębnić palcami w  blat stołu. Jego zadbane paznokcie
zdradzały profesjonalny manicure, a Bergman przyłapał się na tym, że wyobraża
sobie tego mężczyznę w niszczejącym pokoju Julii Keller. Jak ona, tak naturalna,
zetknęła się z  tym wychuchanym, zapatrzonym w  siebie gogusiem? Było niemal
pewne, że reżyser jest jej kochankiem. Co ich do siebie ciągnie? Bergman nie mógł
pozbyć się wrażenia, że Julia i Sebastian ani trochę do siebie nie pasują i że łączy
ich coś zupełnie innego niż miłość.
– No więc? – uniósł brwi.
– Prawdopodobnie byłem w domu z żoną – oświadczył Zając. – Gdzie indziej
mógłbym być? W piątek nie kręcimy, a za imprezami nie przepadam. Dlaczego pan
o to pyta?
– Czy przypadkiem nie był pan tej nocy przy ulicy Krokusowej na Babie?
Nieznacznie się wzdrygnął i natychmiast spróbował zamaskować to kaszlem.
– Na pewno nie. Dlaczego miałbym… ehm… – Zamilkł. – Mówię panu, że
byłem w domu.
Bergman skinął głową.
– Czy pańska żona to potwierdzi?
Reżyser odwrócił wzrok. Denerwował się, ale to jeszcze nie znaczyło, że ma
coś wspólnego z  morderstwem. „Nic dziwnego, że na czoło wystąpił mu pot" –
pomyślał Bergman. „Przecież właśnie został odkryty jego romans".


– Teraz sobie przypominam, że jednak nie byłem wtedy w  domu. Jeździłem
autem po mieście i  obmyślałem kolejny odcinek serialu. Wie pan, kierowanie
bardzo mnie uspokaja. To najlepszy relaks, jaki znam.
– A czy przypadkiem nie zatrzymał się pan przy ulicy Krokusowej?
– Już panu powiedziałem, że nie.
– Zakładam, że nie istnieje nikt, kto mógłby potwierdzić pańskie alibi? – odparł
kąśliwie Bergman.
Sebastian Zając poderwał się z  rozkładanego krzesła i  uderzył dłonią w  blat
plastikowego stołu.
– O jakim alibi pan mówi, do diabła? Może wreszcie mi pan wyjaśni, o co w tej
komedii chodzi? Wpada pan tutaj i  zaczyna mnie pan wypytywać o  zdarzenia
sprzed tygodnia. I to tak okropnym tonem, jakby mnie pan o coś podejrzewał.
– Podejrzewam pana przynajmniej o  kłamstwo, ponieważ w  nocy
z  dwudziestego czwartego na dwudziestego piątego października pański wóz był
widziany przy ulicy Krokusowej. Tak się składa, że tej samej nocy w przyległym
lasku została zamordowana kobieta. Sprawdzam każdego, kto przebywał w  tym
czasie w  okolicy. Może jednak zechce mi pan wyjaśnić, jak pański wóz się tam
znalazł?
Sebastian Zając wziął głęboki oddech, jakby chciał zacząć krzyczeć, ale potem
zamknął usta i  patrzył na Bergmana bez słowa. Opadł z  powrotem na płócienne
krzesło i westchnął zrezygnowany. Najwyraźniej dopiero teraz zrozumiał, że to nie
on, ale detektyw zdecyduje, kiedy ta rozmowa dobiegnie końca.
– No dobrze. Odwiedzałem znajomą. Julię Keller. Czy to coś złego?
– Dlaczego nie powiedział pan tego od razu?
– Zapomniałem o tym – odparł szybko Zając, ale nie brzmiało to przekonująco.
– Co pana łączy z Julią Keller?
Przystojna twarz Sebastiana Zająca znów skrzywiła się z wściekłości, ale potem
reżyser się opanował i przemówił zaskakująco spokojnym głosem.


– To nie pańska sprawa, ale podejrzewam, że w  końcu i  tak wywęszy pan
prawdę, więc będzie lepiej, jeśli usłyszy ją pan ode mnie. Ja i  Julia jesteśmy
kochankami. Odwiedziłem ją wtedy około północy. Spędziłem tam jakieś pół
godziny. Wypiliśmy drinka i pojechałem do… To znaczy… Wie pan, zazwyczaj nie
siadam za kierownicę po alkoholu, ale…
– Tym się nie zajmujmy – przerwał mu zniecierpliwiony Bergman. Takimi
przestępstwami zajmują się inni policjanci. – Czy kiedy pan wchodził albo
wychodził, zauważył pan coś lub kogoś podejrzanego? Czy spotkał pan kogoś po
drodze?
Reżyser pokręcił głową.
– Jeżdżę do Julii tak późno w nocy, żeby na nikogo się nie natknąć. Niestety nie
mogę korzystać z uroków anonimowości, a nie marzę o tym, by jakiś szmatławiec
opisywał moje życie prywatne. Ale widzę, że przy tamtej ulicy nawet ściany mają
oczy. Czy może mi pan powiedzieć, kto panu zgłosił, że mnie tam widział?
– Pewna spostrzegawcza obywatelka. – Bergman zrobił pauzę. – Czy Julia
Keller potwierdzi, że odwiedził ją pan tamtej nocy?
Pochylił głowę, a grzywka opadła mu na czoło.
– Z pewnością.
– A co pan robił, zanim pan do niej przyjechał?
– Byłem u znajomego, który chce odkupić część mojej kolekcji antyków.
Nagle okazało się, że doskonale pamięta przebieg całego wieczora. Bergman
się uśmiechnął.
– To też przypomniał pan sobie dopiero teraz, czy może również próbował pan
to ukryć?
– Nie próbuję niczego ukryć! Kiedy zacząłem mówić o  Julii, stopniowo…
ehm… odświeżył mi się w  pamięci cały ten wieczór. Czyli mówię… Do Julii
przyjechałem od jednego kolekcjonera. – Uśmiechnął się zadowolony z  siebie. –
Wie pan, lubię ładne rzeczy. Mają duszę. Nie są bezosobowe jak ta nowoczesna
tandeta. – Postukał palcami w  plastikowy stół. – To właśnie kolekcjonerstwo


połączyło mnie i  Julię. Ten znajomy oczywiście potwierdzi panu, że spędziłem
z nim wieczór. Dam panu jego numer.
Pomimo iż Bergman o  to nie prosił, reżyser wyciągnął z  kieszeni zmięty
rachunek i napisał na tylnej stronie kilka cyfr.
– O której godzinie pan od niego wyjechał?
– Nie wiem. O dziesiątej, może trochę wcześniej… Mieszka na przedmieściach,
godzinę drogi od Baby. Jechałem lokalnymi drogami, nie śpieszyłem się.
Zatrzymałem się na stacji benzynowej na kawę… U Julii chciałem być po północy,
żeby nikt nie widział, jak wchodzę do jej domu. Czy takie alibi panu wystarczy,
panie detektywie?
Było dziurawe, ale Bergman postanowił, że na razie się nim zadowoli. Wstał.
– Na razie tak.
– Czy mogę pana o coś poprosić? Proszę nie wciągać w to mojej żony. Ona nie
wie… Chcę przez to powiedzieć, że kocham ją i nie chcę jej ranić.
Bergman odpuścił sobie uwagę, że o  tym Sebastian Zając powinien był
pomyśleć, zanim zaczął spotykać się z Julią Keller.
– Oczywiście, staramy się działać dyskretnie, lecz nie mogę obiecać, że pańska
żona o niczym się nie dowie. Wyjaśnienie tej sprawy jest dla mnie najważniejsze,
a moja rozmowa z pańską żoną jest konieczna. Musi mi na przykład powiedzieć,
o której godzinie wrócił pan tamtej nocy do domu.
Zając westchnął.
– Nie pomoże panu. Spała.
– I tak ją o to zapytam.
Reżyser zrobił tak zrozpaczoną minę, że Bergman nie mógł powstrzymać
współczucia. Ten mężczyzna w ogóle nie wydawał się mu sympatyczny, ale mimo
to nie chciał go niepotrzebnie krzywdzić.
– Proszę się nie bać. Potrafię zachować dyskrecję. Nie ma powodu, by
wyjawiać pańskiej małżonce, gdzie pan był. Na pewno wymyśli pan jakieś
wyjaśnienie.


Uśmiechnęli się do siebie jak spiskowcy, ale był to tylko króciutki przebłysk
porozumienia. Zniknął szybciej, niż Bergman zaczął się wstydzić za swoją
przesadną miękkość.
– Jeśli to wszystko, chciałbym wrócić do pracy – oświadczył Zając chłodno,
a Bergman skinął głową.
Kiedy otworzyli drzwi, prawie zderzyli się z młodą aktorką. Stała na korytarzu
z  dwoma plastikowymi kubkami w  rękach i  nawet nie próbowała ukrywać, że
podsłuchiwała ich rozmowę.
Wbiła w reżysera wielkie oczy.
– Chciałam przynieść panu kawę, ale nie wiedziałam, czy mogę przeszkodzić.
Zając poczerwieniał. Purpura zalała mu szyję, twarz i skórę pod włosami. Na
czoło wystąpiła mu zygzakowata żyła.
– Nie wiedziałaś? Oczywiście, że nie możesz mi przeszkadzać. Kiedy mam
spotkanie, nikt nie może mi przeszkadzać, do cholery! Ile razy mam to powtarzać?
Ja tu naprawdę zwariuję. – Grubiańsko odepchnął ją ramieniem i  zbiegł po
schodach. – Zwariuję!
Bergman posłał dziewczynie przepraszające spojrzenie. Co tak zdenerwowało
reżysera? Boi się szantażu? Inspektor wątpił, by ta młoda aktorka zamierzała
pobiec z najnowszymi wieściami do pani Zając.
Sebastian Zając odprowadził go aż przed dom, jakby chciał się upewnić, że
policjant nie zacznie rozmawiać z  żadnym z  jego kolegów. Wciąż padało, a  po
pochyłym chodniku spływały strumyki bagnistej wody. Wzrok Bergmana spoczął
na czarnym audi, zaparkowanym między dwoma autami dostawczymi. Był to nowy
model z  najwyższej półki, piękna limuzyna ze skórzanymi fotelami, stojąca na
dużych kołach ze stalowymi felgami. Mogła kosztować około dwóch milionów
koron – ocenił Bergman i dla porównania zerknął na swojego zniszczonego dżipa
na końcu ulicy.
– Ma pan ładne auto – spojrzał na Zająca. – Widzę, że na reżyserowaniu można
nieźle zarobić.


Zając po raz pierwszy uśmiechnął się luźno.
– Nie każdy może. Ja należę w  swoim fachu do najlepszych i  to znajduje
odbicie w honorariach. Czasem wolałbym być anonimowy, ale to – skinął głową na
wóz – rekompensuje mi niedogodności. Czy już niczego pan ode mnie nie
potrzebuje?
– Na razie nie.
– Dobrze. W takim razie do widzenia. Najbliższy wjazd na autostradę jest tam
na wzgórzu.
Bergman patrzył, jak reżyser szybkim krokiem wchodzi do domku
z malinowym tynkiem i nagle poczuł absolutną pewność, że Zając nie powiedział
mu o sobie wszystkiego. Całkiem możliwe, że ma więcej kochanek, nie tylko Julię
Keller. O  ileż łatwiejsze byłyby śledztwa w  sprawie morderstw, gdyby na liście
świadków nie figurowały tak często osoby prowadzące podwójne życie…
Z auta od razu zadzwonił do Julii, żeby sprawdzić, czy Zając rzeczywiście
odwiedził ją tamtej nocy.
Zamiast odpowiedzi westchnęła:
– Czyli już pan o nas wie. Świetnie. Jutro pod płotem pewnie będą tu koczować
paparazzi.
– Musiała się pani z  tym liczyć, kiedy zaczynała pani romans ze znanym
reżyserem. Co działo się tamtej nocy? Czy pan Zając przyjechał do pani?
– Tak, koło północy.
– Dlaczego tak późno? – spytał Bergman, choć rozmawiał o  tym z  Zającem.
Chciał znać też wersję Julii.
– Zawsze przyjeżdża późno, zazwyczaj po drodze z  planu albo po jakiejś
imprezie… Wyszedł koło pierwszej.
– Od jak dawna są państwo kochankami?
W słuchawce panowała cisza, jakby Julia nie mogła się zdecydować, co
odpowiedzieć.


– To nie pańska sprawa, inspektorze – odparła w końcu. – Przepraszam, ale nie
mam teraz czasu. Muszę kończyć. Proszę się nie gniewać.
I rozłączyła się.
Kiedy przestało padać, Klara Keller włożyła dres, skórzane tenisówki i  wyszła
z  domu. Zachmurzone niebo przedwcześnie pociemniało, a  w  mokrych maskach
aut odbijały się światła latarń ulicznych. Klara zatrzymała się na środku chodnika
i przez chwilę wyczekująco patrzyła na skrzyżowanie Krokusowej z nieco szerszą
ulicą, przy której znajdował się najbliższy przystanek. Autobus kilka sekund temu
z trudem wgramolił się na wzgórze. Jeśli Piotr by nim wrócił, za chwilę pojawiłby
się na rogu ulicy.
– Raz, dwa, trzy, cztery… – Klara odliczyła całą minutę, ale Piotr oczywiście
się nie pojawił, już nigdy się nie pojawi, a nawet jeśli, to tylko po to, żeby wziąć
swoją zapomnianą książkę lub podkoszulek.
Do oczu Klary znów napłynęły łzy, a ona pozwoliła im ściekać po policzkach.
Niech wszyscy widzą, jaka jest nieszczęśliwa. Powoli ruszyła w stronę lasku, który
w półmroku wyglądał jak czarny mur wybudowany na końcu ulicy. Zawsze, kiedy
Klara topiła się w rozpaczy, potrzebowała ruchu, a dzisiejszy dzień nie był pod tym
względem wyjątkiem. Uwielbiała sport. Zazwyczaj biegła do granicy wyczerpania.
Wytężała siły aż do chwili, gdy jej płuca zmieniały się w kłębek bólu, a z mózgu
stawała się olbrzymia, rozżarzona kula, w której nie było już miejsca na myśli. Dziś
znów zażyje swój skuteczny, a  przy tym całkowicie nieszkodliwy narkotyk. Po
przepłakanym popołudniu czuła się słaba jak w  gorączce, ale mimo to palce
w tenisówkach świerzbiły ją do biegu.
Na próbę przez chwilę biegła w miejscu, a potem przyśpieszyła kroku. Mijała
ogrody domów przy ulicy Krokusowej i zatrzymała się przy żywopłocie ostatniego
z  nich. W  dzieciństwie uciekała tu przed kłótniami rodziców. Pod niskimi
gałęziami tui miała swój bunkier, swoje jedyne schronienie. Teraz też przyłapała się
na tym, że najchętniej weszłaby w  tę gęstwinę na czworakach i  zwinęłaby się


w kłębek w tej zielonej jaskini. Ale poczucie bezsilności i zawodu prawdopodobnie
dogoniłoby ją nawet tam. Przed nim nie dało się uciec.
Klara nagle z całą mocą zrozumiała, że od dawna nie jest dzieckiem. Aż do dziś
miała wrażenie, że dorosłość to coś odległego, upragniony cel, do którego
wprawdzie się zbliża, ale z  niezbyt zawrotną prędkością. Lecz dziś pojęła, że
dorosłość jest już tu i teraz. Nikt inny nie jest za nią odpowiedzialny i tylko od niej
zależy, jak ułoży sobie życie.
Może powinna odciąć się od przeszłości grubą kreską i  zacząć od nowa.
W jakimś zupełnie innym miejscu. Sama.
Znów podbiegła w miejscu, zaciągnęła sznurówki tenisówek i żeby się trochę
rozgrzać, wymachiwała przy chodzie ramionami. Doszła do końca ulicy, gdzie
niczym olbrzymia czarna gardziel otwierało się przed nią wejście do lasku.
Wielokrotnie chadzała tu wieczorem sama, ale dziś po raz pierwszy ogarnął ją
strach. Czy naprawdę powinna wbiec w  ten wilgotny, zimny gąszcz? Pragnienie
długiego, wyczerpującego biegu zeszło na drugi plan. Klara zatrzymała się
i z mieszanką ciekawości i przerażenia patrzyła w ciemność. Kilkadziesiąt metrów
stąd została zamordowana dziewczyna, a morderca wciąż był na wolności. Może
już wybiera kolejną ofiarę.
Kto będzie następny?


CZĘŚĆ II
DRUGIE MORDERSTWO


ROZDZIAŁ 19

W niedzielę rano o solniczkę na kuchennym blacie stała oparta wiadomość. Julia
już z daleka widziała, że zawiera ona tylko jedno słowo. Była jeszcze zaspana i bez
okularów, ale i tak nie miała wątpliwości, co chcą jej przekazać czarne, drukowane
litery. Żegnaj. Czyli Klara odeszła? Cóż innego mogłaby ta wiadomość oznaczać?
Obróciła ją, ale druga strona była pusta. Ostrożnie odłożyła więc kartkę na
miejsce, opuściła bezwładnie ramiona i  zaczęła w  duchu liczyć. Raz, dwa, trzy,
cztery… Czasem uspokajała się w  ten sposób, gdy jej myśli zaczynały dziko
wirować w głowie. Nauczyła się tego od Ludwika. „Boże, ile innych zwyczajów
jeszcze od niego przejęłam? Dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście".
Wiedziała, że Piotr odszedł już wczoraj. Z  przedpokoju zniknęły dwie jego
kurtki i trzy pary modnych tenisówek. A kiedy Klara zeszła wieczorem do kuchni,
miała w  zmęczonych oczach wykrzykniki pełne wyrzutów. „Cierpię. I  to twoja
wina, mamo!". „Tak, to moja wina".
Julia powoli weszła po schodach na poddasze i  popchnęła uchylone drzwi
pokoju Klary. Nawet jej nie zaskoczyło, że łóżko jest starannie posłane, poszewki
ściągnięte, a  szafa pusta. Obok łóżka niczym dwaj żołnierze stały kapcie Klary,
umieszczone dokładnie w  środku rombowego wzoru na dywanie, stykające się
palcami i piętami. Klara dostała je od Julii w zeszłym roku na Gwiazdkę, a to, że je
tu zostawiła, miało prawdopodobnie stanowić buntowniczy sygnał: „Niczego od
ciebie nie chcę, mamo".
To zabolało Julię może nawet bardziej niż odejście córki. Odwróciła wzrok od
kapci i zaczęła chodzić po pokoju jak robot. Wywietrzyła, wzięła złożone poszewki
leżące w nogach łóżka i domknęła uchyloną szufladę szafki nocnej. Kiedy wracała
na parter, przyszło jej do głowy, że powinna być zadowolona – przecież czyż


jeszcze wczoraj nie opłakiwała swej utraconej prywatności? Teraz ma ją
z  powrotem. Z  lodówki nie będą już znikać przysmaki dla gości, wieczorem nie
będzie wyrywać jej z zamyślenia głośna muzyka, nikt nie będzie jej przeszkadzać
w  nocnych spotkaniach z  Sebastianem. Dlaczego więc ogarnęło ją dotkliwe
poczucie straty? Znów zaczęła liczyć w  duchu do stu i  poszła do kuchni, żeby
przygotować kotom śniadanie.
Pułapka leżała w tym samym miejscu co dwie poprzednie, tylko w odróżnieniu od
nich była całkiem nowa. Julia już z  daleka widziała, jak w  szarych, metalowych
drutach klatki odbija się poranne słońce.
– Nie wierzę! – Z oburzenia zaczęło jej walić serce. W skroniach huczało jej
tak głośno, że prawie przestała słyszeć szum drzew i krzewów, targanych silnym
wiatrem. Kiedy zbliżała się do pułapki, zaczęła słyszeć oprócz bicia serca jeszcze
jeden dźwięk – przerażone miauczenie.
Upuściła konserwę z karmą na trawę i podbiegła do pułapki. Kiedy zajrzała do
malutkiej prostokątnej klatki, poczuła w  oczach łzy. Obok przynęty – dużego
kawałka wołowego żebra – kurczył się Pan Minister. Źrenice miał rozszerzone
z  przerażenia i  miauczał cichym, chrypliwym głosem, jakby na próżno wzywał
pomocy od kilku długich godzin i powoli zaczynało mu brakować sił.
Julia padła na kolana, ciesząc się, że potrafi już obsługiwać te klatki i że zaraz
wypuści wystraszone zwierzę na wolność. Wielkie szczęście, że znów przyszła do
ogrodu przed wschodem słońca i nie odkładała karmienia na przedpołudnie. Gdy
uświadomiła sobie, jak straszną noc musiał przeżyć Pan Minister, zaczęła głośno
płakać. Palce się jej trzęsły, a oczy miała zamglone od łez, ale po chwili udało się
jej zwolnić zapadkę i  otworzyć drzwiczki klatki. Mówiła do kota łagodnie. Nie
ruszał się. Był tak odrętwiały ze strachu, że musiała namawiać go przez kilka
minut, by wyszedł na wolność. Kiedy wreszcie rozedrgany przytulił się do jej nóg,
wzięła go na ręce, lecz jego futro tak śmierdziało zepsutą przynętą, że szybko
odłożyła go z powrotem na trawę.


Tym razem Juraj Truskawka przesadził! Wściekle obróciła się do jego domu
i  w  nagłym przypływie złości pogroziła mu pięścią. Któż inny niż Juraj mógłby
łapać jej koty? Przypomniała sobie słowa Weroniki: Widziałam u pani w ogrodzie
mężczyznę. Wyglądał jak kucharz z restauracji Pod Koroną. Nie, nie wierzyła jej.
Brzmiało to zbyt absurdalnie. Weronika Truskawka na pewno opowiedziała jej
zmyśloną bajeczkę, żeby kryć ojca. Śmieszne! Jak mogła myśleć, że Julia uwierzy
w taką naciąganą bzdurę? Ale kiedy szła z klatką w stronę domu, wersja Weroniki
już nie wydawała się jej tak niewiarygodna. Czy powinna ją sprawdzić?
Wprawdzie kucharz Franciszek pomagał jej w  domu z  różnymi naprawami
i zachowywał się wobec niej przyjaźnie, ale to jeszcze nie wykluczało go z kręgu
podejrzanych. Poza tym młoda Truskawka wygląda dość wiarygodnie – na pewno
najwiarygodniej z  całej tej udanej rodzinki. Julia postawiła pułapkę w  piwnicy
obok dwóch poprzednich i  z  uśmiechem pomyślała, że jej kolekcja szybko się
rozrasta. Jak tak dalej pójdzie, będzie mogła otworzyć sklep z  artykułami dla
myśliwych.
Restaurację Pod Koroną otwierano o  jedenastej, a  Julia wpadła do środka, kiedy
tylko klucz przekręcił się w przeszklonych drzwiach.
– Jest już kucharz?
Brzuchaty kelner dobrotliwie wskazał na uchylone drzwi do kuchni.
– Znowu coś się spieprzyło w domu? – Wziął z baru ścierkę i zaczął wycierać
stoły. – Ale teraz mi go nie zabieraj, kotku. Za chwilę obiad, ludzie będą walić
drzwiami i oknami.
Niecierpliwie machnęła ręką.
– Chcę tylko o coś zapytać.
Kelner położył ręce na biodrach.
– To proszę bardzo, proszę bardzo. Wszystko w porządku? – Przyjrzał się jej
badawczo. – Jest pani jakaś tego… Wkurzona, nie?
– Trochę się śpieszę. – Przeczesała palcami świeżo umyte włosy i odwróciła się
do kelnera plecami. „Właściwie nie kłamię" – pomyślała. „Przecież idę dziś na


aukcję". Ta dzisiejsza będzie wyjątkowo prestiżowa, wyjątkowo ważna. Julia
powinna przyjść tam punktualnie.
Kiedy zajrzała do kuchni, Franciszek akurat nachylał się nad kawałkiem
wędzonych żeberek i  porcjował je olbrzymim nożem. Był chudy, miał wodniste
oczy, a  pasemka cienkich, rudych włosów pełzały mu brzydko po błyszczącej
łysinie. Kiedy kroił żeberka, na ramionach porośniętych rzadkimi, rudymi
włoskami napinały mu się mięśnie. Julia zadrżała. Identyczne żebro ktoś podłożył
do klatki jako przynętę.
– Kogóż to ja widzę! – Podniósł na chwilkę wzrok i przywitał ją uśmiechem.
Julia zauważyła, że na białych kafelkach za jego plecami zasychają
ciemnoczerwone plamy, wyglądające jak krew. „Pewnie to jakiś sos albo keczup" –
pomyślała, ale i tak ją zmroziło. – Co się dzieje? Znów trzeba pani z czymś pomóc?
Pod wpływem niedawnych wydarzeń zrozumiała, że kilkukrotne wpuszczenie
tego człowieka do domu i  traktowanie go jak przyjaciela było skrajną
lekkomyślnością. Przecież w ogóle go nie zna! Co o nim tak właściwie wie? Spod
wysoko zakasanych rękawów wystawał niezbyt udany tatuaż, jaki mężczyźni robią
sobie zazwyczaj w  więzieniu i  który po zakończeniu kary uniemożliwia im
wyparcie się kryminalnej przeszłości. Jak to możliwe, że ten tatuaż nie ostrzegł
Julii wcześniej? Natychmiast sobie odpowiedziała: po prostu potrzebowała taniego
rzemieślnika, a  Franciszek zawsze chętnie jej we wszystkim pomagał. Kiedy
Ludwik się wyprowadził, w  domu brakowało męskiej ręki. Kropka. Mimo to
przeraziła się, gdy przypomniała sobie, że kiedyś zostawiła Franciszkowi klucze,
żeby naprawił jej bojler, gdy była w pracy.
Odsunęła od siebie nieprzyjemne myśli i spróbowała się uśmiechnąć.
– Niczego nie potrzebuję. Tylko… Chciałam zapytać… – Zamilkła. Jak
sformułować to pytanie, żeby nie obrazić kucharza, jeśli jest niewinny? – Ciekawi
mnie, czy nie dał pan… Czy pan nie zastawił…
Wydawało się jej, czy on naprawdę niemal niezauważalnie przymrużył oczy,
jakby spodziewał się ataku? Przyglądała mu się uważnie. Czyżby Weronika


Truskawka mówiła prawdę? Ale po co temu mężczyźnie byłyby jej koty? Jej wzrok
mimowolnie przesunął się na ciemnoczerwone plamy na ścianie.
– Dobrze, panie Franciszku, grajmy w otwarte karty. Mam nadzieję, że się pan
nie obrazi, jeśli… Po prostu ktoś już trzy razy zastawił w moim ogrodzie pułapki
na zwierzęta. Dwa razy złapał się do nich kot. Jedna… sąsiadka twierdzi, że to
pańska sprawka. Widziała pana.
Drgnął, ale to jeszcze niczego nie dowodziło.
– O czym pani mówi? – spytał powoli.
– Pytam, czy zastawił pan w  moim ogrodzie pułapki na zwierzęta. Mam
świadka, który pana widział – powtórzyła i  przyłapała się na tym, że mówi
przesadnie wyraźnie, jakby rozmawiała z głuchym człowiekiem.
– Widział? – powtórzył z  niedowierzaniem. Potem przeszył Julię wściekłym
spojrzeniem, a na twarzy z kilkudniowym, rudym zarostem pojawiły się czerwone
plamy. – Czy pani zwariowała? Jak pani śmie wpadać tu i  bezczelnie mnie
oskarżać? Akurat pani, której pomogłem tyle razy! – Wściekły ruszył ku Julii,
wciąż ściskając w  ręce olbrzymi nóż. – Dlaczego, u  licha, miałbym zastawiać
w pani ogrodzie jakieś zasrane pułapki? Czy pani myśli, że jem koty? Aż tak źle ze
mną nie jest!
Julia cofnęła się o  krok. Wiedziała, że okazuje w  ten sposób słabość, ale nie
mogła nic na to poradzić.
– W takim razie proszę się nie gniewać. Po prostu myślałam… – Wiedziała, że
niezależnie od tego, co powie, przyjazne stosunki z  tym mężczyzną zostały
bezpowrotnie zniszczone. Ogrzewanie będzie jej musiał naprawić ktoś inny.
– Źle pani myślała. Niech się pani wynosi, zanim własnoręcznie panią
wyprowadzę. I  niech już pani do mnie nie przyłazi z  tym, że cieknie jakiś
pieprzony kran, ty głupia babo!
– Dlaczego pan się tak wścieka? – nie odpuściła sobie Julia. – Prawie zaczynam
myśleć, że naprawdę ma pan z tym coś wspólnego.
Uderzył pięścią w stół.


– Powiem pani, dlaczego się wściekam. – Podszedł do niej tak blisko, że czuła
na twarzy jego oddech. – To jest porządna restauracja. Ludzie lubią tu przychodzić.
Jeśli zacznie pani rozpowiadać, że tutejszy kucharz łapie okoliczne koty, to co
pomyślą sobie nasi goście? Że zamiast królika mają na talerzu mięso z kota. I nie
przyjdą tu nigdy więcej. Tą swoją głupią bajeczką może nas pani zniszczyć,
rozumie to pani? Zniszczyć! A  znalezienie tej roboty kosztowało mnie cholernie
dużo wysiłku, więc bardzo mi na niej zależy. Radzę pani trzymać język za zębami.
– Rozumiem. Bez potwierdzenia o  niekaralności musi być ciężko o  dobrą
pracę. – Nie wiedziała, skąd wzięła w sobie siłę na tak odważny kontratak. Był to
strzał w ciemno, ale najwyraźniej trafił do celu. Kucharz zmrużył oczy.
– Skąd pani o tym wie?
Wzruszyła ramionami.
– Nie pańska sprawa. Jeśli nie chce pan mieć kolejnych problemów z policją,
proszę trzymać się jak najdalej od mojego ogrodu i moich kotów.
– A pani niech się trzyma jak najdalej ode mnie!
Julia starała się zachować spokój. Powoli przesunęła się na bok, namacała za
plecami klamkę i wyszła na salę.
– Będę robić to, co uznam za stosowne – rzuciła ze złością, zanim zamknęła za
sobą drzwi. Potem z podniesioną głową wyszła na ulicę.
Policja przyjechała szybciej, niż Julia się spodziewała. Piętnaście minut po
wykręceniu numeru 112 przed jej domem zahamował radiowóz.
Otworzyła drzwi, zanim policjanci zdążyli zadzwonić.
– Proszę wejść – krzyknęła. – Furtkę wystarczy popchnąć. Jest otwarta.
Odsunęła się, żeby wpuścić ich do przedpokoju. Młody, chudy funkcjonariusz
przywitał się obojętnie i stanął w progu, więc Julia nie mogła zamknąć drzwi. Po
drugiej stronie ulicy, jak na złość, szła Joanna Truskawka z niedzielną gazetą pod
pachą i  ciekawsko podniosła wzrok od radiowozu do pleców umundurowanego
stróża prawa. Zrobiła złośliwą minę, jakby w duchu już formułowała plotkę, którą
– jeszcze ciepłą – rozniesie zaraz po okolicy. Na przykład: Proszę sobie wyobrazić,


że u starej Kellerowej była dziś policja. W ogóle bym się nie zdziwiła, gdyby ta jej
córka brała narkotyki. Jest taka blada i  wychudzona… Julia posłała sąsiadce
promienny uśmiech.
– To słuchamy – ponagliła Julię niecierpliwie policjantka, około
czterdziestoletnia rudowłosa kobieta z bardzo rozłożystymi pośladkami.
– Chodzi o to, że ostatnio dzieją się tu dziwne rzeczy – zaczęła bardzo ogólnie
Julia i  od razu uświadomiła sobie, że brzmi to tak, jakby grała w  podrzędnym
horrorze, w którym po ogrodzie głównej bohaterki biegają trupy.
Policjantka spojrzała na nią z ukosa.
– Czy dobrze wywnioskowałam z  pani zgłoszenia, że wezwała nas pani
z powodu pułapek na szkodniki zastawianych przez kogoś w pani ogrodzie?
– Dokładnie. – Julia straciła pewność siebie. – Ktoś chciał mi ukraść kota.
Ściślej mówiąc, zdarzyło się to już po raz trzeci. Pierwszą pułapkę znalazłam
w zeszłą sobotę, tego poranka, gdy w lasku znalezioną tę martwą dziewczynę… –
Zamilkła. Policjantka świdrowała ją pustym wzrokiem, z  którego nie dało się
wyczytać, ile wie o popełnionym morderstwie. Tak czy inaczej, uwaga o martwej
dziewczynie niezbyt ją zainteresowała. Julia wolała szybko kontynuować: – Drugą
pułapkę znalazłam we wtorek, a trzecią dziś rano.
Policjanci patrzyli na nią wyczekująco, jakby to najważniejsze miało dopiero
zostać powiedziane. Julia poczuła jeszcze większe zwątpienie. Co jeszcze mogłaby
dodać? Powoli zaczynała żałować, że wezwała patrol. Zresztą: czy zastawianie
pułapek na zwierzęta domowe jest karalne?
– Chcą je państwo obejrzeć? – zaproponowała. Usłyszała, jak przed domem
zatrzymuje się auto, ale ze swojego miejsca w przedpokoju go nie widziała. Do jej
uszu docierały tylko ciche pomruki silnika, którego kierowca nie wyłączył. Boże,
żeby to tylko nie był kolejny sąsiad! Potrafiła sobie wyobrazić, z jaką prędkością
rozniesie się po całej dzielnicy wieść, że Julię Keller w niedzielę przed południem
odwiedziła policja. Nie, nie powinna była dzwonić na 112. Czego się spodziewała?
Nawet gdyby złożyła oficjalne doniesienie o  popełnieniu przestępstwa, nikt nie


będzie się zajmować taką bzdurą. Policja ma mnóstwo pracy z  poważniejszymi
sprawami, na przykład z morderstwem tej dziewczyny ze sklepu zoologicznego.
– Możemy rzucić okiem. – Policjant wzruszył ramionami i wreszcie odstąpił od
drzwi. Julia szybko je za nim zatrzasnęła.
Przed przyjazdem patrolu wyniosła z piwnicy wszystkie trzy klatki: dwie stare,
zardzewiałe i  jedną całkiem nową. Obejrzeli je obojętnym wzrokiem, a  Julia
mogłaby przysiąc, że gruba policjantka odwróciła się na chwilę, żeby ziewnąć
z nudów.
– Chciałabym złożyć doniesienie o  popełnieniu przestępstwa polegającego na
wtargnięciu na teren prywatny i  próbie kradzieży – powiedziała zdecydowanym
tonem Julia. – Ktoś przechodził przez płot do mojego ogrodu i  już trzy razy
próbował ukraść mi kota. Dlaczego miałabym na to pozwalać?
Oboje spojrzeli na nią pytająco.
– Czy podejrzewa pani kogoś konkretnego? – rzucił policjant, a  głos
przeskoczył mu przy tym, jakby wydobywał się nie z  trzydziestoletniego
mężczyzny, tylko z piętnastoletniego chłopca.
– Chyba tak – przyznała. – Podejrzewam sąsiada Juraja Truskawkę. Niedawno
groził, że dosypie moim kotom do karmy trutkę na szczury. Wprawdzie jego córka
twierdzi, że widziała w  moim ogrodzie kucharza z  restauracji Pod Koroną, ale
myślę, że po prostu kryje ojca. Rozmawiałam o  tych klatkach z  sąsiadem
i  z  kucharzem. Oczywiście żaden z  nich się nie przyznał. – Rozłożyła bezradnie
ręce.
Pusty wzrok policjanta podpowiadał jej, że młody mężczyzna błądzi myślami
gdzieś indziej.
– A  czy zginął pani jakiś kot? – spytał w  końcu, kiedy z  pełnego napięcia
spojrzenia Julii wydedukował, że oczekuje od niego dodatkowych pytań.
– Nie zginął, ale to przecież…
– A czy zginęło pani coś innego?
– Nie, nic.


– To czego tak właściwie pani od nas chce?
– Myślałam… – Julia skakała wzrokiem z  policjantki na policjanta. – Czy
z tych klatek nie można by ściągnąć odcisków palców? – Przyszło jej do głowy.
Młodzieniec w mundurze uśmiechnął się życzliwie.
– Wie pani, gdyby coś pani zginęło, to może i byśmy… Ale skoro…
Policjantka znów ziewnęła, nie próbując już tego nawet ukrywać.
– Szczerze mówiąc, myślę, że zbytnio pani nie pomożemy. Proszę nie
obiecywać sobie zbyt wiele po złożeniu doniesienia. Może powinna się pani
zwrócić do urzędu miejskiego. Według mnie chodzi tu raczej o  zakłócanie
porządku prawno-społecznego. Oni wezwą tych panów, o  których pani mówiła.
Spiszą z nimi oświadczenie, pogrożą im mandatem i tak dalej. Czasem to zniechęca
kłopotliwych sąsiadów i przestają robić problemy.
Zrezygnowana Julia skinęła głową. Zrozumiała, że od policji nie doczeka się
pomocy. Sama musi wyśledzić i ukarać złodzieja kotów, jeśli będzie to w jej siłach.
– Ma pani rację. Napiszę skargę do urzędu miejskiego – oświadczyła, choć
wcale tego nie planowała. – Przepraszam, że przeszkodziłam państwu
w  ważniejszych zadaniach. – Postarała się, żeby ostatnie zdanie zawierało nutkę
ironii, ale policjantce nawet nie drgnęła brew.
– Nie ma problemu. Miłego dnia.
Julia stała przy drzwiach. Patrzyła, jak policjanci wsiadają do służbowej fabii,
i  z  ulgą stwierdziła, że w  pobliżu jej domu nie parkuje żadne inne auto. Może
przedtem tylko się jej zdawało, że słyszy hamujący wóz? Naprawdę nie marzyła
o tym, by rozniosło się, że w weekendy przyjeżdża tu na przesłuchania policja.
Cicho zamknęła drzwi, wzięła głęboki oddech i poszła do sypialni, by wybrać
ubranie na popołudniową aukcję.
Weronika stała przy oknie w  pokoju gościnnym, a  na gołych ramionach czuła
zimny dotyk świeżo umytych włosów. Miała dziś od rana obserwować furtkę Julii
Keller i  zadzwonić do Dawida, jeśli zobaczy, że sąsiadka wychodzi, ale musiała
sama przed sobą przyznać, że nie wywiązuje się ze swojego zadania zbyt dobrze.


Wprawdzie nastawiła budzik na ósmą, ale do dziewiątej leniuchowała w  łóżku,
a  potem wytrzymała przy oknie tylko pięćdziesiąt minut. O  dziesiątej była już
w  kuchni, zrobiła sobie płatki kukurydziane z  mlekiem i  białą kawę, zjadła
śniadanie przed telewizorem, wzięła prysznic, a  na stanowisko wróciła dopiero
przed jedenastą. Nad dzielnicą willową powoli rozrzedzała się przedpołudniowa
mgła, a  szyby domu Julii Keller błyszczały w  mlecznym świetle pierwszych
promieni słońca. Weronika spojrzała na róg ogrodu sąsiadki, ale nic się tam nie
działo. Jedyną akcją była poranna toaleta dużego, rudego kocura, odbywająca się
na dachu szopy.
Weronika westchnęła i oparła się łokciami o parapet. Miała nadzieję, że Julia
już wyszła niezauważona lub że dziś w  ogóle nie ruszy się z  domu. A  jeśli
w kolejnej sekundzie stanie w progu, uczesana i wystrojona? Weronice wcale nie
podobała się myśl, że zamierza zdradzić swoją sąsiadkę.
Drzwi willi otworzyły się jak na rozkaz, a  na niszczejące kamienne schodki
wyszła Julia. Włosy miała schowane pod chustą, a  spod płaszcza wystawał jej
młodzieżowy dres z białymi pasami na bokach i znoszone tenisówki, co Weronikę
niezmiernie ucieszyło. W  domowym stroju Julia na pewno nie idzie daleko. Nie
trzeba zgłaszać tego Dawidowi. Weronika podbiegła do drugiego okna, żeby
sprawdzić, dokąd jej sąsiadka się wybiera, i zobaczyła, jak wchodzi do restauracji
Pod Koroną. Poszła na wczesny obiad, czy zebrała się na odwagę i  zamierza
porozmawiać z kucharzem o zastawionej pułapce na koty?
Weronice było to obojętne. Zrobiła piruet na pięcie i  opadła na łóżko. Była
niespokojna jak przed sprawdzianem z  matematyki. Boże, to będzie koszmarny
dzień. Po co ona mówiła Dawidowi o  tej biżuterii? Gdyby trzymała język za
zębami, nie musiałaby się teraz pocić z  nerwów. Pomyślała, że może powinna
odpuścić sobie swoje szpiegowskie zapędy i  przestać obserwować dom Julii.
Wieczorem po prostu powie Dawidowi, że sąsiadka nigdzie nie wychodziła,
i  wszystko znów będzie dobrze. Tyle że Dawid obiecał jej, że jeśli uda mu się
ukraść tę biżuterię, będą razem wspaniale żyć…


Nie była pewna, jak długo leży na łóżku i  gapi się w  sufit. Kiedy jednak
postanowiła wreszcie wstać i wrócić do okna, włosy miała już prawie suche. Przed
sąsiednim domem właśnie zaparkował radiowóz. Otyła policjantka rozejrzała się po
pustej ulicy, podrapała się pod spodniami po pupie, a kiedy myślała, że jej chudy
kolega nie patrzy, pogrzebała również w nosie. Gdy tylko policjant na nią spojrzał,
szybko wyciągnęła palec z  dziurki i  udawała, że poprawia włosy. Weronika
zaśmiała się głośno. Dziś z  wdzięcznością przyjmowała wszystko, co choć na
chwilę wyrywało ją z nudy.
Lecz potem policjanci otworzyli furtkę Julii, a  Weronika zamarła. Julia
wezwała policję. Przeczuwa, że coś się święci. Wie, że Weronika i Dawid chcą ją
okraść. Wie wszystko! Ale skąd mogłaby się dowiedzieć? Przecież włamanie
planowali w  aucie i  na pewno nikt ich nie słyszał! Weronika przycisnęła nos do
zimnej szyby. Serce waliło jej dziko, a policzki piekły. „Uspokój się. Julia nie wie,
że chcecie ją okraść. Nie może tego wiedzieć. Pomyśl – po co mogła wezwać
policję? Przed chwilą była w restauracji Pod Koroną. Prawdopodobnie rozmawiała
tam z  kucharzem o  pułapkach na koty i  pokłócili się. Może jej groził, więc
zadzwoniła na 112".
Tak, na pewno tak właśnie było. Weronika wzięła głęboki oddech, żeby
rozluźnić boleśnie napięte mięśnie brzucha. Boże, kiedy jej życie tak bardzo się
skomplikowało? Jeszcze rok temu budowała w  ogrodzie domki dla lalek z  mchu
i  liści, a  jej największym grzechem było pośpieszne zjedzenie niezapłaconego
batonika między regałami sklepu samoobsługowego. A  teraz zamierza okraść
jedyną kobietę, która traktowała ją naprawdę miło.
Policjanci wyszli z  domu Julii, śmiali się z  czegoś, a  policjantka
porozumiewawczo trąciła kolegę w  żebra. Obejrzeli się na zamknięte drzwi,
wsiedli do auta i  ruszyli z  piskiem opon. Słońce już przedarło się przez mgłę,
miękko przebijało się przez korony jabłoni, a w ukośnych promieniach błyszczały
gdzieniegdzie nitki babiego lata. Weronika oparła się wygodnie o  parapet, a  jej
wzrok przesuwał się po dachach okolicznych domów. Była zmęczona, a  gdyby
przystawiła sobie do okna fotel, najprawdopodobniej szybko zmorzyłby ją sen.


Kątem oka zauważyła ruch. Znów Julia. „Boże, nie!". Zamykała za sobą drzwi,
włosy miała spięte w  luźny kok, a  w  czarnych czółenkach na wysokim obcasie
wyglądała dużo bardziej elegancko niż zazwyczaj. Wychodzi. Prawdopodobnie
wróci dopiero za kilka godzin.
Weronika wsunęła rękę do kieszeni i dotknęła małego telefonu komórkowego,
ciepłego od leżenia w przylegających spodniach. Czy nadszedł czas, by zadzwonić
do Dawida?
Julia zniknęła z  zasięgu wzroku, ale gdy Weronika uchyliła okno, wciąż
dobiegał ją stukot obcasów sąsiadki. Fajnie byłoby mieć taką matkę jak Julia.
Matkę, która jest spokojna, wyrozumiała i  naprawdę słucha, kiedy coś się jej
opowiada. Matkę, która zadaje pytania typu Czy jesteś z nim szczęśliwa? zamiast
Dlaczego nie umyłaś po sobie szklanki?
Weronika niepewnie przejechała palcem po gładkich klawiszach telefonu.
Przypomniała sobie, jak poprzedniego wieczora Dawid ściągnął jej podkoszulek,
potem ściągnął też swój i przytulali się do siebie na wpół nadzy w żółtym świetle
latarni ulicznej. Miał gładką, gorącą skórę i  pachniał mydłem, którym zawsze
starannie się mył przed przyjazdem. Już nie mogła się doczekać, aż znów wciągnie
ten zapach głęboko w płuca. To Dawid jest częścią jej życia, nie Julia.
Wcisnęła przycisk szybkiego wyboru numeru.
– Dawid? To ja. Właśnie wyszła. Wygląda na to, że nieprędko wróci. – Umilkła
i  słuchała w  napięciu. – Jasne, schodzę do rodziców. Nie opuszczę ich na krok.
Pośpiesz się. I uważaj na siebie.
Julia dziarskim krokiem szła wzdłuż ogrodów i  z  rozkoszą wdychała chłodne
powietrze, doprawione typowo jesiennym zapachem butwiejących liści i  ziemi
przemoczonej nocnym deszczem. Przedpołudniowa mgła zniknęła bez śladu,
a  o  wilgotne plamy na chodniku opierały się promienie słoneczne, które
w  miejscach osłoniętych od wiatru wciąż przyjemnie grzały. Julia spojrzała na
zegarek i  w  nagłym przypływie dobrego humoru postanowiła nie czekać na
autobus, tylko przejść się do kolejnego lub jeszcze następnego przystanku.


Zwolniła – ma przecież dużo czasu, aukcja antyków zaczyna się dopiero za półtorej
godziny – i błogo mrużyła oczy do słońca. Policjant Alesz Horak na razie do niej
nie dzwonił, z  Bergmanem też nie rozmawiała od dłuższego czasu, więc lęk
wywołany morderstwem w  lasku powoli zaczynał przemijać. Julię uspokoiły
również słowa Horaka: Nie chodzi o  pani córkę. Nie, oczywiście, że nie chodzi
o nią. Cała ta teoria o przypadkowej zamianie ofiar była strasznie naciągana.
Julię ogarnęła lekkość, którą jednak szybko naruszyło nieznaczne ukłucie winy.
Zbyt szybko przestała męczyć ją tęsknota za Klarą. Właściwie zapomniała o niej
w chwili, gdy znalazła w ogrodzie trzecią pułapkę. Czy to nie dowodzi, jak kiepską
jest matką? Po krótkim namyśle stwierdziła, że być może kiedyś powinna była
bardziej poświęcać się dla dzieci, ale po pięćdziesiątce może sobie pozwolić na
egoizm. A tak w ogóle – co jest złego w egoizmie? Lu dzie powinni robić tylko to,
czego naprawdę pragną, i mówić tylko to, co naprawdę myślą. Przecież nikt inny
tego za nich nie zrobi.
W doskonałym humorze przeszła przez ulicę i  skręciła na szerokie schody,
wzdłuż których rosły rzędy jarzębin. Nasycona czerwień kiści dojrzałych owoców
kontrastowała z  błękitnym niebem, a  korony drzew mieniły się dziesiątkami
odcieni zieleni, brązu i  żółci. Na ich widok Julia poczuła, że czeka ją coś
pozytywnego. Tak, już wkrótce radykalnie zmieni swoje życie. Była tego pewna
równie mocno jak tego, że nazajutrz wzejdzie słońce.
W torebce zadźwięczał telefon. Numer był ukryty – mógł dzwonić ktokolwiek.
– No, słucham? – Trochę ją rozgniewało, że ktoś wyrwał ją z  przyjemnych
rozmyślań.
– Jesteś jeszcze w domu?
– Cześć. Nie. Przecież to oczywiste, że nie jestem w domu. Mówiłam ci, że idę
na aukcję.
– A  czy mogłabyś jeszcze zawrócić i  wziąć ze sobą tę książkę, którą ci
pożyczyłam? Julio, proszę cię! Przyjdę po nią na licytację. Muszę zamieścić
w artykule kilka cytatów, mam czas do końca weekendu. A skoro już o tym mowa,


dowiedziałam się kilku istotnych rzeczy dotyczących tego wielkiego tematu, nad
którym pracujesz. Nie chcę rozmawiać o  tym przez telefon. Pewnie rozumiesz
dlaczego.
Julia przytaknęła. Koleżance Lindzie nigdy nie potrafiła odmówić. Energiczna,
optymistyczna, ambitna Linda. Była w  wieku Klary i  posiadała wszystkie cechy,
których Julia na próżno szukała u córki. W pewnym sensie zastępowała jej Klarę.
– Dobrze. Wrócę po nią. Przyjdź do domu aukcyjnego, będę tam do wieczora.
Zawróciła i  zaczęła wchodzić po schodach z  powrotem na górę. Weźmie tę
książkę dla Lindy i pojedzie do centrum autobusem. Pomimo iż plany na najbliższą
przyszłość uległy zmianie, doskonały nastrój jej nie opuszczał, wręcz przeciwnie.
Kiedy otwierała drzwi swojej willi, czuła się niemal szczęśliwa.
W pracowni panował bałagan, ale książkę o  secesyjnych klejnotach znalazła
szybko. Gdy wycierała z  niej warstwę kurzu, usłyszała szmer w  sąsiednim
pomieszczeniu, ale nie zaniepokoiło jej to – pewnie Pan Minister gania któregoś
kocura. Zdecydowanym krokiem weszła do pokoju i  zatrzymała się. Kiedy kilka
minut temu przechodziła tędy w  pośpiechu, nie widziała błotnistych plam na
parkiecie. Były to wyraźne ślady butów. Cudzych butów.
Zmroziło ją. W tej samej chwili z głębi domu znów dobiegł szmer… To nie był
odgłos kociej walki, tylko kroki człowieka.
Julia ze strachu wypuściła z ręki duży pęk kluczy, który uderzył ją w podbicie
prawej stopy. Jednocześnie zauważyła, że szuflady mebli są pootwierane, a szkło
witryny odsunięte. W domu ukrywa się złodziej i kto wie, co strzeli mu do głowy,
jeśli zorientuje się, że Julia wróciła. Powinna uciec stąd jak najszybciej!
Wybiegła do przedpokoju, ale zanim zdążyła dobiec do drzwi, z ciemnego kąta
pod schodami wyłoniła się postać. Julia się cofnęła. Na ucieczkę w  przeciwnym
kierunku było już za późno. Krzyknęła tuż przed tym, jak coś twardego uderzyło ją
w głowę.
Jeszcze przez kilka sekund wiedziała, co się z  nią dzieje, i  czuła, że po
policzkach i szyi ścieka coś gęstego i ciepłego. Bolała ją potylica – był to ostry,


rwący, straszny i nieznośny ból. Przed oczami miała purpurową ciemność.
„Zatem tak to się stanie, taki będzie koniec" – przemknęło jej przez głowę tuż
przed utratą świadomości. „Nie zabije mnie żadna ciężka choroba ani wypadek
samochodowy, tylko prosty, szybki cios w głowę".


ROZDZIAŁ 20

– Ona nie żyje!
– Co? Co? Dawid, to naprawdę głupi żart.
– Mówię ci, jest sztywna! Leży między pokojem i korytarzem. Nie rusza się.
– Ściemniasz.
– Chryste Panie, przed chwilą ją widziałem. Julia-jest-martwa.
– Przecież wyszła z domu. Jak mogłaby…
Weronika spojrzała na matkę, która przyglądała się jej z ciekawością, mieszając
obiad. Dziewczyna miała nadzieję, że rodzice nie słyszeli słów Dawida.
– Czy coś się dzieje? – Joanna Truskawka wytarła ręce o  fartuch
i zaniepokojona podeszła do córki.
– A co by się miało dziać? – Weronika wstała z fotela i wybiegła z kuchni. –
Poczekaj chwilę – syknęła do słuchawki. Nogi się pod nią uginały, a serce skakało
aż do gardła, ale instynkt samozachowawczy gnał ją jak najdalej od matki. Dopiero
kiedy wbiegła po schodach do swojego pokoju na poddaszu, znów odezwała się do
Dawida. – Jesteś tam?
– No jestem. – Głos mu się trząsł. Płakał. Nie wiedziała, że chłopcy pokroju
Dawida też płaczą. Trochę ją to rozczarowało.
– Skąd dzwonisz?
– Jak to skąd? Z jej domu. Jestem w pokoju, a ona tu obok… Ona tu obok… –
zaszlochał głośno. Było to coś między jękiem i wyciem, a Weronika mimowolnie
odsunęła słuchawkę od ucha. – Jest tu mnóstwo krwi. Nie znoszę krwi. Robi mi się
od niej niedobrze.
– Dawid, czy ty ją zabiłeś?


– Nie! Boże, nie! Nie, nie, nie.
– Ściemniasz. Nakryła cię, a ty ją załatwiłeś. Przyznaj się.
– Nie! To nieprawda! Nie!
– To co się stało?
– Ja… Ja… Słuchaj, przede wszystkim muszę stąd jak najszybciej spieprzać. –
Dawid jakby trochę się uspokoił. – Przyjdź za dziesięć minut na koniec ulicy.
Weronika usiadła na skraju łóżka. „To nie może być prawda" – pomyślała. „To
tylko sen. Za chwilę się obudzę, wyjrzę przez okno, a  Julia będzie karmić
w ogrodzie koty".
Opadła na łóżko i mocno zacisnęła powieki.
– Jeśli to sen, chcę się z  niego obudzić. Teraz. Kiedy policzę do dziesięciu,
obudzę się. Raz, dwa, trzy…
– Weroniko!
Usiadła.
– Weroniko!
Często zdarzało się jej, że w  przerażającym śnie prosiła o  przebudzenie,
a w kolejnej sekundzie naprawdę otwierała oczy i widziała uspokajającą ciemność
w cichej sypialni. Lecz teraz nie miała tyle szczęścia. Podeszła do drzwi i wyjrzała
na korytarz. Matka właśnie wołała ją po raz trzeci, a w jej głosie pobrzmiewało już
wyraźne podrażnienie.
– Co chcesz? – odkrzyknęła Weronika.
– Zejdź na dół. Za dziesięć minut obiad.
– Dobra.
Weronika wróciła do swojego pokoju, zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie
plecami. Czyli to nie jest sen. Dawid naprawdę włamał się do domu Julii Keller
i zastał ją tam w przedpokoju w kałuży krwi. Zastał?
Włoski na przedramionach się jej zjeżyły. Podniosła z  łóżka mały srebrny
telefon komórkowy, wsunęła go do kieszeni i  na palcach zeszła na dół. Tyle że
zamiast pójść do jadalni, wymknęła się z domu i cicho zamknęła za sobą drzwi.


Dawid czekał na nią w  aucie zaparkowanym na tradycyjnym miejscu na końcu
ulicy. Był blady, a jego wargi poruszały się, jakby szeptał coś do siebie bezgłośnie.
Weronika otworzyła drzwi, usiadła i spojrzała na niego wyczekująco.
– Robisz sobie ze mnie jaja, co? – Wciąż miała nadzieję, że jej chłopak zaraz
wyciągnie z  głębokich kieszeni luźnych spodni starą biżuterię, mrugnie do niej
konspiracyjnie i łobuzersko się zaśmieje.
– Nie. – Dawid się nie ruszał i  patrzył przez zaparowaną przednią szybę na
ulicę zalaną południowym słońcem. – Ona nie żyje. Ktoś ją załatwił.
– Załatwił? – Weronika powtórzyła z  niedowierzaniem i  na chwilę zamilkła,
jakby czekała, aż dotrze do niej prawdziwe znaczenie tego słowa. – Ale dlaczego?
– wyrzuciła z siebie po kilku sekundach. – Przecież była dobra. Wszyscy ją lubili. –
Kiedy tylko to powiedziała, zrozumiała, że to nie jest tak do końca prawda. Na
przykład ojciec Weroniki nie znosił Julii Keller. A  matka wciąż z  niej drwiła
i wywyższała się nad nią. – Kto mógłby chcieć to zrobić? – spytała przerażona.
– Kurwa, a skąd ja mam wiedzieć?
Dawid wybuchł takim gniewem, że Weronika skurczyła się na swoim
siedzeniu. Wsunął klucz do stacyjki i przekręcił go. Nie wcisnął jednak sprzęgła,
więc auto tylko podskoczyło do przodu i silnik zgasł.
– Kurwa! – syknął znów Dawid, jakby po przeżytym stresie jego zasób słów
ograniczył się do tego jednego przekleństwa. – Kurwa!
Weronika milczała, dopóki wóz nie ruszył.
– Dokąd mnie wieziesz? – spytała potem. – Powinnam wrócić do domu na
obiad.
– Nie pieprz mi teraz o obiedzie. Muszę stąd natychmiast zniknąć.
Pojednawczo wzruszyła ramionami.
– I tak nie jestem głodna. – Obróciła się do okna i patrzyła, jak za szybą mkną
z szaleńczą prędkością zielone, brązowe i czarne płoty ogrodów. Dawid dodał gazu.
– Zwolnij – poprosiła go odruchowo. – Bo jeszcze nas złapią gliny.


Posłusznie przełożył stopę na hamulec. Wóz podskakiwał po nierównych
płytach ślepej ulicy, na której końcu znajdował się parking dla pięciu aut i wejście
do lasku miejskiego. „Niedaleko stąd znaleźli tę dziewczynę" – pomyślała
Weronika, a  włoski na szyi znów stanęły jej z  przerażenia. Drugie morderstwo
w przeciągu tygodnia. Co stało się z jej życiem, że nagle zaczęła tak często stykać
się ze śmiercią?
Dawid zatrzymał się na pustym parkingu, wyłączył silnik i  oparł się czołem
o kierownicę.
– Zabiłeś ją? – spytała ostrożnie Weronika.
– Przecież już ci mówiłem, że nie – odparł, ale nie spojrzał jej w oczy.
– Nie wierzę ci. – Weronika wyciągnęła z kieszeni wiatrówki srebrny pilniczek
i  zaczęła nerwowo poprawiać paznokcie. Każda czynność była lepsza od
bezczynnego siedzenia i  ulegania strachowi. – Myślę, że kiedy tam byłeś, ona
wróciła, nakryła cię, a ty walnąłeś ją czymś w głowę.
– Kogo obchodzi, co myślisz?! – Dawid podniósł głowę. – To wszystko twoja
wina! Gdybyś porządnie siedziała przy oknie i nie zajmowała się pierdołami, jak na
przykład teraz, nie miałbym żadnych problemów. Powiedziałaś, że wyszła z domu,
a  ona tam była. – Wściekle uderzył w  kierownicę. – Przestań, do cholery,
zajmować się tymi pazurami i słuchaj, co do ciebie mówię, bo ci przywalę!
Wciąż piłowała paznokcie. W  domu przyzwyczaiła się do krzyku i  pustych
pogróżek.
– Ale ja naprawdę widziałam, jak wychodzi. Potem pobiegłam na dół do
rodziców, tak jak mi kazałeś, żebym miała alibi, więc bądź tak dobry i  przestań
mnie o coś obwiniać. – Weronice wydawało się absurdalne, że całkiem poważnie
rozmawia ze swoim chłopakiem o morderstwie i o alibi. „Chcę z powrotem swoje
stare życie" – pomyślała zrozpaczona. „Chcę się obudzić". Ale dobrze wiedziała, że
ten koszmar nieprędko się skończy.
– Racja. – Dawid najwyraźniej trochę się uspokoił. Sięgnął do kieszeni i  coś
zachrzęściło mu w dłoniach. Do przegródki przy dźwigni zmiany biegów wysypał


garść błyszczącej biżuterii i spróbował się uśmiechnąć. – Już to miałem, kiedy ją
znalazłem. Chciałem się zwijać, ale nagle poczułem… poczułem… taki dziwny…
smród. To była… krew. – Na czoło wystąpiły mu krople potu. – Boże! Nigdy
wcześniej nie widziałem trupa!
„Ja jednego znalazłam niedawno w lesie" – chciała mu przypomnieć – „i nie
robiłam przy tym takich scen". Ale nie powiedziała ani słowa, bo wydało się jej to
zbyt okrutne.
– Ta krew tak dziwnie… słodko śmierdziała… – Dawid zaczął się krztusić,
namacał klamkę drzwi i pobiegł zwymiotować na skraju lasku. Weronika patrzyła
na niego z obrzydzeniem i pomyślała: „Jeszcze rano był niewinny i go kochałam.
Teraz być może ma na sumieniu morderstwo, a ja nic do niego nie czuję. Dziwne.
Wystarczy jedna sekunda i  wszystko się zmienia". Nagle poczuła się stara
i zmęczona, jakby miała nie szesnaście, tylko sto sześćdziesiąt lat.
Dawid wrócił, wytarł usta chusteczką, a oczy błyszczały mu jak w gorączce.
– Co z tym zrobimy? – spytał i skinął głową na biżuterię.
– Jeśli to sprzedasz, policja cię wyśledzi i  pójdziesz siedzieć. Wsadzą cię za
morderstwo na tle rabunkowym. Nie oglądasz kryminałów? Pozbądź się tego.
– Chcesz powiedzieć, że mam to wyrzucić? – Wytrzeszczył oczy, jakby dopiero
teraz zrozumiał, że cała jego wyprawa była zbyteczna. Podniósł bransoletkę po
babci Julii i zważył ją w dłoni. – Nie byłoby ci szkoda?
Spojrzała na niego chłodno.
– A życia Julii ci nie szkoda?
– Kurwa, ile razy mam ci mówić, że ja jej nie sprzątnąłem?
Weronika westchnęła.
– Spoko. Może po prostu upadła i uderzyła się w głowę.
– Może. – Dawid odłożył bransoletkę do pozostałych kosztowności i delikatnie
przesunął po nich opuszkami palców. – Wiesz, co było dziwne?
– Co?


– Kiedy tam wszedłem, w pokoju były pootwierane wszystkie szuflady, jakby
ktoś wcześniej je przeszukiwał. W  pierwszej chwili mnie to nie zastanowiło.
Cieszyłem się, że nie muszę szukać klucza. Wyciągnąłem biżuterię z  trzeciej
szuflady, wcisnąłem ją do kieszeni i chciałem szybko uciekać. Potem zobaczyłem
Julię a… a kiedy się nad nią pochyliłem, gdzieś w domu skrzypnął parkiet.
– Myślisz, że tam był ktoś jeszcze? Ten morderca? – Pomimo iż Weronika nie
wiedziała, czy powinna Dawidowi wierzyć, strach znów wgryzł się jej w potylicę
jak mały drapieżnik z ostrymi ząbkami.
– Możliwe.
– Co chcesz zrobić? Nie zgłosisz tego na policję, nie?
– Jasne, że nie! Nie jestem taki głupi, żeby kablować na samego siebie! Będę
milczał jak grób. Nigdy w  życiu nie byłem w  tamtym domu. Nigdy w  życiu nie
byłem w  tej dzielnicy. A  ciebie w  ogóle nie znam. Miałem rękawiczki, nie
zostawiłem nigdzie odcisków palców. Jeśli ty też będziesz trzymać język za
zębami, Weroniko, nikt nas nie wyśledzi. – Znów delikatnie przejechał opuszkami
palców po gładkich brzegach złotej bransoletki, a Weronika przypomniała sobie, co
czuła, gdy tymi palcami dotykał jej warg, piersi, brzucha… Ale to już przeszłość.
– Nic nikomu nie powiem – odparła cicho. – Nie bój się.
Skinął głową i głośno przełknął ślinę. A potem nagle spod mocno zaciśniętych
powiek spłynęła mu duża, lśniąca łza.
– Boże, Wera, co myśmy zrobili?
Wolała otworzyć drzwi i wysiąść z auta.
– Jedź do domu – powiedziała miękko. – Jedź do domu, a te kradzione rzeczy
wyrzuć gdzieś do rowu. – Zanim zatrzasnęła za sobą drzwi, dodała jeszcze: – I już
do mnie nie dzwoń. Zapomnij o mnie. Tak będzie bezpieczniej.
Dawid najchętniej wyskoczyłby z  auta i  zawołał ją z  powrotem. Nie potrafił
sobie wyobrazić, że teraz tak po prostu włączy silnik, odjedzie i nigdy więcej jej
nie zobaczy. Przecież ona nie może zostawić go z tym samego! Wiedział jednak, że
jeśli chce się uratować, nie powinien już pokazywać się przy ulicy Krokusowej.


I  musi trzymać się z  dala od Weroniki, bo w  przeciwnym razie ktoś mógłby
skojarzyć go z morderstwem jej sąsiadki.
Przejeżdżał opuszkami palców po ciężkiej, złotej bransoletce, ale łup
bynajmniej go nie uspokajał. Wręcz przeciwnie. Może rzeczywiście posłucha rady
Weroniki i wieczorem wyrzuci te rzeczy z mostu do rzeki. Sprzedanie ich byłoby
niepotrzebnym ryzykiem. Ale jeśli naprawdę się ich pozbędzie, straci szansę na
całkiem niezłe pieniądze. Skoro już wpakował się w takie kłopoty, może powinien
przynajmniej coś z tego mieć? Przekręcił kluczyk w stacyjce, a do głowy przyszła
mu dziwna myśl: Jeśli Weronika się obejrzy, wszystko dobrze się skończy.
Na rogu ulicy dziewczyna trochę zwolniła i wyciągnęła jedną rękę z kieszeni
wiatrówki, jakby zamierzała mu pomachać. Lecz potem zmieniła zdanie, wbiła
wzrok w chodnik, przyśpieszyła i zniknęła za gęstym żywopłotem.
W tej samej chwili Józef Bergman otwierał drzwi wejściowe jednej z sześciu klatek
schodowych olbrzymiego, dziesięciopiętrowego bloku na praskim Opatowie.
Marcelina Emer, którą Klara podejrzewała o  wysyłanie SMS-ów z  pogróżkami,
mieszkała w  okolicach o  bardzo kiepskiej reputacji. Anonimowość w  połączeniu
z  biedą stały się doskonałym gruntem do rozkwitu przestępczości. Miejscowi
policjanci nazywali ten wielki blok Domem Grozy, ponieważ niemal każdej nocy
przyjeżdżali tu na interwencję. Wykryli tam już dwa lokale, w  których
produkowano perwitynę. Z  klatek schodowych regularnie wywozili pijanych
bezdomnych, kilka razy wzywano ich też do pożaru piwnic. W  jednej z  sześciu
wind rok temu dokonano gwałtu, a sprawca do dziś nie został zatrzymany.
Bergman sądził, że z  domu o  tak strasznej renomie wyprowadzili się już
wszyscy porządni i choć odrobinę majętni mieszkańcy, ale najwyraźniej sporo ich
tu jeszcze zostało. Przy chodniku parkowały błyszczące auta klasy średniej. Przez
okno na parterze widać było część gustownie urządzonego pokoju. Na klatce
schodowej inspektor minął elegancką młodą mamę z pachnącym dzieckiem, a do
windy wsiadła razem z  nim czterdziestolatka z  menadżerską aktówką. Bergman


odetchnął, gdy zrozumiał, że rzeczywistość okazała się dużo mniej dramatyczna niż
wyobrażenia o bloku pełnym narkomanów i bezrobotnych ludzi z marginesu.
– Jak się tu mieszka? – spytał, spoglądając na wulgarne napisy namazane
w windzie flamastrem. Tylną ścianę najwyraźniej kiedyś zdobiło lustro, ale ktoś je
odkręcił. Pozostał tylko ciemny prostokąt i cztery otwory po śrubach.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Można się przyzwyczaić.
Wysiedli na tym samym piętrze. Korytarz bez okien tonął w  ciemności,
a  zamiast włącznika światła sterczał tylko kłąb drutów. Kobieta podeszła do
przeciwnej ściany i  włączyła lampy. Nie miały kloszy, a  ostre światło żarówek
kłuło w oczy.
– Tu nigdy nie przestanie się kraść – rzuciła i  obejrzała się zdegustowana. –
Kogo pan szuka?
Bergman zrozumiał, że prawdopodobnie się go boi. Jak to jest – codziennie
wracać do domu z poczuciem zagrożenia?
– Marceliny Emer – odparł i  posłał kobiecie uśmiech. – Może pani wie, do
których drzwi powinienem zadzwonić? – Nie miał najmniejszej ochoty na
błądzenie po labiryncie korytarzy.
Kobieta również się uśmiechnęła.
– Oczywiście.
Kiedy zostawiła inspektora przed poobijanymi drzwiami bez wizytówki, marzył
o  tym, by zastać Marcelinę Emer w  domu, wszystko szybko z  nią omówić i  już
nigdy tu nie wracać.
Stała przy oknie i  patrzyła na sąsiedni blok, długie rzędy błyszczących okien
i malutkie balkony z bielizną powiewającą na suszarkach. Była dość ładna, ale nie
w  ten niepokojący sposób jak Julia Keller. Bergman zwrócił uwagę przede
wszystkim na jej oczy, które potrafiły się śmiać, choć uśmiech nawet nie muskał
warg. Przyjęła go miło, zaproponowała mu herbatę, a  teraz rozmawiali o  Domu
Grozy.


– Zawsze wieczorem staję tu i  patrzę na te wszystkie okna. – Palcem
wskazującym zastukała w szybę. – Kiedy mieszka się na osiedlu, można szybciej
niż gdzie indziej zrozumieć, że jest się tylko jednym z wielu. Mrówką w mrowisku.
Lubię to uczucie. Nauczyłam się tu… – zamilkła, szukając odpowiedniego słowa –
…pokory.
– Nie jestem do końca pewien, czy mnie podoba się wrażenie, że jestem tylko
molekułą wody w morzu. Ludzie lubią czuć się wyjątkowi, nie sądzi pani?
Wzruszyła ramionami.
– Ja nie. Kiedy jest mi smutno, to – wskazała brodą za okno – mi pomaga.
Zawsze myślę, że wiele osób tam, na zewnątrz, musi radzić sobie ze swoimi
osobistymi katastrofami, ale niezależnie od tego, czy im się to uda, czy nie, świat
będzie kręcić się dalej.
Bergman skinął głową. Dziwne, że siedzi tu już dziesięć minut,
a  o  prawdziwym powodzie jego wizyty nie padło jeszcze ani słowo. Marcelina
Emer najwyraźniej należy do osób potrafiących rozmawiać z  całkowicie obcymi
ludźmi, jakby znała ich od zawsze. Inspektor się nie śpieszył, pozwolił jej mówić
i czekał, co zdradzą mu o niej ton jej głosu, słowa, gesty. Na razie wyciągnął jeden
wniosek: z  tej kobiety emanuje spokój. W  ogóle nie wydaje się „walnięta", jak
określiła ją Klara. Autorkę SMS-ów z pogróżkami wyobrażał sobie inaczej…
Zmienił temat.
– Nie bała się pani wpuścić mnie do mieszkania?
Uśmiechnęła się prostodusznie.
– Przecież pokazał mi pan odznakę.
– Racja. – Patrzył, jak wyłącza gaz pod czajnikiem i zalewa wrzątkiem dwie
torebki taniej, czarnej herbaty. Uświadomił sobie, że nie chce jej pić, ale przyjął
napój z cichym westchnieniem. – Chyba powinienem wreszcie wyjaśnić, co mnie
sprowadza.
Usiadła naprzeciw i wyczekująco wpatrywała się w niego fiołkowymi oczami.
– Czy zna pani Klarę Keller?


Nie poruszyła nawet brwią.
– Owszem. Pół roku temu rzucił mnie dla niej mój facet. To dziwne, że pan
o  nią pyta. Akurat wczoraj Piotr, czyli ten mój były facet, do mnie dzwonił.
Twierdził, że się rozeszli. Chce do mnie wrócić.
Ciekawy zwrot akcji. Jeśli pamięć Bergmana nie myli, kilka dni temu Klara
Keller mówiła o Piotrze jak o swoim obecnym chłopaku. Inspektora zaskoczyło, że
Marcelina w ogóle nie zachowuje się triumfalnie. Przecież wyszło na jej, czyż nie?
– Co mu pani na to powiedziała? – spytał i wypił łyk herbaty. Smakowała jak
napar z siana i czuć w niej było wyraźną chemiczną nutę. Może to resztki płynu do
naczyń w niedokładnie umytej filiżance?
Dziewczyna się uśmiechnęła.
– Odmówiłam.
– Naprawdę? – Zatem Klara kłamała, kiedy nazwała Marcelinę psychopatką
gotową zrobić wszystko, byle tylko odzyskać Piotra? Tak czy inaczej: to, że
Marcelina jest autorką SMS-ów, stawało się coraz mniej prawdopodobne. Bergman
spojrzał jej w oczy. – Pani nie chciała, żeby wrócił? Słyszałem, że kiedyś bardzo
pani o to zabiegała.
Trochę poczerwieniała, ale wytrzymała jego spojrzenie.
– Pewnie rozmawiał pan z  Klarą… Wie pan, bardzo kochałam Piotra. Chyba
bardziej niż na to zasługiwał. Zrobiłam kilka głupstw. – Zakryła twarz dłońmi i ze
śmiechem pokręciła głową. – Kiedyś wynajęłam wielką limuzynę i przyjechałam
nią po niego. Nie wiem, co mnie napadło. Piotr zawsze śnił o  bogactwie. A  ja
chciałam zrobić na nim wrażenie… Zachowałam się jak wariatka. – Znów spojrzała
na Bergmana. – Po kilku tygodniach mi przeszło. Pewnego ranka obudziłam się
i zrozumiałam, że moje życie bez Piotra jest przyjemniejsze, niż było z nim.
Bergman prawie znów napił się herbaty, ale kiedy filiżanka w  jego dłoni
pokonała połowę drogi do ust, rozmyślił się i odłożył ją. Nie ma sensu dalej tracić
czasu. To fałszywy trop. Kropka. Mimo to postanowił zadać Marcelinie Emer
jeszcze jedno pytanie.


– Czy zna pani ten numer?
Sięgnął do kieszeni na piersi i  wyciągnął z  niej kartkę z  numerem telefonu,
z którego Klara otrzymała podejrzane wiadomości.
Marcelina bez wahania pokręciła głową.
– Ktoś z tego numeru grozi Klarze Keller – wyjaśnił.
Dziewczyna westchnęła w nagłym olśnieniu.
– A, to dlatego pan przyszedł. Ale ja nie mam z  tym nic wspólnego. Klara
Keller jest mi obojętna – dodała niemal opryskliwie.
– Czy może mi pani, tylko dla porządku, powiedzieć, co robiła pani w zeszły
piątek między dwudziestą pierwszą a północą?
– Dlaczego pan pyta?
– Po prostu muszę coś sprawdzić.
– Dobrze. – Wstała, wyszła z  pokoju, a  po chwili wróciła z  kalendarzem. –
Prowadzę tu niedaleko salon kosmetyczny. Robię też masaże… Od ósmej do
dziewiątej chyba miałam klientkę. Koleżankę. – Szybko przewracała strony. – Tak.
Mogę panu dać jej numer telefonu. Wymasowałam jej plecy, a  potem piłyśmy
herbatę. Kiedy wyszła, wróciłam do mieszkania i poszłam spać.
Czyli nie ma alibi na czas po dwudziestej pierwszej. Teoretycznie Marcelina
Emer mogła pojechać na Babę, spotkać tam kobietę, która wyglądała tak samo jak
jej rywalka, i udusić ją w głębi lasku… Z pewnością miałaby wystarczająco dużo
siły – robi masaże, a  Bergman zauważył, jak okazałe bicepsy zarysowują jej się
pod luźnym podkoszulkiem. Ale z kim zamordowana dziewczyna spędziła te kilka
godzin między wyjściem od Julii Keller a śmiercią? Najwyraźniej nie z Marceliną
Emer, ponieważ ona ma na ten czas alibi. I  dlaczego Marcelina miałaby
zamordować swoją rywalkę dopiero teraz, pół roku po tym, jak rzucił ją chłopak?
Poza tym niezbyt się to zgadza z jej obecnym, chłodnym przyjęciem propozycji od
byłego partnera. Ale może jest po prostu sprytna i  tylko udaje, że Piotr jej nie
interesuje, żeby wprowadzić Bergmana w błąd?
Zamyślony inspektor stukał aluminiową łyżeczką w spodeczek.


– Pytam o to – zaczął powoli – ponieważ w nocy z zeszłego piątku na sobotę
została na Babie zamordowana kobieta ude rzająco podobna do Klary Keller. Tuż
przedtem Klara dostała SMS-y, w  których ktoś groził jej śmiercią. Obecnie
sprawdzamy, czy możliwe jest, że morderca chciał zabić Klarę, lecz się pomylił.
Nie ruszyła nawet brwią, ale w jej spojrzeniu pojawiła się twardość.
– Ja tego nie zrobiłam – powiedziała chłodno.
– Mam nadzieję. – Wstał. – Dziękuję za herbatę.
Kiedy Marcelina szła przed Bergmanem do ciemnego przedpokoju, obejrzała
się.
– Wie pan, dlaczego Piotr rozstał się z Klarą? Zmyśliła sobie, że ma bogatego
ojca, a  Piotr przez pół roku to łykał. Dopiero jej matka wyjawiła mu prawdę.
Opowiedział mi to przez telefon. Był wściekły. Wyobraża pan sobie coś takiego? –
Ściągnęła z  drzwi łańcuch, otworzyła je i  stanęła z  boku, żeby Bergman mógł
przejść. – Może Klara okłamała również pana? Czy nie mogła sama napisać do
siebie tych SMS-ów z innego numeru?
Oczywiście takie rozwiązanie też przyszło Bergmanowi do głowy. Kiedy jechał
na parter zniszczoną windą, postanowił, że nazajutrz znów odwiedzi Julię Keller.
Zapyta ją o całą tę sprawę z Klarą i jej wymysłami. Może ta dziewczyna nie jest
całkiem zdrowa psychicznie i  nie rozpoznaje granicy między rzeczywistością
a fikcją?
Julia powinna udzielić mu kilku cennych informacji. Ale to nie był jedyny
powód, który ciągnął Bergmana na ulicę Krokusową. Mógł sobie sto razy
powtarzać, że ta kobieta jest zamieszana w morderstwo i że powinien zachować do
niej odpowiedni dystans, ale na nic się to nie zdawało.
Chciał się z  nią zobaczyć. Porozmawiać z  nią. Dlaczego nie poznali się
w innych okolicznościach?


ROZDZIAŁ 21

Dziwne, że Julia przez cały dzień nie odbiera telefonu. Bergman dzwonił na numer
komórkowy i domowy, ale bez skutku. Wyobraził sobie, jak dzwonek rozlega się
w  pustym domu, a  koty na fotelach i  w  pudełkach po butach podnoszą głowy
i mrugają w półmroku zaspanymi oczami. Może przy następnej rozmowie z Julią
powinien skierować rozmowę na swojego Diega. Czasem takie pozorne zbliżenie
ze świadkiem i  zdradzenie mu kilku szczegółów z  prywatnego życia pomaga –
rozmówca traci w takich sytuacjach czujność i staje się dużo bardziej otwarty.
W redakcji „Czeskiego atelier" inspektorowi powiedziano, że pani Keller miała
w  zeszłym tygodniu wolne. Dziś na razie się nie pojawiła, ale podobno
w  poniedziałek to nie jest nic niezwykłego, ponieważ redaktorzy mają
nienormowany czas pracy i  obowiązkowo muszą pojawiać się tylko na naradach
odbywających się w  środy o  godzinie dziesiątej. „Królestwo za taką pracę" –
pomyślał Bergman, który tego dnia był na nogach od wpół do szóstej, a o siódmej
już siedział w biurze.
– Czyli nie wie pani, jakie plany ma na dziś Julia Keller? – rutynowo spytał
koleżankę Julii. Przedstawiła mu się jako Linda. Sądząc po głosie, miała około
trzydziestki. Najwyraźniej to, że rozmawia z  wysokim funkcjonariuszem policji,
nie wyprowadziło jej z równowagi. Mówiła uprzejmie, ale chłodno – chyba mniej
więcej tak, jak rozmawia z kiepskim autorem próbującym wcisnąć jej swoje teksty.
– Nie zwierza się mi – odpowiedziała lakonicznie. – Też chciałabym się nią
skontaktować. Wczoraj po południu miałyśmy się spotkać na aukcji Ametystu, ale
Julia się tam nie pojawiła, chociaż w południe umawiałyśmy się przez telefon, że
odda mi tam książkę.
– Dzwoniła pani do niej?


– Tak, dużo razy. Od wczorajszego popołudnia nie odbiera.
Bergman zaczął stukać palcami w  blat biurka. Czy powinien zacząć się
martwić? Czy w morderstwie na Babie Julia odgrywa dużo ważniejszą rolę, niż jej
dotychczas przypisywał? Czy morderca mógł zacząć się bać, że Julia zacznie
mówić? Postanowił ją uciszyć?
– Proszę mi jeszcze raz powiedzieć, gdzie i kiedy miała się pani spotkać z Julią
Keller.
– W  hotelu Palace na aukcji Ametystu. Nie umówiłyśmy się na konkretną
godzinę. Julia powiedziała, żebym przyszła, kiedy mi pasuje, bo ona i tak będzie
tam aż do wieczora. Czekałam na nią trzy godziny, ale nie pojawiła się. Znajomi mi
potwierdzili, że nie widzieli jej tam również wcześniej.
Bergman przysunął sobie notes i  wszystko zapisał. Miał nadzieję, że to
fałszywy alarm i że Julia siedzi w domu z kotem na kolanach i nie odbiera telefonu,
bo po prostu nie ma na to ochoty. A może dopadła ją grypa… Bergman patrzył, jak
długopis ślizga się po papierze, i nagle pomyślał, że już nigdy nie zamieni z Julią
ani słowa. Kończyny zdrętwiały mu ze słabości, w sposób bardzo nieadekwatny do
tego, że myślał o kobiecie, której prawie nie znał.
– Co było przedmiotem tej aukcji?
– Antyki i dzieła sztuki. Naprawdę ciekawe. – Na chwilę zamilkła. – Wie pan,
domy aukcyjne zazwyczaj zostawiają sobie największe perełki na jesienne
licytacje. Wtedy właściciele prześcigają się w pokazaniu jak największej bomby –
dodała, choć Bergman wcale o to nie pytał. Inspektor pomyślał, jakie to dziwne, że
tyle osób nie potrafi odpowiedzieć na konkretne pytanie, nie dodając jednocześnie
informacji, o które nikt nie prosi. To chyba dobrze, bo w przeciwnym razie policja
miałaby dużo więcej pracy.
– Czy myśli pani, że Julii mogło się coś stać?
– Stać? Nie, skąd taki pomysł?
Szybko się rozłączył. Najchętniej natychmiast pojechałby na Krokusową, ale
nie chciał ulegać panice i działać pod wpływem emocji. To nie było w jego stylu.


Najpierw zrobił sobie kawę rozpuszczalną i  podszedł z  filiżanką do okna. To
właśnie tu przychodziły mu do głowy najlepsze pomysły, ale dziś był tak
zmęczony, że potrafił tylko otępiale obserwować rój aut i pieszych. „Powinienem
wziąć urlop" – pomyślał. „Muszę odpocząć". Lecz teraz to nie wchodziło w grę.
Najpierw musi znaleźć mordercę z lasku miejskiego.
Otworzył okno i  sypnął garść płatków owsianych na parapet, po którym od
dłuższej chwili paradowały cztery niecierpliwe gołębie. Karmienie tych pierzastych
stworów zapoczątkował pół roku wcześniej Danesz i  oswoił je na tyle, że
wystarczyło, by ktoś tylko podszedł do okna, a z okolicznych dachów już zaczęły
zlatywać się ptaki. Rolnik ich nienawidziła – przecież przenoszą mnóstwo chorób,
brudzą odchodami parapet i w ogóle są obrzydliwe. Ostatnimi czasy Bergman kilka
razy przyłapał się na myśli, że lubi słuchać dobrodusznego gruchania gołębi.
„Starzeję się" – pomyślał, odkładając woreczek z płatkami na półkę. „Jeszcze kilka
lat temu czysty parapet był dla mnie dużo ważniejszy niż iluzja kontaktu
z przyrodą".
W kieszeni zawibrował mu telefon.
– Szefie, chyba mam numer rejestracyjny tego czerwonego volkswagena, który
w czasie morderstwa stał przy Krokusowej – oznajmiła Rolnik. Odwiedziła dziś po
raz kolejny rodziców Nory Mach. Znaleźli notesik z  nazwiskami i  numerami
telefonicznymi przyjaciół zamordowanej córki. – Po drodze podje chałam na
miejsce zbrodni. Zajęło mi to tylko chwilę – dodała od razu na obronę, jakby
Bergman mógł jej zarzucić, że marnuje czas. – Zostawiłam wóz przy Krokusowej
i  poszłam do lasu. Kiedy wracałam, w  ulicę wjechał czerwony volkswagen. Za
kierownicą siedział młody chłopak, najwyżej dwudziestoletni. Zatrzymał się, nie
wyłączył silnika i zza kierownicy gapił się na jeden z domów, numer dwadzieścia
trzy. Stał tam tak z minutę, a potem wcisnął gaz, przy lesie zawrócił i przemknął
obok mnie. – Na chwilę zamilkła. – Na tylnej szybie miał naklejkę diablicy
z trzema ogonami. Zapisałam numer rejestracyjny.
– Proszę mi go podyktować.
Zrobiła to.


– Myśli pan, że to się do czegoś przyda?
Patrzył, jak gołębie rytmicznie stukają dziobami w metalowy parapet.
– Nie wiem. Ta sprawa jest pełna ślepych ulic, ale i tak musimy je wszystkie
sprawdzić. Czy jest pani jeszcze na Krokusowej?
– Nie, już wracam do biura.
– Chyba się miniemy. Pojadę do Julii Keller. Niech Danesz w  tym czasie
sprawdzi tego volkswagena, a  pani niech obdzwoni wszystkich przyjaciół
zamordowanej, których znajdzie pani w tym notesie. Chociaż… – Nie dokończył
zdania. Najchętniej dodałby: „Chociaż według mnie na nic się to nie zda", ale nie
chciał odbierać Rolnik zapału. Niech jego podwładni pociągną za wszystkie
sznurki. Tymczasem on będzie się trzymać tropu prowadzącego na ulicę
Krokusową.
Od kiedy czas zmienił się z  letniego na zimowy, ściemniało się nieznośnie
wcześnie. Gdy Bergman zaparkował o wpół do szóstej przed domem Julii Keller,
niebo nad dachami było już ciemnoniebieskie. „Na wsi jest to najpiękniejsza część
dnia" – pomyślał inspektor. Godzina między psem a  wilkiem. W  gospodarstwie
w  Kozich Górach zazwyczaj delektował się każdym odcieniem zmroku, ale
w mieście w ogóle go to nie cieszyło.
Wcisnął dzwonek w zniszczonym, ceglastym słupku furtki, a z domu dobiegł
stłumiony brzęk. Drzwi pozostały zamknięte, a  okna ciemne. Bergman wodził
wzrokiem po fasadzie willi, a  gdy spostrzegł ruch firanki na pierwszym piętrze,
trochę przyśpieszyło mu tętno, ale to tylko kot wskoczył na parapet, usiadł na nim
i przyglądał się ulicy okrągłymi, żółtymi oczami.
Bergman zadzwonił jeszcze raz, choć przeczuwał, że robi to na próżno. Może
Julia śpi? Może wyjechała? Albo stoi bez ruchu w  jednym z  tych ciemnych
pomieszczeń, obserwuje go przez szparę między zasłonami i czeka, aż policjantowi
znudzi się gapienie w ciemność…
Ruszył z powrotem do auta, ale w połowie drogi jeszcze raz spojrzał za siebie.
Na parapecie na pierwszym piętrze siedziały już dwa koty i  obserwowały go


poważnie. W tej chwili Bergman zrozumiał, że coś nie gra. Czy Julia nie mówiła
przypadkiem, że nigdy nie wpuszcza zwierząt na pierwsze piętro? „Mam tam
sypialnię i  potrzebuję choć odrobiny prywatności" – jakoś tak to ujęła.
„Przeszkadzałoby mi, gdyby spały ze mną w łóżku".
Dwoma długimi krokami doskoczył do klamki i  nawet go nie zaskoczyło, że
furtka nie jest zamknięta na klucz. Kobiety pokroju Julii ich nie zamykają, uważają
to za stratę czasu i przesadny pedantyzm. Nacisnął też klamkę drzwi wejściowych,
ale one nie ustąpiły. Ruszył do ogrodu po żwirowej ścieżce, która
w  ciemnoniebieskim mroku wyglądała na jeszcze bardziej zapuszczoną niż
w świetle dnia. Na drewnianym stoliku, przy którym niedawno inspektor pił z Julią
kawę, stał porcelanowy wazonik z bukietem wątłych, jesiennych stokrotek. Krzesła
z metalowymi oparciami stały dokładnie w tej samej pozycji, w których Bergman
i Julia zostawili je kilka dni temu. Napadały na nie liście, więc inspektor strzepnął
je z bliższego krzesła i usiadł.
Z drugiej strony domu również wszystkie okna były ciemne i nic się za nimi nie
ruszało. Policjant wytężał wzrok w  gęstnącym mroku i  zastanawiał się, dlaczego
nie może pozbyć się wrażenia, że coś jest nie w  porządku. No dobrze, koty
przedostały się do pokoju na pierwszym piętrze. Wyjaśnienie może być proste:
Julia wyjechała, zapomniawszy zamknąć drzwi. Ale dlaczego nie przyszła wczoraj
na spotkanie z koleżanką? Bergman przejechał palcami po blacie stołu, wilgotnym
od rosy, a  za paznokciem utkwił mu kawałek odłupanego, białego lakieru. Może
jednak mógłby podejść od strony tarasu i zajrzeć do środka?
Wstał, podciągnął nogawki i  niepewnie wszedł na zarośnięty trawnik. Jego
wzrok spoczął na pięciu lub sześciu miskach, ułożonych w rządku pod krzakiem
dzikiej róży. Były pełne wody deszczowej i nawianych liści brzozy, a jedna leżała
nawet do góry dnem. Ostatnio padało wczoraj, więc jest jasne, dziś kotów nikt nie
karmił. To nie pasowało do Julii. Bergman był pewien, że jeśli by wyjechała, na
pewno najpierw zapewniłaby swoim zwierzętom doskonałą opiekę. Pokiwał głową
i znów ruszył w stronę domu, tym razem dużo szybszym i bardziej zdecydowanym
krokiem.


Nawet w mroku widział, że nie jest pierwszym nieproszonym gościem, który
zakradał się tędy do domu Julii.
Okno tarasowe było wyłamane, a  z  jego ramy w  kilku miejscach sterczały
trzaski.
Kiedy leżała tu teraz z  rozbitą głową, nagle nie rozumiał, dlaczego za życia
wydawała mu się tak pociągająca. Śmierć zmieniła jej twarz, stłumiła całe piękno
i podkreśliła nieproporcjonalne, niemal brzydkie rysy. Mimo to na widok martwej
Julii ogarnęło Bergmana poczucie wielkiej straty – tym dziwniejsze, że patrzył na
całkiem obcą kobietę, a jedynym, co stracił, była szansa poznania jej bliżej.
Uklęknął i dotknął jej – była sztywna i zimna. Obejrzał z bliska straszną ranę na
skroni i  kałużę zaschniętej krwi na parkiecie. „Uderzenie tępym przedmiotem" –
pomyślał. Ilomaż podobnymi morderstwami już się zajmował…
Wstał i  rozejrzał się po pokoju. Splądrowane szuflady i  szafy sugerowały
morderstwo na tle rabunkowym, ale Bergman wiedział, że motyw może być dużo
bardziej skomplikowany. Możliwe, że mordercy zależało przede wszystkim na
śmierci Julii, a pootwierane szuflady miały służyć tylko odwróceniu uwagi policji.
A  może chciał ukraść coś konkretnego – czy to znalazł? Bergman wyciągnął
z  kieszeni telefon komórkowy i  poprosił Danesza, żeby przysłał na ulicę
Krokusową specjalistów. Potem szybko włączył światło. Dopóki jest sam, rozejrzy
się porządnie po domu.
Gdyby nie smród śmierci i  nieruchome ciało na podłodze, pokój zalany
miękkim, żółtym światłem wyglądałby przytulnie. Noc i  migające cienie gałęzi
zostały za oknami. W  szybach krzywo odbijały się meble i  reszta wyposażenia.
Światło odcięło Bergmana od zewnętrznego świata i stworzyło iluzję zamkniętego,
bezpiecznego gniazda.
Tyle tylko, że to gniazdo nie należało do niego i można by o nim powiedzieć
wszystko oprócz tego, że jest bezpieczne.
Inspektor potrząsnął głową, odganiając myśli, na które z  pewnością nie było
teraz czasu. Kątem oka ujrzał blask, pochylił się i  znalazł na podłodze szklany


odłamek, prawdopodobnie z  rozbitego kieliszka. Obok leżał kolejny, a  do mebli
kuchennych doturlała się większa część kieliszka na wino wraz z kawałkiem nóżki.
Na dnie została zaschnięta resztka czerwonego płynu. Bergman niczego nie dotykał
– zebranie dowodów, włożenie ich do plastikowych woreczków i  odesłanie do
laboratorium zostawi technikom. Ruszył w głąb pokoju i powoli wodził wzrokiem
po ścianach i meblach. Wszystko wyglądało tak jak podczas jego pierwszej wizyty.
Czy może nie? Przyjrzał się ścianie na przeciw kompletu wypoczynkowego. Czy
poprzednio nie wisiał na niej obraz Josefa Jíry? Tak, na pewno, inspektor dokładnie
pamiętał motywy i  barwy: ciemny karmin, czerń i  biel. Teraz na miejscu tego
dużego płótna widniał nieco mniejszy olejny wizerunek Madonny z Dzieciątkiem,
zbyt podniosły i  stary do tego wnętrza. Bergman podszedł do dzieła i  zdjął je
z haka. Na poszarzałym tynku pozostał po nim jasny kwadrat tej samej wielkości.
Zatem na tej ścianie wisiała właśnie Madonna, a nie Jíra. Dlaczego Julia ściągnęła
ją przed pierwszą wizytą Bergmana?
Zamyślony odwiesił obraz na miejsce. Zrozumiał, że nie ma do czynienia
z tuzinkowym malowidłem z XIX wieku, pochodzącym z jakieś zapadłej kapliczki.
Ten obraz olejny namalowany na drewnianych deskach ma z pewnością olbrzymią
wartość. Jak Julia go zdobyła? To kolejne pytanie, na które nie znał odpowiedzi…
W tej sprawie było ich aż zanadto. I Bóg wie, czy wszystkie nie są ze sobą jakoś
powiązane.
Przeszukał cały parter na wypadek, gdyby w  domu znajdowało się narzędzie
zbrodni, ale nie znalazł niczego. Dla formalności wszedł po schodach na pierwsze
piętro, gdzie przywitał go tłumiony szmer, ale spowodowały go tylko koty
uciekające przed intruzem pod meble i za ciężkie zasłony.
Bergman powoli wracał na parter, a niektóre schody jęczały pod jego stopami.
„Julia ma piękny dom" – pomyślał. „Miała piękny dom". Teraz odziedziczą go jej
dzieci: ta niesympatyczna Klara i jej brat Michał. A koty? Kto się nimi zaopiekuje?
Bergman wzruszył ramionami. To nie jego zmartwienie, zwierzętami musi zająć się
ktoś inny.


Wilgotny północno-wschodni wiatr uderzał w  tylną ścianę domu, przenikał
przez szpary i  stukał wyłamanym oknem. Bergman przykucnął w  przeciągu
i  przyjrzał się z  bliska odciskom zabłoconego obuwia na parterze. Były to ślady
dużych, sportowych butów, bez wątpienia męskich. Inspektora zastanawiało,
dlaczego nie prowadzą do okna, przez które intruz dostał się do środka. Zaczynały
się w  połowie pomieszczenia, jakby ten, kto je zostawił, spadł do domu Julii
z nieba.
Zbadanie otwartych szuflad w  pokoju Bergman zostawił sobie na koniec.
Mogły zawierać wskazówki dotyczące motywu lub nawet sam motyw, ale prawdę
mówiąc, policjant niezbyt w to wierzył. Jeśli skrywały coś, przez co Julia musiała
umrzeć, morderca z pewnością to zabrał.
Pierwsza szuflada najwyraźniej służyła jako apteczka. Wypełniały ją pudełka,
buteleczki i tuby pełne, na wpół opróżnione lub puste, zazwyczaj przeterminowane.
Intruz niektóre wyrzucił na podłogę. Pomimo iż Bergman starał się stąpać bardzo
ostrożnie, pod podeszwami co chwilę pękały mu tabletki węgla leczniczego.
W  tekturowym pudełku w  drugiej szufladzie znajdowały się tylko zdjęcia – na
górze kolorowe, niedawne, pod nimi starsze, czarno-białe, a  na dole pożółkłe
z czasu między wojnami i z II wojny światowej. Niektóre były drobne jak znaczki
pocztowe z białymi, ząbkowatymi brzegami. Na wielu z nich zostali z pewnością
uwiecznieni rodzice Julii i  ona sama jako niemowlę, dziecko, dziewczyna.
Rozpoznał ją dopiero w  młodej kobiecie z  oczami pomalowanymi na czarno,
natapirowanymi włosami i  okularami w  stylu Jacqueline Kennedy. „Dziwne, że
całe jej życie, schowane w  tekturowym pudełku, zmierzało do takiej śmierci" –
obejrzał się na nieruchome ciało. Do tak obrzydliwego końca.
Z zamka trzeciej szuflady zwisał klucz. Wewnątrz znajdował się niski stosik
przeźroczystych plastikowych teczek, możliwe, że wcześniej ładnie ułożony, ale
teraz rozrzucony, jakby ktoś gorączkowo w  nim grzebał. Intruz wysypał ich
zawartość, więc z  szuflady wystawała sterta pogniecionych kartek. Jedna z  nich
była złożona we czworo, a na lewą stronę prześwitywała czarna ramka. Klepsydra.


Bergman ją rozłożył – dotyczyła Francuza, który zmarł dość młodo w miejscu
o  poetyckiej nazwie Belle-Île. Zapewne jakiś przyjaciel Julii z  młodości. Może
korespondowała z  nim na uniwersytecie? Nic ciekawego. Z  rosnącą niechęcią
przeglądał teczki z  urywkami zapłaconych przekazów za gaz i  prąd, książeczką
szczepień kotów i  wyciągami z  rachunku bankowego (Julia dostawała na konto
tylko regularną pensję z  „Czeskiego atelier"). Z  otępienia wyrwała go dopiero
nieprzeźroczysta teczka oznaczona białą, samoprzylepną naklejką z  napisem
„Ubezpieczenie na życie". Uniósł brwi i  otworzył ją. Rozwiedzione kobiety ze
średnimi zarobkami i dorosłymi dziećmi zazwyczaj nie wykupują takich polis, więc
dlaczego Julia postąpiła inaczej? Jeszcze bardziej zaskoczyła go wysokość
ubezpieczenia: milion koron. Skąd ta kobieta brała na to pieniądze? Jeszcze raz
sprawdził wyciągi z  konta, ale żadne ubezpieczenie nie było z  niego płacone.
Zatem Julia płaciła w  gotówce. Czy miała jakieś inne dochody? Oszczędności?
Jedno jest pewne: na śmierci Julii bardzo skorzystają jej dzieci. Każde z  nich
dostanie pół miliona, a do tego ten dom.
„Klara pilnie potrzebuje pieniędzy, przecież ma długi" – przemknęło
Bergmanowi przez głowę, ale szybko odgonił tę myśl. Nie może wyciągać
pochopnych wniosków i skupiać się na tym, co wydaje się najoczywistsze. Prawda
bywa zazwyczaj dużo bardziej skomplikowana, niespodziewana, dobrze ukryta…
Na dole, na dnie szuflady znalazł zwykły szkolny zeszyt. Jego strony zostały
zapisane pośpiesznym, szpiczastym pismem, pod którego niekobiecym naciskiem
aż zmarszczył się papier. Dziennik Julii? Bergman podszedł tyłem do fotela, usiadł
na miękkich poduszkach i  otworzył pierwszą stronę. Wyspa Belle-Île, Bretania,
Francja – przeczytał, a  żołądek skurczył się mu w  niejasnym przeczuciu. Było
niemal pewne, że klepsydra tego Francuza łączy się jakoś z zapiskami. Zaczynało
się robić ciekawie. Bergman przysunął się do lampy.
Była to historia kobiety, która w latach siedemdziesiątych pojechała do Francji
i  zakochała się tam w  mężu koleżanki. Została spisana w  trzeciej osobie. Julia
powiedziała, Julia zrobiła – nie ja powiedziałam, ja zrobiłam. Może to w ogóle nie
jest dziennik, tylko opowiadanie, które nie ma z rzeczywistością nic wspólnego.


Lecz jeśli wszystko zostałoby zmyślone, na górze stosiku nie leżałaby
klepsydra.
– Piwnica jest zamknięta – zawołała kapitan Rolnik z  kamiennych schodów
prowadzących z przedpokoju w dół, w wilgotną ciemność. Włącznik na niedbale
otynkowanej ścianie nie działał, więc musiała świecić sobie latarką. – Klucza nie
znalazłam. Czy chce pan zajrzeć do środka? Jeśli tak, chyba będziemy musieli
wyważyć drzwi. – Obróciła się i  skierowała stożek światła wprost w  oczy
Bergmana. – Przepraszam.
– To je wyważcie – powiedział lakonicznie i  pokazał jej plecy. „Ma dziś
wyjątkowo kiepski humor" – pomyślała Sylwia Rolnik. Mogłaby przysiąc, że kiedy
pół godziny temu nad ciałem pochylał się patolog, Bergmanowi zrobiło się
niedobrze. Był blady jak ściana, o  ile takiego porównania można użyć w  domu,
w  którym nie malowano od przynajmniej dziesięciu lat, a  ściany miały odcień
gołębich piór.
– Tak jest – odpowiedziała Rolnik bardziej do siebie niż do Bergmana i poszła
szukać kogoś, kto potrafiłby poradzić sobie z drzwiami zamiast niej.
Ciało zostało wyniesione na noszach do auta, a na podłodze pozostały po nim
tylko namalowane kredą kontury. Fotograf układał swój sprzęt w  dużej torbie.
Z  bocznej kieszeni wyciągnął bagietkę, rozerwał celofanowe opakowanie i  ze
smakiem wgryzł się w  pieczywo. Sylwii to zachowanie wydało się ohydne.
Pomimo iż pracowała w wydziale zabójstw od kilku lat i nic nie powinno robić na
niej wrażenia, po miejscu zbrodni zawsze poruszała się cicho i ostrożnie. Odrobina
szacunku była najmniejszym poświęceniem, jakie mogła ponieść wobec ofiar.
Technicy właśnie ściągali odciski palców z  wyłamanego okna tarasowego,
a Danesz stał przy nich z rękami na biodrach jak dozorujący nauczyciel.
– Szef kazał mi wyważyć drzwi do piwnicy – oświadczyła mu Rolnik.
– Boże, a po co? Czego się tam spodziewa? Kolejnego trupa?
– Albo zabarykadowanego mordercy – dorzuciła.
Technicy zaśmiali się chórem.


– Szklarni z marihuaną – zaproponował jeden z nich.
– Uchodźcy z Albanii – przyszło do głowy drugiemu.
– Zrobisz to? – Sylwia wbiła w  kolegę niezapominajkowe oczy i  niewinnie
zamrugała długimi rzęsami. – Mam na myśli te drzwi. Naprawdę nie jestem jedną
z  tych kobiet, które czują się dyskryminowane, kiedy facet naprawi im cieknący
kran. Doceniam, kiedy mężczyzna pomaga mi włożyć płaszcz i wykonuje za mnie
brudną robotę.
Adam skinął głową.
– Nie ma sprawy. Później.
Zrobiło się jej przykro, że nawet na nią nie spojrzał. Naprawdę nie miała już
pomysłów, jak przyciągnąć jego uwagę. Jeśli posiadała dobre informacje, to Adam
Danesz nie chodzi z żadną dziewczyną. I to od dawna. Zatem w czym problem?
Wolała wrócić do szefa.
Bergman grzebał w  kanciastej torebce z  czarnej, błyszczącej skóry, którą
znaleziono pod ciałem Julii. Wyciągnął na blat stołu elegancką szminkę
i błyszczący puder, obie rzeczy już na pierwszy rzut oka drogie i porządne. Potem
wyłowił opakowanie chusteczek higienicznych, telefon komórkowy i  mały
skórzany portfel. Ostrożnie go otworzył, a  między palcami zaszeleściły mu
banknoty.
– Dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt. – Spojrzał na Rolnik, ale nie patrzył na nią,
tylko raczej przez nią. – Zatem mamy drugą ofiarę, której morderca nie zabrał
pieniędzy.
– Splądrował szuflady – przypomniała mu ostrożnie Sylwia. To było
morderstwo na tle rabunkowym. Ta kobieta prawdopodobnie go przyłapała, więc
czymś ją uderzył. Częsty scenariusz.
Skupił na niej wzrok.
– Czy pani przy tym była, że jest pani taka pewna?
Naprawdę miał dziś bardzo kiepski humor.


Po chwili znów zanurzył dłoń w satynowych kieszeniach torebki, a rysy jego
twarzy rozluźniły się, jakby na chwilę ustąpił skurcz. Wyciągnął jeden duży klucz
na metalowym krążku.
– Proszę spróbować ten. – Podał klucz Sylwii. Wargi nawet mu nie drgnęły, ale
przelotnie uśmiechnął się do niej oczami.
Klucz gładko obrócił się w  zamku, a  Sylwia się odsunęła, żeby Bergman mógł
wejść jako pierwszy. Piwnica była stara i śmierdziała kurzem, jabłkami, stęchlizną
i czymś jeszcze, co Bergman dobrze znał, ale teraz nie potrafił tego nazwać. Obok
drzwi namacał włącznik, a  pomieszczenie wypełniło żółte światło nieosłoniętej
kloszem żarówki. Bergman westchnął zrezygnowany. Nie było tu nic ciekawego,
tylko stare meble przykryte folią i  kawałkami wydeptanego dywanu. Na
drewnianych półkach stały słoiki z morelami, ułożone w doskonałych formacjach
niczym żołnierze na apelu, z  etykietami starannie umieszczonymi z  przodu.
Bergman starł palcem z jednego słoika warstwę kurzu i pajęczyn, żeby przeczytać
datę. Ktoś zagotował te przetwory sześć lat temu i dziś zapewne wszystkie były już
zepsute.
W najciemniejszym kącie piwnicy zobaczył trzy klatki, ułożone na sobie od
największej do najmniejszej. Ta na górze wyglądała na nową, a  jej cienkie,
metalowe pręty srebrzyły się w  świetle żarówki. Bergman przejechał po nich
palcem wskazującym. Nie były ani trochę zakurzone. Zatem ta rzecz leży
w piwnicy od niedawna…
– Do czego, na Boga, jej takie klatki?
– Na szczury?
Obejrzał się zaskoczony. Nie uświadomił sobie, że myśli na głos. Rolnik
unosiła właśnie z obrzydzeniem róg starego dywanu, pod którym widniały jakieś
deski – pewnie stare półki lub drzwi szafy. Dlaczego ludzie składują tyle
przedmiotów, których prawdopodobnie już nigdy nie wykorzystają? Zniechęcony
Bergman cmoknął.
– Ma pani rację. Pewnie na szczury.


Szybko podszedł do drzwi, zgasił światło i jeszcze raz spojrzał za siebie. Czego
się spodziewał? Że zamknięta piwnica udzieli mu odpowiedzi na wszystkie
pytania? Powinien wrócić na ziemię i  przestać wierzyć w  nieomylność swojej
intuicji. Z grymasem zatrzasnął za sobą drzwi.
– Zanim skończycie, sprawdźcie, proszę, czy drzwiczki dla kotów są otwarte –
krzyknął do Rolnik. – Nie chciałbym, żeby pozdychały z głodu.
Kiedy około północy nareszcie dotarł do domu, włączył lampę do czytania
i  otworzył zapiski Julii. Nawet się nie zdziwił, że opowieść natychmiast go
pochłonęła – przecież stworzyła ją kobieta, która żyła z pisania. Fragment napisany
jasnoniebieskim długopisem kończył się słowami A potem stało się coś strasznego.
Kolejną stronę pokrywał ciemniejszy atrament, a przede wszystkim inne pismo –
mniejsze, porządniejsze, już nie tak ostre. Najwyraźniej Julia zrobiła w  pisaniu
przerwę, nabrała sił i wróciła do swej opowieści w całkiem innym, spokojniejszym
nastroju. Jakby uleciała z niej ta przepełniona złością energia, z którą na początku
niemal ryła w papierze, przerywając go w kilku miejscach.
Przez ramię Jacquesa ujrzała, jak dziewczynka wstaje od krzaka janowca
i  z  garściami pełnymi żółtych kwiatów podbiega do urwiska. „Powinnam ją
zawołać, zatrzymać" – przemknęło kobiecie przez głowę, ale nie zrobiła nic, nawet
się nie ruszyła, tylko czekała, aż przylgną do niej wargi Jacquesa. Ta chwila była
zbyt wyjątkowa, zbyt wyczekiwana, by Julia zepsuła ją z powodu głupiej dziecięcej
zabawy. Dominique na pewno będzie ostrożna, nie podejdzie do przepaści,
zatrzyma się, nie trzeba się o nią bać…
Julia zamknęła oczy.
Potem był już tylko krzyk, wołanie, płacz, poszukiwania, złość, wyrzuty
sumienia, obwinianie się i  radiowóz na sygnale. O  ziemię zaczęły rozbijać się
ciężkie krople deszczu, a promy naprawdę nie wypłynęły tego dnia w morze.
Ciało Dominique nurkowie wyłowili z wody trzy dni później.


Bergman do późna w nocy siedział przed kominkiem z kotem Diego na kolanach
i  otwierał jedno piwo za drugim. Pierwszą butelkę wypił powoli, delektując się
doskonałym smakiem na języku. Drugą, trzecią i  czwartą wlał w  siebie tylko
z powodu alkoholu. Potem wyszedł w ciemność bez świateł miasta i z mnóstwem
gwiazd. Głęboko wciągnął ostre powietrze z  nutą zapachów z  chlewu. Po raz
pierwszy od wielu lat żałował, że żyje sam.
Chciałby mówić, mówić, mówić.
Aż do rana.


ROZDZIAŁ 22

Kiedy siedziała teraz w fotelu z aksamitną narzutą naprzeciw Ludwika, wydawało
się jej niemożliwe, że jeszcze przedwczoraj zastanawiała się nad rozwodem. Czy to
naprawdę ona popijała w  piątek śliwowicę na imprezie ogrodowej u  całkowicie
obcych ludzi? Nie rozumiała, skąd wzięła w  sobie odwagę, by wyłączyć dźwięk
w telefonie i spokojnie bawić się przez cały wieczór ze świadomością, że w domu
Ludwik szaleje ze strachu i zazdrości. Kiedy na nocnej ulicy pożegnała się z Julią,
udała się prosto do rodziców. W  nocnym autobusie z  podłogą zalaną winem
wcisnęła się w kąt, obserwowała drzemiących bezdomnych i upajała się poczuciem
wolności, które dla kobiety w  jej wieku powinno być czymś całkowicie
oczywistym. Co jakiś czas sprawdzała ekran telefonu, ale Ludwik już przestał
dzwonić. Ostatnie nieodebrane połączenie miała sprzed ponad godziny.
W  autobusie było chłodno, a  przeciąg z  uchylonych okien ganiał po podłodze
zmięte opakowanie po herbatnikach. Zuzanna oparła się czołem o szybę i patrzyła
na krzaki, niszczejące płoty magazynów i  brudne ściany peryferyjnych domków,
niemal przyklejonych do jezdni. Nocna linia krążyła po przedmieściach, których
Zuzanna nie widziała nigdy wcześniej, dzięki czemu wyprawa wydawała się jej
jeszcze bardziej ekscytująca. Teraz tylko od niej zależy, czy dojedzie do rodziców,
czy może wysiądzie już na najbliższym przystanku, wejdzie do pierwszego
napotkanego baru i zostanie tam aż do zamknięcia. Wspaniale! Czuła się podobnie
jak w wieku szesnastu lat, kiedy rodzice po raz pierwszy zostawili ją w domu samą,
a ona poszła na imprezę ze świadomością, że tej nocy w ogóle nie musi wracać,
jeśli nie będzie tego chcieć. Ostatecznie nie nocowała u przyjaciół ani nie zrobiła
niczego, co normalnie było zabronione. Wystarczyła jej tylko świadomość, że może
to zrobić.


Tym razem również nie wykorzystała swej wolności. Nie weszła do żadnego
baru. Nie wyruszyła na wyprawę do nieznanych zakątków miasta. Po prostu
wysiadła na odpowiednim przystanku i  ruszyła w  stronę bloku, w  którym
mieszkają jej rodzice. Czuła się spokojna i  po raz pierwszy od dawna niemal
szczęśliwa. Ale potem wcisnęła dzwonek, ojciec i  matka przyszli jej otworzyć –
oboje już w  piżamie, zaskoczeni – i  nagle cały ten bunt wydał się jej dziecinny
i  bezsensowny. Matka pościeliła jej w  pokoju dziennym wersalkę śmierdzącą
detergentami, a kiedy Zuzanna obudziła się w środku nocy, czuła się jak w drogerii.
Leżała z otwartymi oczami i myślała o tym, czy naprawdę chce odejść od Ludwika.
Co zrobi ze swoim życiem, gdy zostanie sama? „Wolność jest fajna" – pomyślała
nad ranem – „ale nie zajdę od niej w ciążę". Po wytrzeźwieniu uznała, że łatwiej
będzie namówić Ludwika na ponowne ojcostwo niż znaleźć w wieku czterdziestu
lat innego mężczyznę do założenia rodziny. A  dziecko zajmowało teraz w  jej
hierarchii wartości pierwsze miejsce. Rozmyślała o  tym przez całą sobotę
i niedzielę, ale wciąż dochodziła do tych samych wniosków. Nieznaczną rolę w jej
decyzji odegrał również fakt, że od piątkowego wieczoru Ludwik nie odezwał się
ani razu i nie próbował skontaktować się z teściami. To było do niego niepodobne.
Dlaczego jej nie szuka? Czy nie interesuje go, gdzie zniknęła? Czy żyje? Zuzanna
uświadomiła sobie, że trochę się o niego martwi.
W końcu wróciła.
Oczywiście najpierw zadzwoniła. Chciała, żeby ta pierwsza, najgwałtowniejsza
kłótnia odbyła się przez telefon. Tyle że Ludwik nie krzyczał. Jeszcze dużo bardziej
Zuzannę zaskoczyło to, że nie spytał, gdzie była.
– Dobrze się bawiłaś? – zagadnął tylko, jakby wiedział, co robiła w piątkowy
wieczór. Czyżby ją śledził? Natychmiast odrzuciła tę myśl, oczywiście, że nie,
przecież na pewno by go zauważyła. Ściskała w dłoni słuchawkę prehistorycznego
aparatu z  okrągłym cyferblatem i  po raz ostatni zastanawiała się, czy ma
powiedzieć „odchodzę", czy może raczej „za godzinę będę w domu".
– Przyjadę – oświadczyła w końcu. – Ojciec mnie podrzuci.


Chociaż stało się to wczoraj wieczorem, Zuzanna miała wrażenie, że od tej
chwili dzieli ją wieczność. Do mieszkania wchodziła ze świadomością, że powrót
może boleć, ale przecież ona już przywykła do ciosów. Lecz Ludwik jej nie
uderzył. Właściwie w ogóle jej nie dotknął, ani w dobrym, ani w złym znaczeniu.
Trzymał się z  dala i  obserwował ją z  ukosa, jakby była niebezpiecznym
zwierzęciem, które wskutek jakiegoś niedopatrzenia wtargnęło mu do mieszkania.
– Zdradziłaś mnie?
– Nie – odparła spokojnie. – Nigdy cię nie zdradziłam.
Przez resztę dnia Ludwik gapił się w telewizor. A Zuzanna, choć wierzyła, że
o  problemach lepiej rozmawiać niż znacząco milczeć, nie odważyła się poruszyć
żadnego drażliwego tematu.
Teraz siedziała w  fotelu naprzeciwko Ludwika ze złączonymi kolanami
i  łokciami przyciśniętymi do tułowia. Starała się wyglądać na jak najmniejszą,
skruszoną, łagodną. Z  porcelanowych filiżanek pili herbatę, którą Zuzanna
zaparzyła w  dużym dzbanku, i  rozmawiali o  pogodzie oraz programie
telewizyjnym, jakby w miniony weekend nie zaszło między nimi nic, co należałoby
jakoś wyjaśnić.
– Jutro mam czarny dzień – oświadczył nagle Ludwik i dolał sobie herbaty. –
Powinnaś na siebie uważać. – Uniósł ku niej wzrok. – No nie patrz tak na mnie. Po
prostu się o ciebie boję.
Po raz pierwszy w życiu wydał się jej śmieszny. Odwzajemniła jego spojrzenie,
a ku jej zaskoczeniu to on odwrócił wzrok jako pierwszy.
– Ty naprawdę wierzysz w te przepowiednie? – spytała i samą ją zaskoczyło, że
naprawdę zdobyła się na ten choćby słowny bunt. Wprawdzie próba rozstania
skończyła się fiaskiem, ale chyba i  tak na coś się przydała. Dzięki niej Zuzanna
nabrała odwagi.
– Tak, wierzę. – Ludwik się zawahał. – Choć muszę przyznać, że ostatnio
rzadko się sprawdzają. Na przykład w zeszły piątek…


Zuzanna gwałtownie nabrała powietrza. Teraz! Musi wykorzystać okazję
i wyjaśnić mu, dlaczego w piątek odeszła i co skłoniło ją do powrotu.
– W ten piątek… Powiem ci, gdzie byłam.
– Nie będziemy o tym rozmawiać.
– Ale ja chcę. Muszę ci to powiedzieć! Chciałam cię zostawić, tak było! Nigdy
nie przyszło ci do głowy, że jestem z tobą nieszczęśliwa, że się z tobą męczę? Nie
interesuje cię, dlaczego wróciłam?
– Milcz!
Odkąd wróciła, zaskakiwał ją spokojem i rozwagą, ale teraz stało się jasne, że
tylko udawał. „Jeśli z nim zostanę, zawsze będę musiała się podporządkowywać" –
uświadomiła sobie Zuzanna. Ale to nie szkodzi. Nawet gdyby kontrolował ją przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę, nigdy całkowicie jej nie opanuje, bo nie ma
wglądu w jej myśli. Żona może siedzieć obok niego i myśleć, o czym się jej żywnie
spodoba, na przykład o  procesie rozwodowym… To jest malutki odłamek
wolności, ale za to nietykalny. Uśmiechnęła się.
– Skoro nie chcesz wiedzieć, gdzie byłam i  dlaczego odeszłam, to się nie
dowiesz – odparła cicho. – Ale powiem ci chociaż…
– Milcz!
– …dlaczego wróciłam. Chcę mieć z tobą…
– Mówię ci, milcz!
– …dzieci. Przynajmniej jedno dziecko. – Uparcie patrzyła mu w  oczy. –
Dlatego wróciłam, Ludwiku. Powiedzmy, że to jest taki mój warunek.
Starał się zachować spokój, ale zaskoczyła go, nie potrafił tego ukryć.
Bezgłośnie poruszał wargami i skakał wzrokiem z miejsca na miejsce.
– Nic mi na to nie odpowiesz? – spytała. Po raz pierwszy spojrzała na niego
z dystansem i zobaczyła niepewnego, żałosnego, starzejącego się mężczyznę, który
bardziej potrzebuje jej niż ona jego. W  trakcie dotychczasowych czterech lat
małżeństwa nigdy nie czuła nad nim takiej przewagi. Może Julia miała rację:


mężczyzna dojdzie w związku tak daleko, jak pozwoli mu na to kobieta. Szkoda, że
nie zrozumiała tego wcześniej.
– To przez tę szmatę Julię – oświadczył Ludwik. Czyżby czytał jej w myślach?
– Steruje tobą, żebyś mnie zniszczyła. Dopóki nie zaczęłaś się z  nią spotykać,
zachowywałaś się jak porządna żona, okazywałaś mi szacunek i  wdzięczność,
wiedziałaś, gdzie jest twoje miejsce. Co jeszcze ci nagadała?
Zuzanna przez chwilę zastanawiała się nad tymi słowami. Co może ujawnić,
a co powinna zachować dla siebie?
– To jest moja decyzja i  traktuję ją poważnie. Jutro przestaję brać tabletki,
Ludwiku – powiedziała potem.
Telefon zadzwonił pół godziny później. Zuzanna i  Ludwik siedzieli po
przeciwległych stronach pokoju, pochylali się nad książkami i udawali, że czytają,
nie obracając nawet stron.
– Keller – powiedział do słuchawki Ludwik swym najbardziej metalicznym
tonem. – Tak, były mąż Julii Keller. Zgadza się. Co? Nie żyje? Zamordowana? –
Nastąpiła długa przerwa. – Kiedy to się stało? – Kolejna pauza. – Oczywiście,
może pan z  nią porozmawiać, tylko nie wiem, co mogłaby… Dobrze, proszę
przyjść, kiedy panu pasuje. Pracuję na trzy czwarte etatu i  codziennie najpóźniej
o trzeciej jestem w domu. Tylko proszę najpierw zadzwonić.
Zuzanna wbiła w męża źrenice rozszerzone z przerażenia.
Ludwik powoli odłożył słuchawkę na widełki i zamyślony przez kilka sekund
jeździł po niej palcami.
– Ktoś zamordował Julię – powiedział cicho. – Właściwie nawet mnie to nie
dziwi. Nie rozumiem tylko, dlaczego policja chce rozmawiać ze mną.
Zanim Zuzanna zdążyła zareagować, szybko wyszedł z  pokoju i  zamknął się
w łazience.
Weronika przeszła przez płot do ogrodu Julii w  tym samym miejscu, w  którym
tydzień temu przechodziła z Dawidem. Nad ranem mocno padało, ziemia nasiąkła


wodą, a  zaspy z  liści pluskały pod nogami. Było wcześnie, przed chwilą się
rozwidniło, a koc z chmur przepuszczał tylko słabe, srebrzyste światło. Weronika
weszła na ścieżkę w wysokiej trawie. Po kilku krokach miała dżinsy przemoczone
aż do kolan, ale nie zatrzymała się. Nie ma wyjścia, inną drogą nie dotrze do celu.
W nocy nie mogła spać, więc planowała tę wyprawę. W ciemności, pod kołdrą
i  w  azylu własnego pokoju wszystko wydawało się jej niezmiernie łatwe, ale
rzeczywistość okazała się inna. Weronika najchętniej odwróciłaby się i uciekła. Jej
ciało zrobiło się dziwnie ciężkie, a kolana tak słabe, że każdy krok traktowała jak
sukces. Było to uczucie podobne do tego, jakie towarzyszyło jej w  drodze do
dentysty, tylko dużo silniejsze, zwielokrotnione. Chyba jednak nie powinna była tu
przychodzić. Niepotrzebnie nadstawia karku. Ale skoro dotarła już tak daleko,
naprawdę byłaby tchórzem, gdyby nie zrealizowała planu do końca.
Decyzję podjęła wczoraj wieczorem, gdy zobaczyła, jak z domu Julii wynoszą
ciało przykryte czarną płachtą. Czyli Dawid nie kłamał. Julia Keller nie żyje.
Weronikę to zaszokowało, choć od dawna wiedziała, co się stało. Tyle że słyszeć to
coś zupełnie innego niż widzieć. Dopóki nie miała przed oczami dowodu, mogła
sobie wyobrażać, że Julia żyje, chodzi po domu, pieści się w  swoim pokoju
z kotami. Teraz na dźwięk imienia sąsiadki Weronice stanęła przed oczami tylko
płachta z grubej, czarnej folii, powiewająca na wietrze.
Łzy jakoś się jej zacięły. Czuła je wewnątrz, szukały ujścia, ale go nie
znajdowały. Próbowała płakać na sucho, ale to nie było to samo, a  ulga nie
nadchodziła. A potem przyszło jej do głowy coś, co mogłoby jej pomóc. Zrobi to,
bo musi, w pewnym sensie jest to jej obowiązek. Może dobrym uczynkiem odkupi
część swej winy, wymaże ją jak nieudane słowo wpisane do zeszytu.
Zatrzymała się przy mokrym od deszczu stole ogrodowym, pokrytym warstwą
butwiejących liści. Stąd było dobrze widać dom Julii, otoczony przerośniętymi
krzakami i  drzewami niczym zamek Śpiącej Królewny. Czy powinna podejść
bliżej? Czy to nie jest zbyt ryzykowne? A jeśli jest tam ktoś z policji? Niepewnie
cofnęła się na ścieżkę w wysokiej trawie.


Kiedy jej wzrok padł na plastikowe miski dla kotów, pełne deszczu, rozrzucone
bezładnie pod krzakiem dzikiej róży, ogarnęła ją ulga. Nie musi wchodzić do
domu. Wypełni swą misję tu, w ogrodzie. Miała tylko nadzieję, że nikt nie zamknął
kotom tych zabawnych malutkich drzwiczek, przez które mogą wchodzić
i wychodzić z wilii. Plecak wpijał się jej już boleśnie w ramiona, więc zrzuciła go
na mokrą trawę i zaczęła wyciągać konserwy z karmą dla kotów. Kupiła ich dużo,
a gdy płaciła za nie swoimi pieniędzmi na szkolne obiady, opadła z niej część winy,
ciężka jak wiosenna lawina. Aż zahuczało, gdy zderzyła się z podłogą w markecie.
A Weronika znów mogła wziąć głęboki oddech.
Teraz kucnęła pod dziką różą, ustawiła pod nią konserwy i  zakryła je kępą
wysokiej trawy. Tu będą bezpieczne. Wylała wodę z plastikowych misek, wyrzuciła
z  nich liście i  napełniła je zawartością trzech puszek. Na dziś to powinno
wystarczyć. Jutro znów tu przyjdzie.
Trochę ją dziwiło, że nie widzi żadnego kota. Czy zwabi je zapach jedzenia?
Zapięła plecak, zarzuciła go sobie na plecy, wstała i  spróbowała przywołać
zwierzęta tak, jak co rano i co wieczór robiła to Julia:
– Kici kici!
W gąszczu nic się nie ruszyło, tylko przerzedzone liście jabłoni zaszeleściły na
wietrze.
Spróbowała głośniej.
– Kici kici!
Na żwirowej ścieżce rozległy się kroki! Weronikę ten dźwięk tak przeraził, że
głośno krzyknęła.
– Co pani tu robi? Halo! – Od domu Julii zbliżała się do niej krótko ostrzyżona
blondynka w  czarnym płaszczu. Weronika najchętniej by uciekła, ale nogi
odmówiły jej posłuszeństwa.
– Ja tylko… Chciałam… To znaczy… Koty pani Keller chyba od niedzieli nic
nie jadły, więc…


Kobieta przyśpieszyła, jednocześnie sięgając do kieszeni płaszcza. Wyciągnęła
odznakę w skórzanym futerale.
– Policja kryminalna. Pójdzie pani ze mną.
Wstawanie było z  roku na rok coraz cięższe. Już nie pamiętał, kiedy ostatnio
wyskoczył z  łóżka wypoczęty i  pełen energii. Często żartował, że rano musi
najpierw namówić swoje ciało do działania. Nie było w tym wiele przesady. Brał
długi, gorący prysznic (pod zimną wodą nie wytrzymałby dłużej niż dwie sekundy)
i wypijał trzy filiżanki kawy, żeby móc zacząć cieszyć się nowym dniem.
Dziś również nie było inaczej, tyle że lekki kac dodatkowo skomplikował cały
proces. Dopiero po obfitym śniadaniu Bergman pozbył się wrażenia, że zamiast
głowy ma pusty bęben. Pozmywał naczynia i starannie wytarł ściereczką kran, bo
nie znosił białawych plamek od zaschniętych kropel wody. Julii Keller takie drobne
niedoskonałości z pewnością nie denerwowały – przecież miała je w całym domu.
Była zupełnie inna niż Bergman, ale mimo to czuł, że jeśli by się o  to postarali,
znaleźliby wiele płaszczyzn porozumienia.
Tylko czy to ważne? Julia nie żyje. A on dziś po południu weźmie udział w jej
sekcji zwłok.
Wyjechał dżipem ze stodoły, zamknął za sobą ciężkie wrota i przez chwilę stał
na błotnistym podwórzu z rękami w kieszeniach. Musi uwolnić się od uczuć, które
w niczym mu nie pomagają, a jedynie zaciemniają umysł. Gdyby tak można je było
wyłączyć jak radio! Z  westchnieniem wspiął się do wysokiej kabiny. Kiedy
przekręcił kluczyk w stacyjce, w kieszeni zadzwonił mu telefon.
– Tak, Rolnik?
Kiedy powiedziała mu o  Weronice, od razu stwierdził, że papiery w  biurze
mogą poczekać. – Na razie niech jej pani nie przesłuchuje. Proszę dać jej jakąś
gazetę i poprosić kogoś, żeby zrobił jej herbatę. Już do was jadę.
Dziewczyna się bała, to było oczywiste. Siedziała na skraju wygodnego fotela Julii
z  łokciami przyciśniętymi do tułowia i  dłońmi wsuniętymi między kolana. Była


blada, a kiedy do pokoju wszedł Bergman, zwróciła ku niemu oczy z olbrzymimi
źrenicami. Wyglądała jak spłoszone zwierzę, a  Bergman wiedział, że musi
zachować się odpowiednio do sytuacji.
– Dzień dobry, Weroniko. – Przyjaźnie podał jej rękę, dbając o  odpowiedni
uścisk. Nie za słaby i nie za mocny. W ten sposób wzbudzi w dziewczynie poczucie
bezpieczeństwa. Nie chciał jej straszyć, to nie był jego styl. Zaufanie ludzi
przynosiło mu zazwyczaj dużo więcej korzyści niż ich lęk.
– Dzień dobry – pisnęła i  zbladła jeszcze bardziej. Jej policzki miały teraz
zielonkawy odcień trujących grzybów, które latem rosną w lesie za gospodarstwem
Bergmana. – Jestem przemarznięta – dodała, jakby czuła, jak wygląda i chciała to
jakoś wyjaśnić.
– Nie będziemy tu dla ciebie rozpalać w  piecu. – Zrobił pauzę. – Co robiłaś
w ogrodzie pani Keller?
– Chciałam nakarmić koty.
– Dlaczego?
– Na pewno są głodne…
Uniósł brwi.
– Dlaczego miałyby być głodne?
– No… – Jej oczy błądziły po ścianach, jakby szukały pomocy. Rolnik, która
weszła do pokoju z  Bergmanem i  została przy drzwiach, unikała kontaktu
wzrokowego.
– Weroniko, mów.
Chciało się jej płakać, ale opanowała się.
– Widziałam, jak wczoraj wynoszono stąd… zwłoki. – Tym razem spojrzała
Bergmanowi w  twarz, jakby w  ten sposób chciała mu pokazać, że nie kłamie. –
Znam to z  filmów. Nosze, czarna płachta, auto pogrzebowe i  tak dalej.
Pomyślałam, że pewnie Julia… Że coś się jej stało… – Spuściła głowę i oblizała
wargi. – Może zawał albo coś w tym stylu.
– Ale wczoraj był poniedziałek.


Zrobiła buntowniczą minę.
– No i?
– Kapitan Rolnik powiedziałaś w  ogrodzie, że kotów nikt nie karmił od
niedzieli.
Źrenice miała już jak dwa wielkie talerze.
– Po-pomyliłam s-się.
– Nie kłam.
– Nie kłamię! Dlaczego miałabym kłamać? – Zaczęła panikować. – Nie
zrobiłam nic złego! Proszę mnie stąd wypuścić! Jestem głodna i  muszę iść do
szkoły… Przez pana będę mieć nieusprawiedliwioną nieobecność i  rodzice mnie
zabiją.
Bergman podszedł do niej tak blisko, że musiało to być dla niej nieprzyjemne.
– Wypuszczę cię dopiero, kiedy powiesz mi prawdę.
– Ale ja panu mówię prawdę! Chcę iść do szkoły! – Teraz nie potrafiła już
powstrzymać płaczu. – Chciałam tylko nakarmić te głupie koty… Po co ja się nimi
przejmowałam!
Bergman wymienił spojrzenie z  Rolnik. Ta dziewczyna oczywiście mogła
mówić prawdę, ale dużo prawdopodobniejsze jest, że coś wie i boi się to wyjawić.
Czy w niedzielę widziała u Julii mordercę? Słyszała z domu sąsiadki kłótnię lub
odgłosy walki? Bergman spojrzał z  góry na jej złocistą potylicę. W  zeszłym
tygodniu popełniono na Babie dwa morderstwa, a Weronikę Truskawkę coś łączy
z każdym z nich. Dziwny zbieg okoliczności…
Przykucnął przy niej.
– Weroniko, twoją sąsiadkę ktoś zamordował – powiedział poważnym głosem.
– Jeśli wiesz coś, co pomoże nam znaleźć mordercę, nie powinnaś tego taić.
Zaczęła się trząść.
– Nic nie wiem. Naprawdę nic nie wiem!
Westchnął niecierpliwie.


– Ukrywanie dowodów to czyn karalny. Jesteś niepełnoletnia, ale to nie znaczy,
że możesz sobie z nas kpić.
– Po prostu się przejęzyczyłam. Pomyliłam niedzielę z poniedziałkiem. Wielkie
rzeczy. Zamknięcie mnie za to? – Butnie wysunęła brodę, a Bergman zauważył, że
na twarz powróciły jej kolory. Wyglądała, jakby właśnie coś wymyśliła; coś, co
może uratować jej skórę. – Możliwe, że mogłabym jakoś panu pomóc –
oświadczyła poważnym tonem i  nagle była to znów ta stara Weronika, którą
Bergman pamiętał z przesłuchania na temat morderstwa w lasku.
Uniesieniem brwi zachęcił ją, by mówiła dalej.
– Wiem dwie rzeczy. – Nie odpuściła sobie krótkiej, dramatycznej pauzy,
podobnie jak jej matka, kiedy rozmawiała z Bergmanem przez telefon. – Pierwsza,
to że Julii ktoś podkładał w  ogrodzie pułapki. Takie klatki z  mięsem w  środku.
Łapał koty, rozumie pan? Julia się wściekała i  chciała odkryć, kto za tym stoi.
Najpierw podejrzewała mojego tatę, bo on nie znosi kotów, ale powiedziałam jej,
że to bzdura i  że mój ojciec nie ma z  tym nic wspólnego. Widziałam u  niej
w  ogrodzie kucharza z  restauracji Pod Koroną, tego rudego, z  tatuażami.
W niedzielę rano Julia chyba zrobiła mu awanturę. Widziałam, jak tam szła. Może
się pokłócili, potem wszedł do niej do domu i… sam pan wie. Mogło tak być? A ta
druga rzecz jest jeszcze dziwniejsza. W piątek na imprezie u sąsiadów ktoś wrzucił
Julii do kawy pinezkę. – Wytrzeszczyła oczy. – A  ona prawie ją połknęła. To
mogłoby ją zabić, nie? Może ktoś chciał wysłać ją na tamten świat, nie udało mu
się za pierwszym razem, więc spróbował ponownie.
– Ciekawe. – Bergman mlasnął w zamyśleniu. – Gdzie była ta impreza?
– Naprzeciwko, u Hrubeszów.
– Czy ktoś oprócz ciebie to widział?
Pokręciła się niecierpliwie.
– No przecież wszyscy! Mój tata, mama, pani Hrubesz, pan Hrubesz, Klara i jej
chłopak, ta baba, co przyszła z  Julią… Ale nic więcej naprawdę nie wiem. Czy
mogę już iść?


Przez próg zajrzał Adam Danesz.
– Szefie? Jest tu Michał Keller, syn ofiary. Przyleciał z Francji, mieszka tam.
Przez dwa dni nie mógł się dodzwonić do matki, więc przyjechał sprawdzić, czy
wszystko w porządku. Kiedy powiedzieliśmy mu, co się stało, trochę się nam tu…
załamał. Siedzi przed domem w swoim aucie.
Bergman westchnął.
– Jeszcze tego tu brakowało – westchnął, ale kiedy tylko to powiedział, ogarnął
go wstyd. Ten mężczyzna właśnie dowiedział się, że stracił matkę. Boże! Ma pełne
prawo do załamania. I dobrze, że się pojawił, przynajmniej powie im, czy z domu
nic nie zginęło. Klara Keller zapewne wiedziałaby więcej, ale od wczoraj nie
odbiera telefonu. Gdzie może być? Bergman obrócił się plecami do dziewczyny
siedzącej w fotelu.
– Rolnik, niech pani spisze z  Weroniką zeznanie i  wypuści ją do domu –
poprosił podwładną. – A ja porozmawiam z panem Kellerem.
Kiedy wychodził z domu Julii na wilgotną i burą aurę przedpołudnia, pomyślał,
że są dni, w których w ogóle nie lubi swojej pracy. Na przykład dzisiaj.
Ale znów będzie lepiej, to pewne.


ROZDZIAŁ 23

Zniknęła szkatułka, w której Julia trzymała złotą bransoletkę z końca osiemnastego
wieku, wycenianą na dwieście pięćdziesiąt tysięcy koron, oraz kilka innych
bransoletek, broszek, pierścieni i  kolczyków o  mniejszej wartości. Michał Keller
był pewien, że matka trzymała je w dolnej szufladzie mebli w pokoju na parterze.
Szufladę zamykała, a klucz chowała w witrynie. Teraz sterczał z zamka szuflady.
Zatem intruz znalazł go lub wiedział, gdzie się znajduje.
– Czyli jednak morderstwo na tle rabunkowym? – bąknął Bergman ledwo
słyszalnie. Dziwiło go, że zniknęła biżuteria, ale cenne obrazy i antyki pozostały na
swoim miejscu. To może znaczyć, że sprawcą jest ignorant niepotrafiący odróżnić
arcydzieł od bezwartościowych szpargałów. Albo że mordercą nie kierowała rządza
kradzieży, a  szkatułkę zabrał tylko po to, by ukryć prawdziwy motyw i  zmylić
policję.
Bergman przeszedł z  Michałem Kellerem po całym domu, ale syn Julii nie
zauważył, by brakowało czegoś oprócz szkatułki. Nie miał jednak stuprocentowej
pewności, ponieważ od dawna nie mieszkał z matką, a ostatnimi czasy nawet jej
nie odwiedzał, bo ma alergię na koty. Teraz również trzymał przy nosie chusteczkę
i wyjaśnił inspektorowi, że na wszelki wypadek przed przyjazdem na Krokusową
zażył dwie tabletki antyalergiczne.
– Czy możemy tu porozmawiać? – spytał Bergman. – Wystarczyłoby mi pięć-
dziesięć minut. Czy może woli pan wyjść na zewnątrz?
Michał wyjrzał na ogród. Niebo opadało coraz niżej. Mżyło.
– Możemy zostać tutaj – oświadczył apatycznie. – Najwyżej będę miał atak. To
już bez znaczenia.


Bergman podszedł do dużego stołu w pokoju na parterze, ale nie udało mu się
odsunąć krzesła. Było przywiązane do nóg stołu.
– To z  powodu kotów – wyjaśnił mu Michał obojętnym głosem. – Mama
zawsze… – A  potem się rozpłakał. Po raz trzeci w  ciągu ostatnich trzydziestu
minut. Bergman wiele razy widział płaczących mężczyzn, ale nigdy nie wiedział,
jak się w takiej sytuacji zachować. Odsunął się o krok, czekał, aż syn ofiary trochę
się uspokoi i  przyglądał się jego profilowi. Michał Keller miał piaskowe włosy,
orzechowe oczy i powszednią, trudną do zapamiętania twarz. Nosił konserwatywne
krótkie włosy, a  z  wizytą do matki przyjechał w  szarym garniturze z  dobrego
materiału, prawdopodobnie szytym na miarę. „Taki trochę suchar" – pomyślał
Bergman. Mimo to Michał wzbudzał w  nim więcej sympatii niż Klara. Był
rozluźniony i  pewny siebie w  ten uspokajający sposób typowy dla ludzi
zadowolonych z  własnego życia. Inspektor przypomniał sobie kompulsywne
zachowanie jego siostry. Jak to możliwe, że z  rodzeństwa o  tak podobnym
wyposażeniu genetycznym często wyrastają całkowicie odmienne istoty?
Michał się uspokoił, wytarł chusteczką oczy i skinął głową w stronę kuchni.
– Możemy usiąść tam.
Nie czekał na odpowiedź i z uniesioną brodą przeszedł obok białych konturów,
które pozostały na podłodze po ciele Julii. Wezwanie go do oględzin miejsca
zbrodni pół godziny po tym, jak dowiedział się, że stracił matkę, było okrutne. „Ale
śledztwo i  przesadna empatia zazwyczaj nie idą w  parze" – pomyślał Bergman.
Ktoś musiał sprawdzić, czy w domu niczego nie brakuje.
Opadł naprzeciw Michała przy małym stole z  podrapanym, drewnianym
blatem, przy którym zapewne Julia zazwyczaj jadała swoje posiłki. Wzrok
inspektora padł na okruchy chleba, które prawdopodobnie zostawiła tu gospodyni.
Możliwe, że tego ostatniego ranka siedziała na tym samym krześle, co on teraz…
Przeciągle westchnął.
– Zatem mieszka pan we Francji? Skąd taki pomysł?
Młodzieniec wzruszył ramionami.


– To długa historia. Kiedy skończyłem osiemnaście lat, chciałem wyjechać
gdziekolwiek, byle tylko nie musieć mieszkać z  rodzicami. – Uśmiechnął się. –
W Paryżu zaczynałem jako model. Potrafi pan to sobie wyobrazić?
Bergman wbił w niego puste spojrzenie.
– Szczerze mówiąc, nie potrafię – odpowiedział zgodnie z prawdą. Ten chłopak
nie wydawał się mu ani trochę ładny lub ciekawy wizualnie.
– Byłem szczuplejszy, miałem długie włosy… Nie narzekałem na nadmiar
zleceń, więc dorabiałem jako taksówkarz. Zaoszczędziłem trochę pieniędzy,
złapałem fuchę w  studiu graficznym, popodglądałem, o  co w  tym chodzi
i  założyłem z  kumplem własny biznes. Robimy ulotki, wizytówki, kalendarze
reklamowe i tego typu bzdury.
– Interes się kręci?
Zaczerwione oczy rozjaśniły się.
– Da się wyżyć. Jestem swoim panem, to mi wystarcza.
Bergman wyczuł, że jego towarzysz się rozluźnił, więc szybko zmienił temat.
– Skąd pańska matka wzięła tak cenną rzecz jak ta bransoletka?
Nie wydawało się, żeby to pytanie zaskoczyło Michała. Obojętnie wzruszył
ramionami.
– O ile mi wiadomo, dziedziczyło się ją w rodzinie z matki na córkę, podobnie
jak pozostałą biżuterię z tej szkatułki.
Bergman skinął głową.
– Skąd pan wie, że ta bransoletka miała tak wysoką wartość?
– Matka zamówiła kiedyś wycenę. Zaczęła pisać o  tych aukcjach antyków
i nagle zrozumiała, że to może być droga rzecz. Wie pan, tak właściwie nigdy ze
mną o  tym nie rozmawiała. Kiedyś przez przypadek usłyszałem, jak rozmawia
z  jakąś koleżanką o  majątku. Ciągle mówiła o  tej bransoletce. Chyba nawet ją
sfotografowała. Może natrafi pan gdzieś na te zdjęcia.
Bergman zapisał w notesie kilka uwag.
– Czy pańska matka miała nieprzyjaciół?


– Wiem tylko o moim ojcu.
– O pańskim ojcu? Czy może mi pan to wyjaśnić?
Młodzieniec znów wzruszył ramionami.
– Nie sądzę, żeby jej nienawidził, ale nie wyraża się o niej najlepiej. Wie pan,
ojciec to choleryk i  trochę wariat. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że
podejrzewam go… Boże, to straszne… o  morderstwo. Proszę mi pokazać
rozwiedzione małżeństwo utrzymujące ze sobą wzorowe kontakty. Według mnie to
normalne, że przy każdej okazji skaczą sobie do gardeł. Nie doszukiwałbym się
w tym żadnej patologii.
„W rzeczy samej" – pomyślał Bergman, ale oczywiście nie powiedział tego
głośno.
– Czy pan wie, że pańska matka wykupiła ubezpieczenie na życie, na podstawie
którego panu i pańskiej siostrze przypadnie do podziału milion koron?
Michał zbladł.
– No… Tak… Wiem. Klara wspomniała mi o  tym kilka dni temu. Grzebała
w szufladach matki i natrafiła na umowę. Ale jeśli myśli pan, że ja… W żadnym…
– Zamilkł. – A na tych pieniądzach w ogóle mi nie zależy. Już mówiłem, że sam
potrafię zarobić na wszystko, czego potrzebuję.
Zamyślony Bergman skinął głową.
– Kiedy przyjechał pan do kraju?
– W niedzielę rano, ale zameldowałem się w hotelu, bo tu nie mógłbym spać
z  powodu alergii. Dzwoniłem do mamy i… – Nagle twarz Michała zrobiła się
niemal przeźroczysta. – Pan mnie podejrzewa? Chyba nie myśli pan poważnie!
Nigdy bym jej nie skrzywdził!
– Nic takiego nie sugerowałem – odparł chłodno Bergman. – Co pan robił
w niedzielę około południa?
– Grałem w  golfa z  kolegą. Potwierdzi to. Chryste Panie! Jak pan może
podejrzewać mnie! Przecież widział pan moją reakcję, kiedy powiedzieliście mi, co
się stało.


– Zdziwiłby się pan, na jak doskonałe występy aktorskie stać niektórych
morderców – odparł Bergman.
Michał Keller nabrał powietrza.
– Ale ja…
– Nie powiedziałem, że pana podejrzewam, ale muszę sprawdzić alibi
wszystkich, którzy mają motyw. A  pan jako spadkobierca go ma. Nie może pan
zaprzeczyć.
Mężczyzna przycisnął chustkę do ust, próbując zaczerpnąć powietrza jak karp
wyciągnięty z wody.
– Proszę lepiej już iść, bo zaraz zacznie mi się pan tu dusić – powiedział
Bergman. – Jeśli będę chciał z panem porozmawiać, zadzwonię do pana. Na kiedy
ma pan wykupiony bilet powrotny?
– Na piątek wieczór. Zostawiłem w Paryżu rodzinę, mam tam firmę, która nie
obejdzie się beze mnie zbyt długo. Z tym że teraz… – Bezradnie rozłożył ręce. –
Teraz wygląda na to, że w piątek do domu nie polecę, prawda?
Fotografie bransoletki zostały znalezione w  zniszczonej kopercie. Leżały
w  biblioteczce w  poprzek na grzbietach kolekcjonerskiego wydania serii
encyklopedii. Sylwia Rolnik przyznała, że znalazła je tam już rano podczas
przeszukiwania osobistych rzeczy Julii, ale nie sądziła wówczas, że mogą być dla
śledztwa istotne. Uznała je za ilustracje do jednego z  artykułów, nad którymi
pracowała Julia. Bergman natychmiast wysłał podwładną ze zdjęciami do biura,
żeby je zeskanowała i rozesłała e-mailem do wszystkich handlarzy i sprzedawców
antyków. Jeden z  nich zadzwonił o  godzinie szesnastej, akurat kiedy Bergman
wrócił w  fatalnym nastroju z  sekcji zwłok. Według patologa zgon nastąpił
w niedzielę tuż po południu, czyli chwilę po rozmowie Julii z koleżanką. Przyczyną
śmierci było uderzenie tępym przedmiotem, który przebił czaszkę. W żołądku Julii
znaleziono resztki gotowanego jajka, grzanki i  czerwonego wina. „Dziwne
śniadanie" – pomyślał Bergman, odwiesił płaszcz na wieszak i  przeczesał dłonią
mokre od deszczu włosy.


Założył ręce na piersi i  czekał, aż Rolnik dokończy rozmowę. Z  jej słów
zrozumiał, co się stało. Znalazły się kosztowności Julii. Czyżby wreszcie mogli
ruszyć z miejsca?
– Mają bransoletkę w komisie na Żiżkowie – oświadczyła triumfalnie Rolnik,
kiedy tylko odłożyła słuchawkę. – Wykupili ją dziś rano od faceta, który twierdził,
że w  śmietniku przy lesie w  Krczu znalazł reklamówkę z  biżuterią. Niezła
bajeczka, prawda? Mają jego nazwisko i numer dowodu osobistego.
Zsunęła się z  biurka Bergmana, na którym siedziała w  czasie rozmowy
telefonicznej, i ściągnęła swój płaszcz z wieszaka. – Jadę tam. A co najlepsze… –
Odwróciła się w progu i przesunęła wzrok z Bergmana na Danesza. – Wiecie, ile
dali mu za wszystkie te rzeczy? Pięć tysięcy.
Zamknęła za sobą drzwi, ale po chwili otworzyła je gwałtownie.
– Szefie, i  jeszcze coś. Obeszłam całą ulicę, a  efekt jest taki sam jak
poprzednio. Wszyscy siedzieli w swoich domach, nikt niczego nie widział, nikt nic
nie wie. Z  jednym wyjątkiem: w  czasie morderstwa znów pojawił się przy
Krokusowej ten czerwony volkswagen. Tym razem młody kierowca jechał tak
szybko, że jeden emeryt podszedł do okna, by sprawdzić, kto urządza sobie pod
jego oknem wyścigi. Ciekawe, nie?
I zatrzasnęły się za nią drzwi.
Bergman w  ogóle nie został dopuszczony do słowa. Usiadł za biurkiem,
podparł brodę dłońmi i zastanawiał się, czy Sylwia Rolnik nie zaczyna się tu trochę
za bardzo szarogęsić. Ostatnimi czasy była wręcz przesadnie przebojowa
i zadziorna, szczególnie jeśli w pobliżu pojawił się Adam Danesz. Bergmanowi po
raz pierwszy przyszło do głowy, że jej dziwne zachowanie może wynikać z czegoś
całkowicie innego niż rywalizacja. Czy Sylwia próbuje zaimponować Daneszowi?
Inspektor nie myślał o tym dłużej niż kilka sekund. Rozważania na temat życia
prywatnego innych ludzi uważał za karygodne marnowanie czasu i energii.
– Te kosztowności znalazły się podejrzanie szybko – rzucił do Danesza. –
Facet, który je sprzedał, raczej nie jest mordercą. Może naprawdę wygrzebał je ze


śmietnika. Ale przy odrobinie szczęścia znajdziemy na nich odciski palców osoby,
której szukamy.
– Dlaczego pan myśli, że to nie morderca je sprzedał?
– Musiałby być niespełna rozumu, żeby zdradzić się w tak głupi sposób. Ale
oczywiście taką możliwość też musimy brać pod uwagę. Spodziewałbym się, że
raczej spróbuje pozbyć się tych rzeczy na czarnym rynku. Może się wystraszył i po
prostu je wyrzucił.
Danesz znów karmił gołębie. Odszedł od okna i z błogą miną obserwował, jak
jego pierzaści ulubieńcy stukają dziobami w parapet.
– Tego czerwonego volkswagena już sprawdziłem – powiedział, nie patrząc
nawet na Bergmana. – Należy do jakiejś kobiety z Krcza. Już z nią rozmawiałem.
Podobno auto często pożycza od niej syn i jeździ sobie nim po Pradze.
Bergman uniósł brwi.
– Jeździ sobie?
– Dokładnie. Był akurat w domu, rozmawiałem z nim. Twierdzi, że jest fanem
motoryzacji i że jeździ po mieście bez celu, dla zabawy. „Wypalam benzynę", tak
to ujął. Ulicy Krokusowej nie zna, a jeśli tam był, to niecelowo. Powiedziałem mu,
że widziano go tam przynajmniej trzy razy, a  on odparł, że nie musi przecież
pamiętać nazw wszystkich ulic, po których jeździ. – Danesz wzruszył ramionami. –
Chyba powinniśmy trochę go prześwietlić, prawda, szefie?
– Pan powinien. – Bergman wziął tak głęboki oddech, że zabolały go płuca.
Zmęczenie znów leżało mu na ramionach jak ciężki, wygrzany koc. Najchętniej
wsiadłby do dżipa i pojechał w Kozie Góry, lecz na leniuchowanie przy kominku
będzie musiał jeszcze poczekać.
– Chodźmy na piwo, Danesz. Muszę z kimś pogadać. – Gdy zauważył, że jego
podwładny się waha, dodał poważnie: – Powiem panu, co myślę o  tych dwóch
morderstwach na Babie.
Z lokalu U  Króla Jerzego owionął ich już w  progu smród dymu papierosowego
i piwnej piany. Duży, metalowy wiatrak pod sufitem leniwie kroił gęste powietrze,


a na wpół zaciągnięte żaluzje wpuszczały do środka tylko wąskie smugi dziennego
światła. Stoły stałych klientów w  pobliżu baru były zajęte. Bergman minął je
obojętnie i  ruszył do ciemnego kąta za filarem, gdzie zazwyczaj siadywał na
narożnej ławie. Lubił knajpę U Króla Jerzego i wszystkie podobne do niej speluny,
które nie udają niczego, czym nie są. Knajpy z drewnianymi stołami bez obrusów,
okopconymi ścianami, rozchybotanymi krzesłami i podłogą ze skrzypiących desek.
W lokalu nie grała żadna muzyka, a jedynym dźwiękowym tłem były głośne debaty
stałych bywalców. Już to samo w sobie stanowiło dla Bergmana powód do radości.
Nie przepadał za rykami dziennikarzy radiowych i  dudniącą muzyką, które
w ostatnim czasie rozlegały się w większości praskich restauracji.
Kelner znał już Bergmana i  Danesza, więc bez pytania przyniósł im dwa
zroszone kufle.
Bergman opróżnił swój jednym haustem.
Danesz się zaśmiał.
– Widzę, że otworzył pan dziś śluzę!
– Niech pan nie gada, tylko pije. – Bergman uniesionym palcem przywołał
kelnera i podał mu pusty kufel. – Jeszcze jedno. – Piwo przyjemnie schłodziło mu
przełyk i  rozgrzało wnętrzności. Krew zaczęła krążyć w  żyłach nieco żwawiej
i  radośniej, a  to było dokładnie to, czego inspektor potrzebował. Z  wyrzutami
sumienia pomyślał, że ten sam efekt przyniósłby mu szybki spacer lub pół godziny
uprawiania jakiegoś sportu, ale na widok puszystej, białej piany odgonił od siebie
te pomysły.
– No, proszę mówić – ponaglił go zniecierpliwiony Danesz. – Według mnie nie
mamy na razie niczego. W  dzisiejszej „Błyskawicy" pisali, że na Babie grasuje
maniak, a  policja jest bezradna. Podobno poinformowało ich o  tym anonimowe
źródło z policji kryminalnej.
– Pan czyta „Błyskawicę"? – Bergman bawił się tekturową podstawką
z  powyginanymi rogami. – Pan nie wie, jak te bulwarowe gryzipióry zmyślają?
Niedawno opublikowali rozmowę ze mną, choć nie zadali mi ani jednego pytania,


a  kiedy zadzwoniłem tam i  powiedziałem, że żadnego wywiadu nie udzielałem,
wyśmiali mnie. Powiedzieli, że nigdzie tam nie jest napisane, że wywiad jest
autoryzowany, więc to nie musiały być dokładnie moje słowa i nie mam podstaw
do skargi. W sądzie bym przegrał. Kropka.
– A naprawdę by pan przegrał?
Bergman wzruszył ramionami.
– Trudno powiedzieć. Nie sprawdzałem. Czasem łatwiej jest problemy
ignorować, niż rozwiązywać. – Długim haustem skończył drugie piwo. – A skoro
już o  tym mowa, wcale nie jesteśmy bezradni. Mamy skradzione kosztowności.
Zdejmiemy z nich odciski palców, sprawdzimy je i zobaczymy. Na pewno jest to
krok do przodu.
– Ale ma pan jeszcze inny pomysł – odparł Danesz.
– Dokładnie. Niech pan myśli razem ze mną. W  lasku miejskim na Babie
została zamordowana młoda kobieta. Tydzień później taki sam los spotkał jednego
z ważnych świadków. Nie chce mi się wierzyć, że to przypadek. Oba morderstwa
są ze sobą powiązane, tego jestem pewien. Tylko w jaki sposób? Jeśli Julia Keller
nas nie okłamała, te dwie kobiety się nie znały. – Zamilkł. – Ciekawi mnie pańska
opinia, Adamie. Kogo pan podejrzewa?
– Faceta w  czarnym audi, tego reżysera – odpowiedział Danesz po chwili
wahania. – W czasie pierwszego morderstwa przebywał na Babie, a druga ofiara
była jego kochanką.
– Ma pan rację. Na wieczór, gdy popełniono pierwsze morderstwo, ma alibi, ale
dziurawe. Jeden dość znany kolekcjoner sztuki potwierdził mi, że Sebastian Zając
spędził u  niego wieczór i  rozstali się dopiero wpół do jedenastej. Potem reżyser
pojechał na ulicę Krokusową. Sąsiadka widziała, jak wchodzi do domu Julii. Zanim
poszedł do Julii, teoretycznie zdążyłby zabić Norę Mach, ale czy przychodzi panu
do głowy jakiś powód, dla którego mógłby to zrobić?
– Nie – przyznał Danesz.


– Mnie też nie. – Bergman poprosił kelnera gestem o trzecie piwo. – Ale i tak
się mu przyjrzymy. Jednak mnie przyszła do głowy jeszcze jedna teoria.
– Mnie też. Pierwsze morderstwo popełnił przypadkowy sprawca,
prawdopodobnie sadysta. Pamięta pan mordercę spartakiadowego z  lat
osiemdziesiątych? A  Julię Keller sprzątnęła jej córka, bo chciała dostać spadek.
Gdzie ona się tak w ogóle podziewa? Dlaczego nie odbiera telefonów? Myślę, że
się ukrywa, bo ma coś na sumieniu.
Bergman się uśmiechnął.
– Wszystko możliwe. Ale teraz niech mnie pan posłucha. Znalazłem jeden
łącznik między oboma morderstwami. Nie posiadam żadnego dowodu na to, że
stało się to, co myślę. Opieram się jedynie na prostej dedukcji. – Popukał się
palcem w czoło. – Nora Mach była uderzająco podobna do córki Julii Keller. Duży
biust, podobna fryzura. Wyszła z domu Julii. Morderca mógł w ciemności uznać, że
to Klara Keller, prawda?
– Bez wątpienia. Tylko nie wiem, kto…
– Niech pan poczeka. Julia Keller była w siedemdziesiątym piątym we Francji
z  wizytą u  koleżanki. Trochę romansowała tam z  jej mężem, pojechali razem na
wycieczkę i zamiast pilnować na skalistym brzegu dziecka, zajmowali się sobą.
– Dziecko spadło i się utopiło – dokończył Danesz.
– Dokładnie tak. Widzę, że słuchał pan uważnie. – Bergman znów się
uśmiechnął. – Ten Francuz, Jacques Lapin, ojciec tego dziecka, zmarł jakieś dwa
tygodnie temu. Mamy jego klepsydrę. Wciąż nic nie przychodzi panu do głowy?
– Skoro umarł, to nie mógł zabić Nory ani Julii – odparł ponuro Adam Danesz.
– To prawda, nie mógł. – Inspektor zrobił pauzę. – Ale jego żona, czy raczej
wdowa po nim, mogła. Miała motyw.
Danesz wbił w niego martwe spojrzenie.
– Poważnie?
– Poważnie.


– Ma pan na myśli to dziecko, które zginęło? Czy to nie jest trochę… ehm…
głupie, szefie? Przecież utopiło się trzydzieści jeden lat temu. Gdyby ta
przyjaciółka chciała się zemścić, zrobiłaby to od razu. I w ogóle…
– Niech pan pomyśli, Adamie. Kamila Lapin, przynajmniej podejrzewam, że
właśnie tak nazywa się ta kobieta, mogła przez całe trzydzieści jeden lat nie
wiedzieć, jak doszło do tego wypadku. Nie miała pojęcia, że jej mąż próbował
uwieść Julię i że podczas wycieczki bardziej zajmowali się sobą niż dzieckiem. Już
pan rozumie? On mógł dopiero przed śmiercią wyjawić, co się stało. Wyspowiadać
się ze swoich grzechów.
– A  ona przyjechała do Czech, żeby zabić dziecko Julii, czy raczej kobietę,
którą uznała za dziecko Julii. A potem też Julię? Naprawdę pan w to wierzy?
– Nie twierdzę, że w to wierzę. Po prostu taka możliwość przyszła mi do głowy.
My, mężczyźni, nie potrafimy sobie wyobrazić, jak cierpi kobieta, która straciła
czteroletnią córkę. – Bergman odsunął od siebie kufel z  kilkoma centymetrami
złotawego płynu. Kiedy tylko wypowiedział ten pomysł na głos, zaczął poważnie
wątpić w  jego prawdopodobieństwo. – Nie będę już pić. Muszę wytrzeźwieć,
zanim pojadę wieczorem do domu… Jak mówiłem, Adamie, nie mam dowodów.
Przyznaję, że ta teoria jest dość szalona. Ale skoro już pojawiła się w mojej głowie,
nie pozostaje nic innego, jak tylko ją sprawdzić. – Pochylił się i poklepał Danesza
po ramieniu. – Zostawię to panu. Proszę sprawdzić, czy Kamila Lapin przypadkiem
nie przyleciała do Pragi między pogrzebem swojego męża a  pierwszym
morderstwem. Oczywiście mogła przyjechać autem, ale tego sprawdzić nie
możemy… Zatem jeśli nie pojawi się na listach pasażerów, proszę sprawdzić, czy
opuściła wyspę Belle-Île w Bretanii, podam panu dokładny adres.
– Ja myślę, że tę dziewczynę w  lasku załatwił facet. Uduszenie kogoś to nie
żarty. Do tego potrzeba siły.
Bergman pokręcił głową.
– Istnieje wiele silnych kobiet. Uświadomiłem to sobie, kiedy odwiedziłem
dziewczynę, którą Klara Keller podejrzewa o  wysyłanie SMS-ów z  pogróżkami.


Jest masażystką. Ma takie bicepsy – dodał inspektor i zakreślił dłonią duży łuk nad
własnym ramieniem. – Podczas rozmowy z nią pojąłem, że o morderstwo w lasku
nie możemy a priori podejrzewać tylko mężczyzn.
Danesz miał sceptyczną minę.
– Jak pan uważa. Spróbuję znaleźć Kamilę Lapin, ale najpierw pojadę
przesłuchać tego chłopaka od czerwonego volkswagena.
– Proszę samemu ustalić kolejność. Najważniejsze, żeby oba zadania zostały
wypełnione jutro. – Bergman wstał, włożył płaszcz, a idąc w stronę baru, odwrócił
się jeszcze do podwładnego. – Czyja kolej na płacenie? Moja? Nie wydaje się
panu, że płacę dziwnie często?
Półmrok gęstniał, a  kąty pokoju już pochłaniała ciemność, ale Weronika nie
włączyła światła. Siedziała w fotelu z kolanami przyciągniętymi do piersi i patrzyła
na przeciwległą ścianę. Od śmierci Julii nie potrafiła skupić się na czytaniu gazet
ani na nauce. Kiedy włączała muzykę, miała wrażenie, że czaszka rozpada się jej
na dziesiątki kawałków jak szklany przycisk do papieru, który ostatnio w  ataku
furii stłukła matka. Męczyło ją, że wie o morderstwie sąsiadki więcej, niż mogłaby
komukolwiek powiedzieć. Gdyby tak mogła porozmawiać z  Dawidem! Ale jeśli
spróbowałaby się z  nim skontaktować, ściągnęłaby na niego niebezpieczeństwo.
Jest zamieszana już w  dwa morderstwa, więc policja może ją śledzić albo
podsłuchiwać jej telefon… Weronika wiedziała z  seriali, że obie możliwości są
prawdopodobne.
A potem to usłyszała. Huk pękniętej rury wydechowej, który rozpoznałaby
wśród setek innych. On? Ryzykuje spotkanie z policją, żeby zatrzymać się przed jej
domem i popatrzeć w jej okno? Cieszyło ją to, ale jednocześnie pod żebrami dał
o sobie znać strach.
Wstała z  fotela, powoli podeszła do zaciągniętej koronkowej firanki, bardzo
uważając, by jej nie dotknąć. Wiedziała, że Dawid nie wysiądzie i nie zadzwoni do
drzwi, podobnie jak ona nie zejdzie na dół i  nie pomacha do niego. Już raz tak
przyjechał – tuż przed tym, jak w  domu Julii zaczęło roić się od policjantów.


Zatrzymał się na środku ulicy, zostawił włączony silnik i  patrzyli z  Weroniką na
siebie, on z  łokciami opartymi o  kierownicę, ona sama w  pokoju, schowana za
firanką, dobre pół metra od okna. „Ale tak nie możemy żyć wiecznie" – pomyślała
Weronika. To nie jest prawdziwy związek, prawdziwa miłość. Niech lepiej Dawid
tu nie przyjeżdża, skoro i tak nie możemy być razem.
Tym razem również zatrzymał się przed furtką willi, wyłączył światła, ale silnik
zostawił włączony. W  ciemności Weronika nie widziała wnętrza kabiny, mogła
tylko podejrzewać, że kierowca pochylił się nad kierownicą i patrzy w jej stronę.
Chciałaby zadać mu tyle pytań i  zwierzyć się z  tylu spraw… Na przykład
wygarnęłaby mu, że wciąż tak trochę podejrzewa go o  zabicie Julii. I  czy
przypadkiem nie załatwił też tej dziewczyny w  lasku? Przecież był tamtej nocy
przy Krokusowej, a Weronika nie mogła do niego wyjść… Tak, to wszystko by mu
powiedziała. Chciałaby zobaczyć jego minę, przede wszystkim oczy, z  których
potrafiłaby wyczytać prawdę. Wszystko byłoby lepsze niż strach, żal i podejrzenia,
z którymi od kilku dni była sama.
„To serio beznadziejna sytuacja" – pomyślała i odsunęła się od firanki. „Jeśli
porozmawiam z  Dawidem, zaszkodzę mu. A  dopóki milczę, robię krzywdę
sobie…" Najchętniej wybiegłaby na ulicę i  wykrzyczała tam wszystkie
wątpliwości, ale krzywdzenie siebie wydawało się jej dużo łatwiejsze, ponieważ
odbywało się po kryjomu i  nie towarzyszyły temu żadne kłótnie. Stała więc bez
ruchu i czekała, aż Dawid odjedzie.
Wreszcie okrągłe przednie reflektory volkswagena rozkroiły ciemność, wóz
gwałtownie ruszył i pomknął z hukiem ku głównej ulicy.


ROZDZIAŁ 24

Pomimo iż paliła w  domku od trzech dni, ze wszystkich kątów ciągnął wilgotny
chłód. O  świcie Klara obudziła się z  zimna i  już nie usnęła. Teraz leżała pod
kocem, skulona w pozycji embrionalnej, patrzyła, jak słońce głaszcze zaparowane
szyby starych okien i  było jej… dobrze. Po raz pierwszy od kilku lat czuła
stosunkowy spokój i pogodzenie ze sobą i z otaczającym ją światem. A przecież
kiedy w  niedzielę uciekła tu od matki, dusiła się z  wściekłości, przerażenia
i  beznadziei. Wydawała się sobie nieporadna i  niepotrzebna. Teraz wszystko się
zmieniło. Czy ten cud został wywołany przez samotny pobyt w  domku leśnym?
Jeśli tak, lekarze powinni przepisywać taką terapię zamiast leków
antydepresyjnych.
Minęło wpół do dziesiątej. Powinna rozpalić w piecu i zrobić coś do jedzenia.
Zsunęła z siebie koc, na flanelową koszulę narzuciła futrzaną kamizelkę, włożyła
do pieca zmiętą gazetę, drzazgi z sosnowego drewna, a na końcu kilka grubszych
polan. Po raz pierwszy w życiu była tu sama. Przedtem paleniem w piecu zawsze
zajmowali się mężczyźni: ojciec, brat, Piotr. Lecz teraz wszystkie czynności
wydawały się jej całkiem oczywiste. Bez problemów porąbała drewno, ogień
zapłonął przy pierwszej próbie, a z pieca w ogóle się nie dymiło.
„Jestem samodzielna" – pomyślała triumfalnie Klara. „Nie potrzebuję nikogo.
A już na pewno nie Piotra, jego w ogóle mi nie brakuje". Tęskniła za nim dokładnie
dwa dni. Potem uświadomiła sobie, że bez niego jest dużo spokojniejsza,
zrównoważona. Dlaczego nie widziała tego wcześniej?
Umyła sobie twarz zimną wodą, zrobiła mocną herbatę i posmarowała kromkę
chleba masłem. Żyje tu skromnie, więc pieniądze, które przywiozła, powinny
wystarczyć jej na tydzień, może nawet na dziesięć dni. A potem? Pewnie wróci do


matki i zacznie szukać pracy. Dziś w nocy przyszedł jej do głowy pomysł, który
ukazał przyszłość w  pozytywnych barwach. Spróbuje rozkręcić swój biznes.
Wynajmie instruktorów sportowych i otworzy w jakiejś szkole podstawowej kursy
gier drużynowych dla dzieci. Nie będzie potrzebować prawie żadnego kapitału
początkowego, a  ponadto lubi sport, więc dlaczego miałaby nie spróbować się
z niego utrzymywać? Jeśli kursy będą opłacalne, szybko spłaci długi. Mogłaby też
zrobić maturę i złożyć dokumenty na akademię wychowania fizycznego…
Posmarowała jeszcze jedną kromkę, przysunęła krzesło do pieca i  żuła
zadowolona. Sosnowe drewno cicho strzelało, a stęchlizna starego domu mieszała
się ze słodko-gorzkim zapachem żywicy. Wahadło sfatygowanego zegara przy
drzwiach odmierzało czas jakby wolniej niż sekundnik nowoczesnych zegarków.
Klara zamknęła oczy. Tik… tak. I  nagle uświadomiła sobie, że właśnie tego
potrzebowała, żeby pogodzić się ze sobą. Nie zakupów o  północy na stacjach
benzynowych i  drogich biletów do luksusowych lóż w  multikinie. Przy Piotrze
skupiła się tylko na pieniądzach i uwierzyła, że bez nich nie może być szczęśliwa.
Właściwie matka bardzo jej pomogła, gdy wyrzuciła Piotra z domu.
Klara dołożyła do pieca, a  żar z  otwartych drzwiczek oblizał jej twarz. Plan
dotyczący pracy i studiów podobał się jej coraz bardziej. Zaczęła nawet z radością
myśleć o powrocie do Pragi. W pierwszej kolejności pogodzi się z matką. Potem
uzgodni z  bankami harmonogram spłat, żeby przestały bombardować ją pismami
i upomnieniami. Wszystko znów będzie dobrze.
Nerwy wywołane morderstwem w lasku miejskim również dawno ją opuściły.
Klara przestała dostawać SMS-y z pogróżkami i nagle wydało się jej absurdalne, że
pozwoliła się tak głupio zastraszyć. Ktoś zamordował kobietę, która była podobna
do niej. I co z tego? To na pewno był tylko przypadek. Chociaż inspektor Bergman
najwyraźniej ma na ten temat inne zdanie, bo od poniedziałku kilka razy dzwonił
do niej na komórkę, ale Klara nie odbierała. Dostała od niego nawet SMS-a
z prośbą o pilny kontakt. Nie zareagowała. Uciekła tu przed całym światem, więc
dlaczego miałaby pozwolić wciągnąć się z  powrotem za pośrednictwem tego
przeklętego małego urządzonka.


Znów zaczęło dzwonić, jakby potrafiło czytać jej w  myślach i  chciało ją
zdenerwować. Brzęcząca melodia brzmiała w  cichym pomieszczeniu odpustowo
i ordynarnie. Klara się skrzywiła. Właściwie dlaczego wybrała sobie taki ohydny
dzwonek?
Niechętnie wstała od stołu i podeszła do telefonu. Oczywiście, znów Bergman.
Czego od niej chce, na Boga? Zrozumiała, że dopóki z nim nie porozmawia, nie da
jej spokoju.
– Keller.
– No wreszcie! Gdzie się pani podziewa?
„A co panu do tego?" – odburknęłaby najchętniej, ale ograniczyła się do
podrażnionego westchnienia.
– Wyjechałam do domku letniskowego.
– Sama?
– Tak.
– Kiedy?
– W niedzielę rano.
– O której godzinie?
„Po co ten cholerny policjant chce to wiedzieć?"
– Wcześnie. Autobusem o siódmej trzydzieści.
– Czy ktoś może to potwierdzić?
„Co to ma znaczyć?" – Klara zaczynała się denerwować.
– Nie wiem… Może mógłby mnie pamiętać kierowca. Jechałam do Liberca,
a potem z Liberca do Cvikova. Resztę trasy pokonałam autostopem.
– Dlaczego nie odbierała pani telefonu? – spytał chłodno. Postanowiła, że tym
razem będzie szczera.
– Nie miałam ochoty. Musiałam pobyć sama.
– Dlaczego?
Pomyślała, że Bergman wypytuje ją jak trzyletnie dziecko: dlaczego, dlaczego,
dlaczego. „Nic ci do tego" – odpowiedziała w myślach.


– Czułam się fatalnie. Oszczędzę panu pracy i  od razu wyjaśnię dlaczego –
dodała kąśliwie. – W  sobotę zostawił mnie chłopak. Musiałam trochę dojść do
siebie.
Ku jej zaskoczeniu inspektor się nie obraził. Kiedy się odezwał, jego głos był
trochę miększy niż na początku rozmowy.
– Obawiam się, że będzie pani musiała jak najszybciej wrócić do Pragi.
– A  ja się obawiam, że to niemożliwe. Chcę tu zostać jeszcze przynajmniej
tydzień. Proszę posłuchać, inspektorze, przecież ja nie jestem o nic podejrzana. Nie
może mnie pan zmusić, żebym siedziała w domu na tyłku i przez cały czas była do
pańskiej dyspozycji.
Odkaszlnął.
– Radziłbym pani usiąść. Mam dla pani złą wiadomość.
Przeraził ją grobowy głos, jakim to powiedział. Mimowolnie cofnęła się,
dotknęła krawędzią ręki gorącego pieca i syknęła z bólu.
– Co się stało? – spytał od razu. – Czy wszystko w porządku?
– Tylko oparzyłam się o  piec. Jaką złą wiadomość pan dla mnie ma? –
W  pierwszej chwili pomyślała, że na pewno chodzi o  Piotra. Miał wypadek
w  aucie, które mu kupiła i  którym bez najmniejszego wahania odjechał, gdy ją
rzucił. Przyciągnęła drewniane krzesło z  malowanym oparciem i  przycupnęła na
jego skraju.
– Czy mojemu chłopakowi coś się stało? To znaczy: byłemu chłopakowi.
– Chodzi o pani matkę. Znalazłem ją w poniedziałek w domu bez oznak życia.
Została zamordowana.
– Zamordowana?
– Bardzo mi przykro. – Zamilkł, jakby spodziewał się, że Klara jakoś zareaguje,
ale ona również milczała. – Teraz z pewnością pani rozumie, że musi pani pilnie
wrócić do domu. Jeśli by tak pani nie uczyniła, musielibyśmy wydać nakaz
doprowadzenia pani na przesłuchanie.
– Na przesłuchanie?


Nagle była zdolna jedynie powtarzać ostatnie słowa wypowiedzi inspektora.
Pomimo iż za jej plecami stał rozgrzany piec, zrobiło się jej strasznie zimno.
W rękach i palcach u nóg poczuła mrowienie, a w piersiach paliło ją, jakby cała
krew spłynęła jej do serca. „Może naprawdę tam spłynęła" – pomyślała, a  zaraz
potem zdziwiła się, jakie bzdury zaprzątają jej myśli w tej strasznej sytuacji.
– Czy pani tam jeszcze jest? Słyszy mnie pani? Mamy już podejrzanego –
oświadczył jej Bergman. – Czy pani przyjedzie?
– Nie – odparła, nie zastanawiając się nad tym, co mówi.
– Pani Klaro, rozumiem, że to dla pani…
Odsunęła telefon od ucha i  rozłączyła się. Gdyby tak jednym przyciskiem
mogła odciąć się od rzeczywistości i  wyłączyć ją jak ten telefon! Siedziała
w bezruchu i suchymi oczami wodziła po ścianach pokoju, pobielonych wapnem.
Wydawało się jej, że straciła panowanie nad swoim ciałem i że już nigdy nie będzie
mogła ruszyć się z miejsca.
Trwało prawie godzinę, zanim wreszcie się rozpłakała.
„Mamy podejrzanego" – powiedział Bergman Klarze przez telefon i to nie był blef.
Naprawdę go mieli. Odciski palców na antycznych kosztownościach Julii należały
do dziewiętnastoletniego Dawida Minksa, który – jak na swój wiek – miał dość
bogatą kartotekę policyjną. Półtora roku temu siedział krótko w areszcie z powodu
podejrzenia o  udział w  przestępczości zorganizowanej. Utrzymywał wtedy
kontakty z  kilkoma starszymi mężczyznami, którzy „zatrudniali" złodziei
mieszkaniowych, odbierali od nich łup i  sprzedawali go. Dawid Minks trafił do
aresztu, ale nie udało się udowodnić, że naprawdę dokonał czynów karalnych.
Zamiast wyciągnąć wnioski z  pobytu za kratkami, kilka tygodni później ukradł
sprzed sklepu rower górski, ale nie zrobił tego zbyt dobrze i  został złapany
następnego dnia. Wyszedł z  tego z  warunkowym i  od tego czasu niczego nie
przeskrobał.
Tyle że teraz okazało się, że Dawid Minks i młodzieniec jeżdżący po Pradze
w czerwonym volkswagenie z trójogonową diablicą na tylnej szybie to jedna i ta


sama osoba.
– W takim razie mogę sobie odpuścić sprawdzanie tej Francuzki – oświadczył
z zadowoleniem Danesz, kiedy przeczytał wyniki daktyloskopii. – Ten chłopak był
na Krokusowej w czasie popełnienia obu morderstw. Według mnie wszystko jasne,
szefie.
– Nie byłbym tego taki pewien.
Bergman stał w  swoim ulubionym miejscu przy oknie, obserwując auta
i  przechodniów. W  przestrzeni między domami widział nawet fragment linii
kolejowej. Tam lubił patrzeć najbardziej, szczególnie o  świcie i  o  zmroku, kiedy
pociągi zmieniały się w rzędy jasnych okien. W dzieciństwie kolej kojarzyła mu się
z  ucieczką i  trochę tak pozostało do dzisiaj. Lecz lata pracy w  wydziale
kryminalnym odcisnęły na inspektorze piętno, więc gdy teraz patrzył na jadący
skład, zastanawiał się, ilu w nim siedzi niezłapanych przestępców? Ilu morderców
i ich przyszłych ofiar?
Wiedział, że dopóki nie ma dowodów, nie może skupić się na jednym
podejrzanym i  przykleić mu w  duchu naklejki „winny". Jeśli jego czujność by
osłabła, mógłby przeoczyć ślady prowadzące do prawdziwego sprawcy. Wizja
pozostawienia mordercy na wolności i  posłania za kratki niewinnego człowieka
przerażała Bergmana nawet w snach.
– Ten chłopak nie miał żadnego motywu do zabicia Nory Mach – stwierdził
ponuro, wsunął ręce do kieszeni i  odwrócił się od okna. – Ani w  miejscu
popełnienia pierwszego, ani drugiego morderstwa nie znaleźliśmy jego odcisków
palców. Oczywiście mógł mieć rękawiczki, nie jest przecież żółtodziobem. Ale co
z pinezką, którą ktoś wrzucił Julii Keller do kawy? Można by ją zakwalifikować
jako próbę dokonania jedynie uszczerbku na zdrowiu, ale o  ile mi wiadomo,
Dawida tam wtedy nie było. I jeszcze jedno: na miejscu zbrodni zostały znalezione
ślady obuwia sportowego o numerze czterdzieści dwa. W kartotece wyczytałem, że
Dawid nosi czterdzieści cztery. Te ślady mógł tam zostawić ktoś inny, nie
morderca, może na przykład gość, ale… – Na kilka sekund umilkł i zamyślił się. –


Po przesłuchaniu tego chłopaka będziemy mądrzejsi. Adamie, proszę, wezwij go
do nas. Tę dziewczynę, Weronikę Truskawkę, też.
– A ją dlaczego?
– Kiedy Rolnik widziała tego volkswagena przy ulicy Krokusowej, stał przed
domem numer dwadzieścia trzy, a  tam mieszka ta dziewczyna. Podejrzewam, że
ona wie więcej, niż nam powiedziała.
Danesz spojrzał na zegarek.
– Kiedy chce pan z  nimi porozmawiać? Ta dziewczyna pewnie jest teraz
w szkole.
– Niech pan spróbuje ściągnąć ich tu dziś po południu. – Bergman znów obrócił
się do okna, zdążył jeszcze zobaczyć długi pociąg pośpieszny jadący z  centrum,
i dodał: – A ta Francuzka i jej ewentualne wyjazdy wciąż mnie interesują. Proszę
pamiętać, że jeszcze niczego nikomu nie udowodniliśmy. Po obiedzie chcę mieć na
biurku informację, czego udało się panu dowiedzieć.
Skromne wyposażenie małego pokoju przesłuchań nie wywołało u Dawida Minska
lęku, towarzyszącego w  tym pomieszczeniu większości ludzi. Rozsiadł się
wygodnie na krześle przykręconym do podłogi, przełożył gumę do żucia z jednej
strony ust na drugą i spojrzał Bergmanowi prosto w oczy, jakby chciał dać mu do
zrozumienia, że się go nie boi. „Nie jest tu po raz pierwszy" – przypomniał sobie
Bergman. „Już wie, co go czeka". Zanim zawołał Dawida Minksa do środka, kazał
mu chwilę posiedzieć w  poczekalni, wyposażonej tylko w  wieszak, kilka krzeseł
i  stolik konferencyjny. Bergman mógł obserwować czekające osoby przez lustro
weneckie i  tym razem skorzystał z  tej możliwości. Niektórzy ludzie przed
przesłuchaniem krążą od ściany do ściany, inni obgryzają paznokcie, potupują
niecierpliwie lub powtarzają sobie na głos to, co chcą powiedzieć policjantom, ale
Dawid Minks siedział bez ruchu, przyglądał się nielicznym meblom i nie okazywał
najmniejszych oznak strachu. Czasopisma ułożone na stoliku pozostały nietknięte,
ale to nie było nic dziwnego. Ludziom przed przesłuchaniem rzadko chce się
czytać.


– Chyba pan wie, dlaczego pana tu wezwałem – zaczął Bergman, kiedy tylko
sprawdził tożsamość młodzieńca i załatwił wszystkie pozostałe formalności.
– Nie mam pojęcia. – Guma wędrowała z  jednej strony na drugą. –
Przejechałem gdzieś na czerwonym świetle?
Bergman pokręcił głową.
– Ciekawi mnie, gdzie pan był w niedzielę około południa.
– Pewnie jeździłem autem po Pradze. Ale pytał mnie już o  to przez telefon
pański kolega. Dlaczego muszę to mówić jeszcze panu?
– Czy jeździł pan po ulicy Krokusowej na Babie?
Chłopak nieznacznie poczerwieniał.
– Może tak, a może nie. Nie znam takiej ulicy. Jeśli tam byłem, to nawet o tym
nie wiem. O co panu chodzi? Niczego nie zrobiłem.
Bergman położył przed nim zdjęcie bransoletki Julii.
– Czy widział pan kiedyś ten przedmiot?
Dawid przestał żuć gumę.
– N-nie. Nie widziałem.
– Jak mi pan wyjaśni, że znalazły się na nim pańskie odciski palców?
Twarz Dawida zmieniła kolor jak skóra kameleona. Teraz była gipsowo biała.
– A… Już sobie przypominam… Znalazłem na ulicy reklamówkę z  jakąś
biżuterią. Przejrzałem ją, ale nic mi się nie spodobało, więc wyrzuciłem ją do
śmieci.
– W  Krczu? – spytał Bergman. Już wiedział, że mężczyzna, który znalazł
kosztowności w  śmietniku w  Krczu i  sprzedał je, to praski bezdomny o  ksywce
Transformator. Na czas morderstwa Julii miał niepodważalne alibi: siedział w barze
Nadzieja nad zupą. Z pięciu tysięcy koron, które dostał za biżuterię, niewiele mu
zostało, bo zaprosił kolegów na popijawę na dworzec główny, a  to, czego nie
wydał, rozdał w stanie upojenia alkoholowego.
– Tak, w  Krczu. – Chłopak zaczął się kręcić na niewygodnym krześle. Było
mocno przykręcone do podłogi, żeby przesłuchiwany nie mógł zaatakować nim


przesłuchującego. – I co z tego?
Bergman wzruszył ramionami i spojrzał Dawidowi w oczy.
– Te przedmioty należały do kobiety, która mieszkała przy ulicy Krokusowej,
numer dwadzieścia pięć. Ta kobieta, Julia Keller, została w niedzielę po południu
zamordowana. Mamy świadka, który widział w  tym czasie w  pobliżu miejsca
zbrodni pańskie auto. Dlatego podejrzewam, że nie znalazł pan tych kosztowności
w  Krczu, tylko porzucił je pan tam po morderstwie. Nie było to zbyt mądre,
ponieważ wkrótce wyciągnął je stamtąd bezdomny i zaniósł je do komisu. – Zrobił
pauzę, wstał i nachylił się do chłopaka nad stołem. – Nie wygląda to dla pana zbyt
dobrze, panie Minks. Nie wolałby pan jednak powiedzieć mi prawdy na temat tego,
co robił pan w niedzielę?
Chłopak zaczął oddychać przez usta jak zganiany pies.
– Przecież już powiedziałem – wydusił z siebie.
– Od Weroniki Truskawki mam inne informacje – burknął Bergman. Był to
strzał na ślepo, bo Weronika Truskawka wprawdzie siedziała z Daneszem w jego
biurze, ale na razie nie pisnęła ani słowa. Twierdziła, że nie spotyka się z Dawidem
Minksem i  że o  morderstwie sąsiadki nie wie nic ponadto, co już zeznała. Ale
wyglądała na śmiertelnie przerażoną. Dlatego Bergman zdecydował się na prosty
trik: jeśli chłopak nie zna Weroniki, zrobi zdziwioną minę lub zapyta: od kogo? Ale
jeśli ją zna…
– Co za krowa! – wybuchnął Dawid Minks. – Co za głupia krowa! –
Natychmiast umilkł i  rzucił Bergmanowi przerażone spojrzenie, lecz było już za
późno.
– Weronika właśnie rozmawia z  moim kolegą w  sąsiednim pokoju –
kontynuował Bergman, starając się ukryć triumfalny uśmiech. – Jeśli mi pan nie
wierzy, mogę tam pana zaprowadzić. Proszę się dobrze zastanowić, czy wciąż chce
mnie pan okłamywać.
Nastąpiła długa cisza, a  Bergman postanowił, że jej nie przerwie. Miał dużo
czasu i czuł, że milczenie skruszy Dawida bardziej niż naleganie lub zastraszanie.


– Dobrze. Powiem panu, jak to jest. Weronika to moja dziewczyna. To znaczy:
była dziewczyna. Odwiedzałem ją przy Krokusowej. W niedzielę też tam byłem,
pokłóciliśmy się i  zerwałem z  nią. Potem pojechałem do domu. Pewnie jest na
mnie wkurzona i  chce się zemścić. Jestem serio ciekaw, jakich bzdur panu
naopowiadała.
Bergman nie wierzył w  ani jedno słowo. Kiedy Dawid mówił, patrzył mu
w  oczy i  ani na sekundę nie odwrócił wzroku, ale niektórzy łgarze, ci bardziej
doświadczeni, robią to właśnie w  tych chwilach, kiedy wyrzucają z  siebie
największe kłamstwa.
– Czyli twierdzi pan, że w  niedzielę po południu w  ogóle nie wszedł pan do
domu Julii Keller?
– Nigdy w życiu nie widziałem tego babska.
– Skąd pan wie, że chodzi o „babsko", a nie o młodą dziewczynę?
Tym razem Dawid spuścił wzrok.
– Pewnie Wera mi o  niej opowiadała. – Zrobił przerwę. – Próbuje pan mnie
przyłapać, ale nie uda się to panu, bo ja niczego nie zrobiłem.
Bergman skinął głową.
– Czy wciąż pan twierdzi, że na ulicę Krokusową jeździł pan tylko
w odwiedziny do swojej dziewczyny Weroniki Truskawki?
– Dokładnie tak.
– Jeśli więc to wszystko jest takie niewinne, to czy może mi pan wyjaśnić,
dlaczego na początku upierał się pan, że w ogóle nie zna pan tej ulicy?
Jeśli ktoś chce kłamać, musi być dobrym aktorem, a o Dawidzie Minksie tego
powiedzieć nie można. Najwyraźniej nie przyszła mu do głowy żadna sensowna
odpowiedź, więc spróbował zyskać trochę czasu, udając atak kaszlu.
– Jest pan chory?
– Nie… To znaczy… Ja…
Bergman był całkowicie przekonany, że ten chłopak przez cały czas opowiada
bujdy.


– Zapytam raz jeszcze. Dlaczego nie przyznał pan od razu, że zna pan ulicę
Krokusową i że jeździł pan tam do dziewczyny?
– Nie wiem – odpowiedział Dawid. – Chyba mnie pan przestraszył. Czy pan
byłby spokojny, gdyby nagle zadzwoniła do pana policja i zostałby pan wezwany
na przesłuchanie? – Zorientował się, z kim rozmawia. – No, pan pewnie tak, skoro
jest pan gliną.
Bergman nie zareagował na obraźliwą uwagę. Sam czułby się przed sobą
śmieszny, gdyby dał się sprowokować tak prymitywnym atakiem. Wolał bardziej
wyrafinowane sposoby walki.
– Proszę chwilę poczekać – odparł chłodno i wstał. – Pójdę sprawdzić, czego
dowiedział się mój kolega od pańskiej dziewczyny. Oczywiście mam na myśli
pańską byłą dziewczynę.
I wyszedł.
Z Weroniką Truskawką byli Danesz i  Rolnik, ale pytania zadawał tylko Adam,
a  Sylwia słuchała. Obawiali się, że gdyby niepełnoletnia dziewczyna została
w  pomieszczeniu sam na sam z  mężczyzną, mogłaby się wystraszyć i  nie
powiedzieć niczego. Lecz nawet obecność kobiety nie rozwiązała Weronice języka.
Dziewczyna odpowiadała jednosylabowo i niechętnie. Nie, nie wie, kim jest Dawid
Minks. Nie, w  niedzielę nie zauważyła niczego podejrzanego. I  w  ogóle nie jest
zdenerwowana – czym miałaby się denerwować? Danesz próbował przyłapać ją na
kłamstwie, zadając skomplikowane pytania, a  Sylwia wysyłała jej uśmiechy
dodające otuchy, ale żadna taktyka nie przyniosła efektu. Pół godziny później
Adam stwierdził, że marnuje czas i  energię, więc z  westchnieniem zamienił się
z Sylwią miejscami.
– Spróbuj ty – szepnął jej. – Ale ja myślę, że ta dziewczyna naprawdę nic nie
wie. Wypuściłbym ją do domu.
Sylwia usiadła naprzeciwko Weroniki, ściskającej w dłoniach szklankę, z której
nie wypiła ani kropli, i obserwującej pyłek kurzu pływający po powierzchni wody.
– Nalać ci nowej wody? – spytała miękkim głosem Rolnik.


Dziewczyna pokręciła głową.
– Spróbuj jeszcze raz opowiedzieć mi, co robiłaś w  niedzielę – poprosiła
Sylwia.
– No więc wstałam, wzięłam prysznic – zaczęła dziewczyna znudzonym
głosem – umyłam włosy i  czekałam w  swoim pokoju, aż mama zrobi obiad… –
Spojrzała Sylwii w oczy. – Dlaczego muszę w kółko to powtarzać?
Zanim Sylwia zdążyła odpowiedzieć, do pomieszczenia zajrzał Bergman.
Przywołał Rolnik do drzwi i coś jej szepnął.
– Rozumiem.
Kiedy wyszedł, powoli wróciła do dziewczyny, która przez cały ten czas nie
spuszczała jej z oka.
– Koniec żartów, Weroniko. Twój chłopak, Dawid Minks, wszystko nam
wyśpiewał – oświadczyła powoli. – Nie sądzisz, że już czas zacząć mówić prawdę?
W bursztynowych oczach błysnął strach, na ułamek sekundy przeszedł
w  prawdziwe przerażenie, ale natychmiast rozpłynął się w  chłodnym spokoju.
Weronika widziała zbyt wiele seriali, by nabrać się na ten wyświechtany trik.
– Kto? – spytała i wyczarowała na swej pięknej twarzyczce zdziwioną minę. –
To musi być jakaś pomyłka. Już wam mówiłam, że nie znam żadnego Dawida.
Rolnik wzięła głęboki oddech i  powoli wypuściła powietrze przez zaciśnięte
zęby.
– Dobrze. W takim razie nie będziemy cię już męczyć.
Obróciła się do Danesza.
– Adamie, odwieziesz Weronikę do domu?
Uzgodnili, że kiedy Danesz będzie wyprowadzać z gabinetu Weronikę, zadzwoni
do Bergmana. Minutę później Bergman wyjdzie z Dawidem z pokoju przesłuchań.
Wszyscy czworo spotkają się na schodach.
Józef Bergman w  milczeniu patrzył, jak chłopak po przeciwnej stronie stołu
niestrudzenie ugniata szczękami gumę do żucia. Był chudy, miał płaską klatkę


piersiową, a  na ramionach ani śladu bicepsów. Wąski nos z  drobnymi,
kasztanowymi piegami i  wystające kości policzkowe równie dobrze mogłyby
należeć do dziewczyny. Na prawym, kościstym nadgarstku nosił skórzaną
bransoletkę, a teraz bawił się nią nerwowo.
Bergman wyobraził sobie, jak te ręce podnoszą przycisk do papieru lub jakąś
statuetkę i zadają Julii cios w potylicę. Mogło się to zdarzyć. Inspektor położył obie
dłonie na blat stołu i wstał.
– Wypuszczę pana teraz do domu, panie Minks, ale proszę liczyć się z tym, że
niedługo znów pana wezwiemy – oświadczył. – Proszę do tego czasu nie
wyjeżdżać z miasta. Jesteśmy umówieni?
Dawid skinął głową i bez słowa przekroczył próg.
Dopadną go prędzej czy później, tego Dawid był pewien. Kiedy szedł przez
poczekalnię przed pokojem przesłuchań, uginały się pod nim kolana, jakby zamiast
stawów miał dwie grudki żelu. Boże, dlaczego ta Wera nie mogła trzymać jęzora za
zębami? Co wygadała? Chyba nie wszystko, bo Bergman od razu oskarżyłby go
o  włamanie, a  może nawet o  morderstwo. Pewnie przyznała, że Dawid do niej
jeździ i że się znają. Z czasem policjanci wyciągną z niej resztę. A czego innego się
spodziewał? Przecież Weronika to jeszcze dziecko, głupia nastolatka, rozwydrzona
gówniara, która pragnie być w centrum uwagi. A na nim w ogóle jej nie zależy.
Dawid zerwał swoją brązową, skórzaną kurtkę z  wieszaka w  poczekalni.
Rozedrganą ręką długo nie mógł znaleźć prawego rękawa, a zanim się ubrał, ujrzał
na twarzy Bergmana lekko prześmiewczy grymas.
– Mogę już iść?
Inspektor spojrzał na zegarek.
– Proszę jeszcze sekundkę poczekać. Wrócę po coś i  odprowadzę pana do
wyjścia.
Dawid został w  poczekalni sam i  poczuł się jak zwierzę w  klatce. Jakoś tak
czują się na pewno wszystkie te tygrysy i  lwy w  zoo. Nie po raz pierwszy był


przesłuchiwany, ale znajomość sytuacji w  ogóle go nie uspokajała. Próbował
udawać obojętność, ale trudno ocenić, na ile mu to wychodziło.
Kiedy policja przyszła po niego po raz pierwszy, miał zaledwie osiemnaście lat.
Brał udział w  sprzedawaniu kradzionych rzeczy, ale zrobił to tylko kilka razy
i właściwie nie należał nawet do szajki, którą później całą zamknęli. Jeden z tych
łobuzów, jego daleki kuzyn, znał złodziei mieszkaniowych, którzy dla niego
„pracowali", a Dawid roznosił skradzione rzeczy po lombardach lub sprzedawał je
przez ogłoszenia. Ale zanim policja zadzwoniła do jego drzwi, zdążył zgarnąć
tylko trzydzieści trzy tysiące koron. To był prawdziwy pech.
Wtedy pilnie potrzebował pieniędzy. Budził się i zasypiał, rozmyślając, jak je
zdobyć. Wydawał je na Monikę, która była o dziesięć lat starsza od niego, głupia
i  żądająca ciągłych wydatków. Twierdziła, że biedni faceci nie są seksowni,
a Dawid w to wierzył, zresztą uwierzyłby w cokolwiek, bo miała cudownie miękkie
ciało, piersi jak dwa olbrzymie miechy przetkane niebieskimi żyłkami i  szerokie
uda, które wspaniale pocierały o  siebie przy każdym kroku. Zarabiać Dawid
zbytnio nie potrafił, więc kradł. Z początku po to, żeby móc zaprosić Monikę na
kolację, a potem dla samej adrenaliny płynącej z zakazanego czynu – dla ciśnienia
krwi w  nozdrzach i  przyśpieszonego oddechu, kiedy uciekał po ulicy z  radiem
samochodowym pod kurtką. Ukradł mnóstwo rzeczy, sprzedał je w  lombardach
i nikt go przy tym nie złapał. Ale raz był nieostrożny i wpadł przy kradzieży tego
cholernego roweru górskiego. Dostał zawiasy… Potem zwinął ojczymowi
z  aktówki woreczek z  utargiem z  restauracji i  to go zniszczyło. Wszystkie
pieniądze wydał z Moniką w tydzień. Kupił jej mnóstwo ubrań, perfum, biżuterii,
poszli na wyścigi konne, na drogą kolację i przepuścili tysiące w kasynie niczym
bohaterowie jakiegoś amerykańskiego filmu z lat sześćdziesiątych.
Ojczym myślał, że woreczek się zgubił. Musiał oddać pieniądze i wyrzucili go
z  pracy, bo jego obowiązkiem było wpłacanie utargu od razu do banku, a  nie
noszenie go do domu w  aktówce. Potem matka znalazła przy praniu zaginiony
papierowy woreczek w tylnej kieszeni dżinsów Dawida i prawie zemdlała…


Stało się to trzy miesiące temu, a  skradziony utarg wynosił sto dwadzieścia
tysięcy koron. Ojczym zgodził się na milczenie, jeśli dostanie pieniądze
z  powrotem co do grosza. Dawid zaczął oddawać mu prawie całą wypłatę,
a Monika oczywiście go rzuciła…
Dlatego postanowił okraść Julię. Chciał oddać dług, a potem zacząć żyć lepiej.
– Chodźmy. – Bergman wziął go za łokieć i zrobił to zaskakująco delikatnie,
niemal ze współczuciem, lecz od razu dodał uszczypliwie: – Dlaczego pan się tak
krzywi? Jakiś problem?
– Zamyśliłem się.
Detektyw wyprowadził go na długi korytarz z  podłogą pokrytą zielonkawym
linoleum, w którym odbijało się zimne światło jarzeniówek. Piętro wyżej rozlegały
się głosy i kroki – ktoś schodził po schodach.
Po chwili Dawid ujrzał Weronikę, szła u boku młodego mężczyzny w cywilu
i akurat odpowiadała mu na zadane szeptem pytanie.
– Nie. Naprawdę nie ma potrzeby. Pojadę autobusem.
Była blada, miała podkrążone oczy, ale mówiła zdecydowanym, spokojnym
głosem. Kiedy zobaczyła Dawida i Bergmana, na jej twarzy nie drgnął ani jeden
mięsień.
– Do widzenia – rzuciła inspektorowi bez uśmiechu, a  na Dawida spojrzała
obojętnie, jakby interesował ją tyle co plakat na pomalowanej emalią ścianie
korytarza.
– Do widzenia – odparł Bergman niezadowolony.
Wtedy Dawid zrozumiał, że ta dziewczyna jest silniejsza i doroślejsza niż on.
W tej krótkiej chwili wyczytał z jej oczu, że nie wyjawiła im niczego, absolutnie
niczego, natomiast on dał się głupio nabrać i zaszkodził sam sobie. Kiedy przyznał,
że zna Weronikę, dał im broń: teraz wiedzą, że na początku kłamał. Będą go
dręczyć, jego i  Weronikę, nie dadzą im spokoju, dopóki nie wyciągną z  nich
prawdy. Dawidowi chciało się płakać.


– Miłego dnia, panie Minks – pożegnał się z nim złośliwie inspektor i otworzył
zakratowane drzwi. – Wkrótce się do pana odezwiemy.
Dawid wyszedł na ulicę i rozejrzał się. Czerwona wiatrówka Weroniki właśnie
skręcała w lewo, za róg. Ruszył więc w przeciwnym kierunku na wypadek, gdyby
go śledzili, i wściekle kopał przed sobą puszkę po piwie.
Najchętniej wsiadłby do auta i  zaszyłby się gdzieś, gdzie go nie znajdą, ale
wiedział, że tego nie zrobi. Przecież nie zostawi Weroniki z  tymi problemami
samej.
Muszą się jak najszybciej spotkać i wymyślić, co powiedzą glinom.


ROZDZIAŁ 25

– I  tak myślę, że mordercą jest Minks – oświadczył Adam Danesz, wyjeżdżając
tyłem z  wąskiego miejsca parkingowego w  garażu podziemnym. – Niech pan
zobaczy: twierdzi, że chodził z  Weroniką Truskawką i  że jeździł do niej na
Krokusową. Ta dziewczyna ma stanowić jego alibi. Tyle że ona upiera się, że
w ogóle go nie zna. Wierzę jej. Widział ją pan? Kiedy spotkali się na korytarzu,
nawet nie mrugnęła.
Bergman patrzył, jak po zakurzonej przedniej szybie ślizgają się zielonkawe
światła jarzeniówek sufitowych. Przez tę posępną surowość betonowych katakumb
zazwyczaj ogarniał go smutek i nie mógł się doczekać wyjechania na światło dnia.
Dlaczego architekci garażów podziemnych nigdy nie zadają sobie trudu, by nadać
im choć odrobiny uroku?
– Obserwowałem bardziej jego – odpowiedział. – Zbladł, jakby zobaczył
ducha. Ale ma pan rację, jej to spotkanie nie poruszyło… Wierzyłem, że
konfrontacja z  Minksem wyprowadzi ją z  równowagi i  wreszcie powie nam coś
ciekawego, ale myliłem się. – Umilkł. – To ciekawa dziewczyna.
– W  bieliźnie byłaby ciekawsza. – Danesz się zaśmiał i  skręcił w  stronę
wyjazdu z garażu tak gwałtownie, że zapiszczały opony.
– Boże, przecież ona ma szesnaście lat.
– Żartowałem.
Bergman mlasnął z dezaprobatą.
– Wie pan, co myślę ja, panie Adamie? Ci dwoje dobrze się znają, może nawet
ze sobą chodzą, ale wcześniej uzgodnili, że nie będą się do tego przyznawać.
Weronika się tego trzyma, ale Dawid nie jest tak dobrym kłamcą jak ona. Wygadał


się, a potem już musiał wyznać, że coś go łączy z Weroniką. Może naprawdę był
u niej w niedzielę. Ale stało się jeszcze coś, co oboje przed nami tają. Coś, przez co
postanowili udawać, że nigdy w życiu się nie widzieli.
– Przecież to oczywiste. Załatwili Julię Keller.
– Nie jestem tego taki pewien.
Wreszcie wyjechali na ulicę zalaną ostrym, jesiennym słońcem. Lodowaty wiatr
miotał poskręcanymi, suchymi liśćmi, a  ludzie przedzierali się przez zawieruchę
z kołnierzami podciągniętymi pod brodę i dziko powiewającymi połami płaszczy.
Bergman pochylił się do okna, żeby promienie słońca trochę rozgrzały go przez
szybę.
– Mnie wydaje się to jasne – upierał się Danesz. – Ten chłopak to złodziej
i  morderca. Włamał się do Julii Keller, ona przyłapała go na tym, że grzebie jej
w szufladach, więc oberwała po głowie przyciskiem do papieru.
– Nie wiemy, czy to był przycisk do papieru. Narzędzie zbrodni zapadło się pod
ziemię – przypomniał Bergman. – Poza tym nie mamy żadnego dowodu na to, że
Dawid Minks naprawdę był w domu Julii Keller. Twierdzi, że kosztowności znalazł
w reklamówce na ulicy, przejrzał je i wyrzucił do śmieci. Wprawdzie my w to nie
wierzymy, ale cóż z tego. Jak dowieść, że ukradł je z willi? W domu nie znaleziono
jego odcisków palców, co oczywiście może znaczyć tylko tyle, że miał rękawice…
Gdybyśmy znaleźli świadka, który widział, jak wyłamuje okno tarasowe, sytuacja
wyglądałaby inaczej.
Danesz wzruszył ramionami.
– Ale przecież był na Krokusowej w  czasie popełnienia morderstwa. A  ta
dziewczyna, ta Weronika, nie potwierdziła, że przyjechał do niej. Nie ma alibi, na
bransoletce są jego odciski… Czy to nie wystarczy? Powinniśmy go aresztować.
Naprawdę nie rozumiem, dlaczego go pan wypuścił.
– Bez pośpiechu. Wkrótce wezwiemy go na kolejne przesłuchanie –
odpowiedział rozkojarzony Bergman, którego uwagę przykuły smugi na szybie.


Otworzył czarną aktówkę, wyciągnął z  niej papierową chusteczkę i  zaczął od
wewnątrz wycierać zabrudzone okno.
– Na Boga, czy pan czasami myje to auto? Przecież wie pan, jak nie znoszę
brudu.
Adam zamiast odpowiedzi przewrócił oczami.
– Wie pan, co jest dziwne? – Bergman zaczął kolejną chustką czyścić
przegródkę na okulary. Było w  niej kilka paragonów ze stacji benzynowej, stara
guma do żucia i lepki ślad po kawie. – Niektórzy ludzie potrafią tak dbać o auto, że
nawet po dziesięciu latach wygląda jak nowe. A inni – spojrzał na kolegę – w pół
roku zrobią z niego chlew.
Adam włączył się do ruchu.
– Mnie bałagan nie przeszkadza. Moja mama mawia: porządek jest dla
głupców, inteligent poradzi sobie z  chaosem. – Zaśmiał się, ale po chwili
zrozumiał, jak Bergman mógł zinterpretować jego słowa. Oderwał wzrok od jezdni
i  spojrzał przepraszająco na przełożonego. – Oczywiście nie chciałem przez to
powiedzieć, że pan… że myślę… – Na szyi i  na policzkach zaczęła mu się
rozlewać purpura. – Po prostu przypomniało mi się, co mówi mama. Nie miałem na
myśli nic złego. Naprawdę.
– I tylko to pana ratuje – odpowiedział surowym tonem Bergman, ale kiedy ich
spojrzenia się spotkały, w oczach inspektora iskrzyło się rozbawienie.
Ulica Krokusowa wygląda spokojnie jak zawsze. Puszyste poduchy bluszczu na
drewnianym płocie Hrubeszów targał wiatr. Bergman podszedł do furtki, wsunął
rękę w gąszcz ciemnozielonych pędów i namacał dzwonek.
Drzwi otworzyły się niemal natychmiast, a do furtki zbiegła po schodach około
czterdziestopięcioletnia kobieta w fartuchu. Orzechowe włosy miała upięte w luźny
kok, który z  daleka wyglądał niedbale, ale przy spojrzeniu z  bliska można było
w  nim dostrzec warstwę lakieru oraz wiele spinek wsuniętych w  wyrafinowany
sposób. Gospodynię zdobił również delikatny makijaż, a  na obojczykach
spoczywał gustowny naszyjnik. Kobieta trochę przypominała Bergmanowi


bohaterki płytkich filmów amerykańskich, które gotują, sprzątają, budzą się
i zasypiają umalowane i z nienaganną fryzurą. Inspektor dotychczas sądził, że takie
osoby nie istnieją poza studiami filmowymi.
Kobieta się uśmiechnęła, a krzywe przednie zęby trochę zbliżyły jej doskonały
wygląd do człowieka.
– W czym mogę pomóc?
Bergman pokazał odznakę.
– Józef Bergman, policja kryminalna. Czy mam przyjemność z  panią Ladą
Hrubesz? Czy możemy zadać pani kilka pytań?
Wytarła dłonie w biodra w typowym geście gospodyni, której ktoś przeszkodził
w pracy.
– Oczywiście – powiedziała cicho i  otworzyła furtkę. – Ale niech panowie
wejdą do środka. Nie chciałabym robić tu przedstawienia dla sąsiadów. –
Rozejrzała się ostrożnie po pustej ulicy. – Mogę poczęstować panów strudlem, za
chwilę będzie gotowy – dodała, jakby zakładała, że jeśli nie zaproponuje im żadnej
przynęty, nie będą chcieli wejść i  zaczną przesłuchiwać ją na chodniku. –
Właściwie spodziewam się gości, teścia i  teściowej, ale mam jeszcze godzinę.
Chętnie panom pomogę.
– Gites – powiedział Danesz.
– To byłoby z pani strony bardzo miłe – dodał z rezerwą Bergman.
Z zewnątrz willa Hrubeszów niemal nie różniła się od willi Julii, ale wnętrze
było całkowicie inne. Bergmana zafascynowały duże wolne przestrzenie i proste,
nowoczesne meble w  naturalnych barwach. Panowała tam przemyślana
oszczędność, jaką znał raczej z  czasopism niż z  prawdziwych domów. Nic nie
zostało pozostawione przypadkowi, wszystkie krawędzie ze sobą współgrały.
Zadbano o  każdy szczegół. Efekt był trochę chłodny, a  Bergmanowi przyszło do
głowy, że Hrubeszowie podczas urządzania domu przywiązywali większą uwagę
do wyglądu niż wygody. Lecz kiedy opadł na białe, skórzane meble
wypoczynkowe, musiał przyznać, że są dużo wygodniejsze, niż sądził.


– Napiją się panowie czegoś? Kawy? Herbaty?
Gdyby Bergman przyjął podczas każdej wizyty filiżankę kawy, pod koniec dnia
pracy groziłoby mu zatrucie kofeiną. Lecz dziś zdążył wypić tylko swoje dwie
poranne filiżanki, więc skinął głową.
– Poproszę kawę. Dużo mleka i bez cukru.
– A  dla mnie dużo mleka i  dużo cukru – złożył zamówienie Danesz
i  niecierpliwie pokręcił się na skraju skórzanego fotela. – Muszę się szybko
postawić na nogi.
Lada Hrubesz poruszała się po domu powoli, jakby miała do dyspozycji cały
czas świata. Obróciła się i poszła do kuchni. Pod fartuchem miała dziwne ubranie,
wyglądało jak satynowe kimono. Podkreślało jej sylwetkę, zaokrągloną
w pożądanych miejscach. „Bezrobotna pani domu" – ocenił ją w duchu Bergman.
„Wypoczęta, trochę znudzona, a  mimo to zadowolona. Zamknęła się w  swoim
małym, bezpiecznym świecie, z  którego nie chce, a  może nawet nie potrafi
wyściubić nosa. A może się mylę?".
– Ta kanapa kosztowała minimalnie sto tysięcy – szepnął Danesz. – Niech mi
pan powie, skąd ludzie biorą na to pieniądze? Sprzedają narkotyki? Nagrywają
porno? Bo ja uczciwą pracą zarobię w najlepszym razie na meble z IKEA.
Lada wróciła powłóczystym krokiem do salonu. Niosła ceramiczną tacę
z  trzema filiżankami, dzbankiem i  cukiernicą. Wszystkie naczynia były
jednokolorowe, a  filiżanki kanciaste. Każda z  nich wyglądała trochę inaczej.
Bergman zorientował się, że malutkie uszko jego filiżanki ma tak dziwny kształt,
że nie da rady utrzymać go w palcach. Ale kawa smakowała doskonale, dawno nie
pił tak wyśmienitej. Przyłapał się na tym, że pierwszym łykiem delektuje się
z zamkniętymi oczami.
– Panowie przyszli w  sprawie Julii – zaczęła Lada i  oparła się w  fotelu. –
Proszę mi powiedzieć, co się stało. Cała ulica mówi tylko o  tym, że została
wyniesiona pod czarną płachtą i od tego czasu jej dom jest pełen gli… policjantów.
Potem była tu jakaś pańska koleżanka, obeszła chyba całą ulicę. Pytała, czy


w niedzielę widzieliśmy kogoś u Julii w ogrodzie lub w domu, ale nie chciała mi
powiedzieć, co się stało. – Zrobiła pauzę i  posłała Bergmanowi ponaglające
spojrzenie. – Muszą panowie wiedzieć, że byłyśmy z  Julią najlepszymi
przyjaciółkami. Co się jej przydarzyło?
Inspektora zaskoczyło, że te dwie kobiety były sobie tak bliskie, skoro ich
domy i  styl życia tak bardzo się od siebie różniły. Co mogło je łączyć? Odłożył
filiżankę.
– Została zamordowana. Wszystko wskazuje na to, że stało się to w niedzielę
tuż po południu. Więcej nie mogę powiedzieć z uwagi na dobro śledztwa.
Kobieta przejechała dłońmi po twarzy, a Bergman dopiero teraz zauważył, że
makijażem zamaskowała wyraźnie podkrążone oczy. Na swój wiek miała bardzo
mało zmarszczek, lecz mimo to wyglądała na zmęczoną.
– Tak myślałam. Boże! Już wiecie, kto to zrobił?
– Niestety nie.
– Biedna Julia. To była cudowna kobieta. Nigdy bym nie pomyślała…
Do oczu napłynęły jej łzy, a Bergman taktownie milczał.
– Ale ja panom nie pomogę – powiedziała po chwili. – Niczego nie widziałam.
W niedzielę robiłam duże porządki. Z domu wyszłam dopiero po południu.
Bergman odłożył filiżankę.
– Chodzi mi o imprezę, która odbyła się u państwa… – zajrzał do notatnika –
w zeszły piątek.
W oczach kobiety błysnął lęk. Czy to pytanie się jej nie spodobało?
Westchnęła.
– O imprezę? A co ona ma wspólnego z…
– Dowiedziałem się, że ktoś wrzucił Julii Keller do kawy pinezkę. Wie pani
o tym?
Ledwo zauważalnie skinęła głową.
– Czy może mi pani opisać, jak to się stało?


Lada Hrubesz milczała. Potem poderwała się z  krzesła tak gwałtownie, że
przestraszony Bergman prawie wylał kawę.
– Strudel… Przepraszam… Muszę go wyciągnąć z piekarnika.
I zniknęła.
Danesz uniósł brwi.
– Nie sądzi pan, że jest przy nas jakaś zdenerwowana?
– A kto nie jest?
W milczeniu czekali na powrót Lady.
Zajęło to jej prawie dziesięć minut, ale zrekompensowała im czekanie dwoma
kawałkami puszystego ciasta, jeszcze parującego. Na każdy talerzyk dodała
odrobinę bitej śmietany.
– Proszę, panowie. Smacznego.
– Dziękujemy. – Bergmanowi ciekła ślinka, ale postanowił jeszcze wstrzymać
się z jedzeniem. – A więc?
Podniosła ku niemu karmelowe oczy.
– To była moja wina – wyznała spokojnie.
– Pani? Czy sugeruje pani, że to pani wrzuciła Julii do kawy pinezkę?
– Tak.
– Boże, dlaczego? Przed chwilą pani twierdziła, że były panie najlepszymi
przyjaciółkami.
Pochyliła się i objęła ramionami kolana.
– Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Ta pinezka nie miała przestraszyć Julii,
tylko tę kobietę, która z  nią przyszła. Tę Zuzannę. Pomyliłam filiżanki i… –
Zaczęła nieznacznie kołysać się w przód i w tył. – Boże, jak ja się za to wstydzę!
Byłam pijana i nieszczęśliwa, ale to nie jest żadne usprawiedliwienie. – Spojrzała
na Bergmana. – Chyba powinnam wyjaśnić od początku, co stało się tego wieczora.
– Rzeczywiście, tak będzie najlepiej.
Skinęła.


– Zacznę bardzo ogólnie. Wie pan, nie mamy z  Wacławem dzieci. Długo to
odkładaliśmy, a  potem okazało się, że ja i  tak nie mogę zajść w  ciążę. Prawdę
mówiąc, jakoś bardzo nas to nie dotknęło, nigdy nie czułam fizycznej potrzeby
macierzyństwa i  przywykliśmy do wygodnego życia… – Zamilkła, a  Bergman
pomyślał, że naprawdę zaczęła bardzo ogólnie. Może przeszłaby już do rzeczy? –
Mówię panu o tym tylko po to, żeby zrozumiał pan, że jestem z Wacławem bardzo
związana, chyba bardziej, niż zazwyczaj żony bywają związane z mężami. Krótko
mówiąc, nie mam nikogo innego – kontynuowała nieco przepraszającym tonem. –
Jesteśmy ciągle razem. Wszystko robimy razem. Od ślubu tylko dwie noce
spędziliśmy osobno.
Bergman nie potrafił wyobrazić sobie osoby, z którą chciałby robić wszystko
razem. Właściwie cieszyło go, że taki ktoś nie istnieje. Życie w  tak zżytej parze
porównał w  duchu do egzystencji zwierzęcia w  klatce, a  żadna z  korzyści
płynących z  takiego związku nie wynagrodziłaby mu codziennej klaustrofobii.
Dziwne, że to, co go przeraża, Lada Hrubesz uznaje za sukces. Pomimo iż oboje
lubią porządek i  na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że mają dużo
wspólnego, każde z nich wybrało całkowicie odmienny styl życia.
Na chwilę przestał słuchać, ale najwyraźniej nie stracił nic ważnego.
– …więc postanowiłam zająć się domem – mówiła właśnie. – Studio
łazienkowe Wacława zapewnia nam godziwe życie. Sprawiłam sobie koty, Wacław
twierdzi, że tylko po to, bym mogła zaspokoić instynkt macierzyński, ale ja
sądzę…
Bergman pochylił się niecierpliwie.
– Wszystko rozumiem, ale czy nie wolałaby mi pani opowiedzieć, jak to było
z pinezką?
Utkwiła w nim rozkojarzony wzrok, jakby wyrwał ją z transu.
– Wacław flirtował z tą kobietą – oświadczyła zgorszona. – Siedział obok niej,
dotykał jej, szeptali do siebie… Nigdy wcześniej niczego takiego nie robił… To
znaczy, o  ile mi wiadomo. – Ostatnim słowom towarzyszył gorzki śmiech. –


Słyszałam, jak rozmawiają o dzieciach. I zrozumiałam – uniosła ku Bergmanowi
oczy pociemniałe od smutku – że Wacław ich pragnie, ale nie chciał mnie
krzywdzić, więc nigdy mi o tym nie powiedział.
Bergman sięgnął po talerzyk ze strudlem i nabrał na łyżeczkę kruchy kęs. Nie,
naprawdę nie może współczuć każdemu, kto wtajemniczy go w swoją rozpacz. Nie
chciał być nieuprzejmy, ale nasilało się w  nim poczucie bezcelowości. „Sprawa
z  pinezką wyjaśniona" – pomyślał. Kolejny trop, który donikąd go nie
zaprowadził…
Lada kontynuowała:
– Upiłam się. Kiedy nalewałam wodę w  kuchni, zobaczyłam na podłodze
pinezkę. Bóg wie, skąd się tam wzięła. Pomyślałam, że dyskretnie wrzucę ją do
kawy tej babie, tej wypindrzonej latawicy. I  tak też zrobiłam. Chciałam ją
wystraszyć, zepsuć jej wieczór, odciągnąć ją od Wacława albo nie wiem… Tyle że
ta filiżanka należała do Julii.
– Kim była ta „wypindrzona latawica"?
– Drugą żoną byłego męża Julii. Nazywa się Zuzanna Keller. Zaskoczyło mnie,
że Julia się z nią przyjaźni. To dość nietypowa sytuacja, nie sądzą panowie?
Bergman odłożył talerzyk, myśląc, jak szybko się pożegnać, nie urażając
gospodyni.
– Czy pani wie, że pani czyn mógłby zostać zakwalifikowany jako
spowodowanie zagrożenia życia? – zapytał.
– Tak. – Na jej policzkach pojawiły się karminowe plamy.
– Powinna się pani cieszyć, że Julia tej pinezki nie połknęła. – Pozwolił zdaniu
wybrzmieć złowrogo, a  gdy Lada nie odpowiedziała, uśmiechnął się do niej
pocieszająco. – Ma pani szczęście, że nikomu się nic nie stało. Zapomnę o tym, co
mi pani powiedziała, dobrze?
Odwzajemniła jego uśmiech, a  on uświadomił sobie, że jej krzywe przednie
zęby wręcz dodają jej uroku.
– Dziękuję – odparła.


Wstali i podeszli do drzwi, Bergman pierwszy, za nim Danesz, a Lada Hrubesz
na końcu. Na korytarzu z podłogą wyłożoną dużymi kaflami Lada wyprzedziła ich
i zastąpiła im drogę.
– Czy mogę jeszcze o coś panów spytać?
– Oczywiście – odpowiedział Danesz.
– W ogrodzie Julii zostały koty. Czy ktoś je karmi?
– To drapieżniki, prawda? Podejrzewam, że coś sobie upolują.
– W  mieście to nie wystarczy. Czy mogę co jakiś czas podrzucić im coś do
jedzenia? Chodzi o  to… Tego domu pewnie pilnuje ktoś od was, prawda. Czy
byłoby problemem, gdybym…
Bergman jej przerwał.
– Coś pani zdradzę, pani Hrubesz. Do ogrodu Julii codziennie wchodzi przez
płot ta mała blondynka z sąsiedniego domu i karmi koty konserwami. Nie powinna
tego robić, ale trudno… – Uśmiechnął się. – Jeśli chce pani do niej dołączyć,
proszę bardzo. Nikt nie będzie sprawiać pani problemów. Ale byłoby lepiej, gdyby
tej pomocy żywieniowej udzielała pani z ulicy, przez dziurę w płocie.
Chciał ją rozbawić, ale pozostała poważna.
– Dziękuję. Wie pan, pomyślałam, że mogłabym te koty adoptować.
Wprawdzie jest ich dwanaście, ale… Są to w pewnym sensie sieroty, prawda? A ja
mam straszne poczucie winy z powodu tej pinezki.
– Weźmie je pani do siebie?
Wtedy się uśmiechnęła.
– Raczej postaram się je przekonać, żeby się do mnie wprowadziły. Z kotami
inaczej się nie da, inspektorze. Robią tylko to, co chcą. Właśnie dlatego tak je
lubię.
W tym całkowicie się z nią zgadzał.
Truskawowie posiadali największą willę przy ulicy Krokusowej. Na zboczu za
furtką znajdowało się kilka schodków prowadzących do starannie zagrabionej


ścieżki ze śnieżnobiałego żwirku. Ogród z  oczkami wodnymi i  sztucznymi
pofałdowaniami terenu trochę przypominał Bergmanowi pole golfowe. Na
pięciocentymetrowy trawnik opadała z kilku dysz jedwabista wodna mgiełka.
Joanna Truskawka prowadziła ich w  stronę domu z  miną pełną ekscytacji
i zaskoczenia, jakby nie potrafiła się zdecydować, czy ta wizyta ją ucieszyła, czy
przestraszyła. Pachniała potem i dymem papierosowym, co próbowała ukryć dużą
ilością perfum. Kiedy odezwała się do Bergmana z  bliska, owionął go smród
słodkiego alkoholu.
– Niech panowie nawet na mnie nie patrzą. Gdybym wiedziała, że będę mieć
tak ważnych gości, wystroiłabym się na galowo – szczebiotała właśnie. Pośliniła
dwa palce i wyrównała nimi brwi, wydepilowane w cienkie kreski. – Trzeba było
zadzwonić i  powiedzieć, o  czym chcą panowie ze mną rozmawiać.
Przygotowałabym sobie odpowiedzi na piśmie. Może mi panowie nie uwierzą, ale
wypowiedzi pisemne są mi dużo bliższe niż ustne. Właściwie obecnie pracuję jako
niezależny copywriter. Zakładam, że panowie wiedzą, z czym taka praca się wiąże.
– Ponieważ jednak nie zareagowali w żaden sposób, dodała poważnym głosem: –
Wymyślam na przykład slogany reklamowe. To ciężka praca i tylko dla wybranych.
Trzeba mieć wyczucie językowe i poetyckie korzenie.
Za jej plecami Bergman i  Danesz wymienili znaczące spojrzenia. Danesz
zasugerował gestem, że ich rozmówczyni jest pijana. Bergman skinął na
potwierdzenie.
– Chcą panowie usiąść w ogrodzie zimowym? – Joanna Truskawka zatrzymała
się przy ścianie domu, spojrzała na swoje odbicie w  szybie i  poczochrała
natapirowaną grzywkę. – Mogę zaproponować kawę, herbatę, lemoniadę. A może
raczej kieliszek czegoś mocniejszego? Jeśli panowie pozwolą, ja wezmę sobie
kropelkę wermutu. Mieni mi się w oczach i trochę kręci mi się w głowie… Mam
niskie ciśnienie i przed południem bywam słaba jak mucha. Kiedy powiedziałam
o tym lekarce, doradziła mi: „Niech pani walnie sobie co rano kielicha. To postawi
panią na nogi". I miała rację, to naprawdę działa. – Weszła przed nimi do zalanego
słońcem ogrodu zimowego i wskazała na foteliki ratanowe. – Proszę się rozgościć.


Chcą panowie poczekać na Weronikę i  ją przesłuchać? Powiem panom, że ta
dziewczyna ostatnio w ogóle mi się nie podoba. Od kiedy znalazła tego… trupa –
z obrzydzeniem skrzywiła wargi – zachowuje się zupełnie inaczej. Jest taka cicha,
blada i ciągle chowa się w swoim pokoju. Pomyślałam nawet, że…
– Pani Truskawko. – Bergman delikatnie położył dłoń na jej przedramieniu
i tonem głosu dał do zrozumienia, że ucieszyłoby go, gdyby zamilkła. Wzdrygnęła
się i  spojrzała nań, jakby zrobił coś niewybaczalnego. – Muszę zadać pani kilka
pytań i śpieszę się, więc może moglibyśmy przejść od razu do rzeczy.
– Proszę bardzo. Jak pan sobie życzy. – Założyła ręce na piersiach. – Tylko jeśli
pan pozwoli, najpierw naleję sobie tego…
– Czy pani mąż zastawiał pułapki na koty pani Keller?
Jej twarz stwardniała.
– No wie pan! Proszę sobie uświadomić, że mój mąż jest wykształconym
człowiekiem, przedsiębiorcą, kolekcjonerem antyków, krótko mówiąc, jest
mężczyzną na poziomie. Obawiam się, że nawet nie potrafiłby zastawić takiej
pułapki.
– Rozumiem. Jak opisałaby pani swoją znajomość z sąsiadką?
– No… – Odwróciła wzrok. – Nie byłyśmy przyjaciółkami. Powiedzmy, że
nasze stosunki określiłabym jako… chłodne.
– Co robiła pani w niedzielę około południa?
Przejechała grzbietem ręki po czole w  teatralnym geście, który, jak pomyślał
Bergman, zapożyczyła z  filmów dokumentalnych, w  których kobiety opowiadały
o swoim życiu. – Ach, Boże, ależ pan mi daje wycisk, inspektorze. Jeszcze proszę
powiedzieć, że podejrzewa mnie pan o  morderstwo. Mnie, świadka, który chciał
panu pomóc! W niedzielę koło południa oczywiście byłam w domu i gotowałam
obiad. Weronika kilka razy schodziła na dół i widziała mnie w kuchni, na pewno to
potwierdzi.
– Czy w tym czasie odwiedzał państwa jej chłopak?
Zasępiła się.


– Jej chłopak? Jaki chłopak? To chyba nieporozumienie. Weronika z nikim nie
chodzi. Przecież wiedziałabym, gdyby miała… – Przeskoczyła wzrokiem z jednego
na drugiego. – Czy ona wam powiedziała, że ma chłopaka?
Bergman i Danesz wymienili się spojrzeniami.
– Nie – odparł Bergman. – Nic takiego nam nie powiedziała. Po prostu coś
sprawdzam. Jeszcze jedno pytanie: gdzie spędził niedzielne południe pani mąż?
Zakładam, że teraz nie ma go w domu i nie mogę spytać go osobiście?
– Dobrze pan zakłada. Ale w niedzielne południe tu był. Bazgrał pędzelkami te
swoje antyczne rupiecie, na które wyrzuca absurdalne kwoty, zamiast… – Na
chwilę wypadła z  roli „kobiety na poziomie", a  kiedy to sobie uświadomiła,
ściszyła głos. – Chciałam powiedzieć, że zajmował się swoją kolekcją antyków. –
Wstała. – Naprawdę nie napiją się panowie kieliszeczka?
Odmówili i ruszyli do wyjścia. Joanna Truskawka nawet nie odprowadziła ich
do furtki, tylko krzyknęła, żeby ją za sobą zatrzasnęli. Kiedy wsiedli do auta,
Bergman się otrząsnął.
– Brr! Nie chciałbym być w  skórze faceta, który co wieczór zasypia przy tej
babie.
Danesz włączył silnik i uśmiechnął się.
– Ale córkę ma ładną. Jakby w  ogóle nie miała jej genów, ta Weronika. Nie
sądzi pan?
Nie spał od chwili, kiedy Bergman zadzwonił i powiedział mu, że Julia nie żyje. Po
czterdziestu ośmiu godzinach bez odpoczynku jego kończyny zrobiły się ciężkie,
a oczy kłuły, jakby pod powiekami miał piasek. „Przyjdę z panem porozmawiać" –
powiedział inspektor Bergman, więc dlaczego jeszcze się nie pojawił? Wczoraj
wezwali Ludwika na komisariat, żeby zdjąć mu odciski palców. Poszedł, ale nikt
go tam o nic nie pytał, od razu wypuścili go do domu. To było gorsze, niż gdyby
zabrali go na przesłuchanie krzyżowe. Ludwik trząsł się wewnętrznie, myśli
szaleńczo wirowały mu w głowie i nie uspokajało go nawet powolne liczenie do
stu.


Policja na pewno wie od dawna, że w był w niedzielę przy ulicy Krokusowej.
Mógł go tam zobaczyć któryś z  sąsiadów – przecież nie próbował się ukrywać
i paradował po chodniku w tę i z powrotem minimalnie przez pół godziny. Gdyby
umiał cofnąć czas do niedzielnego południa, z pewnością nie udałby się na Babę.
Tyle że wtedy oczywiście nie podejrzewał, w  jakie kłopoty wpakuje się przez tę
wyprawę. Samotność w cichym mieszkaniu go denerwowała, a Zuzanna wciąż nie
wracała i nawet nie zadzwoniła. Chciał porozmawiać z Julią, wypytać ją o plany
swojej żony, a przy okazji trochę zwyzywać, ale ostatecznie nie znalazł w sobie na
to odwagi, więc błąkał się po ulicach bez celu. Tylko kto w to uwierzy? Nikt nie
potwierdzi tego alibi. Motyw ma oczywisty – przecież prawdopodobnie już połowa
Krokusowej wie, że Julia zbuntowała Zuzannę przeciw niemu. A  policja bez
wątpienia znalazła w  domu Julii jego świeże odciski palców. Dużo odcisków.
Jakżeby inaczej, skoro był tam dwa dni przed morderstwem i dotykał wielu rzeczy!
Kiedy Ludwik zastanawiał się nad swoimi perspektywami, ogarniało go coraz
bardziej lodowate przerażenie.
Była piąta, więc tak jak codziennie zrobił sobie kawę i popijał ją powoli przy
niskim stoliku w  pokoju. Zuzanna przyniosła robótki ręczne, usiadła na wersalce
i  ze wzrokiem wlepionym w  telewizor cicho brzękała drutami. „Przestała brać
tabletki" – przypomniał sobie Ludwik, ale ku jego własnemu zaskoczeniu ta myśl
nie pogłębiła rozpaczy. Wręcz przeciwnie. Może jeśli jego żona będzie w ciąży, sąd
spojrzy na niego łaskawszym okiem? To jedyna nadzieja, by całe to utrapienie nie
skończyło się oskarżeniem Ludwika o morderstwo i wyrokiem skazującym.
Podniósł filiżankę do warg. Kawa była smaczna, ale podświadomość
podszeptywała mu złośliwie: „jeśli wylejesz tę kawę, wszystko dobrze się ułoży".
Posłusznie wstał, podszedł do zlewu i obrócił filiżankę do góry dnem.
– Co robisz? – spytała Zuzanna z uniesionymi brwiami.
– Mleko było skiśnięte – skłamał, ale cienki głosik w jego wnętrzu wciąż nie
dawał mu spokoju. „To nie wystarczy" – droczył się z  nim. „Konieczna będzie
jeszcze jakaś ofiara". Ludwik gorliwie rozglądał się po pokoju, aż jego wzrok
spoczął na pilocie od telewizora.


„Jeśli rzucisz go na ziemię i  rozdepczesz, nie aresztują cię" – obiecał mu
chochlik siedzący w  głowie, który coraz częściej zdobywał nad nim władzę
absolutną. A  Ludwik powoli podszedł do stołu, podniósł szary, plastikowy
przedmiot, zważył go w dłoniach…
Ktoś zadzwonił do drzwi.
– Idź otworzyć – rozkazała mu Zuzanna chłodno. Ostatnio była właśnie taka:
surowa i z dystansem. Do domu zamiast niej wróciła obca kobieta, z którą Ludwik
nie potrafił sobie poradzić. Przerażała go. – I daj tu tego pilota, chcę przełączyć –
warknęła.
Posłuchał jej.
Nie wykonał zadania, które sam sobie wyznaczył, więc w  ogóle go nie
zaskoczyło, że gdy otworzył drzwi, przed oczami błysnęła mu odznaka inspektora
policji kryminalnej. „Dziś jest zielony dzień" – przemknęło Ludwikowi przez
głowę, zanim się przywitał. Jest zielony dzień, więc nie powinno stać się nic złego.
Tylko czy można w to wierzyć?
Na widok Ludwika Kellera Bergman stwierdził, że ten mężczyzna pasuje do Julii
jeszcze mniej niż Sebastian Zając. „Może wybierała tylko nieodpowiednich
partnerów" – pomyślał, kiedy przypomniał sobie Francuza, o  którym pisała
w swoim zeszycie. Ludwik Keller był siwiejącym człowieczkiem ze świdrującymi
oczami, zjeżonymi brwiami i  „wklęsłą" brodą. Pomimo iż na nogach miał
drewniaki z wysoką podeszwą, jego ciemię z początkami łysiny dosięgało zaledwie
do ramion jego młodej, jasnowłosej żony. W kraciastej koszuli, brązowym swetrze
na guziki i  luźnych płóciennych spodniach wyglądał jak Woody Allen, któremu
zmęczenie lub zła konstelacja gwiazd odebrała wszelką charyzmę.
„Boże, co w nim widzi ta atrakcyjna czterdziestolatka?"
Zuzanna podeszła do błyszczącego blatu kuchennego i  włączyła czajnik
elektryczny.
– Napiją się panowie kawy? Niestety skisło nam mleko, więc…
– Dziękuję, już dziś piliśmy.


Wzruszyła ramionami i  zaczęła wycierać ściereczką niewidzialne kropelki
wody z blatu. Bergman zauważył, że mieszkanie jest tak doskonale czyste, jakby
nikt w nim nie mieszkał. Oprócz pilota od telewizora i odłożonej robótki ręcznej
nigdzie nie leżał żaden przedmiot zdradzający cokolwiek o  upodobaniach
lokatorów.
– Napiłbym się trochę wody – powiedział Adam Danesz, a  kiedy Zuzanna
schyliła się do lodówki po butelkę, długo przyglądał się jej pośladkom.
Na szczęście Ludwik tego nie zauważył. Siedział na skraju krzesła, miął ręce,
a na wysokie czoło wystąpiły mu krople potu.
– Nie zajmiemy dużo czasu – zaczął Bergman, zastanawiając się, dlaczego ten
mężczyzna tak strasznie się denerwuje. – Proszę mi powiedzieć, kiedy ostatnio
widział pan swoją byłą żonę.
Ludwik Keller przetarł oczy. Wyglądał na zmęczonego.
– Jeśli miałbym być całkiem dokładny, to… nie wiem.
– Nie wie pan?
Mężczyzna spojrzał na żonę, która układała herbatniki na półmisku deserowym,
potem przesunął wzrok na Bergmana i  uśmiechnął się panicznie. Bergman
zrozumiał.
– Pani Keller? Czy mógłbym porozmawiać z pani mężem na osobności?
Wzdrygnęła się.
– Oczywiście. – Położyła przed nimi półmisek i  wyprostowana wyszła
z kuchni.
Ludwik natychmiast trochę się rozluźnił.
– Dziękuję. Nie chcę, żeby wiedziała, że byłem u Julii. Wie pan, przechodzimy
teraz mały… kryzys. – Wstał, otworzył barek i  wyciągnął butelkę koniaku. –
Napiją się panowie? Nie? A nie będzie panom przeszkadzać, jeśli sam się posilę?
Nalał sobie i podniósł kieliszek do ust niezgrabnym ruchem człowieka, który
nie pije regularnie.
Bergman wiercił się zniecierpliwiony.


– Nie chcę być nieuprzejmy, ale nie mam dla pana całego dnia, panie Keller.
Czy może mi pan łaskawie powiedzieć, kiedy po raz ostatni widział pan swoją
pierwszą żonę? W  jej domu jest mnóstwo pańskich odcisków palców, a  przecież
rozwód wzięliście cztery lata temu. Nie sądzi pan, że to trochę dziwne?
– Wyjaśnię to panu. – Ludwik wrócił do stołu i wypił kolejny łyk koniaku. –
Byłem u Julii w piątek w nocy. Musiałem omówić z nią coś ważnego. Wie pan, ona
ostatnio spotykała się z  moją żoną i  byłem na nią wściekły, bo… – Zamilkł. –
Właściwie nie, bzdura, źle się wyraziłem. Nie byłem na Julię wściekły,
bynajmniej… W żadnym razie. Po prostu bałem się, żeby nie nastawiła Zuzanny
przeciwko mnie. Ale tak się nie stało, nie, bynajmniej tak się nie stało, proszę mi
wierzyć. Trochę pokłóciłem się z  Julią tamtej nocy, ale pożegnaliśmy się
w zgodzie. Naprawdę, w zgodzie… Przysięgam.
Wyrzucał z  siebie słowa tak prędko, że trudno było go zrozumieć. Bergman
w  zamyśleniu zmarszczył czoło. Doświadczenie wyczuliło go na najmniejsze
przejawy strachu, ale przerażenie Ludwika było tak oczywiste, że nie umknęłoby
nawet całkowitemu laikowi. Czy to możliwe, że ten pionek odgrywa w  tej partii
szachów dużo większą rolę, niż na początku przypisywał mu inspektor?
– A  potem? – zawiesił głos Bergman i  pozwolił mężczyźnie samemu
zinterpretować to pytanie.
– Potem? Chodzi panu o  niedzielę? No… W  niedzielę znów pojechałem na
Babę. Zuzanna ode mnie uciekła, byłem zły jak pies, nie mogłem wytrzymać
w  domu. Chciałem spytać Julię, co Zuzanna jej o  mnie mówiła, ale kiedy już
stałem przed jej domem, dotarło do mnie, że strasznie bym się w ten sposób przed
nią poniżył. – Spojrzał inspektorowi prosto w  oczy. – Nie wszedłem do środka.
Przysięgam. Nie wszedłem ani na krok. Pospacerowałem po lesie, żeby trochę się
uspokoić, a potem wróciłem do mieszkania.
Kiedy obaj policjanci milczeli, Ludwik zamrugał małymi, świńskimi oczkami.
– Panowie mi nie wierzą? Boże mój! Jaki ja jestem głupi. Wiecznie się pilnuję,
żeby nic mi się nie stało, no i proszę! Ostatecznie i tak na nic się to nie zdaje, bo


napatoczę się w czasie morderstwa byłej żony. Boże mój!
Adam Danesz przestał robić notatki i patrzył na Ludwika z niezbyt inteligentnie
rozwartymi ustami. Bergman też był zaskoczony, ale nie dał tego po sobie poznać.
Policjanci nie mieli pojęcia, że Ludwik Keller znajdował się w czasie morderstwa
na Babie. A on w dwie minuty wyjawił im, że nie ma alibi i posiada bardzo dobry
motyw.
– Czyli pan był na ulicy Krokusowej w  niedzielę w  południe? – wolał się
upewnić Bergman.
Teraz zaskoczony zamrugał Ludwik Keller.
– A czy pan o tym nie wiedział?
– Nie wiedziałem, dopóki przed chwilą mnie pan o  tym nie poinformował.
Przyszedłem tu tylko w sprawie tych odcisków. Wydało mi się dziwne, że było ich
tam tak dużo.
– Co? Naprawdę? Zatem… – Ludwik skakał wzrokiem z  Bergmana na
Danesza. Potem chwycił kieliszek i jednym haustem wypił resztę koniaku. – Jestem
idiotą – szepnął załamany.
– Doceniamy to, że wszystko nam pan szczerze wyznał – oświadczył inspektor.
– Nie każdy ma tyle odwagi.
Ludwik Keller zmarszczył twarz, jakby lada chwila miał się rozpłakać.
– Ale ja jej nie zabiłem! Nie zrobiłem tego! Byłem tam, to prawda, ale nie
w domu, tylko na ulicy. Proszę mi wierzyć. Przecież ja bym nie skrzywdził nawet
muchy!
– Nawet muchy? Ludwiku, nie bądź śmieszny.
Wszyscy trzej spojrzeli w  stronę drzwi. Zuzanna wróciła tak cicho, że żaden
z nich jej nie usłyszał. Opierała się o futrynę, a jej twarz wyglądała jak wyciosana
z granitu.
– To ty ją załatwiłeś, Ludwiku, prawda? Zabiłeś ją, bo chciała mi pomóc. Boże,
jak ja cię nienawidzę! Proszę, powiedz panom policjantom, że jesteś agresywnym


durniem, że nad sobą nie panujesz i że jakieś głupie głosy z góry podpowiadają ci,
co masz robić. Powiedz im to!
Obróciła się na pięcie i trzasnęła za sobą drzwiami tak mocno, aż zabrzęczała
w nich szyba.


ROZDZIAŁ 26

Ten dom będzie dla niej zbyt duży. Nie da rady o niego zadbać i będzie się bała tu
mieszkać. Wierzyła, że w miejscach, w których stało się coś złego, gromadzi się
negatywna energia, a ludzie o większej wrażliwości wyczuwają ją nawet po długim
czasie. Czasem w  lesie lub w  obcym budynku jej klatkę piersiową bez powodu
przygniatał lęk. Podobno właśnie w  ten sposób przejawia się ciężar dawnej
gwałtownej śmierci, a  Klara zdecydowanie nie chciałaby przeżywać tego we
własnym domu.
Ciekawe, w  którym pomieszczeniu zmarła matka? Jak straciła życie? Klara
chętnie zadałaby inspektorowi wiele pytań, ale mimo to nie odbierała telefonów.
Dopóki nie wykręci numeru Bergmana, może sobie wmawiać, że to wszystko tylko
się jej śniło, że matka siedzi w swoim fotelu przy oknie tarasowym i czyta kotom
bajki…
Wracała z  żelazną konewką ze studni, ostrożnie stawiała nogi na ścieżce
i patrzyła, jak wilgotna trawa biczuje jej czarne kalosze. Wiatr zamiótł niebo, ale
słońce było już słabe, a  w  cieniu utrzymywały się wysepki szronu. Klara
przerzuciła ciężką konewkę do drugiej ręki i  przyśpieszyła. Ku jej zaskoczeniu,
fizyczny wysiłek jej nie wyczerpywał, wręcz przeciwnie, ładował ją radosną
energią. „Jeszcze dziś" – postanowiła. „Podaruję sobie jeszcze jeden dzień. Potem
zadzwonię do Bergmana i  przyjmę rzeczywistość bez względu na to, jak bardzo
będzie bolesna".
Między gołymi gałęziami starych jabłoni pojawił się domek z  cienką smugą
dymu wijącą się z komina. Drewniany budynek w wąskiej dolinie pierwotnie był
młynem, ale nic już tego nie przypominało. Po II wojnie światowej odbyła się tu
dzika deportacja niemieckich mieszkańców, a  nowych właścicieli nie połączyły


z tym miejscem osobiste więzi. Pewnej szczególnie srogiej zimy skończyły się im
zapasy drewna, więc palili w  piecu po kolei poszczególne „niepotrzebne" części
domu: niedziałające koło młyńskie, pomieszczenie gospodarcze i dużą część tylnej
werandy. Kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych domek kupili rodzice Klary, był
w żałosnym stanie.
Klara znała dom tylko w  obecnym kształcie: z  nową werandą, zamurowaną
piwnicą (matka się jej bała) i wyschniętą młynówką. Kiedyś jeździła tu z matką,
ojcem i bratem, później tylko z matką, a na końcu z Piotrem. Dziwne, jak szybko ci
ludzie zniknęli z jej życia… Z ojcem straciła więź, brat mieszka za granicą, Piotr ją
opuścił, a matka nie żyje. Została sama, ale – ku własnemu zaskoczeniu – nie czuje
się słabsza. Przeciwnie. Czy nie jest tak, że największą opoką dla każdego
człowieka jest on sam?
Otworzyła drzwi, a  wilgotną kamienną podłogę zalało słońce. Klara
przekroczyła szeroki próg, w  którym ludzkie podeszwy przez dwieście lat
wydeptały wgłębienie, a z ciemnego korytarza owiał ją smród pleśniejącego tynku
i butwiejących belek. Na zewnątrz rozszumiały się korony drzew, a końska uprząż
wisząca na ścianie zadźwięczała w przeciągu. „Dobrze mi tu" – pomyślała Klara. –
„A jeśli bym tu została? Co by się stało, gdybym spróbowała tu mieszkać,
pracować, zapuścić korzenie? Nie mam nikogo, kto czekałby na mnie w domu, ani
niczego, czego nie mogłabym opuścić". Nagle zamiast rozpaczy czy bezradności
zalała ją niespodziewana fala euforii, bardzo nieodpowiednia z uwagi na niedawną
śmierć matki. Nie mam niczego, więc mogę wszystko.
Jeszcze nigdy nie czuła się tak silna.
W izbie powitało ją huczenie rozgrzanego pieca, więc od razu postawiła na
niego garnek z grochówką w proszku. „Obiad za piętnaście koron" – uświadomiła
sobie zdziwiona. Nagle wydało się jej niewiarygodne, że jeszcze dwa tygodnie
temu jadła z  Piotrem w  kawiarni przy Moście Karola wędzonego łososia
z hiszpańskimi oliwkami, sałatkę z kaparami i piła świeży sok pomarańczowy. Czy
to naprawdę ona odmawiała picia zwykłej wody mineralnej i kupowała tę drogą,
francuską, którą pewien typ ludzi traktuje jako symbol własnego sukcesu?


Pokręciła głową. Nie, czarowi życia na kredyt nie ulegnie nigdy więcej – nie może,
nie pozwoli na to. Lecz po chwili zadzwonił jej telefon, jakby próbował przywołać
ją do starego świata.
Zdjęła garnek z płyty i poczłapała do dźwięczącego urządzenia – bardziej żeby
sprawdzić, kto dzwoni, niż żeby odbierać. Bergman? Piotr?
Kiedy wzięła telefon do ręki, prawie upuściła go ze strachu. Z ekranu mrugał
do niej numer, z którego dostawała SMS-y z pogróżkami.
Odebrała bez zastanowienia, jakby nie miała żadnego innego wyjścia. Może
wreszcie dowie się, kto za tym wszystkim stoi.
– Klara Keller.
W słuchawce odezwał się czyjś oddech.
– Z kim rozmawiam? – spytała Klara, a choć starała się mówić spokojnie, głos
zdradził ją i zadrżał strachliwie. – Do cholery, skoro już dzwonisz, to może dowiem
się, czego chcesz?
Klik. Nieznajomy się rozłączył.
Zupa grochowa stygła na rogu płyty, a  stary dom wypełniły nagle złe,
podstępne duchy.
Sebastian Zając płakał. W pomieszczeniu z wysokim, stiukowym sufitem rozlegał
się szloch dorosłego mężczyzny, jękliwy i  niegodny. Bergmanowi wydawał się
raczej odpychający niż wzruszający. Jakoś nie potrafił znaleźć w  sobie
współczucia, choć najwyraźniej ten mężczyzna był nieszczęśliwy i  głęboko
wstrząśnięty. Inspektor nie rozumiał, dlaczego Zając nie może opanować emocji,
pożegnać się, a  potem popłakać sobie w  osamotnieniu. Dlaczego musi mieć
świadka swoich cierpień? Może to ma coś wspólnego z  jego zawodem. Artyści
bywają teatralni i są przyzwyczajeni do dzielenia się emocjami – na tym polega ich
praca. A  może Zając rzeczywiście szczerze kochał Julię? Mimo to Bergman
naprawdę byłyby wdzięczny, gdyby oszczędzono mu takich wystąpień.
– Julia jest… była dla mnie wszystkim – wybełkotał Zając, jakby czytał
w myślach rozmówcy, i głośno się wysmarkał. – Myślałem, że dzięki niej przestanę


pić. A skończyło się to w taki sposób.
Bergman zaczął cofać się po rozległym holu luksusowego mieszkania Zająca
w  stronę dwuskrzydłowych drzwi wejściowych. Cieszył się, że zapytał reżysera
o alibi na niedzielne południe, zanim wyjaśnił mu, dlaczego ta informacja jest mu
potrzebna. Alibi było niepodważalne: Zając znów spędzał czas w  towarzystwie
swojego znajomego – kolekcjonera antyków. Wypili razem po kieliszku, a potem
poszli na aukcję, na którą wybierała się również Julia.
– Dziwiłem się, że nie przyszła i  że nie odbiera telefonu, ale nie chciałem
pojawiać się u  niej niezapowiedziany. Julia nie znosi… nie znosiła wrażenia, że
mężczyzna ją kontroluje. Zawsze mówiła: nie węsz jak wyżeł. Kochała wolność…
Boże! A ja myślałem, że ta kobieta mnie uratuje! Moja muza, moja zbawczyni…
Kiedy Bergman cofał się do drzwi, stuknął w  coś nogą. Była to około
osiemdziesięciocentymetrowa rzeźba z  twardego drewna, bez wątpienia bardzo
stara i cenna. Tylko tego by jeszcze brakowało, żeby tu coś zniszczył i musiał to
rekompensować.
– Przepraszam. Panie Zając, ja już naprawdę muszę iść.
– Myślałem, że dzięki niej skończę z piciem! Wybierałem się na leczenie. Teraz
już nie dam rady. Whisky to moje narzędzie pracy, jeśli pan wie, o czym mówię.
Nie potrafię pracować nad scenariuszem w trzeźwości, myśli zawsze mi się wtedy
tak jakoś… rozbiegają. Ale po kilku kieliszkach zaczyna się cwał. Gdzie tam cwał!
Galop! Julii to picie przeszkadzało, a  ja… – Znów się rozpłakał. Bergman
podejrzewał, że jego rozmówca jest pod wpływem alkoholu. – Proszę się nie
gniewać, inspektorze. Dorosły facet powinien panować nad emocjami… Ale kiedy
tylko pomyślę, że Julia… Moja Julia… Piękne imię, prawda? Uwielbiam Szekspira
i  wydało mi się symboliczne, że zakochałem się w  kobiecie, która ma na imię
Julia…
Bergman postawił oczy w  słup. Artyści! Nie rozumiał ich, wydawali mu się
strasznie dziecinni, oderwani, bezużyteczni. Co to za praca: pisanie scenariuszy do
seriali i rozkazywanie z rozkładanego krzesełka grupce aktorów? Komu to pomoże


i  komu to jest potrzebne? Czasem żartował, że gdyby na świecie byli tylko
nawiedzeni intelektualiści, ludzkość umarłaby z głodu.
– Rzeczywiście, to bardzo ciekawe, panie Zając – powiedział nieobecnym
głosem. – Niestety muszę się już z panem pożegnać.
Dopiero kiedy zbiegał po marmurowych schodach okazałej kamienicy na
Vinohradach, niechętnie przyznał przed sobą, dlaczego ten mężczyzna tak działa
mu na nerwy. Wszystko wskazuje na to, że Sebastian Zając naprawdę kochał Julię.
Gdyby nie została zamordowana, Bergman prędzej czy później zacząłby uważać go
za rywala.
Godzinę później Józef Bergman stał oparty o  maskę dżipa na parkingu za stacją
benzynową pośród pól i popijał z plastikowego kubeczka napój, smakujący raczej
jak wywar ze szmaty do podłogi niż jak kawa. Inspektor nie pozwolił jednak, by to
zepsuło mu nastrój. Przejrzyste chłodne niebo przyjemnie pobudziło krew w jego
żyłach, a  wizja dwugodzinnej jazdy na wieś napełniła go radosnym
podekscytowaniem. Być może wizyta u  Klary Keller nie jest niezbędna, ale co
oprócz czasu straci, gdy tam pojedzie? Musiał zmienić otoczenie i popuścić wodze
swym myślom. Nie potrafił pozbyć się uczucia, że podczas śledztwa w  sprawie
dwóch morderstw na Babie zaniedbał coś istotnego, przegapił drogowskaz,
wyruszył w  złym kierunku. Było to podobne odczucie, jak gdyby szedł po
oznaczonej trasie i nagle ogarnęłoby go podejrzenie, że minął jeden zakręt i że jeśli
nie wróci na poprzednie skrzyżowanie, zgubi się w lesie. Tylko kiedy i gdzie minął
ten zakręt?
Wzruszył ramionami, trafił zgniecionym kubeczkiem do kosza na śmieci
i  wsiadł do auta. Może powinien jeszcze raz zastanowić się nad tym, co łączyło
Norę Mach i  Julię Keller… Dzwonek telefonu wyrwał go z  rozważań w  tak
nieodpowiedniej chwili, że Bergman z wściekłości uderzył pięścią w kierownicę.
Czy życie nie było łatwiejsze, zanim te przeklęte pudełka z anteną zrobiły z ludzi
zwierzynę łowną? Lecz nie mógł odrzucić połączenia – podczas śledztwa
dotyczącego dwóch zabójstw to po prostu nie wchodziło w grę.


– Czego chcesz, Danesz? Jestem poza Pragą. Jadę w Góry Łużyckie do Klary
Keller. Jej ojciec powiedział mi, gdzie ją znajdę.
– Wiem, szefie, ale to pana zaciekawi. Jest pan gotów? Sprawdziliśmy tę
Francuzkę.
Bergman skupił uwagę.
– I?
– Kamila Lapin wyjechała z  Francji dzień po pogrzebie męża, czyli około
tydzień przed pierwszym morderstwem na Babie. – Adam na chwilę zamilkł, jakby
chciał sprawić, że jego kolejne zdania zabrzmią wystarczająco triumfalnie. –
Przyjechała do Czech. Niby do rodziców, ale…
– Kiedy dokładnie przyleciała?
– Przyjechała autem, więc możemy tylko zgadywać, ile zajęła jej podróż. Ale te
tysiąc siedemset kilometrów z Bretanii można spokojnie przejechać w jeden dzień.
Bergmanowi zjeżyły się włoski na karku jak hazardziście, który zamierza
postawić całą wypłatę na jednego konia. Dokładnie wtedy Klara zaczęła dostawać
SMS-y z pogróżkami.
– Czy znalazł ją pan w Czechach?
– Tak, jest u  rodziców w  Teplicach. Tyle że z  Teplic można bez problemu
w  godzinę dojechać do Pragi i… – Nie dokończył zdania, ale Bergman łatwo
domyślił się słowa „mordować".
– Dziękuję – odpowiedział krótko. Właściwie w  ogóle go to nie zaskoczyło.
Był niemal pewien, że te dwa morderstwa mają wspólny mianownik i  raczej nie
jest to Dawid Minks. Może i ten cherlawiec kradnie jak sroka, ale rola mordercy do
niego nie pasuje. Z Norą Mach prawdopodobnie nie miał nic wspólnego, nie znał
jej. A  gdyby spotkał ją na Babie przypadkiem i  udusił z  zamiarem kradzieży,
dlaczego miałby zostawić wszystkie pieniądze w  torebce? Czy ktoś mu
przeszkodził? Hm. Hipoteza o przemyślanej zemście za śmierć dziecka wydała się
Bergmanowi dużo bardziej wiarygodna…


– Szefie, jest pan tam? Mam jeszcze jedną wiadomość – kontynuował Danesz
niemal przepraszającym tonem. – Już chciałem do pana dzwonić, że z tą Francuzką
trafił pan w  dziesiątkę, ale akurat pojawiła się tu Lada Hrubesz, ta wypindrzona
paniusia, która poczęstowała nas strudlem. Przyniosła drewnianą szkatułkę.
Znalazła ją w  krzakach, kiedy karmiła osierocone koty. Twierdzi, że należała do
Julii Keller. Są na niej odciski palców. Należą do…
– Dawida Minksa – dokończył Bergman posępnie, zapominając o wizji kobiety,
która jedzie przez pół Europy, żeby po trzydziestu latach zemścić się za śmierć
dziecka i  zdradę. „To byłoby możliwe, ale chyba tylko w  filmie" – pomyślał.
Rzeczywistość zazwyczaj bywa dużo bardziej przyziemna.
– Dobrze. Niech pan go aresztuje. Może jeśli go przyciśniemy, przyzna się też
do tego pierwszego morderstwa, chociaż bardzo w  to wątpię. Ja zabiorę Klarę
Keller z jej kryjówki i wrócę do Pragi najszybciej, jak to będzie możliwe.
Za bardzo by ryzykował, gdyby po tym wszystkim przyjechał pod jej dom, więc
czekał na nią przed szkołą. Przyjechał tuż przed południem, zaparkował w długim
szeregu aut, trochę opuścił oparcie i przez brudną przednią szybę patrzył na portal
liceum. Ciężkie drzwi otwierały się co chwilę i  wypuszczały na chodnik grupki
uczniów, ale Weroniki między nimi nie było. Dawid sprawdził na desce
rozdzielczej, która godzina. Jego ukochana powinna zaraz się pojawić. A jeśli nie?
Ścisnęło mu się gardło, a on uświadomił sobie, że nie wytrzyma do kolejnego dnia.
Jeśli nie zastanie Weroniki tutaj, znajdzie ją gdzie indziej i zmusi do rozmowy. Za
wszelką cenę.
Rzucił spojrzenie na drzwi szkoły akurat w  chwili, gdy się w  nich pojawiła.
Miała na sobie prążkowane podkolanówki i krótką sukienkę w kratkę, której Dawid
nie znał. W jej czystych, jasnych włosach odbijało się słońce. Trzymała za łokieć
chudą brunetkę, właśnie szepnęła jej coś do ucha i obie się zaśmiały. „Wygląda na
szczęśliwą" – pomyślał Dawid i zagotował się ze złości. – „Śmieje się, jak gdyby
nigdy nic". Potem przypomniał sobie, jak dzielnie zachowała się na komisariacie
i ciśnienie trochę mu opadło.


Weronika pożegnała się na chodniku z  koleżanką. Brunetka ruszyła na
przystanek autobusowy. Dawid przesiadł się na fotel pasażera i uchylił drzwi. Za
kilka sekund Weronika przejdzie tuż obok niego. Musi działać szybko. Nie chciał
jej wystraszyć, ale jak inaczej niż siłą nakłonić ją do rozmowy? Był pewien, że
gdyby ujrzała go z  daleka, uciekłaby. Nie odbierała telefonu, nie reagowała na
SMS-y, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że wprawdzie nie wydała go policji,
ale ich związek uważa za zakończony.
Dawid czuł inaczej.
Obejrzała się przez ramię i pomachała koleżance. Od auta Dawida dzieliły ją
dwa kroki. Teraz! Gwałtownie otworzył drzwi, wychylił się, złapał Weronikę za
przedramię i  wciągnął ją sobie na kolana. Stało się to tak szybko, że nawet nie
zdążyła krzyknąć. Bursztynowe oczy zamarły ze strachu.
– Dawid, co wariujesz? – sapnęła. – Przestraszyłeś mnie.
Wciąż trzymał ją mocno.
– Muszę z tobą porozmawiać.
– Przecież uzgodniliśmy, że nie będziemy się spotykać. – Ostatnie słowo
przeciągnęła z wyrzutem.
– Mam to gdzieś. Teraz wszystko jest inaczej.
– Dlaczego? Myślisz, że cię wtedy wsypałam? Jeśli tak ci mówią, to kłamią.
Nie wyciągnęli ze mnie niczego. I puść mnie, to boli!
Posłusznie zabrał rękę, choć ryzykował, że dziewczyna mu ucieknie. Ale ku
jego zaskoczeniu Weronika została w  aucie, a  nawet wciągnęła długie nogi
w podkolanówkach do ciasnej kabiny i zamknęła drzwi. Powiedziała cicho:
– Przez kilka dni myślałam, że już nie chcę cię znać.
– A potem?
– Potem zaczęłam tęsknić. – Obróciła ku niemu twarz, która wciąż nosiła
znamiona dziecięcej pucołowatości. Miała poważną minę. – Zawsze przyjeżdżałeś
wieczorem pod okno… To było miłe. Obserwowałam cię, ale tak, żebyś o tym nie
wiedział.


Nie potrafił wymyślić sensownej odpowiedzi. Tak jakby przestała mu działać
część mózgu, w której tworzą się słowa. Czy to uczucie, które boleśnie wypełniało
mu klatkę piersiową, to wzruszenie? Dawid nie wiedział.
– Przejedziemy się?
Skinęła głową, więc wygrzebał się spod niej i  usiadł za kierownicą. Kiedy
przekręcał kluczyk, trzęsły mu się ręce. Nie zapomniała o nim! „Ale to jeszcze nic
nie znaczy" – pomyślał. Co zrobi Weronika, gdy dowie się, że ona pozostała silna
i  milczała, a  on się złamał i  prawie wszystko wyśpiewał policjantom? Chciał jej
o tym powiedzieć dopiero, gdy ruszą, żeby nie mogła wysiąść.
Tak jak zawsze włączyła radio.
– Czyli wszystkiego się wyparłaś? – zaczął ostrożnie.
– Pewka. Niczego ze mnie nie wyciągną.
– Wiesz, a  ja jestem takim debilem, że się wygadałem… – wyznał, patrząc
wciąż na jezdnię. Do diabła, akurat ma czerwone światło. Będzie musiał się
zatrzymać właśnie teraz, kiedy zasugerował jej, że jest mięczakiem! A  jeśli
Weronika się wkurzy i ucieknie?
– Co im powiedziałeś? – spytała.
– No… Twierdzili, że mnie zakablowałaś. A ja to łyknąłem. Przyznałem, że cię
znam i że ze sobą chodziliśmy. To był podstęp, ale zorientowałem się dopiero po
fakcie.
– Ale ty jesteś durny.
Tylko tyle? Spojrzał na nią. Z  obojętną miną nakręcała na palec pasemko
jasnych włosów.
– Nic więcej na to nie powiesz?
– A  co jeszcze chciałbyś usłyszeć? Jesteś durny, kropka. Jeśli teraz zrzucą
wszystko na ciebie, całe to morderstwo, będzie to wyłącznie twoja wina. Ja
próbowałam cię uratować i trzymałam język za zębami.
Milczeli, a  Dawid automatycznie jechał najkrótszą drogą poza miasto, przez
brzydkie peryferie ku polom i lasom. „Gdyby myślała, że jestem mordercą, już by


się broniła, chciałaby uciec, byłaby zdenerwowana" – myślał z zadowoleniem. Przy
pierwszej okazji zjechał z szosy na nierówną leśną dróżkę i zatrzymał auto.
– Dawid?
Spojrzał na nią nieprzytomnie. Mogliby wyjąć koc z bagażnika i położyć się na
trawie albo opuścić oparcia i kochać się w aucie. Te jej nogi w podkolanówkach…
Nie wytrzyma już tego czekania ani sekundy.
– Co jest?
– Zrobiłeś to?
Mocno ścisnął kierownicę.
– Myślałem, że mi wierzysz.
– Nie wiem, czy mogę ci wierzyć. Pamiętasz, jak zamordowali tę dziewczynę
w lesie? Tej nocy byłeś u mnie, a ja nie mogłam wyjść. Skąd mam wiedzieć, że nie
zaczaiłeś się na nią i jej nie sprzątnąłeś? Potem włamałeś się do Julii, a następnego
dnia wynieśli ją pod płachtą. – Na chwilę zamilkła. – Dlaczego miałabym wierzyć,
że to tylko zbieg okoliczności. Przecież w ogóle cię nie znam.
„Ale jedziesz ze mną do lasu" – dodał Dawid w duchu. „Jeśli naprawdę mnie
podejrzewasz, to dlaczego tu ze mną siedzisz?"
– Już ci mówiłem, że nie zabiłem Julii. Nigdy nikogo nie zabiłem.
Głośno przełknęła ślinę.
– Spójrz na mnie i powiedz to jeszcze raz.
Zrobił to. Bursztynowe oczy wpiły się mu w twarz.
– No dobra – oświadczyła Weronika uroczyście. – Wierzę ci.
I choć Dawid wiedział, że teraz powinien wszystko wyjaśnić lub przynajmniej
podziękować za zaufanie, nie zrobił tego. Objął Weronikę i pociągnął za dźwignię
opuszczającą oparcie.
Dwie godziny później wysadził Weronikę niedaleko ulicy Krokusowej i  mknął
przez miasto do domu jeszcze szybciej i ryzykowniej niż zazwyczaj. Dawno nie był
w  tak świetnym nastroju. Uzgodnili, że oboje będą się upierać przy jego wersji:


znają się, chodzili ze sobą, ale już się rozeszli. Tej niedzieli, gdy zginęła Julia,
Dawid był u Weroniki. Zagwizdał pod jej oknem, ona przyszła mu otworzyć i po
kryjomu zaprowadziła go do swojego pokoju. Weronika wyjaśni, że podczas
przesłuchania kłamała, bo nie chciała, żeby rodzice dowiedzieli się o  Dawidzie.
Wściekliby się, gdyby wiedzieli, że przemyciła na poddasze chłopaka. Brzmiało to
dość wiarygodnie.
Dawid z  olbrzymią prędkością wpadł na rondo i  bez kierunkowskazu zjechał
z  niego w  ulicę, przy której mieszkał. W  lusterku wstecznym zobaczył, jak
kierowca w  aucie jadącym za nim wymownie stuka się w  czoło. Dawid
odpowiedział mu wyprostowanym środkowym palcem. Niech wszyscy się
wypchają, on ma dziś szczęśliwy dzień!
Znalazł ostatnie wolne miejsce na wiecznie przepełnionym parkingu
osiedlowym i zatrzymał się tak gwałtownie, że zapiszczały opony. Kiedy wysiadał
z auta, gwizdał z zadowolenia. Nagle wszystko wyglądało dużo lepiej: Weronika
się na niego nie złości, wierzy mu i  da mu alibi. Co policja mogłaby mu
udowodnić? Trochę męczyło go tylko wspomnienie drewnianej szkatułki, którą
wtedy podczas ucieczki z willi gdzieś wyrzucił. Nie był pewien, gdzie dokładnie to
zrobił. W ogrodzie? Przeszkadzała, była duża, a on chciał schować łup do kieszeni.
Otworzył ją, wyjął zawartość i wyrzucił w krzaki… Tyle że nie miał wtedy rękawic.
Ściągnął je zaraz po wyjściu z  domu. Z  przerażenia zrobiło mu się niedobrze.
Cholera, dlaczego nie zaniósł tej szkatułki do auta? Teraz może się tylko modlić,
żeby gliny jej nie wywęszyły. Bo jeśli wpadnie w ich łapska, znajdą na niej jego
odciski, a wtedy nie będzie mógł twierdzić, że to nie on ukradł kosztowności.
Do diabła! Dobry humor zniknął bezpowrotnie. Dawid zbliżał się po schodach
do drzwi mieszkania, a  kolana miał słabe, jakby od tygodnia nie jadł i  nie spał.
Kiedy przekręcał klucz w  drzwiach, obawiał się, że w  pokoju zastanie matkę
z dwoma umundurowanymi policjantami, którzy przyszli go aresztować.
Na szczęście mieszkanie było puste.


ROZDZIAŁ 27

Starannie zamknęła drzwi domku i ruszyła ścieżką do wioski. W kieszeni futrzanej
kamizelki ciążył jej telefon i  wywoływał strach, jakby niosła bombę zegarową.
Kiedy znów zadzwoni? I kto będzie po drugiej stronie? Morderca matki? Morderca
tej kobiety, którą znaleźli uduszoną w  lasku na Babie? Czego od niej chce?
Odezwie się jeszcze? Czekanie na kolejny dzwonek wyczerpywało ją. W  końcu
wyłączyła dźwięk w telefonie i trochę się uspokoiła.
Ścieżka zanurzyła się w  lesie i  wiodła przez wąską dolinę wzdłuż podnóży
granitowych skał. Klara przyśpieszyła. Samotność nie przynosiła jej już ukojenia,
wręcz przeciwnie. A jeśli ten ktoś wie, gdzie ją znaleźć? Jeśli ją teraz obserwuje?
„Bzdura" – szybko zganiła się za takie myśli. „Gdyby wiedział, gdzie jesteś, nie
musiałby do ciebie dzwonić".
Skrót do wioski nie należał do zbyt uczęszczanych i gdzieniegdzie zarosły go
koniczyny. Długie pędy jeżyn smagały nogi Klary, a podmokła ziemia pluskała pod
podeszwami. Dlaczego poszła tędy, a nie po jezdni? Przyśpieszyła jeszcze bardziej,
teraz już prawie biegła. Długo nie trenowała, więc szybko zaczęło ją kłuć w boku
i piec w płucach, ale nie zwalniała. Trochę wysiłku jej nie zaszkodzi. Właściwie nie
znała lepszego leku na strach i smutek.
Zwolniła dopiero między płotami pierwszych ogrodów, a do czerwono-białego
kościoła stojącego na pagórku w  centrum Marzenic doszła już spacerowym
krokiem. Miała wrażenie, że tak wypada: do kościoła należy wchodzić dostojnie,
a nie wedrzeć się tam jak powódź.
Postała kilka minut przed obrazem Maryi Panny. Dlaczego przychodzi po
pocieszenie właśnie do niej? Może dlatego, że do niej jako do kobiety czuje
większe zaufanie?


Gdy wyszła ze świątyni, przerażenie dziwną rozmową telefoniczną wydało się
jej absurdalne. Co tak właściwie ją przestraszyło? Ktoś sobie z niej żartuje i tyle.
Prawdopodobnie Marcelina, była dziewczyna Piotra. Któżby inny?
Wyciągnęła telefon z kieszeni, żeby zobaczyć, czy ten człowiek znów próbował
się do niej dodzwonić. Możliwe! Nieodebrane połączenie – widniał napis na
ekranie. Ale kiedy Klara z mocno walącym sercem wcisnęła klawisz, pojawił się
numer inspektora Bergmana.
Schowała się przed wiatrem przy murze cmentarnym i oddzwoniła. Powie mu,
że osoba wysyłająca jej SMS-y z  pogróżkami znów się odezwała i  dla odmiany
dyszała do słuchawki.
– Gdzie pani jest, do cholery? – szczeknął Bergman zamiast przywitania.
– Proszę?
– Stoję przed pani domkiem, ale jest zamknięty.
– Jak mnie pan znalazł? Przecież mówiłam panu, że…
– Nie było to aż takie trudne. Spytałem pani ojca, gdzie znajduje się ten dom –
odparł niecierpliwie. – Panno Keller, zabawa w chowanego skończona. Zakładam,
że jest pani niedaleko, bo z komina jeszcze się dymi.
Przeklęła w duchu.
– Chciałam być sama – rzekła cicho. – Zabili mi matkę, pamięta pan?
– Tak, pamiętam. I właśnie dlatego potrzebuję pani w Pradze. Gdzie mogę po
panią podjechać?
Mówił tak bezkompromisowym tonem, że nie odważyła się sprzeciwić.
– W wiosce. Przy kościele.
– Proszę się stamtąd nie ruszać. Będę za dziesięć minut.
Nie chciała posłusznie dreptać w miejscu, więc weszła na cmentarz. Jej matka
lubiła chadzać po takich miejscach, a Klara zapragnęła ją naśladować. Zaskoczyło
ją, że nie ogarnął jej smutek, wręcz przeciwnie – wypełniło ją nieznane dotychczas
uczucie pogodzenia się z przyszłością. Oglądała stare nagrobki i czytała wyblakłe
napisy. Uspokajała ją świadomość, że ci ludzie – tacy sami ludzie jak ona – mają


już życie za sobą. Urodzili się, kochali, cierpieli, radowali, a  potem umarli. Ich
imiona na nagrobkach stanowiły dla Klary dowód, że przez śmierć da się przejść.
Inni sobie z tym poradzili, więc poradzi sobie również ona.
Było w tym coś niezmiernie kojącego.
– Ładne miejsce. – Bergman zostawił silnik włączony, wysiadł z  dżipa
i  przyglądał się kościołowi. Był to gustownie odnowiony, pseudobarokowy,
jednonawowy budynek z  wieżą w  kształcie prostopadłościanu i  balkonem nad
portalem. Na wschodniej ścianie do kościoła przylegał ambit z kaplicą. Bergman
przypomniał sobie, że ostatnio czytał gdzieś o kościele w Marzenicach. Trzydzieści
lat temu był zdewastowany i  skazany na zburzenie, ale ostatecznie udało się go
wyremontować.
– Tam w środku są jakieś bardzo stare nagrobki, prawda?
Klara skinęła głową.
– Z  początku siedemnastego wieku. Dlaczego pan po mnie przyjechał?
Poradziłabym sobie sama.
Odwrócił się od kościoła.
– Proszę na to spojrzeć z dobrej strony. Zaoszczędzi pani na bilecie.
– A jeśli nie chcę oszczędzać? Zabierze mnie pan siłą? Proszę posłuchać, nie
chcę wracać do domu, w którym…
– Tam pani wrócić nawet nie może. Przynajmniej nie przed zakończeniem
śledztwa. Czy ma pani gdzie się zatrzymać do tego czasu?
– W hotelu – odparła ponuro. – Ale nie stać mnie na to.
Obszedł auto, otworzył drzwi pasażera i  pokazał, żeby wsiadła. Foliowe
zabezpieczenie sufitu zaszeleściło na wietrze, a Klara uśmiechnęła się rozbawiona.
Trochę się schyliła, żeby zajrzeć do środka, ale wciąż stała przed wozem. Bergman
westchnął.
– Panno Keller, proszę nie robić problemów. Prowadzę śledztwo w  sprawie
morderstwa pani matki i  potrzebuję pani pomocy w  kilku kwestiach. Czy pani


w ogóle wie, że pani brat jest w Pradze? Może mógłby pani pomóc z tym hotelem.
Prychnęła niechętnie.
– To już wolałabym zostać tutaj.
– Czy dobrze zrozumiałem, że brat przyjechał do kraju po dość długim czasie?
Nie chce się z nim pani zobaczyć?
– Nie bardzo.
Uniósł brwi. Dlaczego wśród osób spokrewnionych tak często panuje napięta
atmosfera? Ludzie nienawidzą swoich rodziców i  rodzeństwa za rzeczy, które
przyjaciołom i znajomym odpuściliby bez mrugnięcia okiem. Czy sądzą, że jednym
z obowiązków członków rodziny jest wzajemne komplikowanie sobie życia?
– A  ze spadku się pani nie cieszy? – rzucił z udawaną obojętnością, lecz tak
naprawdę bardzo go ciekawiło, co odpowie Klara. – Prawdopodobnie przypadnie
pani, ponieważ ze słów pani brata wynika, że nie zamierza powracać na stałe do
Czech. Ponadto wcale nie oczekuje, że sprzeda pani willę, żeby przekazać mu
połowę jej ceny. Formalnie oboje będziecie właścicielami, ale może z  niej pani
korzystać samodzielnie. To bardzo wspaniałomyślne z jego strony.
– Raczej wyrachowane. Dobrze wie, że z czasem wartość domu będzie rosła.
Gdy będzie potrzebować pieniędzy, na pewno się po nie zgłosi. Co do tego nie
mam wątpliwości.
Bergman oparł się o bok auta i założył ręce na klatce piersiowej.
– Wiedziała pani, że matka ma wysokie ubezpieczenie na życie. – To było
raczej stwierdzenie niż pytanie.
– Kto panu o tym powiedział?
– Pani brat. Podobno znalazła pani umowę podczas szperania w  szufladach.
Czego pani w nich szukała?
„Nie pańska sprawa" – chciała odparować, ale uświadomiła sobie, że
późniejsze wrogie nastawienie inspektora nie przyniosłoby jej żadnych korzyści.
– Właściwie to nie ja ją znalazłam, tylko mój były chłopak – odpowiedziała
pojednawczo. – Przetrząsnął matce szuflady i  pod jakimiś wycinkami z  gazet


natrafił na tę umowę. Powiedział mi o niej. – Wzruszyła ramionami. – Cieszył się,
że kiedyś będę bogata, że odziedziczę pół domu, pieniądze z  ubezpieczenia…
Zaczął nawet mówić o ślubie.
To przypomniało mu jej sytuację finansową sprzed śmierci matki.
– Właściwie dlaczego tak strasznie się pani zadłużyła?
– No… Dużo kupowałam. Ubrania, elektronikę, prezenty…
– Hm. Najwyraźniej nikt pani nie powiedział, że pożyczki brane na życie to
samobójstwo ekonomiczne.
Zrobiła urażoną minę.
– Przecież wszyscy je biorą! Niech pan poczyta w gazetach, ile osób żyje na
kredyt. To zupełnie normalne. Dlaczego wszystkim przechodzi to płazem, a mnie
wszyscy się czepiają?
– Nigdy nie przyszło pani do głowy, że w  ten sposób traci pani wolność?
Najwyraźniej nie – odpowiedział sam sobie. – To śmieszne, jak łatwo można
manipulować ludźmi. Wystarczy rozdać im plastikowe karty i wmówić, jak wiele
zyskują dzięki temu, że mogą z nich korzystać. A oni pędzą szczęśliwi na zakupy
i nic innego ich nie interesuje… – Zignorował jej zasępioną minę. – Czy płacenie
odsetek pani nie przeszkadza? Przecież co miesiąc musi pani oddać bankowi część
zarobionych pieniędzy.
Wydawało się, że Klara się nad tym zastanawia. W końcu odparła:
– Przecież to po prostu podatek za to, że mogłam kupić rzeczy, na które nie
było mnie stać, prawda?
Teraz to on wzruszył ramionami. Ta debata nagle zaczęła go nużyć.
– Wie pani co? – Schylił się do auta, wyłączył silnik i  wyjął kluczyki ze
stacyjki. – Skoro już wlokłem się tu taki kawał, to chociaż zajrzę do tego kościoła.
Sporo o  nim słyszałem. – Przeszedł obok niej, a  pod podeszwami przyjemnie
zaskrzypiał mu żwir. Na progu się odwrócił. – Może pani poczekać w  aucie.
Skoczymy jeszcze do pani domku po rzeczy, zrobi mi pani kawę i pojedziemy do


Pragi. Śpieszę się, bo moi współpracownicy zatrzymali mężczyznę podejrzanego
o morderstwo pani matki.
– Kto to?
– Pewien młodzieniec. Nie zna go pani. – Jego powiązanie z  Weroniką
Truskawką wolał przemilczeć. – Myślimy, że włamał się w celach rabunkowych.
Pani matka go przyłapała. A on czymś ją uderzył.
Przy ostatnich słowach inspektora oddech Klary zrobił się płytki i  kobieta
trochę się zachwiała. Chyba był wobec niej zbyt okrutny, ale nic nie mógł poradzić
na to, że wzbudzała w nim raczej złość niż współczucie. Za kogo ona się uważa, do
cholery? Zaszywa się na tej wsi zabitej dechami, nie odbiera telefonu i  nie
współpracuje z detektywami prowadzącymi śledztwo w sprawie morderstwa matki.
Zachowuje się jak krnąbrny dzieciak, a nie jak trzydziestolatka.
Wszedł do kościoła i  głęboko wciągnął typowy zapach kadzidła, starego
drewna i stęchlizny. Coś mu przypomniał, ale było to tylko ulotne wrażenie, które
zniknęło, zanim Bergman zaczął się nad nim zastanawiać. Krążył wzrokiem po
gołych, pobielonych ścianach, drewnianych ławkach i  prostym ołtarzu. Przez
wysokie okna wpadały do wewnątrz promienie słoneczne, a  w  ich ukośnych
pasmach pobłyskiwały drobinki kurzu. Gdy Bergman zbliżał się do prezbiterium,
nagle ogarnęło go dziwne przeczucie, że wpadł na trop czegoś ważnego… Ale
czego? Odchylił głowę ku sklepieniu.
I nagle zrozumiał, jak to wszystko mogło przebiegać. Kawałki układanki trafiły
na swoje miejsca. Nareszcie! Wcisnął dłonie do kieszeni, obrócił się na pięcie
i zdecydowanym krokiem opuścił kościół.
– Proszę wsiadać – nakazał Klarze, a kiedy wciąż stała z twarzą zwróconą ku
słońcu, krzyknął: – Kobieto, na Boga, niech pani się wreszcie ruszy! Nie mam na
panią całego dnia!
O zmroku Weronika wyszła z  domu, a  w  budce na rogu Krokusowej wykręciła
numer Dawida. Nie odważyła się zadzwonić z telefonu komórkowego, wydawało
się jej to zbyt ryzykowne. Policja może ją podsłuchiwać. Ale jeśli zadzwoni


z  budki i  nie przedstawi się, nikt jej nie udowodni, że z  nim rozmawiała.
W  słuchawce rozbrzmiewał sygnał, ale Dawid nie odbierał. Spróbowała jeszcze
raz. Bez skutku.
Gdzie się podziewa, do diabła? Weronika wiedziała, przy której ulicy mieszka
Dawid, więc wzięła z półki sfatygowaną książkę telefoniczną i próbowała znaleźć
numer stacjonarny. Słuchawkę podniosła starsza kobieta, prawdopodobnie pani
Minks. Miała niewyraźny głos, nosowy, jakby cierpiała na zapalenie zatok lub
płakała.
– Z tej strony Weronika – przedstawiła się, choć wiedziała, że matka Dawida
prawdopodobnie nie wie nawet o  jej istnieniu. – Chciałabym porozmawiać
z Dawidem. Czy jest w domu?
– Nie i raczej nieprędko będzie.
– Jak to?! – Weronikę przeszły dreszcze. Coś się stało. Czy miał wypadek,
kiedy wczoraj po południu wracał od niej do domu? – Dlaczego Dawid nie odbiera
telefonu? Kiedy wróci?
– O  to trzeba zapytać policję, panienko. Zabrali go godzinę temu. To przez
ciebie wpakował się w  te tarapaty, co? A  ja wierzyłam, że ten głupek wreszcie
nabrał trochę rozumu!
– Policję? Przecież on jest niewinny! – krzyknęła Klara, ale z  drugiej strony
rozległ się tylko brzęk odkładanej słuchawki.
Policja. Czyli aresztowali go. A skoro uznali go za głównego podejrzanego, na
pewno znajdą jakiś sposób, żeby mu to udowodnić i  postawić przed sądem.
Weronika nie wierzyła, że policjantom chodzi o sprawiedliwość. Jak to powiedział
Dawid? Interesują ich tylko premie za dopadnięcie sprawcy. Bez skrupułów wsadzą
za kratki niewinnego, byle tylko sprzątnąć sprawę z  biurka i  włożyć do akt jako
wyjaśnioną. Tym razem zapłaci za to Dawid. Po wczorajszym dniu Weronika była
pewna, że jej chłopak nikogo nie zamordował, choć bez wątpienia okradł – i raczej
nie zrobił tego po raz pierwszy.


Było dopiero tuż po szóstej, ale na ulicach roztaczała się wilgotna i lepka mgła.
Weronika wyszła z  budki telefonicznej i  zatrzymała się w  kręgu światła latarni.
Dokładnie tak samo stała tu z  Dawidem dwa tygodnie temu, a  jej największym
problemem było to, czy powinna odstawić tabletki antykoncepcyjne, żeby zajść
w ciążę na złość rodzicom. Razem z Dawidem stwierdzili zgodnie, że ich życie jest
zbyt nudne i że przydałoby się urozmaicenie… Jakiekolwiek.
I urozmaicili je sobie morderstwem.
„Ale przecież Dawid tego nie zrobił" – skarciła się w duchu. Poszedł do Julii po
biżuterię i zastał ją tam martwą. Skądś dochodziły kroki. Kroki mordercy. Weronika
wierzyła, że gdyby Dawid kłamał, poznałaby to.
Powoli wracała pustą ulicą do domu i zatrzymała się z ręką na klamce furtki.
Kiedy wychodziła, rodzice się kłócili, a  teraz przez uchylone okno w  kuchni
dobiegały urywki ich słów. O czym rozmawiają? Weronika wytężała słuch, a na jej
twarzy pojawiał się grymas podrażnienia za każdym razem, gdy podekscytowane
głosy zagłuszał jakiś inny dźwięk: szczekanie psa z naprzeciwka lub huk silników
samolotu schodzącego do lądowania.
– Boże, dlaczego akurat ja muszę żyć z  taką krową? Moja matka, niech jej
ziemia lekką będzie, miała rację, kiedy mówiła, że tak długo wybierałem, aż nic
ciekawego nie zostało.
Weronika postawiła oczy w słup. Ojciec na pewno stał przy oknie, bo słyszała
teraz każde słowo. Jeśli dobrze zrozumiała, dziś kłócili się dlatego, że matka
znalazła w garażu obrazy i antyki, które ojciec kupił na weekendowych licytacjach.
Wściekała się, bo podobno te rzeczy kosztowały więcej niż dwutygodniowy urlop
na Wyspach Kanaryjskich. Weronika tym razem przyznawała jej w duchu rację. Po
co są im jacyś święci na wyblakłym obrazie z krzywą ramą? Gdyby to zależało od
niej, dużo bardziej wolałaby ozdobić cały dom dużymi czarno-białymi zdjęciami
w nowoczesnych metalowych ramkach.
W oknie pojawiła się sylwetka ojca.
– Weroniko! Co ty robisz na dworze?


W jego głosie słychać było nutę groźby, zresztą jak zawsze, gdy rozmawiał
z córką.
– Poszłam się przejść – odpowiedziała.
– Ile razy mam ci powtarzać, że po zmroku nie możesz wychodzić, jeśli nie
powiesz nam, dokąd idziesz? Dlaczego ani mnie, ani matki nie poprosiłaś
o pozwolenie?
– Bo się kłócicie.
Matka krzyknęła coś z głębi kuchni, ale Weronika jej nie zrozumiała.
– Natychmiast wracaj do domu! – rozkazał ojciec i obrócił się do kuchni. – A ty
się ucisz, do cholery! Czy ktoś z tobą rozmawia? Nie, więc zamknij dziób i zajmij
się sobą.
Trzasnął oknem, jakby dopiero teraz zrozumiał, że odgłosy kłótni rozlegają się
w całej ulicy.
Weronika oparła się plecami o furtkę, powoli oddychała ustami i patrzyła, jak
obłoczki pary kłębią się w świetle latarni. Gdyby mieszkała z Dawidem, na pewno
nigdy by się nie kłócili. Całymi dniami nie wychodziliby z łóżka, a nawet jeśli – to
byliby tak zmęczeni miłością, że na żadne awantury nie mieliby siły.
Im dłużej myślała o  Dawidzie, tym większy czuła smutek i  pustkę. Dopiero
zrozumiała, jak bardzo jest dla niej ważny, a już go traci. Oni go zamkną. A może
nie?
Wtedy wpadł jej do głowy pomysł: pomoże mu. Bo któż inny mógłby mu
pomóc? Nie powinno to być aż tak trudne, widziała przecież mnóstwo seriali
kryminalnych i wie, jak przebiega śledztwo. Jeśli Weronika znajdzie prawdziwego
mordercę, policja będzie musiała wypuścić Dawida! Tętno przyśpieszyło jej
z  podekscytowania. Owszem, będzie to ryzykowne, a  w  najgorszym wypadku
może nawet ryzykować życiem. No i co? Wyobraziła sobie swój pogrzeb: księdza
podkreślającego, że zginęła podczas odważnego poszukiwania niebezpiecznego
przestępcy, i matkę płaczącą głośno w pierwszej ławce. Szkoda, że ona sama nie
mogłaby tego zobaczyć i porządnie nacieszyć się tym widokiem.


Ruszyła do restauracji Pod Koroną, której neon rozświetlał ciemność na rogu
ulicy. Wydawało się jej oczywiste, że śledztwo powinno rozpocząć się właśnie
tutaj. Przecież kucharz Franciszek zastawiał pułapki na koty, a  Julia rozmawiała
z nim o tym w dniu swej śmierci. Prawdopodobnie pogroziła mu, że jeśli przyniesie
do jej ogrodu jeszcze jedną klatkę, cała Baba dowie się, że Pod Koroną serwują
koty zamiast kurczaków. Brr! A jak zareagował Franciszek? Czy przypadkiem nie
zaczął się bać straty pracy? Weronikę z  ekscytacji zaczęły swędzieć koniuszki
palców. Co powinna zrobić? Wejść do lokalu, kazać zawołać Franciszka
i  powiedzieć mu, o  co go podejrzewa? Czy może najpierw zadzwonić do
Bergmana? Ciekawiło ją, czy inspektor w  ogóle rozmawiał z  kucharzem o  tych
pułapkach.
Zatrzymała się przed restauracją i zajrzała do środka. Lokal był prawie pusty,
zresztą jak w każdy dzień powszedni. Do Korony ludzie chodzili przede wszystkim
na obiady, a  w  weekendy spotykało się tu na piwie kilku stałych bywalców, ale
ogólnie interes zbytnio się nie kręcił. „Może naprawdę gotują koty, żeby
zaoszczędzić?". Weronice zrobiło się trochę niedobrze.
Właściwie nie do końca wiedziała, o  co chce zapytać kucharza, ale nie było
czasu na myślenie, bo już weszła do restauracji i stała przy barze.
– Co podać?
Nie miała przy sobie pieniędzy, więc nic.
– Muszę porozmawiać z kucharzem.
– Z którym?
– Powoli ogarniał ją strach. Co jej strzeliło do głowy, żeby tu przychodzić? Jak
mogła pomyśleć, że rozwiąże sprawę, z którą nie radzi sobie wydział kryminalny?
– No… Z tym lepiej zbudowanym… Rudym… Brodatym… – Opuściła wzrok
na metalowy bar, na którym zasychała resztka spienionego piwa.
– Franciszka?
– Chyba tak.


Kiedy barman wyszedł do kuchni, Weronika zaczęła cofać się do wyjścia, ale
drzwi otworzyły się gwałtownie i pojawił się w nich kucharz w brudnym, białym
fartuchu. „Ratuję Dawida" – przypomniała sobie Weronika. „Robię to dla niego".
– To ty kazałaś mnie zawołać? – Franciszek miał przenikliwy wzrok, którego
nie dało się długo wytrzymać. Weronika pomyślała, że nie lubi ludzi z  takimi
oczami. – Mała Truskawka, prawda?
Skinęła głową.
– Czy mogę porozmawiać z panem na osobności?
– W jakiej sprawie? – odparł, ale ruszył do odległego kąta lokalu. – Przysłał cię
tata?
Nie rozumiała, dlaczego miałby ją tu przysłać tata. Nie skomentowała tego
jednak i szła za kucharzem. Sąsiednie stoły były wolne, a nad nimi wisiał głośnik,
z którego płynęła głośna muzyka, więc raczej nikt nie usłyszy, o czym rozmawiają.
– Wiem, że zastawiał pan pułapki na koty Julii – oświadczyła i cieszyła się, że
tym razem udało się jej przemówić zdecydowanym głosem. – Widziałam pana
w jej ogrodzie. I nie tylko ja. Był ze mną mój chłopak.
Zmrużył oczy.
– Czego ode mnie chcesz?
To dodało jej odwagi. Skoro nie protestował, to tak jakby się przyznał. Czy
może nie?
– Dlaczego pan to robił? Podaje pan tu gościom kotlety z kotów? Czy pański
szef o tym wie?
Uśmiechnął się arogancko.
– Jesteś trochę zbyt pewna siebie, gówniaro. Przyszłaś mnie tu szantażować czy
co?
– Możliwe – szepnęła. Właściwie nie wiedziała, w  jakim celu go wypytuje.
Powinna mu raczej powiedzieć prosto w  oczy, że na pewno zabił Julię, bo nie
chciał, żeby te jego przekręty z kocim mięsem wyszły na jaw.
Kucharz roześmiał się głośno.


– Nie no, bomba! Że akurat ty z  tym do mnie wyskoczysz, to serio się nie
spodziewałem. – Pochylił się ku niej tak blisko, że widziała, jak z szerokich porów
na policzku wyrastają mu rude włoski. – A teraz posłuchaj, dziewczynko. Wiesz,
dlaczego zastawiałem pułapki w ogrodzie tej baby? Bo twój ojciec mi za to płacił.
Tak, dokładnie tak, nie przesłyszałaś się. Płacił, i  to dużo. Nie chwalił się tym
w domu, co? Kiedyś przyszedł do restauracji i narzekał, że ciągle przyłażą mu na
ogród koty, że ma fobię i że chciałby się ich pozbyć. A ja zaproponowałem, że je
wyłapię. Jestem myśliwym. Znam się na tym. – Ostatnie zdanie wypowiedział
z dumą, ale w następnej chwili jego twarz skrzywiła się z wściekłości. – A wiesz,
jak to się skończyło? Ta krowa Keller ukradła mi trzy klatki na szkodniki. Masz
pojęcie, ile takie coś kosztuje?
Weronika patrzyła na niego z  niedowierzaniem. Tata? Potem przypomniała
sobie, że tak właściwie nie przyszła tu szukać złodzieja kotów, tylko mordercy
Julii.
– Ale ja myślę, że pan zabił panią Keller – oświadczyła, nie potrafiąc opanować
drżenia głosu. – W  zeszłą niedzielę przed południem widziałam, jak wchodzi do
restauracji. A potem… Potem widziałam, jak pan idzie do jej ogrodu. Następnego
dnia została znaleziona martwa.
Nie było prawdą, że przyłapała Franciszka w niedzielę u Julii w ogrodzie, ale
z  seriali kryminalnych wiedziała, że śledczy musi podczas przesłuchania czasem
blefować. Przecież podobną sztuczkę zastosował Bergman z nią i z Dawidem.
Tym razem Franciszek pochylił się jeszcze bliżej. Z  fascynacją patrzyła na
malutkie żółte kropki w jego zielonych oczach.
– Byłem w niedzielę w ogrodzie tej baby. I co z tego? Widziałem, jak wychodzi
gdzieś wystrojona, więc pomyślałem, że sprawdzę, czy nie zostawiła moich klatek
gdzieś w ogrodzie. – Zamilkł, ale nie przestawał świdrować jej wzrokiem. – Ale do
domu nie wlazłem, nie jestem aż taki głupi. Widziałem za to, że wchodzi tam ktoś
inny.


Weronikę zmroziło. Oczywiście widział Dawida. Po co się w  to mieszała!
Zaczęła śledztwo, żeby pomóc Dawidowi, a zamiast tego dodatkowo go pogrąży.
Bo jeśli ten facet zgłosi się na policję jako świadek, nic nie uchroni już Dawida
przed więzieniem.
– Powiedział pan o tym policji? – spytała.
Zaśmiał się głośno i bez ostrzeżenia położył dłonie na jej ramionach. Pochylał
się nad nią groźnie, a  ona nagle poczuła się jak więzień. Nie, naprawdę nie
powinna była tu przychodzić.
– Byli tu, ale nie pisnąłem im ani słówka, bo nie chcę mieć z  nimi nic
wspólnego. Już raz siedziałem i  to mi wystarczy. Zaraz zaczęliby węszyć, a  ja
musiałbym wyjaśniać, co robiłem w  ogrodzie Julii. Może wiem, kto ją zabił,
a może nie. Co mnie to interesuje? Jeśli pały są kumate, to się domyślą. Ale jeśli
pójdziesz podsuwać im pod nos te swoje teorie, że to ja sprzątnąłem tę wariatkę…
– zamilkł i ścisnął ramiona Weroniki tak, że ją to zabolało – …to pewnie zmienię
zdanie i  powiem im, kogo widziałem. I  od razu się ze wszystkiego oczyszczę.
Jarzysz?
Skinęła głową.
– Więc żaden szantaż nie wchodzi w  grę, królewno. Nic z  tych rzeczy. Jeśli
potrzebujesz pieniędzy na nowe szmaty, to idź do tatusia. A teraz spieprzaj.
Puścił ją, a Weronika musiała wziąć dwa głębokie oddechy, żeby się uspokoić.
Wiedziała, że musi jak najszybciej zniknąć z  restauracji, ale nogi jakoś jej nie
słuchały.
– Kogo pan tam widział? – spytała wyschniętymi ustami. Ciekawiło ją, jak
kucharz opisze Dawida. Może mają na tyle dużo szczęścia, że nie zapamiętał go
zbyt dobrze… – Kto wszedł do Julii? – nalegała.
Kucharz jej odpowiedział.
Szczegółowo opisał, kto w niedzielne południe wszedł do domu Julii. I nie był
to Dawid.


ROZDZIAŁ 28

Szosa wiła się przez dolinę i  zanurzała się czasem w  obłoki mgły, w  których
Bergman musiał zwalniać niemal do prędkości pieszego. Było już późno,
a  inspektora irytowała każda sekunda poświęcona na coś innego niż praca.
W  domku letniskowym wciąż ponaglał Klarę, ale ruszała się jak lunatyczka,
a  zanim wyruszyli, zaczął zapadać zmrok. Bergman kilka razy miał na końcu
języka zdanie, że pojedzie sam, a  po nią przyśle któregoś z  kolegów, lecz
ostatecznie stwierdził, że to tylko opóźniłoby przebieg śledztwa. Chciał, żeby Klara
powiedziała mu, czy z  domu jej matki zniknęło coś oprócz biżuterii. Tylko ona
mogła mu w tym pomóc.
Teraz drzemała na siedzeniu pasażera lub przynajmniej udawała to bardzo
przekonująco. Przejechali przez nasyp kolejowy, a w ciemności pod nimi pojawiła
się prostokątna powierzchnia migających światełek.
– Cmentarz – mruknęła Klara raczej do siebie niż Bergmana. – Były Zaduszki.
„Czyli nie śpi" – pomyślał i poczuł wdzięczność, że nie musi z nią rozmawiać.
Nie lubił ludzi, którzy mówią tylko po to, by wypełnić ciszę. Wydawało się, że
przynajmniej ta jedna rzecz łączy go z Klarą.
Gdzieś między Nowym Borem a Czeską Lipą powiedziała mu, że ktoś dzwonił
dziś do niej z numeru, z którego przyszły SMS-y z pogróżkami.
Nie zwolnił, ale wyciągnął telefon z kieszeni na piersi.
– Proszę podyktować mi ten numer.
– Po co?
– Sprawdzimy, czy jest włączony.
Abonent oczywiście był nieosiągalny.


– Korzysta z tego numeru tylko po to, by panią dręczyć – oświadczył Bergman.
– Pewnie wie, że włączony telefon łatwo namierzyć. Nasi ludzie monitorują ten
numer od chwili, gdy zgłosiła pani te dwa SMS-y. Jest to niezarejestrowana karta
prepaid i przez cały czas była niedostępna. Czy jest pani pewna, że ktoś z niej dziś
do pani dzwonił?
Usta Klary skrzywiły się z wściekłości.
– Sugeruje pan, że zmyślam? Mogę pokazać panu listę połączeń.
– Nie trzeba. Proszę posłuchać, jeśli ten człowiek jeszcze kiedyś zadzwoni,
proszę zmusić go do rozmowy. Może pozna go pani po głosie.
Mruknęła coś do siebie.
– Widzę, że nie rozmawiał pan z tą dziewczyną, którą podejrzewam, prawda? –
obwiniła go głośniej.
– Z  Marceliną Emer? Oczywiście, że rozmawiałem. Ale raczej to nie ona za
tym stoi.
Klara patrzyła przez okno na zaorane pola posrebrzone światłem księżyca.
Uchyliła szybę, a  kabinę wypełniło chłodne powietrze przesycone zapachem
wilgotnej gliny.
– Czy powinnam się bać? – spytała po chwili dużo łagodniejszym tonem.
Pokręcił głową.
– Myślę, że nie. Ale jeśli będzie pani chcieć, możemy przydzielić pani na jakiś
czas ochronę.
– Hm. – Wcisnęła przycisk w drzwiach, a szyba z cichym szmerem podniosła
się. Akurat kiedy Bergman miał nadzieję, że rozmowa zmęczyła Klarę i w  aucie
znów zapanuje milczenie, zapytała:
– Czyli już aresztowaliście człowieka podejrzanego o zabicie mamy?
– Tak.
– A co z tym pierwszym morderstwem? Tej dziewczyny podobnej do mnie? To
też jego sprawka?
– To się okaże.


Zdenerwowało ją to, jak ją zbył.
– Wie pan, co myślę? Że nie macie pojęcia, kto zabił moją mamę.
Aresztowaliście pierwszego lepszego, który podszedł wam pod rękę, żeby móc
zamknąć dochodzenie. Ale ja chcę wiedzieć, kto to naprawdę zrobił. Czy pan
poważnie wierzy w  to, że zabił ją złodziej? Nie wydaje się panu dziwne, że na
Babie popełniono dwa morderstwa w  tak krótkim czasie? Na pewno są jakoś
powiązane. Na pańskim miejscu…
– Nie potrzebuję rad. Wiem, co mam robić.
Wytrzymała w ciszy dziesięć sekund, a potem oświadczyła agresywnym tonem:
– Chciałabym zobaczyć całe to śledztwo. Wie pan, co zrobili policjanci, kiedy
koleżance skradziono auto? Spisali protokół, a po trzech miesiącach napisali jej, że
zamykają sprawę bez wykrycia sprawcy. Nie zdziałali nic. – Przez chwilę patrzyła
w dal. – Założę się, że nawet pan nie wie, że mama miała kochanka.
– Wiem. Nazywa się Sebastian Zając.
– Ten reżyser? Jak się pan o nim dowiedział?
– Dość łatwo. – „Teraz udaje spryciarę, ale gdzie była, kiedy chciałem
przesłuchać ją tuż po morderstwie" – pomyślał podrażniony.
– Myślałam, że mama to ukrywa. Mnie nigdy o nim nie mówiła, ale raz w nocy
widziałam, jak przyszedł do niej jakiś facet. Myśleli, że śpię, ale wszystko
słyszałam. Od razu się domyśliłam, że są kochankami. – Mlasnęła zamyślona. –
Czyli to był Sebastian Zając? Widzę, że matka mierzyła wysoko… Gdybym
widziała jego twarz, na pewno bym go poznała. Przesłuchał go pan?
– Tak.
– Ma alibi?
– Tak.
– A  mój ojciec? Nie przyszło panu do głowy, że to on mógł zabić matkę?
Nienawidził jej. A ona tuż przed śmiercią knuła coś z jego drugą żoną… Ona też
nas odwiedziła, kiedy byłam w domu. Podsłuchiwałam na schodach, jak rozmawia
z matką. Zuzanna chciała się rozwieść, a mama ją w tym utwierdzała. Czy to nie


jest motyw idealny? – Spojrzała na inspektora. – Ja po prostu nie wierzę w tę teorię
ze złodziejem, to wszystko. Jest zbyt prosta.
Zamiast odpowiedzieć, Bergman tylko wzruszył ramionami, wjechał na
autostradę i  przycisnął pedał gazu do podłogi. Przecież nie będzie tej kobiecie
opowiadać, że nagle całą sprawę widzi w zupełnie nowym świetle. Śledztwo to nie
jej sprawa, a on nie ma czasu na czcze gadanie. Musi myśleć, poukładać wszystko
w głowie, jakby porządkował dokumenty do odpowiednich przegródek.
Wsunął do odtwarzacza płytę z  jazzem, żeby dać do zrozumienia, że nie ma
najmniejszej ochoty na dyskusję.
Klara zrozumiała.
– Jedziemy do domu pani matki – wycedził, gdy minęli tablicę informującą, że
wita ich Miasto Stołeczne Praga.
– Teraz, wieczorem? Myślałam, że poproszę pana o  podrzucenie do hotelu,
w którym mieszka Michał.
– Potem tam panią zawiozę.
Westchnęła z niezadowoleniem, ale nie protestowała.
Dwadzieścia minut później Bergman zjechał z  głównej drogi w  ulicę
jednokierunkową, wznoszącą się stromo ku wysoko położonej dzielnicy domków
jednorodzinnych. Między koronami wysokich drzew w ogrodach i murami domów
otwierał się widok na setki jasnych okien w dolinie, odległą sygnalizację świetlną,
neony i ruchliwe ulice, przypominające w ciemności strużki ciekłego złota.
Inspektor wyłączył muzykę i  cicho westchnął. Najchętniej pojechałby
najkrótszą drogą do domu, zaparkował dżipa w  stodole i  ułożył się na wersalce
obok Diega, ale wiedział, że to marzenie należy dziś do kategorii nierealnych. Na
sen prawdopodobnie w ogóle nie będzie czasu.
Przy ulicy Krokusowej nie świeciły się lampy, a  dom Julii Keller wyglądał
w  ciemności przerażająco. Reflektory dżipa oblizały rozpadający się płot i  listki
bluszczu, powiewające na wietrze. W krzakach błysnęły zielone, zwierzęce oczy.
Zastygnięte obserwowały Bergmana.


Zaparkował przy chodniku i wyłączył światła oraz silnik. Klara siedziała obok,
patrząc przed siebie.
– Nie chce się mi tam iść – poskarżyła się. – Nie, proszę nic nie mówić. Wiem,
że muszę.
– Rzeczywiście, musi pani – potwierdził. Wysiadł i  niecierpliwie zabrzęczał
kluczykami. Pomimo iż po długim siedzeniu w aucie zdrętwiały mu plecy i przez
cały dzień nie jadł żadnego porządnego posiłku, adrenalina utrzymywała jego
skupienie na najwyższym poziomie. Za kilka minut dowie się, czy jego przeczucia
się potwierdzą…
Kiedy otwierali dom, tętno inspektora przyśpieszyło. W  uszach mu huczało,
w  skroniach pobolewało, a  kołnierzyk koszuli nieprzyjemnie wpijał się w  szyję.
Ostatnimi czasy zdarzało się mu to coraz częściej. „Może powinienem zmierzyć
sobie ciśnienie" – pomyślał, a zaraz potem zdziwił się, o jak trywialnych rzeczach
myśli w tak ważnej chwili.
Wszedł do pokoju, a  pod podeszwami zaskrzypiał mu wypaczony parkiet.
Niewietrzone wnętrze pachniało kurzem. Bergman włączył lampę i rozejrzał się po
pomieszczeniu, które zaczynało mu się już wydawać bardzo znajome. Nawet
z zamkniętymi oczami potrafił przypomnieć sobie dużo rzeczy: kremowo-brązowy
zestaw wypoczynkowy z  wysiedzianymi poduchami, fascynującą mieszankę
kiczowatych suwenirów i  pierwszorzędnych eksponatów w  witrynie oraz wazę,
którą zaprojektował Émile Gallé. Podczas pierwszej wizyty inspektora okraszał ją
duży bukiet pięknych dalii. Teraz sterczały z niej tylko bliżej niezidentyfikowane
brązowoszare badyle.
Prawie zapomniał, że nie jest w  domu sam. Klara przypomniała o  swojej
obecności przyduszonym dźwiękiem, który równie dobrze mógł być śmiechem
i jęknięciem. Kiedy Bergman się do niej obrócił, trzymała dłoń na gardle, a klatka
piersiowa pulsowała jej szybko pod jasnoniebieską, bawełnianą bluzą.
– Gdzie…?
– Naprawdę chce pani to wiedzieć?


Skinęła głową.
Brodą wskazał miejsce, gdzie drewniana podłoga pokoju graniczyła z kaflami
korytarza.
– Leżała na progu. Morderca zaatakował ją, gdy wychodziła z pokoju.
Klara nic nie powiedziała, tylko zamknęła oczy. Potem z głębi domu dobiegł
dźwięk, który ją wystraszył.
– Co to było?
Bergman wzruszył ramionami.
– Koty. Zostały tu. Co mieliśmy z  nimi zrobić? Mogą wchodzić przez swoje
drzwiczki, a sąsiadki noszą im do ogrodu jedzenie. – Ostatnie zdanie wypowiedział
z  odrobiną wyrzutu, ponieważ według niego osieroconymi zwierzętami powinna
zająć się Klara. – Dziwne, że nawet ich tu nie czuć.
Wbiła w  niego puste spojrzenie, jakby w  ogóle go nie słyszała. Lecz było to
tylko złudzenie, bo odparła:
– Zawsze załatwiały się na dworze.
– Teraz należą do pani. Co pani z nimi zrobi?
– Ja… – Zakryła twarz dłońmi. – Nie wiem. Chyba nie potrafiłabym tu
mieszkać. Ale z drugiej strony… Dokąd mogłabym pójść? Spróbowała odsunąć od
stołu krzesło i przeklęła cicho, gdy się to nie udało.
– Może pani usiąść tam. Krzesła są przywiązane – pouczył ją automatycznie
Bergman.
Spojrzeli na siebie i  oboje się uśmiechnęli. Był to tak krótki moment
porozumienia, że sekundę później Bergman nie był pewien, czy nie rozegrał się
tylko w jego wyobraźni.
Klara usiadła na skraju fotela, przycisnęła do siebie kolana i  pochyliła się
trochę na bok jak dobrze wychowane dziecko podczas wizyty u obcych ludzi.
– Dziwne, że mamy już tu nie ma – powiedziała cicho.
Bergman nie potrafił dłużej czekać. Dopiero teraz uświadomił sobie, że
z nerwów napina mięsień czworoboczny i rozbolały go ramiona i kark.


– Czy mogę panią na chwilę zostawić? Muszę coś sprawdzić.
– Pan wychodzi?
– Nie. Tylko rozejrzę się po domu.
Skinęła głową, wzięła ze stołu gazetę i zaczęła ją przeglądać, nawet nie patrząc
na przewracane kartki.
Bergman zbiegł po schodach do piwnicy. Z  uchylonych drzwi owionęło go
zimne powietrze nasycone smrodem wilgotnego betonu, starego drewna
i  pleśniejącego tynku. Wziął głęboki oddech. I  – tak! – wyczuł ślad zapachu,
którego szukał.
Przekroczył próg, przejechał palcami po szorstkiej ścianie, namacał plastikowy
włącznik i przekręcił go. Goła żarówka pod sufitem zalała pomieszczenie słabym
światłem.
Potem już pewnym krokiem podszedł do miejsca, gdzie stary dywan
przykrywał szereg różnej wielkości płyt opartych o ścianę. Kiedy przy oględzinach
miejsca zbrodni sprawdzał razem z Sylwią Rolnik piwnicę po raz pierwszy, nawet
się tym rzeczom nie przyjrzał, bo uznał je za stare półki lub kawałki płyty
wiórowej. Teraz zrzucił dywan, a  ciasną piwnicę natychmiast wypełniły chmury
wirującego kurzu. Bergman kaszlał cicho w  dłoń, a  drugą ręką wysunął jedną
z płyt. Była ciężka i owinięta kilkoma warstwami jedwabnego papieru. Rozerwał
róg opakowania. W  świetle żarówki płyta zalśniła złoto. Palce trochę mu drżały.
Rwał dalej. Nawet go nie zaskoczyło, gdy ujrzał owalną twarzy Madonny
z Jezuskiem na rękach.
Zatem nie mylił się.
Wszystkie kolejne „półki" okazały się starymi, drogocennymi ikonami. Łącznie
było ich siedem, a niektóre zamiast papieru pokrywała tylko gruba warstwa kurzu.
Wszystkie te dzieła musiały mieć wielką wartość i  prawdopodobnie widniały na
liście zagubionego dziedzictwa kulturowego. Kiedy nieco później Bergman
wchodził po schodach z powrotem na korytarz, radosne podekscytowanie mieszało


się w nim ze świadomością tego, że zawiódł. Dwa plus dwa powinien był zliczyć
dużo wcześniej. Dlaczego nie odkrył tych przedmiotów przy pierwszej okazji?
Klara Keller siedziała z czasopismem na kolanach, a policzki miała mokre od łez.
Bergman postanowił udawać, że tego nie widzi.
– Kiedy pytałem o  ubezpieczenie matki, mówiła pani o  jakichś wycinkach,
wśród których pani chłopak znalazł umowę – zaczął rzeczowo. – Czy pani też je
widziała?
– Oczywiście.
– Może mi je pani pokazać?
Odłożyła gazetę na sąsiedni fotel, podeszła do mebli i bez wahania otworzyła
dolną szufladę.
– Tu… – powiedziała, ale zaraz się poprawiła. – To znaczy… Tu były wtedy.
Teraz ich nie ma.
Bergman był pewien, że podczas oględzin miejsca zbrodni żadne wycinki nie
zostały zabezpieczone jako materiał dowodowy.
– Czy przychodzi pani do głowy jakieś inne miejsce, gdzie pani matka mogła je
schować?
Wzruszyła ramionami.
– No… Może tu? – Otworzyła pierwszą i drugą szufladę. – Albo tu? – Podeszła
do przeciwległej ściany, przy której stało małe biurko z jedną podłużną szufladką
pod blatem. Wewnątrz znajdowały się jednak tylko artykuły biurowe, a Bergman
już to wiedział. – Albo… – Rozejrzała się bezradnie.
– W  porządku. – Inspektor machnął ręką. – Proszę nie szukać. Czy pamięta
pani, czego dotyczyły?
Usiadła z powrotem w fotelu.
– Jakichś bzdur, o  których mama pisała artykuł. Sztuki, wie pan – dodała
lekceważąco. – Mnie to zbyt nie kręci.
Skinął głową.


– Proszę pomyśleć. Niech pani spróbuje sobie przypomnieć, jak te wycinki
wyglądały. Czy były w jakiejś teczce? Jaki ta teczka miała kolor?
– Była z przeźroczystego plastiku. Biała.
– Jak to wyglądało, gdy widziała je pani po raz pierwszy. Leżały na wierzchu,
a umowa pod nimi? Odsunęła je pani na bok, żeby wyciągnąć teczkę z umową?
Zasępiła się.
– Tak, jakoś tak.
– A teraz proszę sobie wyobrazić, że robi to pani ponownie. Pani Klaro, proszę,
niech się pani skupi. Nie przypomina sobie pani tytułu któregoś z  wycinków?
Jakiegoś słowa?
Chwilę milczała.
– Ochrona dziedzictwa kulturowego – powiedziała powoli. – Albo coś w tym
stylu.
Wziął głęboki oddech i  wypuścił powietrze między zębami. Wszystko
zaczynało do siebie pasować. Bogu dzięki.
– Dobrze – powiedział lakonicznie. – Dziękuję za pomoc. Teraz zawiozę panią
do hotelu.
Pod neonowym napisem Hotel Esplanade podał plecak Klary portierowi, wcisnął
mu do ręki pięćdziesiąt koron napiwku, a potem na najbliższej stacji benzynowej
kupił sobie tanią kawę z automatu. Następnie zadzwonił do Danesza.
– Jak się miewa pan Minks? – spytał zamiast przywitania.
– Siedzi w areszcie. Zwinęliśmy go z Sylwią z domu. Oczywiście wszystkiemu
zaprzecza. Teraz dla odmiany twierdzi, że poszedł do Julii tylko po te
kosztowności, zastał ją tam leżącą na ziemi i uciekł. Oczywiście z łupem. – Danesz
się zaśmiał. – Podobno nawet słyszał jakieś kroki, jakby ktoś się tam chował. Nie
wierzę w ani jedno jego słowo.
Bergman pozostawił to bez komentarza.


– Panie Adamie, czy ma pan gdzieś pod ręką dokumentację Nory Mach?
Dobrze. Proszę zobaczyć, co zostało znalezione na jej biurku. Chodziło o  jakieś
artykuły branżowe. Proszę sprawdzić, czego dotyczyły.
– Oczywiście, szefie.
Danesz odłożył słuchawkę i było słychać, jak chodzi po gabinecie. Potem jego
kroki się zbliżyły.
– Szefie? Te wycinki dotyczyły antyków. Nic ciekawego. Przecież ona chciała
studiować te sprawy, przygotowywała się do egzaminów. Dlaczego to pana
interesuje?
– Wyjaśnię to panu, jak przyjadę. Proszę poczekać na mnie w biurze. Zdziwi się
pan.
Pozostawało już tylko sprawdzić jedno alibi. Krótki telefon w  odpowiednie
miejsce potwierdził przeczucia Bergmana. Świadek jest niewiarygodny,
a poświadczone przez niego alibi ma prawdopodobnie tyle wspólnego z prawdą co
bajka o Czerwonym Kapturku.
Dlaczego nie wpadł na to wcześniej?
Kiedy zapinał w aucie pas bezpieczeństwa, w kieszeni koszuli rozległy się dwa
krótkie dźwięki. SMS. Co znowu? Z westchnięciem wyjął telefon i przeczytał:
PANIE BERGMAN, DAWID NIKOGO NIE ZABIŁ. ZACZĘŁAM SWOJE
ŚLEDZTWO I MORDERCĄ JEST KTOŚ INNY!!! WERONIKA TRUSKAWKA.
Bergman natychmiast wykręcił jej numer, ale połączył się z  pocztą głosową.
Zadzwonił więc do domu, ale tam zastał tylko Joannę Truskawkę. Powiedziała mu,
że Weronika wyszła z  domu cztery godziny temu, nie pytając rodziców
o  pozwolenie. Kiedy widzieli ją po raz ostatni, opierała się o  furtkę. Potem
zniknęła.


ROZDZIAŁ 29

Zegar na desce rozdzielczej wskazywał dwudziestą trzecią czterdzieści. Zaczęło
siąpić, ulice błyszczały, a wycieraczki rozmazywały na przedniej szybie służbowej
limuzyny mieszankę kurzu i deszczu, której nie było czym usunąć, bo Danesz znów
zapomniał dolać płynu do spryskiwaczy.
– Gaz do dechy – rozkazał ponuro Bergman. – Dlaczego pan jedzie tak powoli?
– Tu jest czterdziestka.
– Do diabła z przepisami. Śpieszymy się.
Kiedy inspektor przesiadł się przed komisariatem do ciemnoniebieskiego forda
Adama, wyjaśnił podwładnemu w  kilku zdaniach, co odkrył i  kogo podejrzewa.
Teraz mknęli po mokrym bruku pokrytym śliską warstwą miejskiego brudu.
– Dlaczego? – spytał Adam, na kilka sekund puścił pedał gazu, ale zaraz potem
nacisnął go gwałtownie i przemknął przez skrzyżowanie na czerwonym świetle. –
Nie ucieknie.
– Nie byłbym tego taki pewien. Jeśli Weronika dotarła aż do niego… – Zamilkł.
– Wątpię, żeby odkryła prawdę, ale musimy brać pod uwagę najgorsze. Bynajmniej
nie marzę o trzeciej ofierze.
– Czy pan myśli, że mógłby ją…
– A może tak skupi się pan na kierowaniu?
Przez chwilę panowała cisza. Potem znów odezwał się Adam.
– Pan od początku przeczuwał, że te morderstwa są ze sobą powiązane,
prawda?
– Tak. Tylko nie wiedziałem w jaki sposób. Zmyliło mnie podobieństwo Nory
Mach do córki Julii Keller. Myślałem, że obie zbrodnie łączy to, że pierwszą ofiarą


miała być Klara. Dopiero dziś zrozumiałem, że klucz znajduje się gdzie indziej.
– A te SMS-y z pogróżkami, które dostawała Klara?
– Nie wiem. Zaczynam skłaniać się ku opinii, że Klara ma wybujałą fantazję.
Widziałem te SMS-y, ale właściwie nie zdziwiłbym się, gdyby wysłała je sama
z  karty SIM, którą kupiła wyłącznie w  tym celu. Albo namówiła do tego jakąś
koleżankę.
– Po co miałaby to robić?
– Może na początku chciała urządzić teatr swojemu chłopakowi? Och, jaka ja
jestem biedna, żałuj mnie, bój się o mnie… Zna to pan. Histeryczna kobieta nie ma
hamulców. Potem doszło do morderstwa w  lasku, a  Klara uświadomiła sobie, że
może wokół siebie wywołać spore zamieszanie… To się jej spodobało, więc
pokazała mi te SMS-y. Możliwe, że jestem wobec niej niesprawiedliwy, ale nawet
jeśli te wiadomości były prawdziwe, nie wysłał ich nasz morderca. Klara Keller
w ogóle go nie interesowała.
Adam skręcił w wąską ulicę wznoszącą się na stromym zboczu.
– Kiedy zaczął mi pan opowiadać, jak to według pana przebiegało, wie pan, co
najpierw przyszło mi do głowy? Że mordercą jest Juraj Truskawka, a  Weronika
uciekła z domu, bo jakoś się domyśliła, że jej ojciec ma krew na rękach.
Bergman pokręcił głową.
– To nie był Truskawka. Mam nadzieję, że Weronika nie odkryła prawdziwego
sprawcy. Bo jeśli tak…
Adam Danesz zahamował przed niedawno wyremontowaną secesyjną
kamienicą, a zanim zdążył wyłączyć silnik, Bergman już wyskoczył na deszcz.
– Mam nadzieję, że nie przybyliśmy za późno – wycedził przez zęby.
Lecz w domu zastali tylko żonę Sebastiana Zająca. Była to szczupła brunetka
z wydepilowanymi brwiami, gładko napiętą skórą na twarzy i pomarszczoną szyją,
zdradzającą prawdziwy wiek i liczbę przebytych operacji plastycznych. Otworzyła
im w szlafroku, a jej zaspane oczy mrugały przy kontakcie ze światłem z korytarza.
Bergman pokazał jej odznakę. Spytał:


– Czy możemy pomówić z panem Zającem?
– Męża nie ma w domu.
– A czy wie pani, gdzie moglibyśmy go teraz znaleźć?
Kobieta wzięła głęboki oddech. Mówiła powoli i niewyraźnie, jakby wciąż na
wpół przez sen.
– Wieczorem ktoś do niego dzwonił. Słyszałam, jak Seba umawia się na
spotkanie. Potem powiedział, że wyjeżdża i że wróci późno. Podobno coś pilnego
w pracy. Pewnie znów jakiś problem z tym filmem, nad którym zaczyna pracować.
Ma mnóstwo roboty, serial, a  teraz jeszcze film… Powinien bardziej się
oszczędzać…
– Z kim rozmawiał pani mąż?
Ziewnęła.
– Nie wiem. Byłam w  łazience, kiedy zadzwonił telefon. Stacjonarny. Seba
odebrał, a potem przyszedł powiedzieć mi, że wyjeżdża.
– Myśli pani, że to naprawdę było z pracy?
– Oczywiście – odparła oburzonym tonem. Kobieta, która wierzy mężowi na
słowo, bo tak jest wygodniej niż wątpić w jego wyjaśnienia.
– Przepraszam, że panią obudziliśmy. Do widzenia.
Spojrzała na Bergmana badawczo i zasępiła się, jakby dopiero teraz dotarło do
niej, z kim rozmawia.
– A czego pan chce od Seby? Czy coś się stało? Mogę panu jakoś pomóc? –
Nagle była całkowicie obudzona. Światło na korytarzu zgasło, a Bergman żałował,
że nie widzi już twarzy pani Zając.
– Musimy z nim porozmawiać. A pani może nam pomóc, jeśli wie pani, gdzie
zastaniemy teraz pani męża.
Nie wiedziała, więc policjanci pożegnali się i  zaczęli schodzić po
marmurowych schodach zanurzonych w  mroku. Pani Zając została na progu
i wpatrywała się w nich, jakby ich plecy mogły jej wyjaśnić, co ich tu sprowadziło.


Dopiero kiedy zeszli piętro niżej, odkaszlnęła i stukając głośno kapciami, podeszła
do włącznika i zapaliła im światło na pożegnanie.
W aucie Adam położył ręce na kierownicę, ale nie włączył silnika.
– Może to nie była Weronika? Mógł do niego zadzwonić ktokolwiek. –
Wyciągnął z kieszeni telefon i wykręcił numer Sebastiana Zająca. – Nie odbiera.
Ale to przecież jeszcze nie musi nic znaczyć. Może naprawdę ma jakieś spotkanie
służbowe.
Bergman patrzył, jak po przedniej szybie spływają krople deszczu. „Oby Adam
miał rację" – pomyślał. „Że też wydałem rano nakaz aresztowania Dawida Minksa!
Gdybym tego nie zrobił, Weronika siedziałaby teraz bezpieczna w  domu,
a Sebastiana Zająca zastalibyśmy pewnie w łóżku obok żony".
– Wciąż mi pan nie powiedział, skąd wniosek, że to Zając jest mordercą –
odezwał się Adam.
– Zrozumiałem to w  Marzenicach, gdzie Klara Keller była w  domku
letniskowym. Na marginesie, to cudowna sudecka wioska, niech pan tam kiedyś
pojedzie. Rozmawiałem z Klarą przed kościołem, a ona wspomniała o wycinkach
w  szufladzie Julii. Byłem pewien, że podczas oględzin nie znaleźliśmy żadnych
wycinków. Nora Mach też miała w  domu wycinki, prawda? Dziwny zbieg
okoliczności. Pomyślałem, że muszę się dowiedzieć, czego dotyczyły… A potem
wszedłem do kościoła i poczułem zapach starego, zatęchłego drewna. Podobną woń
zapamiętałem z piwnicy Julii. Przypomniałem sobie, że widziałem tam też jakieś
drewniane płyty, którym nie przyjrzeliśmy się dokładniej, bo nie wydały się nam
wtedy istotne… I  wówczas pomyślałem, że może znam motyw. To był tylko
pomysł, ale warty sprawdzenia. Pojechałem obejrzeć te płyty i  właściwie wcale
mnie nie zaskoczyło, że były to stare, cenne obrazy sakralne. A  Klara Keller
przypomniała sobie, że wycinki matki dotyczyły walki z  nielegalnym handlem
antykami.
– Jasne. Potem sprawdził pan tego faceta, który dał alibi Zającowi. I okazało
się, że jest podejrzany o handel przedmiotami kradzionymi z kościołów. Uznał go


pan więc za niewiarygodnego świadka. A  ja potwierdziłem panu, że wycinki
u  Nory Mach również dotyczyły skradzionych antyków. Myśli pan, że Nora
szantażowała Zająca? Skąd mogli się znać?
Bergman wzruszył ramionami. Przypomniał sobie, jak podczas pierwszego
spotkania uznał Zająca za podstarzałego playboya i  jak pomyślał, że Julia
prawdopodobnie nie jest jego jedyną kochanką.
– Myślę, że Sebastian Zając zna wiele kobiet. To ten typ mężczyzny.
– A co z Julią? Przecież nie zabił jej tylko dlatego, że wiedziała o jego… jak to
powiedzieć… karierze handlowej. Mówił panu przecież, że chodził z  nią od lat,
prawda? Prawdopodobnie od początku wiedziała, w jaki sposób dorabia sobie jej
kochanek.
– Dokładny motyw zna tylko Zając. Ale nagle wszystkie poszlaki wskazują na
niego. Alibi na czas obu morderstw poświadczył mu człowiek zamieszany
w  handel kradzionymi antykami. I  obie ofiary miały przy sobie wycinki
o nielegalnym handlu antykami.
– Ale to w sądzie nie wystarczy. Nie mamy żadnego dowodu.
Bergman posłał podwładnemu długie spojrzenie.
– Mam jeszcze asa w  rękawie. Pomyślałem, że tym niezidentyfikowanym
tępym przedmiotem, którym została zabita Julia, może być jedna nieduża rzeźba,
którą widziałem dziś rano w  domu Zająca. Niechcący ją kopnąłem, gdy
wychodziłem. Wydaje mi się, że wcześniej stała u  Julii w  korytarzu… Przy
odrobinie szczęścia moglibyśmy na niej znaleźć ślady biologiczne. – Potarł dłońmi
zmęczone oczy. – Wie pan, ten człowiek uwielbia sztukę. Nie wyrzuciłby drogiej
rzeźby tylko dlatego, że kogoś nią zamordował, więc wziął ją sobie do domu.
– Czy to nie jest trochę…
– Nieprawdopodobne. Nie w  przypadku Zająca. Jeszcze kilka godzin temu
wierzyłem, że dopadnę go bez żadnych komplikacji… Ale teraz we wszystko
wmieszała się ta głupia dziewucha. Nie wiem, jak mogła wyśledzić Zająca, ale jeśli


naprawdę wyciągnęła go na jakieś spotkanie i  zaczęła rozmawiać z  nim
o morderstwach, napędziła mu strachu. Teraz może chodzić o jej życie.
– Pan od początku wiedział, że mordercą nie jest ten Minks, prawda?
– Przeczuwałem to. Ale nie wiedziałem. – Bergmanowi zaświtało w głowie, że
powinien był kierować się intuicją, pomimo iż przeczyła faktom. Lecz na głos
powiedział tylko: – Niech pan już odpali tę maszynę. Chyba wiem, gdzie
znajdziemy Zająca.
W dolinie z budowami domków rodzinnych nie świeciły jeszcze latarnie, więc gdy
patrzyło się na nią z  góry, przypominała rozwartą, czarną gardziel. Autostrada
z  lśniącymi bilbordami wiła się na horyzoncie niczym wstążka fosforyzujących
koralików.
Danesz włączył światła drogowe i  wprawnie omijał dziury w  asfalcie, nawet
przed nimi nie zwalniając. Czasem podjeżdżał zbyt blisko pobocza, a  drzwi auta
ocierały się o gałązki krzaków lub czubki wysokiej, żółtej trawy.
– Tu jest jak na wsi. – Adam wskazał na błyszczące oczy jakiegoś zwierzęcia
schowanego w gęstwinie.
– Tak się panu wydaje, bo jest ciemno – odparł Bergman. – Za dnia jest to
najohydniejszy typ przedmieścia, jaki mógłby pan sobie wyobrazić. Z tego zbocza
roztacza się widok na hale produkcyjne, magazyny i  budowy. Kiedy byłem tu
ostatnio, zastanawiałem się, kto mógłby sobie kupić dom w takim miejscu.
Inspektor uświadomił sobie, że mówi po to, by opanować nerwy. Ludzie tak
robią, ale on? Czy nie powinien dawno uodpornić się na takie uczucia?
Danesz trochę zwolnił, bo na jezdni zaczęły pojawiać się olbrzymie grudy
gliny. Reflektory wycięły z ciemności skrzyżowanie bez kierunkowskazów.
– Którędy teraz?
– W prawo.
Wjechali między niezamieszkałe domki. Niektóre były już dokończone, inne
miały w oknach folię zamiast szyb, jeszcze innym brakowało dachu lub tynku. Na
jednej działce budowa dopiero się rozpoczynała, a  między kopcami gliny stała


koparka z  podniesioną łyżką. Minęli kontener stróża nocnego. Za zakratowanym
oknem widzieli słabe światło, ale nie wyjrzał przez nie nikt, by zerknąć na
przejeżdżające auto.
– Teraz w lewo.
Danesz posłuchał, a reflektory auta ukazały elegancką, czarną limuzynę. Stała
dokładnie w tym samym miejscu, co podczas pierwszej wizyty Bergmana.
– Niech pan wezwie posiłki – rozkazał natychmiast inspektor.
– A jeśli ten facet naprawdę ma tam jakieś spotkanie robocze.
– Nie sądzę.
– Może w ogóle go tu nie ma? W środku jest ciemno.
To było niepokojące. Spóźnili się? Czy Zając już wyszedł z  willi, żeby na
budowie lub gdzieś na przedmiejskim pustkowiu, rozrytym kołami ciężarówek,
ukryć… No tak, zwłoki. Bergman uświadomił sobie, że w  związku z  Weroniką
Truskawką nie chce o tym słowie nawet myśleć. Ale powinien spojrzeć prawdzie
w  oczy: ta dziewczyna jest w  niebezpieczeństwie, a  on ponosi za to część
odpowiedzialności. Gdyby wytropił mordercę po tym, jak zabił swą pierwszą
ofiarę, nie musiałaby zginąć druga. A  gdyby odkrył prawdę tuż po drugim
morderstwie, nie musiałaby się teraz zbliżać kolejna tragedia.
Wszedł po schodach do drzwi wilii, którą widzowie telewizji widują dwa razy
w tygodniu na ekranach jako dom głównej bohaterki serialu Miasteczko satelickie.
Nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte.
Odwrócił się do Danesza.
– Niech pan poczeka na zewnątrz na wypadek, gdyby próbował uciec przez
okno.
Wkroczył do przedpokoju. Z  poprzedniej wizyty pamiętał mgliście, jak
urządzona jest willa: po prawej stronie schody na pierwsze piętro, na wprost
łazienka, po lewej hol, a za nim salon. Namacał na ścianie włącznik, nacisnął go,
a hol zalało światło. Czyli bezpieczniki są włączone. Dlaczego przed domem stoi
auto Zająca, skoro w środku nikogo nie ma?


Zawahał się, dokąd pójść w  pierwszej kolejności. W  końcu wybrał salon.
Pomieszczenie było luksusowo wyposażone. Bergman poznał ekstrawagancki
zestaw wypoczynkowy z czerwonej skóry, który widział w telewizji, gdy raz siostra
zmusiła go do oglądania serialu. Zajrzał do spiżarni, wszedł do łazienki, sprawdził
sypialnię. Pusto. Ale od okna ciągnął przeciąg, a powiewająca firanka zdradziła, że
jest otwarte. Czyli Zając uciekł? Wziął Weronikę ze sobą? Czy może tej
dziewczyny w ogóle tu nie było?
A potem na pierwszym piętrze rozległ się hałas, jakby przewróciło się tam
krzesło.
Bergman biegł co trzy schody, w  prawej dłoni ściskał broń, a  lewą
automatycznie zaciskał w  pięść. „Boże, spraw, żeby Weronika żyła, tu lub gdzie
indziej".
Na piętrze również było ciemno, więc musiał najpierw włączyć światło.
A  potem zobaczył ją przez otwarte drzwi pokoju: siedziała na ziemi z  ustami
zaklejonymi taśmą i  ze związanymi rękami i  nogami. Obok leżało plastikowe
krzesło. Najwyraźniej Weronika przewróciła je, by przywołać pomoc.
Uklęknął przy niej, najpierw uwolnił usta, potem nogi, a na końcu ręce. Kiedy
wreszcie mogła mówić, powiedziała:
– Zwiał od razu, gdy usłyszał, że pan nadjeżdża.
– Na piechotę daleko stąd nie ucieknie.
Bergman podszedł do okna, przez chwilę mocował się z  klamką, a  potem
wychylił się na zewnątrz. Ze zbocza zjeżdżały właśnie dwa radiowozy
z włączonymi syrenami.
– Adamie!
– Tak, szefie?
– Kiedy tylko przyjadą posiłki, przeczeszcie okolicę. Zając nam umknął.
– Jasne, szefie.
Bergman stał nad Weroniką i  walczył z  chęcią potrząśnięcia nią porządnie.
Boże, dlaczego tak ryzykowała? Zamiast tego przykucnął obok niej i zapytał:


– Jak go wytropiłaś?
Bursztynowe oczy otoczone rozmazanym tuszem błysnęły triumfalnie.
– Trochę przycisnęłam kucharza z  restauracji. To ten facet, co zastawiał
w  ogrodzie Julii pułapki na koty. Powiedział mi, że w  niedzielę koło południa
widział, jak do domu Julii wchodzi ten reżyser, co kręci Miasteczko satelickie,
i o którym co chwilę piszą w „Błyskawicy". Od razu go poznał.
– Ale moja podwładna przesłuchiwała tego kucharza i  nic jej o  tym nie
wspomniał.
Weronika wzruszyła ramionami.
– No tak, bo on nie chciał zeznawać. Mówił, że jeśli policjanci są coś warci, to
sami dojdą do prawdy. Twierdził, że się was, to znaczy wydziału kryminalnego,
boi. Już raz siedział i nie chce się znów w coś wmieszać.
Zaczęła pocierać dłońmi kostki, obolałe od sznurka.
– A co zrobiłaś potem?
– No, pomyślałam, że najszybciej będzie rozpocząć śledztwo na własną rękę.
Zakradłam się do domu. Rodzice kłócili się w kuchni i nie słyszeli mnie. Wzięłam
kalendarz z biurka matki. Ma dużo kontaktów z czasu, gdy jeszcze pracowała. Zna
producentów, filmowców i tak dalej. Była menadżerką. Zadzwoniłam do jednego
z  tych producentów i  powiedziałam, że potrzebuję dla matki numer telefonu
reżysera Zająca. Podał mi go. To była łatwizna.
Łatwizna…
– Dlaczego nie zadzwoniłaś do mnie?
– Pan by mi nie uwierzył. I proszę nie mówić, że byłoby inaczej. Chciał pan
wsadzić Dawida. Myślałby pan, że zmyślam, bo chcę go uratować. A poza tym… –
podniosła ku niemu skruszone oczy – myślałam, że to będzie ekscytujące:
wyśledzić mordercę jak prywatny detektyw i przyjść do pana z dowodem.
– Aha. – Bergman zachował kamienną twarz. – A potem?
– Znów wymknęłam się z  domu. Dryndnęłam z  budki do Zająca
i powiedziałam mu, że widziałam, jak wchodził wtedy do Julii i że chcę pieniędzy


za milczenie. Umówiłam się z nim na placu Wacława, tam jest zawsze mnóstwo
ludzi i myślałam, że w takim tłumie nie odważy się czegoś mi zrobić. W kieszeni
miałam dyktafon matki. Chciałam nagrać naszą rozmowę. Gdyby przyznał, że jest
mordercą, dałabym panu to nagranie.
Inspektor mimowolnie uśmiechnął się nad jej naiwnością.
– Ale?
– Ale on chwycił mnie za rękę i  zaciągnął do auta. Niech pan to sobie
wyobrazi! Krzyczałam i  broniłam się, wokół chodzili ludzie, ale nikt mi nie
pomógł. Odwracali wzrok! A  on wepchnął mnie do środka i  zamknął drzwi
zamkiem centralnym. Przywiózł mnie tu, związał, a potem usiadł przy stole i tak
tylko siedział i się gapił, jakby nie wiedział, co ma robić.
– Mógł cię zabić.
– Zorientowałam się. – Wreszcie przestała udawać odwagę i  zaczęła płakać.
Łzy kapały jej na dekolt pstrokatego podkoszulka. – Zorientowałam się, do
cholery!
– Skrzywdził cię? Boli cię coś?
– Ręce. Nogi. Głowa. Trochę się z nim pobiłam, gdy ciągnął mnie do środka.
Ale to nic takiego…
– Boże, co ci strzeliło do głowy? Trzeba było poczytać w łóżku książkę!
– To mnie nie bawi. Po co miałabym czytać o obcych ludziach? Wolę sama coś
przeżyć. – Wstała i podeszła do Bergmana. – Czy wypuści pan teraz Dawida?
Wiedział, że ryzykowała przede wszystkim dlatego, żeby uratować tego
chłopaka, ale nie mógł odpowiedzieć twierdząco. Położył jej dłonie na ramionach.
– Nie, Weroniko, nie wypuścimy go. Ale jeśli cię to uspokoi, wyroki za
włamania są dużo niższe niż za morderstwa.
Przywieźli go pół godziny później. Drogą kurtkę z delikatnej skóry miał zabłoconą,
a z włosów sterczały mu źdźbła suchej trawy, bo policjanci powalili go na ziemię,
by skuć mu kajdankami ręce wygięte za plecy. Siedział na tylnym siedzeniu


radiowozu, a na twarzy odbijało mu się migoczące niebieskie światło policyjnego
koguta. Nagle ze szlachetnego rozrodczego ogiera zmienił się w  dzikie zwierzę,
zaszczute i zamknięte w klatce.
Bergman otworzył drzwi wozu. Jeszcze zanim zdążył coś powiedzieć, Zając
oświadczył:
– Chcę się przyznać.
– Nikt nie będzie w tym panu przeszkadzać.
– Nie potrafię dalej żyć ze świadomością, że pewnego dnia i  tak mnie pan
dopadnie. Mogę wszystkiemu zaprzeczać, ale to będzie tylko gra na czas i kolejne
tygodnie i  miesiące strachu przed więzieniem. – Na chwilę zamilkł. – Ostatnio
czytałem gdzieś, że czekanie na katastrofę często bywa gorsze niż sama katastrofa.
Mogę to potwierdzić. Właściwie gdy mnie znaleźliście, poczułem ulgę.
Bergman obszedł radiowóz i  usiadł obok Zająca na tylnym siedzeniu.
Daneszowi skinięciem głowy dał do zrozumienia, żeby poczekał na zewnątrz.
Kiedy tylko zatrzasnął za sobą drzwi, spytał:
– Czy pan naprawdę zamordował te kobiety tylko dlatego, że wiedziały
o pańskich nielegalnych interesach?
Zając bez ruchu patrzył przed siebie.
– Zdradziły mnie – odparł cicho. – Wie pan, byłem wściekły. Strasznie
wściekły.
– Gdyby każdy mordował, kiedy się wścieknie, ludzie powybijaliby się
nawzajem.
Przez chwilę siedzieli w  milczeniu w  wyziębionej kabinie radiowozu, a  na
zimnych oknach skraplał się ich oddech. Bergman przyciągnął płaszcz do ciała
i  postanowił czekać, aż mężczyzna u  jego boku zacznie mówić sam z  siebie.
Wreszcie Zając wziął głęboki oddech i powiedział:
– Handluję kradzionymi przedmiotami sakralnymi. Od lat. Mamy sieć klientów,
którzy wykupują od nas te rzeczy do prywatnych kolekcji, oraz ludzi, którzy
dostarczają nam towar. Zdziwi się pan, ale są wśród nich nawet duchowni. Mają


łatwy dostęp. Na legalnym rynku antyków nie ma zbytniego popytu na przedmioty
o wartości kulturalnej, ponieważ nie można ich wywozić z kraju. Ale my potrafimy
zdobyć fałszywe oświadczenia, że nie chodzi o dobra kultury, i dzięki temu obrazy
i  rzeźby można wywieźć za granicę. Po prostu robimy kopię danej rzeczy,
uzyskujemy do niej zaświadczenie, że nie posiada żadnej wartości, a klient wywozi
oryginał…
– A  pańskim wspólnikiem jest Ivan Frycz, który dał panu alibi – uzupełnił
Bergman. – Wie pan, że wydział kryminalny już ma go na oku? Takimi
przestępstwami zajmuje się Jednostka Ochrony Dziedzictwa Kulturowego. Kiedy
zacząłem pana podejrzewać, od razu sprawdziłem u  ich kierownika, pułkownika
Alesza Horaka, czy nazwisko pańskie lub Frycza nie znajduje się na ich liście osób
podejrzanych. O panu nie wiedzieli nic, ale Frycza obserwują od dłuższego czasu.
Myślę, że to by wystarczyło, żeby uznać go za niewiarygodnego świadka
i podważyć pańskie alibi. Ale nie musimy tego robić, skoro chce się pan przyznać.
– Ponieważ Zając nie odpowiedział, Bergman go zachęcił: – Proszę mówić dalej.
– Nora Mach zadzwoniła do mnie dwa miesiące temu. Twierdziła, że chce
kupić barokowe rzeźby sakralne dla znajomego kolekcjonera z Niemiec. Kontakt
do mnie dostała od jednego z moich klientów, więc nie miałem powodu, by jej nie
wierzyć. To, że czeski pośrednik kupuje antyki dla zagranicznego klienta, jest
normalną praktyką. Spotkaliśmy się, pokazałem jej kilka rzeczy. Ostatecznie
zrezygnowała z zakupu. Twierdziła, że ten jej znajomy już nie jest zainteresowany.
Ale między nami zdążyło…
– Zaiskrzyć?
– Niech pan to nazywa, jak chce. Wie pan, ja uważam, że przyroda stworzyła
mężczyzn tak, by pragnęli wielu kobiet, nie tylko tej jednej, którą mają w domu.
Kobiety takie nie są, przynajmniej tak mi się wydaje, ale mężczyźni…
– Więc zaczął się pan spotykać z Norą Mach?
Wzruszył ramionami.


– Była piękna, młoda, inteligentna, uwielbiała sztukę. A przy okazji wyglądała
jak młodsza kopia mojej ukochanej Julii. Spokojnie mogłaby być jej córką.
Opowiadała mi o  restaurowaniu, a  ja jej o  swoich… ehm… interesach. Od
początku wiedziała o  mnie wszystko, więc byłem wobec niej całkiem szczery.
Później okazało się, że to był błąd.
Bergman nie potrafił opanować wściekłości. Myślał o Julii. Pogodziła się z rolą
kochanki żonatego mężczyzny, ale z pewnością nie podejrzewała, że dzieli się tą
rolą z inną kobietą. Przemówił głosem brzmiącym, jakby nie należał do niego:
– A Julia Keller?
– Julia? To było coś zupełnie innego. Julia była moją opoką, matczynym
uściskiem, najlepszą przyjaciółką. Zawsze, gdy z kimś się pokłóciłem, ktoś mnie
rozczarował, przychodziłem do niej, by lizać swe rany… Oczywiście nie miała
pojęcia o Norze. A ja czasem jechałem do niej prosto od Nory, a świadomość, że te
dwie kobiety mnie kochają i że w swoim wieku potrafię utrzymać przy sobie dwie
kochanki, robiła mi dobrze. Przed żoną udało mi się je ukryć. Od lat strzegę
prywatności przed gazetami plotkarskimi, więc potrafię sobie radzić. Wystarczy
tajny numer telefonu i kolega, który osłania w razie potrzeby… – Zaśmiał się, lecz
brzmiało to, jakby śmiał się z siebie, a nie z prawdziwego rozbawienia. – Tyle że
potem zrobiłem coś głupiego. Poleciłem Julii sklep internetowy, w  którym
dorabiała sobie Nora… Taki chłopięcy psikus. Po prostu pomyślałem, że
doprowadzę do spotkania tych dwóch kobiet. Wiedziałem, że jeśli Julia zamówi
towar, Nora go jej przywiezie. Była jedyną przedstawicielką handlową na całą
Pragę.
– Dlaczego pan to zrobił?
– Uwielbiam sterować ludźmi. To część mojej pracy. A  poza tym nie cierpię
nudy. Pan nie lubi ryzyka?
Bergman nie odpowiedział.
– Chyba chciałem zobaczyć te dwie kobiety razem. Cieszyć się świadomością,
że ze sobą rozmawiają, ale żadna z  nich nie wie, że ta druga również jest moją


kochanką. Podobna sytuacja pasowałaby do scenariusza Miasteczka satelickiego,
nie sądzi pan? Spróbowałem, czy mi się to uda. Perwersyjne, prawda?
Bergman znów pozostawił jego słowa bez komentarza.
– Wiedziałem, że Julia coś zamówiła. Spytałem więc od niechcenia Norę,
dokąd jedzie tego dnia z  towarem. Kiedy wspomniała o  ulicy Krokusowej,
zaproponowałem, że spotkam się tam z  nią, przejdziemy się po lasku miejskim,
a potem gdzieś w okolicy zjemy kolację… Podałem jakieś trywialne wyjaśnienie,
chyba takie, że na Babie jest pięknie. Zaparkowałem na końcu ulicy.
Ryzykowałem, że kiedy Julia otworzy drzwi, zobaczy moje auto, ale właśnie to
mnie kręciło. Lecz ona nawet się nie rozejrzała. Potem przybiegła Nora, usiadła
obok mnie i  była bardzo podekscytowana… Powiedziała coś w  stylu: „Wyobraź
sobie, że ta pani, u której teraz byłam, jest redaktorką «Czeskiego atelier»". A ja na
to: „Poważnie? I co z tego?". A Nora odpowiedziała, że od dawna chce pisać dla tej
gazety. I  że ma plan. Jeśli nie dostanie się na studia, spróbuje swoich sił jako
dziennikarka. Nigdy wcześniej mi o  tym nie wspominała. Poszliśmy do lasku,
a  ona zachowywała się jakoś dziwnie. Milczała, jakby o  czymś myślała.
Spacerowaliśmy długo, był ładny wieczór… aż w  końcu Nora powiedziała mi
nagle, że okłamała mnie przy naszym pierwszym spotkaniu. Zadzwoniła do mnie
wtedy tylko po to, żeby wyciągnąć ode mnie informacje na temat handlu
kradzionymi przedmiotami sakralnymi. Chciała napisać o  tym artykuł
i zaproponować go „Czeskiemu atelier".
– I to pana rozwścieczyło.
– W furii powiedziałem jej, że Julia Keller to moja kochanka i że ich spotkanie
zaaranżowałem dla żartu, żeby zobaczyć je razem. Zapytałem: „Nie zauważyłaś,
jak bardzo jesteś podobna do Julii? Wyglądasz identycznie jak jej córka".
Chciałem, żeby te słowa ją zraniły. Ale ona się roześmiała!
– Co panu powiedziała?
– Że jej to nie przeszkadza, bo i tak sypia ze mną tylko po to, żeby nazbierać
jak najwięcej informacji do swojego artykułu. Kiedy się kłóciliśmy, zeszliśmy ze


ścieżki. Brodziliśmy przez liście i  paprocie. Potem nagle Nora zaczęła się śmiać
i  powiedziała coś w  stylu: „Myślałam, że faceci w  twoim wieku są pogodzeni
z tym, że młode dziewczyny nie rżną się z nimi bezinteresownie". Tego było dla
mnie za wiele. Chwyciłem ją za szyję i ścisnąłem… Broniła się, a to rozwścieczyło
mnie jeszcze bardziej… Potem ugięły się pod nią kolana. Przestała się ruszać. Stało
się to bardzo szybko. W ogóle nie miałem czasu pomyśleć. – Spojrzał Bergmanowi
w oczy, jakby wierzył, że ujrzy w nich zrozumienie. – Pan z pewnością też czuje
czasem pokusę, by zrobić coś złego, ale jednocześnie wie pan, że na pewno się
opanuje. No… a  ja się nie opanowałem. Po fakcie pogratulowałem sobie, że
miałem na dłoniach rękawice, bo był chłodny dzień. Naprawdę miałem je na rękach
tylko z powodu chłodu. To nie było zaplanowane morderstwo.
– Dlaczego Nora miała przy sobie tyle pieniędzy?
– Dzień wcześniej zadzwoniła do mnie i  powiedziała, że jej znajomy chce
kupić jedną… rzeźbę. Miała przynieść dwadzieścia tysięcy, a ja towar. Miałem tę
rzecz w  aucie. Ale nie zdążyliśmy dobić targu. – Odkaszlnął. – Wątpię, żeby
naprawdę chciała ode mnie coś kupić. To była tylko część jej ohydnej gry. Nie
zdziwiłbym się, gdyby z krzaków wyskoczył jakiś jej znajomy i zrobił mi zdjęcie,
jak sprzedaję tę figurkę. Dzięki temu Nora miałaby świetny reportaż, a ja policję na
karku. – Pokiwał głową, jakby przekonywał sam siebie, że postąpił słusznie. –
Musiałem się jej pozbyć. Nie miałem innego wyjścia.
– Ale dlaczego Julia? Odniosłem wrażenie, że ją pan kochał. Czy może oprócz
scenariuszy i reżyserowania telenowel bierze pan też fuchy aktorskie?
– Julia…
– Dlaczego ją pan zabił?
– Kiedy udusiłem Norę, chodziłem po lesie w tę i z powrotem. Pamiętam to jak
przez mgłę. Wiem tylko, że modliłem się, żeby to był tylko zły sen. Długo
siedziałem w aucie, a kiedy trochę się opamiętałem, zadzwoniłem do drzwi Julii.
To była całkowicie automatyczna reakcja, jak zawsze, kiedy potrzebowałem
pocieszenia, uspokojenia. Oczywiście nie powiedziałem jej, co zrobiłem. Ale chyba


jakoś to wyczuła, bo od tamtej nocy zaczęła dziwnie się zachowywać. Nie chciała,
żebym ją odwiedzał. Twierdziła, że nie możemy się już tak często spotykać, bo
mieszka u niej córka. Nagle zrobiła się taka… oziębła. A ja zrozumiałem, że tak
właściwie nie wiem, co Nora zdążyła powiedzieć jej tego wieczoru, gdy
przekazywała jej w  progu zakupy. Może próbowała wykorzystać sytuację
i  pochwaliła się, że też chce pisać dla „Czeskiego atelier" i  że pracuje nad
artykułem o handlu kradzionymi przedmiotami sakralnymi? A może Julia wyjrzała
za Norą na ulicę, zobaczyła, że wsiada do mojego auta, i  domyśliła się, co nas
łączy? Jeśli tak było, mogłaby łatwo skojarzyć mnie z morderstwem.
– Zasugerowała coś takiego?
– Nie, ale kiedy odwiedziłem ją kilka dni później, schowała coś do szuflady. Na
wierzchu leżała teczka z wycinkami, a ja zauważyłem, że dotyczą tego, czym się
zajmuję. Wtedy wpadłem w paranoję. We wszystkim widziałem dowody na to, że
Julia zamierza mnie wydać. Myślałem, że przejmie temat reportażu, nad którym
pracowała Nora. Dla Julii byłoby to bardzo łatwe, wiedziała o  mnie wszystko.
Miała mnie w  garści. A  na sobotniej aukcji galerii Sen moje złe przeczucia się
potwierdziły. Rozmawiała tam z policjantem w cywilu! Widziałem, jak czekał na
nią w przerwie na płacenie i pokazywał jej odznakę. Podszedłem bliżej i słyszałem,
jak umawiają się na spotkanie. Wtedy...
Bergman mu przerwał:
– Źle to pan zinterpretował. To nie Julia skontaktowała się z tym policjantem.
To on chciał rozmawiać z nią.
– Skąd może pan to wiedzieć?
– Był to mężczyzna, o którym mówiłem przed chwilą, pułkownik Alesz Horak
z  Jednostki Ochrony Dziedzictwa Kulturowego. Gdy zadzwoniłem dziś do niego
i powiedziałem, że prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa Julii Keller, znał to
nazwisko. Powiedział mi, że w sobotę zagadnął Julię na aukcji Snu, bo nawiązuje
kontakty z dziennikarzami piszącymi o handlu dziełami sztuki i antykami. Chciał ją
tylko poprosić, żeby dała mu znać, jeśli dowie się o  czymś nielegalnym. Nie


zamierzał omawiać żadnej konkretnej sprawy. Ale Julia nie miała czasu, więc nie
zdążył jej powiedzieć, o co mu chodzi.
– To jeszcze nie znaczy, że nie wydałaby mnie podczas ich późniejszego
spotkania – odparł ponuro Zając.
Bergman wzruszył ramionami.
– Co było dalej?
– Jak to co? Obleciał mnie strach.
– I w niedzielę pojechał pan do Julii, by na wszelki wypadek ją uciszyć?
– Nie! Nie, nie, nie. W  ogóle nie chciałem… – Reżyser wydał z  siebie
przerywane westchnienie. – Powiem panu, jak to było. Wiedziałem, że Julia
wybiera się na aukcję Ametystu. Zaparkowałem więc na końcu Krokusowej
i czekałem, aż wyjdzie z domu. Ale nagle przyjechał radiowóz, wysiadło z niego
dwoje policjantów i  poszli do jej domu! Co by pan pomyślał na moim miejscu?
Przyjąłem to jako kolejny z wielu dowodów, że Julia knuje coś przeciwko mnie.
– Wezwała patrol z  powodu pułapek na koty, które ktoś zastawiał w  jej
ogródku.
– Naprawdę? – Zając zmarszczył czoło. – Wątpię, żeby z  powodu jakichś
pułapek…
– I co pan zrobił?
– Siedziałem w aucie. Policjanci odjechali. Poczekałem, aż się wystroi i pójdzie
na aukcję. A  potem po prostu podszedłem do drzwi jej domu, otworzyłem je
i wszedłem do środka. Wie pan, kiedyś dała mi klucze jako wyraz… zaufania czy
czegoś takiego. Nigdy wcześniej z nich nie skorzystałem.
– Dlaczego zakradł się pan tam po kryjomu? Chciał pan poczekać na nią
w środku i wtedy z nią skończyć?
– Ile razy mam panu powtarzać, że wcale nie chciałem jej zabić?
– To dlaczego się pan tam włamał? Chciał pan coś zabrać?
– Julia przez cały czas wiedziała, czym handluję. Podarowałem jej kilka
przepięknych obrazów tablicowych i rzeźb w drewnie, było to moje podziękowanie


za milczenie. Dawałem jej też pieniądze, za które opłacała ubezpieczenie na życie
lub coś w tym stylu. Ale chciałem stamtąd zabrać te obrazy i rzeźby, bo mogłyby
posłużyć jako dowód. Bałem się, że już pokazała je policjantom… Po prostu
musiałem je szybko gdzieś ukryć.
– Mógł pan po prostu poprosić, żeby je panu oddała.
– Nie chciałem się z  nią o  nie wykłócać. Pomyślałem, że najpierw te rzeczy
zabiorę, a potem wyjaśnię jej, dlaczego to zrobiłem.
– Ale ostatecznie wyjechał pan bez nich.
Zając westchnął.
– Wiedziałem, że obrazy są w  piwnicy. Julia je tam schowała, a  na ścianę
powiesiła tylko jedną Madonnę, o której wiedziała, że została nabyta legalnie. Tyle
że piwnica była zamknięta. Szukałem klucza, pootwierałem wszystkie szuflady,
przeszukałem cały parter, ale na próżno. Zrzuciłem przy tym ze stołu kieliszek,
stanąłem na szkło i  skaleczyłem się. Na parkiecie mogła zostać moja krew.
Wytarłem ją tylko skarpetką…
– Pan tam chodził boso? – Bergman z  niedowierzaniem wyobraził sobie
mężczyznę, który włamuje się do domu swojej kochanki, by ją okraść,
a w przedpokoju kulturalnie ściąga buty.
– No… Tak. Ściągnąłem buty od razu po wejściu. Zrobiłem to odruchowo.
Zabawne, prawda? Miałem zabłocone podeszwy, bo ciągle chodzę po tym błocie. –
Wskazał brodą na rozmokły teren wokół wilii. – Kiedy się skaleczyłem, sięgnąłem
po buty, ale jeszcze przez chwilę chodziłem z nimi w ręce i wahałem się, czy je
włożyć. Wie pan, mam obsesję na punkcie czystości.
Jakież proste wyjaśnienie rozbitego kieliszka i  błotnistych śladów daleko od
drzwi… Bergman odhaczył w  duchu kolejną rozwiązaną zagadkę. Reżyser
kontynuował:
– Kiedy zastanawiałem się, czym wyłamać te drzwi do piwnicy, zadzwonił
telefon i  włączyła się automatyczna sekretarka. Usłyszałem głos tego policjanta,
z którym Julia rozmawiała na sobotniej aukcji… Wie pan, tego Alesza… Hanaka?


– Horaka.
– Jasne, Horaka. Przestawił się nazwiskiem i tą swoją funkcją, o której przed
chwilą rozmawialiśmy. Kierownik Jednostki Ochrony…
– …Dziedzictwa Kulturowego.
– Dokładnie. Powiedział, że proponuje spotkanie w  czwartek w  południe.
Wtedy wiedziałem już na pewno, że Julia zamierza mnie wydać. Co za dziwka,
myślałem. Przecież w  przeciwnym razie nie umawiałaby się z  tym facetem,
prawda? – Wziął głęboki oddech, a gdy wypuszczał powietrze z płuc, zmieniało się
w srebrzystą parę. – Skasowałem tę wiadomość. Chciało mi się płakać. Ufałem jej,
kochałem ją, a  tymczasem ona… – Teraz też wyglądało na to, że zaraz się
rozpłacze.
– Proszę mówić dalej.
– Gdyby Julia nie wróciła tak szybko do domu, wciąż by żyła. Lecz wtedy nie
miałem czasu, by ochłonąć. Z wściekłości zrobiło mi się niedobrze. Chciało mi się
wymiotować. A ona nagle pojawiła się w środku, szła na tych swoich obcasikach
do pokoju… stuk-puk, stuk-puk, wystrojona, pewna siebie… Potem zauważyła
pootwierane szuflady, przestraszyła się, wybiegła do przedpokoju, a ja… ja…
Teraz naprawdę płakał. Bergman odwrócił się od niego w  przypływie
obrzydzenia. Okno było zaparowane, więc przetarł je palcami, żeby zobaczyć, co
dzieje się na zewnątrz. W ciemności poruszał się mały, rozżarzony punkcik: o płot
opierał się Danesz i palił.
– Resztę już pan zna – dokończył Zając.
– Nie znam. Proszę opowiedzieć mi dokładnie, co się stało.
– No... W tamtej chwili nienawidziłem Julii. Miłość i nienawiść dzieli cienka
granica… Już wcześniej, kiedy klucz zazgrzytał w zamku, wziąłem do ręki coś do
obrony. A kiedy Julia się zbliżyła, uniosłem tę rzecz i uderzyłem nią Julię w głowę.
Z całej siły. – Po kilku sekundach dodał: – Wie pan, inspektorze, jedno morderstwo
miałem już na koncie. To jest jak z niedźwiedziami w Kanadzie. Jeśli raz zaatakuje


człowieka, myśliwi go zabijają, bo w  przeciwnym razie niemal na pewno
zaatakowałby ponownie.
Bergman pomyślał, że to bardzo trafne porównanie.
– Wie pan, co jest dziwne? – kontynuował Zając. – Kiedy Julia tak tam leżała,
w ogóle nie było mi jej żal. Dopiero potem. Zostawiłem ją i próbowałem dostać się
do piwnicy, ale drzwi nie ustępowały. Nie jestem zbyt silny. Nie dałem rady ich
wyważyć. W końcu pobiegłem na pierwsze piętro. Chciałem znaleźć chociaż laptop
Julii. Mógł w nim być artykuł o handlu kradzionymi przedmiotami sakralnymi, a ja
nie chciałem, by trafił w ręce policji. Ale ten cholerny komputer jakby zapadł się
pod ziemię. A potem z dołu dobiegło trzaskanie drewna, uderzenia, kroki… Ktoś
tam chodził, a po chwili krzyknął, chyba zobaczył Julię i zaczął uciekać… Przez
chwilę stałem nieruchomo i  nasłuchiwałem, ale panowała cisza. Mimo to
postanowiłem stamtąd zniknąć. – Zrobił pauzę. – Potem już tam nie wróciłem.
Czekałem tylko, aż odkryje pan te obrazy tablicowe w  piwnicy, znajdzie pan na
nich moje odciski, powiąże pan ze sobą fakty i przyjdzie pan po mnie.
– Laptop Julii Keller leżał w  jej łóżku. Pod poduszką. Nie wie dział pan, że
zawsze go tam odkłada? A skoro już o tym mowa, na jego dyskach nie znaleźliśmy
żadnego artykułu o pańskiej… ehm… działalności.
– Naprawdę? – Zając był szczerze zaskoczony. – No widzi pan, a  ja byłem
prawie pewien, że…
– Czym ją pan zabił?
Zając odpowiedział bez wahania:
– Barokową rzeźbą świętego Jana Nepomucena. Ją również dostała ode mnie.
Stała w przedpokoju w kącie, w absolutnie nieodpowiednim miejscu dla tak cennej
rzeczy. Oczywiście potem ją zabrałem, bo prawie się nie uszkodziła i ma olbrzymią
wartość.
Ostatnie zdanie powiedział tonem tak rzeczowym, że Bergmana przeszły ciarki.
Odparł:


– I to był pański największy błąd. Widziałem tę rzeźbę w pańskim mieszkaniu.
I  pamiętałem, że wcześniej stała u  Julii. Dzięki temu wszystko się połączyło:
uderzenie tępym narzędziem, którego nie znaleźliśmy na miejscu zbrodni, i figurka,
która zmieniła właściciela. Najpierw uznałem ten pomysł za dość naciągany, bo nie
sądziłem, iż jest pan takim cynikiem, by ozdabiać sobie pokój narzędziem zbrodni.
Ale nie doceniłem pana.
– Ta rzecz ma olbrzymią wartość – powtórzył Zając, jakby to było
wystarczające wyjaśnienie. – Gdyby, oczywiście tylko hipotetycznie, została
wystawiona na aukcji, cena wywoławcza wynosiłaby przynajmniej ćwierć miliona.
– A jak to było z Weroniką? Tym porwaniem właściwie potwierdził pan swoją
winę. Dlaczego pan to zrobił?
– To był impuls. Powiedziała, że wie, co zrobiłem, że jestem mordercą i że chce
pieniędzy za swoje milczenie. Głupia dziewucha! A kiedy już miałem ją w aucie,
nie mogłem się wycofać.
– Chciał pan ją zabić?
– Z  początku tak. Ale potem zrozumiałem, że nie dam rady. – Wytarł
zaparowane okno po swojej stronie, tak jak przedtem zrobił to Bergman. Trochę się
pochylił, żeby spojrzeć na willę i  papierosa jarzącego się w  ciemności. –
Siedziałem na górze przy stole i myślałem. Ona leżała związana na podłodze obok
mnie. I wie pan, do jakiego doszedłem wniosku? Że oba morderstwa popełniłem
z  namiętności. Z  miłości i  z  nienawiści. Ale wobec tej młodej dziewczyny nie
czułem nic, więc nie potrafiłem jej skrzywdzić. Dziwna logika, prawda?
Zamiast odpowiedzi Bergman otworzył drzwi i  wpuścił do zaduchu kabiny
zimne, wilgotne powietrze. Wszystko, co było ważne, zostało już powiedziane,
a  on uświadomił sobie, że nie chce siedzieć obok Zająca ani sekundy dłużej.
Otworzył usta, by zawołać Danesza, gdy nagle w ciemności obróciła się ku niemu
blada twarz Zająca. Reżyser patrzył mu w  oczy, jakby oczekiwał rozgrzeszenia.
Bergman nie chciał i  nie mógł mu go dać. Wręcz przeciwnie: walczył z  pokusą
sprawienia temu mężczyźnie bólu. I w końcu tej pokusie uległ.


– Julia pana nie wydała i wcale nie zamierzała tego robić – powiedział cicho. –
Nie miał się pan za co mścić. Umarła niepotrzebnie.


ROZDZIAŁ 30

Dziwnie było stać przy kuchence, na której kiedyś gotowała matka, i mieszać zupę
jarzynową jej łyżką. Wolną ręką Klara przyciągnęła sweter i  zadrżała,
prawdopodobnie dlatego, że nikt nie palił w piecu od kilku tygodni, a zimne ściany
emanowały chłodem. Mieszkała w willi matki sama już cztery dni i nie było tak
źle, jak wyobrażała sobie na początku. Tak naprawdę bała się tylko podczas
pierwszej nocy.
O łydkę otarł się jej gruby, rudy kocur, który przed chwilą wślizgnął się przez
drzwiczki dla kotów i prowokacyjnie drapał drzwi lodówki, dopóki Klara nie dała
mu kawałka szynki. Nie mogła sobie przypomnieć, jak nazywała go mama.
Rudzielec? Będzie musiała spytać Lady Hrubesz, która teraz zajmuje się kotami.
Klara pochyliła się i zanurzyła palce w jedwabistym futerku. Właściwie byłoby
całkiem fajnie, gdyby te zwierzęta mieszkały tu z  nią. Nie czułaby się taka
samotna. Mogłaby zajmować się nimi razem z  Ladą. Zajrzy do niej po południu
i porozmawia z nią o tym.
Kiedy nalewała zupę do starego, porcelanowego talerza, nagle uświadomiła
sobie, że dokładnie wie, dlaczego jej matka żyła tak, jak żyła. To chwila poznania
poraziła ją niczym piorun.
Szkoda, że nie nadeszła kilka miesięcy wcześniej.
Kamila Lapin miała przed sobą tysiąc sześćset kilometrów długiej drogi powrotnej
do Bretanii, ale mimo to nie potrafiła oprzeć się pokusie, zjechała w  Pradze
z obwodnicy i kazała wdrapać się swojemu astmatycznemu renaultowi na Babę.
Ulicę Krokusową oglądała na mapie tyle razy, że znalazła ją bez problemu.
Dom numer dwadzieścia pięć był zaniedbany, ale większy i  piękniejszy, niż


wyobrażała sobie Kamila. Zatem to tu mieszka Julia. Co by się stało, gdyby Kamila
nacisnęła teraz dzwonek przy furtce?
Zostawiła włączony silnik, pochyliła się z rękami na kierownicy i patrzyła na
witraże w drzwiach secesyjnej willi. Oczywiście, że nie wysiądzie i nie pokaże się
Julii. Co by zyskała? Możliwość wykrzyczenia byłej koleżance w  twarz swego
żalu, powiedzenia: wiem o  wszystkim? „Nie trzeba" – pomyślała. Ból po stracie
dziecka, choć świeżo rozbudzony, był po trzydziestu jeden latach zaledwie słabym
echem dawnej rozpaczy.
Kiedy miesiąc temu wiozła Jacquesa z zawałem do szpitala, powiedział jej, jak
zginęła Dominique. Całował się na skałach z Julią. Nie uważał na córkę. Gdy kilka
tygodni później pojechali do Czech, by odwiedzić rodziców Kamili, potajemnie
spotkał się z Julią. Dokończyli to, co zaczęli na skałach. Dziewięć miesięcy później
Julii urodziło się dziecko.
Drugie odkrycie bolało Kamilę mniej niż pierwsze, lecz mimo to przez jakiś
czas myślała, że nienawidzi Klary Keller. Chciała usłyszeć jej głos, więc próbowała
wyśledzić ją przez Internet. Znalazła jej biuro podróży. Zadzwoniła tam, ale mieli
akurat przerwę obiadową. Kiedy sprytnie przedstawiła się jako urzędniczka
z  zakładu ubezpieczeń, sympatyczny młodzieniec podyktował jej numer
komórkowy Klary. Potem Kamila kupiła tani telefon i kartę SIM. Zaczęła wysyłać
Klarze te straszne SMS-y. Sama nie wiedziała, co ją napadło… Prawdopodobnie
miała nadzieję, że Julia się o  tym dowie i  zacznie się bać. Tak. Dokładnie o  to
chodziło. Chciała się zemścić, zasiać lęk i  sprawić ból. Przecież miała do tego
prawo, czyż nie?
Kilka dni temu wreszcie zebrała się na odwagę i  zadzwoniła do Klary. Nie
odezwała się, tylko oddychała do słuchawki, celowo sapała bardzo głośno. Niech
Klara się boi. Moja dziewczynka już nie może się bać, nie może się bać od długich
trzydziestu jeden lat…
Na śmiertelnym łożu Jacques wyjawił jej, że Julia nie jest pewna, czy Klarę
poczęła z nim, czy z przyszłym mężem. Ludwika poznała zaledwie tydzień po tym,
jak kochała się z Jacquesem. W akcie urodzenia jest wpisany Ludwik. A Jacques
nigdy tej dziewczynki nie widział.
Ona mogłaby ją teraz zobaczyć. Porozmawiałaby z  Julią. Sprawdziłaby, czy
Klara jest podobna do Jacquesa. Było to kuszące. Wystarczyłoby wysiąść z auta,
zadzwonić i pozwolić zaprosić się dalej… Czego się nie dowie, gdy tego nie zrobi?
Otworzyła drzwi auta i zawahała się z jedną nogą na chodniku.
W sumie czy nie lepiej będzie nie dowiedzieć się niczego?

Koniec


Spis treści:

Karta tytułowa
PROLOG
CZĘŚĆ I. PIERWSZE MORDERSTWO
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
CZĘŚĆ II. DRUGIE MORDERSTWO
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24


Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Karta redakcyjna


Copyright © Michaela Klevisová, 2007

#5 Nowe książki » NAJPOTĘŻNIEJSZY SZPIEG I WIELKI KAC » 2025-02-05 01:17:38

opowiadacz
Odpowiedzi: 0

Polska na podsłuchu



SPIS ROZDZIAŁÓW

Rozdział 1. Najpotężniejszy szpieg i wielki kac
Rozdział 2. Kosmita przynosi lewe faktury. I przecieki z CBA
Rozdział 3. Kret w magistracie. „Gajoś” wkracza do akcji
Rozdział 4. Agnieszka Ch. obciąża Brejzę. Agenci zacierają ręce
Rozdział 5. Operacja „Jaszczurka”. Pegasus po raz pierwszy w
telefonie posła
Rozdział 6. Wszystkie kłamstwa Agnieszki Ch. i osiemdziesiąt
dziewięć prokuratorskich zarzutów
Rozdział 7. Tajemniczy samochód pod domem Brejzów i
fałszywe esemesy agentów
Rozdział 8. TVP Info szczuje, agenci w szampańskich
nastrojach
Rozdział 9. Operacja „Jaszczurka” wymyka się z rąk. Agenci
śledzą, kto polubił stronę w internecie
Rozdział 10. Operacja „Grupa”, czyli jak Brejzów
rozpracowywali esbecy
Rozdział 11. Afera Sawickiej. Krzysztof Brejza wierzy w
prowokację CBA
Rozdział 12. Izraelczycy odbierają Polsce Pegasusa. Pęka płyta z
dowodami
Rozdział 13. Maszyna losująca sędziów. Bareja by tego nie
wymyślił
Rozdział 14. Wąsik ma sześć tysięcy dwieście podsłuchanych
rozmów. Brejza ściga do końca
Źródła
Podziękowania

Rozdział 1

NAJPOTĘŻNIEJSZY SZPIEG I WIELKI KAC

Stara toyota podskakuje na wyboistej szosie na wschodzie
Polski. Kierowca zerka dyskretnie w tylne lusterko, sprawdzając,
czy nie ma „ogona”. Kilka razy skręca w boczne drogi, by się
upewnić, że nikt za nim nie jedzie. Wjeżdżamy w las, snop
światła oświetla pokryte śniegiem świerki. Jest głucha zimowa
noc.
– Wiecie, że jak teraz będziemy mieli wypadek, to nikt się
o tym nie dowie? – rzuca mężczyzna z fotela pasażera i zaczyna się
nerwowo śmiać.
Jest łącznikiem. Umówił mnie z człowiekiem, który ma
kontakty w służbach specjalnych, a teraz kieruje toyotą.
Dogrywanie naszego spotkania trwało tygodniami. Był warunek:
żadnych telefonów, innych urządzeń elektronicznych i żadnego
nagrywania.
Łącznik się nieco stresuje, chyba bez telefonu czuje się
nieswojo. Obserwuję go z tylnego siedzenia i przez głowę
przechodzi mi myśl, że może mieć rację. Jeśli na oblodzonej
drodze rąbniemy w drzewo, z leciwej toyoty niewiele zostanie.
A nawet gdy ktoś z nas zdoła wyjść cało, nie wiadomo, jak długo
będzie musiał iść do najbliższej chaty, by ściągać pomoc.
A może to tylko głupie przywiązanie to telefonu? Numery
telefonów, prywatna korespondencja, nawigacja, profile
na mediach społecznościowych, hasła, dostęp do konta w banku...
Jeśli stracisz telefon i portfel, to koniec. Nie da się zastrzec konta
w banku ani wypłacić gotówki. Ani nawet zadzwonić po pomoc.
„On jeszcze jest z tego pokolenia, że żeby z kimś rozmawiać,
musiał się spotykać” – tłumaczyła mnie przed innymi znajoma
trzydziestolatka, gdy się okazało, że ja – człowiek po czterdziestce
– słabo ogarniam Instagrama.
Telefon, najlepszy przyjaciel człowieka. W pandemii kontakty
z rodziną i przyjaciółmi zastąpiły sesje na FaceTime, Messengerze,
Skypie. Wystarczyło kliknąć, żeby zamówić zakupy do domu.
W cenie gwarantowany brak kontaktu z człowiekiem: siatki
z zakupami anonimowy kurier kładł na wycieraczce, pukał
do drzwi i znikał. W geście wdzięczności można było mu dać pięć
gwiazdek.
Strażakom, którzy by nas rozcinali zaraz po wypadku, też bym
dał pięć gwiazdek. Może nawet wystawił pozytywną recenzję...
Z zadumy wyrwało mnie polecenie kierowcy:
– Wysiadamy!
Z łącznikiem posłusznie wygramoliliśmy się z samochodu.
Zatrzymał się gdzieś w lesie pośrodku niczego.
– Zaraz się przekonamy, czy pojedziemy dalej – mówi kierowca
i zaczyna nas przeszukiwać.
Gdy przychodzi moja kolej, ciężko wzdycham.
– Coś się nie podoba? – rzuca mężczyzna, przesuwając ręce
po moich plecach.
– Nie, po prostu myślałem, że zanim zaczniemy się dotykać,
najpierw zaprosisz mnie na kawę – próbuję czerstwym żartem
rozładować atmosferę.
Albo nie widzę dobrze w ciemnościach, albo rzeczywiście nikt
się nawet nie uśmiechnął.
Wsiadamy z powrotem do toyoty i w milczeniu przejeżdżamy
kolejnych kilkadziesiąt minut, aż wyrasta przed nami drewniana
chata na skraju lasu. Pół godziny później siedzimy z herbatą
rozparci w fotelach wokół kominka, z którego trzaskają iskry
palącego się drewna.
– Co cię interesuje? – słyszę.
Nie wiem, od czego zacząć. Od ponad roku nie interesuje mnie
nic innego niż Pegasus. To najpotężniejszy szpieg w historii:
jednym kliknięciem jest w stanie całkowicie przejąć telefon,
a jego właściciel nigdy się o tym nie dowie. Ściąga z urządzenia
całą jego zawartość i przypisuje do odpowiednich katalogów, tak
aby agentowi łatwo było przeszukać listę kontaktów, esemesy,
wiadomości, spotkania w kalendarzu, zdjęcia, zaszyfrowane
hasła...
Właściwie został opracowany do wykrywania terrorystów
i szpiegów. Miał pomagać służbom w wyszukiwaniu
zamachowców, a policji udaremniać porwania. Dzięki Pegasusowi
można zdalnie włączyć aparat w telefonie i robić zdjęcia. Policja
zobaczy, kto znajduje się w budynku, jaki jest jego rozkład, gdzie
znajdują się ofiary, a gdzie ich oprawcy. Dzięki temu oddziały
antyterrorystyczne zawczasu wiedzą, jak wejść do pomieszczenia,
tak aby oszczędzić postronnych ofiar.
Tyle teoria.
W Polsce program służył jednak do zupełnie czego innego.
Dysponowało nim Centralne Biuro Antykorupcyjne, które nie
zajmuje się ani odbijaniem zakładników, ani polowaniem
na zamachowców, tylko ściganiem korupcji. Ale agenci CBA
podsłuchiwali polityków opozycji, adwokatów, niezależnych
prokuratorów. Wielu z tych, którzy znaleźli się na liście
inwigilowanych, nie usłyszało nigdy żadnych zarzutów ani
nawet nie było wzywanych jako świadkowie. A jeszcze więcej
nie dowie się nigdy, że było podsłuchiwanych.
Ile osób mogło być w Polsce inwigilowanych Pegasusem?
CBA kupiło licencję na czterdzieści numerów telefonów. Ale
chodzi o podsłuchiwanie wszystkich czterdziestu numerów
jednocześnie, w tym samym czasie, a nie czterdzieści w ogóle.
W praktyce liczba inwigilowanych w Polsce jest znacznie większa,
bo wyłącznie od polskiego licencjobiorcy izraelskiej firmy NSO,
producenta programu, zależało to, ile telefonów chce
podsłuchiwać.
– Jak agenci w terenie dowiedzieli się, że centrala ma dostęp
do takiego wynalazku, rzucili się z wnioskami o zakładanie
podsłuchów. Było ich tak dużo, że w pewnym momencie góra
upomniała teren, by wysyłał wnioski tylko w najbardziej
uzasadnionych sprawach. Po prostu mieli swoje ograniczenia
operacyjne – mówi moje źródło ze służb.
Według niego nazwa „Pegasus” była zastrzeżona do wąskiego
grona osób. Wśród agentów funkcjonowały rozmaite określenia,
wymyślane przez ich przełożonych lub decydentów. Chodziło
o to, żeby utajnić całe przedsięwzięcie tak bardzo, jak to tylko
możliwe.
Delegatury CBA nie miały bezpośredniego dostępu
do programu. Musiały się zadowolić tym, co na płytach przysyła
im centrala w Warszawie. Kontrola nad Pegasusem znajdowała
się w Biurze Techniki Operacyjnej CBA. To specjalna komórka
zakładająca dla tej służby podsłuchy, kamery i całą technikę
potrzebną do obserwacji osób podejrzewanych o przestępstwa.
Jej funkcjonariusze przeszli specjalistyczne kursy, jak używać
i instalować Pegasusa na telefonach tak zwanych figurantów,
czyli osób śledzonych.
Tylko w wyjątkowych sytuacjach agenci z delegatur
uczestniczyli w podsłuchach, które prowadziło BTO. Jedną
z przyczyn była tajność projektu. Ale istniał i powód bardziej
prozaiczny: w „pokoju nagrań” było za mało miejsca dla innych
agentów. Zwykle więc delegatury dostawały płyty z materiałem
zgrywanym przez agentów z BTO.
W wielu przypadkach w zupełności to wystarczało. To właśnie
wiadomości i dane w postaci tekstu, a nie pliku audio, były
największą wartością dla agentów. Mogli szybciej wyszukać
interesujące ich informacje.
Pegasus był przełomowy, bo otwierał dostęp do szyfrowanych
wiadomości w telefonach. Zanim nastała jego era, policja i służby
były bezradne, gdy podejrzani wymieniali informacje na Signalu
lub WhatsAppie.
Dylemat związany z Pegasusem polega jednak na tym,
że można go wykorzystywać do dobrych i złych celów. Izraelska
firma NSO Group, która go opracowała, chwali się, że dzięki
niemu udało się ocalić tysiące ludzkich istnień. Założyli ją w 2010
roku dwaj przyjaciele ze szkoły: Shalev Hulio i Omri Lavie. Trzeci
wspólnik, Niv Karmi, wniósł do firmy kontakty z izraelskim
Mosadem. Od pierwszych liter imion tej trójki wzięła się nazwa
NSO Group.
To Karmi w 2011 roku wprowadził do spółki szanowanego
wojskowego i bohatera w wojnie Jom Kippur generała Avigdora
Ben-Gala, który został jej prezesem. Generał wiedział, że tak
potężne narzędzie w niepowołanych rękach może być jak
brzytwa w ręku małpy, i wolał się zabezpieczyć. Postawił
warunki: po pierwsze, NSO nie będzie nigdy operatorem
programu, lecz klient, który kupuje licencję, dzięki czemu firma
miałaby czyste ręce; po drugie, program będą mogły kupować
tylko rządy państw; i po trzecie, za każdym razem o sprzedaniu
licencji zdecyduje izraelskie ministerstwo obrony.
Nie uchroniło to wcale NSO od kłopotów. Firma
„zawdzięczała” je dziennikarzom. Latem 2021 roku kilkanaście
redakcji na całym świecie opublikowało efekty
międzynarodowego śledztwa Forbidden Stories. Był to początek
końca spektakularnej kariery Pegasusa i NSO Group, która
dziesięć lat od powstania rozrosła się do siedmiuset pięćdziesięciu
pracowników, a jej roczne obroty przekroczyły 240 milionów
dolarów.
Dziennikarze zdobyli listę z pięćdziesięcioma tysiącami
numerów telefonów zainfekowanych Pegasusem na całym
świecie. Ujawnili, że z tego superszpiegowskiego programu
najbardziej intensywnie korzystały służby Maroka. Agenci
marokańscy śledzili nie tylko opozycję w kraju, lecz i prezydenta
Francji Emmanuela Macrona. W sumie wykonali dziesięć tysięcy
wejść Pegasusem na telefony.
Niewiele mniej trafień miała Arabia Saudyjska. Jej służby
inwigilowały żonę Dżamala Chaszukdżiego, saudyjskiego
dziennikarza podstępem zwabionego do saudyjskiego konsulatu
w Turcji, gdzie został stracony i poćwiartowany.
Meksyk używał Pegasusa do śledzenia opozycjonistów
i działaczy obywatelskich, którzy walczyli o to, by nie zatruwać
w kraju źródeł wody pitnej. Ale program posłużył również
do walki z kartelami narkotykowymi. Władze Meksyku
utrzymują, że udało się dzięki niemu schwytać Joaquína
Guzmána Loerę, znanego pod pseudonimem El Chapo.
W Europie Pegasusa używała połowa krajów Unii. Pozwoliło
to służbom rozbić międzynarodową siatkę pedofilów. Większość
członków UE nie wykorzystywała nigdy w pełni możliwości
programu, uznając, że ingeruje on w wolności demokratyczne.
Zdarzały się jednak wyjątki. Dylematów nie miały rządy
Polski, Węgier i Hiszpanii.
W listopadzie 2021 roku, cztery miesiące od opublikowania
dziennikarskiego śledztwa Forbidden Stories, Izrael umieścił
na czarnej liście te trzy kraje z zakazem eksportu do nich
oprogramowania szpiegowskiego.
Hiszpanie Pegasusem podsłuchiwali rząd Katalonii, za wszelką
cenę dążący do niepodległości. Parlament Europejski zaczął
stawiać pytania o zasadność podsłuchów i legalność tego, co robił
Madryt. Dla NSO i Izraela były to kluczowe sprawy: gdyby
na jaw wyszło, że ich program służył do czegoś, co nie mieści się
w katalogu praworządnego działania, kontrolowanego
w strukturach demokratycznego państwa, oznaczałoby to gniew
Stanów Zjednoczonych i duży problem dla Izraela.
Bardzo wątpliwe było też to, co z Pegasusem robiły Węgry.
Gdy w 2021 roku węgierski dziennikarz Szabolcs Panyi
z biorącego udział w projekcie Forbidden Stories portalu
śledczego Direkt36 zaczął sprawdzać listę z numerami osób
inwigilowanych, ze zdumieniem odkrył na niej i swój telefon.
Dalsze jego śledztwo wykazało, że węgierskie służby chciały
poznać informatora, z którym rozmawiał, zbierając materiały
do tekstu o Międzynarodowym Banku Inwestycyjnym
w Budapeszcie. Ten założony jeszcze w latach siedemdziesiątych
bank pod egidą RWPG był od samego początku agenturą
najpierw radzieckiego, a po upadku ZSRR, rosyjskiego wywiadu.
Rząd na Węgrzech podsłuchiwał też przedsiębiorców. Na liście
znalazł się Zoltán Varga, właściciel grupy medialnej, do której
należą redakcje krytyczne wobec premiera Viktora Orbána.
Wiosną 2018 roku zaprosił on pięciu innych biznesmenów
na kolację, podczas której omawiali utworzenie fundacji. Miała
się zajmować tropieniem korupcji wśród rządzących. Właśnie
wtedy służby zainstalowały Pegasusa na telefonie jednego
z uczestników spotkania. Z planów, które snuli biznesmeni,
ostatecznie nic nie wyszło, bo żaden z nich nie złożył wiążącej
deklaracji. Ale dwa tygodnie później Varga dostał ostrzeżenie:
„Lepiej nie urządzaj więcej takich kolacji, bo może się to dla
ciebie źle skończyć”.
Ostatecznie gospodarz kolacji Zoltán Varga doczekał się
spełnienia groźby. Węgierski urząd skarbowy rozpoczął
dochodzenie w sprawie rzekomo niezapłaconych przez niego
podatków, co dla Vargi może oznaczać więzienie.
Dziennikarskie śledztwo Direkt36 ujawniło, że węgierski rząd
podsłuchiwał Pegasusem nawet ochroniarzy ówczesnego
prezydenta Jánosa Ádera, upewniając się, czy może liczyć na jego
lojalność.
Za kupnem Pegasusa przez Polskę również stały partyjne interesy
rządzących.
Wspólnie z węgierskim sojusznikiem rząd Beaty Szydło
postanawia latem 2017 roku wejść w konszachty w celu zdobycia
dostępu do programu. Posłużyły do tego kontakty z Beniaminem
Netanjahu, który w lecie 2017 roku przyjechał do Budapesztu
na szczyt Grupy Wyszehradzkiej. Orbán od lat zabiegał o dobre
relacje z premierem Izraela. Zdjęcia z uśmiechniętym Netanjahu
wytrącały z ręki argumenty krytykom węgierskiego premiera,
że jego rząd jest antysemicki i ksenofobiczny. Z kolei Netanjahu
od dawna poszukiwał w Unii Europejskiej kraju, który był
w stanie rozbić jej jedność wobec krytyki Izraela w sprawie
polityki w Strefie Gazy. Węgry, koń trojański w Unii
Europejskiej, nadawały się do tego znakomicie.
Podstawowym założeniem powodzenia tego projektu była jego
tajność. Węgierscy posłowie parlamentarnej komisji do spraw
służb specjalnych, którzy głosowali w październiku 2017 roku nad
dopuszczeniem dodatkowych technik inwigilacji przez państwo,
nie mieli pojęcia, że zgadzają się na zakup Pegasusa. W krótkiej
prezentacji przedstawiciel Narodowej Służby Bezpieczeństwa
(NBSZ) wyjaśnił im jedynie, że chodzi o „wysoce wyrafinowaną
technikę” inwigilacji, która zwiększy bezpieczeństwo kraju.
Komisja zagłosowała jednogłośnie „za”. Projekt poparli nawet
posłowie opozycji. Jeden z socjalistycznych deputowanych
przyznał dziennikarzom, że wierzył służbom w to, że dodatkowe
narzędzia zwiększą bezpieczeństwo kraju.
By zmylić tropy, program kupiło nie bezpośrednio państwo,
lecz spółka, w której udziały miał były oficer komunistycznej
bezpieki i zaufany człowiek Sándora Pintéra, ministra spraw
wewnętrznych. On z kolei był najbardziej zaufanym człowiekiem
Orbána (był we wszystkich jego rządach). W Budapeszcie mówi
się, że nie ma drugiego człowieka z taką wiedzą o węgierskich
politykach jak on.
Węgrzy kupili Pegasusa za 6 milionów euro. Według portalu
śledczego Direkt36 służby inwigilowały co najmniej trzysta osób.
Wśród nich ludzi, którym prokuratura nigdy nie postawiła
żadnych zarzutów: samorządowców, przedsiębiorców, a nawet
zagranicznego studenta uczestniczącego w demonstracji przeciwko
Orbánowi.
Oddanym sojusznikom Netanjahu oferował Pegasusa
w ramach tak zwanej cyberdyplomacji. Izraelski premier, mający
w kompetencjach nadzór nad udzielaniem licencji
na oprogramowanie szpiegowskie Pegasusa, oferował go tym
krajom, w których robił interesy (na przykład Arabii Saudyjskiej
czy Indiom), po to, aby zacieśnić więzy.
Latem 2017 roku do Budapesztu na spotkanie Grupy
Wyszehradzkiej izraelski premier przyleciał z grupą
kilkudziesięciu biznesmenów. Kilkunastu z nich reprezentowało
spółki zajmujące się cyberbezpieczeństwem (w tym hakowaniem
i podsłuchami). Po oficjalnej sesji plenarnej Szydło spotkała się
z Netanjahu w cztery oczy.
Dwa miesiące później polski rząd kupił Pegasusa. I podobnie
jak na Węgrzech, polskie władze również ukryły to przed
parlamentem.
Najwyższa Izba Kontroli odkryła, że Centralne Biuro
Antykorupcyjne kupiło Pegasusa za 33 miliony złotych, z czego 25
milionów zapłaciło Ministerstwo Sprawiedliwości
za pośrednictwem podległego mu funduszu pomocy
pokrzywdzonym. Pieniądze te nakazał przelać na konto CBA
Michał Woś, wiceminister sprawiedliwości. By to zrobić, musiał
uzyskać pozytywną opinię sejmowej Komisji Finansów
Publicznych.
Wzorem Węgrów posłowie nie poznali prawdy, za czym
głosują. Woś, który wnioskował o przesunięcie pieniędzy,
przemilczał fakt, że mają trafić na zakup Pegasusa. NIK uznała,
że do transferu doszło wbrew prawu, jednak nie dlatego,
że posłowie nie wiedzieli, na co się zgadzają. Chodzi o to,
że ustawa o CBA nie pozwala na finansowanie jego działalności
ze źródeł innych niż bezpośrednio z budżetu państwa. Sprawę
później badało Ministerstwo Finansów. Ale wiceminister Piotr
Patkowski ukręcił jej łeb, stwierdzając, że wprawdzie doszło
do złamania prawa, ale uznał to za „niską szkodliwość społeczną
czynu”.
Brakujące 8 milionów złotych do Pegasusa dołożyło CBA.
Znów jak u Węgrów – do zakupu oprogramowania
od Izraelczyków posłużyła firma mająca powiązania z dawną
komunistyczną bezpieką. Większość udziałów w firmie Matic,
która kupiła dla CBA Pegasusa, miała dawna funkcjonariuszka
Służby Bezpieczeństwa, w PRL działająca w wywiadzie.
Chodziło przecież o to, by ukryć prawdę. A nikt nie nadawał się
do tego lepiej od wieloletnich agentów pamiętających jeszcze
czasy bezpieki. Po raz kolejny się okazało, że demonstracyjnie
antykomunistyczny rząd PiS nie gardzi zasłużonymi dla
komunizmu ludźmi, gdy sprzyja to realizacji jego celów (tak jak
wcześniej obsadził PRL-owskiego prokuratora Stanisława
Piotrowicza w roli sędziego Trybunału Konstytucyjnego, by mieć
nad tą instytucją kontrolę).
Jednak myślenie o tym, że Pegasusa uda się ukryć, okazało się
naiwne. Izraelscy producenci programu zaleźli za skórę wielkim
spółkom technologicznym, których luki w oprogramowaniu
wykorzystywali do przejmowania telefonów ich właścicieli.
Pegasus wykorzystywał przez długi czas dziury w kodzie
znajdujące się w wiadomościach tekstowych iMessage. Proces
wytoczyła NSO Meta Marka Zuckerberga, bo Pegasus
przejmował telefony za pośrednictwem aplikacji WhatsApp,
należącej do tej firmy.
Apple z kolei zaczął w listopadzie 2021 roku wysyłać do swoich
klientów ostrzeżenia, że ich telefon mógł zostać zhakowany. Taką
notyfikację dostała między innymi prokurator Ewa Wrzosek,
która podpadła partii rządzącej, kiedy chciała wszcząć śledztwo
w sprawie tak zwanych wyborów kopertowych.
W grudniu 2021 roku agencja Associated Press opublikowała
depeszę o pierwszych polskich ofiarach Pegasusa.
Władza zaczęła gorączkowo zaprzeczać tym doniesieniom.
Michał Woś, ten sam wiceminister sprawiedliwości, który cztery
lata wcześniej w sejmowej Komisji Finansów Publicznych
ukrywał przed posłami zakup Pegasusa, ze sprawy kpił. Twierdził,
że jedynym Pegasusem, jaki kupił, była w latach
dziewięćdziesiątych konsola do gier o tej samej nazwie. Gdy się
okazało, że to jego podpis widnieje na ministerialnym poleceniu
wypłaty 25 milionów złotych na rzecz CBA, nabrał wody w usta.
Woś, rocznik dziewięćdziesiąty pierwszy, to skarbnik partii
Solidarna Polska i jeden z najbardziej zaufanych
współpracowników Zbigniewa Ziobry, który jest jego szefem
zarówno w partii, jak i w ministerstwie. Ziobro z kolei znany jest
z fascynacji sprzętami nagrywającymi rozmowy. Jeszcze
na studiach potajemnie nagrywał kolegów z roku.
Gdy został ministrem sprawiedliwości w rządzie Zjednoczonej
Prawicy, całkowicie podporządkował sobie prokuraturę.
Za niesubordynację jego podwładni są karnie wysyłani
do placówek położonych na drugim końcu Polski. Ziobro patrzy
im na ręce i ma wiedzę o najbardziej utajnionych
postępowaniach, bo wcześniej zagwarantował sobie prawo
do przeglądania akt z dowolnej sprawy. Sterowanie
prokuratorskimi postępowaniami nigdy nie było łatwiejsze.
Ale Ziobro ma też wpływ na sądy, bo trafiają do nich
neosędziowie z wybranej przez polityków Krajowej Rady
Sądownictwa, której przewodniczącą jest jego znajoma z liceum.


To z tych sędziów jako minister sprawiedliwości dobiera
prezesów sądów.
Wreszcie podporządkował sobie publiczne media, kiedy na ich
czele stanął Jacek Kurski, członek Solidarnej Polski, i mógł
wysyłać ekipy telewizyjne do politycznych spraw prowadzonych
przez prokuratury podległe jego pryncypałowi. A potem tak
ustawić propagandowo przekaz, by był zgodny z linią partii
i przedstawiał opozycję w jak najgorszym świetle. Wykonawcami
tych zadań są dyspozycyjni prokuratorzy, sędziowie i pracownicy
państwowej telewizji. Motywuje ich obietnica błyskawicznego
awansu, niespełnione ambicje i zadry z przeszłości, rzadziej
względy ideologiczne. Prawie zawsze cechuje brak
wystarczających kompetencji. W warunkach zdrowej konkurencji
nie zrobiliby tak spektakularnych karier.
Nie są to puste słowa. Dowody znajdują się w sprawie jednego
z polityków opozycji, który był inwigilowany Pegasusem. To
Krzysztof Brejza, członek Platformy Obywatelskiej. Jego nazwisko
pojawiło się w grudniu 2021 roku w doniesieniu agencji
Associated Press, która poinformowała o pierwszych
podsłuchiwanych Pegasusem w Polsce.
W 2019 roku Brejza był inwigilowany co najmniej trzydzieści
trzy razy, w trakcie obydwu kampanii: do Parlamentu
Europejskiego na wiosnę oraz jesienią do Sejmu i Senatu. Służby
szpiegowały również jego otoczenie. Pegasus został podpięty pod
telefon jego ojca, prezydenta Inowrocławia Ryszarda Brejzy,
a także ówczesnej dyrektor biura poselskiego (dzisiaj posłanki PO)
Magdaleny Łośko.
Pretekstem do inwigilacji Brejzów i ich otoczenia była tak
zwana afera inowrocławska. Państwowe media wałkowały ją


miesiącami, a politycy PiS grzmieli o tym, że Brejzowie
za publiczne pieniądze z lewych faktur finansowali kampanię PO.
Tymczasem za tak zwaną aferą inowrocławską stoi działaczka
PiS, pieniądze z publicznej kasy kradła ramię w ramię z inną
kobietą startującą w wyborach z list tej samej partii. Mimo to
lokalni działacze Solidarnej Polski oczerniali Brejzów, również
za pośrednictwem TVP, do której mieli dostęp. Sprawa była
priorytetowa dla rządzących. Osobiście nadzorował ją prokurator
okręgowy w Gdańsku, a wspomagał go jego przełożony
z prokuratury regionalnej. Zwykle śledztwa prowadzi się w ten
sposób w najpoważniejszych sprawach kryminalnych.
A wszystko zaczęło się od Centralnego Biura
Antykorupcyjnego. Do dzisiaj mają tam kaca moralnego, gdy dla
wszystkich jest już jasne, że CBA stało się politycznym orężem
rządzących.
To dlatego mój informator zgodził się na sekretne spotkanie
w chacie na wschodzie Polski. Podczas wielogodzinnej rozmowy
nie tracił czujności. Mimo że byliśmy na odludziu, co jakiś czas
wyglądał za okno i wypatrywał, czy ktoś przypadkiem nie
zbłądził samochodem w okolicy i nas nie obserwuje. Choć
przeszukał nas wcześniej, czy nie wzięliśmy ze sobą telefonów,
i tak na wszelki wypadek włączył radio. Z głośnika łupało
natarczywe disco polo, gdy tłumaczył powody, dla których
zgodził się rozmawiać.
– Przez lata widziałem tyle, że przyzwyczaiłem się do tego,
że każdy polityk to świnia, nieważne z jakiej partii przychodzi.
Ale to, co ludzie z PiS zrobili w sprawie Brejzów, było wyjątkowe
podłe – mówi.
Zacznijmy więc o tym opowieść.


ROZDZIAŁ 2
KOSMITA PRZYNOSI LEWE
FAKTURY. I PRZECIEKI Z CBA

Sprawa inowrocławskiej afery fakturowej zaczęła się
od kosmity, który przyszedł do delegatury CBA w Bydgoszczy –
zaczyna opowieść mężczyzna.
– Kogo? – zaczynam tracić nadzieję na poważną rozmowę.
– Kosmity. Tak nazywamy tych, którzy przynoszą
„niesamowicie ważne, wręcz niesłychane sprawy”. W ich
mniemaniu oczywiście. Mnóstwo wśród nich osób, powiedzmy,
niezrównoważonych albo przychodzących z głupotami, które
niepotrzebnie zajmują nam czas. Tyle że tym razem było inaczej –
mówi, wzruszając ramionami, jakby sam nie mógł uwierzyć w to,
że z „obywatelskiego zgłoszenia” udało się ulepić sprawę głośną
na całą Polskę.
„Kosmita”, który zawitał latem 2017 roku do bydgoskiej
delegatury CBA, dyżurującym wtedy agentkom wręczył plik
lewych faktur. Chodziło o wydatki urzędu miejskiego
w Inowrocławiu. Informator był przekonany, że usługi nie
zostały wykonane, ale ktoś pobrał za nie z kasy miejskiej
pieniądze.
Agenci CBA zaczęli sprawdzać dokumenty. Na początek wysłali
kilkanaście zapytań do rozsianych po całym kraju firm, czy aby
na pewno to one je wystawiły. Szybko się okazało, że faktury są


lipne. Przedstawiciel firmy z oddalonego o 300 kilometrów
Wrocławia o tym, że miał wypożyczyć inowrocławskiemu
urzędowi sprzęt nagłośniający na festyn miejski, dowiedział się
dopiero od agentów. Inny przedsiębiorca z Poznania zdziwił się,
że CBA pyta go o organizację wystawy fotograficznej w jego
mieście. Odpisał, że firma nie ma z tym nic wspólnego – prowadzi
sprzedaż i montaż klimatyzatorów.
Wszystkie faktury wystawione były na wydział promocji
i kultury urzędu miejskiego w Inowrocławiu, a należność za nie
została zapłacona gotówką.
W tym czasie naczelniczką wydziału była Agnieszka Ch.,
jednocześnie rzeczniczka prezydenta Ryszarda Brejzy. I to ona
zatwierdzała wszystkie faktury, a w wielu wypadkach sama
pobierała pieniądze w urzędowej kasie, nie wzbudzając przy tym
niczyich podejrzeń.
Osoba znająca to śledztwo mówi: – W normalnych czasach cała
ta sprawa okazałaby się nieskomplikowana. Bez problemu
poradziliby sobie z nią policjanci komendy powiatowej.
Ale to nie były normalne czasy.
Afera w Inowrocławiu w 2017 roku miała wymiar lokalny, ale
szybko została nagłośniona przez polityków PiS i kontrolowane
przez niech media ogólnopolskie.
Od piętnastu lat Inowrocławiem rządził prezydent Ryszard
Brejza. Choć bezpartyjny, to kojarzony był z Platformą
Obywatelską ze względu na swojego syna – Krzysztofa Brejzę,
wtedy posła PO. Młodszy Brejza był w kraju bardziej
rozpoznawalny od ojca, dzięki nagłaśnianiu afer i członkostwu
w komisji śledczej do spraw Amber Gold. Poseł Brejza składał
wiele interpelacji związanych z wydatkami ówczesnego rządu.
Ujawnił, że rozbita przez kierowcę Beaty Szydło limuzyna


kosztowała 2,5 zł miliona złotych. Nagłośnił, że ówczesny rząd
nie szczędził wojskowych samolotów CASA na przeloty, które
powinny służyć armii, a nie członkom rządu. Tabloidy wówczas
grzmiały: „Ministrowie traktują CAS-ę jak taksówkę”.
Do tego lipiec 2017 roku, choć oszczędził Polakom upałów,
politycznie był bardzo gorący.
Po wcześniejszym przejęciu spółek skarbu państwa,
prokuratury, służb specjalnych i mediów PiS wzięło się
do sądów. Polska Fundacja Narodowa za miliony złotych
rozpoczęła kampanię oczerniającą sędziów. Na billboardach
w całym kraju pojawiły się hasła: „Niech zostanie tak, jak było...”,
oskarżające sędziów o korupcję i złodziejstwo czy wypuszczanie
na wolność pedofilów. Miało to dać społeczne poparcie i grunt
pod przygotowywane zmiany.
Projekt ustawy, który zawisł 12 lipca w nocy na stronie
internetowej Sejmu, przewidywał poważne osłabienie
niezależności Sądu Najwyższego. Władzę nad nim miał
w praktyce przejąć minister sprawiedliwości. I to on miał
decydować, których sędziów pozostawić tymczasowo
na stanowiskach, a których odesłać na emerytury. Nowi
sędziowie mieli zostać wybrani przez nową, kontrolowaną przez
polityków KRS.
20 lipca przepisy upolityczniające wymiar sprawiedliwości
weszły już pod obrady Sejmu.
Aktywny w tej sprawie od wielu tygodni Brejza apelował
z mównicy sejmowej do polityków PiS, by nie głosowali tej
ustawy, bo występuje w niej konflikt interesów.
– Chodzi zwłaszcza o dwóch ministrów w rządzie Beaty Szydło:
pana ministra Wąsika i pana ministra Kamińskiego. Sąd
Najwyższy niebawem rozpozna waszą sprawę. (...) Jesteście


obecnie podsądnymi bezpośrednio zainteresowanymi tak
szybkim uchwaleniem zmian, które dają wpływ polityczny
na skład orzekający – mówił Brejza.
Tego samego dnia Sejm głosami PiS przegłosował ustawę
o Sądzie Najwyższym. Na ulice od Pomorza po Śląsk wyszły
tysiące ludzi, by nakłonić Andrzeja Dudę do zawetowania
antykonstytucyjnych przepisów. W Warszawie pod Pałacem
Prezydenckim zgromadziło się kilkadziesiąt tysięcy osób
i wysłuchało konstytucji odczytanej przez znanych aktorów.
Głównego lokatora nie było wtedy na miejscu, gdyż udał się
wraz z żoną na urlop do rezydencji prezydenckiej na Półwyspie
Helskim. Na wieść o tym wypoczywający nad Bałtykiem Polacy
ruszyli do Juraty z transparentami: „Chcemy weta!” i, skandując
hasło: „Porozmawiaj z suwerenem!”, domagali się wyjścia do nich
Dudy.
Protesty objęły ponad sto czterdzieści miejscowości w całym
kraju. Nigdy później demonstracje przeciwko rządom PiS już nie
osiągnęły takiej skali. Ich efektem było częściowe zawetowanie
ustaw sądowych, co Duda ogłosił 24 lipca. Na moment
wydawało się, że protesty społeczne powstrzymały walec zmian
PiS.
Dwa miesiące później bydgoscy agenci CBA już wiedzą,
że większość inowrocławskich faktur jest trefna. Na materiałach
operacyjnych pod jedną z lewych faktur ktoś kreśli ołówkiem
dopisek: „Nie robili smile”, ze znakiem uśmiechniętej twarzy – agent
ustalił, że firma, która widnieje na fakturze, w rzeczywistości nie
wykonała usługi.
Tymczasem w polityce wciąż nie opadają emocje
po niedawnych protestach przeciwko upolitycznieniu sądów.
W połowie września Brejza ujawnia, kto stał za kampanią


oczerniającą sędziów. To spółka Solvere założona przez dwoje
byłych pracowników Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Jej
siedziba mieści się pod tym samym adresem w Gdańsku,
co zaufana kancelaria Jarosława Kaczyńskiego. Za kampanię
zainkasowali ponad milion złotych.
Od tej pory działania służb i rządowej telewizji zaczynają się
krzyżować. W październiku 2017 roku Brejzę na cel bierze TVP.
Inowrocław staje się negatywnym bohaterem Magazynu
śledczego Anity Gargas. Ta wywodząca się z „Gazety Polskiej”
publicystka jest już wówczas gwiazdą pisowskiej telewizji.
W TVP ma bardzo wysoką pozycję. Dysponuje własnym
budżetem na programy, wynegocjowanym z szefostwem stacji.
W TVP nie ma żadnych zwierzchników poza jednym – odpowiada
tylko przed prezesem Jackiem Kurskim.
Śledztwa Gargas dotyczą głównie opozycji. W 2017 roku TVP
emituje odcinki Magazynu śledczego... na temat prezydenta
Gdańska Pawła Adamowicza, a także trójmiejskich polityków
Platformy Obywatelskiej, zarzucając im, że ich partię finansowała
niemiecka CDU. Inne odcinki, historyczne, dotyczą rzekomej
zmowy komunistów z ówczesną opozycją, czyli „kłamstwa
Okrągłego Stołu”. Te współczesne – nieprawidłowości w spółkach
skarbu państwa za rządów PO, za co ma odpowiadać Donald
Tusk. Kilka programów poświęca katastrofie smoleńskiej
i domniemanemu udziałowi w niej Rosjan – to konik Gargas.
Pośród takich tematów swoje miejsce zajmuje również
Inowrocław. W październiku 2017 roku Magazyn śledczy...
poświęci miastu aż dwa odcinki. Pierwszy nie dotyczy jednak
jeszcze afery fakturowej, nad którą bydgoskie CBA pracuje ledwie
od kilku tygodni. Tematem jest lokalny zatarg między
właścicielką hotelu a władzami miasta, które reprezentuje


prezydent Ryszard Brejza. Teza: Brejzowie stworzyli
z Inowrocławia „prywatne miasto”, w którym dzierżą władzę
niemal absolutną.
Gargas kończy program tajemniczą zapowiedzią: – To nie
wszystkie skandale w rządzonym przez Ryszarda Brejzę
Inowrocławiu. Do tego tematu z pewnością będziemy wracać.
Wraca już po trzech tygodniach. Tym razem z materiałem
o aferze fakturowej w Inowrocławiu. Data jego emisji zbiega się
z pracą Brejzy w komisji do spraw Amber Gold, gdzie ujawnia,
że dla tej będącej piramidą finansową spółki pracowały osoby
związane ze SKOK-ami, z którymi PiS łączą interesy.
Gargas zaczyna odcinek Magazynu śledczego...:
– Poseł Platformy Obywatelskiej Krzysztof Brejza jest bardzo
aktywny w komisji śledczej Amber Gold. Nie był tak aktywny
w sprawie afery w Inowrocławiu. Z czego wynika brak
zainteresowania skandalem w jego własnym okręgu wyborczym?
W programie po raz pierwszy publicznie pojawiają się lewe
faktury wystawione na urząd miejski w Inowrocławiu.
Z materiału już wtedy wynika, że główną podejrzaną w sprawie
jest Agnieszka Ch., ale pada tam też sugestia, że za aferę
odpowiada prezydent Ryszard Brejza, który nie dopilnował
urzędniczki (tezę tę Gargas będzie powtarzać w kolejnych
miesiącach).
Autorką obydwu odcinków o Inowrocławiu jest Karolina
Tomaszewicz. To doświadczona dziennikarka specjalizująca się
w służbach specjalnych. Do TVP przeszła w 2016 roku z Telewizji
Republika wraz z desantem innych dziennikarzy: Michałem
Rachoniem, Dawidem Wildsteinem czy Bartłomiejem Graczakiem
– późniejszą „gwiazdą” Wiadomości.


Skąd pochodzą prezentowane w programie Gargas lewe faktury
wystawione na urząd w Inowrocławiu? Prokuratura nie była
wtedy jeszcze poinformowana o sprawie. Istnieją zatem tylko
dwie możliwości: z inowrocławskiego magistratu lub CBA.
Tymczasem autorka przyznaje w materiale, że mimo próśb
miasto nie udostępniło jej dokumentów.
To, że telewizja państwowa działała za rządów PiS w ścisłym
porozumieniu z CBA, nie jest niczym nadzwyczajnym. Mariusz
Kowalewski, dawny zastępca kierownika redakcji publicystyki
i reportażu TVP Info, pisze w książce TVPropaganda, że było to
normą. Dziennikarze wiedzieli o sprawie zatrzymania byłego
sekretarza generalnego PO Stanisława Gawłowskiego, zanim
jeszcze CBA weszło do niego do domu. Redakcja posłała tam
z samego rana człowieka z kamerą.
W programie Gargas w taki oto sposób za pośrednictwem
telewizji rządowej w październiku 2017 roku po raz pierwszy
ze służb wyciekły do wiadomości publicznej poufne materiały
operacyjne dotyczące afery w Inowrocławiu, i to jeszcze przed
wszczęciem oficjalnego śledztwa.
Podejrzani mogli zyskać dzięki temu czas na zorientowanie się,
co CBA „może na nich mieć”. A także – jak się później okaże –
na zbudowanie własnej linii obrony i rzucenie funkcjonariuszom
przynęty, która odwróci ich uwagę.
Jeszcze zanim śledztwo zostało w ogóle wszczęte, rządowa
telewizja już zaczęła lansować polityczny charakter afery.
Na koniec odcinka Magazynu śledczego... z lewymi fakturami
Gargas zasugerowała, że być może pieniądze z nich posłużyły
do finansowania kampanii PO.
– Śledczy muszą ustalić, czy prawdą jest powtarzana
w Inowrocławiu teza, że pieniądze z lewych faktur były


wykorzystywane w kampanii wyborczej. Z pewnością do tematu
„prywatnych miast” będziemy wracać – zakończyła program.
Wnioski z tych słów wyciągnie główna podejrzana Agnieszka
Ch. Ale do tego czasu minie jeszcze rok.
Tymczasem 20 października 2017 roku, a więc dzień po wizycie
ekipy TVP, do ratusza wkracza CBA. Agenci zabierają dokumenty
także w jednej z podległych miastu instytucji zajmujących się
organizacją wydarzeń kulturalnych oraz wkraczają do mieszkań
kilku urzędników podejrzewanych o udział w aferze.
W inowrocławskim magistracie siedzą aż do późnej nocy,
przeglądając dokumenty i konfiskując sprzęt.
Akcję zakrojono na szeroką skalę, w przeszukaniach
uczestniczyli funkcjonariusze z odległej o dwie godziny drogi
delegatury w Gdańsku. Do przeszukań zostali przydzieleni nawet
ci, którzy niedawno zostali do służby przyjęci – jak Joanna Ż.,
prywatnie żona radnego PiS spod Inowrocławia. Ż. nie miała
żadnego doświadczenia w policji czy innej służbie. Przed
przyjściem do CBA pracowała w szkole jako nauczycielka
polskiego.
Paweł Wojtunik, szef CBA w latach 2009–2015, mówi,
że dawniej funkcjonariusze musieli spełnić wyśrubowane
kryteria, aby zostać agentami.
– Kiedy ja byłem szefem CBA, o przyjęciu decydowało
dotychczasowe doświadczenie zawodowe, szkolenia, a także
specjalistyczne wykształcenie. Za PiS te zasady przestały
obowiązywać.
Wojtunik dodaje, że w CBA dramatycznie brakuje ludzi,
bo coraz więcej z nich odchodzi na emerytury. Mają dość
upolitycznienia służby.
– A ci, którzy zostali, często nie mają kwalifikacji – twierdzi.


Uosobieniem takiego funkcjonariusza CBA jest Maciej W.,
który 20 października 2017 roku uczestniczył w przeszukaniu
urzędu w Inowrocławiu. Na tle innych agentów z Bydgoszczy
wyróżnia się posturą: zwalisty, krótko ostrzyżony. W. poprowadzi
śledztwo inowrocławskie.
W politycznych sprawach, które służą oczernianiu opozycji, ma
już doświadczenie. Dziesięć lat wcześniej był agentem
prowadzącym sprawę prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego.
Gdańska delegatura, w której W. wtedy pracował, rozpoczęła
operację o kryptonimie „Mewa”. Agenci szukali dowodów
korupcji lub działania na szkodę urzędu przez Karnowskiego
w związku z budową centrum hotelarsko-gastronomicznego
w Sopocie. Będący wówczas członkiem PO Karnowski cieszył się
sporą popularnością i był rozpoznawalny w kraju.
Kontrole CBA nic nie ujawniły. Ale rok później agentom trafił
się – jak sądzili – prawdziwy diament.
W 2008 roku do prokuratury zgłosił się z potajemnym
nagraniem Karnowskiego skłócony z prezydentem biznesmen
Sławomir Julke. Twierdził, że Karnowski domagał się od niego
łapówki w postaci dwóch mieszkań w zamian za korzystną
decyzję urzędową. Prezydent Sopotu został zatrzymany i trafił
na policyjny dołek. Szefostwo PO postanowiło go zawiesić
w partii, mimo że Karnowski nie przyznał się do winy.
W policyjnej celi spędził niecałą dobę i za kraty już nie wrócił.
Sąd nie zgodził się na trzymiesięczny areszt, uznając materiał
dowodowy prokuratury za zbyt słaby. Po latach procesów
Karnowski zostanie uniewinniony niemal ze wszystkich zarzutów.
Stało się tak mimo gorliwości W. w szukaniu wszelkich
możliwych dowodów na winę Karnowskiego. Agenci CBA
na jego polecenie zebrali wiele dokumentów z publicznych


przetargów, przesłuchiwali świadków, założyli nawet obserwację
kierowcy Karnowskiego. Wszystko zdało się na nic.
Ostatecznie się okazało, że sprawa została pogrzebana przez
błędy samego agenta Macieja W. Zawali sprawę głównego
dowodu, którym było nagranie, jakie potajemnie wykonał Julke.
W trakcie procesu na jaw wyjdzie, że W. udostępnił nagranie
Julkemu. Biegli nie będą w stanie wykluczyć, że ktoś przy nim
manipulował, a sąd uzna dowód za niewiarygodny.
Gdy szefem CBA został Paweł Wojtunik, W. trafił do centrali
w Warszawie. Nie była to dla niego nagroda. Zajmował się tam
techniką operacyjną i nie dostał już żadnej sprawy
do poprowadzenia. W podobnym czasie na zesłanie do Warszawy
trafił Jarosław Sz., który pracował razem z W. w gdańskiej
delegaturze przy sprawie Karnowskiego.
Zarówno W., jak i Sz. wywodzą się z gdańskiej komendy
wojewódzkiej policji – pracowali tam przez lata w wydziale
do walki z przestępczością gospodarczą. Aż w 2007 roku
do powstającej dopiero co delegatury CBA w Gdańsku ściągnął
ich Wiesław Jasiński, zaufany człowiek Jarosława Kaczyńskiego.
To on wraz z Mariuszem Kamińskim i Maciejem Wąsikiem był
współtwórcą CBA za pierwszego rządu PiS.
I to Jasiński nadzorował w gdańskiej delegaturze CBA, jako jej
szef, śledztwa polityczne. Nie tylko to wymierzone
w Karnowskiego, lecz również to dotyczące sopockiego
biznesmena Ryszarda Krauzego. Za drugiego rządu PiS zostanie
wiceministrem finansów, odpowiedzialnym za uszczelnienie
podatku VAT.
Trzecim ważnym funkcjonariuszem z gdańskiego CBA będzie
Andrzej P. Podczas operacji „Mewa” wymierzonej w prezydenta
Karnowskiego był zastępcą naczelnika wydziału dochodzeniowo-


śledczego gdańskiej delegatury CBA. W 2012 roku odejdzie
ze służby.
Wróci do niej trzy lata później, po wygranych przez PiS
wyborach, i ponownie trafi do gdańskiego CBA, lecz już nie jako
zastępca naczelnika, tylko szef całej delegatury. W ten oto sposób,
gdy rozpocznie się sprawa inowrocławska, ekipa agentów
rozpracowujących prezydenta Karnowskiego otrzyma nowe
zadanie: rozpracować Brejzów.
P. ściągnie do tej sprawy na szefa bydgoskiego wydziału
Jarosława Sz., a ten agenta Macieja W.
Na początku kariery w Bydgoszczy Jarosław Sz. miał sporo
szczęścia. Odziedziczył w spadku sprawę zakończoną sukcesem.
Chodziło o ustawienie przetargu na remont dworca kolejowego
w Olsztynie. Agenci zatrzymali podejrzanych w trzech
województwach.
Akcja ta zrobiła na centrali spore wrażenie, bo maleńka
jednostka w Bydgoszczy wykonała robotę, jaką mogłyby się
pochwalić dużo większe delegatury w Katowicach czy Gdańsku.
Dla Jarosława Sz. zaczął się złoty okres.
Dostał zielone światło na zatrudnienie kolejnych agentów
i perspektywę reorganizacji wydziału zamiejscowego
w Bydgoszczy w samodzielną delegaturę. Był murowanym
kandydatem na jej dyrektora.
Wcześniej wydział zamiejscowy w Bydgoszczy liczył ledwie
sześciu agentów. Teraz przez jednostkę przewijało się sporo
nazwisk, ale nie wszyscy chcieli zostać, choć byli kuszeni szybszą
ścieżką awansu.
– Część została w Bydgoszczy na krótko i tylko po to, by nabić
sobie punktów i zyskać lepsze uposażenie, które zachowywała
gdzie indziej – mówi jedno z moich źródeł.


Ale ci najbardziej zaangażowani mogli liczyć na dodatkowe
profity. Maciej W. do pracy w Bydgoszczy przyszedł
z najwyższym możliwym stopniem agenta specjalnego,
z maksymalnym wynagrodzeniem w tabeli płac na poziomie 7
tysięcy złotych. Nie dało mu się podwyższyć uposażenia, nie
awansując go w hierarchii. W małej jednostce w Bydgoszczy nie
było to możliwe, więc posłużono się fortelem – W. przestał być
agentem, a został ekspertem, co oznaczało awans finansowy
o kolejne 800 złotych (tyle przewidywała wówczas maksymalna
stawka). W rzeczywistości wynagrodzenie W. mogło być znacznie
wyższe, bo wymieniona kwota to jedynie podstawa pensji, przez
którą jest mnożony współczynnik lat pracy, premie motywacyjne
oraz uznaniowe. Moje źródło mówi, że W. w latach 2018–2021
mógł zarabiać miesięcznie kilkanaście tysięcy złotych na rękę.
– Jako prowadzący sprawę inowrocławską dostawał
dodatkowe premie za każdą czynność, jak na przykład zdobycie
jakiegoś dokumentu lub zabezpieczenie komputera czy telefonu.
A przecież doświadczeni stażem agenci pamiętają, że premie
dostawało się kiedyś tylko za zatrzymanie, które było końcowym
etapem prowadzenia sprawy. To nie była normalna sytuacja –
słyszę.
Kiedy Maciej W. w 2018 roku zabierał się do pracy nad sprawą
inowrocławską, miała ona przynieść polityczne konfitury jednej
partii: Solidarnej Polsce Zbigniewa Ziobry. Lokalni działacze
partyjni żywo interesowali się pozbyciem Brejzów
z Inowrocławia. Machina kampanii przeciwko nim zaczynała się
rozkręcać na dobre...


ROZDZIAŁ 3
KRET W MAGISTRACIE. „GAJOŚ”
WKRACZA DO AKCJI
Na zdjęciu sprzed lat pamiętny zjazd działaczy Solidarnej Polski,
którzy odegrali kluczowe role podczas afery inowrocławskiej.
Po schodkach na scenę wchodzi uśmiechnięty Zbigniew Ziobro,
otoczony mężczyznami w garniturach. Oklaskują go działacze
partyjni, w tym stojący w pierwszym rzędzie Jacek Kurski.
Był styczeń 2013 roku, trwała konwencja Solidarnej Polski
w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, na której Ziobro
przedstawił program nowej, dopiero co zawiązanej partii. Na sali
sami zaufani. Z drugiego rzędu wyrasta potężna sylwetka
Bogdana Święczkowskiego, szefa ABW za pierwszego rządu PiS,
który z Ziobrą zna się ze studiów w Katowicach.
W trzecim stoją nieznani jeszcze szerszej publiczności Paweł
Gajewski i Maciej Szota, obecnie prezes i wiceprezes
młodzieżówki Solidarnej Polski.
Są znajomymi Patryka Jakiego, którego nie widać na zdjęciu,
bo ze sceny zapowiada Ziobrę.
Jaki jako rzecznik Solidarnej Polski w rozmowie z Radiem
Maryja zapowiadał wielką konwencję na tysiąc osób.
W rzeczywistości w sali teatralnej im. Gustawa Holoubka nie
zmieściło się więcej niż nieco ponad trzystu delegatów. Ale


wąsko wykadrowane zdjęcie sprawia wrażenie, jakby
rzeczywiście przyszły tłumy.
Musi tak być, bo Solidarna Polska przechodzi poważne
perturbacje. Założyli ją Ziobro z Kurskim i Tadeuszem Cymańskim,
których Jarosław Kaczyński pogonił z PiS, gdy domagali się
większych wpływów w jego partii. Początkowo zdołali pociągnąć
za sobą niektórych, równie jak oni niezadowolonych, posłów. Ale
po kilku miesiącach część z nich zaczęła wracać do PiS. Polityczna
przyszłość projektu Ziobry była wciąż niepewna.
Najwierniejsi pretorianie, którzy wytrwali u jego boku, zostali
jednak za to sowicie wynagrodzeni. Gdy tylko wybory wygrała
w Polsce Zjednoczona Prawica, Jacek Kurski spełnił marzenie
o kierowaniu TVP. Bogdan Święczkowski został prokuratorem
krajowym i pierwszym zastępcą Ziobry.
„Dobra zmiana” nastąpiła też w życiu działaczy Solidarnej
Polski w Inowrocławiu. Widoczny na zdjęciu w trzecim rzędzie
Paweł Gajewski zostanie prawą ręką Jacka Kurskiego w TVP.
A znający się z nim Maciej Szota, zanim pójdzie pracować jako
asystent Jakiego do Parlamentu Europejskiego, dostanie świetnie
płatne stanowisko w Polskim Górnictwie Naftowym
i Gazownictwie.
Szota będzie jednym z głównych inicjatorów działań
wymierzonych w Brejzów, które na dobre wystartowały w 2018
roku podczas kampanii do wyborów samorządowych. Chociaż
wcześniej przez wiele lat stał on przy boku Brejzów, organizując
im kampanie. „Prezydent (...) pokaże swój program i to, jak chce,
co chce w nim zmienić na lepsze, jeszcze lepsze, chociaż dwanaście
lat rządów to pasmo samych sukcesów” – tak mówił ze sceny
jeszcze w 2014 roku, gdy trwała kampania Ryszarda Brejzy.


W Inowrocławiu latami udało się bowiem utrzymać
współpracę pomiędzy silną tam Solidarną Polską a Platformą
Obywatelską i środowiskiem bezpartyjnego Ryszarda Brejzy.
Partia Ziobry tkwiła w koalicji z prezydentem miasta wbrew
głośno wyrażanemu niezadowoleniu przez PiS. Politycy PiS
pielgrzymowali do Inowrocławia i wygrażali publicznie
działaczom Ziobry, że – bratając się z Brejzą – nie są godni
nazywania siebie prawicą.
Ludzi Solidarnej Polski mało to jednak obchodziło. Cieszyli się
dużymi wpływami w mieście. Po wyborach samorządowych 2014
roku tak wielu radnych miasta z PiS przeszło do Solidarnej Polski,
że klubowi partii Kaczyńskiego groziła polityczna anihilacja. Szef
lokalnych struktur Solidarnej Polski Ireneusz Stachowiak od lat
był wiceprezydentem Inowrocławia i zastępcą Brejzy. Działacze
tej partii kierowali również wydziałami w inowrocławskim
magistracie lub pracowali na szeregowych stanowiskach.
W Inowrocławiu, gdzie w tamtym czasie bezrobocie wynosiło 24
procent i było dwukrotnie wyższe niż średnia w kraju, miało to
niemałe znaczenie.
Polityczna sielanka w mieście skończyła się w 2016 roku,
niedługo po tym, gdy PiS wygrało wybory parlamentarne.
Solidarna Polska zerwała wieloletnią koalicję z Brejzą. Ogłosił to
Stachowiak, wychodząc z gabinetu i odkręcając tabliczkę
ze swoim nazwiskiem umieszczoną na drzwiach. Stwierdził,
że powodem jest udział polityków PO i Brejzy w... obronie
mediów, którą ci zimą 2016 roku zorganizowali w Inowrocławiu.
„Najgłębsze obrzydzenie – pisał w wydanym wtedy
oświadczeniu Stachowiak – budzą słowa jednego z polityków PO
o tym, że PiS szuka wrogów” i „wykorzystuje służby do walki
z opozycją”.


– Gdzie byli, kiedy to PO zawłaszczało państwo, a ministrowie
zajadali się ośmiorniczkami za publiczne pieniądze, mówiąc
o „państwie teoretycznym”? – pytał szef lokalnych struktur
Solidarnej Polski.
Przez cały 2017 rok trwały odejścia działaczy Solidarnej Polski
z inowrocławskiego urzędu. Nie musieli się martwić o przyszłość.
Zadbała o nich partia, rozdając kontrolowane przez rząd
stanowiska. Stachowiak został szefem Wojewódzkiego
Inspektoratu Ochrony Środowiska. Inny z działaczy, Szymon
Kosmalski, zastępcą dyrektora Sądu Okręgowego w Bydgoszczy.
Kolejny, Karol Adamski, dyrektorem Sądu Rejonowego
w Inowrocławiu. A radny Solidarnej Polski Damian Polak trafił
do Warszawy jako asystent Beaty Kempy, pracującej wówczas
w kancelarii premiera.
Cała ta grupa będzie prowadzić kampanię uderzającą
w Brejzów i koordynować wspólne działania na zamkniętej
grupie WhatsApp. W kraju głośnym nazwiskiem z tej ekipy był
jedynie trzydziestojednoletni Maciej Szota, wieloletni
inowrocławski radny i asystent europosła Patryka Jakiego.
W 2017 roku politycy Nowoczesnej opublikowali tak zwaną
listę „misiewiczów”, pochodzącą od nazwiska młodego działacza
PiS, który piastował wysokie stanowisko w Ministerstwie
Obrony Narodowej, choć brakowało mu do tego kompetencji.
Szukali podobnych przypadków rozdawnictwa publicznych
stanowisk wśród działaczy rządzących partii.
Wśród prawie dwustu „misiewiczów” znalazł się i Szota, który
stanowisko wicedyrektora do spraw inwestycji w gazowo-
naftowym koncernie PGNiG w opinii Nowoczesnej zawdzięczał
legitymacji partyjnej. Wówczas jego jedyne doświadczenie


zawodowe było związane z prowadzeniem... baru z kebabem
w galerii handlowej w Inowrocławiu.
– Z tego, co wiem, Maciej Szota ma trzydzieści jeden lat, jest
politologiem z wykształcenia i miał kiedyś kebab. Ostatnio
jednak, nie czekając na oferty od Statoila, Shella i innych
znamienitych koncernów, przyjął kierownicze stanowisko
w PGNiG – kpił polityk Nowoczesnej Michał Stasiński.
Kebab w galerii Solna w Inowrocławiu działa do dzisiaj.
W czasie gdy Szota został wicedyrektorem (a po roku dyrektorem)
w PGNiG, jego biznesowe przedsięwzięcie przynosiło
kilkutysięczną stratę.
Za to praca w państwowej spółce była wyjątkowo intratna.
W rok w PGNiG zarobił 200 tysięcy złotych. Tam, jak chwalił się
w rozmowie z dziennikarzem „Rzeczpospolitej”, dysponował
budżetem na inwestycje w wysokości miliarda złotych.
W 2018 roku, gdy rozpoczęła się kampania do wyborów
samorządowych, Szota wspierał Patryka Jakiego, który
kandydował na prezydenta Warszawy. Ale nie porzucił spraw
lokalnych. Wraz z pozostałą ekipą Solidarnej Polski angażował się
w kampanię wymierzoną w Brejzów.
Na zamkniętej grupie WhatsApp, założonej przez Ireneusza
Stachowiaka, głównego konkurenta Ryszarda Brejzy w walce
o fotel prezydenta, działacze Solidarnej Polski dzielili się
pomysłami, jak pompować lokalne sondy, by wywindować
popularność ich kandydata.
16.05.2018, 07.44 – Irek Stach.: Jako naczelny hejter tej grupy,
pomimo braku doświadczenia rozwaliłem chyba system
16.05.2018, 07.44 – Karol Adamski Sad Rejonowy: Słuchamy
16.05.2018, 07.44 – Irek Stach.: W przeglądarce Firefox
po wyczyszczeniu cookies można głosować


16.05.2018, 07.44 – Karol Adamski Sad Rejonowy: Ale czy zlicza
głos?
16.05.2018, 07.45 – Karol Adamski Sad Rejonowy: Bo głosować
można ale nie zlicza głosy
16.05.2018, 07.45 – Irek Stach.: Jak oddaje to chyba można?
Jednak to samo robili pracownicy wydziału promocji i kultury
w inowrocławskim magistracie, windując sztucznie popularność
Brejzy. Wysyłali mnóstwo głosów w lokalnych lub
ogólnopolskich sondach w godzinach pracy, by nie dopuścić, aby
ich szef znalazł się w rankingu najgorszych prezydentów polskich
miast, jaki zorganizowała jedna z ogólnopolskich stacji.
Pracownicy inowrocławskiego urzędu wykorzystywali do tego
telefony na karty prepaid, które – jak wykaże śledztwo –
kupowali z pieniędzy z lewych faktur. Rozdzielała je Agnieszka
Ch., główna oskarżona w sprawie.
Późniejsze śledztwo wykaże, że ani prezydent, ani jego syn nie
wiedzieli o tym i nie zlecali tego typu działań pracownikom
urzędu.
Ale to inowrocławscy działacze Solidarnej Polski byli górą,
bo mieli jeszcze jednego ważnego sojusznika w kampanii,
o którym nie wiedzieli ludzie Brejzy. W zamkniętej grupie
na komunikatorze WhatsApp działacze partii dzielili się także
inicjatywami, jak zdyskredytować prezydenta Inowrocławia oraz
jego syna.
Wspierała ich w tym rzeczniczka urzędu Beata Z., która pełniła
funkcję informatorki z wewnątrz. Informowała grupę
o wnioskach z wewnętrznych narad z prezydentem, planowanych
konferencjach, zachęcała do umieszczania krytycznych
komentarzy pod adresem obydwu Brejzów. I nie kryła się
z niechęcią wobec nich.


„Krzyś żadną pracą się nigdy nie skalał...” – pisała w maju 2018
roku.
„Zrobię z niego Misiewicza lepszego niż z Bartka zrobili ” –
odpisał jej Maciej Szota, „misiewicz” z listy Nowoczesnej.
Z. odpowiedziała: „Oj, wielu osobom sprawisz przyjemność”.
Rzeczniczka Brejzy, której zadaniem miało być dbanie
o wizerunek swojego pracodawcy, a nie jego oczernianie, była
jedną z najaktywniejszych osób w grupie aż do końca jej
istnienia, czyli do jesiennych wyborów w 2018 roku. Jak dopiec
Brejzom, podpowiadała także, gdy w połowie roku przeszła
do Kujawsko-Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego, kierowanego
przez Mikołaja Bogdanowicza z PiS.
Grupa wrzucała komentarze, prześmiewcze memy i zdjęcia
na specjalnie utworzony profil na Facebooku o nazwie
„Brejzoland”.
„W komentarzach przypomnijcie proszę, że osoby umoczone
w aferę [inowrocławską] to ludzie Krzysztofa” – przypominała
Beata Z.
Nazwa „Brejzoland” została przez działaczy Solidarnej Polski
zaczerpnięta z jednego z materiałów Wiadomości, które cyklicznie
informowały o aferze inowrocławskiej, łącząc je z Brejzami
i przypisując im pojawiającą się w Magazynie śledczym Anity
Gargas tezę, że stworzyli „prywatne miasto” w „Brejzolandzie”.
CBA obszernie informowało o rozwoju sprawy, zamieszczając
w odstępie kilku miesięcy trzy komunikaty na temat afery
inowrocławskiej. Jednak w publikowanych przez Biuro
informacjach prasowych nie znalazły się żadne sugestie
wskazujące na winę prezydenta Inowrocławia czy jego syna,
ówczesnego posła PO. Śledztwo w ogóle ich wtedy nie dotyczyło.


Sporo negatywnych materiałów o nich było za to
w materiałach rządowej TVP.
Szczególnie po tym, jak w marcu 2018 roku Krzysztof Brejza
ujawnił wysokość nagród, jakie sobie i innym członkom rządu
przyznała premier Beata Szydło. Sprawa była dla PiS poważna.
Najniższa nagroda wyniosła 65 tysięcy złotych, a najwyższa – 82
tysiące złotych. W sumie poszło na nie 1,5 miliona złotych
z publicznych pieniędzy. Na domiar złego Szydło wybrała fatalny
sposób obrony, krzycząc z mównicy sejmowej pod adresem
opozycji, że „ministrowie oraz wiceministrowie ciężko pracowali”,
dlatego „te nagrody im się po prostu należały!”.
PiS znalazło się w tarapatach. Partia straciła w sondażach aż 12
punktów procentowych. I to akurat w roku wyborów
samorządowych. Na pomoc rządowi ruszyła telewizja
państwowa. Na początku kwietnia program Alarm! w TVP
poświęcił jeden z odcinków Krzysztofowi Brejzie
i Inowrocławiowi. Tematem były... wysokie nagrody, jakie
urzędnikom w mieście przyznał Ryszard Brejza.
Odcinek rozpoczynał wstęp lektora, który mówił o Krzysztofie
Brejzie: „W Sejmie występuje w szatach strażnika przejrzystości
w wydawaniu publicznych pieniędzy, w rządzonym przez jego
ojca Inowrocławiu o wysokość i zasadność przyznanych premii
nigdy jednak nie zapytał”.
Następnie pojawiła się zacieniona postać anonimowej
mieszkanki przedstawionej jako „Agnieszka”, „handlowiec, była
urzędniczka”, która mówiła: – Za co urzędnicy biorą pieniądze?
Jest to bardzo zastanawiające. Bałagan, brudne elewacje,
zanieczyszczone ulice. A młodzieży szkolnej sprzedaje się alkohol
i papierosy...


W podobnej poetyce była utrzymana reszta materiału,
krytycznie o Brejzach wypowiadali się politycy PiS i Kukizʼ15 (ten
ostatni rozmówca został przedstawiony zresztą jako „bloger
inowrocławski”).
Po emisji Ryszard Brejza napisał list do Jacka Kurskiego,
prezesa TVP, w którym stwierdził, że odcinek Alarmu! był
„paszkwilem szkalującym Inowrocław”. Zarzucił autorowi,
że zmanipulował materiał tak, by ukazać miasto w jak
najgorszym świetle. Na przykład przedstawiając zdjęcia
zaniedbanych kamienic, na które miasto nie ma wpływu,
bo należą do osób prywatnych.
Autorem materiału w TVP był pochodzący z Bydgoszczy Jacek
Kowalski, były dziennikarz „Wyborczej”. W przeszłości pracował
na rzecz miejskiej spółki w Inowrocławiu. Prowadził jej profil
w mediach społecznościowych, za co zainkasował 3 tysiące
złotych. I chciał pracować dalej dla miasta. W styczniu 2015 roku
napisał maila do Ryszarda Brejzy: „Panie Prezydencie – możemy
wrócić do tematu strategii marketingowych dla Pana i miasta?
Sądząc po wzbierających atakach przeciwników – przydałoby się...
Jestem gotów do rozmów o każdej porze dnia i nocy”.
Brejza nie odpowiedział na tego maila. – Spotkałem go kiedyś,
nagabywał mnie znowu o to samo. Powiedziałem, że jeśli chce
się ubiegać o stanowisko rzecznika prasowego, niech stawi się jak
wszyscy inni do konkursu – wspomina Ryszard Brejza.
Ale Kowalski do rekrutacji nie przystąpił. Zapytałem go, czy nie
widział konfliktu interesów w tym, że pracował jako PR-owiec
dla miasta i chciał być rzecznikiem Brejzy, a później – gdy to się
nie udało – nakręcił krytyczny wobec Inowrocławia materiał,
wpisujący się w partyjną kampanię dyskredytującą jego wraz
z synem.


– Jako firma wykonywałem usługę na rzecz miejskiej spółki
i promowałem wodę mineralną produkowaną przez nią. Później
jako dziennikarz współpracujący z TVP nie miałem problemu,
żeby tej władzy spojrzeć na ręce – mówi Kowalski.
Poza materiałem o nagrodach dla urzędników w Inowrocławiu
Kowalski był autorem jeszcze jednego odcinka o tym mieście.
Przypisywał w nim Brejzie faworyzowanie jednego
z deweloperów. Materiał ukazał się na trzy miesiące przed
wyborami samorządowymi.
Ostatecznie jednak Jacek Kowalski kariery w TVP nie zrobił.
Mariusz Kowalewski, wówczas zastępca kierownika redakcji
publicystyki i reportażu TVP Info, mówi, że niedoszły rzecznik
Brejzy nie do końca znał się na robocie telewizyjnej. W końcu
przepadł po nakręceniu drugiego odcinka o Brejzach
i Inowrocławiu. Później pracował dla portalu Wirtualne Media
i recenzował pracę innych dziennikarzy.
Jak Kowalski trafił do telewizji publicznej? W rozmowie ze mną
stwierdził, że pracę w programie Alarm! nawiązał dzięki
kontaktowi z Przemysławem Wenerskim, ówczesnym szefem
programu. Miał być jedynym, który odpowiedział na jego maila
z prośbą o współpracę.
Ale Mariusz Kowalewski zapamiętał, że pracował również dla
innego pionu w TVP. – Przyprowadził go Paweł Gajewski.
Powiedział, żeby zatrudnić go w redakcji publicystyki – mówi.
Paweł Gajewski to człowiek ze zdjęcia z konwentu Solidarnej
Polski ze stycznia 2013 roku, gdy Ziobro ogłaszał program partii.
Jest człowiekiem Jacka Kurskiego, i to – jak mówią o nim –
bezgranicznie oddanym. Świadczyć ma o tym nadany mu przez
kolegów pseudonim: Parasol. Znany jest bowiem z tego, że nie
opuszcza swojego szefa na krok: na jednym ze zdjęć widać, jak


w czasie deszczu niesie parasol za swoim pryncypałem. W TVP
był uważany za prawą rękę Kurskiego, choć formalnie pełnił
tylko funkcję wicedyrektora. Przeszkodą w awansie były braki
w wykształceniu – miał ledwie maturę.
Z rozmów na zamkniętej grupie WhatsApp inowrocławskiej
ekipy Solidarnej Polski wynika, że również jej członkowie
inspirowali ludzi z TVP do produkcji materiałów uderzających
w Brejzów. W połowie maja 2018 roku działacze podejmują
decyzję, by zorganizować konferencję w sprawie afery fakturowej
i zaprosić na nią TVP Info.
„Trzeba dzwonić do Gajosia” – pisze Mariusz Kałużny,
ówczesny dyrektor Centralnego Ośrodka Sportu, którą to posadę
dostał za czasów „dobrej zmiany” (obecnie poseł).
Odpowiada mu Damian Polak z Solidarnej Polski i specjalista
do spraw personalnych w spółce Solino, należącej do Orlenu:
„Gajoś już uruchomiony wink Maciej ogarnia temat”.
„Maciej” to Maciej Szota, prywatnie znajomy Gajewskiego
i jego zastępca w Klubie Młodych Solidarnej Polski. Polak jest zaś
sekretarzem w tej młodzieżówce.
Tego dnia TVP Info przyjeżdża pod ratusz w Inowrocławiu,
skąd nadaje na żywo materiał na temat afery inowrocławskiej.
Od kwietnia do maja 2018 roku TVP cyklicznie wypuszcza
programy łączące Brejzów z aferą lub co najmniej obciążające
odpowiedzialnością za to, co się wydarzyło. Do tego działacze
Solidarnej Polski z grupy na WhatsAppie zamieszczają negatywne
komentarze na temat Brejzów.
Dorota Brejza, żona Krzysztofa, mówi, że wraz z tym,
co publikowała TVP Info, zaczęła spływać na nich fala hejtu.
A gdy ktoś zapchał Brejzom skrzynkę na listy, stało się dla nich


jasne, że ataki nie ograniczyły się tylko do wylewania pomyj
w internecie.
Pod koniec maja pod ich domem wybucha pożar, ogień sięga
okien sypialni, w której zwykle śpią ich dzieci. Tyle że nikogo
tym razem nie ma, bo Brejzowie kursujący regularnie między
Warszawą a Inowrocławiem akurat byli w stolicy. – Kiedy
po powrocie zobaczyłem osmolone ściany, byłem wstrząśnięty,
bo ogień objął rury od gazu. Sądziłem, że mogłoby dojść
do wybuchu – mówi.
Idzie na komisariat i zgłasza przestępstwo.
Sprawa traktowana jest priorytetowo, pomoc w ustaleniu
sprawców obiecuje ówczesny szef MSW Joachim Brudziński.
„Każda sytuacja, gdy potencjalnie zagrożone jest życie czy
bezpieczeństwo Parlamentarzysty RP traktuję poważnie i nie ma
tu znaczenia, czy poseł jest z opozycji czy z obozu rządowego” –
pisze na Twitterze Brudziński.
Policja szybko znajduje sprawcę podpalenia. A przynajmniej tak
sądzi. Podejrzewa, że jest nim lubiący wypić sąsiad – miał wrzucić
niedopałek papierosa do toi toia stojącego pod ścianą kamienicy,
w której mieszkają Brejzowie z trójką dzieci. Sąsiad zeznaje
do policyjnego protokołu, że wieczorem musiał wyjść
za potrzebą, a że u niego toaleta nie działa, skorzystał
z przenośnej na dziedzińcu, postawionej dla robotników
pracujących przy ocieplaniu budynku. I to do niej wrzucił
palącego się papierosa, nie podejrzewając, że wywoła pożar.
Z miejsca sprawa nabiera innego wymiaru, a w internecie
i telewizji publicznej zamienia się w pośmiewisko. TVP Info
nadaje materiały o „brzydko pachnącej sprawie Brejzy”. W sieci
krążą memy o zamachu toi toiem na posła PO.


W Inowrocławiu pośmiewiskiem staje się sąsiad Brejzy,
domniemany sprawca zaprószenia ognia. W mieście nie ma już
życia, wyprowadza się na wieś do matki. A poseł Brejza wycofuje
się publicznie ze stwierdzenia, że ktoś planował pozbawienie jego
rodziny życia.
Ale w grudniu 2018 roku, pół roku po wybuchu pożaru,
okazuje się, że sąsiad, który został oskarżony o spowodowanie
pożaru, już drugiego dnia wycofał się z tych zeznań. Stwierdził,
że z przenośnej toalety na dziedzińcu nigdy nie korzystał,
a niedopałek zgasił daleko od niej, na ulicy.
Do tego biegły badający sprawę wykluczył zaprószenie ognia
przez niedopałek. W ekspertyzie wprost stwierdził,
że temperatura żarzącego się niedopałka byłaby zbyt niska,
by mogło się zapalić tworzywo, z którego skonstruowana jest
toaleta. Tę opinię podtrzymał podczas przesłuchania przed
prokuratorem. Według niego ktoś celowo musiał zaprószyć ogień
w toi toiu, podkładając tam na przykład papierowe worki
po zużytych materiałach budowlanych.
W śledztwie przewijała się również wersja, że podpalenie to
zwykły wybryk chuligański, bo ogień został zaprószony
w weekend w godzinach nocnych. Ostatecznie prokuratura
umorzyła sprawę z powodu niewykrycia sprawcy.
W czasie gdy prokuratura badała sprawę zaprószenia ognia pod
kamienicą, w której mieszkał Krzysztof Brejza z rodziną, działacze
Solidarnej Polski nadal prowadzili swoją kampanię w internecie.
Na zamkniętej grupie WhatsApp próbowali wykorzystać sprawę
podpalenia do ośmieszenia Brejzy. Ireneusz Stachowiak, szef
lokalnych struktur SP, komentował: „Zapewne poseł nie do końca
jest zadowolony z występu... takie g... i Toi Toi może do niego
przylgnąć”.


Z zapisu czatu wynika, że członkowie grupy również
zamieszczali negatywne komentarze pod artykułami w internecie.
Maciej Szota zauważył w pewnym momencie: „Na ino–online są
dobre zamachowe komentarze”. Inny członek grupy: „Starałem
się”.
Działacze z grupy na WhatsAppie wzajemnie się mobilizowali:
„Trzeba w różnych konfiguracjach i konstelacjach nickowych
przypominać o aferze fakturowej (...). Po prostu cyzelujmy mantrę,
w której głównym celem ataków jest układ zamknięty Ryszard
Brejza & Krzysztof Brejza, poseł Platformy Obywatelskiej”.
Do dalszej walki zagrzewała działaczy również Beata Z.,
do niedawna rzeczniczka prezydenta Brejzy, obecnie w urzędzie
wojewody Mikołaja Bogdanowicza z PiS: „Komentarzy na i–o
[ino.online, jeden z lokalnych portali] brakuje... do boju,
drużyno!”.
W dniu konwencji Ryszarda Brejzy, kandydującego ponownie
w wyborach samorządowych na prezydenta Inowrocławia,
Maciej Szota wymienia w grupie propozycje negatywnych
komentarzy, jakie należy zamieszczać pod relacją lokalnego
portalu:
17.09.2018, 21.04 – MACIEK SZOTA: Dziadek Ryszard
17.09.2018, 21.04 – MACIEK SZOTA: Czas zajmować się wnukami
17.09.2018, 21.05 – MACIEK SZOTA: Faktur i urzędników nie
ogarnia
17.09.2018, 21.05 – MACIEK SZOTA: Wnuki niańczyć i czekać
na wyrok
17.09.2018, 21.05 – MACIEK SZOTA: Kandydaci w wieku
emerytalnym jak dziadek Ryszard
17.09.2018, 21.06 – MACIEK SZOTA: Gdzie jest żona prezydenta?


17.09.2018, 21.06 – MACIEK SZOTA: Czas na emeryturę
17.09.2018, 21.07 – MACIEK SZOTA: To konfetti to z lewych faktur?
17.09.2018, 21.07 – MACIEK SZOTA: Ze Ci ludzie nie wstydzą się
z aferzysta na scenie stać
17.09.2018, 21.08 – MACIEK SZOTA: Propozycje komentarzy
17.09.2018, 21.08 – MACIEK SZOTA: Gdzie jest syn, wstydzi się
syna?
Kilka miesięcy później to Szota będzie twierdził na antenie TVP
Info, że padł ofiarą nienawistnej kampanii ze strony urzędników
Brejzy. Powie, że w godzinach pracy obrażali go w internecie,
choć nie przedstawi na to dowodów. Powoła się za to na słowa
byłej naczelnik wydziału promocji Agnieszki Ch., która miała go
zapewnić, że tak było. To ta sama Agnieszka Ch., która ma status
głównej podejrzanej w aferze fakturowej.
Jak zezna później w śledztwie, poznała się z Szotą dzięki
działalności w PiS, do którego obydwoje należeli (i to jeszcze
zanim nastąpił rozłam i Ziobro wyprowadził działaczy
do Solidarnej Polski).
– Myśmy się dobrze znali, utrzymywaliśmy kontakty
towarzyskie, jeszcze do czasu mojej pracy w Inowrocławiu –
powie Ch.
Maciej Szota w rozmowie ze mną nie chciał się odnieść
do swojej znajomości z Agnieszką Ch. („Już w tej sprawie się
wypowiadałem na konferencjach prasowych. Niech pan sobie
obejrzy w internecie”).
Nie zaprzeczył, że zna Pawła Gajewskiego, wówczas
pracującego w TVP Info. Stwierdził jednak, że nie dzwonił
do niego w sprawie Brejzy. – Miałem numer telefonu do ośrodka
TVP w Bydgoszczy, która była zobligowana do relacjonowania
kampanii wszystkich sztabów. Taki sam numer miał też Krzysztof


Brejza – powiedział, po czym ostrzegł mnie, że „całą rozmowę
nagrywa”.
Kampania działaczy Solidarnej Polski w internecie nie
wpłynęła znacząco na wynik wyborów samorządowych.
Stachowiak wyraźnie przegrał je w październiku 2018 roku
z Ryszardem Brejzą, i to jeszcze w pierwszej turze. Za tym,
by Brejza pozostał na kolejną, pięcioletnią kadencję,
opowiedziało się wtedy ponad 58 procent inowrocławian,
Stachowiaka chciało około 25 procent mieszkańców.
Kontrkandydat Brejzy przyzna w rozmowie z lokalnym portalem,
że właściwie nie miał większych szans, bo przez ostatnie półtora
roku w ogóle nie był obecny w życiu publicznym miasta.
Wszyscy zaczęli się powoli przygotowywać na kampanię
do wyborów parlamentarnych w kolejnym roku. Tymczasem
w listopadzie 2018 roku, miesiąc po wyborach samorządowych,
wydarzy się coś, co postawi na nogi w państwie służby specjalne,
prokuratorów i wąski krąg zaufanych Ziobry. Stworzy podstawę
do uruchomienia przez służby Pegasusa i innych narzędzi
inwigilacji wobec Krzysztofa i Ryszarda Brejzów, a także
Magdaleny Łośko, wtedy bliskiej współpracowniczki Brejzy,
obecnie posłanki PO.
Asumpt do tego dadzą sensacyjne zeznania Agnieszki Ch.,
głównej oskarżonej w aferze fakturowej.


ROZDZIAŁ 4
AGNIESZKA CH. OBCIĄŻA BREJZĘ.
AGENCI ZACIERAJĄ RĘCE
Drobna blondynka zdecydowanym wzrokiem patrzy
na reportera, choć musi zadrzeć wysoko głowę, by spojrzeć mu
w oczy.
– Tłumaczyłam przecież panu, prezydent nie będzie się w tej
sprawie wypowiadał – mówi do dziennikarza TVP Agnieszka
Ch. i odchodzi, dając do zrozumienia, że uważa rozmowę
za zakończoną.
Był początek października 2017 roku. Do wybuchu afery
fakturowej zostały trzy tygodnie.
Rozmowa z dziennikarzami TVP jest ostatnim publicznym
wystąpieniem Agnieszki Ch., zanim odejdzie z urzędu i zapadnie
się pod ziemię. To jeden z ostatnich razy, gdy pełni funkcję
zderzaka między mediami a prezydentem Inowrocławia, chroniąc
go przed ich krytyką.
Właśnie takiej osoby Ryszard Brejza szukał: pewnej siebie,
mającej pomysły na promocję miasta i przede wszystkim
dyspozycyjnej. Agnieszka Ch. spełniała wszystkie te wymagania
w stu procentach.
Jej poprzedniczka tych atutów nie miała. Brejza mówi o niej:
dobra pracownica, ale nie ten temperament. Chciała spokojnej
pracy w godzinach urzędowych, a tu rzecznik musiał być czujny


cały czas i gotowy na gaszenie pożarów. Brak tych cech boleśnie
wyszedł na jaw podczas kampanii samorządowej w 2014 roku.
Rządzący od trzech kadencji Brejza wtedy tylko o włos wygrał
z Marcinem Wrońskim, prawicowym kandydatem lokalnego
komitetu. Prawie poległ pod naporem zarzutów Wrońskiego:
że nie słucha mieszkańców, że otoczył się wianuszkiem klakierów,
a miasto pod jego rządami się nie rozwija i mało się w nim
dzieje. Po latach sam przyznał, że miał słabo zorganizowaną
komunikację z mieszkańcami i zbyt rzadko się z nimi spotykał.
Na domiar złego sześćdziesięcioletni wtedy Brejza nie radził
sobie w internecie, z czym jego młodszy o dwadzieścia trzy lata
rywal nie miał najmniejszego problemu. Prezydent nie miał
nawet założonego konta w mediach społecznościowych, nie
wiedział, jak się w nich poruszać, nie mówiąc o prowadzeniu tam
kampanii. Jego sztab stawiał na tradycyjne metody: spotkania
z wyborcami, ulotki i informator miejski wydawany w formie
gazety.
Po wyborach, gdy wygrał z Wrońskim ledwie o trzysta
pięćdziesiąt głosów, stało się jasne, że potrzeba kogoś, kto
z Brejzy 1.0 zrobi Brejzę 2.0. Wydawało się, że nie ma lepszej
kandydatki niż Agnieszka Ch. Już wtedy była lokalnie znana,
tchnęła życie w Kruszwicę, miasteczko dziesięciokrotnie mniejsze
od Inowrocławia. Szefową tamtejszego centrum kultury została
w 2011 roku i szybko zadbała o promocję. Kruszwica zaczęła
organizować pikniki i koncerty, na które zjeżdżali się mieszkańcy
z całej okolicy. Lokalna prasa już po roku wytypowała ją
do tytułu Kobiety Przedsiębiorczej 2012 Roku. Dziennikarze pytali
o receptę na sukces. Ch. odpowiadała, że kocha to, co robi. –
Ważna w moim życiu osoba powiedziała mi kiedyś, że przypadki
nie istnieją. (...) Spotkałam na swojej drodze wspaniałe persony,


wizjonerów pracujących dla idei. To z ich doświadczenia czerpię
garściami, konfrontuję z potrzebami grupy docelowej i działam –
mówiła reporterowi.
Przy zatrudnieniu Ch. pomogło i to, że należała do PiS.
Bezpośrednio podlegała wiceburmistrzowi Kruszwicy Mikołajowi
Bogdanowiczowi, wywodzącemu się z tej samej partii, który
później został wojewodą kujawsko-pomorskim. Ch. pracowała
w kruszwickim centrum kultury cztery lata.
Na początku 2015 roku Ryszard Brejza zaproponował jej posadę
naczelnika nowo utworzonego wydziału promocji i kultury
w Inowrocławiu. Dogadał się z burmistrzem Kruszwicy,
że zostanie przeniesiona bez konkursu na nowe stanowisko. Ale
pojawił się nieoczekiwany kłopot: okazało się, że prawo nie
pozwala na przeniesienie pracownika z jednostki kultury
na stanowisko w innym samorządzie. Brejza musiał rozpisać
konkurs.
W lokalnej prasie pojawiły się krytyczne głosy sugerujące,
że konkurs może być fikcją, skoro Brejza praktycznie ogłosił już,
że to Ch. będzie nową naczelnik. Ostatecznie komisja
konkursowa, na której czele stał naczelnik wydziału kadr, płac
i szkoleń, będący również członkiem PiS, rozstrzygnęła,
że Ch. wygrała.
– Do konkursu stanęła jeszcze jedna osoba, ale to Ch. była
obiektywnie lepsza – nie ma do dzisiaj wątpliwości Ryszard
Brejza.
Kolejne miesiące utrzymały go w przekonaniu, że podjął
słuszną decyzję. Agnieszka Ch. kipiała od pomysłów, jak
promocyjnie rozruszać Inowrocław. To ona rozkręciła kampanię
„Solanki masz gratis” jako odpowiedź na zarzut opozycji wobec
Brejzy, że miasto dokłada do parku Solankowego, a korzyści


z niego mają tylko turyści, nie zaś zwykli mieszkańcy. Urząd
rozpoczął kampanię, w której przekonywał, że miasto z budżetu
nic nie dokłada do funkcjonowania parku. Na dowód pokazano
wyliczenia, że park jest utrzymywany z dotacji rządowej i z opłat
uzdrowiskowych wnoszonych przez turystów.
Ch. zmieniła ofertę rozrywkową dla mieszkańców. Brejza
przyznaje, że był z tym problem: wcześniej Inowrocław stawiał
głównie na kulturę wyższą. Ale mieszkańcy domagali się czegoś,
co będzie „dwa, trzy poziomy niżej”. Grający od wielu lat
w Inowrocławiu Grzegorz Turnau przestał być zapraszany.
Podczas dni obchodów Inowrocławia pojawiły się za to Strachy
na Lachy, Happysad, a nawet discopolowy Boys. Jak mówi
Ryszard Brejza, ku uciesze mieszkańców.
Do tego prezydent miał rzecznika, który był dyspozycyjny
również poza godzinami pracy urzędu (Ch. dostawała z tego
powodu wynagrodzenie równe nie jednemu, ale półtora etatu).
I potrafiła sprawnie się poruszać w internecie. Miasto wreszcie
miało swój profil w mediach społecznościowych. Rzeczniczka
nauczyła nawigowania w sieci Ryszarda Brejzę, a dwa miesiące
przed wybuchem afery fakturowej założyła mu nawet konto
na Facebooku.
W październiku 2017 roku, gdy zaczęła się kontrola CBA
w urzędzie miejskim, Ch. najpierw poszła na zwolnienie lekarskie,
a kilka dni przed wszczęciem śledztwa przez prokuraturę zwolniła
się z pracy.
Przez rok śledztwa udało się zdobyć wiele dowodów na to, kto
i ile pieniędzy ukradł z urzędu w Inowrocławiu. Agenci szybko
wyłapywali kolejne lipne faktury, typowali osoby, które je
wystawiały, i te, które zgarniały za nie pieniądze. Wykryta suma
zdefraudowanych środków z urzędu miasta urosła z nieco ponad


50 tysięcy w listopadzie 2017 roku do 250 tysięcy złotych rok
później.
Proporcjonalnie do strat rosła liczba zarzutów stawianych
w śledztwie. Agnieszka Ch., główna podejrzana, dostała ich
po roku od rozpoczęcia śledztwa już osiemdziesiąt. Większość
z nich stanowiły wyłudzenia z urzędu oraz podrabianie
dokumentów.
Przesłuchanie jej śledczy zostawili sobie na koniec, zbierając
przez rok rozmaite dowody jej winy. Ale w listopadzie 2018 roku
zaczęła zeznania, które wywaliły śledztwo do góry nogami.
– Przede wszystkim chciałam powiedzieć, że to nie ja osiągałam
korzyści majątkowe, pracując jako naczelnik. Ja tylko
zatwierdzałam dokumenty.
Tak, przyznała, były lewe faktury. Wystawiały je firmy
z polecenia posła PO Krzysztofa Brejzy i jego ojca, prezydenta
Ryszarda Brejzy. Spotkania z ich przedstawicielami były u posła
w jego biurze. Wprawdzie to ona zatwierdzała faktury, lecz
pieniądze wypłacała Małgorzata W., inna urzędniczka – gotówką
z kasy w urzędzie. Gdy przychodzili przedstawiciele firm,
W. otwierała duży notes, jaki miała ze sobą, i dzieliła je pomiędzy
nich oraz innych urzędników z wydziału.
– Ja przez pół roku, jak przyszłam, w ogóle nie wiedziałam,
o co chodzi – zeznała Agnieszka Ch., stwierdzając, że lewe faktury
pojawiły się w urzędzie, jeszcze zanim ona się w nim zatrudniła.
Według niej wydziałem promocji tak naprawdę zarządzał syn
prezydenta Krzysztof Brejza. Bo gdy przyszła do pracy jako
naczelnik, byli już tam ludzie z jego polecenia. Do tego poseł
Brejza regularnie uczestniczył w naradach w urzędzie, wchodził
na zamknięte spotkania jak do siebie. Był bardzo aktywny
w sprawie wizerunku miasta oraz swojego ojca. Oczkiem


w głowie były dla niego komentarze pod artykułami
na lokalnych i ogólnopolskich portalach w sprawie Inowrocławia.
– Celem stało się ośmieszenie przeciwników politycznych lub
komentującego. Jeżeli komentarzy było za mało lub były takie,
jakich nie powinno być, to poseł dzwonił do urzędników, a gdy
ci nie odbierali, do mnie – mówiła w prokuraturze była naczelnik
wydziału promocji w inowrocławskim ratuszu.
Bezpośrednio w całą akcję – według Agnieszki Ch. – miał być
zaangażowany prezydent Brejza, który potrafił dzwonić nawet
po godzinie dwudziestej drugiej z poleceniem pisania
komentarzy.
Za część pieniędzy z lewych faktur mieli być opłacani
internetowi trolle i urzędnicy, którzy zamieszczali komentarze
szkalujące przeciwników politycznych Brejzów. Część pieniędzy
miała być na zakup nowoczesnych telefonów, tabletów
i macbooków. Ch. zeznała, że tak kazał poseł Brejza: chodziło o to,
by telefony Apple i komputery tego samego producenta były
ze sobą zsynchronizowane. Dzięki temu łatwiej było zamieszczać
prześmiewcze grafiki, filmiki i komentarze uderzające w opozycję
w Inowrocławiu.
Już same zeznania złożone podczas dwóch pierwszych
przesłuchań w listopadzie 2018 roku brzmiały tak sensacyjnie,
że śledztwo odebrano Prokuratorze Rejonowej Bydgoszcz-
Południe – przejęła je Prokuratura Okręgowa w Gdańsku.
A była naczelniczka zeznawała dalej.
Opowiadała, że urząd kupił oprogramowanie Tor, że na dachu
zainstalował antenę, by ukryć wychodzenie internetowego hejtu
z ratusza. Kable od anteny miały iść przez biuro wydziału
promocji i kultury do komputerów, dzięki czemu hejtujący nigdy
nie zostaliby skojarzeni z miastem.


Za jeszcze inną część pieniędzy z lewych faktur wydział
kupował startery i doładowania do kart SIM na różne numery
telefonów.
– Kiedy kończyły się doładowania, za pośrednictwem tych
urządzeń wystawiano negatywne komentarze, grafiki, filmiki
szkalujące opozycję. Nie mam tylko na myśli opozycji lokalnej,
ale też tą ogólnokrajową – zeznała Ch.
Nie pominęła najmniejszych szczegółów. Powiedziała, że część
pieniędzy z lewych faktur szła również na catering dla
urzędników, którzy angażowali się w czasie i po godzinach pracy
dla posła Brejzy. Miasto zamawiało jedzenie u jednej z lokalnych
hotelarek, a gdy docierało do urzędu, było przepakowywane
i wysyłane na imprezę integracyjną, którą organizował poseł.
W dniu imprezy urzędnicy, którzy podlegali Agnieszce Ch.,
wychodzili z pracy, by kupić alkohol.
– Następnego dnia opowiadali mi, ile wypili i jak dobrze się
bawili – mówiła Ch.
Z jej zeznań wyłaniał się jasny obraz: Brejzowie w zasadzie
sprywatyzowali urząd, który był podporządkowany ich
politycznym interesom. Ojciec z synem działali ręka w rękę, ale
tak, by nikt ich za nie złapał. Na pytanie prokurator, czy
prezydent kazał jej zatwierdzać lewe faktury do wypłaty,
Ch. odpowiadała: – Nie wprost, ale to wynikało z kontekstu
wcześniejszych rozmów.
Była naczelniczka powiedziała, że część gotówki szła również
na zlecenia sondaży lokalnej opinii publicznej. – Później te wyniki
poseł omawiał na partyjnych zebraniach – mówiła Ch.
Podczas zeznań obciąży również Magdalenę Łośko, ówczesną
radną Inowrocławia i dyrektorkę biura poselskiego Krzysztofa
Brejzy. Powie, że zdenerwowana Łośko przyjechała do niej


na kilka dni przed przesłuchaniem i wypytywała o urzędnika
wydziału, który miał zabrać służbowego macbooka. Ch. powie,
że zrozumiała, iż znalazły się na nim jakieś materiały obciążające
Brejzę, związane z lewymi fakturami. Doda przy tym, że sam
macbook został zakupiony z pieniędzy pochodzących z lewych
faktur.
Opowie, jak Łośko się jej żaliła, że w biurze poselskim Brejzy
panuje z powodu śledztwa nerwowa atmosfera. I że zaczyna się
rozglądać za nową pracą, a poseł sądzi, że jest podsłuchiwany.
Bo gdy tylko wchodzi do gabinetu, włącza zagłuszacze
i podgłaśnia radio. Każe też korzystać z nowych komunikatorów
do kontaktowania się z nim.
Lewe faktury będą kluczowym zarzutem w śledztwie, w którym
główną podejrzaną wciąż pozostawała jednak Ch. Była naczelnik
wydziału promocji zeznała, że choć wiedziała o nich, to nie miała
z całym procederem wiele wspólnego. Gdy prokurator pytała ją
o Renatę K., fryzjerkę spod Inowrocławia, która wystawiła
siedemnaście faktur na urząd w sprawie organizacji imprez, które
się nie odbyły, Ch. stwierdziła, że „nie przypomina sobie żadnych
umów z tą panią”. I obciążyła inną urzędniczkę, która według niej
miała wypłacić gotówkę i rozdać ją między fryzjerkę
i pracowników urzędu.
Agentów CBA i niektórych prokuratorów najbardziej będzie
jednak interesować wątek nielegalnego finansowania kampanii
przez Brejzę za gotówkę z lewych faktur z urzędu. To o tym rok
wcześniej mówiła w swoim programie Anita Gargas z TVP, i to
jeszcze zanim sprawą zainteresowała się prokuratura.
Ch. potwierdzi, że za te pieniądze finansowana była kampania
Brejzy, między innymi wieszane były banery.


Doda też, że w podobny sposób opłacano kampanię lokalnych
kandydatów komitetu Ryszarda Brejzy. To prezydent miał
według Ch. polecić wydruk ulotek i banerów, a koszty wrzucić
w jedną z imprez organizowanych przez miasto.
Wreszcie zezna, że w rozmaitych sprawach komunikowała się
z Krzysztofem Brejzą za pośrednictwem aplikacji WhatsApp.
– Gdy poseł nie chciał czegoś powiedzieć przez telefon, wtedy
dzwonił i mówił, żebyśmy przeszli na komunikator – mówiła Ch.
WhatsApp to program szyfrujący połączenia i wiadomości,
których nie da się odczytać za pomocą konwencjonalnych metod
operacyjnych. To, co powiedziała Ch., dało agentom podstawy
do tego, by wnioskować o mniej konwencjonalne środki
podsłuchu. A tak się składało, że CBA miało dostęp do programu,
który to umożliwiał. Trzeba było tylko dobrze uzasadnić wniosek
o podpięcie telefonów Brejzów pod Pegasusa, który od roku
święcił triumfy w operacjach agentów CBA, pozwalając im
na odczytanie zaszyfrowanej korespondencji prowadzonej przez
grupy przestępcze.
Problem z wiarygodnością zeznań Ch. polegał na tym, że była
główną podejrzaną w toczącym się śledztwie. Na domiar złego
już wtedy z zeznań innych osób wynikało, że mija się z prawdą.
Konieczne było więc znalezienie drugiego źródła informacji po to,
by można było zastosować Pegasusa.
Agenci je znaleźli. Była nim Beata Z., pełniąca przez pewien
czas obowiązki rzecznik Ryszarda Brejzy.
Prowadzący sprawę agent Maciej W. na jednym z przesłuchań
zapytał:
– Czy urzędnicy byli zaangażowani w kampanię samorządową
lub parlamentarną?
Wówczas Z. odpowiedziała:


– Cały wydział został do tego stworzony, a spiritus movens był
Krzysztof Brejza.
CBA mogło w ten sposób twierdzić, że dostało drugie
potwierdzenie, że poseł PO wykorzystywał stanowisko ojca
do swoich politycznych interesów.
Jednak w rzeczywistości Z. nie mogła nic wiedzieć
o finansowaniu kampanii posła czy prezydenta i wynikało to z jej
zeznań, które składała zarówno przed prokuratorem, jak
i agentem Maciejem W. Przyznała w nich, że została odsunięta
od reszty urzędników wydziału. Do innych pokojów
poprzesadzała ich Agnieszka Ch. pod pretekstem reorganizacji
wydziału. Do pomieszczenia, w którym pracowała Beata Z.,
trafiła dwójka młodych urzędników, którym ani ona nie ufała,
ani oni jej ufali.
Z. lubiła podkreślać, że ma na koncie doktorat z politologii
obroniony na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza
w Poznaniu. Pracę z dwoma urzędnikami, z których jeden nie
miał nawet matury, a drugi zrobił ją w liceum dla dorosłych,
uważała za uwłaczającą.
– Nie przystawałam do pracowników tego wydziału, byłam
izolowana, nabijano się z mojego wykształcenia, a robili to ludzie,
którzy nie skończyli chyba szkoły średniej lub ledwo ją skończyli
– zezna później.
Urzędnicy wydziału mieli rozmawiać ze sobą
za pośrednictwem szyfrowanego komunikatora na grupach,
do których nie zapraszali Beaty Z.
– Co oni tam pisali, to ja już nie wiem, bo tego nikt mi nie
pokazywał. Od jakiegoś momentu przestano zapraszać mnie
na wyjścia na miasto – żaliła się, zeznając przed agentem
Maciejem W.


Do wykluczenia towarzyskiego doszły wkrótce inne sankcje.
Agnieszka Ch. ograniczyła obowiązki Z., co dało pretekst
do obniżenia jej pensji o jedną trzecią. Po dwunastu latach pracy
w urzędzie Z. zarabiała tyle, ile niedawno przyjęty młody
chłopak, który dopiero co zrobił maturę w liceum dla dorosłych
i został zatrudniony jako pomoc biurowa.
W Beacie Z. coraz bardziej się gotowało. Gdy wybuchła afera
fakturowa, była przekonana, że wcześniej Ch. mściła się na niej,
bo Z. nie zgodziła się wziąć udziału w całym procederze.
Z. zastępowała Ch. pod jej nieobecność, ale naczelniczka miała
pretensje, że nie zatwierdza faktur do rozliczenia. Z. broniła się,
że nie mogła zatwierdzić wydatków, których nie znała. To uchroni
ją od postawienia zarzutów, ale narazi na sankcje ze strony Ch.,
która będzie ją sekować.
– Zaczęłam chyba zadawać za dużo pytań o te zlecenia.
Ch. skomentowała to w ten sposób, że mam za dużo znajomych
wśród przeciwników pana prezydenta. (...) Twierdziła, że nie
chciałam opisywać niektórych faktur pod jej nieobecność, a tym
samym że kwestionuję praktyki przyjęte w wydziale i sposób
pracy – mówiła Z.
Urzędniczka miała też pretensje do Ryszarda Brejzy. Gdy
Ch. zwolniła się z urzędu po wszczęciu śledztwa, Z. przez pewien
pracowała jako jego rzecznik.
– Powiedziałam mu, że mam żal. On nawet nie próbował
wyjaśnić sytuacji, po której obniżono mi wynagrodzenie pod
pozorem zmiany obowiązków. (...) Nie skomentował jednak tego
w żaden sposób, choć ja przez krótki moment zastąpiłam panią
Ch. w tym trudnym dla niego momencie – mówiła Z.
Jak się później okazało, Beata Z. miała wielu znajomych wśród
przeciwników prezydenta. Razem z nimi stworzyła grupę


hejterską oczerniającą Brejzów, i to w czasie gdy jeszcze była
zatrudniona w urzędzie. Choć chciała się zwolnić jak
najszybciej, to prezydent ze względu na braki kadrowe odmówił
jej skrócenia okresu wypowiedzenia.
A Beata Z. czekała już tylko na to, by trafić do nowego miejsca
pracy – Kujawsko-Pomorskiego Urzędu Wojewódzkiego. Kieruje
nim Mikołaj Bogdanowicz z PiS, były wiceburmistrz Kruszwicy,
któremu w latach 2011–2014 bezpośrednio podlegało centrum
kultury, którym kierowała... Agnieszka Ch. i to właśnie tam
wystawiła pierwsze lewe faktury.
Oskarżenia wobec Brejzów wydawały się oparte na wątłych
przesłankach. Ich podstawą były wyjaśnienia głównej oskarżonej
Agnieszki Ch., która miała interes w tym, by kłamać. A do tego
zostały wsparte oskarżeniami sfrustrowanej urzędniczki Beaty Z.,
która szczerze nienawidziła Brejzów i robiła co mogła, by im
zaszkodzić – nawet wtedy, gdy jeszcze pracowała
w inowrocławskim urzędzie.
Agenci CBA mimo to nie wahali się i postanowili dalej iść
ze śledztwem w kierunku politycznego wykorzystywania urzędu
przez Krzysztofa Brejzę. Żeby zdobyć dowody, sięgnęli
po program Pegasus. Tak tajny, że nawet jeśli go użyją, to nikt się
o tym nie dowie...
Do „zapięcia” telefonu Brejzy Pegasusem był potrzebny dobrze
udokumentowany wniosek. I z nim był problem. W CBA pojawił
się dylemat, który paragraf Kodeksu karnego należałoby wpisać
do wniosku, by uzasadnić inwigilację polityka. Ostatecznie
stanęło na art. 231 Kodeksu karnego, dotyczącym nadużyć władzy
przez funkcjonariusza publicznego.
Sprawa była wątpliwa już choćby z tego powodu,
że wykonywania mandatu posła nie można było podpiąć pod


zawód funkcjonariusza publicznego. A do tego zarzut z art. 231 był
mało precyzyjny i mógł dotyczyć wszystkiego.
Wniosek zatwierdził prokurator krajowy. Działania CBA
formalnie były nadzorowane przez Prokuraturę Okręgową
w Gdańsku, która przejęła pięć miesięcy wcześniej śledztwo, gdy
tylko Agnieszka Ch. zaczęła składać sensacyjne zeznania
obciążające polityka PO.
– Ale i tak mało kto wierzył, że sąd klepnie ten wniosek. Wielu
obstawiało, że na tym etapie cała sprawa się rypnie – mówi
osoba znająca szczegóły śledztwa.
A jednak tak się nie stało, w kwietniu 2019 roku Sąd Okręgowy
w Warszawie zatwierdził wniosek. Za kilka miesięcy Polskę
czekały wybory parlamentarne. W CBA rosła wiara, że wcześniej
uda się upolować politycznego zwierza i przynieść go rządzącym
na tacy.


ROZDZIAŁ 5
OPERACJA „JASZCZURKA”. PEGASUS
PO RAZ PIERWSZY W TELEFONIE
POSŁA

Bydgoscy agenci CBA od czasu złożenia sensacyjnych zeznań
przez Agnieszkę Ch. już piąty miesiąc szukają potwierdzenia jej
zeznań. Najważniejszy zarzut: Brejza finansuje kampanię
wyborczą z lewych faktur.
Duże nadzieje pokładają w Beacie Z., byłej rzeczniczce
inowrocławskiego ratusza, która teraz przeszła na drugą stronę.
Została nawet oficjalnym osobowym źródłem informacji w CBA.
Beata Z. bywa w bydgoskiej siedzibie CBA na Siedleckiej, ale
agenci umawiają się z nią również w restauracjach na mieście.
Chodzi o uwiarygodnienie faktu, że wiedzę o przestępstwach
rozpracowanego przez nich Brejzę pozyskali ze źródeł
operacyjnych, a nie z banalnych zeznań. Bo przecież świadka
przesłuchać może prokurator czy byle policjant. Tymczasem
prowadzący (udane) działania operacyjne funkcjonariusze CBA
udowadniali swoją przydatność dla służby.
Parcie na sukces było duże. Według moich informacji Jarosław
Sz., który kierował CBA w Bydgoszczy, regularnie jeździł w tej
sprawie do szefa CBA Ernesta Bejdy i relacjonował mu przebieg
sytuacji.


To tam zapadła decyzja o założeniu sprawy operacyjnego
rozpracowania, której agenci CBA nadali kryptonim „Jaszczurka”.
Od lutego do kwietnia 2019 roku telefon posła Krzysztofa
Brejzy był na „zwykłym” podsłuchu telefonicznym, a on sam
znalazł się pod obserwacją agentów. Częściowo wynikało to
z przepisów: kontrola operacyjna, w tym wypadku programem
Pegasus, jest dopuszczona tylko wtedy, „gdy inne środki okażą się
bezskuteczne albo będą nieprzydatne”, jak stanowi ustawa
o CBA. Dlatego najpierw trzeba było wykorzystać „tradycyjne
metody” operacyjne.
Za Brejzą jeździ więc stale patrol agentów obserwujących,
co robi i z kim się spotyka. Równolegle inny agent operacyjny
ma posła przez ten czas „na drutach”, jak nazywa się w żargonie
korzystanie z podsłuchu telefonicznego.
Po dwóch miesiącach szefostwo CBA daje zielone światło
na zainstalowanie Pegasusa Krzysztofowi Brejzie. We wtorek 23
kwietnia 2019 roku Jarosław Sz., wówczas pełniący obowiązki
dyrektor delegatury bydgoskiej, składa wniosek do szefa CBA
o zatwierdzenie kontroli operacyjnej wobec Brejzy – jak czytam
w zdobytej kopii dokumentu – „polegającej na uzyskiwaniu
i utrwalaniu danych zawartych w informatycznych nośnikach
danych, telekomunikacyjnych urządzeniach końcowych,
systemach informatycznych i teleinformatycznych”.
We wniosku nie ma ani słowa o Pegasusie ani o możliwościach
technicznych, jakie daje ten program.
W środę 24 kwietnia w imieniu szefa CBA wniosek
na trzymiesięczną inwigilację posła zatwierdza ówczesny zastępca
Bejdy Grzegorz Ocieczek. To prokurator w stanie spoczynku,
członek stowarzyszenia Ad Vocem, do którego należą ludzie bliscy
ministrowi sprawiedliwości i prokuratorowi generalnemu


Zbigniewowi Ziobrze. Potrzebny jest jeszcze podpis prokuratora
generalnego lub jego zastępcy – Bogdana Święczkowskiego, jego
wieloletniego druha politycznego. I to Święczkowski podpisuje
się pod wnioskiem.
Od tej pory Sąd Okręgowy w Warszawie ma pięć dni na jego
akceptację bądź odrzucenie.
Posiedzenie zostaje wyznaczone już dwa dni później – na piątek
26 kwietnia. Wniosek rozpatruje sędzia Anna Wierciszewska-
Chojnowska. Nie może mieć wątpliwości, kogo dotyczy,
bo w dokumencie widnieją imię i nazwisko Brejzy, jego PESEL,
adres zameldowania, a także zawód: „Poseł na Sejm RP”.
Do wniosku dołączone jest siedmiostronicowe uzasadnienie
kontroli operacyjnej. Bydgoski agent CBA pisze w nim, że poseł
jest podejrzewany o finansowanie kampanii wyborczej
za pośrednictwem lewych faktur. A że za miesiąc mają się odbyć
wybory do Parlamentu Europejskiego, w których Brejza
kandyduje, nadchodzi dogodny moment, aby znaleźć dowody
przestępstwa.
Ale sędzia ma wątpliwości, czy tak długa kontrola, jak chce
tego CBA, jest zasadna. I zamiast zgody na trzy miesiące, daje
jedynie na miesiąc.
Tego samego dnia, gdy sąd zatwierdza wniosek o kontrolę
operacyjną Brejzy, poseł pędzi do warszawskiego studia TVN przy
ulicy Wiertniczej. Ma zaplanowane nagranie do programu Czarno
na białym. Temat: ośrodek w Gostyninie i sytuacja prawna
„bestii”. Chodzi o najgroźniejszych przestępców (na przykład
pedofilów), którzy odsiedzieli wyroki, ale nie rokują zmian
w zachowaniu i są nadal izolowani, bo mogą zagrażać życiu
i zdrowiu innych ludzi.


Trwa kampania, tego dnia w Sejmie Państwowa Komisja
Wyborcza będzie losować numery list komitetów. Poseł musi
dotrzeć do siedziby PKW. Po południu ma zaplanowane
spotkanie we Włocławku.
Po drodze do studia TVN obdzwania ekspertów i dziennikarzy,
by podpytać o szczegóły tematu Gostynina, o którym za chwilę
ma mówić przed kamerą. Chce się dobrze rozeznać w sytuacji,
zanim dziennikarz zacznie rozmowę.
Na kilka minut przed wejściem do studia dostaje esemesy
z linkami do artykułów o „bestiach”. Jeden z nich to przedruk
depeszy Polskiej Agencji Prasowej na portalu Interia o ośrodku
w Gostyninie. Drugi to artykuł w „Polityce”, krytycznie
oceniający funkcjonowanie ośrodka. Esemesy poprzedza
automatyczna wiadomość, że ich nadawca próbował się
dwukrotnie skontaktować z Brejzą, tuż przed wejściem do studia.
Ale Krzysztof Parchimowicz, ten, który miał je wysłać, nie
przypomina sobie, by miał dzwonić wówczas do Brejzy.
– Rozmawiałem z nim może raz lub dwa razy w życiu przed tą
datą. I nie chodziło w żadnym wypadku ani o „bestie”, ani
o ośrodek w Gostyninie – mówi zdecydowanie współzałożyciel
stowarzyszenia Lex Super Omnia, zrzeszającego niezależnych
prokuratorów.
Zaprzecza również, by był autorem wiadomości do Brejzy.
– Na pewno nie wysyłałem mu wówczas tych linków.
Do portalu Interia nie zaglądam niemal w ogóle. Wykluczam,
bym kopiował link z tego serwisu – mówi.
Brejza zaś nie wyklucza, że mógł w te wiadomości kliknąć: –
Byłem w pośpiechu, za chwilę miałem wejść do studia, a tu
pojawia się wiadomość, która mnie bardzo interesuje. Mogłem ją
odczytać – przyznaje.


Właśnie tak zaczęła się inwigilacja Krzysztofa Brejzy. Autorem
wiadomości był agent operacyjny CBA. Trafiła do Brejzy w tym
samym dniu, gdy zgodę na inwigilację dał Sąd Okręgowy
w Warszawie.
Wiosną 2019 roku CBA dysponowało podstawową wersją
programu Pegasus, który wymagał akcji użytkownika, by go
zainstalować w telefonie. Polegał na tak zwanym phishingu –
„kuszeniu” odbiorcy treściami, które mogłyby budzić jego
zaufanie i zainteresowanie, a w rzeczywistości sprowadzają się
do wyłudzenia danych.
I to całego ich mnóstwa. Pegasus, który zainstalował się
w telefonie Brejzy 26 kwietnia 2019 roku, przejął kontrolę
w sposób zupełnie niezauważalny dla posła. Powoli zgrywa
wszystkie wiadomości, w tym te pochodzące z zaszyfrowanych
komunikatorów, jak Signal czy WhatsApp, książkę telefoniczną,
hasła do stron internetowych i aplikacji, kalendarz, galerię zdjęć,
historię przeglądarki. Zasysa wszystko, bez jakichkolwiek
ograniczeń. W ten sposób agenci CBA ściągnęli osiemdziesiąt
tysięcy wiadomości Brejzy, sięgających 2010 roku – czyli czasu,
gdy pierwsza z nich w ogóle pojawiła się w telefonie polityka.
Taki pakiet danych dawał potężną wiedzę agentom, którzy nie
byliby w stanie nigdy posiąść jej klasycznymi metodami
operacyjnymi.
Okoliczności, gdy Brejza wchodził do studia TVN, były
wymarzone do tego, by zastawić pułapkę. Polityk potrzebował
wiedzy o konkretnym temacie, by dobrze wypaść przed kamerą.
Działał w pośpiechu, stresie, co znacznie osłabiało jego czujność.
W kwietniu 2019 roku CBA rozpoczęło również inwigilację
ówczesnej dyrektor biura poselskiego Brejzy – Magdaleny Łośko.


Sposób był ten sam: agenci wykorzystywali do tego wiadomości,
które mogły ją zainteresować.
Magdalena Łośko nie dysponowała iPhone’em, lecz telefonem
z system Android. Cztery esemesy, które wytypowało Amnesty
Tech na początku 2022 roku jako podejrzane, zawierały linki
do konkretnych domen kojarzonych z Pegasusem do infekowania
telefonów.
Łośko dostała w kwietniu niewinnie wyglądające esemesy.
Dwa pochodziły ze sklepu z ubraniami dziecięcymi i butami.
Jeszcze inny był od operatora telefonii komórkowej Play,
z którego korzystała. W esemesie zgadzał się zarówno numer
faktury, jak i kwota do zapłaty. Tymczasem, jak ustaliliśmy, Play
nie wysyłał nigdy do swoich klientów wiadomości z linku bit.ly,
który rzekomo prowadził do strony operatora (a w rzeczywistości
do Pegasusa, który infekował telefon użytkownika). Musiałoby
to zatem oznaczać, że agent operacyjny CBA wcześniej uzyskał
dostęp do jej skrzynki pocztowej (to tam został wysłany rachunek
do opłacenia) i stamtąd skopiował numer faktury oraz kwotę
do zapłaty.
Łośko zapamiętała jednak najbardziej czwarty esemes, wysłany
do niej 23 kwietnia, na trzy dni przed tym, nim CBA
zainstalowało Pegasusa na telefonie posła Brejzy. Była to
wiadomość z linkiem do rzekomego artykułu w „Dzienniku
Gazecie Prawnej” o treści: „Mobbing w miejscu pracy to pojęcie
szersze niż powszechnie się wydaje”.
– Akurat wtedy szukałam porady związanej z mobbingiem.
Całkiem możliwe, że rozmawiałam o tym również przez telefon –
mówi Łośko.
W maju 2019 roku Krzysztof Brejza dostał kolejne esemesy,
również spreparowane przez agenta CBA. Nadawcą wiadomości


miał być działacz KO ze sztabu wyborczego. Proponował on
Brejzie nagranie wywiadu na fanpage Platformy Obywatelskiej
i jako przykład podesłał niedawno opublikowaną rozmowę
z Radosławem Sikorskim. Brejza kandydował wówczas
z ostatniego miejsca w okręgu kujawsko-pomorskim. „Jedynką”
był zaś Radosław Sikorski. Dla nikogo nie było tajemnicą,
że obydwaj mocno ze sobą rywalizowali.
Wiadomość była fałszywa, działacz PO nigdy jej nie wysłał. To
agent CBA podał się za niego, wykorzystując tak zwaną metodę
spoofingu (podszywania się pod cudzy numer telefonu),
a mobilizacją do kliknięcia w link miał być wywiad z Sikorskim,
rywalem Brejzy.
Agenci CBA na takie sztuczki nie wpadli sami. Przeszli
specjalistyczne szkolenie u izraelskiego producenta Pegasusa,
firmy NSO. Izraelczycy doradzali Polakom, jak stworzyć
psychologiczny profil figuranta i wykorzystać go do konstrukcji
wiadomości, która miała posłużyć do „złowienia” go i instalacji
programu. Kosztowało to CBA 3,1 miliona złotych z 33,4 miliona
złotych, na które opiewała pierwotna wersja systemu
do inwigilacji.
Za konstruowanie treści fałszywych esemesów odpowiadali
agenci z delegatur CBA, które prowadziły sprawy.
– Dobry operator jest nie tylko w stanie trafnie opisać cechy
charakteru figuranta, lecz także przewidzieć jego kolejne ruchy –
mówi osoba ze służb.
Tylko jak go wyśledzić, nie mając jeszcze dostępu do jego
telefonu przez Pegasusa? Agenci wykorzystywali do tego
klasyczne metody.
Krzysztof Brejza, zanim został „zapięty” Pegasusem, przez dwa
miesiące był pod obserwacją służb oraz „klasycznym”


podsłuchem telefonicznym. Jak już wspomniałem, agenci
dwadzieścia cztery godziny na dobę słuchali jego rozmów, a gdy
poseł wyruszał samochodem, ciągnął się za nim „ogon”. Agenci
operacyjni śledzili, gdzie się przemieszcza, z kim spotyka, o której
kładzie spać i kiedy wstaje. Poznawali jego styl życia, zwyczaje,
zainteresowania i słabości po to, by stworzyć jego profil
psychologiczny.
Do podsłuchu telefonu komórkowego służył im opracowany
dla służb program noszący polską nazwę.
Agent, który logował się do systemu Pegasus, widział
na głównym ekranie numer telefonu figuranta, numer IMEI
urządzenia, okno na notatki, opcję na zaznaczenie flagi (jeśli uznał
jakąś sprawę za istotną) oraz wersję systemu operacyjnego
zainstalowaną w telefonie.
Ta ostatnia informacja nierzadko była dla agenta operacyjnego
najważniejsza. Im starsza wersja systemu w telefonie, tym lepiej
dla Pegasusa. Starsze, niezaktualizowane wersje systemów
operacyjnych wciąż miały luki w kodzie programistycznym, przez
które Pegasus był w stanie się przedrzeć. Jeśli właściciel telefonu
z lenistwa lub niedbalstwa nie instalował aktualizacji z „łatami”,
które eliminowały luki, tym bardziej rosły szanse, że będzie mu
można wgrać Pegasusa.
Jak mówi osoba z kręgu służb, zwykły podsłuch zawsze szedł
w parze z Pegasusem również z innych powodów: w ten sposób
łatwiej było ustalić, co osoba śledzona robi i gdzie się znajduje.
– Przykładowo: jeśli wiedzieliśmy, że figurant jest w domu albo
jedzie autem i ma najpewniej telefon podłączony do ładowarki,
wtedy go „zapinaliśmy”. System ściągał i wysyłał bardzo dużo
danych i obciążał baterię. Rozładowanie telefonu nie należało


do rzadkości – mówi osoba mająca wiedzę o tym, jak system
działał.
A gdy sygnał się rwał, Pegasusa należało zainstalować
od nowa.
Pegasus umożliwiał również śledzenie właściciela telefonu
przez geolokalizację, którą można było włączyć po przejęciu
urządzenia. Jeśli to się nie udawało, agenci korzystali z innego
oprogramowania śledzącego ruch za pośrednictwem stacji
bazowych telefonii komórkowej (tak zwany BTS).
Teoretycznie na śledzenie kogokolwiek w ten sposób agent lub
policjant potrzebuje zgody szefa swojej jednostki, delegatury lub
komendanta (szczebla powiatowego).
W praktyce agenci CBA mają dostęp do takich programów
online dwadzieścia cztery godziny na dobę. Odczyty z BTS-ów
służby wykorzystują operacyjnie do ustalenia powiązań między
figurantem a innymi osobami potencjalnie zamieszanymi
w przestępstwa. Ale to narzędzie dalece niedoskonałe. Lokalizację
podejrzanego na tej podstawie da się określić z dokładnością
do trzech, góra jednego kilometra. W wielkich metropoliach, gdzie
zagęszczenie osób jest duże, są mało pomocne, inaczej
w mniejszych miejscowościach. Jak mówi mi osoba ze służb,
wiąże się to jednak również ze sporym ryzykiem dla osób
postronnych.
– Jeśli mielibyśmy podejrzanego w średnim mieście,
a w zasięgu tej samej stacji bazowej znajdzie się jakikolwiek inny
numer, to już jest absolutnie wystarczająca podstawa
do załączenia podsłuchu również tej drugiej osobie.
Wiadomości phishingowe, jak u Krzysztofa i Ryszarda Brejzów
oraz Magdaleny Łośko, tworzyli agenci CBA z delegatury
w Bydgoszczy. Jednak to nie oni odpowiadali już za włączenie


Pegasusa. Dostęp do tego programu mieli jedynie agenci
pracujący w warszawskiej centrali w Biurze Techniki Operacyjnej.
To oni finalnie decydowali, czy nadesłane z delegatur propozycje
wiadomości, na które mieli się złapać figuranci, „wpuścić” do ich
telefonów. Czasem, gdy uznali, że nie rokują one powodzenia
i figurant się nie nabierze, konstruowali własne.
Dawniej biuro to (zwane wtedy Zarządem Techniki
Operacyjnej) mieściło się na warszawskich Bielanach. Agenci
przez pierwsze lata działania CBA dzielili tam pomieszczenia
z technikami operacyjnymi Komendy Stołecznej Policji. Jednak
po wybuchu afery hazardowej w 2009 roku, która okazała się
prowokacją Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika
wymierzoną w rząd Donalda Tuska (za co ich później skazano),
CBA zostało stamtąd wyrzucone. Obecnie BTO mieści się tam,
gdzie centrala tej służby – w Alejach Ujazdowskich, tuż przy
siedzibie kancelarii premiera.
Agenci z BTO nagrywali płyty DVD z materiałem zebranym
z telefonu dzięki infekcji Pegasusem i wysyłali do delegatury
w Bydgoszczy. W szczególnych przypadkach ci z terenu mogli
razem z technikami z centrali śledzić pracę Pegasusa.
Działo się to jednak rzadko, również ze względu na fizyczne
ograniczenia. Jak mówi nam jedna z wtajemniczonych osób,
pomieszczenia BTO w Alejach Ujazdowskich/Szucha były ciasne
i po prostu brakowało w nich miejsca dla agentów.
Centrala zresztą niechętnie godziła się na przyjazd osób
z terenu, zwłaszcza że zainteresowanie Pegasusem rosło.
– Gdy tylko ludzie w terenie się dowiedzieli, że jest program
umiejący obejść zabezpieczenia programów szyfrujących, rzucili
się z wnioskami o kontrole operacyjne – mówi mój informator.


Rekordowy był rok 2019, czyli ten, podczas którego
inwigilowany był Brejza. CBA złożyło do sądów prawie czterysta
wniosków o inwigilację Pegasusem.
Dane te pokrywają się z informacjami, które nieopatrznie
ujawnił pod koniec stycznia 2022 roku Marek Suski, poseł PiS.
Powiedział wówczas: – Mówienie o jakiejś masowej inwigilacji
[Pegasusem] to jest wymysł z księżyca, bo to były niewielkie
ilości, nieprzekraczające kilkuset osób w ciągu roku.
Według statystyk udostępnionych przez prokuratora
generalnego od 2020 roku liczba wniosków o kontrolę operacyjną
spadła do około trzystu, a rok później nieco ponad dwustu
wniosków rocznie.
– Tam były jakieś techniczne ograniczenia tego systemu.
W pewnym momencie wyszły wytyczne z centrali,
by wnioskować o ten środek kontroli tylko w najważniejszych
sprawach – mówi informator.
Rzeczywiście wykupiona przez CBA w 2017 roku licencja
na użycie Pegasusa dopuszczała inwigilację jedynie około
czterdziestu urządzeń w tym samym czasie. Tyle można było
dostać za 33,4 miliona złotych. Im urządzeń więcej, tym bardziej
rosła cena. Wiązało się to z technicznymi wymaganiami
i większym obciążeniem systemu w przypadku zainfekowania
kolejnych urządzeń.
Zwłaszcza że Pegasus utrzymywał się w telefonie tak długo, jak
długo nie rozładowała się w nim bateria lub nie został zerwany
sygnał z internetu. W sprzyjających okolicznościach mógł się
utrzymywać całymi dniami bez konieczności ponownego
instalowania na telefonie. Ale oznaczało to też wtedy, że jedna
z czterdziestu licencji na stosowanie Pegasusa w tym samym
czasie na innych urządzeniach jest właśnie zablokowana.


Grupa NSO zachwalała już w 2016 roku w swoim folderze
reklamowym Pegasusa jako doskonałą metodę inwigilacji,
znacznie lepszą od klasycznego podsłuchu. Przestępcy, by go
uniknąć, często zmieniali karty SIM w telefonach, rejestrowane
na słupy. Pegasus mógł się stale utrzymywać na urządzeniu, nie
interesowała go karta SIM, bo system infekował samo
urządzenie. Potrzebował tylko szybkiego i wydajnego internetu.
Pegasus mógł tak naprawdę rozwinąć skrzydła dopiero wraz
z upowszechnieniem się sieci 3G, a najbardziej – wraz z LTE.
Tylko garstka agentów CBA z Biura Techniki Operacyjnej miała
szczegółową wiedzę na ten temat. Chodziło o to, by całą sprawę
jak najbardziej utajnić. I wydawało się, że tak będzie, bo wiedzę
o Pegasusie po zakupie programu miało wąskie grono
decydentów i ludzi ze służb.
Coś jednak agentom w terenie trzeba było powiedzieć. Ich
przełożeni w delegaturach wymyślali dlatego przeróżne nazwy
na program. Jedna z nich brzmiała „Prism”. W ten sposób CBA
zabezpieczało się na przyszłość: w razie wpadki łatwo byłoby
zaprzeczyć istnieniu Pegasusa, bo wiedziałoby o nim tylko wąskie
grono. Inni podczas przesłuchań rzucaliby nazwami systemu,
które nikomu by nic nie mówiły.
W folderach reklamowych grupy NSO zdalna infekcja telefonu
nosi nazwę „Over-The-Air” (OTA). Był to pierwszy tak szeroko
zakrojony sposób na zhakowanie cudzego telefonu bez fizycznej
ingerencji.
Na początku 2023 roku media w Polsce informowały o tym,
że policja uzyskała program, który jest w stanie łamać hasła
i zabezpieczenia do mediów społecznościowych, wyświetlać
historię rozmów (nawet tych skasowanych) oraz uzyskać dostęp
do chmury, w której właściciel telefonu może składować istotne


informacje, dane czy obciążające materiały. Przez chwilę
wydawało się, że policja uzyskała dostęp do programu
szpiegowskiego o podobnych możliwościach jak Pegasus.
A jednak to zupełnie inna półka wśród programów
szpiegowskich. Narzędzie, które ma policja, pozwala
na ściągnięcie danych i złamanie zabezpieczeń przez fizyczny
kontakt z urządzeniem (trzeba do niego po prostu podpiąć kabel).
Pegasus jest pod tym względem doskonalszy, bo nie wymaga
fizycznego dostępu do telefonu. Instaluje się w sposób
niezauważalny. Jest wyrafinowany. Ma w sobie funkcję tak
zwanego killswitcha, który pozwala na uruchomienie komendy
autodestrukcji, gdy zachodzi ryzyko jego wykrycia lub gdy
operator po drugiej stronie od dłuższego czasu nie kontaktuje się
z serwerem.
Pegasus ma potężne możliwości, dające dostęp do mikrofonu
i kamery. Jego operator może podsłuchiwać w czasie
rzeczywistym właściciela telefonu, nawet gdy ten nie prowadzi
żadnej rozmowy telefonicznej. Może również robić i wysyłać
zdjęcia otoczenia, a także włączać geolokalizację, pomagającą się
zorientować, gdzie jest użytkownik telefonu.
Dla służb najważniejsza była jednak opcja odczytu
zaszyfrowanych wiadomości oraz esemesów z telefonu. To one
zostały ściągnięte z urządzenia Brejzy podczas pierwszej infekcji
Pegasusem. Ich analiza miała potwierdzić zarzuty Agnieszki Ch.,
że poseł w przeszłości finansował kampanię z lewych faktur.
Ale dla CBA w 2019 roku jeszcze ważniejsze były nadchodzące
wydarzenia. Na pierwszym etapie inwigilacji polityka agenci
badali toczącą się kampanię wyborczą do Parlamentu
Europejskiego. CBA łączyło się z jego telefonem
za pośrednictwem Pegasusa 8, 9, 16, 18, 20 i 23 maja – na trzy dni


przed wyborami. Ostatnie wejście zostało odnotowane przez
Citizen Lab i Amnesty Tech 27 maja 2019 roku.
Krzysztof Brejza uważa, że inwigilacja w tamtym czasie mogła
służyć również poznaniu jego planów i strategii w wyborach.
Bo agenci mieli przez cały maj dostęp do całości zawartości
urządzenia, również treści związanych z planowaną kampanią
wyborczą. Mieli pełny wgląd w kalendarz Brejzy, rozmowy
ze sztabem i współpracownikami. To, czy materiały te nie zostały
wykorzystane w żaden inny sposób niż do pracy operacyjnej, nie
jest jasne.
W połowie roku system ewoluował. Odtąd nie trzeba było już
wymyślać wiadomości, na które musiałby się nabrać polityk.
Pegasus potrafił zainfekować system wysłaną wiadomością bez
linka. To luka, którą producent Pegasusa wykorzystał w systemie
rozsyłania wiadomości iMessage w telefonach firmy Apple (za
co firma ta później go pozwała).
Tyle że nawet ta zaawansowana technika nie przynosiła
rezultatów, jakich spodziewał się Jarosław Sz., szef delegatury
CBA w Bydgoszczy. Na jakąkolwiek winę Brejzy brakowało
dowodów. Agenci zaczęli się domyślać, że oskarżenia polityka
oparte są na wątłych przesłankach. Sz. jednak cisnął
nieubłaganie, by znaleźć dowody.
Wywołało to nawet zarzewie buntu. W bydgoskiej delegaturze
mówiło się, że pierwsza agentka prowadząca podsłuch Pegasusem
odmówiła tak zwanego udostępnienia materiałów operacyjnych.
To poświadczenie, że na podstawie zgromadzonych materiałów
agent stwierdza, iż mogło dojść do przestępstwa. „Udostępnione”
materiały operacyjne zyskują wtedy wartość dowodową i zostają
włączone do akt procesowych, które z kolei służą do postawienia
zarzutu. Agentka uznała, że zebrany materiał jest zbyt słaby,


by miał wartość dowodową i świadczył o jakiejkolwiek
przewinie polityka.
Nie zmieniło to jednak biegu sprawy. Jej miejsce zajęła inna
osoba, która wkrótce po tym awansowała na zastępcę naczelnika
wydziału dochodzeniowo-śledczego w Bydgoszczy.
Szukaniem dowodów winy Brejzy zajmowała się już cała
bydgoska delegatura. Pegasus przez pierwszy miesiąc był
uruchomiony w telefonie polityka dopiero sześć razy. Inwigilacja
na pełną skalę miała się dopiero rozpocząć.


ROZDZIAŁ 6
WSZYSTKIE KŁAMSTWA AGNIESZKI
CH. I OSIEMDZIESIĄT DZIEWIĘĆ
PROKURATORSKICH ZARZUTÓW
Początek roku 2015 nie był dobry dla Renaty K. Minęły ledwie
trzy miesiące po kolejnej awanturze z mężem, gdy wzięła
wszystko, tak jak stała, i wyniosła się od niego z dwójką dzieci.
Samotna matka nie miała ze sobą wiele. Poza samochodem, który
i tak był w leasingu, zostały jej same długi. Uzbierało się tego
w sumie 30–40 tysięcy złotych. Gdyby nie zasiłek na dzieci,
byłoby krucho.
Tego dnia nawet utarg był marny. Jej zakład fryzjerski
odwiedziła tylko jedna klientka, która na dodatek nie przyszła
do niej, lecz do znajomej kosmetyczki.
Renata K. siedziała bezczynnie i rozmawiała z koleżanką
z pracy. Narzekała, że jeśli nic się nie poprawi, nie poradzi sobie
bez pieniędzy.
– Nie martw się na zapas, jakoś to będzie – kosmetyczka
próbowała ją pocieszać.
Obydwie nie zauważyły, że rozmowie bacznie przysłuchuje się
Agnieszka Ch., klientka kosmetyczki.
Chwilę później fryzjerka pomyślała, że wreszcie uśmiechnął się
do niej los.


Gdy tylko kosmetyczka wyszła z zakładu, podeszła do niej
Agnieszka Ch. Znały się z widzenia, były w podobnym wieku.
– Przepraszam, być może mogę jakoś pomóc... – zagadała
do fryzjerki, gdy tylko z pola widzenia zniknęła kosmetyczka.
– A niby jak? – zaciekawiła się fryzjerka.
– Wystarczy, że wystawi pani fakturę. Część pieniędzy z niej
trafi do ludzi, którzy roznoszą ulotki i gazetki, a część pójdzie
do drukarni. Reszta zostanie u pani. To jak?
Renata K. próbowała jeszcze dopytywać, o co w tym
wszystkim chodzi, ale Agnieszka Ch. tylko machnęła ręką. –
Proszę nie wnikać – powiedziała.
– Ucieszyłam się, że kiedy jestem z dwójką dzieci i bez
alimentów, ktoś może mi pomóc przetrwać – zezna później
w śledztwie fryzjerka.
Po tamtej rozmowie Agnieszka Ch. pojawiła się znowu
w zakładzie z fakturą do podpisu dla Renaty K. Fryzjerka
wypełniła ją, a Agnieszka Ch. zabrała do urzędu i tam wypłaciła
gotówkę.
Po pieniądze do urzędu fryzjerka przyjeżdżała osiem, może
dziesięć razy. Za każdym razem naczelniczka Agnieszka
Ch. wypłacała jej z koperty od tysiąca do 1,2 tysiąca złotych
w gotówce.
Ch. podrzucała fryzjerce kolejne faktury do podpisu. Gdyby
wierzyć w to, co było na nich napisane, to Renata K. prowadziła
wszechstronną działalność: zajmowała się dostarczaniem
wyżywienia na imprezy organizowane przez miasto, drukiem
i kolportażem ulotek, a nawet współorganizowaniem wydarzeń
kulturalnych.
Zajęła się nawet – na papierze – roznoszeniem lokalnej gazety
samorządowej. Ze zlecenia nie miała jednak wiele. Większość


pieniędzy zgarnęła Ch., część wypłacając urzędnikom ze swojego
wydziału, którzy roznosili tę gazetę i dostawali po 150 złotych
za rewir.
Agnieszka Ch. pytana przez prokurator na pierwszym
przesłuchaniu, co może powiedzieć o siedemnastu fakturach bez
pokrycia podpisanych przez Renatę K., powiedziała: – Nie
przypominam sobie żadnych umów z tą panią.
W rzeczywistości fryzjerka zwerbowana przez Ch. nie wykonała
żadnej usługi opisanej w fakturach. Interes ten szybko się
rozrastał, i to bez wiedzy samej zainteresowanej.
Pewnego dnia z jej zakładu zginęły ostemplowane puste
druczki fakturowe. Ktoś zaczął podrabiać jej podpis na kolejnych.
Oszustwo było łatwo ustalić w trakcie śledztwa, bo nie zgadzały
się adresy na fakturze. Faktury ze starymi bloczkami były
wystawiane na urząd w Inowrocławiu nawet wtedy, gdy Renata
K. zmieniła już adres zakładu fryzjerskiego.
Pół roku po rozpoczęciu śledztwa CBA postawiło fryzjerce
dziewiętnaście zarzutów. Agenci ustalili, że na lewych fakturach
z urzędu wyszło 50 tysięcy złotych w gotówce. Renata K. powie,
że miała z tego góra 8–10 tysięcy złotych, resztę brała Agnieszka
Ch. I że nie wypłacała jej pieniędzy za każdą podpisaną fakturę. –
Mówiła czasami, że nic nie dostanę, bo faktura nie przeszła –
powiedziała w śledztwie.
Fryzjerka przyznała, że wystawione przez nią dokumenty były
lipą. Ani nie organizowała żadnych imprez kulturalnych, ani nie
dostarczała ulotek czy zestawów świątecznych.
Prawnik wynajęty przez urząd w Inowrocławiu, który jest
stroną poszkodowaną w sprawie, zapytał ją podczas jednego
z przesłuchań: – Podpisałaby pani każdą fakturę podsuniętą przez
panią Agnieszkę?


– Myślę, że tak – powiedziała fryzjerka i wybuchnęła płaczem.
– Gdybym wiedziała, że to jest czysty „wał”, tobym powiedziała
„nie”.
Adwokat nie odpuszczał: – Czy według pani to jest w porządku,
że pani wystawia fakturę za coś, co robią inni?
– Nie zawsze. Ale wiele rzeczy w życiu nie jest OK, proszę pana
– odparła fryzjerka.
Renata K. nie była jedyną właścicielką firmy wystawiającą puste
faktury urzędowi w Inowrocławiu. Podobnych do niej osób, które
prowadziły działalność gospodarczą, było jeszcze kilka. CBA
nazywało ich w komunikatach prasowych „przedsiębiorcami”,
choć daleko im było do tuzów lokalnego biznesu.
Jeden z nich to Kamil W., inowrocławianin, który żył
z dorywczego koszenia trawników, a swoje dochody szacował
na 800 złotych miesięcznie. Agnieszka Ch. namówiła go, aby
stanął do przetargu na kolportaż gazety samorządowej. Urzędnicy
jej wydziału poinformowali go, co ma zrobić. Kamil W. wypełnił
według poleceń dokumenty i wygrał jako ten, który zaoferował
najniższą cenę.
Gazetę roznosili później urzędnicy, którzy mu doradzali, co ma
zrobić, by wystartować w przetargu. On zaś za wystawienie lewej
faktury dostał 200 złotych. W wydziale Agnieszki Ch. panowało
przyzwolenie na dorabianie na boku z miejskich zleceń. Przetargi
na roznoszenie gazet były najprostszym sposobem na dodatkowy
zarobek dla urzędników jej wydziału.
Na zleceniach dla miasta zarabiali też ich znajomi. Małgorzata
D. to była dziewczyna urzędnika wydziału promocji, którym
kierowała Agnieszka Ch. W tym czasie D. stworzyła za 5 tysięcy
złotych analizę marketingową dla miejskich wodociągów
na promocję lokalnej wody mineralnej, a także dla MPK.


W śledztwie nie kryła, że podejrzewa, iż spotkała się
z przychylnością ze względu na to, że jej chłopak dotarł
do prezesów obydwu spółek. I że to forma wynagrodzenia
za lewe faktury, które wystawiała. Po wybuchu afery fakturowej
i wejściu CBA do urzędu jej zlecenia się skończyły. Na pewien
czas została strażniczką miejską w Inowrocławiu.
Tymczasem pierwsza faktura, jaką wystawiła, dotyczyła
dostarczenia gęsiny na jedną z imprez miejskich. Później doszły
do tego faktury za roznoszenie gazety miejskiej, których D. nigdy
nie kolportowała.
W proceder wprowadziła ją sama Agnieszka Ch., zapraszając
pewnego dnia do urzędu miejskiego.
– Agnieszka Ch. powiedziała mi, że oni mają czasem wolne
pieniądze na jakiś cel i muszą je wydać. Jak nie wydadzą, to im
te pieniądze zabiorą. Z jej wypowiedzi wynikało, że to jest jakiś
„wałek”, ale ja wtedy nie wierzyłam, że można to robić na taką
skalę, że tak mogą ginąć pieniądze z urzędu – zeznała w śledztwie
Małgorzata D.
Pieniądze, które wpływały na jej konto, oddawała w całości
w gotówce swojemu chłopakowi – urzędnikowi wydziału
promocji. Za każdym razem przyjeżdżała na parking pod urząd
w Inowrocławiu i tam wręczała mu kopertę z gotówką, a ten
zanosił ją do wydziału. W śledztwie stwierdziła, że miała z tego
niewiele. – Wojtek zabierał mi tyle, że nie starczało czasem nawet
na opłacenie ZUS-u i podatku – zeznała.
– Byłam młoda i zakochana – odparła, gdy agent prowadzący
śledztwo zapytał ją, dlaczego godziła się na wystawianie lewych
faktur, skoro nic z tego nie miała.
Był to jeden z wyjątków, gdy fałszywe faktury wystawiał ktoś,
kogo nie skaperowała wcześniej Agnieszka Ch. Zazwyczaj to


naczelniczka wydziału promocji selekcjonowała takie osoby.
Jedną z pierwszych była Magdalena S., właścicielka lokalnego
pensjonatu. Była krawcową po zawodówce. W toku śledztwa
powiedziała, że chce „coś w życiu osiągnąć”. Wydawało się,
że trampoliną do tego będzie jej członkostwo w PiS. S. udzielała
się w życiu partyjnym, dobrze się znała z lokalnymi politykami,
w tym Mikołajem Bogdanowiczem, obecnym wojewodą
kujawsko-pomorskim.
W 2014 roku kandydowała nawet z listy tej partii
do Parlamentu Europejskiego. Z Ch. znały się właśnie
z działalności partyjnej. Hotelarka organizowała niekiedy imprezy
dla lokalnych działaczy PiS. Pojawiała się na nich Ch., a także
Maciej Szota, który później przeszedł do Solidarnej Polski i został
asystentem europosła Patryka Jakiego.
– Myśmy się dobrze znali, utrzymywaliśmy kontakty
towarzyskie jeszcze do czasu mojej pracy w Inowrocławiu. Ja go
poznałam w strukturach PiS. A to zdjęcie z jakiejś imprezy
towarzyskiej – mówiła Ch., gdy agent CBA pokazał fotografię
zrobioną w jej pensjonacie.
W śledztwie udało się ustalić, że Magdalena S. wypisywała
na polecenie Ch. lewe faktury na dostarczenie cateringu
na imprezy miejskie. Za te same imprezy miasto płaciło więc
podwójnie: raz rzeczywistym wykonawcom usługi, a za drugim
razem gotówkę za to samo wypłacała z kasy urzędu na podstawie
lewych faktur Agnieszka Ch.
Szybko wyszło na jaw, że wystawione przez hotelarkę faktury
są fałszywe. Agenci CBA już w listopadzie 2017 roku dostali
informację od jednej z instytucji, że u S. nie był zamawiany
catering, mimo że ta taką fakturę wystawiła.


Dziwnym trafem na pewnym etapie śledztwa zaginęły faktury,
które wystawiła Małgorzata S. Wróciły do akt dopiero wtedy,
gdy doniesienie o popełnieniu przestępstwa złożył prezydent
Ryszard Brejza i przesłał wszystkie wystawione faktury na urząd
miejski, które wyparowały z protokołu pokontrolnego CBA.
Naczelniczka Agnieszka Ch. dbała o to, aby grupa była zwarta
i zmotywowana. Annie S., dobrze wtajemniczonej w proceder,
ufundowała przyjęcie komunijne jej córki (za pieniądze z lewych
faktur). Innym urzędnikom wręczała vouchery do restauracji lub
na wizyty w SPA. A czasem nawet gotówkę.
– Zdarzało się też, że ludzie w wydziale brali po kilkaset złotych
w zależności „od zaangażowania” – powiedziała Małgorzata W.,
która pełniła funkcję prawej ręki Ch.
Znały się, bo mieszkały w tej samej wsi, a ich bracia studiowali
razem informatykę. Była zwyczajną dziewczyną na tle
wybijającej się Agnieszki Ch. Jako swoje zainteresowania
wpisała: moda, muzyka, sport, podróże.
Praca w urzędzie wydawała się zawodowym awansem.
Wcześniej zatrudniona była jako sprzedawczyni w markecie,
później jako telemarketerka. Skończyła technikum
gastronomiczne, które uzupełniła policealnym studium technika
biurowego. Wyniki w nauce miała poniżej przeciętnej,
w większości dwóje i tróje, z rzadka trafiały się czwórki. Nawet
z języka polskiego i matematyki, niezbędnych w pracy
w wydziale promocji i kultury, gdzie była odpowiedzialna
za księgowość, miała ledwie ocenę dopuszczającą.
Zdaniem Ryszarda Brejzy to Ch. starała się o zatrudnienie
W. w urzędzie. – Wręcz zabiegała o to – powiedział podczas
jednego z przesłuchań.


Małgorzata W. jako jedyna urzędniczka z wydziału pobierała
w okienku kasy gotówkę dla przedsiębiorców i przygotowywała
ją w odłożonych kopertach, gdy ci pojawiali się w urzędzie.
Następnie pieniądze wyciągała Ch. i „rozliczała się” z nimi,
wręczając im część gotówki wyłudzonej na podstawie ich lewych
faktur.
Ch. podczas pierwszych zeznań próbowała w całości obciążyć
winą W., twierdząc, że to ona koordynowała cały proceder
oszustw, a niczego nieświadoma naczelniczka długo nie mogła się
zorientować, o co w nim chodzi. Ale jej twierdzenia zostały
rozbite podczas konfrontacji, którą prokurator zarządził pomiędzy
Ch. i W. Doszło do niej dopiero w 2022 roku, pięć lat po wszczęciu
śledztwa.
Na zleceniach z urzędu korzystała też rodzina Agnieszki
Ch. Niekiedy wychodziły z tego zabawne historie. Gdy
Inowrocław ubiegał się o wybudowanie obwodnicy, miasto
szykowało wielką kampanię z tej okazji. Potrzeba było jednak
zaprojektować grafikę na baner z samochodami sunącymi
po dwupasmówce. Ch. poprosiła o to swojego brata, który to
zrobił za tysiąc złotych. Problem polegał na tym, że zdjęcie, które
wziął z bazy danych, przedstawiało przejazd samochodów
w Wielkiej Brytanii, gdzie obowiązuje ruch lewostronny.
Urzędnicy połapali się dopiero, że samochody na przyszłej
obwodnicy Inowrocławia jadą w złą stronę, gdy grafika została
wydrukowana i umieszczona już na banerze. Trzeba ją było
przerobić i ponownie zamówić wydruk baneru.
Agnieszka Ch., choć była drobnej postury, budziła respekt
wśród urzędników. Nie tylko własnego wydziału. W strukturze
administracyjnej podlegała bezpośrednio prezydentowi Brejzie


i niekiedy, by nadać swojemu poleceniu odpowiednią rangę,
mówiła: – Tego oczekuje góra.
– Długo nie mogłam uwierzyć w jej winę – wzdycha Mirella
Stefańska, audytorka wewnętrzna inowrocławskiego urzędu.
Mówi, że do głowy by jej nie przyszło, że ktoś ot tak, bez
mrugnięcia okiem, potrafi w biały dzień wyciągnąć pieniądze
z urzędu.
Nie wszyscy pracownicy z wydziału Agnieszki Ch. wytrzymali
presję tak jak ona. Gdy do urzędu weszli agenci CBA, pierwsza
„pękła” Małgorzata W. odpowiedzialna za księgowość. W. poszła
do prezydenta Brejzy i opowiedziała o fałszywych fakturach,
na które Ch. wyciągała pieniądze z miejskiej kasy. – Prezydent
zrobił wielkie oczy – stwierdziła w rozmowie ze znajomym.
Ryszard Brejza zlecił wówczas Mirelli Stefańskiej audyt. Wraz
z drugą urzędniczką pojechały do domu Ch., przebywającej
wówczas na zwolnieniu lekarskim.
– Przywitała nas bardzo miło, ugościła wodą mineralną. Miała
jasne tłumaczenie. Powiedziała, że wszystkie faktury zostały
opłacone, a usługi wykonane. Podpisała nawet oświadczenie
w tej sprawie. Było sympatycznie, wyjechałam z jej domu
w poczuciu, że sprawa się wyjaśniła. Prezydentowi powiedziałam
wtedy: „Dla mnie jest ona niewinna, szefie” – relacjonuje
Stefańska, kręcąc głową. – W życiu by pan nie powiedział, że ona
kłamie!
To przekonanie wzmocniło w audytorce oświadczenie, jakie
podpisała Ch. Potwierdziła przecież pisemnie, że płaciła gotówką
firmom z kasy urzędu, a te wykonywały dla niego usługi.
I że wszystkie opisane faktury zgadzają się ze stanem faktycznym.
Ale wcale się nie zgadzały. Wyszło to na jaw nazajutrz, gdy
urzędniczki zaczęły obdzwaniać firmy, które miały wystawiać


faktury. Ich przedstawiciele zaprzeczali, by robili kiedykolwiek coś
dla ratusza. Niektórzy z przedsiębiorców, widniejący na fakturach,
mówili, że nie wiedzą nawet, gdzie leży Inowrocław.
Agnieszka Ch. proceder fakturowych oszustw rozpoczęła w 2014
roku w Kruszwicy, gdzie była dyrektorką centrum kultury. Udało
jej się nie wzbudzić niczyich podejrzeń, bo była to mała
jednostka, w której nie działały żadne mechanizmy kontrolne.
Inaczej niż w Inowrocławiu. Tu przepisy dopuszczały wypłatę
w gotówce do kwoty 10 tysięcy złotych, ale faktury musiały być
opisane przez inną niż Agnieszka Ch. osobę z tego samego
wydziału, a później zatwierdzone do wypłaty.
By nikt nie pytał o zasadność wydatków, Ch. potrzebowała
oddanych ludzi w swoim wydziale. I miała takich, bo urzędnicy
z nielicznymi wyjątkami posłusznie wykonywali jej polecenia,
nawet te, z którymi sami mieli kłopot i gryzło ich sumienie.
Naczelniczka wysoko ceniła lojalność i miała specyficzny
sposób jej postrzegania: przywiązywała wielką wagę
do wszelkich negatywnych komentarzy, które pojawiały się
w przestrzeni publicznej wobec jej szefa, prezydenta Ryszarda
Brejzy.
Kiedy Ch. mieszkała w domu swoich rodziców, wypisała
negatywne komentarze pod adresem polityków opozycji, w tym
z PiS (choć przecież sama do niedawna należała do tej partii).
Policja ustaliła, że logowała się z domu rodziców pod nickiem
„kasieńka31”.
Angażowała też podwładnych. Z pieniędzy z lewych faktur
pochodziło sto pięćdziesiąt kart doładowań i starterów, które
urzędnicy kupili na jej polecenie, by pompować wyniki lokalnych
sond internetowych na korzyść prezydenta Inowrocławia


i ze szkodą dla jego politycznych oponentów (jak się później
okazało, politycy Solidarnej Polski robili to samo).
Z gotówki wyłudzonej na podstawie pustych faktur Ch. poleciła
w urzędzie zakupić również tablety. Na urządzeniach tych
urzędnicy mieli wypisywać negatywne komentarze, rejestrując
się na numery telefonów kupione wcześniej (za wyłudzone
z urzędu pieniądze). Ile było takich komputerów, nie wiadomo.
Urzędniczki mówiły o przynajmniej jednym takim sprzęcie.
Agnieszka Ch. oczekiwała od swoich pracowników
bezwzględnej dyspozycyjności. Potrafiła do niektórych
podwładnych dzwonić późnym wieczorem. Do Anny S. (tej
od komunii córki) zadzwoniła o godzinie dwudziestej trzeciej
z żądaniem umieszczenia pozytywnego komentarza pod
artykułem w lokalnej prasie, dotyczącym inicjatywy miasta, gdy
uzbierało się pod nim wiele negatywnych głosów mieszkańców.
Część urzędników zeznała, że wykonywała posłusznie
polecenia Agnieszki Ch., bo niekiedy groziła im utratą pracy. –
Na twoje miejsce jest wielu chętnych – powtarzała jednej
z urzędniczek.
Ch. twierdziła podczas jednego z pierwszych przesłuchań,
że urząd kupił na polecenie posła Krzysztofa Brejzy drogie
macbooki, które miały służyć do wysyłania internetowego hejtu.
W 2019 roku powtarzali to lokalni politycy Solidarnej Polski oraz
TVP Info, nazywając wydział promocji i kultury „wydziałem
nienawiści”. Powtarzali zeznania Ch., która opowiedziała,
że w rzeczywistości ogromny wpływ na niego miał Krzysztof
Brejza. I to okazało się zmyłką, celowo wprowadzoną przez Ch.
Jedyny taki komputer, o jakim mówiła Ch., został kupiony
przez urząd na jej prośbę. Ch. nigdy go nie oddała. Jedna
z urzędniczek zeznała, że Agnieszka Ch. powiedziała jej, że jeśli


prezydent będzie się dalej od niej domagał zwrotu komputera,
„wtedy ją popamięta”. Ta zawoalowana groźba nie była badana
przez śledczych. Ale prezydent Ryszard Brejza nie miał zamiaru
odpuszczać. Miasto wytoczyło proces Ch. I ostatecznie musiała
oddać równowartość zakupu sprzętu, czyli około 5 tysięcy
złotych.
Co mogło się znajdować w komputerze? Niewykluczone,
że szablony do wystawiania fałszywych faktur. Wyciąganie
pieniędzy z kasy miejskiej na faktury zaprzyjaźnionych
z Ch. przedsiębiorców było bowiem tylko jednym z jej sposobów
na oszustwo. Drugi polegał na preparowaniu całkowicie
fałszywych dokumentów, najprawdopodobniej własnoręcznie
podrabianych przez Ch.
Lewe faktury były wystawiane nawet na zakup słodyczy dla
dzieci w konkursach organizowanych przez miasto. Przedstawiciel
dużej sieci handlowej, która widniała na fakturze jako
sprzedawca, zeznał w śledztwie, że dokument pozornie wyglądał
na prawdziwy. Zgadzał się numer identyfikacyjny sklepu
z inowrocławskim adresem, w którym miał zostać wystawiony,
ale reszta była zmyślona. Ch. mogła sama tworzyć lub zlecać ich
podrabianie: nie zgadzał się papier firmowy, którym sieć
handlowa się posługiwała (brakowało logotypu firmy).
Naczelniczka przynosiła jednak nie tylko podrobione faktury,
lecz i całe umowy. Widniał na nich spreparowany podpis
właściciela firmy wraz z pieczątką, którą musiała specjalnie
do tego wyrobić. Inwestycja w fałszywą pieczątkę na pewno
zwracała się z nawiązką, bo Ch. pobrała z kasy na jedną tylko
taką lewą fakturę i umowę 8 tysięcy złotych.
Agnieszka Ch. skłamała już na początku pierwszego
przesłuchania w listopadzie 2018 roku: – Przede wszystkim


chciałam powiedzieć, że to nie ja osiągałam korzyści majątkowe,
pracując jako naczelnik. Ja tylko zatwierdzałam dokumenty.
Prokuratura postawiła jej łącznie osiemdziesiąt dziewięć
zarzutów. Pierwsze udokumentowane oszustwa rozpoczęła
w centrum kultury Ziemowit w Kruszwicy w 2014 roku. Śledczy
zarzucili jej wystawienie tam kilkunastu lewych faktur.
Prawdziwe żniwa przyszły dopiero w Inowrocławiu, gdzie
pierwsze pieniądze wyłudziła w kwietniu 2015 roku, już dwa
miesiące po zatrudnieniu. Przez kolejne cztery podrzucała lewe
faktury powściągliwie – mniej więcej co dwa tygodnie. Latem
2015 roku robiła to już w odstępie tygodnia, a zimą znowu
zwolniła tempo i wróciła do podrzucania faktur co dwa, a nawet
trzy tygodnie przez cały kolejny rok.
Hamulce puściły Ch. dopiero w 2017 roku – w tym samym
roku, w którym sprawa się wydała. Na kilka miesięcy przed
wejściem CBA do urzędu potrafiła podrzucać lewe faktury
w odstępie kilku dni. Czasami robiła to niemal codziennie. Na tej
podstawie można było się zorientować, kiedy jest na urlopie,
bo tylko wtedy nie podrzucała podrobionych dokumentów. Tak
było w styczniu 2016 roku, gdy przed pójściem na wypoczynek
podrzuciła dwie lewe faktury i zaraz po powrocie kolejne dwie.
Jednak i to nie zawsze było regułą. Urzędniczki zeznały, że ich
szefowa pewnego dnia przyniosła do pracy trzy lub cztery
faktury, choć w tym dniu przebywała na zwolnieniu
chorobowym. Wszystkie były lewe.
Ch. nie wyciągała jednorazowo wielkich sum z urzędu.
W Kruszwicy w 2014 roku zaczęła od 1456 złotych.
W Inowrocławiu ostatni raz ukradła pieniądze 18 września 2017
roku – na trzy tygodnie przed oficjalną kontrolą CBA. Przyniosła
wtedy fałszywą fakturę na 3 tysiące złotych wystawioną przez


koleżankę Małgorzatę S., z którą znały się ze wspólnej
działalności w PiS.
Gdy pracownicy wydziału dostawali od Ch. vouchery do SPA
lub ewentualnie kilkaset złotych gotówki, naczelniczka zabierała
resztę. Śledczy ustalili, że w trakcie trzech lat „działalności”
ukradła z obydwu urzędów 283 268 złotych, przy czym
zdecydowana część tej kwoty przypada na Inowrocław. Za te
pieniądze naczelniczka wydziału promocji i kultury...
wybudowała sobie dom.
Agenci CBA ustalili to na podstawie analizy przepływów
finansowych pomiędzy Agnieszką Ch., jej mężem oraz
budowniczymi jej domu, który – formalnie – należał do jej ojca. –
Wszyscy wiedzieli, że to dla Agnieszki – zeznał w śledztwie jeden
z tych przedsiębiorców, który budował dla niej dom.
Również on dostał zarzuty wystawiania lewych faktur,
przyznał się do nich i wnioskował o dobrowolne poddanie się
karze. Jego syn (również z zarzutami), który przejął po nim firmę
budowlaną, a w przeszłości wraz z żoną prowadził pizzerię i sklep
odzieżowy, zeznał, że Ch. stołowała się u niego na tak zwany
zeszyt, a faktury kazała wystawiać na inowrocławski urząd.
Z reguły zamawiała pizzę do domu, rzadziej jadła na miejscu. Pod
koniec miesiąca pizzeria przygotowywała zbiorczą fakturę
na urząd na pizzę, którą prywatnie zamówiła Ch. Mężczyzna
zeznał, że restauracja nigdy nie dostarczała jedzenia
do inowrocławskiego magistratu.
Podobnie było z ubraniami, które naczelniczka kupowała
w sklepie odzieżowym prowadzonym przez żonę przedsiębiorcy.
W śledztwie okazało się, że Ch. kupowała dla siebie ubrania,
a wystawione przez sklep faktury opisywała na przykład jako


„ubrania dla dzieci”, które miały zostać przeznaczone na jeden
z konkursów organizowanych przez miasto.
CBA dopytywało nawet urząd w Inowrocławiu, czy to
możliwe, że zamawiano smoking, który prawdopodobnie
Ch. przygotowała dla jednego ze swoich bliskich, a fakturę kazała
wypisać na miasto.
To, że dla agentów CBA priorytetem nie był motyw
kryminalny, lecz polityczny wątek całej historii, było jasne dla
innych osób zamieszanych w oszustwo.
W aktach sprawy zachowała się rozmowa między Małgorzatą
W. (prawą ręką Ch.) a Kamilem W. (tym od koszenia trawników),
który ją nagrał i przekazał CBA. Mocno podenerwowana sytuacją
opowiedziała, że gdy przyszli do niej agenci CBA, część faktur,
jakie miała w domu, schowała do skarpety tuż przed wejściem
agentów. I że obawiała się, iż naczelnik będzie chciała całą winę
przerzucić na nią. Kamil W. próbował ją uspokajać.
Kamil W.: – Nie no, myślę że do pierdla nie pójdziesz, bez
przesady, hehe wydaje mi się
Małgorzata W.: – Nieee.
Kamil W.: – Że wiesz oni nie polują na takich pracowników jak ty,
nie? W sensie wiesz, o co chodzi, oni polują na prezydenta.
Małgorzata W.: – Na pewno.
Agnieszka Ch. dopiero w czerwcu 2022 roku, po pięciu latach
od wszczęcia śledztwa, wycofała się z głównych pomówień.
Przyznała, że żaden z Brejzów nie rekomendował firm
do wystawiania fałszywych faktur i że pieniądze te nie mogły
pójść na kampanię Platformy Obywatelskiej.
Dom Agnieszki Ch. za pieniądze z lewych faktur stanął w rok.
Gdy był gotowy w stanie surowym, naczelniczka zorganizowała


dla ekipy budowlanej tak zwane wieńcowe. Catering na imprezę
przywiozła hotelarka Małgorzata S. – ta sama, która ma zarzuty
za wystawianie faktur bez pokrycia.
W maju 2023 roku pojechałem odwiedzić Małgorzatę S. Jej
pensjonat i dom stoją nad jeziorem. Budynek był zamknięty
na głucho, przez szybę meble przystrojone w dekorację weselną.
Nad wejściem do pensjonatu napis: „Sursum corda” („W górę
serca”).
Obok dom, przy którym powiewa flaga Polski. Po kilku
minutach wyszła z niego do mnie Małgorzata S. Zapytałem ją
o fałszywe faktury, Pegasusa i Brejzów.
– Pan senator i jego ojciec mają tutaj duże wpływy... – zaczęła
S.
Stwierdziła, że w całą sprawę została „wmanewrowana”.
– Przez kogo? – pytam.
– Nie wiem.
– Przez Agnieszkę Ch.?
– Nie, dlaczego pan tak sądzi? Ja wiem, jakie faktury
i za co wystawiłam. Wszystko było w porządku – ucina rozmowę,
dziękując, że „aż tyle się pan tutaj do mnie fatygował”.
Oświadczyła, że „nie będzie dalej rozmawiać”.
Agnieszka Ch. mieszka sześć minut jazdy autem od S. Chciałem
ją zapytać, czy sama wymyślała oskarżenia pod adresem Brejzów,
które doprowadziły do tego, że byli inwigilowani przez CBA
Pegasusem.
Jej dom wciąż wygląda na dopiero co wybudowany. Wokół
ścięta równo trawa. Przed dwoma garażami rysunki dziecięce
zrobione kredą, częściowo zmyte przez deszcz.
Gdy zadzwoniłem do drzwi, była naczelniczka wyszła,
trzymając słuchawkę telefonu przy uchu:


– Nie będę się wypowiadać, dziękuję – powiedziała
z uśmiechem i zamknęła drzwi.
Drugi raz już do mnie nie wyszła.
W śledztwie prokurator nie próbował nawet ustalić, czy
Agnieszka Ch. wymyśliła wersję o zaangażowaniu Brejzów
w wyłudzanie pieniędzy na kampanię PO, czy też ktoś jej taką
wersję podrzucił.


ROZDZIAŁ 7
TAJEMNICZY SAMOCHÓD POD
DOMEM BREJZÓW I FAŁSZYWE
ESEMESY AGENTÓW
Jarosław Sz. wpatrywał się w ekran telewizora, a jego twarz
nabierała purpurowego koloru. W gabinecie dyrektora bydgoskiej
delegatury CBA jak zwykle w telewizorze leciał kanał TVP Info.
Na ekranie poseł PO Krzysztof Brejza z komisji śledczej do spraw
Amber Gold mówił o zaniedbaniach prokuratorów, którzy
awansowali za rządów PiS.
Sz. nie wytrzymał. – Niech on już wreszcie zamknie mordę! –
wrzasnął tak, że było słychać go w sali obok.
Siedzący w sąsiedniej sali agenci traktowali takie wybuchy
złości wzruszeniem ramion. Przyzwyczajeni byli do charakteru
Sz. i wiedzieli, że do furii doprowadzają go politycy opozycji.
W bydgoskiej siedzibie CBA na Siedleckiej krążyło powiedzenie,
że „szef ma po prostu inne poglądy”.
Krzysztof Brejza był w 2019 roku częstym bohaterem relacji
TVP Info. W lutym stacja w wieczornym paśmie programu Nie
da się ukryć wyemitowała materiał poświęcony Inowrocławiowi.
Jego autorzy odpowiedzialnością za wybuch afery obciążali
rządzącego miastem Ryszarda Brejzę, a Krzysztofa, posła PO,
przedstawili jako tego, który „ma duży wpływ na sprawy


w mieście”. W programie wypowiadał się również Maciej Szota,
wówczas radny Solidarnej Polski w Inowrocławiu.
– Wydział promocji w mieście był przez nas nazywany
wydziałem propagandy – mówił radny i stwierdził, że urzędnicy
szkalowali polityczną opozycję Brejzy. Dodał, że i on padł tego
ofiarą. – Przyznała mi to sama naczelnik i powiedziała, że robiła
to na zlecenie posła Brejzy – powiedział Szota.
W materiale nie pojawiła się jednak informacja, że „naczelnik”
to główna oskarżona Agnieszka Ch. (z którą Szota się znał).
Nie powiedział też, że dziewięć miesięcy wcześniej on sam
na WhatsAppie rozkręcał grupę hejterską do szkalowania
Ryszarda oraz Krzysztofa Brejzów.
W lutym i marcu 2019 roku młody Brejza składał w Sejmie
interpelację za interpelacją, a także nagłaśniał kolejne skandale.
CBA opublikowało nawet oświadczenie w jego sprawie z tego
powodu. Biuro zagroziło procesem, jeśli Brejza będzie się wciąż
upierał przy tym, że CBA działa na polityczne zamówienie
rządzących.
Poszło wówczas o kontrolę oświadczenia majątkowego
Jarosława Kaczyńskiego, czego domagał się Brejza. Według niego
prezes PiS prowadził działalność gospodarczą, a nie zgłosił tego.
Chodziło o ujawnione przez „Wyborczą” nagranie rozmów
między Kaczyńskim a austriackim biznesmenem Geraldem
Birgfellnerem, który przygotował dla pisowskiej spółki Srebrna
projekt biurowca z dwiema wieżami i nie dostał za niego zapłaty.
Kaczyński tłumaczył na nagraniu, że nie może mu zapłacić,
bo wówczas mogłoby powstać podejrzenie, że to on buduje
wieżowiec. – I że w związku z tym jestem niezwykle zamożnym
człowiekiem. Nie możemy sobie na to pozwolić – stwierdza
Kaczyński, który według Birgfellnera zlecił projekt budowy wież.


CBA nie wszczęło ostatecznie dochodzenia w sprawie
prawdziwości oświadczenia majątkowego prezesa PiS,
stwierdzając, że nie ma ku temu podstaw. Ale Brejza drążył dalej.
W jednej z interpelacji dopytywał o spotkanie prezesa Banku
Pekao Michała Krupińskiego z Jarosławem Kaczyńskim
w siedzibie partii przy ulicy Nowogrodzkiej. Prezes państwowego
banku jeździł tam i był osobiście zaangażowany w udzielenie
Srebrnej kredytu na budowę wieżowca.
Brejza w interpelacji pyta również o awans prokurator Renaty
Śpiewak, która dostała do poprowadzenia sprawę „dwóch wież”.
I według Birgfellnera to ona bardzo nalegała podczas
przesłuchania, by wycofał się z zeznania, że na polecenie
Kaczyńskiego wręczył pewnemu księdzu 50 tysięcy złotych
na budowę wieżowca. Pieniądze pochodziły z rady fundacji im.
Lecha Kaczyńskiego, którą kontroluje spółka Srebrna.
W kolejnych tygodniach Brejza ujawnił też, że Barbara
Skrzypek, „pani Basia” z sekretariatu Jarosława Kaczyńskiego,
pracowała w gabinecie PRL-owskich premierów, a także
w kancelarii tajnej, gdzie miała wtedy dostęp do największych
tajemnic państwowych.
Brejza składa interpelacje z pytaniami o wydatki i ustalenia
podkomisji smoleńskiej, limuzyny Beaty Szydło i Antoniego
Macierewicza. A także o wydatki ministerstw i spółek skarbu
państwa na rzecz spółki Forum, prowadzonej przez kuzyna
Kaczyńskiego. O dotacje dla uczelni Rydzyka, spadającą pozycję
Polski w rankingu wolności mediów. A także okoliczności śmierci
Igora Stachowiaka na wrocławskim komisariacie i wiele innych.
Brejza składał niekiedy po kilka interpelacji i zapytań dziennie.
W kwietniu bydgoscy agenci CBA, rozpoczynając inwigilację
polityka Pegasusem, nadali mu kryptonim „Grzechotnik”.


– Bo robił dużo hałasu – tłumaczy osoba z kręgu służb.
W maju agenci zaczęli się przyglądać wydatkom Brejzy
na kampanię do Parlamentu Europejskiego. Sprawdzali, czy nie
ukrywał wydatków i czy nie finansował kampanii, zanim ta
oficjalnie się zaczęła. Prześwietlili nie tylko jego przelewy
finansowe, lecz także jeździli po Inowrocławiu i liczyli banery,
które jego ludzie wieszali na posesjach. Dopytywali wspólnoty
mieszkaniowe, czy na pewno jego sztab miał zgodę na ich
wywieszenie, a jeśli tak, to czy opłacił wiszące na ich budynkach
ogłoszenia.
Analizowali nawet prywatne wiadomości, jakie sobie wysyłali
na szyfrowanych komunikatorach, do których miał dostęp
Pegasus. Pod lupę wzięli między innymi rozmowę Krzysztofa
Brejzy z jego żoną:
Krzysztof Brejza (K.B.): – Przelej pilnie 20 tys !!!
K.B.: – Brakuje mi wpłat
Dorota Brejza (D.B.): – Ok
D.B.: – Poczekaj
D.B.: – Podaj mi numer konta i tytuł wpłat
D.B.: – Przelałam 20 tys. Nie mamy żadnych pieniędzy już... nic
Zdanie podkreślił tłustym drukiem agent CBA, autor analizy
kryminalnej, mającej wykazać, czy Brejza nielegalnie finansuje
kampanię. W podsumowaniu napisał: „Powyższe informacje,
dotyczące zbierania i wykorzystania funduszy w kampanii
politycznej Krzysztofa Brejzy w wyborach do Parlamentu
Europejskiego w 2019 r. są niewystarczające do stwierdzenia
zajścia nieprawidłowości. Kampania prowadzona jest
w odpowiednim czasie (okres kampanii trwał od 25 lutego 2019 r.
do 24 maja 2019 r.), a dane dotyczące wpłat i ich


rozdysponowania nie pozwalają na potwierdzenie przypuszczeń
nieprawidłowości”.
– To była kilkunasta kampania, którą prowadziłem. Zawsze
robiłem to w pełni legalnie. Jedna zła wpłata, jedna źle opisana
i już jest katastrofa. A co dopiero mówić o jakiejś lewiźnie... –
opowiada mi Brejza.
Ale CBA nie odpuszczało.
Gdy Jarosław Sz. wrzeszczał w swoim gabinecie, widząc Brejzę
w TVP Info, tuż za ścianą pracowało czterech młodych agentów.
Siedzieli przy złączonych stolikach i przeglądali sterty wydruków.
Pracowali tak od tygodni. Budzili nawet lekką irytację starszych
stażem agentów, którzy niekiedy chętnie wynajęliby ich
do pomocy do własnych zadań. Jednak szef delegatury wydał
kategoryczny zakaz przeszkadzania im w pracy.
Co tak pilnie studiowali? Tysiące komentarzy na portalach
informacyjnych. Wyszukiwali takich, które szkalowały lokalnych
polityków opozycji z Inowrocławia. W sprawę wtajemniczył ich
agent prowadzący sprawę afery fakturowej Maciej
W. Rozrysował im tabelkę pomocniczą z nazwiskami osób, które
mogły być obiektami hejtu, oraz przykładowymi obelgami.
Znajdowała się tam rubryka: „Przykładowe określenia, którymi
zastępowano nazwiska, aby przeprowadzić atak”.
Przy nazwisku Macieja Szoty, radnego Inowrocławia
i właściciela baru z kebabem, który za czasów „dobrej zmiany”
został dyrektorem w PGNiG, pojawiły się przykłady obelg, jakie
mogły paść w internetowych komentarzach: „kebap, kebab,
kebabiarz”. Obok adnotacja: „mogą być nawiązania do pracy
w PGNiG lub dla Patryka Jakiego”.
Przy nazwisku Marcina Wrońskiego, radnego opozycji
i dawnego kontrkandydata Ryszarda Brejzy w wyborach


prezydenckich: „Wrona, bufon, nieuk, Mentalny Dresiarz Rodem
z PiS”. Obok adnotacja: „Jest wojewódzkim Inspektorem Ochrony
Roślin i Nasiennictwa (WIORiN). Mogą być wpisy dot. nasienia,
itp.”.
Agenci na podstawie wskazówek podsuniętych przez
prowadzącego sprawę Macieja W. szukali hejtu w internecie
wymierzonego w polityków opozycyjnych wobec Ryszarda
Brejzy. Weryfikowali w ten sposób wyjaśnienia, które złożyła
główna podejrzana Agnieszka Ch. podczas pierwszego
przesłuchania w listopadzie 2018 roku. Ch. wyznała wtedy,
że wydział promocji, którym kierowała, zajmował się pisaniem
komentarzy ośmieszających przeciwników politycznych Brejzów,
właśnie na polecenie posła PO. Opowiedziała, że ze sprzętu
zakupionego z lewych faktur „wystawiano negatywne
komentarze, grafiki, filmiki szkalujące opozycję”.
– Nie mam tylko na myśli opozycji lokalnej, ale też tą
ogólnokrajową – powiedziała Ch.
Agenci mieli więc sprawdzić, czy Brejzowie stworzyli
w urzędzie „wydział nienawiści” szkalujący opozycję. Bydgoskie
CBA pieczołowicie weryfikowało te rewelacje, choć jeszcze
we wrześniu 2019 roku rzecznik Biura Temistokles Brodowski
zaprzeczał, jakoby hejt w urzędzie był jednym z wątków
śledztwa.
Młodzi agenci nie bardzo byli zadowoleni z zadania, które im
zostało przydzielone.
– W pewnym momencie dotarło do nich, że CBA nie powinno
się zajmować szukaniem hejtu, bo nie jest od tego. Ale co mieli
zrobić? To byli młodzi procesowcy. Mieli po dwadzieścia pięć lat,
byli absolutnie posłuszni i wykonywali każde polecenie – mówi
mi jedno ze źródeł. I dodaje: – Nigdy nie spotkałem się,


by do takiej sprawy zaangażowanych zostało tyle osób. Tym
powinien się zajmować najwyżej jeden człowiek, a tak naprawdę
robiła to cała delegatura.
„Procesowcy” to w skrócie agenci, którzy zajmują się
opracowaniem dowodów wykorzystywanych później w procesie.
Pracują między innymi na podstawie materiałów niejawnych,
które dostaną z podsłuchów i obserwacji od agentów
operacyjnych. Ale wiele dowodów zbierają sami.
W połowie 2019 roku operacyjni równie mocno pracowali nad
sprawą Brejzów, jak procesowcy z tej samej delegatury CBA
w Bydgoszczy.
Był czerwcowy wieczór 2019 roku, gdy Aleksandra Brejza, żona
prezydenta Inowrocławia, wracała do domu. Brejzowie mieszkają
w Inowrocławiu na osiedlu Solnym, gdzie kończą się blokowiska
i wyrastają wybudowane jeszcze w latach pięćdziesiątych domki
jednorodzinne. Ruch tu niewielki, sąsiad zna sąsiada i każdy obcy
od razu rzuca się w oczy.
Tego wieczoru Aleksandra Brejza zauważyła na ulicy, nieopodal
domu, zaparkowane ciemne auto. A w nim dwóch mężczyzn
z telefonami.
– Myślałam, że może szukają pomocy, zwykle o tej porze nikt
obcy nie parkuje w okolicy. Ale gdy podeszłam, na ekranie
jednego z nich zauważyłam jakieś wzorki, coś w kształcie
poruszających się robaków. Zapytałam wtedy: „O, panowie to
chyba z CBA?”. Oni się jakoś tak nerwowo zaśmiali i zamknęli
szybę – opowiada Brejza.
Tę historię po raz pierwszy usłyszałem na początku 2022 roku
od Ryszarda Brejzy. Wówczas przygotowywałem pierwszy
materiał dla „Wyborczej” o inwigilacji Pegasusem prezydenta
Inowrocławia. Wtedy opowieść wydała mi się


nieprawdopodobna. Ale podczas pracy nad tą książką udało mi
się potwierdzić, że agenci rzeczywiście nie tylko obserwowali
Ryszarda Brejzę, lecz także używali tak zwanego IMSI catchera,
w Polsce znanego pod nazwą „Jaskółka”.
System ten pojawił się na wyposażeniu polskich służb
za czasów pierwszego rządu PiS, gdy szefem ABW został Bogdan
Święczkowski, znany z zamiłowania do wszelkich sprzętów
podsłuchujących.
Jaskółka przejmuje w pewien sposób kontrolę nad telefonem,
choć nie do takiego stopnia, jak robi to Pegasus. Imituje sygnał
wysyłany przez stację bazową telefonii komórkowej, przez
co operator ma wgląd do esemesów, a także może podsłuchać
rozmowy wychodzące i przychodzące. Ma jedną wadę: musi się
znaleźć blisko szukanego telefonu, najlepiej w odległości 300–400
metrów, by ten złapał sygnał z Jaskółki.
Bydgoscy agenci CBA sprzęt ten wykorzystywali
do podstawowych celów, jakie daje urządzenie. Nazywali go
„testerem”, który wysyła sygnał i w promieniu kilkuset metrów
lokalizuje wszelkie telefony podpięte pod sieć komórkową.
Chodzi o to, by znaleźć dodatkowy ukryty telefon lub telefony
osoby śledzonej (figuranta) i poznać ich numery.
Mężczyźni, których w czerwcu spotkała Aleksandra Brejza
nieopodal domu, byli agentami CBA na rekonesansie przed
rozpoczęciem inwigilacji Pegasusem. Niecały miesiąc później,
w lipcu, prezydent Ryszard Brejza zaczął otrzymywać esemesy,
do których początkowo nie przykładał większej wagi. „Już 12–13
lipca spotkajmy się na Forum Programowym Koalicji
Obywatelskiej, by porozmawiać o Polsce!” – głosił jeden z nich,
wysłany z internetowej bramki esemes i podpisany
„PlatformaKO”.


Inny zachęcał do przejrzenia ofert domków nad morzem.
Jeszcze inny miał prowadzić do artykułu w internecie o lokalnych
wydarzeniach. Wszyscy rzekomi nadawcy tych wiadomości,
którzy mieli wysłać te esemesy, zaprzeczyli, by kiedykolwiek
korzystali z domen internetowych, jakie pojawiały się w linkach
do wiadomości.
Amnesty Tech ustaliło zaś, że Ryszard Brejza dostał łącznie
dziesięć wiadomości z linkami, które prowadziły do Pegasusa.
Gdyby prezydent kliknął w którykolwiek z nich, program
w sposób niezauważalny zainstalowałby się na jego telefonie
i przejął nad nim kontrolę. Dysponując obecnymi narzędziami,
nie sposób jednak stwierdzić na telefonach z systemem Android,
czy ktoś włamał się do niego Pegasusem. Inaczej niż system iOS
na urządzeniach firmy Apple, Android nie tworzy raportów
dokumentujących ingerencję w system, jego zawieszenie czy
przerwę w działaniu. A takie są skutki działania Pegasusa, choć
dzieje się to na krótki czas, niemożliwy do zauważenia przez
właściciela telefonu.
Według jednego z moich źródeł Ryszard Brejza był dodatkowo
poddany obserwacji przez CBA w tym samym czasie, gdy
inwigilowano go Pegasusem. Podobnie Magdalena Łośko,
ówczesna dyrektor biura poselskiego Krzysztofa Brejzy.
To samo źródło mówi, że wiedząc, gdzie znajduje się figurant,
czym się interesuje, dokąd zmierza, agenci operacyjni tworzyli
wiadomości z mogącymi go zainteresować treściami i fałszywymi
linkami prowadzącymi do Pegasusa. Nie używali przy tym
wyrafinowanej techniki, lecz starych, sprawdzonych metod
operacyjnych. Zarówno prezydent Brejza, jak i Magdalena Łośko
byli na tak zwanych drutach, czyli podsłuchu telefonicznym.
Po drugiej stronie słuchawki agent słuchał i czytał wysyłane


przez nich esemesy. Na tej podstawie typował, gdzie robią
zakupy i dokąd udają się na urlop. A później pisał treść
wiadomości z ofertą domków do wynajęcia nad morzem lub
promocją w sklepie z zabawkami.
– Te esemesy rzeczywiście oddawały wtedy to, czym się
zajmowałem. W sierpniu, jak co roku, udałem się z żoną nad
Bałtyk. Ale w CBA chyba nie wiedzieli, że wysyłanie mi ofert nie
ma sensu, bo my co roku spędzamy urlop u tych samych
gospodarzy – mówi Ryszard Brejza.
Błędów było więcej. W wysyłanych wiadomościach agenci
mylili Ryszarda Brejzę z jego synem. Ujawniliśmy to jeszcze
w 2022 roku w pierwszym artykule dla „Wyborczej”, dotyczącym
inwigilacji prezydenta Inowrocławia. Okazało się wówczas,
że prezydent dostał wiadomości związane z aktywnością i życiem
posła PO.
Przykładowo: w połowie lipca Ryszard Brejza odebrał esemesa
z reklamą nowej aplikacji do płatności na autostradzie A1. Ale to
nie on, lecz jego syn Krzysztof Brejza podróżował często tą trasą.
W czerwcu był w Gliwicach, a 11 lipca znowu płacił za przejazd
autostradą. Pięć dni później jego ojciec dostał esemesa z reklamą
nowej, automatycznej formy płatności za przejazd A1.
29 lipca 2019 roku Ryszard Brejza czyta kolejną dziwną
wiadomość. Tym razem spółka energetyczna Energa zachęcała go,
by złożył oświadczenie w sprawie zamrożenia cen prądu.
I znowu: traf chciał, że akurat Krzysztof Brejza wraz ze sztabem
Koalicji Obywatelskiej w tym czasie prowadził w tej sprawie
kampanię w Polsce. Wraz z lokalnymi działaczami odwiedzali
latem lokalnych przedsiębiorców, tłumacząc im, jak składać
wnioski do spółek energetycznych o czasowe zamrożenie dla nich


podwyżek cen prądu. Kampanię w internecie nagłaśniali pod
hasłem „Rabunek za prąd”.
Trzeci z dziesięciu podejrzanych esemesów, który dostał
Ryszard Brejza, dotyczył odbioru przesyłki w salonie Bytom
w warszawskim centrum handlowym Złote Tarasy. Prezydent
Inowrocławia zapewnia jednak, że w tamtym czasie – ani przed
otrzymaniem esemesa, ani po nim – nie robił tam zakupów.
Wiadomość została do niego wysłana 14 sierpnia 2019 roku.
Tymczasem cztery dni wcześniej na zakupach dokładnie w tym
sklepie był jego syn Krzysztof Brejza.
Spółka VRG, do której należy marka Bytom, zaprzeczyła też,
by w sierpniu 2019 roku rozsyłała za pośrednictwem esemesów
wiadomość o odebraniu przesyłek (robiła to wtedy wyłącznie
przez maila). Barbara Janasz z biura prasowego VRG
poinformowała, że VRG „nie korzysta i nie korzystała z domeny
Awizo.info”, która była w esemesie do Ryszarda Brejzy. Według
Amnesty Tech najprawdopodobniej za tym linkiem krył się
program Pegasus, którego celem było zainfekowanie telefonu.
Podobną informację dostałem od firmy Gdańsk Transport
Company, operatora autostrady A1. „Żadna z naszych kampanii
promocyjnych nie była i nie jest oparta o rozsyłanie wiadomości
SMS. Nigdy także nie korzystaliśmy z domeny loginverify.net” –
poinformowała Anna Kordecka, PR & marketing manager
w spółce.
Jak mogło dojść do pomylenia ojca z synem? Moje źródło
twierdzi, że błąd musiał popełnić lokalny agent konstruujący
wiadomość albo – co bardziej prawdopodobne – agent z Biura
Techniki Operacyjnej CBA, które rozsyłało esemesy z fałszywymi
linkami.


Nie byłoby w tym nic dziwnego. Mylenie obydwu polityków
zdarzało się nawet warszawskim dziennikarzom. Przed wybuchem
afery fakturowej Ryszard Brejza był szerzej nieznanym politykiem
w Polsce, w przeciwieństwie do jego syna, nagłaśniającego
skandale związane z ludźmi PiS. Pewnie dlatego już po wybuchu
afery fakturowej na telefon posła PO pewna dziennikarka
telewizyjna przysłała prośbę o wywiad, sądząc, że ma
do czynienia z prezydentem Inowrocławia.
Jednak nawet gdyby Ryszard Brejza lub Magdalena Łośko
chcieli się dowiedzieć, czy CBA ich śledziło, to nie dostaną takiej
informacji. Dowody na ich inwigilację są utajnione. Zgodnie
z ustawą o CBA materiały operacyjne, które nie mają żadnej
wartości dowodowej, powinny zostać zniszczone. A podsłuch
i inwigilacja Pegasusem tych osób – jak mówi moje źródło – nie
wykazały niczego istotnego dla sprawy.
Istnieją protokoły z komisyjnego zniszczenia tych materiałów.
Mają się znajdować w archiwum jednej z delegatur w kraju. Ale
do czasu, aż odtajni je szef CBA, pozostają niejawne.
Żona prezydenta Ryszarda Brejzy mówi, że już w 2019 roku
wraz z mężem odczuwali, jak atmosfera wokół nich się zagęszcza.
Wieczorne spotkanie panów w samochodzie nieopodal domu
tylko wzmocniło jej podejrzenia. W inowrocławskim urzędzie
od dłuższego czasu trwały kontrole, nie tylko CBA, lecz i innych
instytucji państwowych – Najwyższej Izby Kontroli, Regionalnej
Izby Obrachunkowej czy Państwowej Inspekcji Pracy.
– Budziłam się o piątej rano, chcąc uprzedzić ewentualne
wejście CBA do naszego domu. Stałam wówczas przy parapecie
i długo patrzyłam przez okno. Zamknęliśmy się w domu jak
w skorupie. Mąż ten cały okres nagonki bardzo przeżył. Nawet
pies się skołtunił od tego Pegasusa, bo przestaliśmy go


wyczesywać i tak często wychodzić na dwór – mówi Aleksandra
Brejza, próbując się uśmiechnąć.
– A przecież nigdy nie wzięlibyśmy żadnych pieniędzy z urzędu.
Ja jako artystka mam wszystkie ścieżki zablokowane w urzędzie,
by starać się o dotacje na cokolwiek. I pewnie słusznie – mówi
żona prezydenta, która jest kompozytorką.
W tym samym czasie trwała już intensywna inwigilacja
Krzysztofa Brejzy. Daty, gdy Pegasus łączył się z jego telefonem,
pokrywają się z trwającymi w 2019 roku kampaniami
wyborczymi: najpierw do Parlamentu Europejskiego, a później
do Sejmu i Senatu. Z analizy jego telefonu przez Amnesty Tech
wynika, że w maju 2019 roku CBA łączyło się z jego telefonem
dziewięć razy. Ostatni raz w tym miesiącu 27 maja, czyli dzień
po wyborach.
Następnie Pegasus CBA zainstalowało na jego telefonie 13
czerwca 2019 roku w godzinach porannych, czyli ponad dwa
tygodnie od poprzedniego wejścia. Data była nieprzypadkowa.
Według nieoficjalnych informacji tego dnia zmienił się również
agent operacyjny w bydgoskim CBA, prowadzący tę sprawę.
Agentkę, która nie chciała podpisać protokołu udostępnienia
stwierdzającego, że podczas kontroli zebrano dowody na możliwe
przestępstwa, zastąpił kto inny. Później nastąpiła trzytygodniowa
przerwa aż do kolejnego użycia Pegasusa.
Sprawa miała polityczny priorytet. Szef bydgoskiej delegatury
Jarosław Sz. jeździł na narady do Warszawy. Według naszych
źródeł spotykał się z Ernestem Bejdą, szefem CBA, a także
Bogdanem Święczkowskim, prokuratorem krajowym i pierwszym
zastępcą Zbigniewa Ziobry. W bydgoskim CBA mówiło się,
że wracał z nich bardzo zmotywowany. I próbował entuzjazmem
zarazić również agentów.


– Mówił wtedy: „Wy sobie sprawy nie zdajecie, że to może być
najważniejsza sprawa, jaką ma ta firma!”. Był bardzo nakręcony
na tę sprawę – relacjonuje mi jedno ze źródeł.
Sz. pokładał duże nadzieje zwłaszcza w urobku zebranym
za pomocą Pegasusa.
– Jak z warszawskiego Biura Techniki Operacyjnej wracała
płyta ze zgranym materiałem, Sz. przybiegał do agentów
przeglądających ją i pytał: „I co? Jest tam coś?” – mówi mi dalej
informator.
W czerwcu 2019 roku kierownictwo PO zdecydowało,
by szefem kampanii został Krzysztof Brejza. – Był dobrze
rozpoznawalny w kraju ze względu na afery, jakie nagłaśniał. Był
młody, a wszyscy czuli potrzebę zmiany pokoleniowej –
wspomina jeden z członków ówczesnej koalicji.
– Stanowisko zaproponował mi Grzegorz Schetyna [ówczesny
szef PO]. Rozmawialiśmy chwilę w biegu. Miałem konkretne
pomysły na to, jak poprowadzić kampanię, więc zgodziłem się
od razu – wspomina Krzysztof Brejza.
Opozycja potrzebowała wiatru w żagle po przegranej kampanii
do Parlamentu Europejskiego, gdy Koalicja Europejska
(PO+PSL+Nowoczesna+SLD+Zieloni) dostała tylko 38 procent
głosów, a PiS – 45 procent. Ten wynik nie rokował dobrze
na nadchodzące jesienią wybory parlamentarne. Tymczasem
Brejza cieszył się sporą popularnością. Bydgoska „Wyborcza”
pisała wcześniej o dyskusji na Twitterze, jaka rozgorzała, gdy
zapowiedział on swój start w wyborach do Parlamentu
Europejskiego. „Na Twitterze od razu rozpoczęła się dyskusja
o sensowności startu Brejzy w wyborach europejskich. Wiele
osób nie chce tego, bo woli, żeby inowrocławski poseł został


w polskim parlamencie i startował w jesiennych wyborach
do Sejmu” – pisała gazeta.
Ostatecznie Brejza wystartował do eurowyborów z ostatniego
miejsca w swoim okręgu i wykręcił aż osiemdziesiąt tysięcy
głosów. Nigdy w historii żaden kandydat z ostatniego miejsca nie
osiągnął takiego wyniku.
Oficjalnie jego nazwisko jako szefa sztabu zostało ogłoszone
na radzie krajowej połączonych klubów Platformy Obywatelskiej,
Nowoczesnej i Inicjatywy Polskiej – małej centrolewicowej partii
z Barbarą Nowacką na czele. Wspólnie poszły wtedy
do wyborów pod szyldem Koalicji Obywatelskiej. Do sztabu
weszli jeszcze między innymi Bartosz Arłukowicz, Małgorzata
Kidawa-Błońska, Hanna Zdanowska oraz Jacek Karnowski.
Później się okaże, że CBA wchodziło na telefon Brejzy, gdy
wspólnie podróżowali po kraju w czasie kampanii i spotykali się
z wyborcami. I gdy w busie naradzali się w sprawie taktyki,
układali plan kolejnych spotkań. A także podczas rozmów
na naradach sztabu na czwartym i piątym piętrze biura krajowego
PO w kamienicy przy Wiejskiej.
– Poza Barbarą Nowacką czy Bartoszem Arłukowiczem siedział
z nami jeszcze w rzeczywistości Jarosław Kaczyński, bo to jego
służby podsłuchiwały nasze rozmowy – powie po latach Brejza.
Na początku lipca 2019 roku CBA wchodziło przez Pegasusa
na telefon polityka niemal codziennie. Pierwszy raz 3 lipca,
później 4 i 5 lipca. Po trzech dniach – kolejny raz. I 11 lipca –
następny. Tego samego dnia esemesy z fałszywymi linkami
prowadzącymi do Pegasusa dostał ojciec posła PO – Ryszard
Brejza.
– Wiedza płynąca z takiej inwigilacji w trakcie kampanii jest
bezcenna. Pozwala przeciwnikowi w porę zareagować


na pomysły konkurencji. A przecież podczas posiedzeń sztabu
omawialiśmy też listy kandydatów do Senatu – zauważa Jacek
Karnowski, prezydent Sopotu. Również on był inwigilowany
Pegasusem.
CBA wchodziło na jego telefon między listopadem 2018 roku
a marcem 2019 roku co najmniej kilkanaście razy. Karnowski
zakładał wówczas tak zwany pakt senacki.
– Prowadziliśmy negocjacje z PO, Lewicą i PSL w sprawie
wspólnych nazwisk. Jeździłem po całej Polsce, promując
kandydatów, razem z Hanną Zdanowską, Zygmuntem
Frankiewiczem [prezydenci Łodzi i Gliwic] i innymi
samorządowcami – wspomina. Uważa, że PiS mogło dzięki
inwigilacji zyskać wgląd w plany opozycji oraz poznać listę
potencjalnych kandydatów.
U Krzysztofa Brejzy najdłuższa przerwa w trakcie trwania całej
inwigilacji w 2019 roku nastąpiła między 11 a 30 lipca. Oznacza
to, że aż przez dziewiętnaście dni telefon Brejzy nie był w ogóle
atakowany Pegasusem. Wątpliwe jednak, aby agenci CBA
odpuścili dobrowolnie na ten czas jego inwigilację.
Powód wydaje się bardziej prozaiczny: 12 lipca Brejza zmienił
telefon. A nowy miał inny, unikatowy numer IMEI, na którego
kontrolę operacyjną inwigilujący go agenci musieli dopiero
uzyskać zgodę sądu. Po przerwie następne wejście Pegasusem
na telefon Brejzy zostało odnotowane 30 lipca. Tego dnia Koalicja
Obywatelska ogłosiła skład list wyborczych.
W lipcu sztab KO z Brejzą na czele ruszył w Polskę. Kampania
z hashtagiem #TwójSztab miała przekonać, że PO wraca
do korzeni i rozmów z obywatelami. Sondaże wciąż jednak
dawały sporą przewagę PiS nad KO – w lipcu na poziomie
kilkunastu punktów procentowych.


Po ustaleniu nowego numeru IMEI telefonu Brejzy CBA
zaczęło intensywną inwigilację polityka. W jego nowym
telefonie Pegasus zainstalowano najpierw wspomnianego 30
lipca, kolejny raz dwa dni później, a następnie trzy i cztery dni
później. Od czasu ostatniego wejścia na telefon Brejzy przez CBA,
czyli 9 sierpnia 2019 roku, nastąpiło coś, co odwróciło bieg
kampanii wyborczej.
Dziesięć dni później, 19 sierpnia, Onet opublikował tekst,
od którego zaczęła się w Polsce tak zwana afera Piebiaka. Portal
opisał, jak wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak
na komunikatorze WhatsApp na zamkniętej grupie o nazwie
„Kasta” zachęcał do hejtowania sędziów, którzy jawnie opierali
się reformom PiS zmierzającym do podporządkowania wymiaru
sprawiedliwości rządzącym politykom.
Grupę mocno wspierała Emilia Szmydt, żona Tomasza Szmydta,
jednego z sędziów z „Kasty”, która miała nick „Mała Emi”. To ona
wrzucała do sieci komentarze szkalujące i dezawuujące
niezależnych sędziów. Dostawała za to od „Kasty” pieniądze
w wysokości od 100 zł do 1 tysiąca złotych, formalnie na ubrania
lub kosmetyki. Grupa sprezentowała jej również wartą
360 złotych figurkę husarza z żywicy epoksydowej z wyrytym
napisem na podstawce: „Mała Emi, zachowałaś się jak trzeba!
Od Herszta i jego żołnierzy”. „Hersztem” grupa hejterów
z WhatsAppa nazywała wiceministra Piebiaka.
Emilia Szmydt zajmowała się kompromitowaniem w internecie
niewygodnych dla władzy sędziów. W zbieraniu na nich haków
pomagali jej sędziowie z grupy „Kasta”. Chodziło o zdrady
małżeńskie, zarzut jazdy samochodem po pijanemu czy
niepłacenie alimentów. Szmydt ochoczo szkalowała sędziów, choć


wszystkie te zarzuty, jak się później okazało, nie miały pokrycia
w faktach.
– Na początku czułam się dobrze. Byłam chwalona, doceniona –
czego zawsze mi w życiu brakowało – tłumaczyła, dlaczego brała
udział w hejterskiej akcji. – Dostawałam pochwały od ministra
Piebiaka. Był dumny ze mnie – opowie przed kamerą
w programie TVN Uwaga!. Stwierdzi, że gdy miała wątpliwości,
czy aby na pewno nie robi niczego nielegalnego, to „Kasta” je
rozwiewała. – W końcu tworzyli ją przecież sami sędziowie –
powie.
Piebiak przyznał w rozmowie z „Dziennikiem Gazetą Prawną”,
że zdarzało mu się podziękować „Małej Emi”, gdy „napisała
pozytywnie o jakimś naszym projekcie czy potrzebie reformy”.
Gdy Onet opublikował 19 sierpnia artykuł o wiceministrze
sprawiedliwości i sędziach hejterach, przez następne dni nie było
mocniejszego tematu w kampanii wyborczej. PiS znalazło się
w defensywie. Piebiak złożył następnego dnia rezygnację,
a premier Mateusz Morawiecki uznał, że „to kończy sprawę”. Ale
do tego było wciąż daleko. Kilka dni później Zbigniew Ziobro
zdegradował niektórych sędziów biorących udział w aferze.
Cofnął delegację do sądu apelacyjnego Arkadiuszowi
Cichockiemu. Dzisiaj jest on szeregowym sędzią w Gliwicach.
Po latach przyznał, że zbierał haki na jedną z sędzi należących
do stowarzyszenia Iustitia, walczących o niezależność
i niezawisłość sądownictwa w Polsce.
Afera Piebiaka żyła wiele dni po jej wybuchu, w kolejnych
dniach wychodziły na jaw nowe fakty. Okazało się, że „Mała
Emi” była w kontakcie z dziennikarzami prawicowych mediów,
na przykład Wojciechem Biedroniem z portalu wSieci braci
Karnowskich (po wybuchu afery zaczął kasować tweety,


w których wychwalał współpracę z nią). Jak powiedziała,
podrzucała mu rozmaite materiały kompromitujące według
grupy „lewackich” sędziów, nielubianych przez „Kastę”.
Emilia Szmydt w 2018 roku współpracowała również z szefem
programu Alarm! TVP – tym samym, w którym ukazywały się
negatywne materiały o Ryszardzie Brejzie i Inowrocławiu. Działo
się to w czasie, gdy jego syn Krzysztof Brejza ujawnił wysokość
nagród, jakie sobie i swoim ministrom wręczyła premier Beata
Szydło.
„Mała Emi” działała głównie na własną rękę w internecie.
O sędzim Waldemarze Żurku, znanym z krytyki działań PiS,
pisała: „Wyp...!!! Przynosisz uczciwym sędziom wstyd a Polsce
hańbę”.
W innym tweecie napisała: „Won z Polski gnido”. Cztery lata
później przed kamerą pogodziła się z nim i przeprosiła.
Ostatecznie to Szmydt musiała opuścić Polskę. Hejt, którym
atakowała sędziów, po wybuchu afery wylał się na nią.
W internecie komentujący pisali o niej, że jest alkoholiczką
i dzieciobójczynią. Ujawniali jej dokumentację medyczną,
a nawet fotografie nagrobków dzieci, które zmarły tuż
po porodzie lub jeszcze w trakcie ciąży.
– Zabolało mnie to, że Polska przestała być moim krajem, moją
ojczyzną. Znalazłam się w tej grupie ludzi, którzy na nic już nie
zasługują, których trzeba już do końca pognębić i żeby już nic
z tego życia nie mieli, i nie byli szczęśliwi – mówiła w rozmowie
z Uwagą!.
Przyznała, że rzeczywiście jest uzależniona od alkoholu.
O swoje problemy oskarżyła ówczesnego męża Tomasza Szmydta,
który nie był przy niej, „gdy chciało jej się pić”. – Mój mąż
potrzebował wtedy tej działalności, żeby piąć się wyżej. Dlatego


byłam zdolna, żeby robić takie okropne rzeczy – mówiła „Mała
Emi”.
– Tkwiliśmy obydwoje w pewnego rodzaju współzależności –
powie później sędzia Tomasz Szmydt. W jednym z wywiadów
przyzna, że bardzo żałuje działalności w grupie hejterskiej.
Ostatecznie sprawa skończy się fatalnie dla niemal wszystkich
jej uczestników.
Tymczasem 21 sierpnia, dwa dni po ujawnieniu afery Piebiaka
przez Onet, CBA wkracza po raz kolejny do urzędu
w Inowrocławiu, a także do mieszkań kilkunastu innych osób,
w tym podsłuchiwanej Pegasusem i nieświadomej tego
Magdaleny Łośko, asystentki posła Krzysztofa Brejzy.
23 sierpnia 2019 roku TVP Info publikuje zeznania głównej
oskarżonej i ogłasza, że w inowrocławskim ratuszu działał
„wydział nienawiści” kierowany przez Krzysztofa Brejzę.
Rozpoczyna się wielotygodniowa kampania wymierzona
w opozycję.
– Nie mam wątpliwości, że chodziło o to, aby przykryć aferę
Piebiaka. To, co wydarzyło się później, zupełnie rozbiło naszą
kampanię – mówi Krzysztof Brejza.
A do tego prawie złamało Brejzów.


ROZDZIAŁ 8
TVP INFO SZCZUJE, AGENCI
W SZAMPAŃSKICH NASTROJACH
Przejechali Krzyśka wtedy, tak po ludzku. Hejt z telewizji szedł
w niego, jego ojca, matkę. Dzieci nie rozumiały, co się dzieje.
Każdy by ciężko zniósł taki wpierdol – mówi osoba, która latem
2019 roku była blisko Brejzy.
Najpierw była akcja CBA.
W środę 21 sierpnia kilkudziesięciu funkcjonariuszy
z delegatury w Bydgoszczy i Gdańsku weszło do trzydziestu
mieszkań, siedzib firm oraz urzędu miejskiego w Inowrocławiu.
Zajęli telefony, komputery, tablety, pamięci przenośne.
Agenci pomylili mieszkanie Magdaleny Łośko, ówczesnej
dyrektor biura poselskiego Krzysztofa Brejzy. Zamiast do niej
weszli do lokalu, które wynajmowała innym ludziom.
Osoba, która zna przebieg tamtej akcji: – To skutek braku
wcześniejszego rekonesansu. Dyrektor delegatury Jarosław Sz. nie
pozwalał ludziom jeździć „na adres”, żeby sprawdzić, kto
rzeczywiście mieszka w lokalu, gdzie będzie realizacja. Uważał,
że to może spalić akcję.
Ostatecznie agenci dotarli do prawdziwego mieszkania Łośko.
Skonfiskowali tam wszystkie komputery i telefony, łącznie
z tabletami i komórką ich dwóch córek.


– Byliśmy w szoku, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Na szczęście
dziewczynki były wtedy na obozie. Następnego dnia, by nie
dowiedziały się o tym z telewizji, pojechaliśmy tam z mężem.
Wzięłam je na bok i powiedziałam, że w domu była policja,
zarekwirowała sprzęt i pewnie wszystko się wkrótce wyjaśni –
relacjonuje Magdalena Łośko, która wówczas była nieświadoma
tego, że agenci inwigilują ją Pegasusem.
CBA zwróciło zarekwirowane rodzinie Łośków laptopy
i telefony po dziewięciu miesiącach. W protokole agenci zostawili
adnotację: „Nie ujawniono materiałów istotnych dla śledztwa”.
Podstawą do przeszukań w sierpniu 2019 roku było znalezienie
dowodów w aferze fakturowej. Agentów interesowały zwłaszcza
kolejne lewe faktury wystawione przez firmy na rzecz urzędu. Ale
weryfikowali też zeznania głównej podejrzanej Agnieszki Ch.,
która obciążyła w śledztwie Ryszarda Brejzę, prezydenta
Inowrocławia, oraz Magdalenę Łośko. Dotychczasowe podsłuchy
i obserwacja, a nawet inwigilacja Pegasusem, nie przyniosły
żadnych efektów.
Do wyborów parlamentarnych zostały mniej niż dwa miesiące.
Wiele wskazuje na to, że termin przeszukania nie został wybrany
przypadkiem. Agenci wcale się nie spieszyli z wykonaniem
nakazu. Prokuratura wystawiła go 19 czerwca, a zanim agenci CBA
„weszli na adresy”, minęły dwa miesiące.
Jarosław Onyszczuk, doświadczony prokurator
ze stowarzyszenia Lex Super Omnia, nie przypomina sobie tak
długiego okresu od wystawienia nakazu do jego wykonania.
– To ewidentnie sytuacja budząca wątpliwości. Przecież
zamysłem wystawienia nakazu jest to, by doszło do przeszukań
w jak najkrótszym czasie, tak aby osoba przeszukiwana nie była


w stanie niczego ukryć. To czynność niepowtarzalna, która ma być
skuteczna – podkreśla.
I wymienia możliwe powody, dla których służby tak długo
zwlekały z wykonaniem nakazu. – Albo chodziło tylko, aby
pozorować jakieś działania, a i tak nie wierzono, że przyniosą
skutek. Albo służby miały nadzieję, że uda się coś znaleźć
na zasadzie trałowania, co pozwoli przedłużyć śledztwo – mówi.
Trzecim powodem, jaki wymienia, to możliwa inscenizacja pod
toczącą się wtedy kampanię parlamentarną.
21 sierpnia TVP Info pierwsza podała informację o wejściu CBA
do inowrocławskiego ratusza. Artykuł na stronie internetowej tej
stacji pojawił się tego samego dnia o godzinie ósmej czterdzieści
sześć. Polska Agencja Prasowa podała ją dopiero o godzinie
jedenastej trzydzieści.
Od rana pod magistratem stał już wóz transmisyjny
bydgoskiego oddziału TVP. Stacja na żywo transmitowała
na ogólnopolskiej antenie konferencję prasową Ireneusza
Stachowiaka, szefa lokalnych struktur Solidarnej Polski.
Stachowiak już wtedy ogłosił, że prawdziwym powodem działań
służb jest „afera hejterska, o której mówił rok wcześniej”. Według
niego wydział promocji i kultury szczuł na przeciwników
politycznych Ryszarda Brejzy.
– Hejtowali również mnie, to była zorganizowana grupa
przestępcza, która zajmowała się trollowaniem i kradła pieniądze
z tego urzędu. To ludzie, którzy byli rekomendowani przez pana
Krzysztofa Brejzę, dokonywali tych czynów. (...) Pan organizował
ten proceder – oskarżał Brejzę Stachowiak.
W kolejnych dniach powtarza to samo na antenie TVP Info.
Wóz transmisyjny ponownie stanie na tle inowrocławskiego
ratusza. Obok siebie będzie mieć Damiana Polaka oraz Wojciecha


Gerusa – polityków Solidarnej Polski, którzy rok wcześniej
ze Stachowiakiem tworzyli grupę hejterską na zamkniętej grupie
na WhatsAppie. Jej celem było zdyskredytowanie Ryszarda
Brejzy i zainstalowanie Stachowiaka na fotelu prezydenta
Inowrocławia w wyborach samorządowych.
– Nie jest pan godzien, żeby zabierać głos w sprawie
hejtowania ludzi – powie lokalny lider Solidarnej Polski, mając
na myśli krytykę posła Brejzy pod adresem PiS za aferę Piebiaka.
W pierwszych dniach po akcji CBA, mimo „grzania” tematu
przez TVP Info, sprawa jeszcze się nie przebiła do opinii
publicznej. Wciąż głośniejsza była ujawniona dwa dni wcześniej
afera hejterska wiceministra Piebiaka. Ministerstwo
Sprawiedliwości tłumaczyło się z tego jeszcze 23 sierpnia.
– Pan minister Ziobro nie wiedział o tych rzeczach. A gdy się
dowiedział, natychmiast zdecydował się podjąć działania, i to jest
nowy standard. On powinien za to dostać medal – na antenie
TVN24 bronił swojego szefa Michał Wójcik, wiceminister
sprawiedliwości i członek Solidarnej Polski.
I przypominał, że sędziowie, którzy byli częścią grupy
hejterskiej, zostali przez Ziobrę zdegradowani.
– Myślałem, że te oszczerstwa w TVP to będzie taka
jednorazowa historia po akcji CBA i że skończy się po dniu, może
dwóch. Ale jak opublikowali tekst Pereiry, to wiedziałem, że to
zorganizowane działanie szyte pod kampanię – mówi Krzysztof
Brejza.
Dwa dni po akcji CBA TVP Info opublikowała tekst Samuela
Pereiry pod tytułem: Jak działał „wydział nienawiści” Brejzy.
Szokujące zeznania nt. procederu niszczenia w sieci. „Portal TVP
Info dotarł do zeznań świadków zorganizowanego internetowego
hejtu w Inowrocławskim ratuszu” – donosiła państwowa stacja.


Pereira pisał, że za hejtem w urzędzie w Inowrocławiu stał
Krzysztof Brejza, szef sztabu Koalicji Obywatelskiej. I że polityk
rekomendował firmy, które wystawiały lewe faktury.
A pracownicy urzędu za pisanie hejtu na przeciwników
politycznych Brejzów w godzinach pracy mieli dostawać
po 500 złotych.
Dowodem na te zarzuty były „zeznania świadków”, a także
„jednej z osób przesłuchiwanej w śledztwie”, a także „osoby
zaangażowanej w proceder”, jak napisał w głównym tekście
opublikowanym na stronie TVP Info Pereira. Zamieszczone tam
wypowiedzi podzielone są na kilka akapitów i sprawiają
wrażenie, jakby należały do różnych osób.
Ale faktycznie należały wyłącznie do jednej – głównej
podejrzanej Agnieszki Ch., dawnej działaczki PiS. Cytaty
zamieszczone w tekście to wyjaśnienia, jakie złożyła podczas
pierwszego przesłuchania, jeszcze w listopadzie 2018 roku, gdy
prokuratura już podejrzewała ją o kradzież ponad 200 tysięcy
złotych z inowrocławskiego ratusza.
Ch. mówiła wtedy, że pochodzące z lewych faktur pieniądze
„były przeznaczane również na doładowanie telefonów
prywatnych (...) Były również kupowane tablety,
oprogramowanie Tor, które uniemożliwiało wykrycie IP”. Także te
fragmenty cytował 23 sierpnia portal TVP Info.
Tego samego dnia sprawę zaczęły nagłaśniać wieczorne
Wiadomości TVP. W materiale pojawił się diagram ilustrujący
rzekomy proceder.
W jego górnej części znalazło się zdjęcie Brejzy
rekomendującego firmy do lewych faktur. Obok strzałka
do zdjęcia Marcina K., byłego dziennikarza „Wyborczej”,
współpracującego w procederze z posłem. Kolejna strzałka


prowadziła do urzędu, a dalej do firm wystawiających fałszywe
faktury. Dalsze odnogi prowadziły do urzędu, gdzie jedna
z urzędniczek pobierała pieniądze na podstawie lewej faktury,
dzieliła się nimi z przedsiębiorcą, a część przeznaczała
na opłacenie urzędników hejtujących w sieci.
Występujący tego wieczoru w Gościu Wiadomości minister
sprawiedliwości Zbigniew Ziobro wypowiadał się na temat
sprawy jeszcze zachowawczo:
– Jeśli szef sztabu sięgał po tego rodzaju metody, to jest to
w najwyższym stopniu etycznie naganne, a być może też
i prawnie, bo były to pieniądze publiczne. Jeśli to prawda
oczywiście... – zaznaczył Ziobro.
Prowadzący Michał Adamczyk wszedł mu w słowo: – Ja tylko
przypomnę, że to są dokumenty, zeznania świadków, do których
dotarli dziennikarze TVP Info – stwierdził.
W kolejnych dniach politycy Zjednoczonej Prawicy mówili,
że pomówienia Ch. to „zeznania świadka”. Głosy o tym, że należy
zachować ostrożność w ocenie zeznań głównej oskarżonej, były
w państwowej telewizji rzadkością.
Taka była wypowiedź Dariusza Jońskiego, posła opozycyjnej
PO, który 25 sierpnia w programie Woronicza 17 powiedział,
że nie należy dawać bezgranicznej wiary w te doniesienia, bo są
oparte na relacji jednej oskarżonej.
Prowadzący program Michał Rachoń przeciął jego wypowiedź:
– Nie jednej oskarżonej, lecz kilku świadków.
Joński protestował. Ale tej propagandowej kuli nie dało się już
zatrzymać.
Michał Wójcik, wiceminister sprawiedliwości, który jeszcze
dwa dni wcześniej tłumaczył się z afery Piebiaka, teraz
triumfował: – Gdy zacząłem czytać sprawę Inowrocławia,


dotyczącej magistratu, to szanowni państwo, włos jeży się
na głowie, bo to jest scenariusz gangsterskiego filmu.
Wystąpienie Wójcika w programie Woronicza 17 było rano.
Jeszcze tego samego dnia TVP Info opublikowała esemesy
z telefonu Brejzy na dowód jego uwikłania w aferę. Jeden z nich
pochodził z 2015 roku i sugerował, że poseł używał telefonów
na kartę do hejtowania w internecie, a także że rozdawał je
współpracownikom w tajnych miejscach. „Automyjnia MK-
SPEED ul. Dworcowa 32, możesz już od 8 tam podjechać. Tam
gdzie ostatnio byłeś miejsca nie mieli. Telefoniki już zostały
zorganizowane smile” – głosiła treść opublikowanego przez TVP Info
esemesa.
Druga opublikowana przez tę stację wiadomość miała być
instrukcją, jak ukryć numery IP w sieci i publikować anonimowe,
negatywne komentarze pod adresem opozycji Brejzy
w Inowrocławiu. „Odkryłem, jak komentować na inianach
[lokalny portal w Inowrocławiu inianie.pl] z tora. Działa
w 100%!! (...)”.
Obydwie wiadomości były prawdziwe. Tyle że to nie Brejza
był ich nadawcą, ale adresatem.
Pierwszą o „telefonikach” wysłała mu asystentka Elżbieta
Kaźmierczak. Nie chodziło jednak o telefony czekające na odbiór.
– Ela napisała tego dnia o rezerwacji myjni, bo na poprzedniej
nie było miejsca. A także o tym, że obdzwoniła osoby, które
miały przyjść na mój dyżur poselski. To właśnie były te
„telefoniki”. Ela znana jest ze swoich zdrobnień – mówi Brejza
i na dowód pokazuje inny z wysłanych przez nią esemesów:
„Panowie już są na spotkaniu. Z takim pytankiem piszę: ile się
spóźnisz?”.


Druga wiadomość, związana z anonimowym komentowaniem
przez TOR, była od pracownika jego biura. Poseł twierdzi, że ani
na nią nie odpowiedział, ani nie rozesłał dalej. – Byłem i jest
przeciwny tego typu praktykom – twierdzi.
Zaraz po wejściu CBA do Inowrocławia i od samego początku
kampanii w TVP Info Brejza zaczął być hejtowany, osobiście przez
komunikatory lub w mediach społecznościowych. Piszą sami
mężczyźni, w różnych porach.
Rafał Cz., 21 sierpnia: „Podaj się do dymisji cwelu”.
Tomasz K.: „Jak tam twoja farma, trollu?”. „Nadchodzi wasz
koniec! (...) jesteś kłamliwym i zdradzieckim robaczkiem”.
Paweł K., 24 sierpnia: „Jesteś gwoździem do trumny swojej
zjebanej partii”.
Tomasz D. tego samego dnia: „Ty jebany kondonie, wieszaj się”.
Do tego komentarze na prawicowych portalach: „Gonić męta”,
„Łajdak spłodził łajdaka” – to o Ryszardzie Brejzie i jego synu.
Później agresja narasta.
Pod tekstem na prawicowym portalu wPolityce komentarz
„joejoe”: „I facet się nie boi, że mu ktoś nogi połamie za te
niegodziwości? polak [pisownia oryginalna] to nie jest, tylko jakiś
mutant ruski”.
Brejza dostaje też wiadomości kierowane do niego
bezpośrednio na Messengerze.
Robert K., 25 sierpnia: „Bandyta i łotr jesteś! Ty zjebana
faszystowsko żydowska morda. Sprawiedliwość cie dopadnie,
śmieciu!!”.
Andrzej R., 27 sierpnia (pisownia oryginalna):
„Proponowałbym się nad sobą zastanowić i zorganizować
ochronę, bo po ujawnieniu tego co besczelnie robiliście może
pojawić się wiele osób chcących zrobić to co zrobił pewien


gentelmen z prezydentem jednego z nadmorskich miast czyli
porządek jak powiadają niektórzy...”.
W kolejnych dniach państwowa telewizja wciąż grzała temat
afery fakturowej i przypisywała ją Brejzie. TVP Info zaczęła
publikować inne wiadomości wysyłane i otrzymywane przed
laty przez niego. Polityk mówi, że części z nich nie pamięta i nie
jest w stanie zweryfikować, czy rzeczywiście zostały wysłane lub
czy nie został do nich doklejony dodatkowy kontekst. Chodzi
o rozmowę, jaką miał przeprowadzić z ojcem niedługo po tym,
gdy w 2017 roku do urzędu weszło CBA. Rozmowa dotyczyła
Agnieszki Ch.:
Krzysztof Brejza (K.B.): nie mam kontaktu z aga [Agnieszką Ch.]
powinniście ostro pokomentować temat. z innych profili. tako
okazja być na jedynce na temat. zdarza się baaaordzo rzadko.
cało polska to siedzi. kazde słowo każdy wpis. z fakeowych
kont. kurcze cała ekipa od agi jutro powinna dostać wolne. ale
dziś cisnąć
Ryszard Brejza (R.B.): Brak kontaktu z Agq. Ma mały problem
K.B.: zatrzymali jq?
R.B.: jeszcze nie
Krzysztof Brejza mówi, że nie przypomina sobie tej rozmowy
i że nie mógł znaleźć takiej wiadomości na swoim telefonie.
– Raczej wykluczam, że ją wysłałem.
Jego ojciec twierdzi zaś, że przedstawiona przez TVP Info
rozmowa wyglądała inaczej. Według niego nie było w ogóle
pierwszej części o rzekomym komentowaniu. A także, że nie pisali
do siebie z synem, lecz rozmawiali przez telefon. Wątek dotyczący
Agnieszki Ch. był zaś komentowany przez obydwu na zasadzie
czarnego humoru.


– Obydwaj wiedzieliśmy przecież, że nie mamy z tym nic
wspólnego. Powiedziałem w formie dowcipu w rozmowie
telefonicznej, że ona ma mały problem i że jeszcze jej nie
zatrzymali – mówi.
Trzeci esemes, który opublikowała TVP Info, był kompilacją
wielu wiadomości, jakie otrzymywał od innych osób. Stacja
przekazywała ją jako jedną, spójną tak, by stworzyć wrażenie,
że Brejza instruuje, jakie polityczne komentarze publikować
na lokalnych forach internetowych, aby zaszkodzić miejscowej
opozycji.
– Po publikacji tych wiadomości zastanawiałem się, w jaki
sposób TVP Info uzyskała do nich dostęp i na jakim etapie
zostały doklejone do nich kolejne fragmenty z innych rozmów:
zrobiła to telewizja czy może jeszcze służby? – zastanawia się
polityk.
Esemesy, których treść publikowała TVP Info, mogły pochodzić
jedynie z inwigilacji Pegasusem. Telefon Brejzy nie został nigdy
zatrzymany, CBA nie mogło więc twierdzić, że miało do niego
dostęp. A jednak wiadomości z niego publikowała państwowa
stacja, chociaż sięgały czasów sprzed wybuchu afery fakturowej.
Do tego duża część rozmów była prowadzona przez Brejzę
szyfrowanymi komunikatorami, których operatorzy
telekomunikacyjni nie są w stanie odczytać. Potrafił to wówczas
wyłącznie Pegasus, którym dysponowało CBA.
Wykluczona jest również trzecia ewentualność. Teoretycznie
dialog można było zgrać z telefonu jego ojca, z którym prowadził
niektóre rozmowy. Telefon Ryszarda Brejzy został zajęty przez
służby 21 sierpnia, a więc dwa dni przed publikacją artykułu
w TVP Info. A jednak agenci zaczęli przeglądać urządzenie dopiero


17 września, a skończyli prawie miesiąc później, jak wynika
z protokołu oględzin.
Podejrzeń, że ma załączonego Pegasusa, poseł zaczął dopiero
nabierać dwa lata później. W 2019 roku nie mógł jeszcze wiedzieć,
że do momentu publikacji tekstu przez Pereirę na portalu TVP
Info CBA weszło na jego telefon już szesnaście razy.
Agenci zainstalowali Pegasusa na jego telefonie również dzień
po tekście Pereiry – 22 sierpnia. Następne wejście było 23
sierpnia, kolejne 26, a następne 29 sierpnia.
TVP Info wrzuciła kilka dni później kolejną odsłonę „afery
inowrocławskiej”. Tym razem opublikowała zeznania jednej
z byłych urzędniczek, która opowiada o tym, że jako jedyna nie
chciała zamieszczać w „wydziale nienawiści” negatywnych
komentarzy i dlatego został jej zabrany służbowy tablet.
To zeznania Beaty Z. – tej samej, która pełniąc jeszcze funkcję
rzeczniczki Ryszarda Brejzy, współpracowała z grupą hejterów,
którzy go szkalowali. Z. żywiła żal do prezydenta, że nie
reagował, gdy Agnieszka Ch. obniżała jej pensję i odsuwała
od zespołu.
Telewizja państwowa, a za nią prorządowe i pisowskie media
prezentowały jej zeznania jako niezbity dowód na winę Brejzy.
Część prawicowej publiczności zaczęła jednak nabierać
wątpliwości. „Interesuje mnie, czytelnika, co wytropiło
w październiku 2017 r. CBA gdy weszło do urzędu
w Inowrocławiu (...). Jaki jest efekt tego wejścia po dwóch
latach?” – pytała osoba podpisana nickiem „Niktosia” pod
tekstem na portalu wPolityce braci Karnowskich. „Odgrzewany
kotlet” – oceniał inny komentujący podpisany jako „ojojoj”.
Opór zaczął stawiać ośrodek TVP w Bydgoszczy. Przez pierwsze
dni aferę fakturową obsługiwali jeszcze dziennikarze i operatorzy


z regionu. To oni jeździli pod urząd w Inowrocławiu.
Relacjonowali przebieg wydarzeń, a także rozmawiali
z komentującymi sprawę politykami PiS i Solidarnej Polski.
– Część jeździła i tłumaczyła, że „musi z czegoś żyć”. Część
próbowała się wykręcać – mówi osoba, która zna przebieg
tamtych wydarzeń. Ostatecznie dylematy te ucięła dyrektorka
bydgoskiego ośrodka TVP Anna Raczyńska, która postanowiła nie
wysyłać do Inowrocławia kolejnych ekip. I z tego powodu
musiała odejść.
Rezygnację złożyła na początku września. Raczyńska to zaufana
Kaczyńskiego, która bydgoskim oddziałem kierowała od trzech
lat. Tego samego dnia, gdy zrezygnowała, zastąpił ją Michał
Rybicki, szef wydawców TVP Info oraz wydawca programów
w tej stacji. A przy okazji dobry znajomy Samuela Pereiry. Jedną
z pierwszych decyzji nowego szefa miało być... powieszenie
portretów żołnierzy wyklętych w korytarzu telewizyjnym
w Bydgoszczy.
Jeszcze pod koniec sierpnia TVP Info do Inowrocławia posłała
do prowadzenia relacji na żywo Miłosza Kłeczka. Zwykle pędził
po korytarzach sejmowych za ignorującymi go politykami
opozycji, zadając im pytania z tezą. Nie był to jego pierwszy raz
w Inowrocławiu. Już kilka miesięcy wcześniej przyjechał na sesję
nadzwyczajną. Wówczas miasto łączyło placówki kultury. Choć
toczyło się śledztwo, a CBA prowadziło działania pod nadzorem
prokuratury, to Kłeczek w TVP Info ocenił, że połączenie
placówek ma służyć zatuszowaniu afery fakturowej.
Pod koniec sierpnia stał znowu pod inowrocławskim ratuszem
z mikrofonem. Tym razem opowiadał widzom TVP Info
o kolejnych aspektach afery inowrocławskiej, powołując się
na „zeznania świadków” opublikowane przez Samuela Pereirę.


– Z dachu budynku, który państwo widzicie, miały być
pociągnięte kable do pokoju, w którym znajdował się wydział
promocji i kultury. To jest pokój numer dwieście osiem. Do tego
budynku miał być pociągnięty kabel, który uniemożliwiał
identyfikację komputerów, sprzętu elektronicznego, z którego te
komentarze, ten hejt miały być wysyłane do sieci. Bardzo
specjalistyczny sprzęt. Po takim okablowaniu nawet służby
specjalne, służby śledcze nie są w stanie wykryć komputerów
i ich numerów identyfikacyjnych, czyli numerów IP, z których są
wysyłane komunikaty – ciągnął Kłeczek, a operator pokazywał
okna inowrocławskiego ratusza.
„Specjalistyczny sprzęt”, o którym mówił Kłeczek, to kable
i antena, składające się na łączność radiową z innymi miastami
w województwie, które urząd instalował. Chodziło o dodatkową
łączność na wypadek sytuacji kryzysowej.
Historyjkę o tajnej antenie i kablach, którymi płynie sygnał nie
do namierzenia, opowiedziała podczas jednego z pierwszych
przesłuchań Agnieszka Ch. Powiedziała też wtedy, że za pieniądze
z lewych faktur kupowane było „oprogramowanie TOR”. TOR to
rzeczywiście tak zwana sieć cebulowa, uniemożliwiająca
namierzenie osób w internecie. Daje dostęp między innymi
do darknetu, czyli nielegalnych stron, na których można kupić
broń, narkotyki czy zdjęcia pedofilskie. O ile zna się adres stron,
które do nich prowadzą.
Ale oprogramowania tego nie można kupić. TOR jest
przeglądarką dostępną za darmo. Każdy może ją natychmiast
ściągnąć i zainstalować na swoim komputerze. Tego jednak nie
wiedzieli ani Agnieszka Ch., ani śledczy, którzy nie kwestionowali
jej doniesień. Nie wiedzieli też tego Miłosz Kłeczek ani redakcja
TVP Info, która te „rewelacje” powielała.


We wrześniu, dwa tygodnie od wejścia CBA do ratusza
w Inowrocławiu, telewizyjna kampania wobec Brejzy się
zaostrzyła. Zbigniew Ziobro, który jeszcze przed dwoma
tygodniami w Gościu Wiadomości zaznaczał, że nie wie, czy
zarzuty pod adresem Brejzy są prawdziwe, teraz nie wykazywał
już żadnych wątpliwości.
– Z całą pewnością mamy bardzo twarde dowody wskazujące
na to, że pan Brejza, który jest szefem kampanii Platformy
Obywatelskiej [w rzeczywistości Koalicji Obywatelskiej]
i kandydatem tej partii, osobiście był zaangażowany – on sam,
a nie jego współpracownicy – w organizowanie, jak to się teraz
mówi, „farmy trolli” i atakowanie swoich przeciwników – mówił
8 września w TVP Info Ziobro.
Odtąd hejt pod adresem posła Brejzy zaczął płynąć szerokim
strumieniem. „Nikt cię nie atakuje ty kłamliwy sukinsynu, tylko
mówi prawdę o tobie i twojej kurewskiej rodzinie gnido czemu
się chowasz tchórzu” – to jeden z tweetów.
„Brejza, ty typowy pierdolony poloczkowy skurwysynie!
Zdechniesz kurwo !!!” – to wiadomość od polityka Chrisa G.
Bogdan K. w wiadomości prywatnej: „Ty zasrany padalcu”,
„Mam nadzieję, że skończysz w więzieniu”.
Dorota Brejza: – Nie mogę tego czytać, gdy do tego wracam.
Zawsze nas takie momenty ataków wzmacniały, ale nie wiem, jak
to wtedy przeżyliśmy...
Żona Krzysztofa Brejzy mówi, że najgorsze były oskarżenia
o defraudację pieniędzy.
– Był taki moment, że ludzie zaczęli wątpić w naszą uczciwość.
Tę atmosferę czuło się podczas rozmów. Wstydziłam się chodzić
po mieście, odbierać dzieci ze szkoły i przedszkola. Nie
rozumieliśmy większości rzeczy, które się wtedy działy. Nie


mieliśmy tej wiedzy o Pegasusie, którą mamy dzisiaj:
że wiadomości zostały wykradzione i w zmanipulowanej formie
podane w telewizji. Byliśmy bezsilni. Nie mieliśmy dostępu
do akt śledztwa. Podejrzewaliśmy, że to pomówienia oparte
na wyjaśnieniach Agnieszki Ch., ale przecież TVP podawała: „Inni
świadkowie...”.
TVP Info 9 września publikuje kolejny tekst w sprawie afery
fakturowej. Tym razem wskazuje jako winną żonę Ryszarda
Brejzy, która ma namawiać do hejtu w Inowrocławiu. Tekst nosi
tytuł: „Weźcie klikajcie, rozruszaj trochę towarzystwo”. Jak żona
Brejzy hejt ustawiała. Są tam fragmenty jej prywatnych rozmów
z komunikatora, w których namawia do głosowania w sondzie
tworzącego się wówczas portalu, a także w konkursie jednej
ze spółek energetycznych.
– Zobaczyłam się w telewizorze wtedy i myślałam, że się
przewrócę. Jaki hejt? Tam chodziło o uczestnictwo w konkursie
„Świeć się”. Energa fundowała wtedy oświetlenie na placu zabaw,
namawiałam do głosowania na Inowrocław – opowiada.
Krzysztof Brejza tak skomentował publikacje TVP Info
na Twitterze: „Mam dla was obrzydliwcy z TVP i PiS jedną
informację: mamo kocham Cię ❤ ❤ ❤ . Wy tego nigdy nie
zrozumiecie...”.
17 września czyta tweet: „Masz. Mordę. Jak. Szczur. Twoje
Dzieci. Wiemy gdzie. Chodzą do Szkoły. Zacznij się. Bać”.
Policja przydziela Brejzom ochronę, która potrwa do końca
kampanii. Dostają sprzęt do wywoływania najbliższego patrolu
policji w razie zagrożenia. Zaczyna się dochodzenie w sprawie
osoby, która wysłała wiadomość. Nie udało jej się ustalić do dziś.
Podczas kampanii w telewizji państwowej wymierzonej
w Brejzów pojawiają się również głosy wspierające polityka


i jego rodzinę.
„Panie Pośle, od długiego czasu jestem pod wrażeniem Pana
dociekliwości, moralnego kręgosłupa i odporności na ataki
»jedynie słusznej władzy«” – pisze do niego w prywatnej
wiadomości jedna z osób. Polityk dostaje też wiele wsparcia
na Twitterze: „Jestem z Panem i Pana rodziną!”, „Serce mam
po prawej stronie, ale do tych ludzi można mieć tylko pogardę.
Znając wpływ mediów na społeczeństwo, wiem, że za 10 lat
Polska może być krajem po prostu obrzydliwym” – pisze Dawid Ż.
Część zwolenników Brejzy zaczęła jednak mieć obawy.
„Panie Pośle, jestem zaniepokojony. Jesteście w głębokiej
defensywie. Macie na tacy aferę hejterską w Ministerstwie
Sprawiedliwości i słabo Wam idzie z wykorzystaniem jej.
Reżimowe media jadą po panu, jak po łysej kobyle. (...)
Straciliście impet. To się źle skończy” – napisał Eugeniusz S.
„Drodzy, gdybym miał komentować każdą bzdurę, którą
na mój temat puszcza PiS-owski ściek – tylko przez pomyłkę
nazywany – publiczną TV – musiałbym nic innego nie robić.
A mamy do wygrania wybory. I to jest najważniejsze” – pisał
na Twitterze Brejza.
Dzisiaj poseł przyznaje: – Po kilku dniach słów wsparcia ludzie
zaczęli oczekiwać, że wejdziemy w tryb wyborczy i zaczniemy
odpierać ataki. Ale fizycznie i merytorycznie nie byliśmy w stanie
tego ogarnąć. A ludzie byli coraz bardziej zdenerwowani nagonką
TVP i naszym brakiem reakcji.
Patryk Kaźmierczak, współpracownik Krzysztofa Brejzy: – To
była najtrudniejsza kampania, w jakiej brałem udział. Wszystko
trwało dwa–trzy razy dłużej niż zwykle, bo dużo czasu zajmowało
nam tłumaczenie ludziom, że to, co podaje państwowa telewizja,
nie jest prawdą.


Dorota Brejza: – Było takie oczekiwanie, że będziemy pozywać
każdego za wszystko. Ale nikt nie pytał, skąd weźmiemy na to
pieniądze i kto to będzie obsługiwał prawnie. Nie mieliśmy
żadnej pomocy. Nikt nas wtedy nie rozumiał.
Krzysztof Brejza: – Do tego TVP rozbijała niemal każdą naszą
konferencję, którą organizowaliśmy.
Pod koniec września Brejza wraz ze sztabem pojechali
do Szczecina przedstawiać kandydatów na listach i zachęcać
Polaków do tego, by udostępniali swoje posesje do wywieszania
banerów reklamowych Koalicji Obywatelskiej. Gdy dojechał,
czekały na niego już dwie kamery szczecińskiego ośrodka TVP
i dziennikarz Radia Szczecin. Wyraźnie zmęczony Brejza zaczął
mówić, że do sztabu zgłaszają się tysiące Polaków z różnych
miejsc w kraju, by wieszać plakaty i banery.
– Jesteśmy sztabem otwartym. Każdy chętny może udostępnić
swój balkon, płot, parkan – zachęca.
Po briefingu pytanie zadaje dziennikarz TVP ze Szczecina: – Czy
pan kierował farmą trolli czy nie? Chcę jasną deklarację od pana.
– Za tę nienawiść, którą oblewacie mnie i moich bliskich, ja
z hejterami nie rozmawiam w ogóle. Spotkamy się w sądzie –
odpowiada Brejza i odchodzi wraz z grupą polityków na bok.
Dziennikarze TVP zagradzają mu drogę.
– Jeżeli pan rozmawia o Prawie i Sprawiedliwości, to mówi pan
w nieskończoność. My chcemy zapytać o pana partię, a pan
ucieka. Dlaczego? – mówi dziennikarz TVP.
Brejza idzie jeszcze kawałek, w końcu zatrzymuje się
i tłumaczy, że nie będzie rozmawiał „z hejterami”. Dziennikarz
rzuca za nim pytanie: „Jak pan oceni zachowanie Klaudii Jachiry?”.
Polityk nie odpowiada.


Wysyłanie kamer telewizyjnych w celu pognębienia rozmówcy
było jedną z metod działania ówczesnego szefa TVP Jacka
Kurskiego, zwaną „kamerą w mordę”. Pisze o tym Mariusz
Kowalewski w książce TVPropaganda, zdradzającej kulisy
funkcjonowania państwowej telewizji w tamtym czasie.
Ówczesny prezes TVP nazywał dziennikarzy, którzy
bombardowali jego przeciwników pytaniami z tezą, „psami
gończymi”. Kurski instruował osobiście swoich pracowników,
jakie mają zadawać pytania. W jednym z esemesów
(niedotyczących jednak kampanii) podał przykład: „(...) dlaczego
pan kłamał, czy starczy panu honoru, żeby naprawić krzywdy itd.
Takie pytania na ostro”.
Generał Piotr Pytel nazwał aferę inowrocławską „Operacją
Brejza”. Według niego nosiła wszelkie cechy akcji
dezinformacyjnej na wzór rosyjski. „Te zewnętrzne metody
rosyjskie PiS stosuje wobec dużej części własnego narodu.
Przykładem sprawa Krzysztofa Brejzy, którą zbadałem
i nazwałem »Operacja Brejza«. (...) To w swojej formie operacja
czysto rosyjska, użyto służb specjalnych, prokuratury i mediów
pisowskich – zrobili na temat Brejzy aż sześćset audycji” – mówił
w rozmowie z „Wyborczą”.
Krzysztof Brejza: – Odliczałem już dni do końca kampanii. Były
takie momenty zwątpienia, że chciałem to wszystko rzucić, może
nawet otworzyć kancelarię prawną. Ale to szybko minęło. Bez
Doroty nie dałbym rady.
– Został miesiąc do wyborów i trzeba było je wygrać. To był
przecież okręg senacki, jednomandatowy. Wóz albo przewóz –
mówi Dorota Brejza.
Pierwszą sprawę o sprostowanie wytoczyła wtedy w trybie
wyborczym Cezaremu Gmyzowi z TVP. Chodziło o jego


stwierdzenie, że Krzysztof Brejza kierował portalem SokzBuraka.
– Wygraliśmy, ale to była moja pierwsza polityczna sprawa.
Serce waliło mi tak, że myślałam, że dostanę zawału.
Agenci operacyjni CBA wiedzieli o każdym kroku Brejzów
podczas kampanii, znali ich stan emocjonalny, wiedzieli, jaki
przeżywają stres. Małżeństwo komunikowało się ze sobą
głównie za pośrednictwem esemesów i wiadomości
na WhatsAppie. Tymczasem najbardziej intensywny okres
inwigilacji Pegasusem przypadł na okres od sierpnia
do października 2019 roku, a więc w czasie kampanii wyborczej
do parlamentu.
Podczas pracy nad tą książką udało mi się ustalić, że łączna
suma wejść Pegasusa na telefon Brejzy była większa, niż
początkowo podawał Citizen Lab. Analiza obydwu urządzeń
polityka używanych w 2019 roku przez oprogramowanie
wykrywające Pegasusa ujawniła łącznie nie trzydzieści trzy, ale
czterdzieści wejść tym programem na jego dwa telefony.
Większość z nich – dwadzieścia dziewięć razy – przypadła
na okres kampanii.
We wrześniu 2019 roku po raz pierwszy zaczęły się pojawiać
informacje o tym, że służby mogą mieć Pegasusa. TVN24 ujawnił,
że CBA kupiło ten izraelski program, i powołał się na kontrolę
NIK w tej sprawie.
Biuro prasowe CBA wydało wtedy oświadczenie. „CBA nie
zakupiło żadnego systemu masowej inwigilacji Polaków.
Pojawiające się w tej sprawie opinie i komentarze są
insynuacjami i nie mają poparcia w faktach”. Komunikat został
opublikowany na stronie 4 września.
Tego samego dnia agenci CBA zaatakowali telefon Brejzy
Pegasusem kolejny raz.


Do następnych wejść dochodziło co kilka dni. Kolejny atak
został przeprowadzony 6 września, później 7 i 8 i 10. Odtąd był
instalowany na telefonie Brejzy już codziennie aż do 13 września.
Później CBA ataki wznowiło 16 września. Trwały przez kolejne
pięć dni. Po nich nastąpiły we wrześniu jeszcze dwa. W sumie
tylko w tym jednym miesiącu agenci ściągnęli z telefonu
Krzysztofa Brejzy ponad 1,1 GB danych.
– To był czas, gdy już praktycznie nie byłem w stanie
prowadzić kampanii. Zbyt dużo czasu musiałem poświęcać
ciągłemu odpieraniu zarzutów o udział w aferze fakturowej –
mówi Krzysztof Brejza.
O kłopotach mówi też Patryk Kaźmierczak, który organizował
kampanię senatorską Brejzy i na co dzień miał kontakt z ludźmi
z Inowrocławia i okolic.
– Po raz pierwszy zobaczyłem strach ludzi w tej kampanii. Była
taka pani, która od nas za każdym razem sama brała banery
i ulotki reklamowe i rozdawała je znajomym. Ale tym razem nie
przyjechała. Pojechałem do niej, akurat skądś wracałem i miałem
po drodze. Chciałem jej dać nasz baner, ale ona powiedziała,
że nie chce ich wieszać, bo się boi, że zainteresuje się nią policja.
Powołany na początku kampanii sztab KO na przełomie
sierpnia i września stracił na znaczeniu. Mocniej szarpnąć cuglami
postanowił wówczas Grzegorz Schetyna, szef PO. I to on wraz
z grupą kilku najbliższych współpracowników decydował o jej
kierunkach.
Na początku września do mediów wyciekła informacja o tym,
że PO wynajęła izraelską firmę, która radziła, by partia schowała
Schetynę na czas kampanii. Szef PO miał się wówczas wściec
i na tym zakończyła się z nią współpraca. Schetyna zaprzeczał
temu, twierdził, że to bzdury.


– Mogę się uśmiechnąć z politowaniem na ten artykuł –
komentował wówczas te doniesienia.
Ale firma z Izraela rzeczywiście była wynajęta. Nazywała się
Shaviv Strategy and Campaigns, od nazwiska Arona Shaviva,
swojego założyciela, który doradzał w wyborach serbskiemu
prezydentowi Aleksandarowi Vučiciowi i – będącej na drugim
biegunie politycznym – słowackiej głowie państwa Zuzanie
Čaputovej.
Izraelczycy faktycznie przeprowadzili badania, z których
wynikało, że Schetyna ma duży elektorat negatywny. Ale
chodziło również o przeciągnięcie części elektoratu PiS. Służyć
temu miała kampania pod roboczą nazwą „Odkupienie”.
Izraelczycy proponowali, by rozwiesić billboardy, na których PO
przeprasza za to, jak kierowała między innymi służbą zdrowia
za swoich rządów.
W biurze krajowym PO uznano ten pomysł za niedorzeczny
i potencjalny strzał w stopę. Dalsza współpraca z Izraelczykami
nie została już podjęta.
Mimo to sztab KO nie odzyskał już takiej autonomii, jaką miał
na początku kampanii. W sierpniu Brejza postanowił się skupić
na walce o mandat senatora w swoim okręgu wyborczym. Jego
konkurentem był Mikołaj Bogdanowicz z PiS, wojewoda
kujawsko-pomorski. Ten sam, u którego zatrudniona jest Beata Z.,
sabotująca pod koniec pracy w urzędzie w Inowrocławiu
działania Ryszarda Brejzy.
I ten sam, któremu w latach 2011–2014 bezpośrednio podlegała
w urzędzie w Kruszwicy Agnieszka Ch., działaczka PiS, główna
oskarżona w aferze fakturowej, która zdominowała kampanię KO.
Ostatecznie nawet przejęcie inicjatywy przez kierownictwo PO
nie uchroniło opozycji od klęski w wyborach. KO przegrała 13


października z PiS w skali całego kraju różnicą blisko 16 punktów
procentowych. Było to nawet więcej, niż sondaże dawały partii
Kaczyńskiego na starcie kampanii. Brejza jednak pokonał
Bogdanowicza w swoim okręgu i zdobył mandat senatora.
Po zakończonych wyborach ustał hejt wobec niego. Razem
z żoną doszli do wniosku, że zagrożenie dla ich rodziny minęło.
I postanowili zwrócić policji sprzęt, który uruchamiał
natychmiastowy przyjazd patrolu do ich domu.
23 października o godzinie jedenastej Krzysztof Brejza
przekroczył próg Komendy Wojewódzkiej Policji w Bydgoszczy.
Piętnaście minut później, gdy jeszcze był w gmachu, jego telefon
został przejęty przez Pegasusa. Agenci CBA zainstalowali go
wtedy po raz ostatni.
Tak zakończyły się wybory parlamentarne w 2019 roku. Jedna
ręka państwa nie wiedziała, co robi druga. Policja chroniła
Brejzów przed skutkami działań ze strony CBA, prokuratury
i telewizji państwowej, odpowiedzialnej za hejt.
Ale nie dla wszystkich ta historia się skończyła się wraz
z wyborami.
– Ta niepewność i obawy zostały w nas. To się może wydawać
niepoważne, ale do dzisiaj rozmawiamy z mężem szeptem,
uważamy na to, co mówimy i kto nas obserwuje. Niełatwo się
od tego uwolnić – przyznaje Magdalena Łośko, również w tym
okresie inwigilowana Pegasusem.
Tymczasem w bydgoskim CBA – według mojego źródła –
panowały szampańskie nastroje. Euforia dawała się wyczuć
zwłaszcza na przełomie sierpnia i września 2019 roku, gdy
wyciekły materiały ze śledztwa do TVP Info. Informacja
o sukcesie bydgoskiej delegatury pojawiła się w wewnętrznym
intranecie.


– Cieszyli się, że to taka gruba sprawa, a to oni ją ustalili.
I że wszyscy o tym mówią. Nikogo nie interesowało to,
że w telewizji poszły materiały procesowe ze śledztwa – mówi
moje źródło.
Były to jednak ostatnie miesiące chwały dyrektora Jarosława
Sz., agenta Macieja W. i nadziei szefostwa na to, że coś z tej afery
uda się jeszcze wykręcić.
Katastrofa nadciągała nieubłaganie.


ROZDZIAŁ 9
OPERACJA „JASZCZURKA” WYMYKA
SIĘ Z RĄK. AGENCI ŚLEDZĄ, KTO
POLUBIŁ STRONĘ W INTERNECIE
Nawet jak tu teraz z panem o tym rozmawiam, to nie jestem
pewien, czy nie jest pan przypadkiem ze służb – mówi mi Marek
Mielcarek, były sołtys Jaksic pod Inowrocławiem. Jest
styczniowy wieczór 2023 roku. Rozmawiamy u niego w domu
o wydarzeniach sprzed ponad trzech lat, gdy był wzywany
do bydgoskiej delegatury CBA. Spokojnie próbuję mu
wytłumaczyć, że jestem dziennikarzem i nie ma żadnego
powodu, by był odwiedzany przez służby.
Nie bardzo to działa na mojego rozmówcę. – Wie pan, po tym
wszystkim... Czasami nawet, gdy widzę obcy samochód
zaparkowany pod moim domem, zastanawiam się, czy ktoś go
nie postawił, by mnie postraszyć – mówi Mielcarek.
Nieczęsto się zdarza, że ktoś dostaje wezwanie na przesłuchanie
do CBA.
Marek Mielcarek telefon w tej sprawie odebrał pod koniec
grudnia 2019 roku. Zadzwonił do niego mężczyzna i przedstawił
się jako agent CBA.
– Najpierw myślałem, że to jakieś żarty. Ale chwilę później
przysłał mi wezwanie ememesem. Co miałem robić? Pojechałem.


Na miejscu przywitał go agent Maciej W., prowadzący sprawę
afery fakturowej w Inowrocławiu.
– Przypakowany facet, z głową ostrzyżoną na krótko. Zadawał
mi w kółko te same pytania. Przesłuchanie trwało sześć godzin.
Po dziecko do szkoły nie pozwolił mi pojechać. Do picia dostałem
przez ten cały czas tylko oranżadę, która „im została z wigilii”, jak
powiedział. Momentami czułem się, jakbym był w PRL. Oni
w tym CBA stworzyli taką atmosferę, że się obawiałem, co mogę
powiedzieć, a czego lepiej nie.
Mielcarek mówi, że agenta w ogóle nie interesowały faktury.
– Prawie całe przesłuchanie było o Krzysztofie Brejzie. On
stawiał tezę i próbował ją udowodnić, że ja jakieś pieniądze
od niego dostałem. Pytał o jego rodzinę, o ojca. I dodawał,
żebym „lepiej mówił całą prawdę, bo my tu wiemy wszystko”.
Groził mi, że jeśli nie zacznę mówić, to nie znajdę pracy w żadnej
instytucji publicznej.
Mielcarek poznał Brejzę przed dekadą. Przyszedł wtedy
do niego na dyżur poselski do Inowrocławia. Szczerze mówi,
że chciał działać w PO, ale też, że szukał pracy. To ten wątek
najbardziej interesował Macieja W.
Dawny sołtys Jaksic był zaangażowany w budowę miejskiego
portalu, który miał być przeciwwagą dla krytycznych wobec
władz miasta lokalnych mediów. Była to inicjatywa Brejzy.
Ostatecznie niewiele z niej wyszło. Po kilku miesiącach portal
przestał działać, bo nie było pieniędzy na zatrudnienie osób
do pracy.
– Ten agent sugerował mi podczas przesłuchania, że Krzysztof
mi płacił pod stołem, gdy prowadziłem ten portal. To bzdura –
mówi Mielcarek.


Najbardziej zaskoczyło go to, że Maciej W. odczytywał mu
esemesy, jakie wysłał do Brejzy w latach 2013–2015. Mielcarek
się zastanawiał, skąd agent je zna. Przynajmniej w jednym z nich
pytał polityka o to, czy może mu pomóc w znalezieniu pracy.
– Byłem wtedy bezrobotny. Pisałem do różnych osób
z pytaniem o pracę, w tym do Krzysztofa. Kiedyś się nawet z nim
w tej sprawie spotkałem, ale on mi powiedział, że nie jest
powiatowym urzędem pracy i jej nie załatwia – mówi Mielcarek.
Na koniec agent nakazał, że ma o sprawie z nikim nie
rozmawiać i zachować sprawę przesłuchania dla siebie. Mielcarek
chciał wiedzieć, w jaki sposób agent mógł uzyskać dostęp
do esemesów pochodzących z tak dawnego okresu. Ale Maciej
W. nie odpowiedział mu na to pytanie.
Mielcarek pracuje obecnie w urzędzie marszałkowskim. Agent
Maciej W. weryfikował również to, w jaki sposób dostał tam
pracę.
Odpowiedzi szukał u wicemarszałka kujawsko-pomorskiego
Zbigniewa Ostrowskiego, którego również wezwał
na przesłuchanie.
– Czułem się tam jak bohater Franza Kafki. Podczas
przesłuchania pojawiło się nazwisko Mielcarek, osoby, która
podobno jest zatrudniona w urzędzie marszałkowskim. Nie znam
go w ogóle, przecież tu pracuje kilkaset osób. Były również
pytania o Krzysztofa Brejzę, czy rozmawiałem z nim w sprawie
zatrudnienia kogokolwiek. Odniosłem wrażenie, że to taka próba
znalezienia punktu zaczepienia, żeby można było dopaść senatora.
Dało mi to jednocześnie do myślenia, że oni nie mają żadnych
dowodów na jego winę – mówi Ostrowski, który wciąż pamięta
atmosferę kampanii z 2019 roku.


– Ustawili wtedy Brejzę w charakterze zwierzyny łownej.
Pamiętam atmosferę stanu wojennego. To, co robiła wtedy
telewizja z opozycją, było łagodną wersją tego, co zrobili z Brejzą
– dodaje.
Agenci oraz prokurator wzywali na przesłuchania wiele innych
osób, które pytali o to samo. Od pewnego radnego
z Inowrocławia, który zajmował się pomocą dla potrzebujących,
chcieli wiedzieć, czy Brejza żądał czegokolwiek w zamian
za przekazanie nagród rzeczowych, załatwienie pracy i mieszkania
dla osoby z niepełnosprawnością.
– Pytania były absurdalne, na zasadzie, czy poseł Brejza czegoś
żądał w zamian za pomoc. On przekazywał różne nagrody
na Dzień Matki i Dzień Dziecka, płacił z własnej kieszeni i robił
to z dobrej woli. W CBA liczyli, że coś chlapnę i go obciążę –
mówi radny, prosząc o niecytowanie jego nazwiska.
Na przesłuchanie został też wezwany dozorca jednej
z miejskich instytucji. Dziesięć lat wcześniej wysłał do Brejzy
esemesa z pytaniem o pracę.
– Byłem wtedy w trudnej sytuacji. Ani ja nie miałem pracy,
ani syn, ani żona. Poseł nie odpowiedział na tę wiadomość.
Mówił, że żałuje wysłanego esemesa. Również on się dziwił,
że CBA zdobyło tę wiadomość, bo zazwyczaj kasował wszystkie
starsze niż tydzień.
Burmistrz jednej z okolicznych miejscowości pytany był przez
CBA o łapówki i o to, czy domagał się ich Krzysztof Brejza.
Od nauczyciela z inowrocławskiego liceum agenci chcieli
usłyszeć, czy Brejza załatwił pracę osobie, o którą ten pytał.
Polityk nie odpowiedział na tę wiadomość ani na inne
wiadomości. Brejza mówi, że zawsze był ostrożny i nigdy nikomu


nic nie załatwiał ani nie obiecywał. Z tego powodu
w Inowrocławiu czasami słychać wręcz pretensje.
– Gdy potrzebował poparcia, dzwonił, ale gdy pojawiła się
potrzeba załatwienia pilnej sprawy, nawet nie odpisał – mówi
jedna z osób, która od lat zna polityka.
– Na przełomie 2020 i 2021 roku zauważyliśmy, że coś
dziwnego zaczyna się wokół nas dziać – mówi Krzysztof Brejza. –
To wychodziło w rozmowach z ludźmi. Część zaczęła nagle być
wycofana. Później przez znajomych zaczęliśmy się dowiadywać
o tych wezwaniach CBA. To było takie budowanie atmosfery
strachu.
Pod koniec 2019 roku CBA wysłało do starostwa
w Inowrocławiu pytanie o stan majątkowy Krzysztofa i Doroty
Brejzów z lat 2013–2019. Wśród urzędników szybko rozniosła się
ta informacja i na jej bazie powstała plotka, że CBA przysłało
pismo w sprawie inwigilacji obydwojga.
Sprawę nagłośnił dwa lata później TVN24. Wypowiadający się
dla stacji Paweł Wojtunik, były szef CBA, podkreślił, że agenci
w sprawie Brejzów złamali prawo. Podali wadliwą podstawę
prawną do kontroli, a do tego nie poinformowali
kontrolowanych w ciągu trzech dni o tym, że służby się nimi
interesują (do czego obliguje ich ustawa).
Przesłuchania osób, które wysyłały Brejzie esemesy, trwały
w 2020 i 2021 roku. Dzisiaj nie ma już wątpliwości, że wszystkie
wiadomości pochodziły z telefonu Brejzy i zostały zassane
Pegasusem przez agentów w ramach operacji „Jaszczurka”. I to oni
przeczesali osiemdziesiąt tysięcy esemesów, sięgających jeszcze
2011 roku.
Najpewniej osobiście zajmował się tym Maciej W., agent
prowadzący sprawę. Ten sam, który przesłuchiwał nadawców


wysyłających wiadomości do Brejzy. Była to typowa metoda
trałowania w śledztwie. Polega na przeszukiwaniu ogromnej
liczby materiału w nadziei, że coś się na podejrzanego znajdzie.
Podobne metody Maciej W. stosował przy okazji śledztwa
wobec prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego dziesięć lat
wcześniej. Wówczas agenci przetrząsali faktury za remont domu.
Po drobiazgowej analizie stwierdzili, że jeden z lokalnych
przedsiębiorców przekopał teren pod budowę domu
Karnowskiego za darmo. Wartość pracy koparki miała stanowić
łapówkę za bliżej nieokreślone korzyści. Zarzut ten jednak miał
tak wątłe podstawy, że umorzyła go jeszcze prokuratura przed
wysłaniem aktu oskarżenia do sądu.
W sprawie Brejzy agent W. prowadził podobne śledztwo
„trałowe”. Tym razem jednak miał Pegasusa dającego mu znacznie
większe możliwości.
Tyle że wiadomości te CBA zdobyło nielegalnie. Rozpoczynając
inwigilację Brejzy, agenci byli zobowiązani podać we wniosku
powód oraz zakres czasowy kontroli operacyjnej. Według
nieoficjalnych informacji za powód wpisali tam śledztwo
w sprawie afery fakturowej w Inowrocławiu i Kruszwicy,
sięgającej lat 2014–2017. Tymczasem wiele z esemesów, w których
sprawie agent W. wzywał na przesłuchania, dotyczyło okresu
wcześniejszego. A do tego nie miały nic wspólnego z aferą
fakturową.
W języku prawniczym zdobyte nielegalnie dowody nazywa się
owocami zatrutego drzewa. Nie można ich zastosować w procesie.
Jednak i na to PiS zawczasu znalazło sposób, i to jeszcze zanim
CBA dostało w ręce Pegasusa.
W 2016 roku zdominowany przez PiS Sejm dodał do Kodeksu
postępowania karnego artykuł 168a. Legalizuje on dowody


zebrane nielegalnie i z naruszeniem prawa. Wyjątkiem są tylko
te, które funkcjonariusz zdobył przemocą, spowodował czyjś
uszczerbek na zdrowiu, pozbawił kogoś wolności lub zabił.
Równolegle, gdy w 2019 roku część agentów przeczesywała
stare wiadomości Brejzy w poszukiwaniu czegoś, co by dawało
podstawę do postawienia mu zarzutów, inni zajmowali się próbą
udowodniania tych samych tez, które trzy miesiące wcześniej
podczas kampanii wyborczej lansowała TVP Info.
Najważniejsza z nich dotyczyła nielegalnego finansowania
kampanii. W drugiej kolejności interesowało ich to, czy Brejza
korzystał ze sprzętu zakupionego z lewych faktur. A także czy
miał wpływ na wydział promocji i kultury w inowrocławskim
ratuszu i organizował farmę trolli szkalujących przeciwników
politycznych.
Potwierdzenie tego szło opornie.
Dwa miesiące po wyborach agent Marek O. wykluczył
w analizie kryminalistycznej, że za pieniądze z lewych faktur
mógł być kupowany sprzęt do hejtowania. Wnioski takie
wyciągnął na podstawie analizy przepływów finansowych
pomiędzy urzędnikami i osobami, które wystawiały lewe faktury,
a Krzysztofem i Ryszardem Brejzami. Nie znalazł również
dowodów na to, aby pieniądze z pustych faktur były wpłacane
na kampanię wyborczą.
Marek O. pisał analizę za analizą. Gdy w połowie maja 2020
roku skończył jedną, a ta nie wykazała żadnych dowodów na to,
że można było kupić „tajny” sprzęt do urzędu, jego przełożeni
sześć dni później zlecili mu następną.
Tym razem miał sprawdzić, czy istniał kiedykolwiek portal
Inowroclove – ten, którego inicjatorem powstania był Krzysztof
Brejza. W drugiej kolejności miał sprawdzić, czy pojawiały się


w nim przychylne komentarze o jednym z radnych należących
do środowiska politycznego Ryszarda Brejzy.
Przeszkoleni do walki z korupcją agenci musieli sprawdzać, kto
zamieszczał komentarze na niszowej stronie lokalnego portalu.
Sprawa nie miała nic wspólnego z aferą fakturową. Podstawą
do przeczesywania forum był mail lub esesmes, którego CBA
zassało Pegasusem z telefonu Brejzy. Pochodził on ze stycznia
2014 roku, a Brejza prosił w nim swoich współpracowników,
by wsparli inicjatywę radnego, który... promował lokalną
spółdzielnię mleczarską.
Agent CBA dostał więc zadanie wyśledzenia tego, kto dał
polubienie w internecie pod artykułem o radnym.
Wiele wytropić nie zdołał. W pierwszej kolejności stwierdził,
że... portal nie istnieje. Mimo to sporządził liczącą osiemdziesiąt
stron notatkę służbową z klauzulą „poufne”. Znalazły się w niej
zrzuty ekranu z artykułami o radnym, który pozuje na tle półek
z jogurtami. Mimo że portal już nie istniał, agent zadał sobie trud,
by ustalić, kto „polubił” artykuły o radnym na innych stronach
internetowych. Wyodrębnił także pojawiające się pod nimi
komentarze do tabelek, zaznaczając tłustą czcionką te, które są
autorstwa radnego (nie było to trudne, gdyż podpisywał się
swoim imieniem i nazwiskiem).
Tak wyglądało śledztwo CBA i nadzorującej ją prokuratury
w 2020 roku, kiedy miały według Zbigniewa Ziobry istnieć
poważne dowody na udział Krzysztofa Brejzy w aferze
fakturowej. Rzeczywistość w wielu miejscach nie przystawała
do narracji snutej nie tylko przez telewizję publiczną, lecz i CBA.
Przeprowadzony przez tę służbę nalot na Inowrocław pod koniec
sierpnia 2019 roku, na niespełna dwa miesiące przed wyborami,
miał sugerować, że agenci spodziewają się zebrania wielu


ważnych dowodów. CBA informowało wówczas o wejściu
do trzydziestu mieszkań i firm, a także o tym, że w czynnościach
brało udział kilkudziesięciu funkcjonariuszy z pobliskiej
Bydgoszczy i odległego o 200 kilometrów Gdańska.
Ale w trakcie tych nalotów zebrano wiele materiałów
niestanowiących istotnej wartości dla śledztwa.
Agenci nachodzili o świcie urzędników, którzy nie mieli nic
wspólnego z aferą fakturową, jak na przykład ówczesną
rzeczniczkę Ryszarda Brejzy, która została zatrudniona dopiero
pod koniec 2017 roku i nie mogła uczestniczyć w procederze.
Byli również u jednego z producentów telewizyjnych, który
w 2015 roku organizował miejską imprezę w Inowrocławiu pod
nazwą „Wielkie grillowanie”. Do materiałów procesowych
dołączyli liczące wiele stron ręczne kosztorysy, zamówienia,
jadłospisy, a nawet opisy składników do surówek, które miały
służyć do wyliczenia przypuszczalnych wydatków na imprezę.
Zajmowali również telefony osób, które choć przez kilka
miesięcy przewijały się przez urząd w Inowrocławiu. Po ich
przejrzeniu często opatrywali protokół oględzin zdaniem: „Nie
ujawniono materiałów istotnych dla śledztwa”.
Śledztwo prowadzone przez CBA wyglądało, jakby utknęło
w martwym punkcie. Nie dało się udowodnić, że Brejzowie
kierowali lub choćby wiedzieli o procederze lewych faktur, nie
mówiąc o finansowaniu z nich kampanii wyborczej. CBA badało
dlatego wątki poboczne. W 2020 roku agenci analizowali
komentarze na internetowych forach i sprawdzali, w jaki sposób
prowadzone są głosowania w lokalnych i ogólnopolskich
konkursach.
Chodziło im o zweryfikowanie tezy, że Brejzowie naciskali
na wydział promocji w urzędzie, by się przez niego promować


i dzięki temu zyskać „korzyść osobistą”. Miało to pozwolić
na postawienie ich w stan oskarżenia z art. 231, mówiącego
o przekroczeniu uprawnień.
W październiku 2020 roku prowadzący sprawę agent Maciej
W. zajął się przeglądaniem internetu. Na tej podstawie „ustalił”,
że cztery lata wcześniej telewizja Polsat organizowała konkurs
„Antypaństwo 2016”. Chodziło wówczas o wybranie najgorszego
samorządowca. Jednym z kandydatów do tej antynagrody był
prezydent Ryszard Brejza, nominowany z powodu zatargu z jedną
z hotelarek (o czym rok później materiał zrobiła Anita Gargas
z TVP). Agenci szukali więc dowodów na to, że Brejza naciskał
na swoich urzędników, aby to on tego konkursu nie wygrał.
Dowodów na to żadnych nie znaleźli.
W notatce CBA pojawiła się również wzmianka o akcji
charytatywnej Szlachetna Paczka. Agnieszka Ch. twierdziła
w swoich wyjaśnieniach, że prezydent Brejza ufundował paczkę
dla ojca wychowującego samotnie dwóch synów (w tym jednego
z niepełnosprawnością) z pieniędzy pochodzących z lewych
faktur.
– Zabolało mnie to najbardziej, bo co roku oddaję część mojej
pensji na ten cel – mówi prezydent Inowrocławia.
Prokurator postawi mu zarzut, że chciał w ten sposób się
wypromować, choć to nie on, ale urząd zapłacił za ubrania
i słodycze przekazane rodzinie. Był on oparty jedynie na słowach
głównej podejrzanej Agnieszki Ch., która po konfrontacji
z Ryszardem Brejzą w prokuraturze, pół roku po postawieniu tych
zarzutów, odwołała swoje wyjaśnienia.
Udałoby się uniknąć tej wpadki, gdyby prokurator zawczasu
Brejzę przesłuchał. Ale śledczy nie wzywali osób, które mogłyby


rozwiać wątpliwości w sprawie udziału Krzysztofa Brejzy w tak
zwanej aferze fakturowej.
Nigdy nie został przesłuchany Marcin K., którego w 2019 roku
telewizja państwowa przedstawiała jako jedno z ogniw
w procederze, rzekomo kierowanym przez posła Brejzę. Czyżby
wiedzieli, że nie grał on w nim żadnej roli i jego przesłuchanie
nie ma żadnego sensu? Już zatrzymane przez CBA rzeczy w domu
Marcina K. podczas „wielkiego nalotu” w sierpniu 2019 roku
okazały się bezwartościowe dla śledztwa. Nie znaleziono tam nic,
co mogłoby rzucić nowe światło na prowadzone postępowanie.
Nigdy nie została przesłuchana ani przez agentów, ani przez
prokuratora również Magdalena Łośko, którą Agnieszka
Ch. obciążyła w swoich pierwszych zeznaniach. I której z tego
powodu został założony Pegasus.
Zwróciła na to uwagę analityk kryminalna z Prokuratury
Okręgowej w Gdańsku, która dostała za zadanie rozrysowanie
sieci powiązań pomiędzy występującymi w sprawie osobami.
Stworzyła oś czasu i zaznaczyła na niej momenty, w których się
poznali. Ale do zakreślenia relacji brakowało zeznań czterech osób,
w tym Marcina K. oraz Magdaleny Łośko.
Prowadząca sprawę prokurator Aleksandra Rozmierska odpisała
analityczce, że protokołów z przesłuchań nie ma i nie będzie,
i że powinna pracować jedynie na dostępnych materiałach.
W 2020 roku aferą fakturową zajmowała się już czwarta ekipa
prokuratorów od momentu wejścia CBA do urzędu
w Inowrocławiu w 2017 roku. Śledczy zmieniali się, gdy rósł
polityczny ciężar sprawy. Najkrócej prowadziła ją Prokuratura
Rejonowa w Inowrocławiu – nieco ponad dwa tygodnie. To
do niej zawiadomienie o kradzieży przez Agnieszkę Ch. z urzędu
pieniędzy na podstawie lewych faktur złożył w drugiej połowie


listopada 2017 roku prezydent Ryszard Brejza. Jednak w grudniu
sprawę przejęła Prokuratura Rejonowa Bydgoszcz-Południe.
Według naszych informacji powodem były naciski ze strony
Jarosława Sz., szefa CBA w Bydgoszczy.
– Prokurator opierał się wtedy, by wydać nakaz przeszukania
w urzędzie inowrocławskim, a Sz. wściekł się, że to jest ustawka –
mówi jedno z moich źródeł.
Bydgoska prokuratura prowadziła sprawę przez rok. Przez ten
czas wszystko wskazywało na zwykłą sprawę kryminalną. Jednak
w listopadzie 2018 roku główna oskarżona, Agnieszka Ch., zaczęła
już na pierwszym przesłuchaniu obciążać Krzysztofa i Ryszarda
Brejzów, a także opowiadać, że z lewych faktur finansowali
kampanię wyborczą. To punkt zwrotny całej sprawy.
Gdy pojawiło się w niej nazwisko Krzysztofa Brejzy, została
odebrana Bydgoszczy i trafiła do prokuratury nadrzędnej, czyli
okręgowej w Gdańsku. Tam krótko prowadziła ją prokurator
z Gdyni, ciesząca się opinią skrupulatnej śledczej, która nie ulega
naciskom. Długo jednak się nią nie zajmowała. Według moich
źródeł sama poprosiła po dwóch miesiącach o cofnięcie delegacji
do Gdańska.
Wtedy sprawę przejął specjalny zespół prokuratorów, jaki
powołuje się tylko do najistotniejszych, wielowątkowych
przestępstw, jak wielkie afery w rodzaju Amber Gold czy
GetBack. Do zespołu weszli szef prokuratury okręgowej Michał
Kierski oraz podległa mu prokurator Aleksandra Rozmierska.
Śledztwo było do tego ściśle nadzorowane przez wyższą rangą
jednostkę – Prokuraturę Regionalną w Gdańsku.
Jej prokurator również uczestniczył w przesłuchaniach. Dotąd
było to niemożliwe, ale w kwietniu 2020 roku minister
sprawiedliwości zmienił wewnętrzny regulamin prokuratorski.


Do paragrafu 71 dodał punkt 1a, który pozwala prokuratorowi
prokuratury nadrzędnej uczestniczyć w przesłuchaniach
nadzorowanych przez siebie jednostek.
Miesiąc od wejścia w życie nowego regulaminu w takim
przesłuchaniu wziął udział prokurator Remigiusz Signerski,
naczelnik wydziału do spraw przestępczości gospodarczej
w Prokuraturze Regionalnej w Gdańsku. Wśród tamtejszych
prokuratorów słychać opinię, że regulamin zmieniono specjalnie
pod sprawę Brejzy, by mógł w niej uczestniczyć Signerski.
– Choć oczywiście nie można wykluczyć, że nowe zapisy
w regulaminie były wykorzystywane do innych spraw – zaznacza
jedna z osób.
Po co Signerski został nadzorującym śledztwo?
– Żeby zespół Kierskiego i Rozmierskiej niczego nie nawywijał
– mówi źródło w prokuraturze.
W taki oto sposób prokurator Remigiusz Signerski, który
kieruje wydziałem do najważniejszych spraw gospodarczych
w całym województwie pomorskim, kujawsko-pomorskim
i części województwa warmińsko-mazurskiego, postanowił się
pochylić nad sprawą dość błahej afery
w sześćdziesięciotysięcznym Inowrocławiu, gdzie urzędnicy
do spółki z zaprzyjaźnionymi firmami ukradli 320 tysięcy złotych.
Podczas przesłuchania jednej z podejrzanych urzędniczek
Signerski zadał tylko dwa pytania. Obydwa wpisywały się
w polityczną narrację przedwyborczą, którą lansowała
w kampanii TVP Info. Prokurator chciał od podejrzanej wiedzieć,
jaka była rola Marcina K., byłego dziennikarza „Wyborczej”,
w wydziale promocji i kultury w inowrocławskim urzędzie.
Małgorzata W. odpowiedziała, że nie wie dokładnie. Stwierdziła,
że bywał w urzędzie często oraz że miał wpływ na zatrudnienie


w nim osób (jednak ostatecznie prokurator prowadząca sprawę
doszła do wniosku, że większość pracowników wydziału była
towarzysko powiązana z Agnieszką Ch., jego naczelniczką, a nie
z Marcinem K.). Przesłuchiwana przez obydwu prokuratorów
Małgorzata W. powiedziała również, że na naradach
z prezydentem bywał poseł Krzysztof Brejza.
– Nie chodziłem na żadne narady. W urzędzie bywałem u ojca
prywatnie i służbowo w sprawie interwencji poselskich –
zaprzecza polityk.
Drugie pytanie prokuratora Signerskiego dotyczyło Wojciecha
Sz., urzędnika z wydziału promocji, który pracował
w kampaniach na rzecz Brejzy. Prokurator chciał wiedzieć, jakie
były jego obowiązki poza pracą w urzędzie i czy pracował
u posła. „Wojtek, jak do nas trafił, to często znikał i mówiło się,
że idzie do OSIR-u. Nie wiem, co on tam robił, a w OSiR-ze
znajdowało się biuro poselskie Krzysztofa Brejzy. On miał bardzo
mało zadań urzędniczych, był bardziej wolnym strzelcem,
na pewno po części dostawał polecenia od pani naczelnik, nie
wiem, czy dostawał polecenia od innych” – mówiła Małgorzata
W.
Również Wojciech Sz. usłyszał zarzuty oszustwa w aferze
fakturowej w związku z wystawianiem lewych faktur.
– Byłem wstrząśnięty, gdy się dowiedziałem o tym. Było mi
przykro, że osoba, którą znam, dała się uwikłać w ten proceder –
mówi Krzysztof Brejza.
Wojciech Sz. odmówił składania wyjaśnień przed
prokuratorem.
W 2020 roku sam gdański prokurator okręgowy Michał Kierski
przepytywał podejrzanych o mało znaczące fakty w śledztwie, jak


na przykład to, czy dostawali od Agnieszki Ch. bezpłatne
vouchery na zabiegi w SPA oraz karty podarunkowe do sklepów.
Ale ekipa prokuratorów, która dostała to śledztwo, nie była
z przypadku. Nadzorujący pracę Kierskiego Remigiusz Signerski
był śledczym, który do prokuratury regionalnej trafił w 2019 roku
od razu jako naczelnik wydziału (początkowo był pełniącym
obowiązki). Nie jest uważany za wyznawcę linii partii rządzącej.
W przeszłości należał nawet do stowarzyszenia niezależnych
prokuratorów Lex Super Omnia, ale przed awansem wypisał się
z niego. Wśród jego kolegów panuje opinia, że bez tego nie
zrobiłby kariery.
Naczelnik do spraw przestępczości gospodarczej w prokuraturze
regionalnej był w 2019 roku potrzebny na gwałt,
bo ze stanowiska odeszła Ewa Daliga. Zrezygnowała z niego
z własnej woli, ale w Gdańsku nikt nie ma wątpliwości, że było
to pokłosie blamażu w związku z głośną sprawą, jaką prowadziła.
Chodziło o zatrzymanie szefów Lotosu i spółki zależnej
Petrobaltic. Pierwszy z prezesów rządził Lotosem czternaście lat,
drugi – siedem i został zatrudniony za rządów PO-PSL.
Pod koniec stycznia 2019 roku „Wyborcza” opublikowała
pierwszą taśmę Kaczyńskiego, ujawniając sprawę „dwóch wież”,
odkrywającą biznesowe zapędy prezesa PiS. Kaczyński chciał
na warszawskiej Woli postawić biurowiec za blisko 2 miliardy
złotych, ale nie zamierzał spłacać długu wobec austriackiego
przedsiębiorcy, który przygotował tę inwestycję.
Tego samego dnia po publikacji nagrań z Kaczyńskim gdańskie
CBA zatrzymało byłego prezesa Lotosu Pawła Olechnowicza
na czterdzieści osiem godzin. Po dwóch latach sąd przyznał mu 45
tysięcy złotych odszkodowania i uznał, że do jego zatrzymania
nigdy nie powinno było dojść.


Miesiąc po zatrzymaniu Olechnowicza ABW na polecenie Ewy
Daligi z prokuratury regionalnej zatrzymała byłego prezesa firmy
Petrobaltic. Zarzucała mu działanie na szkodę spółki. Ale również
w jego przypadku kilka tygodni później sąd uznał to zatrzymanie,
wniosek o areszt i późniejsze żądanie poręczenia majątkowego
w kwocie 1 miliona złotych za bezzasadne.
Sprawa Lotosu zaczęła się rozmywać, a Ewa Daliga
postanowiła odejść ze stanowiska i wrócić do prokuratury
okręgowej. Stacja TVN24 podała wówczas, że były na nią naciski
z góry, by obydwaj prezesi zostali zatrzymani przez
funkcjonariuszy.
Nie inaczej miało być w przypadku sprawy inowrocławskiej.
Według nieoficjalnych źródeł w prokuraturze w tym przypadku
również wywierano naciski na Teresę Rutkowską-Szmydyńską,
szefową prokuratury regionalnej, by sprawę doprowadzić
do końca. Z dwóch niezależnych od siebie źródeł usłyszałem,
że naciskała na prowadzącą sprawę prokurator Aleksandrę
Rozmierską, by Brejzie postawić zarzuty.
– Nie chciała ich stawiać, bo nie było materiałów, które by to
potwierdzały. Na młodego Brejzę to nie ma nic, a na starego też
jest bardzo cienko. Pytanie nie jest, czy były na nią naciski, ale
jak silne – mówi informator z prokuratury.
Według moich źródeł prokurator Rozmierska przez pewien czas
w 2021 roku nie prowadziła w ogóle czynności w sprawie.
Świadków zamiast niej przesłuchiwał jej przełożony Michał
Kierski. Awans zawdzięczał szefowej prokuratury regionalnej
Teresie Rutkowskiej-Szmydyńskiej, której był niezwykle oddany.
O Kierskim głośno się zrobiło w 2018 roku, gdy rozsyłał
esemesy do podległych mu prokuratorów, żądając spisu sędziów
najrzadziej zatwierdzających tymczasowe areszty. Środowisko


sędziowskie odebrało to jako próbę nacisku ze strony resortu
ministra Ziobry na surowsze zasądzanie aresztów wobec
podejrzanych.
Powołanie specjalnego zespołu prokuratorów, nadzór śledczego
z prokuratury regionalnej były powodowane tym, że sprawą
Brejzów i Inowrocławia żywo interesowała się góra.
– Wszystkie główne decyzje musiały mieć akceptację
prokurator Rutkowskiej-Szmydyńskiej – mówi moje źródło.
Jednak i ona nie podejmowała decyzji bez konsultacji z górą.
Regularnie jeździła w sprawie Brejzów na narady do Warszawy,
gdzie spotykała się z Bogdanem Święczkowskim, prokuratorem
krajowym.
To on podpisywał w kwietniu 2019 roku wniosek w sprawie
kontroli operacyjnej Pegasusem telefonu Krzysztofa Brejzy. Jako
prokurator krajowy musiał to również zrobić w sprawie
wniosków o inwigilację Pegasusem Ryszarda Brejzy i Magdaleny
Łośko.
Potężny, o dwumetrowym wzroście i ponad 120 kilogramach
wagi, Święczkowski miał pseudonim Godzilla (również
ze względu na ton głosu, którym potrafił ryknąć
na podwładnych).
Po szczeblach kariery w instytucjach państwowych piął się
za Zbigniewem Ziobrą. Przed laty studiowali razem
na Uniwersytecie Jagiellońskim, a później robili aplikację
prokuratorską w Katowicach. Święczkowski był jedną
z nielicznych osób, z którymi przyjaźnił się Ziobro na studiach. Ich
znajomi z tamtych czasów opowiadają, że był wsparciem dla
sprawiającego wrażenie nieco zagubionego Ziobry. W kolejnych
latach przyszły minister sprawiedliwości będzie się u niego radził
i merytorycznie konsultował z nim rozmaite sprawy dotyczące


wymiaru sprawiedliwości, zwłaszcza wtedy, gdy będzie
rywalizować o tytuł „pierwszego śledczego” ze Zbigniewem
Wassermannem.
Ziobro, gdy tylko trafił do Ministerstwa Sprawiedliwości
w 2001 roku, najpierw jako doradca, a później wiceminister
sprawiedliwości u Lecha Kaczyńskiego, ściągnął do siebie
Święczkowskiego. Ten ostatni awansował wtedy do Prokuratury
Krajowej.
Pięć lat później, za pierwszego rządu PiS, Święczkowski zostanie
szefem ABW. Swoim zastępcą zrobi zaś Grzegorza Ocieczka,
przyjaciela i prokuratora z Katowic. W 2016 roku, podczas
drugiego rządu PiS, Ocieczek zostanie wiceszefem CBA. I to on
podpisze się pod wnioskiem o umożliwienie inwigilacji
Krzysztofa Brejzy.
Ocieczek jest prokuratorem w stanie spoczynku, członkiem
stowarzyszenia Ad Vocem, do którego należą ludzie bliscy
ministrowi sprawiedliwości i prokuratorowi generalnemu
Zbigniewowi Ziobrze. Wspólnie ze Święczkowskim startowali
w wyborach do Sejmu z list PiS.
W lutym 2020 roku, gdy skończyła się czteroletnia kadencja
szefa CBA Ernesta Bejdy, zastąpił go inny kolega
Święczkowskiego i Ocieczka – Andrzej Stróżny. Był on
dyrektorem departamentu w ABW za czasów, gdy Agencją rządził
Bogdan Święczkowski. Na szefa CBA przyszedł wprost
z katowickiej delegatury ABW, którą kierował.
Mechanizm zależności w prokuraturze, jaki stworzył Ziobro,
opisał przed wieloma laty Janusz Kaczmarek, były prokurator
krajowy za czasów Ziobry, który wypadł z łask.
– Święczkowski kiedyś mi powiedział: „Jestem oddany
Zbyszkowi i zawsze będę mu oddany. (...) Zobacz, w tej chwili


biorę do siebie prokuratora Hołdę, który dzięki mnie awansuje,
i też mi będzie zawsze oddany” – opowiadał Kaczmarek.
W tej hierarchii prokuratorskiej z gry wypadają ci, którzy nie
wypełniają poleceń lub przeciwnie: ulegają naciskom i dlatego
popełniają błędy.
Taki los spotkał prokurator Ewę Daligę w Gdańsku, która
odeszła, gdy się okazało, że wydanie przez nią polecenia
zatrzymania byłych prezesów państwowych spółek było
bezzasadne.
Daliga zawdzięczała swój awans do prokuratury regionalnej
decyzji Zbigniewa Ziobry, co przyznała przed sejmową komisją
do spraw Amber Gold. Pytania na ten temat zadawał jej w 2018
roku... Krzysztof Brejza. Polityk ten był wówczas członkiem
komisji Amber Gold i wytykał prokuratorom z Gdańska
zaniedbania w wyjaśnieniu afery.
– Przesłuchiwałem w komisji Amber Gold tych prokuratorów.
Część winna była co najmniej zaniedbań w tej aferze, a gdy
doszło do władzy PiS, zostali awansowani przez Ziobrę
i Święczkowskiego. Już choćby z tego powodu i możliwego braku
bezstronności ta prokuratura nie powinna się mną zajmować –
uważa Brejza.
Stało się inaczej. Gdy w gdańskiej prokuraturze zespół
śledczych wciąż jeszcze przesłuchiwał głównych podejrzanych,
bydgoska delegatura CBA przez niemal cały 2020 rok zajmowała
się przerabianiem urobku zebranego podczas nalotu rok wcześniej,
w trakcie kampanii wyborczej.
Agenci sprawdzali zajęte telefony i dyski, zostawiając
najczęściej adnotację o tym, że nie znaleźli nic przydatnego dla
śledztwa. Marek O. tworzył analizy, z których niewiele wynikało.
Agent prowadzący Maciej W. przesłuchiwał zaś świadków


w nadziei, że znajdzie coś, co pozwoli postawić zarzut
Krzysztofowi Brejzie.
Agent W. był na pierwszej linii i miał największą wiedzę
o sprawie – łącznie z informacjami niejawnymi pochodzącymi
z Pegasusa, który został podpięty pod telefony Ryszarda
i Krzysztofa Brejzów, a także Magdaleny Łośko.
Żaden ze świadków przesłuchiwanych przez W. nie potwierdził,
że polityk załatwił mu pracę lub pomógł w innej sprawie
w zamian za jakąkolwiek korzyść.
W lutym 2021 roku Maciej W. miał dopiero czterdzieści osiem
lat, gdy postanowił przejść na emeryturę. Za kilka miesięcy miały
wyjść na jaw pierwsze potwierdzone informacje o inwigilacji
Pegasusem w Polsce. W bydgoskiej delegaturze CBA szykowały
się ucieczki. Agenci widzieli już, że na Krzysztofa Brejzę nie
zbierze się nic, co da zarzuty.
Pytam, jak agenci oceniali Ryszarda Brejzę, który też był
inwigilowany Pegasusem oraz podsłuchiwany „zwykłym”
podsłuchem telefonicznym.
– Prezydent Inowrocławia? Poczciwina! – mówi źródło.


ROZDZIAŁ 10
OPERACJA „GRUPA”, CZYLI JAK
BREJZÓW ROZPRACOWYWALI
ESBECY
Inowrocław, 3 maja 1982 roku. W kościele pod wezwaniem
Najświętszej Maryi Panny przy ulicy Plebanka odbywa się msza.
Trwa piąty miesiąc stanu wojennego. Gdy tylko msza się kończy,
na ulice wychodzi tysiąc osób. Pochód przeradza się
w antykomunistyczną demonstrację. Ludzie śpiewają „Boże, coś
Polskę”, skandują „Lech Wałęsa!”. W pierwszym szeregu idzie
siedemnastoletni Jarosław Brejza. Niesie zakazaną przez PRL-
owskie władze flagę Solidarności.
– Możliwe, że to Jarek prosił, żeby iść z tą flagą. Wiedział, że ją
mam. Sam nie śmiałem proponować, bo można było ponieść
za to konsekwencje – mówi mi ksiądz Jan Pruczkowski, wówczas
kapelan Solidarności w Inowrocławiu.
Dwa dni później do domu Brejzów wpada milicja. Zabierają
Jarka na dołek i zaczynają przesłuchania: „Skąd masz tę flagę? Kto
ci ją dał?”.
„Nie wiem”, „Nie znam” – odpowiada Jarek.
„Jak nie znasz?!” – wściekają się przesłuchujący. Świecą lampą
w oczy, nie pozwalają zasnąć.
W emocjach wali pięściami w stół. Krzyczy w twarz
przesłuchującym: „Gestapo!”. Zaczynają go bić.


W nocy słyszy krzyki i wycie. Gdy prowadzą go do ubikacji,
widzi tam pełno krwi.
Do domu wraca wycieńczony i załamany. Rodzicom mówi,
że planował w celi samobójstwo: chciał podrzeć prześcieradło
i się powiesić.
– Jarek, jak możesz tak mówić! Przecież te esbusie by się tylko
cieszyły! – mówi do niego ojciec.
Staje przed kolegium. Milicjant domaga się trzech miesięcy
aresztu za to, że niósł flagę zakazanej organizacji.
Ale Brejza zostaje nieoczekiwanie uniewinniony.
– To doprowadziło esbeków do szału. Według mnie stało się
powodem dalszych, tragicznych wydarzeń – mówi Ryszard Brejza,
jego brat.
Jarosław Brejza, rocznik 1964, mimo młodego wieku jest
od dłuższego czasu pod obserwacją służb. SB prowadzi sprawę
operacyjnego rozpracowania o kryptonimie „Grupa”.
W środowisku młodego Brejzy ma swoich informatorów.
Dwa lata wcześniej, we wrześniu 1980 roku, rozpoczyna się
strajk w Hucie Szkła „Irena”. Młody Brejza dostarcza
związkowcom jedzenie, odbija na zakładowym powielaczu
biuletyny i nagrywa audycje.
W kwietniu 1981 roku ma szesnaście lat, gdy z działaczami „S”
udają się do siedziby ZSL wspierać rolników okupujących
budynek tej partii. Efektem jest zalegalizowanie Niezależnego
Samorządnego Związku Zawodowego Rolników Indywidualnych
„Solidarność”. Później chodzą po lokalnych szkołach i wieszają
krzyże w klasach. Organizują spotkania młodzieży
z przedstawicielami „S”, kombatantami AK i działaczami
antykomunistycznego podziemia niepodległościowego.
Nocami Jarek wymyka się z domu.


– Pytam: „Jarek, gdzie ty idziesz?”. On na to: „Mamo, nie mogę
nic mówić”. Następnego dnia idziemy rano z mężem do Rynku
i widzę napisy na murach: „Niech żyje wolna Polska”, „Precz
z komuną”. Oho, myślę, no to Jarek z kolegami już tu był. Jego nie
dało się utrzymać. Jak coś postanowił, to koniec – opowiada
Halina Brejza, mama Jarka.
Szybko wychodzi z aktywnością związkową poza Inowrocław.
Jest przewodniczącym samorządnego związku młodzieży szkolnej
„S” w Inowrocławiu i okolicznych miejscowościach, ale zebrania
go nudzą. Woli jeździć, spotykać się z ludźmi, działać. Zostaje
łącznikiem Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego
z innymi miastami. Jeździ do Wrocławia i poznaje tam dziesięć lat
starszego Władysława Frasyniuka. W Gdańsku spotyka Gwiazdę
– na zdjęciach widać, że nie odstępuje go na krok.
Po ogłoszeniu stanu wojennego „S” schodzi do podziemia.
Tydzień później SB robi rewizję w domu Brejzów i zabiera
Jarosława i starszego o sześć lat Ryszarda na przesłuchanie. Siedzą
tam kilka godzin. Esbecy grają na przemian dobrego i złego glinę.
Gdy jeden wychodzi od Ryszarda, drugi wchodzi do Jarka
i na odwrót. Ryszard zastanawia się wtedy, czy jego młodszy brat
to wszystko wytrzyma.
W marcu 1982 roku PZPR robi rozpoznanie wśród nauczycieli.
Zauważa, że po wprowadzeniu stanu wojennego liczba odejść
z partii w końcu przestaje spadać, efekt odnoszą rozmowy
dyscyplinujące dyrekcji w celu „samookreślenia się”. Związkowcy
„S” w oświacie formalnie przestają działać.
Po 3 maja 1982 roku Jarek wraca z przesłuchania rozbity, mimo
uniewinnienia go przez kolegium. Kilka dni później zostaje
ponownie aresztowany. Pretekstem jest przygotowywany przez
Solidarność 13 maja piętnastominutowy strajk w całym kraju.


Ryszard Brejza, który akurat jest w Inowrocławiu na przepustce
z wojska, zobaczy wówczas brata po raz ostatni. Jarek zamknie się
w sobie, stanie się małomówny, powoli przestanie ufać
komukolwiek.
4 sierpnia 1982 roku Halina Brejza znajduje go w pokoju
martwego.
– I popełnił... Serce pęka... Nie daj, Boże, żeby jakakolwiek
matka przeżywała coś takiego... – mówi drżącym głosem.
Jarek zostawia po sobie list:
Wybaczcie, co uczynię.
Nie winię Was za to, lecz po prostu nie mogę tu żyć, bo życie
to męka.
Niech Ojczyzna będzie wielka, lecz ja nie mogę już czekać.
Żegnajcie.
Żegnaj Tatku i moja Matko.
Niech Rysio sławi imię Brejza, bo ja kończę.
Komuna niech przepadnie.
Jarek
– Z mamą nigdy nie rozmawiałem na ten temat. Pan o to
wprawdzie nie pyta, ale ja mogę do siebie mieć również pretensje
– mówi Ryszard Brejza. – Bo to ja go w tę politykę wciągnąłem.
Był początek 1981 roku, gdy między braćmi wywiązała się
kłótnia o to, jak działać, by pokonać komunę. Mają odmienne
temperamenty. Ryszard to wyważony współzałożyciel NZS
i student ostatniego roku historii Uniwersytetu Mikołaja
Kopernika w Toruniu. Jarek woli działać, dlatego idzie
do technikum mechaniczno-elektrycznego. Chce szybko zdobyć
zawód i mieć prawo jazdy.


– Miał do nas z NZS pretensje, już nie pamiętam o co.
Powiedziałem mu, że może by sam pokazał, co potrafi.
Bo krytykować to każdy umie – mówi Ryszard Brejza.
Jarek Brejza zaczyna działać. Jest wtedy jeszcze za młody,
by zostać członkiem związku, dlatego zakłada pierwsze w Polsce
struktury młodzieżowe „S” – Niezależny Samorządny Związek
Młodzieży Szkolnej „Solidarność”. Organizacja szybko się rozrasta,
początkowo liczy trzystu uczniów w samym Inowrocławiu,
w kolejnych miesiącach przekracza trzy tysiące.
Związał się z radykalnymi działaczami Solidarności. Najbardziej
imponował mu Wojciech Zieliński, były żołnierz AK, po wojnie
skazany na podwójną karę śmieci. W latach osiemdziesiątych
próbował zakładać konspiracyjne struktury na wzór okupacyjnej
i powojennej Polski. Nastoletniego Jarosława Brejzę „zaprzysiągł”
na „oficera wywiadu”. Jak pisze Wojciech Gonera, badacz
inowrocławskiej Solidarności i pracownik bydgoskiego IPN,
„miała to być organizacja, oparta na zasadach dyscypliny
wojskowej, utworzonej na wypadek bezpośredniej konfrontacji
z władzą. Pomimo licznych ostrzeżeń, a nawet gróźb [Jarosław
Brejza] nie zaprzestał swojej działalności”.
Z walki zbrojnej niewiele wyszło, choć Zielińskiemu udało się
nawet zdobyć nitroglicerynę z kopalni na Śląsku. Jarek Brejza
miał twierdzić w organizacji, że pójdzie się wysadzić
na komisariat i zabije pięćdziesięciu milicjantów.
– Taki radykalizm budził we mnie grozę, choć o tym
konkretnym planie dowiedziałem się dopiero po jego śmierci –
mówi Ryszard Brejza. I dodaje: – Chyba za szybko dla niego ta
dorosłość przyszła. Ale te pragnienia walki o wolność wyniósł
z domu rodzinnego.


Halina Brejza zapamiętała, jak mówił do ojca: „Tatulku, ja
za ciebie nie popuszczę. Jak skończę ten mechaniczny, to pójdę
do policji, ale do wolnej Polski!”.
– Męczyli tych Brejzów strasznie – mówi Halina Brejza.
Tadeusz Brejza, jej mąż i ojciec Jarosława i Ryszarda, rok
przesiedział w stalinowskim więzieniu. Z bratem przed wojną
prowadził sklep z odzieżą i galanterią. Byli znani w całym
Inowrocławiu.
Rodzina Brejzów pochodzi spod Starogardu Gdańskiego
i Poznania. Do Inowrocławia sprowadzili się w 1919 roku, gdy
odradzała się Polska. Ksawery Brejza był powstańcem
wielkopolskim. Po zakończeniu walk wstąpił do żandarmerii
powstańczej. Gdy Wielkopolskę przyłączono do Polski, Ksawery
z żandarmerii trafił do policji państwowej. I został skierowany
do Inowrocławia.
Dekadę później zaczął chorować na zapalenie płuc. W 1932 roku
zmarł, zostawiając po sobie skromną rentę i trzech synów.
Stanisława Brejza, wdowa po nim, by utrzymać rodzinę, założyła
sklep. Tak narodził się okres kupiecki w historii Brejzów.
Sklep z odzieżą i galanterią skórzaną szedł dobrze. Interesy
prowadził po śmierci ojca syn Tadeusz Brejza wraz ze starszym
o dziesięć lat bratem. Ale gdy w 1939 roku wybuchła wojna,
rodzina straciła wszystko. Rok później wszyscy zostali wywiezieni
do Radomska w Generalnej Guberni z jedną walizką. Po wojnie
ze sklepu nic nie zostało.
Tadeuszowi Brejzie udało się wskrzesić działalność handlową
w pierwszych latach powojennego chaosu – komunistyczna
dyktatura jeszcze nie okrzepła. Ale wkrótce, wraz z reformą
Hilarego Minca i „bitwą o handel”, zmierzającą do zduszenia
prywatnej inicjatywy i zastąpienia jej upaństwowionym


systemem, zaczęły się kłopoty. Na Tadeusza Brejzę zaczęło
polować UB.
Był kwiecień 1950 roku, gdy przyszedł do niego fryzjer
z zakładu naprzeciwko. – Panie Brejza, szwagier wrócił z Anglii
i przywiózł trochę dolarów. Ukrył je w rewersie marynarki. Może
by pan kupił? – zagaił.
W komunistycznej Polsce trwało polowanie na handlarzy obcą
walutą. Za kilka miesięcy miał wejść zakaz posiadania dolarów
i złota pod groźbą kary śmierci. Tadeusz Brejza wiedział, jakie
ryzyko wiąże się z propozycją znajomego.
– Nie chcę, nie znam się na tym – rzucił na odczepnego.
Ale fryzjer nie odpuszczał. – Panie, niech się pan jeszcze
zastanowi. Moje dzieci nie mają na chleb, niech się pan zlituje... –
nalegał.
– Mąż był litościwy, zaraz mu się łzy lały, jak komuś źle szło.
Już taki był, niestety. Bardzo dobrego męża miałam, to anioł.
I kupił w końcu te dolary – mówi Halina Brejza.
Co było dalej, nietrudno przewidzieć, znając realia
stalinowskiej Polski. Następnego dnia pojawił się w sklepie cywil
przedstawiający się jako urzędnik skarbowy. Zaprosił Tadeusza
Brejzę do wyjaśnienia „drobnej nieścisłości” w księgach
rachunkowych.
– Dobrze, zamknę sklep dzisiaj po południu i przyjdę – odparł
Tadeusz. Cywil kazał jednak iść natychmiast.
Szli tak razem przez plac Świętego Ducha i „królówką”
(Królowej Jadwigi). Zaczęli skręcać w Toruńską, gdzie mieści się
komenda MO.
– Po co to wszystko? Nie mógł pan od razu powiedzieć, gdzie
idziemy? – zapytał Tadeusz.


Ale cywil nic nie odpowiedział. Tadeusz Brejza już go więcej
nie zobaczył.
– Na komisariacie zaczęli go wypytywać, skąd miał te dolary.
Opowiedział historię, że kupił od Żyda w bramie w Łodzi, gdy
jechał po towar. „Wy nam tu głupstw nie opowiadajcie”, ryknął
wtedy jeden z przesłuchujących. I zaczęli okładać go pięściami –
mówi Halina Brejza.
Tadeusz stracił trzy zęby, krew wylewała mu się uszami.
Do niemal nieprzytomnego jeden z bijących powiedział:
„Wszystkim powiedzcie, że to my!”.
Kilka dni po aresztowaniu sklep został skonfiskowany przez
państwo. A gdy siedział, ktoś – Tadeusz podejrzewał, że ubecy –
obrobił jego dom.
– Po tym jak wyszedł z więzienia w 1951 roku, nikt nie chciał go
zatrudnić. Mówili, że nie chcą „dolarnika”. Mąż dojeżdżał
do pracy w Bydgoszczy, do Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa
Handlu Spożywczego. Tam dyrektorem był taki bardzo porządny
pan Matuszewski, który mieszkał w Rynku w Inowrocławiu.
A później dostaliśmy pracę w Inowrocławiu w Społem – mówi
Halina Brejza.
Niechęć do komuny była w domu Brejzów dziedziczona
i naturalna. Ryszard Brejza wspomina swoje dzieciństwo tak:
skupieni wokół radia całą rodziną wyczekują sygnału Wolnej
Europy.
– Komuna to było coś obcego, paskudnego. Wychowywaliśmy
się w takim poczuciu w domu ja, mój brat, moja siostra, że należy
nam się wolna Polska, taka jak z okresu międzywojennego,
o której opowiadał ojciec – mówi Ryszard Brejza.
Podkreśla, że ojciec nigdy nie należał do PZPR, choć jako
kierownik sklepu w Inowrocławiu był wielokrotnie o to


nagabywany.
– Konsekwencją odmowy były trudne kontrole państwowe
oraz inspekcje obywatelskie – mówi.
W domu rodzice prenumerują „Kulturę” i „Politykę”. Ryszard
Brejza żałuje, że nigdy nie może zdobyć na poczcie „Tygodnika
Powszechnego”. W liceum wygrywa konkurs tygodnika
harcerskiego „Na Przełaj” na najlepszą pracę historyczną, której
akcja rozgrywa się w czasie II wojny światowej. W nagrodę
dostaje zaproszenie na spotkanie z pułkownikiem Zbigniewem
Załuskim, oficerem Ludowego Wojska Polskiego.
Załuski dla jednych był ideologiem moczarowców, nurtu
komunizmu z silną odnogą nacjonalistyczną, dla innych
niepokornym pisarzem reżimowym. W 1962 roku opublikował
książkę Siedem polskich grzechów głównych, głoszącą potrzebę
szanowania historii Polski, zachowania postawy patriotycznej,
unikania szydzenia z tego, co polskie.
Kilkunastoletni Ryszard Brejza jest jednym z dwudziestu
uczniów, który w 1975 roku bierze udział w spotkaniu z Załuskim.
Pułkownik wygłasza pogadankę o historii najnowszej. Mówi
o drugiej wojnie światowej i napaści Związku Radzieckiego
na Polskę. O Katyniu i o tym, że to nie Niemcy, ale Rosjanie
zabili polskich oficerów. A także o Powstaniu Warszawskim
i wprost twierdzi, że historia o Stalinie zbyt słabym,
by w sierpniu 1944 roku zaatakować po drugiej stronie Wisły
Niemców, jest nieprawdziwa.
Brejza szeroko otwiera oczy. Do tej pory wszystko to słyszał
tylko w Wolnej Europie.
– Jak wróciłem do liceum, to już byłem trochę innym
człowiekiem. Nabrałem odwagi – mówi. Nie miał już


wątpliwości, by odpowiedzieć szczerze, czego się dowiedział, gdy
zapytał go o to nauczyciel historii.
– Gdyby wiedział, co powiem, na pewno kazałby mi siedzieć
cicho. Jak skończyłem, mój historyk był blady. Próbował mi
przerywać, wplątywać, że musiałem coś źle zrozumieć, bo to
przecież nie było tak. Ale ja wszystko dobrze rozumiałem – mówi
Ryszard Brejza.
Na maturze wybrał historię, a jednak gdy przyszło mu zdawać
egzamin, ledwo mógł z siebie wydusić słowo. Mówi, że długo
pamiętał stres po tamtej rozmowie z historykiem – tym samym,
który teraz siedział przed nim w komisji. Brejza zdał na ocenę
dobrą.
– Tak naprawdę należała mi się trója. I to słaba. Nikt mnie
na tym egzaminie nie poznawał, przecież zawsze byłem piątkowy
– wspomina.
Na pierwszym roku historii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika
w Toruniu było już łatwiej. Brejza odkrywa literaturą
bezdebitową. Zamawia Wojnę polską 1939 Leszka Moczulskiego,
chociaż drugą wojnę światową będzie dopiero studiować za dwa
lata. Ma dostęp do książki na cztery godziny. Zafascynowany,
wertuje kartka za kartką.
Ktoś mu mówi o spotkaniach u księży jezuitów. Przychodzą
tam redaktorzy „Więzi”, „Znaku”, opozycji koncesjonowanej.
W salce tłoczy się kilkadziesiąt, czasem stu takich studentów jak
on. Dyskutują o polityce, historii, literaturze. – To te rozmowy
i lektury przygotowały nas do roku 1980 – mówi.
Gdy wybucha karnawał Solidarności, zakłada razem
ze Zbigniewem Nowkiem, późniejszym szefem UOP w wolnej
Polsce, Niezależne Zrzeszenie Studentów. Zostaje marszałkiem
konwencji złożonej z delegatów wszystkich wydziałów NZS,


która przyjmuje uchwały i kontroluje zarząd. Nie angażuje się
bezpośrednio w organizację strajków. O tym decyduje zarząd,
którego szefem jest Nowek.
Brejza zyskuje dostęp do literatury bezdebitowej i biuletynów.
Wozi ją do Inowrocławia, do tego samego liceum, w którym
jeszcze kilka lat wcześniej się uczył. Jego dawni nauczyciele
chętnie je przyjmują, teraz to on dostarcza im wiedzę.
W 1981 roku kończy studia i idzie uczyć do podstawówki
w Inowrocławiu. Zakłada tam koło Solidarności. Dyrektorka
początkowo patrzy na niego jak na buntownika, nie chce mieć
problemów. Ostatecznie jednak nie wtrąca się w działalność
związkową.
Tydzień po ogłoszeniu stanu wojennego w domu Brejzów
rozegra się scenka, o której Ryszard Brejza będzie opowiadać
w wolnej Polsce. Ma dowodzić, że jeśli dyktatura chce, to zawsze
znajdzie odpowiedni paragraf na człowieka.
Do domu Brejzów 20 grudnia 1981 roku przychodzi SB i robi
rewizję w pokoju Ryszarda. Nic nie znajdują, większość
materiałów zdążył dać Jarkowi, które ten wywiózł i schował pod
hałdą węgla. Esbek przyczepia się do plakatu na drzwiach
Ryszarda. To plakat wydany z okazji I zjazdu Solidarności
w Gdańsku. Widać na nim rocznego chłopczyka w koszulce
Solidarności idącego po łące. Porucznik Stefan Graczyk zdziera
plakat z drzwi.
– Co pan robi? – protestuje Brejza.
– To wydawnictwo zakazane! Nie wolno w miejscach
publicznych eksponować emblematów zawieszonych związków
zawodowych! – krzyczy Graczyk.
Brejza się dziwi. – Przecież to nie jest miejsce publiczne, tylko
dom prywatny i mój pokój – zauważa.


Ale esbek zamyka dyskusję: – A czy jest pan w stanie
bezapelacyjnie zaprzeczyć, że nie przychodzą tutaj lub nie przyjdą
inne osoby poza panem? Nie? Czyli to jest jednak miejsce
publiczne! – triumfuje esbek.
– Właściwie ta historia pasuje idealnie do obecnych czasów
i rządów PiS. Jak mają coś znaleźć, to zawsze znajdą – mówi
Ryszard Brejza.
W 1981 roku po rewizji w domu Brejzy esbecy jadą z nim
do podstawówki, w której uczy. Tam w obecności dyrektor
przetrząsają szafkę, w której trzyma swoje rzeczy. Również nic nie
znajdują.
W tym czasie Brejza jest jednym z nauczycieli, którzy prowadzą
tajne lekcje i wykłady dla uczniów szkół średnich. Kontynuują
tradycję latającego uniwersytetu z czasów okupacyjnych.
Spotykają się z kilkunastoma uczniami w mieszkaniu Jadwigi
Fengler-Wielewskiej, polonistki z I LO w Inowrocławiu, która
zakłada podziemną działalność. Nauczyciele opowiadają uczniom
o historii, której nie znajdą w oficjalnych podręcznikach.
Odprowadzają też co miesiąc składki na stworzony przez nich
tajny fundusz. Pieniądze wesprą członków nauczycielskiej „S”
i ich rodziny represjonowane przez PRL-owskie władze. Ale
po wprowadzeniu stanu wojennego komuna łamie solidarność
pomiędzy nauczycielami w szkole u Brejzy. Połowa z około
trzydziestu nauczycieli w SP nr 2 to członkowie związku. Ale
tylko dwóch, góra trzech razem z Brejzą regularnie odprowadza
pieniądze na pomoc rodzinom internowanych działaczy, które
zostały bez środków do życia. Reszta się boi.
– Wiesz, jak jest... – mówią Brejzie i odmawiają, gdy ten
przychodzi do nich po składki.


Mimo to w 1982 roku podziemne życie w Inowrocławiu
kwitnie. Ryszard Brejza zwozi z Torunia literaturę. Nauczyciele
i uczniowie z tajnych kompletów czytają Orwella, Sołżenicyna,
Kołakowskiego. Grupa jest szczelna, do końca jej istnienia nie
będzie żadnej wpadki, żadnej rewizji.
Po śmierci Jarka w sierpniu 1982 roku przez dom Brejzów
przewijają się działacze Solidarności. Pojawia się w nim
Władysław Siła-Nowicki, mecenas broniący opozycjonistów
w procesach politycznych. Dyskusje trwają godzinami. Tydzień
w tydzień na niedzielnych obiadach u Brejzów jest też Wojciech
Zieliński, guru Jarka. Opowiada o planach wysadzenia komendy
milicji, trochę żałując, że pozwolił w to wkręcić syna Brejzów
(inny z działaczy będzie po latach twierdzić, że Zieliński nie
zachęcał, ale hamował Jarka, by ten nie szedł z nitrogliceryną
na komendę).
Do Haliny Brejzy dzwoni esbek Graczyk. To on w tamtym
czasie przesłuchiwał Jarka.
– Pani Brejzowa, my nie byliśmy bezpośrednią przyczyną
śmierci Jarka. Mogliśmy być jedynie pośrednią – próbuje się
tłumaczyć.
– To wy wykończyliście go nerwowo i psychicznie. Właśnie
wy! – krzyczy do słuchawki matka Jarka.
Esbek odpowiada: – Gdybym was nie znał, to on by z pierdla
nie wyszedł!
Kilka miesięcy po tej rozmowie rodzice Jarka zamykają sklep
i wracają do domu. Po drodze widzą, jak tego samego,
nieprzytomnego Graczyka wynoszą z knajpy. Wkrótce rozwiedzie
się z nim żona, ale on nie przestanie pić.
Halina Brejza dobrze go pamięta, bo zanim trafił do SB,
pracował razem z Brejzami w Społem.


– To był miły, pogodny chłopak. Wielu tam było młodych,
którzy później trafili na milicję i do SB, bo dobrze płacili. I wielu
z nich strasznie później zaczęło pić – wspomina.
Graczyk umrze kilka lat później. Kończy się stan wojenny,
rozwiązany zostaje podziemny nauczycielski fundusz pomocy
represjonowanym. W 1985 roku inowrocławska SB zamknie
sprawę operacyjnego rozpracowania „Grupa”, którą prowadził
esbek Graczyk.
Końcówka lat osiemdziesiątych zastanie Ryszarda Brejzę jako
nauczyciela w zespole szkół medycznych. Podczas strajków 1988
roku zostaje nawet wicedyrektorem liceum medycznego. Dalej
przynosi nauczycielom literaturę podziemną, a w wyborach 4
czerwca 1989 roku zasiada w komisji wyborczej jako mąż zaufania
z ramienia Solidarności.
Gdy w wyborach prezydenckich 1990 roku Polska
solidarnościowa dzieli się na zwolenników Wałęsy
i Mazowieckiego, on zdecydowanie kibicuje Wałęsie. Jest nadal
członkiem Solidarności i z tego komitetu zostanie radnym w tym
samym roku. Jest już rozpoznawalny wśród samorządowców
w regionie – zostaje na początku lat dziewięćdziesiątych
marszałkiem województwa bydgoskiego (choć o jeszcze
ograniczonych kompetencjach w porównaniu z 1997 rokiem, gdy
nadejdzie reforma administracyjna).
W 1993 roku startuje bez powodzenia do Sejmu
z Wałęsowskiego BBWR. Ale w następnych wyborach, cztery lata
później, gdy obóz prawicy się jednoczy, zdobywa ponad
dwadzieścia tysięcy głosów i dostaje się do Sejmu z pierwszego
miejsca listy Akcji Wyborczej „Solidarność”. Posłem będzie tylko
jedną kadencję. Zdąży jeszcze wstąpić do Ruchu Społecznego
AWS, który powstaje na bazie rozpadającej się koalicji AWS


i Unii Wolności. Ale później do rodzących się na jej gruzach
Platformy Obywatelskiej ani Prawa i Sprawiedliwości już nie
przystąpi.
– Nie chciałem brać udziału w rozszarpywaniu tego sukna,
jakim była AWS. Mam tę głupią cechę w sobie, że cenię sobie
lojalność – mówi.
Jest człowiekiem Solidarności i zwolennikiem PO-PiS, o którym
wtedy się dużo mówi, że będzie rządził po odsunięciu Sojuszu
Lewicy Demokratycznej od władzy. Tymczasem w 2002 roku to
jego czeka pokonanie w wyborach samorządowych SLD, który
rządzi Inowrocławiem już drugą kadencję.
Brejza w 2001 roku idzie na debatę z jego prezydentem
Ryszardem Domańskim do bydgoskiej telewizji. Domański to
były wojskowy, miastem rządzi ledwie od roku, bo jego
poprzednik został posłem. Podczas debaty próbuje ustawić Brejzę
jako niedoświadczonego krytykanta. Brejza zwraca się do niego
per „panie pułkowniku”, czym doprowadza Domańskiego
do wściekłości. W wyborach wygrywa z nim w drugiej turze.
Należący do Solidarności prezydent z politykami PO-PiS będzie
rządzić przez kolejnych czternaście lat. Koalicja zacznie trzeszczeć
dopiero po wygranych przez PiS wyborach w 2015 roku. Rok
później z urzędu odejdzie wiceprezydent Ireneusz Stachowiak,
którego Brejza zrobił wiceprezydentem podczas drugiej kadencji.
– To był wtedy młody, energiczny człowiek, który pomagał
nam bardzo w kampanii wyborczej – mówi Brejza. Dzisiaj
Stachowiak jest jego i jego syna największym lokalnym
krytykiem.
Gdy padł komunizm, Ryszard Brejza niemal od razu próbował
się dowiedzieć, co się mogło dziać z bratem. O materiały
zarekwirowane przez SB w maju 1982 roku (była to ostatnia


rewizja w domu Brejzów w czasie, gdy żył jeszcze Jarek) złożył
wniosek w marcu 1990 roku. Podanie składa do byłej jednostki
komunistycznej bezpieki – Rejonowego Urzędu Spraw
Wewnętrznych, który za dwa miesiące przestanie istnieć. Szef
RUSW mówi mu, że nic nie może przekazać, bo poprzedni szef
RUSW w Inowrocławiu postanowił wszystkie zarekwirowane
materiały zniszczyć.
Brejza próbuje dostać cokolwiek (a najlepiej protokół
z zatrzymania brata) przez swojego starego znajomego –
Zbigniewa Nowka, który w 1990 roku kieruje bydgoską
delegaturą Urzędu Ochrony Państwa. Ale i to się nie udaje.
Nowek również informuje go, że wszystkie materiały zostały
zniszczone.
Taką samą informację dostaje z IPN Krzysztof Brejza, który
wiosną 2023 roku zwraca się o informacje w sprawie zatrzymania
i inwigilacji jego stryja. Jedyna zachowana adnotacja wiąże się
z tym, że Jarosławem Brejzą interesowała się SB w ramach
sprawy operacyjnego rozpracowania „Grupa”.
Ryszard Brejza mówi, że martwi się dzisiaj o swojego syna, tak
jak martwił się o brata. Pytam dlaczego?
– Bo już jednego wciągnąłem do polityki i źle to się skończyło.
Mój syn działa na pierwszej linii frontu. Boję się, aby ktoś mu
jakiegoś zła nie wyrządził. On jeździ codziennie samochodem
sam, często wieczorami, odbywa masę spotkań. Skłamałbym,
gdybym nie widział zagrożenia. Patrzę na jego sytuację przez
pryzmat mojego życia, mojej rodziny i tej tragedii z moim bratem
– mówi Ryszard Brejza.
– On walczy z zachowaniem reguł państwa demokratycznego.
Ma nie tylko przeciwników, lecz i wrogów. A ci wykorzystują
nawet niedozwolone środki, aby go zniszczyć, takie jak Pegasus.


Bo to jest przecież niedozwolone narzędzie, którego fakt użycia
miał nigdy nie wyjść na jaw – zaznacza.
Mówi, że jego syn ma charakter podobny do jego brata Jarka. –
Jeżeli ktoś widzi zagrożenia, którym trzeba się przeciwstawić, to
powinien z nimi walczyć. Ale nie z granatem w kieszeni ani nie
z karabinem. Dzisiaj nie ma takiej potrzeby. Powinien próbować
przekonywać innych: słowem, postawą i charakterem. Nie można
się chować do kąta. Jestem dumny z mojego syna. On żyje
w zgodzie ze swoim sumieniem, walczy o pryncypia,
wykorzystując wszelkie możliwości prawne. Wstaje rano, patrzy
w lustro i nie ma powodów do wstydu. Jest odważny
i nieustępliwy. I w tym sensie jest podobny do Jarka.


ROZDZIAŁ 11
AFERA SAWICKIEJ. KRZYSZTOF
BREJZA WIERZY W PROWOKACJĘ
CBA

Wiosna 1989 roku, Teatr Letni przy Stadionie Miejskim
w Inowrocławiu. Trwa pierwsze otwarte spotkanie
z kandydatami Komitetu Obywatelskiego „Solidarność” przed
czerwcowymi wyborami do parlamentu. Pytania zadają
mieszkańcy. Mikrofon wędruje z rąk do rąk, wreszcie trafia
do sześcioletniego Krzysztofa Brejzy. Zachęcony przez babcię,
zadaje pytanie:
– Kiedy w końcu będzie tańsza czekolada?
Tłum wybucha śmiechem. Jeden z kandydatów Solidarności
mówi: – Idź, zapytaj obok. Tam na pewno ci powiedzą!
– Na sąsiedniej działce trwało akurat konkurencyjne spotkanie
działaczy PZPR, też szykujących się do pierwszych częściowo
wolnych wyborów w Polsce – mówi Krzysztof Brejza.
Końcówkę lat osiemdziesiątych pamięta jak przez mgłę:
migawki w telewizji z Gorbaczowem, ludzie polewani wodą z suk
milicyjnych podczas strajków i ojciec, który roznosił zaproszenia
na spotkania Solidarności. Syn nie odstępował go na krok.
– W 1990 roku straciliśmy ojca na rzecz polityki. Wcześniej miał
dla nas czas, grał z nami w planszówki, chodziliśmy na spacery.


A jak się zaangażował i został przewodniczącym sejmiku,
przepadł – mówi Krzysztof Brejza.
Wychowuje go dziadek Łucjan, ojciec mamy. Jest technikiem
chłodnictwa. Siedmioletni Krzysztof jeździ z nim po miejscowych
rzeźniach i patrzy, jak dziadek naprawia chłodnie. Pomaga mu,
nosi butle z freonem. Dziadek opowiada o okupacji i latach
powojennych, gdy zaczął się terror komunistów. Dla Krzysztofa
stanie się bohaterem, gdy zrelacjonuje mu, jak w latach
pięćdziesiątych odmówił ubekom wyjazdu do rolników po to,
by skonfiskować im płody rolne.
Polityka wchodzi do życia Krzysztofa Brejzy w 1991 roku. Ojciec
kandyduje do Sejmu z komitetu Solidarności, wspólnie
rozwieszają plakaty. Sytuacja się powtarza w 1993 roku, gdy ojciec
– znowu bez powodzenia – kandyduje z listy BBWR.
Brejzowie są wstrząśnięci skalą zwycięstwa SLD, który zdobył
sto siedemdziesiąt jeden mandatów, a BBWR tylko szesnaście.
– Zapamiętałem tamtej nocy wyborczej smutek, gdy się
okazało, jak miażdżąco wygrali. Atmosfera jak na pogrzebie. Duch
walki z komuną był u nas silny – wspomina Brejza.
W 1995 roku wstępuje do harcerstwa. Do ZHR, kojarzonego
z Wałęsą i prawicą, a nie ZHP – lewicowego, z PRL-owską
przeszłością. Angażuje się w kampanię Wałęsy, który walczy
o drugą kadencję. W wyborach prezydenckich cała rodzina
Brejzów mu kibicuje. I znowu klęska i gorycz porażki, gdy w 1995
roku drugą turę wygrywa Aleksander Kwaśniewski.
Całą rodziną zbierają podpisy do Sądu Najwyższego
o unieważnienie wyborów, bo Kwaśniewski zataił w formularzu
zgłoszeniowym, że nie obronił pracy magisterskiej, a wpisał
do rubryki wyższe wykształcenie. Protesty na niewiele się zdały,
wynik wyborów został uznany.


W 1995 roku dwunastoletni Brejza widzi w Wiadomościach
zdjęcia Wałęsy opuszczającego Pałac Prezydencki. W pamięć
zapada mu smutna migawka na koniec: osamotniony zwolennik
Wałęsy biegnie z flagą Polski za odjeżdżającym limuzyną byłym
prezydentem.
– Polityka kręciła naszym życiem jak rollercoaster – mówi dziś
Brejza.
W 1997 roku jego ojciec, działacz Solidarności, ponownie
kandyduje do Sejmu. Po czterech latach rządów obóz
postsolidarnościowy jest na fali, a AWS staje się faworytem
wyborów. Ryszard Brejza dostaje się do Sejmu z pierwszego
miejsca na liście.
Czternastoletniego Krzysztofa bierze na społecznego asystenta.
Syn jeździ z ojcem na Wiejską, poznaje dzieci innych posłów.
Razem z nimi chodzi popływać na basen sejmowy, zwiedzają
Warszawę.
W 2000 roku młody Brejza robi prawo jazdy. W Inowrocławiu
często odbiera ojca z dworca, gdy ten wraca z Sejmu. Z każdym
przyjazdem widzi, że jest coraz bardziej markotny.
– Chyba nie będzie najlepiej z rządem, jak widzę ten sposób
zarządzania – mówi Krzysztofowi.
Rok później AWS z kretesem przegrywa wybory. Ryszard
Brejza kuszony przez PO i PiS nie decyduje się na związanie
z żadną z tych partii, pozostaje członkiem coraz bardziej
spychającego się na margines Ruchu Społecznego AWS. W 2001
roku partia nie przekracza progu i nie wchodzi do Sejmu.
Brejzowie wpadają w dołek finansowy, Ryszard wraca
do szkoły jako nauczyciel, gdzie był zatrudniony na pół etatu,
zanim poszedł w politykę. Zarabia na rękę 700 zł, ale zyskuje czas
dla rodziny.


– To był piękny okres, przez rok znów mieliśmy ojca. Nadrobił
ten czteroletni okres, dużo rzeczy w ogrodzie zrobił – wspomina
Krzysztof Brejza, wtedy w klasie maturalnej.
W 2001 roku to już o nim, a nie o ojcu piszą lokalne media.
Osiemnastoletni Brejza zajmuje drugie miejsce w finale
olimpiady wiedzy o Polsce i świecie współczesnym, w którym
udział bierze dwadzieścia jeden tysięcy licealistów z całego kraju.
„Od kilku lat regularnie śledzę aktualne wydarzenia społeczno-
polityczne: oglądam telewizję, czytam prasę i korzystam
z internetu” – mówi w jednym z artykułów w lokalnej prasie.
„W zdobyciu potrzebnych wiadomości pomogły mu także
rozmowy i dyskusje z ojcem, Ryszardem Brejzą, znanym
politykiem, do niedawna posłem na Sejm” – pisze dziennikarka.
„Z każdego konkursu wraca z jakimś sukcesem albo nagrodą
rzeczową. Jest przykładem na to, że nauka się opłaca. Wygrał
m.in. wycieczkę do Brukseli, wideo, telewizor” – pisze w 2001
roku lokalna „Wyborcza”. Brejza zwierza się wtedy dziennikarce,
że chciałby pracować w przyszłości w Parlamencie Europejskim.
– Z chemii i biologii byłem słaby. Ale tytuł laureata olimpiady
zapewniał mi wstęp na studia bez egzaminów. Tyle że nie na te,
na które chciałem iść – mówi dziś.
Marzył o Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Tę uczelnię wybrali jego koledzy, z miastem silnie związana była
rodzina od strony mamy Aleksandry. Inowrocław od wieków
ciążył ku Poznaniowi jako dawna część Księstwa Poznańskiego.
I dla inowrocławian był od dawna oknem na świat. Ale UAM
nie honorował wyników olimpiady, której Brejza został
laureatem.
– Dlatego wybrałem niestety Uniwersytet Warszawski – mówi.
– Właśnie stety! – poprawia go żona Dorota.


– No tak, przecież inaczej byśmy się nie poznali...
W 2003 roku Krzysztof Brejza był na drugim roku MISH –
Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów
Humanistycznych – na UW. Ukończył prawo i stosunki
międzynarodowe. To specyficzny tok nauki, studenci z roku są
rozproszeni po różnych zajęciach i rzadko mają kontakt ze sobą.
MISH nie miały swojego samorządu studentów. Brejza wraz
z innymi studentami postanowili to zmienić.
W 2003 roku został wicemarszałkiem Parlamentu Studentów
i współorganizował wyjazd integracyjny dla pierwszego roku
w Broku na Mazowszu. Tam poznali się z Dorotą, studentką
prawa i socjologii. A gdy skończył się rok akademicki, byli już
parą.
Brejza nie należał wtedy jeszcze do żadnej partii politycznej, ale
sympatie miał zdecydowanie po prawej stronie. W pierwszych
latach studiów otarł się o Naszość Piotra Lisiewicza, dzisiaj
publicysty „Gazety Polskiej Codziennie”, wtedy organizującego
antykomunistyczne happeningi.
– W 2002 roku wszystko w Polsce było zdominowane przez tę
czerwień SLD-owską. Wyjechałem z czerwonego Inowrocławia
do Warszawy i poczułem, że trzeba się trochę dookreślić i znaleźć
sobie jakiś krąg – mówi Brejza.
Tak wpadł na ludzi z Naszości. Po jakiejś akcji poszli do parku,
gdzie poznał Lisiewicza. Pijąc piwo w czapkach z czerwonymi
gwiazdami, rozmawiali o kolejnych akcjach.
– Lisiewicz zapraszał na manifestację pod pomnikiem Feliksa
Dzierżyńskiego. Opowiadał też, jak odwiedzał Radka Sikorskiego
u niego w dworku w Chobielinie. Dzisiaj nie do pomyślenia –
mówi Brejza.


W 2002 roku do jego ojca dzwoni posłanka PO Teresa
Piotrowska. Mówi, że jest problem z domknięciem wspólnej listy
PO-PiS do sejmiku kujawsko-pomorskiego, i pyta, czy Brejza nie
zna kogoś z Bydgoszczy.
– Słuchaj, jak już jesteście w takiej potrzebie, to może weźcie
Krzyśka... – proponuje Brejza.
Osiemnastoletni Krzysztof Brejza dostaje przedostatnie miejsce
i robi drugi wynik. Ale do sejmiku wejdzie tylko lider PO-PiS
Maciej Świątkowski. W wyborach parlamentarnych w 2005 roku
PO-PiS znowu jest na fali. Świątkowski teraz zostaje posłem,
a młody Brejza zastępuje go jako radny w sejmiku. Wstępuje
do Platformy Obywatelskiej.
– Podchodzili mnie wtedy ludzie z PiS i sondowali. Ale ja już
miałem bardziej centrowe poglądy, PiS był dla mnie za radykalny
– mówi.
Jego poglądy ewoluują wraz z kolejnymi rozmowami z Dorotą.
Obydwoje pochodzą z podobnych, konserwatywnych rodzin
z mocnym przekonaniem, że aborcja powinna być raczej zakazana.
Przez lata obydwoje nabierają przekonania, że powinna to być
jednak decyzja kobiety, „bo życie różnie się toczy”. Większe
różnice dzielą ich na początku wobec społeczności LGBT+. Dorota
jest liberalna, Krzysztof w 2011 roku zagłosuje przeciw legalizacji
związków partnerskich.
Dzisiaj mówi: – Dorota była wściekła, a ja tego głosowania
bardzo się później wstydziłem. Zresztą nadal wstydzę. Dzisiaj już
zagłosowałbym inaczej.
W czerwcu 2007 roku biorą ślub i wyruszają w miesięczną
podróż po Europie. Zwiedzają Słowację i Węgry. W drodze
powrotnej na stacji benzynowej kupują „Wyborczą”, a tam
na pierwszej stronie informacja o aferze gruntowej – prowokacji


CBA wymierzonej w Andrzeja Leppera, wicepremiera w rządzie
PiS, Samoobrony i LPR. Chodziło o rzekomą pomoc
w załatwieniu odrolnienia ziemi na Pomorzu. Łapówkę wręczyli
jednak nie prawdziwi biznesmeni, ale podstawieni agenci CBA.
Prowokacja uszyta przez CBA miała doprowadzić
do skompromitowania Leppera, wyrzucenia go z rządu i przejęcia
elektoratu Samoobrony przez PiS. Udaje się tylko wyrzucić
Leppera z rządu. Po latach sąd skaże Kamińskiego i Macieja
Wąsika na bezwzględne kary więzienia, uznając, że przekroczyli
swoje uprawnienia jako funkcjonariusze państwowi.
Ale w 2007 roku sprawa jeszcze nie była tak jasna.
– Lepper zdecydowanie nie był z naszej bajki, ale spieraliśmy
się z Dorotą o to, gdzie są prawne granice takiej prowokacji służb.
Ona była zdecydowanie bardziej restrykcyjna, uważała to
za niedopuszczalne. Ja tak nie sądziłem. Po latach przyznałem jej
rację – mówi Krzysztof Brejza.
Dwanaście lat od tamtej historii, w 2019 roku, sam padnie
ofiarą CBA jako szef sztabu opozycji w politycznej akcji przed
wyborami. Wygra je PiS.
Tymczasem w październiku 2007 roku Brejza w wieku
dwudziestu czterech lat zostaje po raz pierwszy posłem. Pół roku
później małżeństwo wyjeżdża na wakacje do Jarosławca. Leżą
na plaży i zastanawiają się nad karierą zawodową. Dorota chce
być sędzią, ale rząd PO właśnie wprowadził reformę sędziowską.
Nabór na aplikacje sędziowskie zostaje zawieszony na rok.
Krzysztof mówi, że może w takim razie zrobiłaby aplikację
radcowską.
– Mieliśmy ze sobą laptopa. Wypełniłam dokumenty
i wysłałam podanie. Patrząc na to, co się stało z sądami oraz


sędziami, absolutnie tego kroku dzisiaj nie żałuję – mówi Dorota
Brejza.
W 2010 roku, gdy była na początku aplikacji, urodził się
Mateusz. Rozalia przyszła na świat, gdy Dorota Brejza była już
adwokatem – w 2013 roku. A gdy cztery lata później urodził się
Jan – trwała komisja do spraw Amber Gold, której Krzysztof
Brejza był członkiem.
– Ciąża z Jankiem była najtrudniejsza, właśnie z powodu
polityki – mówi Dorota Brejza.
Gdy Janek miał kilka tygodni, zaczęły się obrady komisji
śledczej do spraw Amber Gold, której członkiem był Krzysztof
Brejza. Dorota angażowała się w prace komisji Amber Gold,
pomagała pisać pytania do świadków.
– Zapoznawałam się z jawnym materiałem, oglądałam
posiedzenia i doradzałam. To był bardzo „prawniczy” materiał,
bo dużo pytań dotyczyło pracy prokuratorów. Większość
zagadnień była procesowa, moja pomoc była na pewno cenna –
mówi.
Z powodu pracy Krzysztofa w Sejmie w 2017 roku Brejzowie
przeprowadzili się nawet na kilka miesięcy do Warszawy, a dzieci
poszły tam do szkół i przedszkoli. Jednak po kilku miesiącach
wrócili do Inowrocławia.
Krzysztof Brejza od 2011 roku jest szefem struktur
inowrocławskich PO, która jest koalicjantem komitetu prezydenta
miasta Ryszarda Brejzy. Brejza junior pomaga ojcu w założeniu
miejskich portali jako przeciwwagi dla krytycznych wobec miasta
mediów niezależnych.
Okres ten wnikliwie później badali agenci CBA, którzy
poświęcili na to wiele godzin. Sprawdzali powiązania polityczne
Brejzów i ich środowiska.


Tezę o tym, że Brejza junior był odpowiedzialny za politykę
kadrową w urzędzie inowrocławskim, lansowali w trakcie
kampanii wyborczej w 2019 roku dziennikarze TVP Info. Agenci
CBA badali ten zupełnie poboczny i nieistotny dla sprawy
fakturowej wątek. Nie zdołali go udowodnić.
Wnikliwie sprawdzali historię powstania dwóch niewielkich
portali miejskich, których jednym z pomysłodawców był
Krzysztof Brejza. Chodziło między innymi o portal Inowroclove,
który zakończył się klapą i po kilku miesiącach zaprzestał
działalności. Agenci ustalili, że powodem tego był brak ludzi
do pracy. Jedyną zatrudnioną osobą był Marek Mielcarek,
którego Krzysztof Brejza poznał w 2013 roku, gdy ten przyszedł
do niego na dyżur poselski. Pozostałe osoby – w większości
pracownicy podległego urzędowi Kujawskiemu Centrum Kultury
– pisały z doskoku. Świadkowie, którzy zeznawali przed agentami
CBA, mówili, że na portalu pojawiało się bardzo mało informacji,
a jego czytelnictwo było śladowe.
Nieudany projekt miał zastąpić kolejny. Miasto w 2014 roku
przed wyborami uruchomiło portal informacyjny Inianie.
Na czele Inian stanęła była dziennikarka lokalna, z którą
współpracowali pracownicy Kujawskiego Centrum Kultury,
a także zatrudniony przy projekcie fotograf. Agenci CBA oraz
prokurator próbowali ustalić, czy Krzysztof Brejza miał wpływ
na jego zatrudnienie.
Dlaczego agenci CBA tak bardzo skupiali się na tych wątkach?
Bo opierali się – podobnie jak później TVP Info –
na wyjaśnieniach głównej oskarżonej Agnieszki Ch., która
twierdziła, że Brejzowie zorganizowali w urzędzie farmę trolli –
wydział, z którego miał być kierowany hejt wobec ich


politycznych oponentów. Również na te twierdzenia agenci nie
znaleźli dowodów.
Dorota Brejza mówi, że kampania z 2019 roku odcisnęła
na rodzinie duże piętno.
– Gdy mieliśmy ochronę policyjną, dzieci nie mogły same
wychodzić z domu. Miały do nas potworny żal, że ich rówieśnicy
mogą się swobodnie bawić, a one nie. Przeklinają trochę tę
politykę. Mówią, że inne dzieci mają lepiej – opowiada.
Dorota Brejza nadal prowadzi swoją kancelarię prawną.
Zajmuje się sprawami karnymi, spadkowymi, cywilnymi.
Również tymi, które wynikają z codziennego życia: sąsiad pozwie
sąsiada i trzeba się zająć dochodzeniem roszczeń.
– Ludzie przychodzą do mnie z problemem i ja im daję
instrumenty, dzięki którym go pokonują: konflikt z sąsiadem,
odszkodowanie po wypadku – mówi.
Reprezentuje w sądzie kobiety wnoszące o rozwód, ale też
mężczyzn, którzy po rozpadzie małżeństwa walczą o prawo
do widzenia się z dziećmi.
Ryszard Brejza uważa, że moment sprawdzenia w życiu
Krzysztofa i Doroty nadszedł w 2019 roku. Wtedy gdy telewizja
publiczna rozpoczęła kampanię wymierzoną w Brejzów
na podstawie spreparowanych wiadomości wyciągniętych przez
służby Pegasusem.
– Dorota mogła mu powiedzieć: „Krzysiu, daj sobie z tym
spokój, chodź do mnie do kancelarii. Zrobisz staż roczny,
dwuletni, zostaniesz radcą prawnym. Minister Ziobro wpisze cię
na listę adwokatów. Będziesz na miejscu, dzieci ciebie potrzebują”.
Ale nie, ona tego nie powiedziała. Jest razem z nim, a on razem
z nią – mówi.


Gdy na jaw wyszła inwigilacja Brejzów, Dorota kupiła
dzieciom bluzy z jaszczurkami – od kryptonimu sprawy
operacyjnego rozpoznania „Jaszczurka”, którą przeciwko
Krzysztofowi Brejzie prowadziło CBA. Mówi, że teraz większość
jej spraw w kancelarii pochłania dojście do tego, jak wyglądała
inwigilacja Krzysztofa.
– Dowiedziałam się więcej o funkcjonowaniu wymiaru
sprawiedliwości, niż w rzeczywistości chciałabym chyba wiedzieć
– mówi.
W połowie 2021 roku Brejzowie przeszli do kontrofensywy.
Role powoli zaczęły się odwracać. Już nie byli zwierzyną łowną,
na którą polowali agenci CBA. Teraz to oni zaczęli polować.


ROZDZIAŁ 12
IZRAELCZYCY ODBIERAJĄ POLSCE
PEGASUSA. PĘKA PŁYTA
Z DOWODAMI

Długo podnosiliśmy się po kampanii z jesieni 2019 roku
i hejcie, który rozpętała państwowa telewizja. Po półtora roku
dojrzała w nas myśl, że trzeba coś z tym zrobić – mówi Dorota
Brejza.
Brejzowie nie wiedzieli, co się dzieje w śledztwie. Państwowe
media publikowały w 2019 roku przecieki z postępowania,
po których jedynie mogli się domyślać, że prokuratura bada
wątek rzekomego uwikłania Krzysztofa Brejzy w aferę fakturową.
Wgląd do akt mieli zablokowany. Prokurator nie chciał ich
udostępnić nawet stronie poszkodowanej – miastu Inowrocław,
które okradła Agnieszka Ch. do spółki z innymi urzędnikami
i zaprzyjaźnionymi przedsiębiorcami – dopóki śledztwo trwało.
– Cały czas nie dawał mi spokoju ten esemes, który w 2019
roku opublikowała telewizja – z „telefonikami, które czekały
na myjni”. Byłem pewien, że to nie ja go wysłałem i że cała ta
przestępcza narracja o organizowaniu przeze mnie jakiejś grupy
hejterów jest wielkim kłamstwem i manipulacją – mówi
Krzysztof Brejza (chodziło o wiadomość, którą w trakcie kampanii
wyborczej opublikowała TVP Info, sugerując, że Brejza załatwiał
„lewe” telefony do hejtowania politycznych oponentów).


By to ustalić, musiał znaleźć oryginalnego esemesa, który
wysłał. Ale nie mógł tego sprawdzić. Jego iPhone nagle się
popsuł. Polityk podejrzewał nawet, że mogły stać za tym służby.
Na świecie zdarzały się przypadki zdalnego niszczenia urządzeń
przez wgranie do nich wirusów. Brejzowie popsuty telefon
na wszelki wypadek trzymali z dala od siebie, w domku
letniskowym na Kaszubach.
W maju 2021 roku Krzysztof Brejza spróbował go naprawić.
Oddał telefon do małego punktu naprawy naprzeciwko galerii
handlowej w Toruniu.
– Kobieta, która go przyjmowała, powiedziała, że jeśli
uszkodzona jest płyta główna, to nic nie da się z nim zrobić. Ale
jeśli to tylko kwestia baterii, powinien dać się włączyć. Nie
bardzo wierzyłem w to, że się uda.
Był z synem na zakupach, gdy zadzwoniła serwisantka: –
Proszę przyjść. Telefon działa.
Chwilę później Brejza wszedł do serwisu. Nie zastanawiał się
długo i, trzymając w ręce telefon wciąż podpięty pod kabel,
wpisał w wiadomościach słowo „myjnia”. System natychmiast
„wypluł” esemesa.
– Zrobiło mi się gorąco, gdy zobaczyłem tę wiadomość. Wtedy
wiedziałem już, że im nie odpuszczę – mówi Krzysztof Brejza.
Dorota Brejza: – Nagle zaczęłam dostawać od Krzysia zrzuty
ekranu ze starego telefonu, z tym esemesem. Mieliśmy niezbity
dowód, że to on był odbiorcą, a nie nadawcą wiadomości.
Telewizja kłamała.
Kilka tygodni później Brejzowie nawiązali kontakt
z człowiekiem, który zna metody operacyjne służb. Opowiedzieli
mu historię esemesa, który w zmanipulowanej formie
opublikowała w trakcie kampanii TVP. A także to, że nie mają


pojęcia, jak można było zyskać do niego dostęp, bo telefon Brejzy
nigdy nie został skonfiskowany przez policję ani inne służby.
– Ten człowiek nie miał żadnych wątpliwości. Powiedział: „To
na sto procent Pegasus” – mówi Dorota Brejza.
Brejzowie postanowili przejść do kontrofensywy. Chcieli
udowodnić, że służby inwigilowały Krzysztofa nielegalnie. Przez
następnych kilkanaście miesięcy Dorota Brejza ograniczyła pracę
w kancelarii dla innych klientów poza mężem. Zaczęła wysyłać
pozwy przeciwko tym, którzy pomawiali Krzysztofa Brejzę.
Złożyła też doniesienie do prokuratury w sprawie inwigilacji
Pegasusem.
Pierwszy pozew dostał Samuel Pereira, ówczesny szef portalu
TVP Info, autor tekstu z sierpnia 2019 roku o rzekomym udziale
Brejzy w aferze fakturowej. Artykuł, który powstał na bazie
pomówień głównej oskarżonej Agnieszki Ch., zarzucał Brejzie,
że stworzył on w urzędzie farmę trolli siejących nienawiść wobec
oponentów politycznych zarówno swoich, jak i ojca. Motyw ten
był głównym motorem kampanii przed wyborami w 2019 roku
wymierzonej w polityka PO w państwowych mediach. Ale
Pereira poszedł nawet dalej. Na Twitterze zapytał: „Ile pieniędzy
z lewych faktur poszło na finansowanie kampanii [Brejzy]?”.
Polityk pozwał go właśnie za te słowa.
Nie było to łatwe, bo choć Pereira jeszcze w 2019 roku
publicznie kpił, że nie może się doczekać, kiedy wreszcie polityk
wyśle zapowiadany pozew, to wcale nie miał ochoty go odbierać.
Próby jego dostarczenia trwały do 2021 roku. W imieniu Brejzy
zrobił to komornik, który znalazł adres Pereiry.
Drzwi od domofonu otworzyła mu w lutym 2021 roku – jak
wpisał do protokołu – „sądząc po głosie, małoletnia dziewczynka,
oświadczając, że pan Samuel Pereira »kąpie się«”. Chwilę później


komornik usłyszał zza drzwi głos mężczyzny, mówił, że nie
nazywa się Samuel Pereira i nikt taki pod tym adresem nie
mieszka. Komornik zostawił awizo w skrzynce na listy, zrobił
zdjęcia drzwi do mieszkania i bramy budynku na dowód swojej
wizyty.
Pół godziny później zadzwonił do niego Pereira. Dopytywał,
jaką przesyłkę próbował dostarczyć, jakiej sygnatury dotyczy
sprawa i kto jest jej autorem. Komornik poinformował go
lakonicznie, że wszystkiego dowie się w kancelarii, gdzie czeka
na niego przesyłka do odebrania.
Pereira będzie później publicznie twierdzić, że Brejzowie go
nachodzili, a do tego fotografowali jego mieszkanie. W 2023 roku,
dwa lata później, sprawa Brejzy przeciwko Pereirze nadal się
będzie toczyć. Powodem przeciągającego się procesu jest wniosek
o wykluczenie sędziego, jaki złożył Artur Wdowczyk, zwany
adwokatem „dobrej zmiany” (reprezentuje polityków PiS i spółki
skarbu państwa). Wdowczyk stwierdził, że sędzia nie gwarantuje
bezstronnego procesu jego klientowi.
W sierpniu 2021 roku Brejzowie wytoczyli Telewizji Polskiej
sprawę o pomówienie. Chodziło znowu o tekst Pereiry, w którym
ten utrzymywał, że za pieniądze z lewych faktur kupowany był
do inowrocławskiego urzędu sprzęt, z którego korzystał Krzysztof
Brejza (jak się później okazało, w całości oparty na wyjaśnieniach
głównej oskarżonej Agnieszki Ch.).
W lutym 2023 roku pojechałem na proces, który toczył się
w Bydgoszczy. Zarówno Pereira, jak i jego obrońca Artur
Wdowczyk występowali na nim zdalnie. Wdowczyk nie szczędził
politycznych komentarzy podczas procesu.
Gdy Dorota Brejza mówiła przed bydgoskim sądem o tym,
że sprawę inwigilacji Pegasusem opozycji w Polsce potępiła


komisja Parlamentu Europejskiego, Wdowczyk odparł:
– To mówią ludzie, którzy brali łapówki w Brukseli.
Był to czas, gdy w Parlamencie Europejskim wykryto wielką
aferę korupcyjną. PiS suflowało narrację, wedle której krytyka
Polski przez Komisję Europejską jest nieuprawniona ze względu
na odkrycie afery korupcyjnej w Parlamencie Europejskim (choć
w rzeczywistości to dwie odrębne instytucje unijne).
Podczas procesu w Bydgoszczy Pereira przedstawiał się jako
ofiara Brejzów, którego ci „nękają”, bo rzekomo odkrył o nich
niewygodne prawdy.
– Państwo Brejza próbują mnie zdyskredytować, obniżyć
wiarygodność moich informacji, atakować część ofiar. (...) Czuję
się zaszczuty i czuję, że nie tak powinien wyglądać uczciwy
proces. Sprawcy tej afery są zamieniani z ofiarami, które są
zaszczuwane – mówił przed sądem.
W rzeczywistości to Pereira mylił ofiary ze sprawcami. Ofiarą
procederu i stroną poszkodowaną w sprawie afery fakturowej jest
formalnie miasto Inowrocław. To stamtąd pieniądze
wyprowadzała Agnieszka Ch., choć Pereira uczynił ją swoim
głównym źródłem informacji.
W sierpniu 2021 roku Dorota Brejza złożyła drugi pozew
przeciwko TVP. Domaga się przeprosin w związku z publikacją
zmanipulowanych esemesów. Ma już wtedy dowód ze starego
telefonu, że telewizja zamieniła nadawcę z odbiorcą wiadomości.
A miesiąc później składa najważniejsze pismo. To
zawiadomienie do prokuratury w Bydgoszczy o włamaniu
do telefonu Krzysztofa Brejzy, nielegalnej kontroli operacyjnej
i nadużyciu uprawnień przez funkcjonariuszy CBA.
Prokuratorzy traktują je jak gorący kartofel. Przez kilka miesięcy
zawiadomienie krąży pomiędzy różnymi miastami. Prokuratura


Okręgowa w Bydgoszczy przekazuje sprawę do prokuratury
wyższej instancji – regionalnej w Gdańsku. Ta z kolei nie wie,
co ze sprawą zrobić, i przesyła ją na jeszcze wyższy szczebel –
do Prokuratury Krajowej. Tam zapada wreszcie decyzja
o skierowaniu jej do prokuratury w Łodzi. Ale i tu nic się nie
będzie działo do czasu, aż Dorota Brejza wniesie skargę
na przewlekłość postępowania (zgodnie z prawem prokuratura
po wpłynięciu zawiadomienia powinna zdecydować w ciągu
sześciu tygodni, co robić dalej). Wtedy sprawa powędruje
do prokuratury w Ostrowie Wielkopolskim. Tam prokurator
wszczyna śledztwo, które toczy się do dzisiaj.
Nie wiadomo jednak, co aktualnie się z nim dzieje, bo rzecznik
prokuratury w Ostrowie nie odpowiedział na moje pytania,
na jakim jest ono etapie.
Ten sam ostrowski prokurator Marcin Kubiak rozpatrywał już
jedno zawiadomienie w sprawie afery inowrocławskiej. Chodziło
o artykuł Pereiry z sierpnia 2019 roku i zeznania Agnieszki
Ch. Sprawa była badana pod kątem nielegalnego udostępniania
materiałów ze śledztwa i ich publikacji.
Również to zawiadomienie prokuratury przerzucały między
sobą. Najpierw śledztwo wszczęła Prokuratura Okręgowa
w Gdańsku. Ale jedyną czynnością, jaką wykonał prokurator,
było zwrócenie się o to, co z nią robić, do wyższej szczeblem
Prokuratury Regionalnej w Gdańsku. Ta z kolei z tym samym
pytaniem zwróciła się do Prokuratury Krajowej. Krajowa odesłała
do regionalnej w Łodzi. A Łódź dopiero wskazała na Ostrów.
Ostatecznie w grudniu 2020 roku sprawę wycieku zeznań
do TVP Info prokurator Kubiak umorzył z powodu niewykrycia
sprawców.


Prokurator odmówił mi dostępu do akt umorzonej sprawy,
a rzecznik nie przytoczył uzasadnienia tej decyzji prokuratora
Kubiaka. Napisał o tym jednak tygodnik „Nie”, którego
dziennikarz uzyskał informację od prokuratury, że opublikowanie
przez TVP Info zeznań Agnieszki Ch. cechowało się niską
szkodliwością społeczną czynu. Prokuratura miała się przy tym
powołać na orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw
Człowieka, który wskazał na swobodę przekazywania przez media
informacji o funkcjonowaniu organów państwowych opinii
publicznej. Tym samym uznała artykuł Pereiry, który opierał się
na pomówieniach głównej oskarżonej, za obiektywne źródło
informacji.
W październiku 2021 roku Brejzowie pozwali Ireneusza
Stachowiaka, dawnego wiceprezydenta Inowrocławia, za słowa,
że w ratuszu działała zorganizowana grupa przestępcza, której
członkiem był Krzysztof Brejza. Tu również obrońcą jest Artur
Wdowczyk, mecenas „dobrej zmiany”. Obydwaj
ze Stachowiakiem zasiadają w tej samej radzie nadzorczej
państwowej spółki MS Waryński Development, zajmującej się
budową mieszkań i biur. Jej głównym akcjonariuszem jest Grupa
Holdingowa Waryński SA, której 98 procent udziałów posiada
z kolei państwowa Polska Grupa Zbrojeniowa.
Latem 2021 roku jasne już się stanie, że Pegasus nie jest żadną
legendą i używały go rządy autorytarnych państw. Ujawniło to
kilkanaście redakcji z Europy i Stanów Zjednoczonych
w międzynarodowym śledztwie Pegasus Project. Napiszą,
że program wykorzystywały kraje tropiące opozycjonistów,
działaczy praw człowieka i niezależnych dziennikarzy, ale też
ważnych polityków, takich jak Emmanuel Macron i Angela


Merkel. Producent oprogramowania – izraelska firma NSO –
zacznie mieć kłopoty.
Polski wątek Pegasusa pojawi się pod koniec 2021 roku.
W listopadzie prokurator Ewa Wrzosek dostanie informację
od firmy Apple, że jej telefon był najprawdopodobniej
zainfekowany Pegasusem. Wrzosek to niezależna prokurator,
chciała zbadać sprawę wyborów kopertowych, które się nie
odbyły, a za które państwo zapłaciło ponad 70 milionów złotych.
Przełożona Ewy Wrzosek poleciła jednak umorzyć postępowanie,
i to zaledwie kilka godzin po jego wszczęciu.
Prawdziwa bomba wybuchła kilka dni przed Bożym
Narodzeniem 2021 roku. Wówczas amerykańska agencja
Associated Press podała wyniki ustaleń kanadyjskiej organizacji
Citizen Lab, działającej na rzecz praw człowieka: polski operator
Pegasusa działał już w 2017 roku pod nickiem „ORZEL BIALY”.
Najpewniej był nim polski rząd, bo izraelska firma NSO sprzedaje
licencje na program jedynie państwom. Citizen Lab poda też
nazwiska dwóch inwigilowanych osób: obok Ewy Wrzosek
będzie to Roman Giertych.
Na telefonie Giertycha program był instalowany w ostatnich
miesiącach 2019 roku, jeszcze w czasie kampanii wyborczej
do parlamentu. Giertych poda, że kontaktował się z wieloma
działaczami opozycji, w tym z Donaldem Tuskiem. Stwierdzi też,
że był inwigilowany w czasie, gdy przebywał w interesach
we Włoszech. To ważny szczegół.
Jeśli okazałoby się to prawdą, byłoby to naruszenie licencji,
jaką dostali Polacy na użytkowanie Pegasusa. Według moich
informacji licencja wydana CBA dopuszczała używanie programu
jedynie w kraju, nie zaś poza jego granicami. Z tego powodu,
zanim doszło do inwigilacji, za każdym razem operator działający


w imieniu NSO musiał wpisywać numer telefonu osoby
atakowanej Pegasusem do systemu, by ustalić, czy przebywa ona
na terytorium danego kraju, który kupił licencję. Jeśli był
za granicą, do infekcji nie dochodziło. Celem takiej operacji było
uniknięcie kłopotów prawnych i politycznych na wypadek,
gdyby się okazało, że klient próbuje namierzyć osobę
w państwie, w którym takie próby mogłyby się nie spodobać.
Nie jest jasny dokładny powód, dla którego licencja została
ostatecznie Polsce cofnięta. NSO stwierdza jedynie, że dzieje się
tak za każdym razem, gdy dochodzi do naruszenia jej warunków.
Powód musiał być jednak poważny, bo wkrótce izraelskie
ministerstwo obrony wykreśliło Polskę z listy państw, do których
zezwala na eksport cyberbroni. Nie będzie na niej również
Węgier, które szpiegowały z pomocą Pegasusa niezależnych
dziennikarzy. Oraz Hiszpanii, której służby inwigilowały rząd
Katalonii w trakcie prób wybicia się na niepodległość.
Pod koniec 2021 roku do Brejzy zgłasza się dziennikarz
niemieckiego tygodnika „Die Zeit” Kai Biermann. Jest on
członkiem międzynarodowego konsorcjum dziennikarzy, którzy
w połowie roku opublikowali wyniki śledztwa i ustalili listę
państw korzystających z Pegasusa. Brejza wysyła zawartość
swoich dwóch telefonów do Citizen Lab, a stamtąd uzyskuje
potwierdzenie: obydwa urządzenia były infekowane Pegasusem.
Kanadyjczycy podadzą to w informacji, którą opublikuje
amerykańska agencja Associated Press.
To już prawdziwa bomba – na jaw wychodzi, że polityk
opozycji był inwigilowany w trakcie kampanii.
– To służby wygrały te wybory dla PiS – mówi Brejza.
Opozycja domaga się zwołania komisji śledczej w sprawie
Pegasusa. Przez pewien czas sprawa wisi na włosku, bo Paweł


Kukiz nie wyklucza poparcia powołania komisji, a to właśnie
dzięki głosom posłów jego ugrupowania udałoby się zebrać
większość.
Wtedy Jarosław Kaczyński udziela wywiadu tygodnikowi
„Sieci” braci Karnowskich. Choć przedstawiciele rządu wciąż
zaprzeczają, że Polska używała Pegasusa, prezes PiS wprost to
przyznaje i broni tego programu.
„Żaden Pegasus, żadne służby, żadne jakieś tajnie pozyskane
informacje nie odgrywały w kampanii wyborczej w roku 2019
jakiejkolwiek roli. Przegrali, bo przegrali, nie powinni dziś szukać
takich usprawiedliwień. Te wszystkie opowieści pana Brejzy są
puste, nic takiego nie miało miejsca. Przypominam, że on sam
pojawia się w sprawie inowrocławskiej w poważnym kontekście,
jest tam podejrzenie poważnych przestępstw. Z wyborami nie
miało to nic wspólnego” – mówi Kaczyński w wywiadzie.
Brejza postanawia pozwać Kaczyńskiego za sugestie, że jest
podejrzany o poważne przestępstwa (nie został mu bowiem
uchylony immunitet, a nawet nie został przesłuchany jako
świadek). Informację o tym publikuje Onet 10 stycznia o godzinie
szóstej rano.
Pięć godzin później do inowrocławskiego ratusza przyjeżdżają
dwaj agenci z gdańskiej delegatury CBA. Przejeżdżają 170
kilometrów tylko po to, by wręczyć wezwanie do prokuratury
Ryszardowi Brejzie, prezydentowi miasta, i to wyznaczone
dopiero za tydzień.
17 stycznia 2022 roku Michał Kierski, szef Prokuratury
Okręgowej w Gdańsku oraz specjalnego zespołu do zbadania
sprawy inowrocławskiej, stawia mu zarzuty.
– To nie przypadek, że ta wizyta agentów CBA była akurat
w dniu, gdy zapowiedziałem pozwanie Kaczyńskiego – uważa


Krzysztof Brejza.
Kierski oskarżył Ryszarda Brejzę z art. 231 Kodeksu karnego,
mówiącego o nadużyciu uprawnień „w celu osiągnięcia korzyści
osobistej lub majątkowej”, za co grozi od roku do dziesięciu lat
więzienia. Prezydentowi Inowrocławia zarzucił,
że wykorzystywał pracowników wydziału promocji i kultury
do budowania pozytywnego wizerunku swojego i Krzysztofa
Brejzy oraz deprecjonowania swoich przeciwników politycznych.
Miało to polegać na zamieszczaniu komentarzy przez urzędników
na dwóch lokalnych portalach przy użyciu fikcyjnych kont.
Ryszard Brejza podtrzymywał przez całe śledztwo, że nic
o komentowaniu nie wiedział ani go nie zlecał. Tylko Agnieszka
Ch. twierdziła, że dostała sugestię od prezydenta, by umieszczać
komentarze w internecie pod krytycznymi wobec niego
artykułami.
Inny zarzut dotyczył głosowania na najgorszego prezydenta
w konkursie „Antypaństwo”. Brejza zaprzecza, by kiedykolwiek
nakazywał robić urzędnikom wszystko, aby go nie wybrano
na najgorszego prezydenta polskiego miasta.
Trzeci zarzut wiązał się z pieniędzmi na Szlachetną Paczkę.
Prokurator twierdzi, że Brejza publicznie się chwalił, że przekazał
na to część swojej pensji, a za te pieniądze kupił dla dzieci
ubrania i słodycze, choć w rzeczywistości poszły na to środki
budżetowe. Ten zarzut opierał się na wyjaśnieniach podejrzanej
Agnieszki Ch., która wycofała się z nich w czerwcu 2022 roku –
pół roku po postawieniu zarzutu przez prokuratora.
W kolejnym zarzucie chodziło o wydrukowanie ulotek na rzecz
radnej z komitetu Ryszarda Brejzy za 553 złote 50 groszy, które
pochodziły z kasy wydziału (Brejza mówi, że nic o tym nie


wiedział). Zarzut w tej sprawie usłyszała również radna Lidia
Stolarska.
Ostatni zaś był związany z tym, że Brejza polecił opublikować
na koszt miasta polemikę z jednym z opozycyjnych radnych
w lokalnej gazecie.
Dwa dni po wizycie agentów CBA w inowrocławskim ratuszu, 12
stycznia 2022 roku, Senat powołał komisję do spraw nielegalnej
inwigilacji. Ma zbadać użycie Pegasusa przez służby na politykach
opozycji. Tego samego dnia Brejzowie dostają informację: ktoś
dzwoni po różnych szpitalach w województwie kujawsko-
pomorskim i ostrzega o podłożonych ładunkach wybuchowych.
Odbierającym telefony wyświetla się numer Doroty Brejzy.
– To wyglądało tak, jakby ktoś nie wytrzymał nerwowo
i próbował nas zaatakować za tę komisję senacką – mówi
Krzysztof Brejza.
Sprawa trafiła do Prokuratury Regionalnej w Warszawie, która
wciąż ją bada.
Na początku 2022 roku, gdy szpiegowanie z pomocą Pegasusa
wychodzi na jaw, nerwowo zaczyna się robić w bydgoskim CBA.
Byli agenci prowadzący sprawę inowrocławską dzwonią między
sobą. Wiedzą, że śledztwo w sprawie inwigilacji Brejzy wszczęła
prokuratura w Ostrowie Wielkopolskim. Obawiają się, że ktoś
może zacząć sypać i ich obciążyć.
W tym samym czasie zniszczony zostanie dowód w sprawie
inowrocławskiej – pęka płyta z oryginalnym zapisem
z pierwszego ataku na telefon Krzysztofa Brejzy.
Dlaczego płyta jest tak ważna? Bo dokumentuje zawartość
telefonu polityka, zanim został na nim zainstalowany Pegasus
i wgrano zmanipulowane przez agentów CBA wiadomości. Na tej


podstawie łatwo byłoby ustalić, co jest prawdziwą wiadomością,
jaką miał na swoim telefonie Brejza, a co pochodziło od agentów.
Prokuratura w Gdańsku prowadziła postępowanie
sprawdzające w sprawie uszkodzonej płyty, ale je umorzyła,
„wykluczając umyślne uszkodzenie nośnika danych”, jak odpisał
mi Mariusz Duszyński z gdańskiej prokuratury okręgowej.
Stwierdził też: „Z uwagi na to, że materiał dowodowy zawarty
na uszkodzonym nośniku znajdował się na innych nośnikach
danych, nie doszło do utraty materiału dowodowego w sprawie
w żadnej części”.
Rzeczywiście, niedługo po zdarzeniu agenci CBA sprawdzali,
czy kopie plików zgromadzonych na płycie są zapisane także
gdzie indziej. Znaleźli je na twardych dyskach agencyjnych
komputerów. Jednak, jak wynika z protokołu oględzin,
sprawdzali pliki i informacje nie z pierwszego ataku Pegasusem
na telefon Krzysztofa Brejzy, który nastąpił 26 kwietnia 2019
roku, lecz dopiero 13 czerwca 2019 roku.
Skąd ta różnica? Inwigilacja Brejzy zaczęła się wprawdzie 26
kwietnia, ale agenci (przynajmniej w teorii) nie mogą zebranego
wtedy materiału wykorzystać w śledztwie. Agentka operacyjna,
która podsłuchiwała wówczas Brejzę, odmówiła udostępnienia
materiału do celów procesowych. Uznała, że nic na Brejzę nie ma,
i została odsunięta od sprawy.
W czerwcu 2019 roku zastąpiła ją inna agentka, która po kilku
miesiącach awansowała na zastępczynię naczelniczki wydziału
dochodzeniowo-śledczego bydgoskiego CBA. Dopiero jej
protokół jest uznawany za dowód w sprawie i może być
włączony do akt. Tym samym oryginalny zapis z pierwszego
ataku Pegasusem na telefon Brejzy może już w ogóle nie istnieć.


Tajemnicze pęknięcie płyty na początku 2022 roku, gdy na jaw
wyszła informacja o inwigilacji Brejzy, dało początek innym
niecodziennym zdarzeniom. Ze stanowisk zaczęli odchodzić ludzie,
którzy byli z tą sprawą powiązani.
W lutym 2022 roku sędzią Trybunału Konstytucyjnego został
Bogdan Święczkowski. To on podpisał wniosek o kontrolę
operacyjną wobec Brejzy. Przez kolejnych dziewięć lat chroni go
immunitet i nie będzie mógł zostać pociągnięty
do odpowiedzialności.
W tym samym czasie zaczęły się ewakuacje agentów z CBA
na ciepłe, państwowe posady.
W lutym 2022 roku ze stanowiska szefa gdańskiej CBA odszedł
Andrzej P. To on nadzorował sprawę inowrocławską od samego
jej początku. Z CBA trafił na dyrektorskie stanowisko
do państwowego Lotosu. A rok później, w lutym 2023 roku,
awansował na członka zarządu spółki Petrobaltic, zależnej
od Lotosu.
W marcu 2022 roku na emeryturę odchodzi Jarosław Sz.,
którego Andrzej P. zrobił szefem CBA w Bydgoszczy. To on
nadzorował postępowanie wobec Brejzy i zlecił inwigilację
Pegasusem. Był najważniejszą postacią w całej sprawie. Niedługo
po przejściu na emeryturę został dyrektorem Biura Analiz
i Wsparcia Fuzji w PKN Orlen. To niewielka jednostka, licząca
około dziesięciu pracowników, bezpośrednio podległa
w strukturze prezesowi Orlenu Danielowi Obajtkowi. Jarosław
Sz. podpada w tabeli płac pod dziewiątą stawkę zaszeregowania.
Oznacza to wynagrodzenie na poziomie minimum 14 570 złotych
miesięcznie. Maksymalnie może miesiąc w miesiąc wyciągnąć
dwukrotnie tyle – blisko 30 tysięcy złotych. Do tego dochodzą
premie. To znacznie więcej niż w CBA, gdzie stawki na jego


stanowisku wynosiły wtedy między 7,8 tysiąca a 9,2 tysiąca
złotych.
Zastępczynią Jarosława Sz. w bydgoskim CBA była Zuzanna M.,
dawna rzeczniczka delegatury ABW w Bydgoszczy. Również ona
odejdzie niedługo po Sz. ze służby i trafi do pionu analiz i fuzji
w PKN Orlen jako jego podwładna.
– Odtworzyli sobie w Orlenie strukturę, jaką mieli w CBA –
powie przed senacką komisją do spraw inwigilacji Krzysztof
Brejza.
Z pracy w bydgoskim CBA odchodzili też szeregowi agenci.
Maciej W., pierwszy agent prowadzący sprawę Brejzy, ulotnił się
na emeryturę na początku 2021 roku. Sprawę przejęła po nim
młoda, dwudziestosiedmioletnia, agentka Agata J. Miała nikłe
doświadczenie w służbie. Wcześniej przepracowała w delegaturze
w Łodzi na stanowisku inspektora (drugim od końca w hierarchii
służbowej) nieco ponad dwa lata.
W Bydgoszczy zajmowała się zamykaniem sprawy po emerycie
Macieju W. Wzywała na przesłuchania osoby, które wysyłały
w przeszłości wiadomości Krzysztofowi Brejzie, a które CBA
ściągnęło z jego telefonu Pegasusem, mimo że nie miało to nic
wspólnego z badaną przez nich aferą fakturową. Chodziło o to,
by potwierdzić, że Brejza załatwiał pokątnie komuś pracę.
Agentka Agata J. wypytywała świadków, czy Brejza pomagał
im w jakikolwiek sposób.
Długo w Bydgoszczy nie zagrzała miejsca. Po jedenastu
miesiącach sama zdecydowała się odejść z CBA. Po niej na trzy
miesiące sprawę fakturową przejął inny młody agent, a później
jeszcze jeden. Jaki cel miało przerzucanie sprawy pomiędzy
młodymi agentami? Według jednego ze źródeł chodziło o to,


by posłusznie wykonywali zadania przychodzące z góry i nie
zadawali pytań.
Ale w 2022 roku sprawę dostała doświadczona agentka
Agnieszka K. Zanim przyszła do CBA, przez wiele lat była
funkcjonariuszką bydgoskiej delegatury CBŚP. W odróżnieniu
od poprzedzających ją agentów nie bała się wykazać inicjatywą
w śledztwie.
To ona zarządziła konfrontację pomiędzy główną oskarżoną
Agnieszką Ch. a osobami, które ta oskarżała i często pomawiała
o współudział w przestępstwie. Do kluczowej dla całej sprawy
konfrontacji agentka K. doprowadziła pod koniec czerwca 2022
roku. Wówczas naprzeciwko Agnieszki Ch. stanęła Małgorzata W.,
druga oskarżona w tej sprawie, która była odpowiedzialna
za rozliczanie faktur w inowrocławskim urzędzie.
Przyciskana do muru Ch. w końcu przyznała: nie jest prawdą,
co mówiła wcześniej, że Brejzowie rekomendowali jej firmy
do wystawiania lewych faktur. – To musiał być skrót myślowy –
powiedziała.
Według moich informacji w gdańskiej prokuraturze w połowie
2022 roku po tych zeznaniach zapanował popłoch. Jedno
ze źródeł mówi, że wycofanie się z zeznań przez Ch. oznacza
sromotną porażkę śledczych, którzy chcieli udowodnić,
że finansowanie kampanii przez Brejzów pochodziło z lewych
faktur.
– Leżą, bo poza zeznaniami tej kobiety nic innego nie mają –
słyszę.
Upadł też inny zarzut, który stawiał Ryszardowi Brejzie
prokurator Michał Kierski: że prezydent Inowrocławia Szlachetną
Paczkę opłacił ze środków publicznych, a nie własnych, jak
publicznie to ogłosił. Agnieszka Ch. podczas konfrontacji


z prezydentem Inowrocławia przyznała w końcu, że wyciągnął
on przy niej z portfela pieniądze i wręczył jej, prosząc o to,
by kupiła dzieciom słodycze i ubrania. Stwierdziła, że spełniła
jego prośbę.
Prokurator Kierski do końca ciągnął tezy, które śledczym
podsuwała przed wyborami w 2019 roku główna oskarżona
Agnieszka Ch. Jeszcze w grudniu 2022 roku pytał ją o to, czy
urzędnicy instalowali „na wieży ratusza sprzęt do połączenia
bezprzewodowego, za pomocą którego łączono się przez
urządzenia wyposażone w oprogramowanie TOR”. Agnieszka
Ch. twierdziła, że dzięki temu Brejzowie chcieli zamazać tropy
po hejcie wychodzącym z komputerów urzędowych z ratusza.
Wystarczyłoby, gdyby Kierski przeszedł się choćby
do informatyka w prokuraturze, by ten odpowiedział mu, że teza
stawiana przez Ch. jest absurdalna. Prokurator brnął jednak dalej.
Dopytywał Agnieszkę Ch., czy w pomieszczeniu, gdzie był
obsługiwany „specjalistyczny” sprzęt, były przeprowadzane
jakiekolwiek remonty. Tezę, że przez wywiercone otwory
w ścianie były przeciągane kable do komputerów wyposażonych
w przeglądarki TOR, lansowała podczas kampanii w 2019 roku
TVP Info.
Akta sprawy fakturowej spuchły w ciągu sześciu lat śledztwa
do stu dziesięciu tomów. Bydgoscy agenci CBA i gdańscy
prokuratorzy badali każdy najmniejszy wątek, który mógłby
rzucić choćby cień podejrzenia na Krzysztofa i Ryszarda Brejzów.
Produkowali taśmowo analizy ilustrujące, z kim Brejzowie się
znają i jakie mają powiązania z innymi politykami. Analizowali
też komentarze zamieszczane na lokalnych forach internetowych,
wpinali do akt setki zdjęć i zrzutów ekranów z profili w mediach
społecznościowych.


Jednak nie zdobyli żadnego dowodu na winę Brejzów ani nie
potwierdzili żadnej z tez lansowanych przed wyborami. A gdy
sprawa zaczęła się rozmywać, dowodzący akcją w CBA salwowali
się ucieczką do spółek skarbu państwa.
Przez pięć lat śledztwa specjalnymi przywilejami cieszyła się
główna oskarżona Agnieszka Ch. Prowadząca postępowanie
prokurator postanowiła zabezpieczyć jej dom na poczet grożącej
jej kary dopiero pod koniec 2022 roku, czyli w piątym roku
śledztwa. Uznała, że Ch. ukradła z urzędu 283 268 złotych.
Do tego doliczyła koszty sądowe – 10 tysięcy złotych i grożącą jej
grzywnę 50 tysięcy złotych. Jeśli Ch. zostanie skazana po myśli
prokuratury, będzie musiała zapłacić łącznie 343 tysiące złotych.
Wtedy też najpewniej straci dom wybudowany za pieniądze
z lewych faktur. Jego wartość prokuratura oszacowała na 600
tysięcy złotych. Proces może jednak potrwać jeszcze wiele lat.
W sierpniu 2023 roku jeszcze się nie rozpoczął, choć od wniesienia
aktu oskarżenia minęło pół roku.
Specjalne traktowanie Agnieszki Ch. przerwała dopiero
Agnieszka K., ostatnia agentka CBA prowadząca sprawę
fakturową. Gdy śledcza zarządziła konfrontację głównej
podejrzanej z innymi świadkami, skontaktował się z nią jej
adwokat. Oświadczył, że Ch. zamierza przybyć z dwójką
małoletnich dzieci i będzie wychodzić w wybranym przez siebie
momencie na przerwy na karmienie. Agentka odmówiła. Wprost
powiedziała adwokatowi, że utrudniłoby to postępowanie.
Ch. mogłaby wychodzić z pokoju, kiedy chce, przemyśleć
odpowiedź i zyskać przewagę nad drugą oskarżoną, której
zeznania w trakcie konfrontacji były weryfikowane.
– Źle pani zaczyna – powiedział adwokat do agentki. –
Wcześniej jakoś prokuratura przymykała na to oko. Oczekuję,


że zmieni pani swoją postawę – oświadczył.
Agentka, relacjonując spotkanie w notatce urzędowej,
podniosła, że Agnieszka Ch. miała osiem dni na zorganizowanie
sobie pomocy do dzieci. I że była wcześniej uprzedzona
o terminie przesłuchania. Stwierdziła, że przychodzenie
do siedziby CBA z dwójką małych dzieci bez opieki jest „skrajnie
nieodpowiedzialne”.
Ale Ch. postawiła na swoim i przyjechała na konfrontację
z dziećmi. Agentka nie rozpoczęła przesłuchania. O całym zajściu
poinformowała Michała Kierskiego, szefa prokuratury okręgowej
i zespołu do spraw afery fakturowej. Następnie zadzwoniła
do adwokata Agnieszki Ch. i zrelacjonowała rozmowę
z prokuratorem, który polecił przekazanie adwokatowi Ch.,
by do podobnych sytuacji już nie dochodziło. Dopiero wtedy
adwokat spokorniał.
– To się już więcej nie powtórzy – obiecał.
Płacz były stałym punktem podczas zeznań Agnieszki
Ch. Podczas konfrontacji z Ryszardem Brejzą, gdy ten przywołał
zeznania jednej z urzędniczek, że Ch. otwarcie groziła
prezydentowi konsekwencjami, jeśli będzie się domagać zwrotu
urzędowego komputera, główna oskarżona wybuchała płaczem
i przerywała przesłuchanie, mówiąc, że musi się udać do łazienki.
O tym, że śledztwo w sprawie afery inowrocławskiej było
prowadzone w specyficzny sposób, świadczy jeszcze jeden fakt.
Chodzi o rolę, jaką odegrała w nim Beata Z., dawna urzędniczka
inowrocławskiego ratusza i rzeczniczka Ryszarda Brejzy, która
kopała pod nim dołki i organizowała kampanię dla Solidarnej
Polski.
Według moich informacji jej zeznania były podstawą
do sporządzenia wniosku o kontrolę operacyjną przez CBA, które


zarejestrowało ją jako osobowe źródło informacji. Jej największą
zaletą było to, że miała jakąkolwiek wiarygodność
w porównaniu z główną oskarżoną Agnieszką Ch., która kłamała
jak z nut i wymyślała historyjki, wplatając w nie skrawki
prawdy.
W odróżnieniu od niej Beata Z. nie miała żadnych zarzutów.
Szczerze za to nienawidziła Brejzów i chętnie współpracowała
z CBA. W maju 2022 roku skontaktowała się z agentką Agnieszką
K., której chciała coś przekazać „poza protokołem”. Agentka
sporządziła z tego spotkania kolejną notatkę służbową. Zaczęło
się od telefonu Beaty Z., która dopytywała agentkę, czy miała
kontakt z poprzednim agentem prowadzącym. Gdy
funkcjonariuszka CBA zaprzeczyła, Z. odpowiedziała: „To bardzo
niedobrze”.
– A czy poprzedni prowadzący przekazał pani całość informacji:
jak to się wszystko zaczęło i o co w tej sprawie chodzi? – pytała
Beata Z.
– Nie ma takiej potrzeby. Wszystkie informacje są w aktach –
odpowiedziała jej agentka.
– No właśnie nie są – stwierdziła Z.
I zaproponowała agentce spotkanie, na którym miała jej
opowiedzieć to, czego nie było w aktach sprawy. Agentka chciała
zaprotokołować słowa Z., na spotkanie zaprosiła również
adwokata strony pokrzywdzonej w sprawie, czyli miasta
Inowrocław. Beata Z., zaskoczona obecnością adwokata,
natychmiast zaczęła się wycofywać.
„Zaproponowałam agentowi prowadzącemu rozmowę.
Rozumiem, że »rozmowa« oznacza przesłuchanie mnie
w charakterze świadka. Teraz mam wrażenie, że wyszłam trochę
przed szereg. Nie mam nic więcej do powiedzenia”, podała


do protokołu. Na tym przesłuchanie się zakończyło. To, co chciała
powiedzieć agentce, pozostało tajemnicą.
W maju 2023 roku próbowałem się dowiedzieć, co takiego
chciała przekazać agentce specjalnej Agnieszce K. Interesowało
mnie też to, dlaczego była w grupie hejterskiej Solidarnej Polski,
gdy pracowała jeszcze w inowrocławskim urzędzie.
Po te odpowiedzi pojechałem do Kujawsko-Pomorskiego
Urzędu Wojewódzkiego, gdzie Beata Z. pracuje jako kierowniczka
biura prasowego. Na dole budynku odbiłem się jednak
od ochroniarki, która przekazała mi telefon, aby porozmawiać
z Beatą Z.
– Nie będę z panem rozmawiać. Od wielu lat nie pracuję już
w Inowrocławiu – usłyszałem w słuchawce. – Jestem teraz
w pracy, a to, o co pan pyta, nie mieści się w moich obowiązkach
służbowych – powiedziała mi Z.
W styczniu 2023 roku nastąpił zwrot akcji w sprawie fakturowej.
Z funkcji prokuratora okręgowego w Gdańsku nieoczekiwanie
zrezygnował Michał Kierski. Ten sam, który postawił zarzuty
Ryszardowi Brejzie, i ten, który wcześniej był szefem specjalnego
zespołu prokuratorskiego powołanego do sprawy fakturowej.
Na początku roku prawnik inowrocławskiego ratusza, będącego
stroną pokrzywdzoną w sprawie, dostał akta sprawy
do zapoznania się w związku z zakończeniem śledztwa. Na płycie
DVD znalazły się dokumenty, które nigdy nie powinny się tam
znaleźć. Były to wnioski o przeprowadzenie kontroli operacyjnej
wobec Krzysztofa Brejzy, podpisane przez Bogdana
Święczkowskiego i Grzegorza Ocieczka, ówczesnego wiceszefa
CBA. A także postanowienia sądu o zatwierdzeniu kontroli. W ten
sposób wyciekły materiały niezbicie dowodzące tego, że CBA
inwigilowało polityka PO Pegasusem.


Gdy sprawa się wydała, Kierski złożył rezygnację z funkcji szefa
prokuratury okręgowej, a później poszedł na zwolnienie
lekarskie. Ani CBA, ani politycy PiS i Solidarnej Polski nie mogli
już dłużej twierdzić, że szef sztabu opozycji nie był inwigilowany
Pegasusem w 2019 roku, w trakcie kampanii do parlamentu.
Przestali więc negować, że służby używały Pegasusa. Zaczęli
podkreślać, że wszystko działo się w poszanowaniu prawa.
W maju 2023 roku premier Mateusz Morawiecki podkreślał,
że na inwigilację Pegasusem zgodę dał sąd. Wszystko przebiegło
więc zgodnie z zasadami praworządności. Tyle że aby tak się
stało, sędziowie musieliby mieć świadomość tego, o czym
decydowali na zamkniętych, tajnych posiedzeniach. A tak nie
było.


ROZDZIAŁ 13
MASZYNA LOSUJĄCA SĘDZIÓW.
BAREJA BY TEGO NIE WYMYŚLIŁ
Pewnie to zabrzmi jak usprawiedliwienie, ale sędzia też
człowiek – mówi sędzia Gąciarek.
O zgodach sądów na inwigilację Pegasusem przez służby
z Piotrem Gąciarkiem, sędzią Sądu Okręgowego w Warszawie,
rozmawiam pod koniec stycznia 2023 roku. Nalepkę z logo Iustitii
na drzwiach do jego gabinetu w wydziale wykonawczym widać
z daleka. Gąciarek, wiceszef warszawskiego oddziału tego
stowarzyszenia, zrzeszającego niezależnych sędziów, wrócił
dopiero co z banicji, na którą wysłała go pisowska władza za to,
że wykonywał wyroki Trybunału Sprawiedliwości Unii
Europejskiej.
Wcześniej przez wiele lat orzekał w wydziale karnym. Dla tak
doświadczonego sędziego, wiele lat wydającego wyroki
w sprawach o zabójstwa i dotyczących przestępczości
gospodarczej, praca w wykonawczym to degradacja. Zamiast
osądzać sprawy kryminalne, rozpatruje zamiany grzywien
na areszty, wnioski o odroczenie kar i o ich zawieszenie.
Wcześniej sam był zawieszony przez Izbę Dyscyplinarną,
powołaną przez ministra Ziobrę do walki z niezależnymi sędziami.
Gąciarek przyznaje, że system nie działa, jak powinien,
a sędziowie przepuszczają wnioski służb o inwigilację bez


wnikliwej ich oceny.
Zanim PiS wzięło się do niezależnych sądów, Gąciarek
pracował jak wielu innych na dyżurach w kancelarii tajnej.
– To dziwne pomieszczenie. Wchodzi się do niego przez
pancerne drzwi. Wewnątrz znajduje się wydzielone
pomieszczenie, gdzie sędzia zamyka się za szybą. Nie ma tam
komputera z dostępem do internetu, nie może skorzystać ani
z pomocy asystenta, ani z porady kolegi lub koleżanki z sądu –
mówi.
W takich warunkach Gąciarek i inni sędziowie rozpatrywali
wnioski służb o zgodę na kontrolę operacyjną „końcowych
urządzeń telekomunikacyjnych”, czyli w wypadku Pegasusa –
telefonów. Nie wiedzieli nawet, że wnioski dotyczą tego
programu. Na dokumentach nie było żadnej wzmianki o nim.
– Mam trochę takie poczucie, że w niektórych przypadkach nie
byłem wystarczająco czujny czy też wnikliwy. Może należało
dopytać służby o szczegóły. Ale nas nikt o Pegasusie nie uczył.
Nie wiedzieliśmy, że coś takiego w ogóle istnieje – mówi
Gąciarek.
Zanim wniosek trafi do sądu, musi go zatwierdzić prokurator,
który (przynajmniej w teorii) nadzoruje postępowanie
prowadzone przez służby. Pytam Jarosława Onyszczuka
z prokuratury Warszawa-Mokotów, jak on rozumiał dostęp
do „końcowego urządzenia telekomunikacyjnego”.
– Tak, że funkcjonariusze służb chcą wejść do czyjegoś
mieszkania i zyskać fizyczny dostęp do telefonu. Do głowy by mi
nie przyszło, że chodzi o program, który zdalnie przełamuje
zabezpieczenia telefonu i zgrywa całą jego zawartość – mówi.
W tej nieświadomości decyzje o kontrole Pegasusem wydawali
zarówno prokuratorzy, jak i sędziowie. Do tego dochodził „efekt


taśmy”: w samym 2022 roku służby specjalne złożyły łącznie
ponad sześć tysięcy wniosków o kontrolę operacyjną.
Zgodnie z prawem rozpatruje je w Polsce tylko jeden sąd –
okręgowy w Warszawie.
– To daje dziennie przynajmniej trzydzieści–czterdzieści
wniosków do rozpatrzenia, a niektóre mają po osiem–dziesięć
stron uzasadnienia. Po dwóch–trzech godzinach pracy, nawet
z przerwą, mózg tak się lasuje, że trudno dłużej efektywnie
pracować. A przecież jest presja, by te wnioski rozpatrzyć jak
najszybciej – mówi Piotr Gąciarek.
Prokurator Jarosław Onyszczuk: – Nazwałbym to presją
moralno-psychologiczną. Przyjeżdża ktoś ze służb i mówi, że jest
pilnie do zatwierdzenia wniosek o kontrolę. Jeśli jest z CBA,
a prokurator zacznie zadawać pytania, to zawsze może mu
zarzucić, że jest hamulcowym i blokuje walkę z korupcją. Jeszcze
gorzej, jeśli wniosek przychodzi z policji i może chodzić
o poważniejsze przestępstwa, jak porwanie czy zabójstwo. Presja
na szybkie załatwienie sprawy jest wtedy dużo większa.
Onyszczuk mówi, że do czasu, gdy wybuchła afera
z Pegasusem, główna metoda kontroli operacyjnej polegała
na zakładaniu zwykłych podsłuchów.
– Mieliśmy poczucie, że służby nie nadużywają kontroli
operacyjnej. Ale z tymi szerokimi możliwościami, które daje
Pegasus, to nie jest zwykła kontrola. To już jest inwazja.
Sędzia z wieloletnim stażem: – Dzisiaj już nie pamiętam,
bo było tych wniosków bardzo dużo. Czy nie paliła mi się
czerwona lampka, jak widziałem, że to polityk? Paliła, ale
człowiek gdzieś tam w głębi duszy chce jednak wierzyć,
że w służbach pracują uczciwi ludzie.


Tyle że – jak mi mówi były wysoki rangą funkcjonariusz –
służby potrafiły tego zaufania nadużywać. Za uzasadnienie
do wniosku o kontrolę operacyjną dla sądu służyła często
wyłącznie notatka służbowa. Agent lub oficer opisuje w niej
powód inwigilacji i wyjaśnia, dlaczego akurat ten środek jest
potrzebny. Musi też udowodnić, że inne metody jak zwykły
podsłuch telefoniczny czy obserwacja zawiodły, bo inwigilacja
Pegasusem jest ostatecznym środkiem kontroli operacyjnej.
Według mojego źródła w przypadku wniosku o kontrolę
Krzysztofa Brejzy nie były dołączane żadne inne załączniki ani
dokumenty. Wszystko opierało się wyłącznie na opisie sytuacji
przez agenta, któremu sąd mógł uwierzyć lub nie.
I wierzył. Sędzia, która przeglądała wniosek agenta
o inwigilację Brejzy, zezwoliła na kontrolę na jeden, a nie trzy
miesiące, jak chciało tego CBA. Zapewne nie przypuszczała
nawet, że agenci ściągną całą zawartość jego telefonu
i na zasadzie śledztwa trałowego będą szukać na polityka
jakiegokolwiek haka, przeglądając jego wiadomości sięgające
dziesięciu lat wstecz.
Ponieważ inwigilacja Brejzy trwała sześć miesięcy, agenci
złożyli kolejny wniosek o przedłużenie kontroli. Musieli
udowodnić, że dalszy nadzór nad podejrzewanym jest konieczny,
i wykazać konkretne przestępstwa, jakich spodziewają się po nim
w najbliższym czasie. Wniosek o tak zwaną przedłużkę jest
trudniejszy do napisania, ale doświadczony funkcjonariusz i z tym
sobie poradzi.
– Im grubszy plik papieru, tym lepiej. Analizy, zrzuty z ekranu,
zdjęcia i mnóstwo innego materiału. Treści merytorycznej w tych
uzasadnieniach niewiele, ale gdy sędzia widzi gruby plik,


zazwyczaj przegląda kartki i akceptuje wniosek – mówi mój
informator.
Pytam, czy ktokolwiek weryfikuje opis tych notatek ze stanem
rzeczywistym. I czy funkcjonariusze nie obawiali się, że zostaną
pociągnięci do odpowiedzialności, jeśli wpadną na kłamstwie.
– A skąd! – mówi informator. – Wszyscy wiedzieliśmy, że nie
ma na to szans. Żaden sędzia nie będzie dopytywać o szczegóły,
bo nie ma na to czasu – słyszę.
Informator się zaklina, że wielokrotnie spotkał się
z przypadkami, gdy funkcjonariusze (choć zaznacza, że nie jego
służby) dołączali do wniosków numery telefonów IMEI należące
do kogoś innego niż osoby wskazanej we wniosku. Uchodziło im
to bezkarnie, bo nikt tego nie weryfikował.
Prokurator Onyszczuk przyznaje, że byłoby to trudne
do wychwycenia. – Osobiście nigdy mi się nic takiego nie
zdarzyło, ale nie wykluczam, że gdyby tak było, mógłbym nie
wiedzieć o tym, że zostałem wprowadzony w błąd – mówi.
Jeden z informatorów opowiedział mi, że gdy CBA miało
jeszcze dostęp do Pegasusa, wnioski były poprawiane.
– Zdarzały się sytuacje, kiedy agent dzwonił i mówił: „Jestem
w biurze pana prokuratora. Prosił, żeby w kopii wniosku dopisać
jeszcze to i to” – słyszę.
Prokuratora Onyszczuka pytam: – Nie ma pan wrażenia,
że w przypadku kontroli operacyjnej ogon macha psem? Przecież
to prokuratura powinna nadzorować działalność służb, a nie
wykonywać ich polecenia.
– Myślę, że tak niestety jest. Brakuje przepisów, które
uregulowałyby używanie przez służby programów takich jak
Pegasus. Funkcjonariusze powinni bezwzględnie używać tylko
takich możliwości programu, by ściągnąć te dane z telefonu


osoby podejrzanej, które ich interesują, a nie całego jej życia –
mówi Onyszczuk.
To, że większość wniosków o kontrolę operacyjną przechodzi
bez żadnych przeszkód przez prokuratorów i sądy, potwierdzają
publicznie dostępne statystyki. Paradoksalnie to podlegli
Zbigniewowi Ziobrze prokuratorzy są bardziej restrykcyjni
od sędziów. Choć i tak liczba wydanych przez nich odmów
na inwigilację jest niewielka.
Z liczb opublikowanych przez prokuratora generalnego (czyli
Ziobrę) wynika, że w 2022 roku na sto osiemdziesiąt cztery
wnioski o kontrolę operacyjną przez CBA prokurator odrzucił
tylko pięć. Sąd Okręgowy w Warszawie – ani jednego, przepuścił
wszystkie, o które wnioskowali agenci.
W statystykach tych wyraźnie widać tendencję spadkową
od momentu, gdy sprawa Pegasusa wyszła w Polsce na jaw,
a Izraelczycy cofnęli pod koniec 2021 roku licencję na używanie
programu szpiegującego.
Rekordowe pod względem wniosków o kontrolę operacyjną
były lata 2018 i 2019 – wtedy CBA złożyło odpowiednio trzysta
osiemdziesiąt pięć i trzysta osiemdziesiąt cztery wnioski
o kontrolę operacyjną. Co najmniej kilka z nich musiało dotyczyć
Krzysztofa i Ryszarda Brejzów, a także Magdaleny Łośko. W 2020
roku CBA złożyło już tylko dwieście dziewięćdziesiąt osiem
wniosków, w 2021 roku – gdy w listopadzie Izraelczycy cofnęli
Polsce Pegasusa – dwieście dwadzieścia trzy, a jeszcze rok później,
gdy już CBA w ogóle nie miało tego programu, sto osiemdziesiąt
cztery.
Do tego dochodzą wnioski o kontrolę operacyjną, jakie składa
policja. W 2022 roku było ich jedenaście tysięcy. Można założyć
z dużą dozą prawdopodobieństwa, że w przypadku większości


chodziło o podsłuchy telefoniczne. Według informacji
Ministerstwa Sprawiedliwości gros spraw dotyczyło porwań,
zorganizowanej przestępczości i nielegalnego posiadania broni
palnej.
Pegasusa używało również Centralne Biuro Śledcze Policji. Było
to jedno z tak zwanych oczek, jakie CBA udostępniało tej służbie.
Mój informator twierdzi jednak, że liczba przypadków, w których
policjanci podpięli Pegasusa, nie przekracza dziesięciu.
A właściwie próbowali, bo żadna nie skończyła się powodzeniem.
Najprawdopodobniej programu używali jeszcze na etapie, gdy
mógł zostać on zainstalowany tylko po kliknięciu w link, który
do niego prowadził. A z wymyślaniem esemesów, na które
figurant dał się złapać, kłopot mieli nie tylko agenci operacyjni
z CBA, lecz i policjanci.
To sądy są ostatnim bastionem kontroli nad służbami. Powinny
patrzeć im na ręce i oceniać, czy nie przekraczają swoich
uprawnień. Ale nie tylko nadmierne zaufanie sędziów
do funkcjonariuszy powodowało, że tak się nie działo. Sprzyjały
temu również konflikty wewnętrzne, w jakich pogrążone są sądy,
odkąd postanowił je sobie ułożyć minister Zbigniew Ziobro.
Doświadczeni sędziowie często nie chcą pracować z tymi,
którzy awansowali za czasów neo-KRS, czyli Krajowej Rady
Sądownictwa obsadzonej politycznie przez PiS.
Sędzia Piotr Gąciarek przyznaje, że środowisko sędziowskie jest
podzielone. Ci, którzy zostali odsunięci ze stanowisk po dojściu
PiS do władzy i zastąpieni nominatami nowej KRS, nie chcą
z nimi pracować.
– Może i są sędziami, ale szacunku nikt tym „neonom”
odgórnie nie przyzna – mówi Gąciarek.


Sędziów koniunkturalistów, którzy doszli za czasów „dobrej
zmiany” do stanowisk, Gąciarek dzieli na trzy kategorie: –
Pierwsza to karierowicze. Oni wyczuli szansę na awans i wszystko
dla niego zrobią. Druga to ci, którzy awansowali po układach
rodzinnych. A trzecia to mierni, ale wierni. Ci sami przed sobą
stwierdzili, że byli dotąd niesłusznie pomijani przy awansach,
a teraz nie muszą i nie powinni dłużej czekać – mówi.
Błyskawiczne awanse widać na przykładzie Sądu Okręgowego
w Bydgoszczy, w którym Dorota Brejza wytoczyła kilka spraw
związanych z inwigilacją Pegasusem. Prezesem sądu jest sędzia
Mieczysław Oliwa. Ziobro powołał go w marcu 2018 roku, mimo
że nie skończyła się jeszcze kadencja poprzedniego prezesa.
Dla Oliwy był to spory awans, bo wcześniej pracował jako
szeregowy sędzia wydziału karnego. Od tego czasu jego kariera
nabrała jeszcze tempa. W 2020 roku został sędzią Sądu
Apelacyjnego w Poznaniu. Stało się tak, mimo że Kolegium Sądu
Apelacyjnego jednogłośnie wystawiło mu negatywną opinię
i postanowiło nie rekomendować neo-KRS jego kandydatury.
Nie przeszkodziło to Oliwie w awansie. Neo-KRS, na której
czele stoi Dagmara Pawełczyk-Woicka, koleżanka Ziobry z liceum,
postanowiła przedstawić jego kandydaturę prezydentowi, który
powołuje sędziów.
„Wprawdzie Pan Mieczysław Feliks Oliwa nie otrzymał
poparcia Kolegium Sądu Apelacyjnego w Poznaniu, jednak
posiada długoletnie doświadczenie zawodowe oraz otrzymał
ocenę kwalifikacyjną wskazującą, że spełnia kryteria wyboru
do powołania na urząd sędziego sądu apelacyjnego. Krajowa
Rada Sądownictwa wzięła również pod uwagę, że kandydat
otrzymał ocenę dobrą zarówno na dyplomie ukończenia


wyższych studiów prawniczych, jak i z egzaminu sędziowskiego”
– głosi uzasadnienie uchwały neo-KRS z 10 lipca 2020 roku.
Rok później Oliwę powołał na stanowisko sędziego sądu
apelacyjnego prezydent. Ale sędzia Oliwa nie przepracował tam
ani jednego dnia. Od razu został przeniesiony do sądu
apelacyjnego, a stamtąd uzyskał delegację do... Sądu Okręgowego
w Bydgoszczy, którego jest prezesem.
I nadal piął się po szczeblach kariery. Postanowił kandydować
do Sądu Najwyższego. To ukoronowanie kariery sędziów, którzy
przez wiele lat wykazali się ogromną liczbą wyroków i orzeczeń
niewzruszonych przez wyższą instancję. Ich doświadczenie
i przebieg kariery zawodowej mają gwarantować, że będą stali
na straży prawa, i zapewniać sprawne funkcjonowanie systemu.
Oliwa choć nie przepracował ani jednego dnia w sądzie
apelacyjnym, ani nawet w wydziale odwoławczym sądu niższej
instancji, to o stanowisko w Sądzie Najwyższym się ubiegał.
Nie on jeden. Z tego samego sądu w Bydgoszczy błyskawicznie
karierę robi sędzia Anna Dziergawka, którą Oliwa zrobił swoją
zastępczynią.
Dziergawka jest byłą prokurator z Brodnicy, która postanowiła
zostać sędzią i po czterech latach, w 2009 roku, dostała nominację
od prezydenta do Sądu Rejonowego w Bydgoszczy. Przez
kolejnych dziewięć lat jej kariera stała w miejscu, aż w 2018 roku
została nominowana przez Zbigniewa Ziobrę na wiceprezes Sądu
Okręgowego w Bydgoszczy (tego samego, którego Oliwa jest
prezesem). Później poszło jeszcze szybciej.
W 2019 roku prezydent Andrzej Duda nominował ją na sędzię
Sądu Okręgowego w Bydgoszczy. Po zaledwie dwóch latach
trafiła do wydziału karnego odwoławczego, w którym rozstrzyga
sprawy sądów rejonowych. Później postanowiła przeskoczyć


o dwa szczeble w hierarchii sędziowskiej i w styczniu 2023 roku
złożyła kandydaturę na sędzię Izby Karnej Sądu Najwyższego.
Zrobiło się wówczas o niej głośno, bo do dokumentów
dołączyła świadectwo moralności od biskupa bydgoskiego.
Poświadczył, że jest praktykującą katoliczką. Jako jedyna z kilku
kandydatów uzyskała minimalną liczbę głosów (takiej większości
nie uzyskał jej przełożony Mieczysław Oliwa). Neo-KRS
zarekomendowała jej kandydaturę prezydentowi, od którego
decyzji będzie zależeć, czy trafi do Sądu Najwyższego.
Na razie Anna Dziergawka pełni funkcję zastępczyni Oliwy
w bydgoskim sądzie okręgowym.
Drugą zastępczynią Oliwy jest inna neosędzia, Sylwia Suska-
Obidowska, z którą bezpośrednio łączy się sprawa Brejzów.
Chodzi o pozew, jaki złożyli w styczniu 2022 roku przeciwko
Jarosławowi Kaczyńskiemu. Poszło o wywiad prezesa PiS dla
tygodnika „Sieci”, w którym powiedział, że Krzysztof Brejza
„pojawia się w sprawie inowrocławskiej w poważnym
kontekście, jest tam podejrzenie poważnych przestępstw”.
Wywiad był reakcją Kaczyńskiego na ujawnienie przez agencję
Associated Press faktu, że Brejzę inwigilowano Pegasusem.
Opozycja twierdziła, że mogło to ustawić całe wybory pod
wygraną PiS. Kaczyński zaprzeczał temu w wywiadzie dla „Sieci”.
10 stycznia 2022 roku, czyli w dniu, w którym Dorota Brejza
pozwała Kaczyńskiego za słowa o jej teściu, Ryszarda Brejzę
odwiedzili gdańscy agenci CBA. Wręczyli mu wezwanie
do prokuratury na przedstawienie zarzutów, mimo że te miały
zostać ogłoszone dopiero za tydzień. Nie była to jedyna reakcja
aparatu państwa na to, że Brejza pozwał prezesa partii rządzącej.
Pozew, jaki złożyła Dorota Brejza, doczekał się – jak na polskie
warunki – błyskawicznego rozstrzygnięcia. Wydająca wyrok


sędzia Suska-Obidowska nie przeprowadziła ani jednej rozprawy.
Nie wezwała świadków na przesłuchanie, nie wysłuchała stron.
Wyrok wydała jednoosobowo tylko i wyłącznie na podstawie
lektury pisma procesowego, i to w trybie niejawnym, powołując
się na... przepisy o zwalczaniu COVID.
Sytuacja była kuriozalna i w takim świetle przedstawiali ją
wówczas dziennikarze relacjonujący przebieg „procesu”. Za wyrok
sędzi Suskiej-Obidowskiej tłumaczył się Krzysztof Dadełło,
ówczesny rzecznik bydgoskiego sądu do spraw karnych.
Problematyczny był zwłaszcza fakt, że Suska-Obidowska wydała
wyrok w związku z przepisami związanymi z COVID-19, choć
oficjalnie rząd uznał, że epidemii już nie ma.
– Obecnie w kraju został zniesiony stan epidemii, ale stan
zagrożenia epidemicznego dalej jest i to powoduje, że tę ustawę
można zastosować. Sąd podjął taką decyzję, żeby w takim trybie
rozpoznawać, żeby skierować sprawę na posiedzenie niejawne
i wydać wyrok – mówił Dadełło.
Wkrótce przestał być rzecznikiem.
Według moich informacji prezes Oliwa był niezadowolony
z tego, że Dadełło niedostatecznie wziął w obronę Suską-
Obidowską przed dziennikarzami. Domagał się sprostowania
od „Wyborczej”, która latem 2022 roku napisała o jego
niezadowoleniu. Oliwa żądał, by gazeta przyznała, że cytowane
w artykule anonimowe wypowiedzi nie pochodzą od sędziów.
Ale pół roku później w rozmowie ze mną bydgoscy sędziowie
potwierdzili to, o czym napisała wtedy Małgorzata Czajkowska
z bydgoskiej „Wyborczej”: że decyzję o zwolnieniu Dadełły
podjął Oliwa (formalnie zaś zatwierdziło je kolegium sądu,
któremu przewodniczy).


Dzięki wyrokowi Jarosław Kaczyński nie został narażony
na nieprzyjemność zeznawania przed sądem w sprawie, którą
wytoczyli mu Brejzowie. Wbrew wnioskom Doroty Brejzy sędzia
Suska-Obidowska nie wezwała na świadka szefa CBA, który
mógłby potwierdzić polityczne powody inwigilacji Brejzy lub im
zaprzeczyć.
Po wyroku w sprawie Kaczyńskiego zaszły również zmiany
w życiu zawodowym sędzi Suskiej-Obidowskiej. Niedługo
awansowała do wydziału odwoławczego sądu okręgowego,
do którego kierowani są doświadczeni sędziowie rozstrzygający
wyroki sądów pierwszej instancji. Oznacza to, że pozew przeciw
Kaczyńskiemu już nie trafi do niej do ponownego rozpoznania.
Bo to, że wróci do bydgoskiego sądu, jest bardzo
prawdopodobne. Tak zdecydował w październiku 2022 roku
gdański sąd apelacyjny, który zmiażdżył wyrok, jaki wydała pięć
miesięcy wcześniej Sylwia Suska-Obidowska. Sędziowie uznali,
że nie miała prawa powoływać się na przepisy antycovidowe.
„W niniejszej sprawie ten tryb nie mógł zostać zastosowany,
gdyż nie wyznaczono i nie przeprowadzono żadnej rozprawy,
mimo takiego wyraźnego wniosku zawartego w treści pozwu. Nie
można zamknąć na posiedzeniu niejawnym rozprawy, której nie
było” – napisał w uzasadnieniu gdański sąd apelacyjny i zwrócił
sprawę do ponownego rozpoznania przez sąd pierwszej instancji.
Mimo to nie rozpoczęła się jeszcze ani jedna rozprawa. I długo
może się nie rozpocząć. Pozwany, czyli Jarosław Kaczyński, złożył
zażalenie na gdański wyrok do Sądu Najwyższego, a ten jeszcze
nawet nie zajął się sprawą. Do czasu zapadnięcia wyroku
w sprawie, jaką Kaczyńskiemu wytoczyli Brejzowie, mogą jeszcze
upłynąć lata.


Dziwne rzeczy w bydgoskim sądzie dzieją się również wokół
pozwu przeciwko TVP za artykuły Samuela Pereiry i innych
pracowników tej spółki, zarzucających Krzysztofowi Brejzie udział
w aferze fakturowej przed wyborami w 2019 roku (a konkretnie,
że korzystał ze sprzętu komputerowego urzędu, zakupionego
z lewych faktur).
Chodzi o sposób doboru sędziów do tej sprawy. Po reformie
Ziobry w 2018 roku sędziów do orzekania w całym kraju
wyznacza tak zwany System Losowego Przydziału Spraw.
Ministerstwo Sprawiedliwości chwali się na swoich stronach,
że gwarantuje on „całkowicie losowy przydział składów
orzekających”. Ale w sprawie, jaką wnieśli Brejzowie, przypadku
było mało. System jednoznacznie faworyzował określonych
sędziów.
Raporty z losowego przydziału są dostępne publicznie online
i przedstawiane w formie tabel. Do systemu wrzucane są
nazwiska wszystkich sędziów orzekających w wydziale, którego
dotyczy sprawa. Obok nazwiska widnieje tak zwany
współczynnik obciążenia przed losowaniem. Im więcej spraw
do rozstrzygnięcia ma sędzia, tym większy jest ten współczynnik.
W teorii chodzi o to, by wylosować sędziów, którzy mają mniej
spraw od innych i zagwarantują, że proces nie będzie się ciągnął
w nieskończoność. Do finału wchodzą sędziowie z czterema
najniższymi współczynnikami, najmniej obciążeni innymi
procesami. I dopiero jeden z nich jest losowany przez system i to
jemu sprawa jest przydzielana.
Ale do sprawy Brejzowie kontra TVP w losowaniu trzykrotnie
zostało umieszczone nazwisko tego samego sędziego, Igora
Zduńskiego, i tylko jedno innej sędzi. Jaki był wynik?
Niespodzianka, wygrał Igor Zduński.


To neosędzia z krótkim stażem. Przez większość czasu swojej
kariery był pracownikiem naukowym i referendarzem sądowym
w wydziale ksiąg wieczystych w Sądzie Rejonowym
w Bydgoszczy. Dopiero w 2015 roku został mianowany sędzią
Sądu Rejonowego w Świeciu. Trzy lata później, za czasów „dobrej
zmiany”, awansował do sądu okręgowego. W marcu 2021 roku,
miesiąc przed pozwem Brejzów, neo-KRS rekomendowała go
na sędziego Sądu Okręgowego w Bydgoszczy.
O jego wyłączenie z orzekania wniosła Dorota Brejza. Chodziło
o to, że Zduński znał się z jej mężem, w przeszłości
współpracowali razem, byli na „ty”, zachodził więc konflikt
interesów. Ostatecznie sąd przychylił się do argumentacji Doroty
Brejzy i wyłączył Zduńskiego. I wtedy zaczęło się drugie
losowanie.
Schemat był ten sam: trzykrotnie w finale losowania pojawiło
się nazwisko tego samego sędziego. Tym razem był nim Daniel
Sobociński, wieloletni adwokat, również awansowany
na sędziego Sądu Okręgowego w Bydgoszczy przez neo-KRS.
Jego kariera rozpoczęła się dopiero w 2016 roku, gdy został sędzią
w Mogilnie, tym samym, w którym prezesem był sędzia
Mieczysław Oliwa. Sobociński zastąpił go trzy lata później
na stanowisku prezesa, gdy Oliwa awansował na szefa Sądu
Okręgowego w Bydgoszczy (decyzją Ziobry).
Zapytałem Sąd Okręgowy w Bydgoszczy, dlaczego nazwiska
sędziów Zduńskiego i Sobocińskiego występowały trzykrotnie
częściej w systemie losowania niż innych sędziów. I czy nie godzi
to w zasadę bezstronności.
Karolina Halagiera, rzeczniczka sądu do spraw cywilnych,
odpowiedziała mi, że nie godzi. Według niej zwielokrotnienie
nazwisk sędziów występuje wtedy, gdy sędziowie mają znacznie


mniej spraw od innych i dopiero budują tak zwane referaty. Były
to przypadki Zduńskiego i Sobocińskiego, którzy mieli mało
spraw.
Rzeczniczka Halagiera dodaje też, że sąd w Bydgoszczy nie ma
żadnego wpływu na to, jak system działa.
Potwierdza mi to jeden z sędziów zastrzegający anonimowość: –
Nikt nie wie, jak ten system do końca działa. To Ministerstwo
Sprawiedliwości przy nim miesza, my nie mamy na to żadnego
wpływu.
Sytuacja w Sądzie Okręgowym w Bydgoszczy odzwierciedla,
jak działa wymiar sprawiedliwości w całym kraju: środowisko
sędziowskie jest głęboko podzielone. Sędziowie z wieloletnim
stażem, którzy mozolnie przeszli kilka szczebli kariery, zanim PiS
doszło do władzy, nie chcą mieć do czynienia z tymi, którzy
wyczuli szansę na awans i zostali nominowani za czasów „dobrej
zmiany”. Doszło do tego, że nie chcą orzekać wspólnie w składach
z „neonami”, przez co niektórzy neosędziowie muszą orzekać
jednoosobowo.
– Mijamy się na korytarzu i tylko się już witamy. Nie
prowadzimy żadnych rozmów, nie ma żadnej współpracy. To dwa
osobne światy – mówi jeden z sędziów z wieloletnim stażem.
Życiorysy awansowanych przez neo-KRS sędziów
w Bydgoszczy są podobne: przed czasami „dobrej zmiany”
zajmowali zazwyczaj niskie stanowiska lub w ogóle nie byli
jeszcze sędziami. Nawet ich oceny ukończenia studiów są
przeciętne: czwórki, czasem trójki plus, piątki nie zdarzają się
w ogóle. I liczne przypadki, gdy pomimo negatywnych
rekomendacji sądów wyższej instancji dostają jednak od neo-KRS
rekomendacje na awans, bo ta znajduje u nich „inne cechy”:
„dorobek naukowy”, „wysoką kulturę pracy” itd.


– Bareja by tego nie wymyślił – komentuje gorzko jeden
z sędziów, choć wcale mu nie do śmiechu. Doskonale wie,
że system wymiaru sprawiedliwości znalazł się pod wielką presją.
– A nominatów z neo-KRS z każdym rokiem przybywa – dodaje.
– Co z nimi zrobić, by wymiarowi sprawiedliwości przywrócić
niezależność? – pytam Piotra Gąciarka z Iustitii.
– Nie można wyrzucić jednej czwartej sędziów, nie wytrzyma
tego żadne państwo. Nie da się też wzruszyć już tych wyroków,
które wydali. Trzeba to jednoznacznie ocenić negatywnie, ale
jednocześnie powiedzieć, że nie będziemy tych wyroków już
podważać. Potrzebna będzie powtórna weryfikacja neosędziów
przez legalną Krajową Radę Sądownictwa, żeby wykluczyć
ze środowiska przypadkowe osoby. A także, aby zagwarantować,
że awansować będą wyłącznie sędziowie najlepsi merytorycznie,
o nienagannej postawie etycznej – mówi Gąciarek i przywołuje
konkretny przykład Przemysława Radzika, który w ciągu kilku lat
z prokuratora w Krośnie Odrzańskim przeskoczył na sędziego
Sądu Apelacyjnego w Warszawie. – On nigdy nikogo nie osądził
w poważnej sprawie, jak na przykład o zabójstwo. Jak on ma
rozpatrywać teraz takie wyroki w apelacji? Przecież to zaproszenie
do kolejnej sprawy Tomasza Komendy!
Kilka miesięcy po naszej rozmowie Radzik został przesunięty
z Warszawy na wiceprezesa Sądu Apelacyjnego w Poznaniu. Stało
się tak jednak nie z powodu braku kompetencji, co przy innej
sprawie wytknął mu Sąd Najwyższy, ale na skutek błahej
sprawy: konfliktu z innym pisowskim nominatem – Piotrem
Schabem, prezesem warszawskiego sądu apelacyjnego.
Gąciarek przyznaje, że opór wobec zmian narzuconych przez
władzę i wobec próby podporządkowania sobie wymiaru


sprawiedliwości jest dużo słabszy w sądach wyższej instancji niż
na dole.
– Z czego to wynika?
– Odnoszę wrażenie, że z powodu lepszych warunków pracy niż
w niższych instancjach. Nie chodzi tylko o pieniądze. Oni mają
lepiej urządzone biura, sekretariaty i bardziej komfortowe
warunki pracy od kolegów i koleżanek w niższych instancjach... –
mówi Gąciarek.
Jakub Kościerzyński, sędzia Sądu Rejonowego w Bydgoszczy,
mówi, że nawet w niższych instancjach mozolnie idzie tworzenie
oporu wobec zmian wprowadzonych przez narzucanych przez
Ziobrę nominatów.
– Szanuję tych, którzy wprost mi mówią, że zostało im kilka lat
do emerytury i dlatego nic mi nie podpiszą. Ale wielu jest takich,
którzy nic nie mówią albo tylko rzucają: „Wiesz, jak jest...” –
mówi Kościerzyński, wciąż nie mogąc się nadziwić, jaką
przemianę przeszli niektórzy z dawnych jego kolegów
i koleżanek. Tak jak Anna Dziergawka, która w kilka lat z sędzi
sądu rejonowego przeszła wszystkie szczeble i dostała
rekomendację na sędzię Sądu Najwyższego.
Mało kto wie, że jest ona również poetką. Kościerzyński dostał
kiedyś od niej w prezencie tomik poezji. Mówi, że gdyby ją
spotkał, zadałby pytanie o jej wiersz. W tomiku znajduje się
w rozdziale Prawda:

Czuję się jak robaczek
Maleńki śliski obrzydły
Jestem gąsienicą
Czekam kiedy zamienię się
Wreszcie
W motyla


I wzniosę się
Ponad siebie
– Zapytałbym ją: „I jak, Anno? Udało się?” – mówi Kościerzyński.
– Bo obawiam się, że twoja kariera w Sądzie Najwyższym potrwa
tyle, ile przeciętny żywot motyla w przyrodzie.


ROZDZIAŁ 14
WĄSIK MA SZEŚĆ TYSIĘCY
DWIEŚCIE PODSŁUCHANYCH
ROZMÓW. BREJZA ŚCIGA DO KOŃCA
W inowrocławskim ratuszu urzędnicy czują zmęczenie ciągnącą
się szósty rok aferą fakturową.
– Tak jak senator Brejza czujemy się zaszczuci. Ale z drugiej
strony czasem chciałbym mu powiedzieć: „Człowieku, co ty
robisz! Lepiej już się nie odzywaj, bo szkodzisz ojcu!”. Przecież
gdyby się nie wychylał, PiS nie zamachnęłoby się na Inowrocław
i na prezydenta Ryszarda Brejzę – mówi mi jeden z urzędników
z wieloletnim stażem.
Inny tłumaczy, że trudno być bohaterem za 4 tysiące złotych
brutto, zwłaszcza gdy brak wokół dobrych perspektyw pracy.
Przekonali się o tym zamieszani w aferę fakturową urzędnicy,
którzy zostali zwolnieni lub sami odeszli z pracy. Jeden znalazł
zatrudnienie w elektromarkecie jako sprzedawca. Druga
urzędniczka rozpoczęła handel nieruchomościami na własny
rachunek i żyje z prowizji. Rozliczająca pieniądze z lewych faktur
Małgorzata W., aby pozostać na wolności, musiała wpłacić 10
tysięcy złotych poręczenia. Rozkręciła własną działalność i zajęła
się sprzedażą ręczników, koców oraz pościeli. Po roku zawiesiła
działalność firmy.


Główna oskarżona Agnieszka Ch. w protokole przesłuchań
podała, że jest bezrobotna. Jednak od 2021 roku prowadzi
działalność gospodarczą. Na jednym z portali społecznościowych
oferuje nadruki na koszulki. Jej mąż jest nadal nauczycielem oraz
trenerem sportowym. Ale już nie inowrocławskiej Noteci,
drużyny koszykówki należącej do miasta. Odszedł stamtąd zaraz
po wybuchu afery.
Zupełnie inaczej potoczyły się losy działaczy Solidarnej Polski
z zamkniętej grupy WhatsApp, którzy rozkręcali hejt wokół
Brejzów. Oni, podobnie jak później ludzie na kierowniczych
stanowiskach w CBA, którzy prowadzili przeciw Brejzom
dochodzenie, wylądowali na publicznych posadach.
Ireneusz Stachowiak, szef lokalnych struktur Solidarnej Polski,
jest prezesem Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska
w Toruniu. W marcu 2023 roku „Fakt” podał, że razem ze swoim
zastępcą podzielą między siebie nagrody w wysokości 128 tysięcy
złotych.
Żona Ireneusza Stachowiaka, Jowita, dostała za czasów „dobrej
zmiany” pracę w należącej do Orlenu Kopalni Soli „Solino”
w Inowrocławiu. Pracuje tam też Damian Polak, inowrocławski
radny Solidarnej Polski oraz członek grupy hejterskiej. Polak jest
obecnie rzecznikiem Solino. W marcu 2023 roku Radio Zet
poinformowało, że zarówno on, jak i żona Stachowiaka dostali
wysokie stopnie górnicze „w uznaniu zasług”, choć w ogóle nie
pracują pod ziemią.
Jowita Stachowiak przed pracą w Solino prowadziła butik
w inowrocławskiej galerii Solna. Trzy stanowiska (bar
z naleśnikami, kebab i sklep z napojami) ma tam również Maciej
Szota z Solidarnej Polski. I on pracuje w orlenowskim Solino.


Od marca 2023 roku jest członkiem zarządu tej państwowej
spółki.
Działacze partii Ziobry żyją głównie z posad finansowanych
z publicznych pieniędzy. Szota przez kilka lat był asystentem
eurodeputowanego Patryka Jakiego, z którym związał swoje
polityczne losy. Jego żona Michalina pracowała jako asystentka
w biurze Jakiego (wcześniej była sekretarką w KPRM).
Asystentem Jakiego jest teraz Dariusz Ligęza, kolejny członek
grupy z WhatsAppa, dyskredytującej Brejzów.
Kto wie, jak potoczyłyby się losy urzędników pracujących dla
Brejzy i działaczy Solidarnej Polski, gdyby nie podzieliła ich
polityka. Do 2016 roku wszyscy trzymali się razem. Młodszych
działaczy partii Ziobry, takich jak Szotę, łączyły związki
towarzyskie z główną oskarżoną w aferze Agnieszką
Ch. Na starych zdjęciach widać, jak razem po pracy bawili się
i chodzili na imprezy. Po wybuchu afery wiele z tych zdjęć nagle
zostało przez uczestników imprez usuniętych z mediów
społecznościowych. Nikt nie chciał być kojarzony z urzędnikami
zamieszanymi w sprawę.
Jeden z nich, przesłuchiwany jako świadek (nie usłyszał
żadnych zarzutów), mówił, że gdy przyszedł do wydziału
kierowanego przez Agnieszkę Ch., odczuwał „atmosferę radosnej
niefrasobliwości”.
– Później się okazało, że nie wszystko działało w urzędzie, jak
należy – zeznał.
Ch. nie tylko sama wynosiła pieniądze, lecz pozwalała też
swoim podwładnym na drobne, nielegalne interesiki na boku.
Nie tylko poleciła sfinansować za publiczne pieniądze komunię
jednej z urzędniczek, lecz także dała zielone światło
na wystawienie fałszywych faktur przez konkubinę jednego


z urzędników oraz dwóch byłych współpracowników (cała
czwórka ma również zarzuty).
W sieci wciąż można znaleźć zdjęcie Mikołaja Bogdanowicza,
obecnego wojewody kujawsko-pomorskiego, w towarzystwie
swojej podwładnej, Agnieszki Ch. Bogdanowicz był wówczas
zastępcą burmistrza w Kruszwicy, a Ch. kierowała tamtejszym
wydziałem kultury i promocji. I to tam ukradła pierwsze
pieniądze, za które według prokuratury sfinansowała budowę
swojego domu.
Mimo to Bogdanowicz nie został oskarżony o niedopełnienie
obowiązków służbowych, choć właśnie taki zarzut prokurator
postawił prezydentowi Ryszardowi Brejzie, u którego w urzędzie
później pracowała Agnieszka Ch. Co więcej, już po przesłaniu aktu
oskarżenia wiosną 2023 roku okazało się, że w aktach brakuje
jednej z lewych faktur, na którą Ch. wyłudziła pieniądze, pracując
jeszcze w Kruszwicy. Sąd zwrócił z tego powodu prokuratorowi
akt oskarżenia, ale później ostatecznie jednak go dopuścił.
W styczniu 2023 roku Prokuratura Okręgowa w Gdańsku
zakończyła śledztwo w sprawie afery fakturowej. Inowrocław
jako strona poszkodowana wystąpił o akta, by się z nimi
zapoznać. Na płytach DVD znajdowało się ponad sto dziesięć
tomów. Ale wśród ponad dwudziestu dwóch tysięcy stron
sprawy było kilkadziesiąt takich, które nigdy nie powinny się
tam znaleźć.
Okazało się, że są tam niejawne dokumenty z operacji
„Jaszczurka”, jak CBA nazwało inwigilację Brejzów i ich otoczenia
Pegasusem. Były na nich podpisy wysokich rangą urzędników
państwowych: Bogdana Świeczkowskiego, prokuratora
krajowego, i Grzegorza Ocieczka, wiceszefa CBA.


Ryszard Brejza, prezydent Inowrocławia, napisał wtedy list
do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. Zwrócił uwagę,
że w aktach znalazły się dokumenty „niezwiązane z przedmiotem
postępowania”. „Są to m.in. materiały pochodzące z kontroli
operacyjnej systemem Pegasus, w tym wydruki i inne
dokumenty, kryptonim sprawy operacyjnego rozpracowania,
wnioski o kontrolę operacyjną, zgoda prokuratora generalnego
na kontrolę operacyjną systemem Pegasus jednego z posłów
opozycji, wydruki korespondencji prywatnej, wprost pozyskane
nielegalną dla kontroli operacyjnej cyberbronią Pegasus” – pisze
Ryszard Brejza. I dalej: „Nie ma żadnego uzasadnienia dla
obecności tych dokumentów w tym zbiorze. (...) Taki sposób
selekcji rodzi wątpliwości, co do prawidłowego wykonania
swoich obowiązków przez prowadzącego postępowanie karne
i istotnie narusza interes bardzo wielu poszczególnych osób”.
W inowrocławskim ratuszu wiedzieli, że za przekazanie
niejawnych dokumentów w prokuraturze polecą głowy.
Zwłaszcza że w połączeniu z lekturą pozostałych akt dokumenty
stanowiły dowód na to, że inwigilacja Pegasusem Krzysztofa
Brejzy była całkowicie bezzasadna.
Gdy Ryszard Brejza pisał list 17 stycznia 2023 roku do gdańskiej
prokuratury okręgowej, jej szef Michał Kierski był akurat
na urlopie. Ale wiadomość do niego dotarła. Następnego dnia
złożył rezygnację z pełnionego stanowiska i udał się
na zwolnienie lekarskie.
W ten sposób jednym listem Ryszard Brejza odwołał szefa
specjalnego zespołu powołanego do rozpracowania jego i jego
syna. Odwołał też tego samego prokuratora, który rok wcześniej
postawił mu zarzuty. Po sześciu latach od wybuchu afery
fakturowej Brejzowie z ofiar stali się myśliwymi.


Kierski finalnie pozostał w prokuraturze okręgowej, gdzie
obecnie zajmuje się nadzorowaniem niższych instancji. Zapytałem
go, czy w sprawie inowrocławskiej ślepo realizował to, czego
żądało od niego CBA (choć to prokuratura powinna nadzorować
działania tej służby). Zasłonił się tajemnicą śledztwa.
Pytałem też, czy były na niego naciski polityczne.
Po chwili namysłu stwierdził: – Nie odpowiem na to pytanie.
Najbardziej zależało mu jednak na tym, by podkreślić, że to nie
on, lecz prokurator krajowy (którym był Bogdan Święczkowski)
występował o inwigilację Pegasusem Krzysztofa Brejzy.
Upewniał się, czy na pewno ta informacja znajdzie się w tekście.
To symptomatyczne zachowanie wśród ludzi zajmujących się tą
sprawą. Wśród części panuje obawa, że w przyszłości mogą zostać
pociągnięci do odpowiedzialności za przekroczenie uprawnień.
Ale wiedzą też, że dopóki u władzy są ich polityczni mocodawcy,
nic im nie grozi.
A jednak wśród tych, którzy ślepo wykonują polecenia w imię
politycznej lojalności, czy też zwykłych karierowiczów jest wielu
takich, którzy zarówno w prokuraturze, jak i służbach uczciwie
wykonują swoją robotę. Jeden z szeregowych prokuratorów
opowiedział mi, jak radzi sobie z politycznymi poleceniami
płynącymi z góry:
– Żądam polecenia na piśmie i to zwykle załatwia sprawę.
Nagle się okazuje, że polecenia już nie ma.
W prokuraturze istnieje zasada, by nie zostawiać
po jakiejkolwiek działalności budzącej wątpliwości śladów, które
w przyszłości mogłyby posłużyć do pociągnięcia
do odpowiedzialności. Presja, pod którą działają prokuratorzy, jest
coraz większa. Góra dokładnie wie, nad czym pracują nawet
szeregowi prokuratorzy. Wszystkie sprawy są prowadzone


w obiegu elektronicznym. Przełożeni prokuratora, a także
przełożeni jego przełożonych widzą w systemie, jakie czynności
wykonał. To znacznie ułatwia nadzór i stawianie żądań
na każdym etapie śledztwa, bo wcześniej na przykład Prokuratura
Krajowa musiała zamawiać akta i przeglądać je kartka po kartce.
Obecnie czyta je online.
Szeregowi prokuratorzy wiedzą, że góra interesuje się ich
sprawami, bo widzą nadpisane pliki z nową datą w systemie. Nie
wiedzą jednak, kto przeglądał akta. Z drugiej strony ich przełożeni
mają pełną wiedzę, co zrobili w sprawie. Prokuratorzy zyskali
szeroki dostęp do spraw w całym kraju, ale ich przeglądanie
również pozostawia ślady ze względu na historię logowań. Lepiej
nie być zbyt ciekawskim, wtykając nos w nie swoje sprawy,
co zacznie prowokować niepotrzebne pytania góry.
W służbach widać zmęczenie polityką. Z samego CBA – jak
podaje TVN24 – ma w tym roku odejść dwustu–trzystu
funkcjonariuszy na tysiąc dwieście etatów. Wakaty łatane są
ludźmi z innych służb, na przykład straży granicznej. Skrócił się
okres szkoleń, a do tego część z nich od dwóch lat może być
odbywana przez funkcjonariuszy w trybie zdalnym.
– Odejść ze służby jest coraz więcej, bo doświadczeni stażem
funkcjonariusze nie chcą być traktowani jak chłopcy
i dziewczynki na posyłki – słyszę od mojego informatora. Chodzi
nie tylko o politykę, lecz i poniżające traktowanie agentów,
których na służbowych imprezach kadra posyła po papierosy
i każe się odwozić.
Dawny wysoki rangą funkcjonariusz służb mówi mi,
że grzechem pierworodnym CBA było to, że stworzyli ją ludzie
traktujący tę służbę jak narzędzie do realizacji własnych
interesów.


– Gdy przyszedłem do pracy, w moim gabinecie czekał już jakiś
człowiek, który powiedział, że jest gotów zdawać raporty z tego,
co o mnie mówią. Pogoniłem go od razu.
Ten sam funkcjonariusz mówi, że błędem było dobieranie
przypadkowych ludzi na początku formowania CBA.
– Nie mieliśmy budżetu z prawdziwego zdarzenia. Trzeba było
walczyć o siedziby delegatur, a pensje funkcjonariuszy były
na poziomie policjantów komend rejonowych. To kto do takiej
służby mógł się zgłosić?
Po ośmiu latach rządów PiS zaciskająca się polityczna pętla
na instytucjach publicznych wywołuje opór tylko tam, gdzie
zostały jeszcze resztki niezależności. Największe konflikty są
z tego powodu w sądach, bo ministrowi Ziobrze trudno jest je
kontrolować w takim stopniu jak prokuratury. Ale i w tych
drugich zdarzają się śledczy, którzy z otwartą przyłbicą
odmawiają wykonywania politycznych poleceń, za co płacą
degradacją i przeniesieniami na drugi koniec Polski.
W służbach możliwości niewykonania polecenia są najbardziej
ograniczone. Często jedynym wyjściem jest odejście.
W maju 2023 roku premier Mateusz Morawiecki twierdził
wprawdzie, że stosowanie Pegasusa przez polskie służby nie było
niczym wyjątkowym, bo używa go połowa krajów Unii
Europejskiej. To prawda. Tyle że znakomita większość z nich nie
stosowała ich do celów politycznych, tak jak robiło to CBA.
W maju komisja śledcza do spraw oprogramowania
szpiegującego Parlamentu Europejskiego opublikowała raport
z wielomiesięcznego dochodzenia w sprawie nadużywania przez
kraje członkowskie Pegasusa. Na cenzurowanym znalazły się
Polska, Węgry, Cypr i Hiszpania. Najbardziej dotkliwa krytyka
dotyczyła dwóch pierwszych. Komisja uznała, że podsłuchiwanie


dziennikarzy przez rząd Viktora Orbána było „częścią
skalkulowanej, strategicznej kampanii, mającej na celu zniszczenie
wolności mediów i wolności słowa”.
W Polsce wykorzystanie Pegasusa zostało uznane przez
parlamentarzystów za element „systemu inwigilacji opozycji
i krytyków rządu – mającego na celu utrzymanie rządzącej
większości i rządu przy władzy”.
Przypadek inwigilacji Krzysztofa Brejzy, jego ojca oraz
Magdaleny Łośko jest najbardziej drastyczny, ale nie jedyny.
Pegasusem śledzony był również prezydent Sopotu Jacek
Karnowski oraz lewicowy polityk Grzegorz Napieralski. Obydwaj
nigdy nie zostali przesłuchani w charakterze świadków ani tym
bardziej nie usłyszeli żadnych zarzutów.
CBA inwigilowało Pegasusem byłych ministrów w rządzie
Donalda Tuska odpowiedzialnych za prywatyzację CIECh, który
został sprzedany Janowi Kulczykowi. „Złodziejska prywatyzacja”,
jak ją nazywało PiS, miała być dowodem na zblatowanie
ówczesnej władzy z biznesmenem. Śledztwo w tej sprawie
ciągnie się ósmy rok.
Według mojej wiedzy Pegasusem inwigilowani byli również
inni ludzie związani z rządem PO-PSL, na których CBA szukało
politycznych haków: były szef jednej z dużych spółek skarbu
państwa i współpracownik byłego ministra w rządzie Tuska. Ale
CBA interesowało się również osobami, które miały wiedzę
o działaniu tej służby. Na liście Pegasusa znajdują się byli wysocy
rangą funkcjonariusze CBA oraz ich współpracownicy.
Obsesję podsłuchów uosabia Maciej Wąsik, sekretarz kolegium
do spraw Służb Specjalnych w kancelarii premiera i prawa ręka
Mariusza Kamińskiego. Za pierwszego rządu PiS Wąsik kazał
w swoim gabinecie w CBA stworzyć stanowisko odsłuchowe,


dzięki któremu mógł podsłuchiwać rozmowy w czasie
rzeczywistym. Ten dawny zastępca szefa warszawskiej straży
miejskiej przez trzy lata swojej kariery w CBA podsłuchiwał
ponad sześć tysięcy dwieście razy – daje to łącznie więcej
rozmów, niż podsłuchał wówczas jakikolwiek inny agent
operacyjny (którym Wąsik zresztą nigdy nie był).
Pegasus był zbyt drogi, by mógł być używany do inwigilacji
przeciętnego Kowalskiego. CBA stosowało ten program w latach
2018–2021 do spraw o największym potencjale, również
politycznym.
Ale nie oznacza to, że zwykli obywatele nie są śledzeni.
Fundacja Panoptykon alarmuje, że podległe rządowi PiS służby
na potęgę zbierają informacje, billingi i podsłuchują rozmowy
Polaków. Wojciech Klicki z Fundacji Panoptykon wyliczył,
że w latach 2016–2021 liczba pozyskanych billingów wzrosła o 40
procent. O ile w 2016 roku było ich nieco ponad 1,1 miliona,
o tyle w 2021 roku – już 1,8 miliona. Nie są to jednak wszystkie
dane, bo ABW odmówiła fundacji udostępnienia informacji
na ten temat.
Klicki zwraca uwagę, że powstają nowe instytucje państwowe,
które mogą stosować podsłuchy, jak Inspektorat Służby
Więziennej podległy Ministerstwu Sprawiedliwości (czyli
obecnie Ziobrze), a nawet Służba Ochrony Państwa.
Do tego nowe uprawnienia dostała ABW. Szef tej instytucji nie
musi już pytać sądu o zgodę na założenie podsłuchu, jeśli Agencja
formalnie podejrzewa obcokrajowca o terroryzm. Do tego
w Sejmie czeka ustawa o szpiegostwie nieumyślnym, która
nakłada kary na tych, którzy dopuścili się przekazania informacji
obcej służbie, nawet wtedy gdy nie byli tego świadomi.


– Definicja „szpiegostwa nieumyślnego” jest bardzo
nieprecyzyjna i otwiera pole do nadużyć – mówi Klicki.
Jednak największe kontrowersje budzi to, że nie ma prawa
w Polsce, które nakazywałoby instytucjom inwigilującym
Polaków poinformowanie o tym fakcie po jego zaprzestaniu.
Oznacza to, że miliony obywateli mogą być nieświadome tego,
że były w zainteresowaniu służb. Te mają obowiązek zniszczenia
informacji, które nie są wykorzystywane procesowo. Jednak czy
tak się dzieje? Nie wiadomo, bo kontrola nad służbami wciąż jest
iluzoryczna.
Krzysztof Brejza, Ryszard Brejza i Magdalena Łośko, którzy byli
inwigilowani w 2019 roku, nie dowiedzą się tego. Chyba
że zmieni się władza i uchwali nowe prawo. Wszystkie
ugrupowania opozycyjne przewidują zmianę ustawy o służbach
specjalnych. Chcą, by znalazły się tam przepisy mówiące
o konieczności poinformowania osób podsłuchiwanych przez
służby, wobec których nie zostały sformułowane żadne zarzuty.
Bilans afery związanej z nadużywaniem Pegasusa wypadł
bardzo źle dla samych służb. Gdy w listopadzie 2021 roku
Izraelczycy cofnęli Polsce licencję na używanie tego programu,
polskie służby rozpoczęły gorączkowe poszukiwanie zamiennika.
Chodziło o jakikolwiek już program zdolny złamać zdalnie
szyfrowane wiadomości. Według niektórych informacji polskie
służby zdobyły już taki, który potrafi odczytać szyfrowane
wiadomości, choć ma on możliwości nieporównywalnie mniejsze
od Pegasusa. Takie programy posiadają służby mundurowe
w innych krajach unijnych. W Niemczech policja używa pięciu
różnych, z których dwa o nazwie RCIS opracowała sama. Do tego
używa również komercyjnego oprogramowania szpiegowskiego
jak FinFisher Finspy oraz DigiTask (obydwa pochodzą z Niemiec).


Ma również na wyposażeniu Pegasusa, bo – w odróżnieniu
od Polski, która złamała warunki – Niemcom Izraelczycy nie
cofnęli licencji.
Do tej pory uważano w Polsce, że jedynym dysponentem
Pegasusa było CBA. Ale po prawie dwóch latach używania
Pegasusa, jesienią 2019 roku, w centrali CBA zorganizowano
prezentację jego możliwości, na którą przyszli przedstawiciele
Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Służby Kontrwywiadu
Wojskowego i Centralnego Biura Śledczego Policji. Na sali był też
izraelski przedstawiciel firmy NSO, producenta Pegasusa,
i opowiadał zebranym o kolejnych możliwościach, jakie daje ten
program.
– Byliśmy bardzo głodni tego programu, bo nie potrafiliśmy
złamać szyfrowanych wiadomości, które przestępcy wysyłali
do siebie – mówi przedstawiciel jednej ze służb, obecny wtedy
na sali.
Ostatecznie głównym beneficjentem tego programu pozostało
CBA, ale korzystały z niego również inne służby, jak ABW
i Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Po nagłośnieniu faktu
inwigilacji Krzysztofa Brejzy w listopadzie 2021 roku wszystkie
polskie służby utraciły dostęp do Pegasusa. Brak tego narzędzia
oznacza dla nich mniej skuteczną możliwość tropienia
podejrzewanych o terroryzm lub szpiegostwo.
Jednak to, czy informacje zebrane za pośrednictwem Pegasusa
mogą stanowić materiał dowodowy, nie jest do końca pewne.
Chodzi o naturę programu i jego inwazyjność: zmienia on tak
dużo w kodzie systemu operacyjnego telefonu, do którego
przenika, że trudno określić, co zostało do niego wgrane,
a co znajdowało się w nim, zanim Pegasus się tam pojawił. Daje


to pole do nadużyć. Bo służby mają możliwość wgrania treści,
które mogą dać pretekst do postawienia zarzutów o przestępstwo.
W Polsce nie ma precedensu w pracy z materiałem opartym
na dowodach zebranych przez Pegasusa. Znane są przypadki
na świecie, gdy trudno było udowodnić, że ścigane prawem
treści, które znalazły się w telefonie, nie pochodziły od jego
użytkownika. Tak było w Indiach, gdzie dopiero po długich
bataliach prawnych użytkownik telefonu udowodnił w sądzie,
że zdjęcie nie pochodziło od niego – nie nosiło bowiem żadnych
cech modyfikacji ani nawet nigdy nie zostało otwarte. Ale to
żmudna i ryzykowna droga dowodzenia niewinności.
Latem 2023 roku sprawa inowrocławska wciąż się nie
zakończyła. Wprawdzie do sądu trafił akt oskarżenia wobec
urzędników i przedsiębiorców, którzy kradli z urzędu pieniądze,
ale toczy się wciąż drugie śledztwo. To, w którym prokurator
na początku 2022 roku postawił zarzuty Ryszardowi Brejzie
o przekroczenie uprawnień, wykorzystanie urzędu
do „promowania siebie” oraz swojego syna, a także
do wydrukowania ulotek radnej jego komitetu na koszt urzędu
(czemu zaprzecza).
Michała Kierskiego, szefa gdańskiej prokuratury okręgowej,
który podał się do dymisji z powodu wycieku dokumentów
świadczących o inwigilacji Pegasusem, zastąpił inny prokurator.
Teraz śledztwo prowadzi Dariusz Ziomek, znany z oskarżenia
sędziego Igora Tulei o przekroczenie uprawnień. Poszło o to,
że Tuleya nakazał prokuraturze wszczęcie postępowania
w sprawie nielegalnych obrad sejmowych przez PiS w Sali
Kolumnowej w Sejmie w 2016 roku. Ziomek domagał się
wszczęcia postępowania wobec Tulei przed Izbą Dyscyplinarną.


Z ostatnich informacji wynika, że Ziomek wzywa na świadków
przeciwników politycznych Brejzy. Zapewne będą pytani o to, czy
z urzędu płynął pod ich adresem hejt. Pozwoliłoby to
uwiarygodnić tezę i zarzuty postawione Brejzie przez poprzednika
prokuratora Ziomka. Prokuratura Okręgowa w Gdańsku nie
chciała odpowiedzieć na moje pytanie, na jakim etapie jest
śledztwo, zasłaniając się jego tajemnicą.
Wymijającej odpowiedzi udzieliła również prokuratura
w Ostrowie Wielkopolskim, która prowadzi śledztwo w sprawie
nielegalnej inwigilacji Krzysztofa Brejzy. Jej rzecznik Maciej
Meler odpisał mi, że dotąd prokurator zebrał dokumentację
i przepytał świadków. I że śledztwo wciąż trwa.
Krzysztof Brejza zapowiada, że bez względu na wynik
wyborów jesienią 2023 roku będzie dążył do wyjaśnienia sprawy
jego nielegalnej inwigilacji do końca.
– Rozliczę i pociągnę do odpowiedzialności wszystkich, którzy
brali w tym udział. Mam dużo czasu. Mogę czekać nawet
do końca kadencji Bogdana Święczkowskiego, który podpisał się
pod wnioskiem o moją inwigilację.
Kadencja Święczkowskiego na stanowisku sędziego Trybunału
Konstytucyjnego upłynie w 2031 roku.
Latem 2023 roku w służbach wciąż panowała atmosfera
wyczekiwania na wynik wyborów. Z kilku źródeł słyszałem, że są
gotowi opowiedzieć przed specjalną komisją
o nieprawidłowościach i politycznych naciskach, jednak pod
warunkiem, że zmieni się władza. Wcześniej nikt nie będzie się
wychylać.
Opowieść, którą usłyszałem zimą 2023 roku, była
przygnębiająca. Świadczyła o tym, że rządzący ewidentnie
wykorzystali aparat państwa do wykończenia jednego


z opozycyjnych polityków, który był dla władzy niewygodny.
I że uszło im to na sucho.
– Przecież chodzi o to, żeby łapać bandziorów, a nie uganiać się
za ludźmi z telewizji – mówił mi wtedy mężczyzna, z którym się
spotkałem, wyjaśniając poniekąd swoją motywację do rozmowy
ze mną. Bo przecież niemało ryzykował.
Świtało, gdy wsiedliśmy z powrotem do tej samej starej
toyoty, którą przyjechaliśmy do opuszczonej chaty w lesie. Droga
była zupełnie pusta, dojechaliśmy do miejsca, z którego mnie
wraz z łącznikiem odebrał. Wysiadłem z samochodu i obszedłem
go od strony kierowcy, by uścisnąć mu dłoń.
– Spotkamy się jeszcze? – zapytałem.
Mężczyzna milczał. Chwilę później samochód znikł za zakrętem.


ŹRÓDŁA

Rozdział 1
1. O tym, że CBA kupiło czterdzieści licencji na obsługę Pegasusa, pisał
Wojciech Czuchnowski w „Gazecie Wyborczej” 18.01.2022:
https://wyborcza.pl/7,75398,28009790,40 … niamy-kogo-
jeszcze-inwigilowaly.html
2. NSO chwali się na swoich na stronach, że dzięki jego programom „udało się
zapobiec terroryzmowi, strzelaninom”, a także „porwaniom dzieci”:
https://www.nsogroup.com/about-us/
3. Pegasus Project jest projektem międzynarodowego zespołu dziennikarzy
śledczych Forbidden Stories: https://forbiddenstories.org/case/the-pegasus-
project/
4. Meksyk był jednym z pierwszych krajów, który zastosował tak szeroko
Pegasusa. Szacowana liczba ofiar tego programu wynosi piętnaście tysięcy
osób, wśród nich znajdowało się wielu wrogów rządu, w tym dziennikarze,
aktywiści, a nawet księża. Pisał o tym dziennik „The Guardian”:
https://www.theguardian.com/world/2022/ … so-spyware-
journalists-human-rights-hacked-pegasus
5. Rząd Hiszpanii podsłuchiwał rząd Katalonii w czasie, gdy ten organizował
referendum w sprawie niepodległości:
https://www.theguardian.com/world/2022/ … spyware-on-
spains-politicians-causing-crisis-of-democracy
6. Dziennikarz Szabolcs Panyi szczegółowo opisał w portalu Telex, jak odkrył
swoje nazwisko na węgierskiej liście Pegasusa:
https://telex.hu/direkt36/2021/07/18/le … va-izraeli-
kemfegyver-az-orban-kormany-kritikusait-es-magyar-ujsagirokat-is-celba-
vettek-vele


7. Dziennikarze opisali śledzenie ochroniarzy węgierskiego prezydenta Jánosa
Ádera w portalu śledczym Direkt36: https://www.direkt36.hu/ader-janos-
koztarsasagi-elnok-es-csaladja-legkozelebbi-testoreit-is-megceloztak-a-
pegasusszal/
8. O tym, jak węgierski poseł socjalistycznej partii MSZP przyznał, że zgodził
się na zmiany w ustawie, pozwalające na śledzenie obywateli, napisali
dziennikarze węgierscy portalu Vsquare: https://vsquare.org/the-inside-story-
of-how-pegasus-was-brought-to-hungary/
9. Dziennikarze węgierscy podali, że w kraju Pegasusem było inwigilowanych
około trzystu osób (czyli kilkakrotnie mniej niż w Polsce):
https://www.direkt36.hu/leleplezodott-e … r-az-orban-
kormany-kritikusait-es-magyar-ujsagirokat-is-celba-vettek-vele/
10. Informacje o przedstawicielach izraelskich firm, którzy byli 19 lipca 2017
roku na spotkaniu Grupy Wyszehradzkiej w Budapeszcie, pochodzą z kancelarii
biura premiera Izraela. Wśród nich był przedstawiciel znanej firmy Verint
Systems, produkującej oprogramowanie szpiegowskie.
11. O kolacji w domu Beniamina Netanjahu, na której byli Beata Szydło oraz
Witold Waszczykowski, pisał „New York Times”. W tekście jest błąd – autor
podał, że doszło do niej w 2016 roku, podczas gdy było to rok później:
https://www.nytimes.com/2022/01/28/maga … yware.html
12. O tym, jak CBA kupowało Pegasusa na potrzeby polskie przez podstawioną
firmę Matic, pisał Wojciech Czuchnowski w „Gazecie Wyborczej” 11.01.2022:
https://wyborcza.pl/7,75398,27990415,ja … asusa.html
13. O tym, że firma Meta Marka Zuckerberga wytoczyła NSO proces w związku
z wykorzystaniem przez Pegasusa luk w ich programie WhatsApp, pisała
agencja Reuters: https://www.reuters.com/legal/us-suprem … lets-metas-
whatsapp-pursue-pegasus-spyware-suit-2023-01-09/
14. Agencja Associated Press pierwsza podała informację o polskich ofiarach
Pegasusa, wśród których byli Roman Giertych i Ewa Wrzosek:
https://apnews.com/article/technology-b … ing-warsaw-
8b52e16d1af60f9c324cf9f5099b687e
15. Historię o Ziobrze, który nosił w płaszczu wielki magnetofon na kasety,
na którym nagrywał rozmowy swoich kolegów ze studiów, opisała Renata


Grochal w książce Ziobro. Prawdziwe oblicze. Ziobro zbierał na nich wówczas
dowody, że go rzekomo szantażują, choć nic takiego się nie zdarzyło. Jeden
z nich został uniewinniony dopiero po dziesięciu latach od oskarżenia.
16. O tym, że prokurator wysyła karnie nieposłusznych prokuratorów
na delegacje na drugi koniec Polski, pisała w „Gazecie Wyborczej” Ewa
Ivanova 12.09.2019: https://wyborcza.pl/7,75398,25183302,prokuratorzy-
zawiadamiaja-o-przestepstwie-ziobry-2-3-mln-zl.html
17. TVP Info opublikowała na podstawie pomówień głównej oskarżonej
Agnieszki Ch. tekst o rzekomym udziale Krzysztofa Brejzy w aferze
inowrocławskiej 23.08.2019: https://www.tvp.info/44067251/jak-dzialal-
wydzial-nienawisci-brejzy-szokujace-zeznania-nt-procederu-niszczenia-w-sieci

Rozdział 2
1. Wszystkie fakty dotyczące opisywanego śledztwa pochodzą z akt sprawy
prowadzonej przez Prokuraturę Okręgową w Gdańsku.
2. Początkowo tylko lokalni politycy PiS i Solidarnej Polski domagali się
dymisji prezydenta Ryszarda Brejzy w związku z aferą, która wybuchła:
https://inowroclaw.naszemiasto.pl/radni … jza-zlozyl-
mandat-zdjecia/ar/c1-4286676
3. O aferze inowrocławskiej, zanim jeszcze wybuchła i prokuratura wszczęła
śledztwo, donosiła TVP. Program Magazyn śledczy Anity Gargas z października
2017 roku.
4. „Super Express” napisał o nadużyciach członków rządu w związku
ze służbowymi przelotami 8.06.2017, Ministrowie traktują CAS-ę jak taksówkę:
https://polityka.se.pl/wiadomosci/minis … aksowke-aa-
UEH3-WfxX-6VPW.html
5. O kampanii billboardowej, która miała usankcjonować reformę
sądownictwa, donosił między innymi Polsat News:
https://www.polsatnews.pl/wiadomosc/201 … oze-trafic-
pedofil-znany-z-rzadowej-kampanii-billboardowej/


6. Brejza mówił o tym, że reforma upolityczniająca wymiar sprawiedliwości
obliczona jest na utrzymanie bezkarności Mariusza Kamińskiego i Macieja
Wąsika, podczas posiedzenia Sejmu 20.07.2017:
https://orka2.sejm.gov.pl/StenoInter8.n … 2581640001
A087/%24File/46_c_ksiazka_bis.pdf
7. O protestach pod rezydencją Andrzeja Dudy przeciwko reformie
sądownictwa pisała między innymi „Gazeta Wyborcza Trójmiasto” 21.07.2017:
https://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmias … -urlop-tak-
jak-my-setki-ludzi-pod-rezydencja-andrzeja.html
8. https://wiadomosci.wp.pl/tajemnice-firm … nowe-fakty-
6185948558743681a
9. Odcinki programu Magazyn śledczy Anity Gargas, uderzające w prezydenta
Gdańska Pawła Adamowicza, trójmiejskich polityków PO, „kłamstwo
Okrągłego Stołu” i teorie spiskowe wokół katastrofy smoleńskiej zostały
wyemitowane w odcinkach z 27.10.2017, 10.05.2017, 12.07.2017, 5.07.2017,
29.03.2017 i 13.06.2017.
10. O transferze dziennikarzy Telewizji Republika do TVP pisał portal Wirtualne
Media 26.01.2016: https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/karolina-
tomaszewicz-przeszla-z-tv-republika-do-wiadomosci
11. O tym, że dziennikarze TVP Info wiedzieli o sprawie zatrzymania byłego
sekretarza generalnego PO Stanisława Gawłowskiego, zanim tam weszło CBA,
Mariusz Kowalewski pisze w TVPropaganda na stronie 158.
12. O tym, że władze PO zawiesiły prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego,
mimo że nie przyznał się on do winy w sprawie brania łapówek, pisał
„Dziennik Bałtycki” 24.07.2008 w artykule Afera sopocka. Sławomir Julke
oskarża Jacka Karnowskiego. Co na to Tusk?: https://dziennikbaltycki.pl/afera-
sopocka-slawomir-julke-oskarza-jacka-karnowskiego-co-na-to-tusk/ar/25995
13. Jacek Karnowski został ostatecznie uniewinniony po dziesięciu latach
od postawienia zarzutów o wzięcie łapówki, „Rzeczpospolita”, 25.01.2018,
Prezydent Sopotu Jacek Karnowski ostatecznie uniewinniony – wyrok Sądu
Najwyższego.


Rozdział 3
1. Maciej Szota wypowiadał się na łamach Radia Maryja o tym, że konwencja
Solidarnej Polski w Warszawie ma zgromadzić tysiąc osób. Radio Maryja,
26.01.2013, Konwencja Solidarnej Polski:
https://www.radiomaryja.pl/informacje/k … ej-polski/
2. O powrotach posłów Solidarnej Polski do PiS pisał „Dziennik Gazeta
Prawna” 15.06.2012, Sfrustrowani posłowie Solidarnej Polski wracają do PiS:
https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/ … rustrowani-
poslowie-solidarnej-polski-wracaja-do-pis.html
3. O Pawle Gajewskim, pseudonim Parasol, który zawdzięczał Jackowi
Kurskiemu karierę, pisał dziennik „Fakt” 23.11.2017, Oto „Misiewicz” TVP. Dzięki
Kurskiemu opływa w luksusy!: https://www.fakt.pl/polityka/pawel-gajewski-
to-nowy-misiewicz-w-tvp-kurskiego/dylr8h1
4. O liście „misiewiczów”, którą ułożyli politycy Nowoczesnej, pisał portal
Money.pl 19.09.2016, Właściciel baru z kebabem ważnym dyrektorem
w PGNiG: https://www.money.pl/gospodarka/wiadomo … /misiewicz-
misiewicze-maciej-szota-pgnig-kebab,89,0,2157145.html
5. Dymisja wiceprezydenta Ireneusza Stachowiaka została odnotowana przez
portal Nasze Miasto Inowrocław 20.12.2016, Stachowiak nie jest już zastępcą
prezydenta Inowrocławia. Komentarz Brejzy:
https://inowroclaw.naszemiasto.pl/stach … z-zastepca-
prezydenta-inowroclawia/ar/c1-3957378
6. O tym, że na liście „misiewiczów”, ułożonej przez polityków Nowoczesnej,
znalazło się nazwisko Macieja Szoty, pisała „Gazeta Wyborcza Bydgoszcz”
19.09.2016, Poseł Nowoczesnej wskazuje bydgoskich „Misiewiczów”:
https://bydgoszcz.wyborcza.pl/bydgoszcz … owoczesnej-
wskazuje-bydgoskich-misiewiczow.html
7. Dane za oświadczeniem majątkowym radnego Macieja Szoty złożone
w grudniu 2018 roku. Wówczas zadeklarował stratę z prowadzonej działalności
gospodarczej w wysokości 5619 złotych 75 groszy.
8. CBA zwykle nie zamieszczało w odstępie kilku miesięcy komunikatu w tej
samej sprawie, sprawa inowrocławska była wyjątkiem. Komunikat CBA,
23.10.2017: „CBA: przeszukania w UM Inowrocław. Ustalania kontroli CBA


wskazują na możliwość popełnienia przestępstwa”; Komunikat CBA, 8.03.2018:
„Urząd Miasta Inowrocławia”; Komunikat CBA, 28.03.2018: „34 zarzuty dla
urzędnika z Inowrocławia”.
9. Krzysztof Brejza ujawnił w lutym 2018 roku nagrody, jakie rząd Beaty
Szydło (i ona sama) przyznali sobie. Radio Tok FM, 14.02.2018, „Brejza:
Wszyscy ministrowie Beaty Szydło dostali nagrody od 60 do 80 tysięcy. To
pseudonagrody i drugie pensje”: https://audycje.tokfm.pl/podcast/59163,Brejza-
Wszyscy-ministrowie-Beaty-Szydlo-dostali-nagrody-od-60-do-80-tysiecy-To-
pseudonagrody-i-drugie-pensje
10. O tym, że informacja o nagrodach, jakie przyznał sobie rząd Beaty Szydło,
spowodowała duży spadek poparcia, pisała między innymi Wirtualna Polska
20.03.2018, PiS traci poparcie. Duże zmiany w sondażu:
https://wiadomosci.wp.pl/pis-traci-popa … -w-sondazu-
6235061768074881a
11. O nagrodach, jakie prezydent Ryszard Brejza przyznał miejskim urzędnikom,
donosił program Alarm! z 17.04.2018.

Rozdział 4
1. Pochwalny artykuł o Agnieszce Ch. napisała „Gazeta Pomorska” 27.04.2012,
Kobieta Przedsiębiorcza 2012 – robi to, co kocha: https://pomorska.pl/kobieta-
przedsiebiorcza-2012-robi-to-co-kocha/ar/c3-7281719
2. O tym, że Agnieszka Ch. wygrała – zgodnie z przewidywaniami – konkurs
w Inowrocławiu, pisał Portal Kujawski 6.02.2015.

Rozdział 5
1. Przepisy dotyczące kontroli operacyjnej stosowanej przez CBA reguluje
Dziennik Ustaw 2006 Nr 104 poz. 708. Art. 17: „gdy inne środki okazały się
bezskuteczne albo będą nieprzydatne, sąd, na pisemny wniosek Szefa CBA,
złożony po uzyskaniu pisemnej zgody Prokuratora Generalnego, może,
w drodze postanowienia, zarządzić kontrolę operacyjną”.


2. Na podstawie informacji z Citizen Lab i Amnesty Tech można określić
pierwszą infekcję telefonu Krzysztofa Brejzy Pegasusem 26 kwietnia 2019 roku.
Przypuszczalnie stało się to kilka godzin po zatwierdzeniu przez Sąd Okręgowy
w Warszawie kontroli operacyjnej przez CBA w tej sprawie (nastąpiło to tego
samego dnia).
3. Fakt inwigilacji Magdaleny Łośko potwierdza obecność jej numeru telefonu
na liście osób inwigilowanych oraz przebadanie telefonu Magdaleny Łośko
przez ekspertów Amnesty Tech, którzy wytypowali esemesy na jej urządzeniu,
pochodzące ze środowiska Pegasusa.
4. Według sprawozdania prokuratora generalnego, złożonego do marszałka
Senatu, CBA w 2020 roku wystąpiła o dwieście dziewięćdziesiąt osiem
kontroli operacyjnych. W 2021 roku wniosków tych było dwieście dwadzieścia
trzy.
5. Wewnętrzna instrukcja firmy NSO szczegółowo opisuje zdalny sposób
infekcji. Znajduje się w dokumencie Pegasus – Product Description.
6. O nowym programie firmy NSO, który może łamać zabezpieczenia haseł
w mediach społecznościowych, pisał portal CyberDefence24 18.01.2023, Policja
z narzędziem szpiegowskim. „Za nadużyciami zawsze stoi człowiek”:
https://cyberdefence24.pl/armia-i-sluzb … gowskim-za-
naduzyciami-zawsze-stoi-czlowiek
7 To, że od kwietnia do maja 2019 roku telefon Krzysztofa Brejzy był
atakowany co najmniej sześć razy, wynika ze zbadania jego zawartości przez
ekspertów z Amnesty Tech.

Rozdział 6
1. Rozmowa oskarżonych Agnieszki Ch. i Renaty K. została zrekonstruowana
na podstawie ich wyjaśnień z protokołów ze śledztwa.
2. O tym, że urząd w Inowrocławiu kupił na polecenie posła Krzysztofa Brejzy
drogie macbooki, pisał Samuel Pereira w TVP Info. Polityk wytoczył mu za to
proces. TVP Info, 23.08.2019, Jak działał „wydział nienawiści” Brejzy. Szokujące
zeznania nt. procederu niszczenia w sieci: https://www.tvp.info/44067251/jak-


dzialal-wydzial-nienawisci-brejzy-szokujace-zeznania-nt-procederu-niszczenia-
w-sieci

Rozdział 7
1. TVP wyemitowała 28.02.2019 odcinek programu Nie da się ukryć, gdzie
odpowiedzialnością za wybuch afery inowrocławskiej obciąża rządzącego
miastem Ryszarda Brejzę. A Krzysztofa, posła PO, przedstawia jako tego, który
„ma duży wpływ na sprawy w mieście”.
2. Krzysztof Brejza domagał się, by CBA ponownie zbadało oświadczenie
Jarosława Kaczyńskiego, bo ten według niego prowadził działalność
gospodarczą, chcąc wybudować biurowiec z dwiema wieżami na warszawskiej
Woli, o czym pisała „Gazeta Wyborcza” z 29.01.2019 w artykule Taśmy
Kaczyńskiego.
3. Oświadczenie CBA z 6.02.2019 w sprawie Jarosława Kaczyńskiego i „dwóch
wież”. To w nim służby odniosły się do oskarżeń Krzysztofa Brejzy. Temistokles
Brodowski, rzecznik CBA, oświadczył wtedy: „W związku z kolejnymi
nieprawdziwymi informacjami, mającymi charakter pomówienia Centralnego
Biura Antykorupcyjnego, które są kolportowane w mediach
społecznościowych przez posłów Krzysztofa Brejzę, Marcina Kierwińskiego
i Cezarego Tomczyka, informuję, że: oświadczenie w sprawie zajęcia stanowiska
Biura w sprawie kontroli oświadczeń majątkowych posła Jarosława
Kaczyńskiego było odpowiedzią CBA na liczne, nieprawdziwe informacje
medialne dotyczące działań Biura i nie ma żadnego kontekstu politycznego.
Jednocześnie wypowiedzi posłów PO traktujemy jako próbę bezprawnego
nacisku partii politycznej na działania instytucji państwowej, jaką jest
Centralne Biuro Antykorupcyjne”.
4. Brejza pytanie o spotkanie prezesa Banku Pekao Michała Krupińskiego
z Jarosławem Kaczyńskim w siedzibie partii przy ulicy Nowogrodzkiej zadał
podczas posiedzenia Sejmu 16.05.2019.
5. Informację o awansie prokurator Renaty Śpiewak, która miała badać sprawę
„dwóch wież”, podała „Gazeta Wyborcza” 30.01.2019 w artykule Bank Pekao
SA wspierał dwie wieże Wojciecha Czuchnowskiego i Iwony Szpali.
6. Brejza złożył wraz z innymi politykami PO wniosek do prokuratora
generalnego o wyłączenie prokurator Renaty Śpiewak prowadzącej


postępowanie sprawdzające. „Dziennik Gazeta Prawna”, 2.04.2019, PO składa
wniosek w sprawie prok. Śpiewak. Brejza: Skąd ten awans? Za co ta nagroda?:
https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka … -wniosek-o-
wylaczenie-prokurator-postepowanie-birgfellner-kaczynski.html
7. Według Birgfellnera prokurator Renata Śpiewak podczas przesłuchania
nalegała, by wycofał się z zeznania, że na polecenie Kaczyńskiego wręczył
pewnemu księdzu 50 tysięcy złotych na budowę wieżowca. „Gazeta
Wyborcza”, 19.02.2019, Taśmy Kaczyńskiego. Adwokaci austriackiego
biznesmena chcą odsunięcia prokurator. Zarzucają jej naciski na świadka:
https://wyborcza.pl/7,75398,24471096,ta … o-adwokaci-
austriackiego-biznesmena-chca-odsuniecia.html
8. Krzysztof Brejza ujawnił, że Barbara Skrzypek, „pani Basia” z sekretariatu
Jarosława Kaczyńskiego, pracowała u PRL-owskich premierów w gabinecie,
a także w kancelarii tajnej. „Dziennik Gazeta Prawna”, 4.03.2019, Poseł PO
ujawnia szczegóły kariery „pani Basi”. W czasach PRL pracowała w Kancelarii
Tajnej: https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka … pani-basia-
kaczynski-kariera-prl-kancelaria-tajna-posel-brejza.html
9. Krzysztof Brejza złożył zapytanie poselskie o wydatki i ustalenia podkomisji
smoleńskiej, limuzyny Beaty Szydło i Antoniego Macierewicza 10.03.2017
i 26.01.2017.
10. Krzysztof Brejza pytał także o wydatki ministerstw i spółek skarbu państwa
na rzecz spółki Forum, prowadzonej przez kuzyna Kaczyńskiego, podczas
posiedzenia Sejmu 16.05.2019.
11. Krzysztof Brejza pytał o okoliczności śmierci Igora Stachowiaka
na wrocławskim komisariacie podczas posiedzenia Sejmu 7.05.2018.
12. We wrześniu 2019 roku rzecznik CBA Temistokles Brodowski zaprzeczał,
jakoby hejt w urzędzie był jednym z wątków śledztwa. Materiał Pawła Płuski,
Fakty TVN, 25.08.2019, a także TVN24.pl, Afera fakturowa w Inowrocławiu
dotyka PiS. PiS atakuje Krzysztofa Brejzę: https://fakty.tvn24.pl/zobacz-
fakty/afera-fakturowa-w-inowroclawiu-i-atak-pis-na-krzysztofa-brejze-
ra963974-6338063
13. O tym, że CBA pomyliło Ryszarda Brejzę z jego synem i wysyłało im
błędnie sprofilowane fałszywe esemesy, pisałem w „Gazecie Wyborczej”
18.02.2022, Pegasus: CBA pomyliło Ryszarda Brejzę z jego synem? Wskazują
na to SMS-y.


14. Zgodnie z ustawą o CBA materiały operacyjne, które nie mają żadnej
wartości dowodowej, powinny zostać zniszczone. Mówi o tym art. 17 ustawy
o CBA („Kontrola Operacyjna”), pkt 16: „Zgromadzone podczas stosowania
kontroli operacyjnej materiały, które nie stanowią informacji potwierdzających
zaistnienie przestępstwa, podlegają niezwłocznemu, protokolarnemu,
komisyjnemu zniszczeniu. Zniszczenie materiałów zarządza Szef CBA”.
15. W lipcu 2019 roku sondaże dawały przewagę PiS nad KO na poziomie
kilkunastu punktów procentowych. Zbliżone szacunki przedstawiały
w połowie lipca 2019 roku trzy pracownie: IBRIS (PiS – 43 proc., PO – 26 proc.),
Kantar (PiS – 39 proc., PO – 26 proc.), Social Changes (PiS – 45,4 proc., PO – 27,3
proc.).
16. „Mała Emi” była w kontakcie z dziennikarzami prawicowych mediów, jak
na przykład Wojciechem Biedroniem z portalu wSieci braci Karnowskich
(po wybuchu afery zaczął kasować tweety, w których wychwalał współpracę
z nią). „Newsweek”, 10.09.2019, Ziobro ochrania dziennikarza, który
współpracował z Małą Emi: https://www.newsweek.pl/polska/ziobro-
ochrania-dziennikarza-ktory-wspolpracowal-z-mala-emi/9tjjnt1
17. Emilia Szmydt w 2018 roku współpracowała również z szefem programu
Alarm! TVP – tym samym, w którym ukazywały się negatywne materiały
o Ryszardzie Brejzie i Inowrocławiu. Portal naTemat.pl, 20.08.2019, Kim jest
Emilia? To ona w zmowie z rządem PiS wysyłała donosy na sędziów. Autorka
materiału Anna Dryjańska napisała, że jej hejterski materiał „bierze
na warsztat kontrolowana przez PiS TVP, a konkretnie Przemysław Wenerski
w programie Alarm!”. Wenerski jest tą samą osobą, która zatrudniła
do programu Jacka Kowalskiego, który stworzył hejterski materiał uderzający
w Krzysztofa Brejzę.
18. W 2022 roku Emilia Szmydt, pseudonim Mała Emi, przeprosiła
szkalowanego przez siebie sędziego Waldemara Żurka. Uwaga! TVN,
26.09.2022, Kim jest „Mała Emi”? „Robiłam to, bo wydawało mi się, że na tym
polega miłość”: https://uwaga.tvn.pl/reportaze/kim-jest … lisy-afery-
hejterskiej-ls6698301

Rozdział 8


1. Ireneusz Stachowiak oskarżał Krzysztofa Brejzę o udział w aferze fakturowej
podczas wypowiedzi dla TVP Info 21 sierpnia 2019 roku.
2. Ireneusz Stachowiak powiedział TVP Info 22 sierpnia 2019 roku o Krzysztofie
Brejzie, że „nie jest godzien” krytykować polityków Zjednoczonej Prawicy
w sprawie afery Piebiaka.
3. Szczegółowe dane dotyczące infekcji telefonu Krzysztofa Brejzy Pegasusem
publikowane są za Amnesty Tech i Citizen Lab, których eksperci badali obydwa
należące do niego urządzenia.
4. O duecie Pereira–Rybicki pisał w TVPropaganda Mariusz Kowalewski.
Pereira nie kryje się ze znajomością z Rybickim, wspólnie brali udział
w wycieczce górskiej, co relacjonowała telewizja państwowa:
https://www.wirtualnemedia.pl/artykul/t … ira-michal-
adamczyk-i-michal-rybicki-na-gorskiej-wycieczce-wideo
5. Materiał z zajścia w Szczecinie, gdzie dziennikarze rządowej telewizji rozbijali
konferencję KO, jest na stronie TVP Szczecin z 27.09.2019, Awantura
i przepychanki. Szef sztabu KO Krzysztof Brejza w Szczecinie [cała konferencja]:
https://szczecin.tvp.pl/44584134/szef-s … -krzysztof-
brejza-w-szczecinie-cala-konferencja
6. O „Operacji Brejza” na wzór rosyjski mówił w rozmowie z Donatą Subbotko
generał Piotr Pytel. „Gazeta Wyborcza”, 9.09.2022, Gen. Piotr Pytel: Rosja już tu
jest. Jej największym sukcesem w Polsce jest PiS:
https://wyborcza.pl/magazyn/7,124059,28 … em-rosji-w-
polsce-jest-pis.html
7. O tym, że sztab PO wynajął izraelską firmę, która poleciła „schować”
Grzegorza Schetynę, napisał „Wprost”. Wprost.pl, 2.09.2019, Wojna sztabów
w PiS i w PO przed wyborami. „Mamy zakaz agresywnej kampanii”.
8. Szczegółowy czas infekcji określa wynik badania telefonu Krzysztofa Brejzy
przez Amnesty Tech. Na tej podstawie można odtworzyć, że ostatni atak
Pegasusa nastąpił 23 października 2019 roku o godzinie jedenastej piętnaście.

Rozdział 9


1. Wiadomość o tym, że CBA szuka informacji o majątku Brejzów, podał Robert
Zieliński z TVN24. TVN24.pl, 15.12.2021, Jak CBA gromadziło informacje
o samochodach i nieruchomościach senatora Brejzy i jego żony:
https://tvn24.pl/polska/cba-kontra-krzy … alne-biuro-
antykorupcyjne-gromadzilo-informacje-o-skladnikach-majatku-senatora-
5524611
2. Artykuł 168a kpk, który legalizuje dowody zgromadzone nielegalnie,
precyzuje: „Dowodu nie można uznać za niedopuszczalny wyłącznie na tej
podstawie, że został uzyskany z naruszeniem przepisów postępowania lub
za pomocą czynu zabronionego, o którym mowa w art. 1 § 1 Kodeksu karnego,
chyba że dowód został uzyskany w związku z pełnieniem przez
funkcjonariusza publicznego obowiązków służbowych, w wyniku: zabójstwa,
umyślnego spowodowania uszczerbku na zdrowiu lub pozbawienia wolności”.
3. We wrześniu i październiku Ryszard Brejza oraz Inowrocław byli
negatywnymi bohaterami programów TVP. 3 października 2017 toku
wyemitowano odcinek Magazynu śledczego Anity Gargas o zatargu lokalnej
hotelarki z władzami miasta.
4. „Gazeta Wyborcza Trójmiasto”, 22.03.2019, Zatrzymanie b. prezesa
Petrobalticu bezzasadne. Sąd uchylił decyzję o milionie złotych poręczenia:
https://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmias … lil-milion-
kaucji-zatrzymanie-b-prezesa-petrobalticu.html
5. „Gazeta Wyborcza Trójmiasto”, 13.03.2019, TVN24: Były „naciski z góry”
na prokuratora w sprawie Olechnowicza:
https://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmias … r-referent-
naciskany-w-sprawie-olechnowicza.html#S.embed_link-K.C-B.1-L.2.zw
6. O tym, że były naciski na prokurator Ewę Daligę, by doprowadziła
do zatrzymania obydwu prezesów państwowych spółek, powołanych
za rządów PO-PSL, donosili reporterzy Czarno na białym, TVN24, 5.09.2018.
7. O tym, jak wyglądał mechanizm zależności w prokuraturze za rządów
Zbigniewa Ziobry, Janusz Kaczmarek opowiadał w książce Cena władzy, wyd.
Prószyński i S-ka.

Rozdział 10


1. Opis demonstracji, która spontanicznie narodziła się po mszy w kościele
w Inowrocławiu, zaczerpnąłem z tekstu Stanisława Zasady Ja nie mogę czekać,
„Gazeta Wyborcza”, 25.08.2012.

Rozdział 12
1. Samuel Pereira zapytał Krzysztofa Brejzę na Twitterze: „Ile pieniędzy
z lewych faktur poszło na finansowanie kampanii?”:
https://twitter.com/SamPereira_/status/ … 0177477634
2. Dane o składzie rady nadzorczej ze strony Grupy Holdingowej Waryński:
Warynski.pl/o-nas
3. W czerwcu 2021 roku BBC doniosła o tym, że ofiarą Pegasusa był Emmanuel
Macron. BBC, 20.06.2021, Pegasus: French President Macron identified as
spyware target.
4. O twierdzeniach Romana Giertycha, że był szpiegowany Pegasusem, gdy
przebywał we Włoszech, pisał tygodnik „Polityka” z 10.02.2022,
Europarlament zajmie się Pegasusem. Giertych idzie do włoskiej prokuratury.
5. W listopadzie 2021 roku izraelskie ministerstwo obrony postanowiło
ograniczyć dostęp do Pegasusa wielu krajom, w tym Polsce i Węgrom. „Times
of Israel”, 25.11.2021, Amid NSO scandal, Israel said to ban cyber tech sales to 65
countries.
6. Jarosław Kaczyński w wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Sieci” 7 stycznia
2022 roku powiedział o Krzysztofie Brejzie, że „on sam pojawia się w sprawie
inowrocławskiej w poważnym kontekście, jest tam podejrzenie poważnych
przestępstw”.
7. O tym, że prokurator okręgowy w Gdańsku Michał Kierski najpierw był
na urlopie, a po powrocie poszedł na zwolnienie lekarskie, poinformowała
mnie rzeczniczka prokuratury okręgowej Grażyna Wawryniuk.
8. W maju premier Morawiecki twierdził, że wprawdzie polski rząd miał
Pegasusa, ale był on stosowany zgodnie z prawem. „Dziennik Gazeta Prawna”,
10.05.2023, Morawiecki: System Pegasus stosowany był w Polsce wyłącznie
za zgodą sądu:


https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/ … 52,premier-
mateusz-morawiecki-system-pegasus-zgoda-sadu.html

Rozdział 13
1. Dane dotyczące liczby przeprowadzonych kontroli operacyjnych przez służby
pochodzą z informacji prokuratora generalnego złożonej do marszałka Senatu.
2. O wizycie agentów CBA w inowrocławskim ratuszu 10 stycznia 2022 roku
pisał Portal Samorządowy: https://www.portalsamorzadowy.pl/polityka-i-
spoleczenstwo/afera-fakturowa-w-inowroclawiu-zarzuty-uslyszy-prezydent-
ryszard-brejza,342659.html
3. O tym, że sędzia Suska-Obidowska wydała wyrok w sprawie Jarosława
Kaczyńskiego jednoosobowo i wyłącznie na podstawie lektury pisma
procesowego, i to w trybie niejawnym, powołując się na przepisy o zwalczaniu
COVID, podawał TVN24, 18.06.2022, Ani jednej rozprawy. Żona senatora
Brejzy: sąd oddalił pozew przeciwko Kaczyńskiemu.
4. O tym, że sędzia Krzysztof Dadełło przestał być rzecznikiem, poinformowała
„Gazeta Wyborcza Bydgoszcz”, 29.07.2022, Rzecznik Sądu Okręgowego
zwolniony z funkcji. „Mówił zawsze prawdę”.
5. O tym, że sędzia Radzik nie zdał testu na niezależność i zawdzięcza swoje
stanowisko politycznej protekcji, orzekł Sąd Najwyższy. „Rzeczpospolita”,
6.04.2023, Sędzia Radzik nie zdał testu niezależności. Jest decyzja Sądu
Najwyższego.
6. Fragment wiersza Anny Dziergawki pochodzi z tomu: Światłość serca, wyd.
Poligraf, 2018.

Rozdział 14
1. Pierwszy o masowych ucieczkach z CBA w 2023 roku informował Robert
Zieliński z TVN24, 10.03.2023, „Nie da się tu dłużej uczciwie pracować“. Masowa
ucieczka funkcjonariuszy CBA. W tle finanse i polityka”.


2. Zalecenia dla rządu Polski w związku z nadużyciami ws. Pegasusa wydała
komisja Parlamentu Europejskiego PEGA. Raport Komisji PEGA Parlamentu
Europejskiego z 15.06.2023: https://www.europarl.europa.eu/news/en/press-
room/20230609IPR96217/spyware-meps-call-for-full-investigations-and-
safeguards-to-prevent-abuse
3. O tym, że Pegasusem byli inwigilowani Jacek Karnowski, Grzegorz
Napieralski, a także były wiceminister skarbu w rządzie Tuska, pisałem
w „Gazecie Wyborczej” 3.03.2023 („Wyborcza” ujawnia: Pegasus szpiegował
lidera opozycyjnej kampanii do Senatu), 21.10.2022 (Afera taśmowa. Pegasus
w telefonie Grzegorza Napieralskiego) i 18.07.2022 (Jak PiS szukał afery
w CIECh-u. Inwigilowani Pegasusem zeznają przed senacką komisją).
4. O Macieju Wąsiku, który za pierwszego rządu PiS podsłuchał w CBA sześć
tysięcy dwieście rozmów, pisał Bogdan Wróblewski. „Gazeta Wyborcza”,
4.08.2011, Największe ucho IV RP.
5. O zablokowaniu licencji na Pegasusa w listopadzie 2021 roku pisał Wojciech
Czuchnowski. „Gazeta Wyborcza”, 1.12.2021, Ujawniamy: Tak Izrael zablokował
Pegasusa służbom państwa PiS.




Kontakt z autorem:
autorl@protonmail.com

#6 Nowe książki » Dziewiętnaście minut -- cd... » 2025-01-16 21:40:57

opowiadacz
Odpowiedzi: 0

CIĄG DALSZY....

Teraz patrzył na nią w ten sam sposób, podczas gdy ona siliła się na uśmiech  i  udawała,  że  nie  przeszkadza  jej  upiorne,  jarzeniowe światło,
padające z sufitu, i że w każdej chwili mogłaby go pochwycić w ramiona, zamiast patrzeć na niego jedynie zza czerwonej linii, wymalowanej na więziennej posadzce.
– Wiesz, co znalazłam wczoraj na strychu? Dinozaura, którego tak kochałeś – tego, który ryczał, gdy się go pociągało za ogon. Kiedyś myślałam, że nigdy się z nim nie rozstaniesz – że nawet idąc do ślubu kościelną  nawą,  będziesz  go  trzymał  pod  pachą…  –  Urwała,  bo właśnie
dotarło do niej, że Peter może nigdy nie doświadczyć czegoś takiego jak
ślub, a jedyną nawą, jaką przyjdzie mu kroczyć, okaże się więzienny korytarz między celami. – W każdym razie – uśmiechnęła się jeszcze szerzej – położyłam tego dinozaura na twoim łóżku.
Peter nie spuszczał z niej wzroku.
– Okay.
– Ze wszystkich twoich przyjęć urodzinowych najlepiej wspominam
też to „dinozaurowe”, kiedy zakopaliśmy plastikowe kości w piaskownicy, a ty musiałeś je wszystkie odszukać. Pamiętasz?   



– Przede wszystkim pamiętam, że prawie nikt nie przyszedł.
– Ależ oczywiście, że…
– Troje dzieciaków na krzyż, zmuszonych do tego przez matki – sprecyzował Peter. – Rany boskie. Miałem wtedy sześć lat. Dlaczego my
w ogóle o tym rozmawiamy?!
Ponieważ nie mam pojęcia, o czym innym moglibyśmy rozmawiać, pomyślała Lacy. Rozejrzała się po sali widzeń. Znajdowało się tu jedynie
kilku osadzonych i parę tych nielicznych osób, które jeszcze w nich wierzyły, a teraz siedziały po przeciwnej stronie czerwonego pasa. Lacy
zdała sobie sprawę, że w rzeczywistości ją i Petera od lat rozdzielał jakiś
pas. Oczywiście, można było go nie dostrzegać, ale gdyby się spróbowało przejść na drugą stronę, okazałby się barierą nie do pokonania.
– Peter, bardzo przepraszam, że wtedy nie zabrałam cię z tego
obozu wakacyjnego – powiedziała nagle.
Popatrzył na nią jak na wariatkę.
– Ehm… dzięki, ale już zdołałem to przeboleć jakieś sto lat temu.
– Wiem. Nie zmienia to jednak faktu, że żałuję swojego   



postępowania.
W tej samej chwili Lacy uprzytomniła sobie, że żałuje także tysiąca innych rzeczy. Powinna okazywać więcej zainteresowania, kiedy Peter chwalił się przed nią nowymi umiejętnościami programistycznymi. Po śmierci Dozera powinna kupić Peterowi następnego psa. Powinna zeszłej zimy ponownie zabrać syna na Karaiby, zamiast błędnie zakładać, że na to zawsze jeszcze przyjdzie czas.
– „Przepraszam” niczego nie zmienia.
– Zmienia dla osoby, która prosi o wybaczenie.
Peter jęknął głośno.
– Co to, kurwa, ma być? Psychodrama na użytek straconej duszy? Lacy mimowolnie skrzywiła wargi.
– Nie musisz przeklinać, żeby…
– Kurwa – powiedział Peter głośno i wyraźnie. – Kurwa, kurwa,
kurwa, kurwa.
– Nie będę tu siedzieć i wysłuchiwać…
– Oczywiście, że będziesz – odparował Peter. – A wiesz dlaczego?
Bo jeżeli teraz wyjdziesz, tego też zaczniesz żałować.
Lacy już wstawała z miejsca, ale słowa syna wcisnęły ją z powrotem
w krzesło. Okazuje się, że Peter wiedział dużo więcej o niej niż ona o   



nim.
– Mamo… – dobiegło do niej zza czerwonego pasa. – Ja nie chciałem…
Podniosła na niego oczy, łykając łzy.
– Wiem, Peterze.
– Cieszę się, że przyszłaś. Oprócz ciebie nikt mnie nie odwiedza.
– Przecież ojciec…
Peter parsknął kpiąco.
– Nie wiem, co ci opowiada, ale po pierwszej wizycie więcej się nie pokazał.
Lewis nie widywał się z Peterem? To była dla Lacy szokująca wiadomość. Dokąd w takim razie się udawał, gdy mówił, że jedzie do więzienia?
Wyobraziła sobie Petera siedzącego samotnie w celi, na próżno czekającego na widzenie. Zmusiła się jednak do uśmiechu – na przygnębienie może sobie pozwolić we własnym czasie, a nie tym przeznaczonym dla syna – i natychmiast zmieniła temat.
– Za kilka dni sądowe odczytanie aktu oskarżenia… przyniosłam ci elegancką marynarkę.
– Nie będzie mi potrzebna. Jordan powiedział, że na odczytanie aktu   



aresztanci są dowożeni w więziennych kombinezonach. Dopiero na rozprawę główną będę mógł włożyć normalne ciuchy. – Peter uśmiechnął  się  pod  nosem.  –  Mam  nadzieję,  że  jeszcze  nie poodcinałaś
metek.
– To nie jest nowy nabytek. Przyniosłam ci marynarkę Joeya. Tę, w której miał jeździć na rozmowy kwalifikacyjne.
– Ach, tak – mruknął Peter. – Teraz rozumiem, co robiłaś na strychu. Zapadła cisza. Oboje przypomnieli sobie postawnego chłopaka, schodzącego po schodach w markowej marynarce Brooks Brothers, którą Lacy kupiła w Bostonie na wyprzedaży. Tuż przed wypadkiem Joey otrzymał z kilku prestiżowych uniwersytetów zaproszenia na rozmowy.
– Wolałabyś, żebym to ja zginął zamiast niego? – spytał Peter.
Lacy poczuła, jak zamiera w niej serce.
– Oczywiście, że nie.
– Ale wówczas wciąż miałabyś u boku udanego syna. A to wszystko nigdy by się nie zdarzyło.
Lacy pomyślała o Janet Isinghoff – kobiecie, która nie chciała, żeby matka  mordercy  przyjmowała  na  świat  jej  dziecko.  Dorastając, uczymy   



się,  że  nie  należy  przesadzać  ze  szczerością.  Że  czasami  lepiej skłamać,
niż kłuć prawdą w oczy. Dlatego podczas tych widzeń Lacy rozciągała usta w uśmiechu szerokim jak w halloweenowej masce, podczas gdy tak
naprawdę na widok Petera wprowadzanego na tę salę przez strażnika zawsze  miała  ochotę  się  rozpłakać.  Z  tego  samego  powodu opowiadała
o wakacyjnym obozie i pluszowych zabawkach – symbolach czasów, z których chciała pamiętać syna. Nie miała za to najmniejszej ochoty
na
roztrząsanie natury człowieka, na jakiego wyrósł.
Peter nigdy się nie nauczył tej jakże koniecznej w życiu obłudy.
Zawsze mówił to, co myślał, i między innymi dlatego tak często go raniono.
– Wówczas opowieść zakończyłaby się happy endem – ciągnął
Peter.
Lacy odetchnęła głęboko.
– Nie, jeżeli ciebie by w niej nie było.
Peter przyglądał się matce przez dłuższą chwilę.
– Kłamiesz – oświadczył. Bez gniewu, bez cienia oskarżycielskiej
nuty. Jakby jedynie stwierdzał obiektywny fakt.   



– Ależ…
– Fałsz nigdy nie zmieni się w prawdę, nawet jeżeli go powtórzysz milion razy. – Uśmiechnął się tak szczerze i niewinnie, że Lacy aż zapiekło w sercu – niczym po smagnięciu bykowcem. – Może uda ci się
oszukać ojca, gliniarzy czy kogokolwiek innego, kto zechce cię wysłuchać. Ale nie zdołasz zamydlić oczu innemu kłamcy.
Kiedy Diana podeszła do tablicy, na której wisiały wokandy, żeby sprawdzić, kto będzie przewodniczył rozprawie Petera Houghtona, Jordan McAfee już był na miejscu. Diana nienawidziła go z przyczyn zasadniczych – ponieważ, ubierając się dziś rano, nie podarł dwóch par
pończoch; nie musiał zawracać sobie głowy układaniem fryzury; i zdawał się zupełnie niewzruszony faktem, że połowa Sterling, zgromadzona na stopniach sądu, pała żądzą krwi.
– Dzień dobry – powiedział, nawet nie zerkając w jej stronę.
Diana nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ literalnie opadła jej
szczęka, gdy zobaczyła nazwisko osoby wyznaczonej do prowadzenia sprawy.
– Tutaj chyba jest błąd – zwróciła się do asystentki sądowej. Asystentka zerknęła przez ramię na wokandę.   



– Dzisiejszego ranka sesji przewodniczy sędzia Cormier –
potwierdziła.
– Ma prowadzić sprawę Houghtona? Czy to jakiś żart?
Asystentka pokręciła głową.
– Skądże znowu.
– Ale przecież jej córka… – Diana urwała, bijąc się nerwowo z
myślami. – W takim razie przed rozprawą musimy się spotkać z sędzią.
Gdy tylko asystentka zniknęła za drzwiami, Diana spojrzała na Jordana.
– Co, u diabła, ta Cormier sobie wyobraża?
Jordan nieczęsto miał okazję obserwować, jak Diana Leven się poci,
a był to doprawdy widok cieszący oczy. Szczerze powiedziawszy, Jordan czuł się równie zaszokowany jak pani prokurator, gdy ujrzał na wokandzie nazwisko Cormier, ale nie zamierzał zdradzać się z tym przed   Dianą.   Ta   sprawa   przedstawiała   się   dla   niego   dość beznadziejnie,
stąd taktyka wymagała, by pod żadnym pozorem nie ujawniać swoich kart, choćby to były nic nieznaczące blotki.
Diana zmarszczyła brwi.
– Przypuszczałeś, że ona… Urwała na widok powracającej   


asystentki. Jordan pasjami przepadał za Eleanor. Miała poczucie humoru i nawet śmiała się z dowcipów o blondynkach, które skrzętnie kolekcjonował na jej użytek; poza tym, w odróżnieniu od pozostałych asystentów sądowych, nie cierpiała na śmiertelną chorobę, zwaną rozdętym ego.
– Pani sędzia prosi – powiedziała.
Idąc za Eleanor w stronę gabinetu, Jordan nachylił się do jej ucha, by szepnąć puentę dowcipu, w czym wcześniej tak niestosownie przeszkodziła mu Diana swoim przybyciem.
– Wówczas mąż zagląda do pudełka i mówi: „Kochanie, to nie
puzzle… to płatki śniadaniowe!”.
Eleanor zachichotała, Diana natomiast przybrała marsową minę.
– Co to ma być, jakiś szyfr?
– Owszem, Diano. W tajemnym języku adwokatów oznacza mniej więcej: „Pod żadnym pozorem nie zdradzaj prokuratorowi, o czym mówię”.
– Wcale by mnie to nie zdziwiło – mruknęła Diana.
Sędzia Cormier była już w todze, gotowa do rozprawy. Stała, oparta
o biurko, ze skrzyżowanymi ramionami.
– Moi państwo, w sali czeka na nas tłum ludzi. O co chodzi?   



Diana zerknęła na Jordana, ale on tylko uniósł pytająco brwi. Jeżeli pani prokurator zamierza wtykać kij w gniazdo szerszeni, proszę bardzo,  on  jednak  będzie  się  trzymał  od  tego  z  daleka.  Niechaj Cormier
ma osobiste porachunki z oskarżeniem, nie obroną.
– Pani sędzio – zaczęła Diana z wahaniem – o ile mi wiadomo, pani córka znajdowała się w szkole podczas strzelaniny i nawet była na tę okoliczność przesłuchiwana przez prokuraturę.
Jordan musiał przyznać, że w tym momencie Cormier mu zaimponowała: zdołała zgasić Dianę jednym spojrzeniem tak pełnym wyższości

i

niesmaku,
jakby
prokurator
nie
przedstawiła
udokumentowanego, niepokojącego faktu, ale uczyniła wyjątkowo absurdalną uwagę. Powiedzmy, w rodzaju puenty dowcipu o blondynkach.   


– Doskonale zdaję sobie z tego sprawę – odparła. – Podczas strzelaniny na terenie szkoły znajdowało się ponad tysiąc dzieci.
– Oczywiście, wysoki sądzie. Ja jedynie… zanim znajdziemy się na
sali, w zasięgu kamer i mikrofonów, chciałam się dowiedzieć, czy zamierza pani ograniczyć swój udział w tym postępowaniu do odczytania aktu oskarżenia, czy także poprowadzić rozprawę główną? Jordan zerknął na Dianę, zastanawiając się jednocześnie, czemu ona jest   tak   przekonana,   że   Cormier   nie   powinna   przewodniczyć procesowi
Petera. Czyżby wiedziała coś na temat Josie, o czym Jordan nie ma bladego pojęcia?
– Pani Leven, jak już zauważyłam, wówczas na terenie szkoły przebywało ponad tysiąc nastolatków. Są wśród nich dzieci funkcjonariuszy policji i pracowników tego sądu. O ile mi wiadomo, również  dziecko  jednego  z  prokuratorów,  zatrudnionych  w  pani biurze.
– W istocie, wysoki sądzie… jednak wspomniany prokurator nie
pracuje nad tą sprawą.
Sędzia wpatrywała się w Dianę z zimnym opanowaniem.
– Czy zamierza pani powołać moją córkę na świadka?
– Nie, wysoki sądzie – odparła Diana po chwili wahania.   



– Cóż, pani prokurator, dokładnie przeczytałam zeznania mojej
córki i nie doszukałam się w nich niczego, co przemawiałoby za moim odstąpieniem od prowadzenia tego postępowania.
Jordan szybko przebiegł w myślach informacje, które dotychczas
zdołał zgromadzić.
Peter pytał o samopoczucie Josie.
Josie była naocznym świadkiem strzelaniny.
Śledztwo wykazało, że jedynie pod zakreślonym portretem Josie
Peter napisał: POZOSTAWIĆ PRZY ŻYCIU.
Tymczasem, według słów matki, zeznania tej dziewczyny nie
wnosiły niczego do sprawy. Do podobnego wniosku musiała się także przychylać Diana, skoro nie powołała Josie na świadka oskarżenia. Jordan przymknął powieki, po czym raz po raz przerzucał w
myślach te wszystkie fakty – jakby zostały zarejestrowane na taśmie wideo, nastawionej na tryb wielokrotnego odtwarzania.
Jakkolwiek patrzył, nie był jednak w stanie odnaleźć logicznego
ciągu w tych obrazach.
W dawnej podstawówce, do której przeniesiono Sterling High, nie
było  stołówki  czy  kafeterii,  ponieważ  małe  dzieci  jadały  lunch  w klasach   



przy swoich ławkach. Podobne rozwiązanie uznano jednak za niewskazane
dla
nastolatków,
dlatego
dawne
pomieszczenie
biblioteczne przerobiono na prowizoryczną kafeterię. Nie było tu już żadnych regałów na książki, a tym bardziej książek, ale na podłodze wciąż widniała wykładzina tkana we wzorek z drukowanych liter, a za dwuskrzydłowymi drzwiami wisiał plakat przedstawiający Kota w Butach.
Obecnie Josie nie siadała w kafeterii razem ze swoimi przyjaciółmi.
Nie miała ochoty. Jakby została przekroczona masa krytyczna i ich grupa  uległa  rozbiciu  na  cząstki  elementarne.  Josie  zazwyczaj zaszywała
się w kącie, na wyłożonych chodnikiem schodkach, gdzie – według jej wyobrażeń – nauczycielki czytały bajki maluchom z przedszkola.
Dzisiaj przed szkołą czekały na nich kamery telewizyjne. Żeby się dostać do frontowych drzwi, trzeba było przejść przez cały ich szpaler.   



W ubiegłym tygodniu większość z nich zniknęła – bez wątpienia gdzie indziej doszło do jakiejś tragedii, godnej miana sensacji medialnej – ale
teraz, z racji rozprawy, znów przypuściły zmasowany atak. Josie się zastanawiała, jak zamierzają przedostać się stąd na północ, żeby zdążyć
na czas do sądu. Była ciekawa, ile jeszcze razy w trakcie trwania jej szkolnej kariery będą tu powracać. Na zakończenie roku szkolnego?
W
rocznicę strzelaniny? W dzień rozdania matur? Oczami wyobraźni ujrzała artykuł w „People” na temat ocalałych ze Sterling High, napisany dziesięć lat po masakrze: „Jak potoczyły się ich losy?”. Czy John Eberhard zacznie znowu grać w hokeja – ba, czy w ogóle zacznie
chodzić? Czy rodzice Courtney wyjadą ze Sterling na zawsze? Gdzie wówczas będzie Josie?
A gdzie Peter?
Jej matka miała przewodniczyć rozprawie. Ta świadomość budziła
w dziewczynie skrajne emocje: czasami cudownie ją uspokajała, a innym razem wprawiała w totalne przerażenie. Z jednej strony, Josie wiedziała,  że  gdy  matka  zacznie  składać  w  całość  wydarzenia tamtego   



dnia, już więcej nie będzie jej zadawała żadnych pytań. Z drugiej strony,
kiedy już dopasuje wszystkie elementy, to co wówczas zdoła wydedukować?
Do biblioteki wszedł Drew, podrzucając w ręku pomarańczę.
Rozejrzał się po grupkach uczniów siedzących na podłodze, balansujących tacami z gorącym lunchem. W końcu udało mu się wypatrzyć Josie.
– Co słychać? – spytał, przysiadając obok.
– Nic szczególnego.
– Szakale cię dopadły? – Bez wątpienia miał na myśli reporterów telewizyjnych.
– Przebiegłam między nimi.
– Jak dla mnie, mogą iść się pieprzyć.
Josie oparła głowę o ścianę.
– Jak dla mnie, życie mogłoby wreszcie powrócić do normy.
– Może po procesie… – Odwrócił się w jej stronę. – To musi być pokręcone… z twoją mamą i w ogóle.
– Nie rozmawiamy na ten temat. Prawdę mówiąc, ani na ten, ani na żaden inny. – Podniosła butelkę z wodą mineralną do ust i pociągnęła   



długi łyk. Miała nadzieję, że Drew nie zauważy, jak bardzo trzęsą się
jej
ręce.
– On nie oszalał.
– Kto?
– Peter Houghton. Tamtego dnia popatrzyłem mu w oczy. I
zaręczam ci, że on cholernie dobrze wiedział, co robi.
– Zamknij się, Drew – westchnęła Josie.
– Ale kiedy to prawda. Bez względu na to, co będzie gadał jakiś pieprzony, cwany adwokat, usiłujący ocalić mu dupę.
– Nie ty o tym zdecydujesz, ale przysięgli.
– Jezu Chryste, Josie! Ze wszystkich ludzi na świecie jesteś ostatnią osobą, która powinna go bronić.
– Ja go nie bronię. Przypominam ci jedynie, jak działa nasz wymiar sprawiedliwości.
– Wielkie dzięki, Marcio Clark. Ale wierz mi, kiedy ci wyciągają
kulkę z ramienia, zasady prawa stają się dla ciebie cholernie mało istotne. Podobnie jak wtedy, gdy twój najlepszy przyjaciel – lub narzeczony! – wykrwawia się na śmierć w… – Urwał gwałtownie, bo Josie wypuściła butelkę z ręki, oblewając siebie i Drew wodą.   



– Przepraszam. – Zaczęła zbierać wodę papierową serwetką.
– Ja też – westchnął Drew. – Chyba trochę mi odbija z racji tych
kamer i w ogóle. – Oderwał kawałek mokrej serwetki, zwinął go w kulkę, włożył do ust, a potem plunął w stronę monstrualnie otyłego chłopaka, który w orkiestrze dętej grał na tubie.
O mój Boże, pomyślała Josie. Jakby nic się nie zmieniło. Tymczasem Drew  oderwał  kolejny  kawałek  serwetki  i  zaczął  ugniatać  go  w palcach.
– Przestań! – zażądała Josie.
– O co ci chodzi? – Wzruszył ramionami. – Przecież sama chciałaś, żeby wszystko wróciło do normy.
W sali rozpraw znajdowały się kamery czterech wielkich stacji telewizyjnych: ABC, NBC, CBS oraz CNN; stawili się również
reporterzy z „Time’a”, „Newsweeka”, „New York Timesa”, „The Boston Globe” oraz Associated Press. W minionym tygodniu Alex spotkała się
z przedstawicielami mediów w swoim gabinecie i zdecydowała, kto uzyska  akredytację  upoważniającą  do  wejścia  na  salę,  a  kto pozostanie
na schodach wiodących do sądu.
Miała świadomość, że na kamerach zaczęły pulsować małe
czerwone diody, sygnalizujące tryb nagrywania; słyszała, jak po   



papierze suną długopisy reporterów zapisujących jej słowa verbatim. Peter Houghton stał się najbardziej osławionym nastolatkiem w kraju
i
dzięki temu Alex dostała szansę na swoje pięć minut sławy. A raczej sześćdziesiąt, poprawiła się w duchu. Bo tyle mniej więcej zajmie jej odczytanie całego aktu oskarżenia.
– Peterze Houghton – zaczęła. – Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Courtney Ignatio, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A…
Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia… – zerknęła na dokument – …Matthew Roystona,
a
tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A…
To były zwyczajowe formuły, które Alex mogłaby recytować przez
sen. Koncentrowała się jednak na każdym słowie, odczytywała je opanowanym, równym głosem, wyraźnie akcentując tylko nazwiska zamordowanych. Sala była nabita po brzegi i wśród publiczności Alex rozpoznawała rodziców nieżyjących dzieci, a także twarze uczniów Sterling High. Jedna z matek pogrążonych w żałobie, kobieta zupełnie   



Alex nieznana, siedziała w pierwszym rzędzie, tuż za stołem obrony, i kurczowo
zaciskała
dłonie
na
oszklonej
fotografii
20x28,
przedstawiającej uśmiechniętą dziewczynę.
– Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Justina Friedmana, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A… Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Christophera McPhee, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A… Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Grace Murtaugh, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A… Podczas gdy Alex ciągnęła swoją litanię, kobieta z fotografią zerwała się na równe nogi. Przechyliła się przez barierkę oddzielającą Petera   


Houghtona i jego adwokata od widowni, po czym uderzyła dłonią o fotografię tak mocno, że aż rozprysnęło się szkło.
– Pamiętasz ją?! – krzyknęła rozdzierająco. – Pamiętasz Grace?! McAfee gwałtownie odwrócił się w jej stronę, Peter natomiast
zwiesił głowę i uparcie wbijał wzrok w stół obrony.
Alex już wcześniej miewała do czynienia z emocjonalnymi reakcjami widowni, po raz pierwszy jednak była autentycznie wstrząśnięta. Cierpienie tej matki wypełniało każdą wolną przestrzeń sali; podgrzewało nastroje zgromadzonych do punktu wrzenia.
Alex poczuła, że dygoczą jej dłonie, więc szybko ukryła je w
rękawach togi, by przypadkiem nikt tego nie zauważył.
– Proszę, by pani usiadła i zachowała milczenie… – zwróciła się do kobiety.
– Czy patrzyłeś jej w twarz, gdy ją mordowałeś, sukinsynu?! Patrzyłeś? – Alex mimowolnie powtórzyła w duchu to pytanie.
– Wysoki sądzie…! – wykrzyknął McAfee.
Oskarżenie już podało w wątpliwość zdolność Alex do
bezstronnego prowadzenia tego postępowania. Chociaż nie musiała nikomu nic tłumaczyć, oświadczyła jednak w obecności obu stron, że potrafi oddzielić swoje osobiste doświadczenia, związane z tą sprawą,   



od profesjonalnych powinności. Szczerze wierzyła, że gdy nie będzie myśleć o Josie jak o córce, ale o jednej z setek osób, które się znajdowały
w szkole podczas strzelaniny, nic nie zdoła zachwiać jej sędziowską bezstronnością.  Nie  przypuszczała,  że  największy  problem  będzie miała
z ustawieniem siebie w roli zdystansowanego prawnika; odcięciem empatii wobec innej matki.
Z pewnością sobie poradzisz, powtarzała w duchu. Musisz tylko pamiętać, dlaczego się znalazłaś w tej sali.
– Panowie – zwróciła się Alex półgłosem do funkcjonariuszy sądowych,   i   natychmiast   dwaj   rośli   mężczyźni   podeszli   do zrozpaczonej
kobiety, chwycili ją pod ręce i usiłowali wyprowadzić z sali.
– Będziesz się smażył w piekle! – wykrzykiwała kobieta, podczas
gdy obiektywy kamer śledziły każdy jej krok.
Alex tymczasem nie spuszczała oczu z Petera Houghtona.
– Panie McAfee?
– Tak, wysoki sądzie…
– Proszę, żeby pana klient wyciągnął przed siebie dłonie.
– Przepraszam, wysoki sądzie, ale czy nie byliśmy już świadkami   



wystarczająco stygmatyzujących…
– Nalegam, mecenasie.
McAfee skinął głową w stronę Petera, który uniósł skute ręce i rozkurczył palce. Na jego dłoni połyskiwał ostry odłamek szkła z roztrzaskanej oprawy zdjęcia.
– Dziękuję, wysoki sądzie – mruknął Jordan.
– Polecam się na przyszłość. – Alex przeniosła wzrok na widownię.
– Mam nadzieję, że nie będziemy więcej świadkami podobnych demonstracji.  W  przeciwnym  razie  zarządzę  opróżnienie  sali  i rozprawa
będzie się toczyć za zamkniętymi drzwiami aż do ogłoszenia wyroku. Po tym ostrzeżeniu powróciła do odczytywania aktu oskarżenia. W
sali  panowała  teraz  taka  cisza,  że  słychać  było  nierówne  bicie złamanych
serc, szelest nadziei trzepoczącej pod sklepieniem.
– Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Madeleine Shaw, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A… Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku rozmyślnie pozbawił pan życia Edwarda McCabe’a, a tym samym dopuścił się zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 631 ustęp 1-A…   


Jest pan oskarżony o to, że w dniu 6 marca 2007 roku z rozmysłem podjął pan próbę pozbawienia życia Emmy Alexis, oddając w jej kierunku strzały z broni palnej, a tym samym dopuścił się usiłowania 

zabójstwa pierwszego stopnia w rozumieniu artykułu 629 oraz

631 ustęp 1-A łącznie.



ustęp 1 
Jest pan oskarżony o wniesienie broni palnej na teren placówki szkolnej.
Posiadanie materiałów wybuchowych.
Zabronione prawem użycie materiałów wybuchowych.
Posiadanie kradzionych dóbr w postaci broni palnej.
Gdy Alex zakończyła czytanie, czuła już chropawą suchość w
gardle.
– Panie McAfee, jak pański klient zamierza się ustosunkować do przedstawionych zarzutów?
– Wysoki sądzie, mój klient się nie przyznaje do popełnienia któregokolwiek z czynów wyszczególnionych w akcie oskarżenia.
Jak zwykle w wypadku podobnego oświadczenia po sali poniósł się gniewny pomruk. Taka reakcja widowni zawsze wydawała się Alex całkowicie   niedorzeczna.   Czego   ci   ludzie   się   spodziewali?   Że oskarżony   



podda się bez walki?
– Peterze Houghton, ze względu na naturę zarzutów nie przysługuje panu prawo do zwolnienia za kaucją, więc do czasu ogłoszenia ostatecznego werdyktu będzie pan przebywał w więzieniu hrabstwa. Alex zakończyła rozprawę i pośpieszyła do swojego gabinetu. Zamknęła drzwi i zaczęła chodzić nerwowo tam i z powrotem, jak lekkoatleta po wyjątkowo morderczym biegu. Jeżeli była czegokolwiek w życiu pewna, to swojej zdolności do zachowania obiektywizmu. Ale skoro z takim trudem przebrnęła przez odczytanie aktu oskarżenia, co się będzie działo, gdy prokuratura zacznie ze wszystkimi detalami odtwarzać tragiczne wydarzenia tamtego dnia?
– Eleanor – odezwała się wreszcie, wcisnąwszy uprzednio przycisk interkomu – odwołaj wszystkie moje zajęcia na dzisiejszy dzień.
– Ależ…
– Masz je odwołać – zarządziła Alex ostrym głosem. Wciąż powracał
do niej obraz siedzących na sali rodziców, którzy stracili dzieci. Cierpienie na ich twarzach było jedną wielką zbiorową blizną.
Alex szybko ściągnęła togę i tylnymi schodami zbiegła na parking.
Tym razem nie zapaliła jednak papierosa, ale wsiadła do samochodu. Pojechała prosto do dawnej podstawówki i zatrzymała się na pasie   



przeznaczonym dla służb ratunkowych. Na parkingu nauczycielskim stał wóz transmisyjny jakiejś stacji telewizyjnej i Alex poczuła wzbierającą panikę; szybko jednak sobie uświadomiła, że van ma nowojorskie tablice rejestracyjne. Ryzyko, że ktoś spoza New Hampshire rozpozna ją bez togi, było wyjątkowo nikłe.
Tylko jedna jedyna osoba miała prawo prosić, by Alex zrezygnowała
z prowadzenia tej sprawy. Córka. Jednakże Alex wiedziała, że w ostatecznym rozrachunku Josie ją zrozumie. To miała być pierwsza poważna sprawa jej matki w sądzie wyższej instancji. Poza tym, podejmując się tego wyzwania, Alex dawała córce budujący przykład: pokazywała, że przy odrobinie samozaparcia można powrócić do dawnego rytmu życia. Istniał jeszcze jeden powód, dla którego tak bardzo jej zależało na przewodniczeniu tej rozprawie, chociaż próbowała go ignorować, bo myśl o nim uwierała niczym cierń, piekła jak sól sypana na żywą ranę: w toku wystąpień oskarżenia i obrony Alex miała szansę dowiedzieć się dużo więcej o przeżyciach własnego dziecka niż od samej Josie.
Weszła do głównego sekretariatu szkoły.
– Przyjechałam po córkę – oznajmiła i sekretarka pchnęła w jej
stronę podkładkę, do której klipsem był przytwierdzony specjalny   


formularz, podzielony na kolumny. NAZWISKO UCZNIA, przeczytała Alex. GODZINA WYJŚCIA. PRZYCZYNA. GODZINA POWROTU.
Josie Cormier, wpisała szybko. 10:45. Ortodonta.
Przez cały czas czuła na sobie wzrok sekretarki, która zapewne chciałaby wiedzieć, czemu sędzia Cormier stoi teraz naprzeciwko jej biurka, zamiast przewodniczyć rozprawie wzbudzającej tak żywe zainteresowanie wszystkich mieszkańców Sterling.
– Może będzie pani uprzejma powiedzieć córce, że czekam w samochodzie – poprosiła Alex i wyszła z sekretariatu.
Pięć minut później Josie wśliznęła się na fotel pasażera.
– Nie noszę aparatu ortodontycznego.
– To była pierwsza rzecz, jaka przyszła mi do głowy.
– A tak naprawdę po co przyjechałaś? – Josie podkręciła nawiew.
– Nie mogę ot tak, bez szczególnego powodu, zabrać córki na lunch?
– Jeszcze nie ma jedenastej.
– W takim razie na wagary.
– Okay, niech ci będzie – rzuciła niechętnie Josie.
Alex ruszyła spod szkoły. Josie siedziała na wyciągnięcie ręki, ale równie dobrze mogłaby się znajdować na innym kontynencie. Zwrócona twarzą do okna, bacznie śledziła ruch uliczny.   



– Czy już się zakończyło? – spytała nieoczekiwanie.
– Odczytywanie aktu oskarżenia? Owszem.
– Dlatego do mnie przyjechałaś?
Jak Alex ma wyjaśnić córce, co czuła, gdy widziała przed sobą te bezimienne matki i ojców, którzy już nigdy nie zobaczą swoich córek i synów? Czy po śmierci dziecka w ogóle można się jeszcze nazywać rodzicami?
A czy zasługuje się na to miano, gdy z powodu głupoty pozwala się dziecku niepostrzeżenie wymknąć z naszego życia?
Alex stanęła na końcu drogi, skąd się rozciągał widok na
malowniczą panoramę rzeki. Nurt był zdradziecko rwący, jak zwykle
na wiosnę. Gdyby jednak nie miało się tej świadomości i popatrzyło jedynie na fotografię tego miejsca, miałoby się ochotę wskoczyć do wody. I wówczas prąd rzeki natychmiast wyssałby dech z człowieka; wciągnąłby go w bystrą toń; poniósł w nieznane.
– Bardzo chciałam cię zobaczyć – wyznała Alex. – Dzisiaj w sądzie
byli ludzie… ludzie, którzy zapewne budzą się każdego ranka i marzą, by móc zrobić to samo, co ja teraz: pod wpływem impulsu zabrać swoje
dziecko w środku dnia na lunch, zlekceważyć głos rozsądku,   



nakazujący  odłożyć  tę  przyjemność  na  później.  –  Zwróciła  się  w stronę
Josie. – Ci ludzie, o których wspomniałam… dla nich już żadne „później” nie istnieje.
Josie w milczeniu skubała białą nitkę, wystającą z kurtki. Alex tymczasem doszła do wniosku, że się zachowała jak ostatnia idiotka. Była  wstrząśnięta,  gdy  podczas  rozprawy  ogarnęły  ją  tak  silne uczucia;
zamiast jednak uprzytomnić sobie, jak nieprofesjonalne są równie emocjonalne odruchy, dała się im ponieść. Zapędziła się w obszar sentymentów – zdradliwych ruchomych piasków – a z tego nigdy nie
wynikało nic dobrego. Nie warto odkrywać przed nikim własnego serca, ponieważ najprawdopodobniej zostanie poharatane.
– Wagary – zdecydowała cicho Josie. – Nie lunch.
Alex z ulgą opadła na oparcie fotela.
– Okay, niech ci będzie – rzuciła żartobliwie. A gdy córka wreszcie
na nią spojrzała, dodała poważnym tonem: – Chciałabym z tobą porozmawiać o tej sprawie.
– Myślałam, że ci nie wolno.
– Mniej więcej o tym właśnie chcę pomówić. Chociaż ten proces jest dla mnie wielką szansą zawodową, zrezygnowałabym z jego   



prowadzenia, jeżeli dowiedziałabym się, że ci z tym ciężko. I chcę, byś
była świadoma, że w każdej chwili możesz do mnie przyjść i zapytać,
o
co tylko zechcesz.
Obie udawały przez moment, że Josie regularnie się zwraca do Alex
ze wszystkimi problemami, podczas gdy tak naprawdę od wielu lat z niczego się jej nie zwierzała.
Posłała matce spojrzenie spod rzęs.
– Nawet o dzisiejszą rozprawę?
– Nawet o to.
– Co Peter powiedział w sądzie?
– Nic. Adwokat wypowiadał się w jego imieniu.
– A jak wyglądał?
Alex zastanowiła się przez chwilę. Kiedy zobaczyła Petera w tym pomarańczowym kombinezonie, w pierwszym odruchu się zdziwiła, że tak wyrósł i wydoroślał. Chociaż przez te lata od czasu do czasu go widywała

podczas
szkolnych   



uroczystości,
w
centrum
kserograficznym, gdzie krótko pracował razem z Josie, czy kiedy przejeżdżał ulicą w samochodzie – w podświadomości spodziewała się
dziś ujrzeć tego samego małego chłopczyka, który chodził do przedszkola z Josie. Teraz stanęły jej przed oczami plastikowe więzienne chodaki, regulaminowy kombinezon, ręce i nogi skute kajdanami.
– Wyglądał jak każdy oskarżony – odparła.
– Jeżeli zostanie uznany za winnego, to już nigdy nie wyjdzie z więzienia, prawda?
Alex poczuła ostre ukłucie w sercu, bo nagle dotarła do niej bolesna prawda: chociaż Josie tego nie okazywała, żyła w nieustannym lęku,
że
jeszcze kiedyś mogłoby dojść do podobnej masakry. Jakże jednak Alex –
będąc sędzią – mogłaby jej obiecać, że skaże Petera, chociaż nawet się
nie rozpoczął właściwy proces? Poczuła, że stąpa po cienkiej linie, rozpiętej pomiędzy rodzicielskimi powinnościami a etyką zawodową, i   



każdy kolejny krok grozi upadkiem w przepaść.
– Nie powinnaś zawracać sobie tym głowy…
– To żadna odpowiedź – odparła Josie.
– A więc owszem. Najprawdopodobniej do końca życia pozostanie
w więzieniu.
– Czy będzie można go tam odwiedzać?
Teraz Alex już kompletnie się pogubiła w logice Josie.
– Dlaczego pytasz? Chciałabyś z nim porozmawiać?
– Być może.
– Zupełnie nie pojmuję, dlaczego po tym wszystkim…
– Kiedyś byłam jego przyjaciółką.
– Nie przyjaźniłaś się z nim od lat – zauważyła Alex, ale w tej samej chwili trybiki wskoczyły na swoje miejsce; i wówczas stało się oczywiste,  czemu  jej  córka,  która  miała  wszelkie  powody,  by odczuwać
lęk na myśl o zwolnieniu Petera z więzienia, chciała się z nim skontaktować w wypadku wyroku skazującego. Gnębiło ją poczucie winy. Zapewne Josie wierzyła, że zrobiła coś takiego (lub wręcz przeciwnie, czegoś zaniechała), co skłoniło Petera do rozpętania w szkole prawdziwego piekła.   



Cóż, kto jak kto, ale Alex zdecydowanie wyjątkowo dobrze
pojmowała mechanizmy rządzące wyrzutami sumienia.
– Skarbie, Peter znajduje się pod opieką ludzi, których zadaniem jest dbanie o jego potrzeby. Ty nie musisz być jedną z nich. – Alex uśmiechnęła się blado. – Przede wszystkim powinnaś się zatroszczyć
o
siebie, zgadza się?
Josie umknęła wzrokiem.
– Mam test na następnej lekcji. Możemy już wracać do szkoły?
Alex prowadziła w milczeniu, ponieważ było za późno na
wprowadzenie korekty do własnych słów; na zapewnienie Josie, że o nią też ktoś dba i otacza ją opieką, że nie jest w tym wszystkim sama. O drugiej nad ranem, a więc równo po pięciu godzinach kołysania
na rękach chorego, zawodzącego niemowlęcia, Jordan zwrócił się do Seleny:
– Przypomnij mi, dlaczego się zdecydowaliśmy na dziecko?
Selena siedziała przy kuchennym stole; poprawka – leżała na nim, z głową opartą o złożone ramiona.
– Ponieważ zależało ci na powieleniu mojego finezyjnego łańcucha genetycznego.   



– Zdaje się, że tym, co przede wszystkim udało się nam powielić,
jest jakiś szczep wyjątkowo zjadliwych wirusów.
Nagle Selena usiadła wyprostowana jak struna.
– Tylko popatrz – szepnęła. – Zasnął.
– Dzięki Bogu. Zabieraj go ode mnie.
– Nie ma mowy. Po raz pierwszy tego dnia znalazł chwilę
wytchnienia. Widać u ciebie mu najlepiej.
Jordan spiorunował żonę wzrokiem, po czym usiadł po przeciwnej stronie stołu, ostrożnie tuląc śpiące niemowlę.
– Odnoszę nieprzyjemne wrażenie, że różne decyzje są dziś podejmowane bez mojego udziału.
– Czyżbyśmy znowu powracali do czekającej cię rozprawy,
Jordanie? Jeżeli tak, musisz to oznajmić jasno i wyraźnie, bo jestem tak
zmordowana, że jeszcze nie załapię, że doszło do zmiany tematu…
– Po prostu nie mogę pojąć, dlaczego ona się upiera przy
prowadzeniu tego postępowania. Kiedy oskarżenie wywlokło sprawę
jej
córki, Cormier przeszła nad tym do porządku dziennego… co gorsza, sama Leven ewidentnie odpuściła.
Selena ziewnęła szeroko i wstała zza stołu.   


– Skarbie, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Z punktu widzenia obrony Cormier jest zdecydowanie lepszym sędzią niż Wagner.
– Coś jednak mnie w tej sprawie nieprzyjemnie uwiera.
Selena uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Odparzony tyłek?
– Nawet jeżeli dziewczyna w tej chwili nic nie pamięta, nie znaczy,
że jeszcze sobie nie przypomni. Poza tym czy Cormier może rzeczywiście zachować bezstronność, skoro wie, że Josie musiała oglądać na własne oczy, jak mój klient pakuje jej ukochanemu kulkę
w
głowę?
– Możesz wnieść oficjalny wniosek o zmianę sędziego – zauważyła Selena. – Lub poczekać, aż zrobi to Diana.
Jordan zerknął na żonę spod oka.
– Ja na twoim miejscu trzymałabym gębę na kłódkę.
Wyciągnął rękę, szarpnął za pasek szlafroka Seleny i rozchylił jego poły.
– Czy widziałaś, żebym kiedykolwiek zdołał utrzymać język za
zębami?   



– Kiedyś zawsze musi być ten pierwszy raz – zaśmiała się Selena.
Na każdej kondygnacji oddziału o zaostrzonym nadzorze – ZN – znajdowały się cztery cele, każda metr osiemdziesiąt na dwa i pół. W 

środku   –   klasyczna potrzebował



więzienna



prycza



i



stalowy



kibel.



Peter 

aż  trzech ponieważ



dni,



by



bez



gwałtownego



skrętu



kiszek



zrobić



kupę, 
przed celami nieustannie defilowali strażnicy; ale teraz już byłby w stanie  się  wysrać  nawet  na  rozkaz,  co  pokazywało,  jak  bardzo przywykł
do pobytu w tym miejscu.
Na końcu korytarza stał mały telewizor. Mieściło się przed nim
tylko jedno krzesło, zawsze zajmowane przez tego, kto przebywał na oddziale ZN najdłużej. Reszta ustawiała się za jego plecami, niczym bezdomni w kolejce po darmową zupę. Repertuar, który udawało się uzgodnić, był dość ograniczony. Z reguły leciało MTV; poza tym więźniowie zawsze pilnowali, aby o odpowiedniej porze przełączyć się na Jerry’ego Springera. Peter doszedł do wniosku, że tak bardzo kochają
ten show, ponieważ ma on terapeutyczne działanie: każdego podbudowuje  świadomość,  że  bez  względu  na  to,  jak  spieprzył własne   


życie, na świecie wciąż nie brakuje jeszcze gorszych od niego idiotów. Jeżeli jakiś osadzony z oddziału naraził się personelowi – na
przykład taki dupek, jak Szatan Jones (tak naprawdę wcale nie miał
na
imię Szatan, lecz Gaylor, ale gdy ktoś tylko o tym wspomniał, choćby szeptem, Jones reagował niepohamowaną agresją), który niedawno wymalował na ścianie swojej celi karykatury dwóch strażników, odstawiających wspólne balety w pozycji horyzontalnej – wszyscy otrzymywali zakaz oglądania telewizji przez tydzień. Wówczas podejmowało się wyprawy na drugą stronę korytarza: pod prysznic z plastikową zasłoną czy do telefonu, gdzie można było odbyć pogawędkę na koszt rozmówcy – dolar za minutę – co chwila przerywaną
nagranym
na
taśmie
komunikatem
„Rozmowa
prowadzona z Zakładu Penitencjarnego Hrabstwa Grafton”, na wypadek gdyby jakiemuś szczęściarzowi udało się o tym zapomnieć.   



Peter odwalał codzienną porcję przysiadów, których nienawidził. W ogóle nienawidził wszelkich ćwiczeń fizycznych. Ale alternatywą było gnicie na pryczy w stanie pogłębiającej się chuderlawości, która natychmiast prowokowała szykany ze strony innych więźniów – szczególnie  podczas  godziny  rekreacyjnej  na  więziennym  boisku. Peter
poszedł tam kilka razy – nie po to, żeby porzucać do kosza, uprawiać jogging czy przeprowadzić bardziej lub mniej udaną transakcję w pobliżu muru, gdzie się odbywał potajemny handel narkotykami i papierosami, przemycanymi do pudła – ale tylko dlatego, że chciał pooddychać powietrzem, które jeszcze nie przeszło przez płuca wszystkich innych osadzonych na oddziale. Niestety, z boiska widać było rzekę. Mogłoby się wydawać, że to zaleta, ale życie szybko weryfikowało tę iluzję. Niekiedy wiatr przynosił ze sobą zapach mułu oraz lodowatej wody, i pewnego dnia Peter znalazł się o krok od totalnego  załamania,  gdy  sobie  uświadomił,  że  nie  może  tak  po prostu
zejść nad brzeg, wyskoczyć z butów i skarpetek, pobrodzić w rzece, popływać czy choćby się, kurwa, utopić, jeżeli miałby na to ochotę.
W rezultacie przestał w ogóle wychodzić na dwór.
Zakończył swoją zwyczajową serię stu przysiadów – cóż za ironia   



losu, zaledwie po miesiącu w więzieniu był tak silny i sprawny, że teraz
dałby radę skopać tyłek Mattowi Roystonowi i Drew Girardowi ZA JEDNYM ZAMACHEM – po czym usiadł na pryczy i wziął w rękę formularz zakupów na wypiskę. Raz w tygodniu można było nabyć takie artykuły, jak płyn do płukania ust czy papier listowy, po iście paskarskich cenach. Peter przypomniał sobie rodzinne wakacje w St. John na Antiquie, gdzie pudełko płatków śniadaniowych kosztowało jakieś dziesięć dolców, ponieważ tam płatki należały do towarów ekskluzywnych. W USA z pewnością nie można określić szamponu do włosów mianem artykułu luksusowego, ale więźniowie byli skazani na łaskę i niełaskę administracji penitencjarnej, a ta winszowała sobie trzy
dwadzieścia pięć za małą buteleczkę head & shoulders lub szesnaście dolców za prymitywny wentylatorek wiatrakowy. Ewentualnie można było czekać, aż któryś z osadzonych dostanie nakaz przeniesienia do więzienia stanowego i zostawi ci w spadku swój ruchomy dobytek. Peter jednak uważał, że to ordynarne sępienie.
– Houghton! – Metalowa kratownica zabrzęczała pod ciężkimi
butami strażnika. – Poczta do ciebie.
Do celi wfrunęły dwie koperty i wylądowały pod pryczą. Peter   



wyciągnął je, skrobiąc paznokciami o beton. Pierwszy list, tak jak się Peter spodziewał, był od matki, która pisywała do niego przynajmniej trzy razy w tygodniu. W tych listach poruszała banalne tematy: streszczała artykuły z lokalnej prasy lub szczegółowo opisywała stan domowych  roślin  doniczkowych.  Przez  jakiś  czas  Peterowi  się zdawało,
że  to  jakiś  tajemny  kod,  za  którego  pomocą  matka  chce  mu przekazać
transcendentne, inspirujące treści, ale w końcu dotarła do niego przyziemna prawda: ona pisała o czymkolwiek, byle tylko zapełnić kartkę. Wówczas przestał te listy w ogóle otwierać. I nie miał z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia. Ona w gruncie rzeczy wcale nie wysyłała tych listów po to, aby on je czytał, ale ponieważ potrzebna jej była świadomość, że je napisała.
Peter nie miał za złe rodzicom, że są tak przerażająco zagubieni. On sam przez wiele lat znajdował się w tym stanie. Poza tym jedynymi ludźmi, którzy mogliby go zrozumieć, byli uczniowie Sterling High, obecni w szkole owego dnia, a oni nieszczególnie się kwapili do podtrzymywania kontaktu.
Tradycyjnie rzucił nieotwarty list od matki na podłogę i wpatrzył się
w adres zwrotny, wypisany na drugiej kopercie. Ten adres nic mu nie   



mówił. Przesyłka nie pochodziła ze Sterling ani nawet z New Hampshire, ale z Ridgewood w stanie New Jersey i została nadana przez niejaką Elenę Battistę.
Peter rozerwał kopertę i przebiegł wzrokiem notkę.
Peterze,
Myślę o Tobie jak o dobrym znajomym, ponieważ pilnie śledziłam wszelkie doniesienia, dotyczące wydarzeń w Sterling High. Obecnie studiuję  w  college’u,  ale  wydaje  mi  się,  że  wiem,  co  musiałeś przeżywać…
bo   ja   też   przechodziłam   przez   podobne   piekło.   Szczerze powiedziawszy,
piszę teraz pracę licencjacką na temat przemocy w szkole. Zdaję sobie
sprawę, że wykazuję się wielką śmiałością, zwracając się do Ciebie z prośbą o kontakt. Ostatecznie czemu miałbyś rozmawiać z kimś takim jak
ja… ale widzisz, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gdybym znała kogoś
takiego jak Ty, kiedy sama byłam jeszcze w liceum, moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej. A może na zmiany nigdy nie jest za późno???????
Serdecznie pozdrawiam,   



Elena Battista
Peter postukał listem o udo. Jordan powtarzał do znudzenia, że nie wolno mu z nikim rozmawiać – to znaczy, poza rodzicami i nim
samym, Jordanem. Ale rodzice byli do niczego, a Jordan, prawdę powiedziawszy, nie najlepiej się wywiązywał ze swojej części umowy, to jest nie pokazywał się na tyle często, by Peter mógł wyrzucić z siebie
wszystko, co mu w danej chwili leżało na wątrobie.
No i na dodatek to była dziewczyna z college’u! Peterowi
zdecydowanie pochlebiało, że chce z nim pogadać jakaś studentka, której przecież i tak nie mógłby powiedzieć niczego, o czym już nie wiedziała.
Ponownie sięgnął po formularz zakupów i postawił krzyżyk przy artykule opisanym jako „standardowa karta pocztowa”.
Proces można zasadniczo podzielić na dwie fazy: przedstawienie suchych faktów, zaistniałych feralnego dnia, czym się zajmuje oskarżenie; oraz naświetlenie wszelkich okoliczności, które do nich doprowadziły, co jest domeną obrony. W tym celu Selena starała się spotkać   z   jak   największą   liczbą   osób,   które   przez   ostatnie siedemnaście
lat miały kontakt z Peterem. I dlatego też dwa dni po odczytaniu aktu   


oskarżenia siedziała wraz z dyrektorem Sterling High w jego tymczasowym gabinecie, w budynku dawnej podstawówki. Arthur McAllister miał krótką piaskową bródkę, zaokrąglony brzuch i dziwaczny uśmiech, w którym nigdy nie pokazywał zębów. Przywodził na myśl Selenie jednego z tych upiornych pluszowych misiów, które weszły na rynek, gdy sama była dzieckiem – zwały się Teddy Ruxpin

a  wrażenie  niesamowitości  pogłębiło  się  jeszcze,  kiedy  dyrektor zaczął
odpowiadać na pytania Seleny, dotyczące zasad zwalczania przemocy w szkole.
– Nie tolerujemy żadnych przejawów agresji. A wyeliminowanie przemocy – fizycznej i psychicznej – to jeden z naszych priorytetów – wygłosił McAllister z żarliwością ideologa partyjnego.
– W takim razie, gdy jakiś dzieciak zgłasza panu, że znęca się nad
nim kolega, jakie konsekwencje spotykają winowajcę?
– Widzisz, Seleno… czy mogę się tak do pani zwracać? No więc, Seleno, lata praktyki pedagogicznej nauczyły nas, że gdy w wypadku konfliktu   odwołujemy   się   do   postępowania   administracyjnego, sytuacja
prześladowanego dziecka tylko się pogarsza. – Dyrektor na moment   



zawiesił  głos.  –  Zdaję  sobie  sprawę,  jak  ludzie  komentują  tę strzelaninę.
Porównują naszą sytuację do masakry w Columbine, Paducah i do wszystkich wcześniejszych. Ale osobiście jestem przekonany, że to nie 

prześladowanie
strasznych

czynów.



jako



takie



pchnęło



Petera



do



popełnienia



tak 
– Domniemanego popełnienia – odruchowo skorygowała Selena. – Czy prowadzicie rejestr incydentów, w których doszło do użycia przemocy?
– Jeżeli grożą eskalacją konfliktu, a młodzi ludzie są karnie odsyłani do mojego gabinetu.
– Czy kiedykolwiek przysłano do pana kogoś, kto fizycznie lub psychicznie się znęcał nad Peterem Houghtonem?
McAllister wstał zza biurka i z oszklonej szafki wyjął gruby segregator. Zaczął przerzucać kartki, aż w końcu pewna strona przykuła jego uwagę.
– Ściśle rzecz biorąc, to PETER był do mnie przysłany dwukrotnie w tym roku. Został nawet zawieszony za bójkę na korytarzu.
– Bójkę? – powtórzyła Selena z powątpiewaniem. – Czy obronę przed pobiciem?   



Kiedy Katie Riccobono czterdzieści sześć razy zatopiła nóż w piersi męża pogrążonego w głębokim śnie, Jordan zwrócił się o pomoc do doktora Kinga Wah, psychiatry sądowego, specjalizującego się w badaniach   nad   syndromem   maltretowanej   kobiety.   Była   to specyficzna
postać zespołu stresu pourazowego, którą pokrótce można by opisać następująco:
w
przypadku
kobiety
regularnie
poddawanej
maltretowaniu psychicznemu i fizycznemu poziom lęku o własne życie rośnie do niewyobrażalnego poziomu, na skutek czego w jej umyśle granice między rzeczywistością a urojeniami zaczynają się zacierać do takiego stopnia, że czuje się śmiertelnie zagrożona nawet wtedy, gdy prześladowca nie przejawia agresywnego zachowania lub – a tak było
z
Joem Riccobono – śpi kamiennym snem, sprowadzonym przez trzydniowy pijacki ciąg.
Praktycznie to King wygrał dla Jordana sprawę Katie. I od tamtej   



pory wyrósł na niekwestionowanego eksperta w dziedzinie syndromu maltretowanej kobiety, dlatego rutynowo pojawiał się jako świadek obrony   w   sądach   całego   kraju.   Jego   honorarium   sięgało niebotycznych
wysokości; możliwość spotkania z nim była przywilejem.
Jordan zjawił się w bostońskim biurze Kinga bez zapowiedzi, licząc
na to, że dzięki urokowi osobistemu zdoła skruszyć opór każdej sekretarki,
strzegącej
wrót
gabinetu
dobrego
doktora.
W
najczarniejszych jednak snach nie podejrzewał, że się natknie na dobiegającą wieku emerytalnego smoczycę imieniem Ruth.
– Pan doktor ma zajęte wszystkie terminy na najbliższe sześć
miesięcy – oznajmiła, nie zaszczycając przy tym Jordana choćby przelotnym spojrzeniem.
– Ale to wizyta prywatna, nie zawodowa.   


– Czy pan sądzi, że to cokolwiek zmienia? – spytała tonem jasno wskazującym, że ani trochę.
Jedno natychmiast stało się dla Jordana oczywiste: niczego nie zwojuje, zapewniając Ruth, że pięknie dziś wygląda, odwołując się do bogatego repertuaru dowcipów o blondynkach czy przedstawiając swoje imponujące osiągnięcia na sali sądowej.
– To pilna sprawa rodzinna – rzekł.
– Pańska rodzina pilnie potrzebuje pomocy psychiatry – uściśliła suchym tonem.
– NASZA rodzina. – Jordan puścił wodze fantazji. – Jestem bratem doktora Wah. – Kiedy spojrzała na niego surowym wzrokiem, sugerującym, że nie zamierza tolerować podobnych nonsensów, dorzucił szybko: – Adoptowanym.
Uniosła sceptycznie jedną cienką brew i ołówkiem nacisnęła na
guzik telefonu. Po chwili rozległ się dzwonek.
– Doktorze, przyszedł pewien człowiek, który się podaje za
pańskiego brata. – Odłożyła słuchawkę na widełki. – Może pan wejść. Jordan otworzył ciężkie mahoniowe drzwi i ujrzał Kinga siedzącego
z nogami na biurku, pogryzającego kanapkę.
– Jordan McAfee! – Psychiatra rozpromienił się w uśmiechu. –   


Powinienem od razu zgadnąć. A więc powiedz mi, mój drogi… co tam
u mamy?
– Skąd miałbym wiedzieć, do cholery, to ciebie zawsze
faworyzowała – zażartował Jordan, po czym podszedł do biurka i uścisnął Kingowi dłoń. – Dzięki, że mnie przyjąłeś.
– Musiałem zobaczyć, kto ma tyle hucpy, żeby się podawać za
mojego brata.
– Hucpy? To tego was uczą w chińskich szkołach?
– Jasne. Lekcje jidysz były zawsze po tabliczce mnożenia. – Gestem zaprosił Jordana do zajęcia miejsca w fotelu. – No więc, co słychać?
– Wszystko dobrze. Chociaż zapewne nie aż tak rewelacyjnie jak u ciebie. Ilekroć się przełączam na CourtTV, widzę na ekranie twoją twarz.
– Rzeczywiście, dużo pracuję. Prawdę powiedziawszy, za niecałe dziesięć minut mam kolejną wizytę.
– Tak, wiem. Ale postanowiłem zaryzykować. Chciałbym, żebyś
zbadał mojego obecnego klienta.
– Jordan, chłopie, wiesz, że chętnie bym to dla ciebie zrobił, ale wszystkie  terminy  wystąpień  sądowych  mam  już  zabukowane  na sześć   



miesięcy do przodu.
– Ta sprawa jest szczególna. Wielokrotne zabójstwo pierwszego stopnia.
– Kilka morderstw? – zdziwił się King. – To ilu mężów zdołała uśmiercić?
– Żadnego, bo to nie ona, tylko on. Chłopak. Praktycznie dzieciak. Przez lata był maltretowany i poniżany przez rówieśników, aż w końcu miał tego dosyć i rozstrzelał liceum Sterling High.
King wręczył Jordanowi połowę swojej kanapki z tuńczykiem.
– No, dobra, braciszku. Zjemy razem lunch i spokojnie obgadamy sprawę.
Josie wodziła wzrokiem po praktycznych, szarych płytkach podłogi,
po ścianach z pustaków, stalowych kratach, oddzielających policyjną dyżurkę od poczekalni, i ciężkich drzwiach z elektronicznym zamkiem. Było tu trochę jak w więzieniu i Josie się zastanawiała, czy przebywający w komisariacie policjanci są świadomi tej ironii losu. Ledwo jednak przyszło jej do głowy słowo „więzienie”, natychmiast przypomniała sobie o Peterze i wpadła w panikę.
– Wolałabym tu nie być – mruknęła, odwracając się do matki.
– Wiem.   



– Dlaczego on chce znowu ze mną rozmawiać? Przecież już
mówiłam, że nic nie pamiętam.
Wezwanie na policję przyszło pocztą; detektyw Ducharme napisał,
że ma jeszcze kilka pytań do Josie, która natychmiast doszła do wniosku, że ten gliniarz zdobył nowe informacje, nieznane mu w chwili,
gdy rozmawiali po raz pierwszy. Matka wyjaśniła, że drugie przesłuchanie odbywa się tylko po to, by prokuratura mogła zapiąć wszystko na ostatni guzik; że w zasadzie jest czystą formalnością, ale
i

tak Josie musi się stawić na wezwanie. Nie daj Boże, żeby to przez nią
zawaliło się dochodzenie!
– Wystarczy, jak powtórzysz, że nic nie pamiętasz, i już będzie po wszystkim – zapewniła matka, kładąc delikatnie dłoń na kolanie Josie, które właśnie zaczęło drżeć.
W tej chwili dziewczyna miała największą ochotę wstać, wypaść na dwór i rzucić się biegiem przed siebie. Przemknąć przez parking, następnie przez ulicę, pędem przeciąć boiska gimnazjum, a potem wbiec do lasu porastającego skraj miejskiego stawu i jak najszybciej wspiąć się na szczyty gór, które dostrzegała z okien swojego pokoju,   



gdy już opadły liście z drzew. Stanęłaby na najwyższym wierzchołku,
a
potem…
Rozpostarłaby ramiona i zrobiła krok nad krawędzią.
A jeżeli to wezwanie na komendę jest pułapką?
Jeżeli detektyw Ducharme już odkrył… wszystko?
– Josie – rozległ się jakiś głos. – Dziękuję, że zechciałaś się tu pofatygować.
Podniosła wzrok i ujrzała detektywa stojącego naprzeciwko. Matka natychmiast wstała z krzesła. Josie też chciała to zrobić, naprawdę chciała, ale nie mogła się zdobyć na odwagę.
– Pani sędzio, jestem wdzięczny za przywiezienie córki.
– Josie jest bardzo wzburzona. Nadal nic nie pamięta z wydarzeń owego dnia.
– Muszę to usłyszeć bezpośrednio od niej. – Detektyw przyklęknął
przy krześle i skierował na Josie spojrzenie. Dziewczyna doszła do wniosku, że ten policjant ma piękne oczy, chociaż o trochę smutnym wyrazie – jak u basseta. Zaczęło ją nurtować, co czuje człowiek, który musi wysłuchiwać strasznych opowieści rannych i przerażonych ludzi; czy można uniknąć osmotycznej absorpcji ich bólu?   



– Obiecuję, że to nie potrwa długo – zapewnił detektyw łagodnie.
Josie się zastanawiała, co poczuje, gdy zamkną się drzwi pokoju przesłuchań; gdy pytania zaczną na nią napierać jak ciśnienie na korek
od   szampana.   Nie   umiała   zdecydować,   co   bolało   bardziej: niemożność
wywołania z pamięci przebiegu wydarzeń pomimo najszczerszych usiłowań czy odtwarzanie w myślach ostatniego, najstraszniejszego momentu.
Kątem oka zauważyła, że matka z powrotem siada na krześle.
– Nie idziesz ze mną?!
Poprzednim
razem,
gdy
Josie
rozmawiała
z
kapitanem
Ducharme’em, matka posłużyła się swoją zgraną wymówką – jest sędzią, nie może się więc przysłuchiwać policyjnemu przesłuchaniu. Ale   


potem odbyły tę rozmowę na temat rozprawy, podczas której odczytano akt oskarżenia, i matka stawała na głowie, by przekonać Josie, że można być sędzią i jednocześnie troskliwym rodzicem.
Innymi słowy, Josie znowu dała się nabrać: przez chwilę wierzyła,
że wszystko między nią a matką mogłoby się jeszcze zmienić na lepsze.
Matka otworzyła usta, potem je zamknęła – niczym ryba wyrzucona
na brzeg.
Czy czujesz się przy mnie nieswojo? – pomyślała Josie, i to pytanie odcisnęło się grubą pręgą w jej umyśle.
Jeśli tak, witaj w klubie.
– Miałabyś ochotę na kawę? – zapytał tymczasem policjant i pokręcił głową. – Czy raczej powinienem zaproponować colę, ponieważ osoby
w
twoim wieku nie pijają jeszcze kawy… Może z powodu własnej ignorancji kuszę cię zakazanym owocem…?
– Lubię kawę – odparła Josie.
Gdy detektyw Ducharme prowadził ją w głąb komisariatu, z
rozmysłem unikała wzroku matki.
Weszli do niewielkiej sali i policjant napełnił kubek kawą.
– Mleko? Cukier?   



– Cukier proszę – odparła Josie. Wyjęła z cukierniczki dwa pakieciki
i wsypała ich zawartość do kubka. Potem rozejrzała się dokoła: stół z laminatowym blatem, jarzeniowe światło, wszystko takie zwyczajne, normalne aż do bólu.
– O co chodzi? – spytał detektyw.
– Właśnie myślałam, że nie wygląda to na miejsce, gdzie przemocą wyciska się zeznania z podejrzanych.
– To zależy, czy jest coś do wyciśnięcia – odparł Ducharme i
wybuchnął śmiechem, kiedy Josie raptownie pobladła. – Żartowałem. Stosuję przemoc wobec przestępców tylko wtedy, gdy odgrywam gliniarza dla potrzeb telewizji.
– Pan gra w jakimś serialu?!
Patrick westchnął głęboko.
– Nie ma o czym mówić. – Sięgnął po dyktafon stojący na środku stołu. – Będę nagrywał, tak jak poprzednio… głównie dlatego, że jestem
zbyt tępy, aby wszystko dobrze zapamiętać. – Nacisnął przycisk i postawił urządzenie przed Josie. – Czy ludzie często ci powtarzają, że jesteś podobna do mamy?
– Um… jeszcze nigdy tego nie słyszałam. – Przekrzywiła głowę. –   



Ściągnął mnie pan tutaj, żeby o to zapytać?
Uśmiechnął się.
– Nie.
– Poza tym wcale nie jestem do niej podobna.
– Naturalnie, że tak. Masz takie same oczy.
Josie spuściła wzrok. – Moje są zupełnie innego koloru.
– Nie mówiłem o kolorze – odparł detektyw. – Josie, powiedz mi raz jeszcze, co pamiętasz z dnia strzelaniny?
Pod stołem Josie mocno zacisnęła ręce, wbijając paznokcie we
wnętrze dłoni, żeby coś bolało bardziej niż słowa, które musiała za chwilę wypowiedzieć.
– Miałam pisać test z chemii. Uczyłam się do niego przez pół nocy i zaczęłam o nim myśleć tuż po przebudzeniu. I to wszystko. Jak już panu mówiłam, nawet nie pamiętam, że w ogóle byłam wtedy w szkole.
– Czy przypominasz sobie, dlaczego zemdlałaś w szatni gimnastycznej?
Josie zamknęła oczy. Zobaczyła wyraźnie szatnię: białe kafle na podłodze, szare szafki, osierocona skarpetka, wetknięta w róg prysznica. I nagle wszystko zalała czerwień jaskrawa jak krew. Jak   



niepohamowany gniew.
– Nie – odparła rwącym się głosem. – I zupełnie nie mam pojęcia, czemu na myśl o tej szatni chce mi się płakać. – Nienawidziła siebie
za
mazgajstwo, nienawidziła świadomości, że ktoś ją ogląda w takim stanie; ale najbardziej nienawidziła tego, że nigdy nie wiedziała, kiedy to ją dopadnie: niczym nagły szkwał, niespodziewana zmiana pływu. Josie wzięła w rękę podaną jej przez detektywa chusteczkę. – Czy mogę
już iść? Proszę…
Moment zawahania… i Josie poczuła, jak współczucie policjanta spływa  na  nią  niczym  sieć  o  wielkich  okach,  przez  które  ulatują wstyd,
gniew i strach.
– Naturalnie, Josie. Idź.
Alex udawała, że pilnie studiuje doroczny raport magistratu, gdy
Josie wypadła z impetem przez ciężkie, pancerne drzwi z powrotem
do
poczekalni.  Zalewała  się  łzami.  A  Patricka  Ducharme’a  nie  było nigdzie
w zasięgu wzroku.
Zamorduję go, zdecydowała z lodowatym spokojem Alex. Jak tylko   



się upewnię, że z moją córką wszystko w porządku.
– Josie – odezwała się miękko, lecz Josie przebiegła obok i
wyskoczyła na parking przed komendą. Alex się poderwała i dogoniła córkę dopiero przy samochodzie. Objęła ją mocno w pasie, a Josie natychmiast zesztywniała.
– Zostaw mnie w spokoju!
– Co on ci powiedział, skarbie? Co zrobił? Muszę wiedzieć.
– Nie chcę z tobą rozmawiać! Ty nic nie rozumiesz! Nikt nie
rozumie!  –  Josie  odskoczyła  do  tyłu  jak  oparzona.  –  Ci,  co  by zrozumieli,
już nie żyją.
Alex się zawahała, niepewna, jak powinna zareagować. Mogłaby przytulić córkę do piersi i pozwolić jej się wypłakać, pogrążyć w toni własnego smutku. Albo uświadomić Josie, że bez względu na to, jak bardzo jest zrozpaczona i wytrącona z równowagi, ma dość siły, by nad
sobą zapanować; by przezwyciężyć wszelką niemoc. Alex doskonale wiedziała, jak to zrobić: miała do czynienia z podobnymi sytuacjami
na
sali rozpraw, gdy przysięgli nie byli w stanie uzgodnić werdyktu. Wówczas   



wygłaszała
zwyczajowe
sędziowskie
pouczenie:
przypominała o obowiązku obywatelskim, wyrażała niezachwianą
wiarę w rozsądek członków ławy i ich zdolność do osiągnięcia konsensusu.
Ilekroć Alex odwoływała się do owego pouczenia, zawsze osiągała pożądany skutek.
– Zdaję sobie doskonale sprawę, jak ci ciężko, ale jednocześnie
jestem głęboko przekonana, że masz w sobie dość siły woli…
Josie odepchnęła ją z nienawiścią i odskoczyła jeszcze dalej.
– Przestań do mnie przemawiać w taki sposób!
– W jaki?
– Jakbym była jakimś pieprzonym świadkiem czy przysięgłym,
któremu chcesz zaimponować!
– Pani sędzio… przepraszam, że przeszkadzam…
Alex odwróciła się na pięcie i ujrzała Patricka Ducharme’a; stał zaledwie dwa kroki dalej i przysłuchiwał się tej uroczej wymianie zdań pomiędzy matką a córką. Alex poczuła, jak zaczynają ją palić policzki;   


właśnie takie zachowanie w miejscach publicznych pod żadnym pozorem nie uchodziło sędzi. Gdy tylko Ducharme wróci na posterunek, zapewne roześle maila do wszystkich gliniarzy w mieście: „Nigdy nie zgadniesz, co właśnie usłyszałem”.
– Pani córka zapomniała zabrać swoją bluzę.
Wyciągnął przed siebie rękę, przez którą była przewieszona różowa, starannie złożona bluza z kapturem, a potem, zamiast się wycofać, położył dłoń na ramieniu Josie.
– Nie zamartwiaj się – powiedział miękko i spojrzał jej w oczy, tak jakby byli jedynymi ludźmi na ziemi. – Wszystko się ułoży.
Alex się spodziewała, że córka zareaguje agresją, a tymczasem pod dotykiem jego dłoni Josie natychmiast się wyciszyła. Skinęła głową, jak
gdyby pierwszy raz od czasu strzelaniny autentycznie uwierzyła, że będzie lepiej.
Alex poczuła, jak wzbiera w jej wnętrzu ulga, że córka wreszcie zechciała pochwycić cienką nić nadziei; oraz żal, gorzki jak migdał, że
to
nie ona jest osobą zdolną przywrócić twarzy córki wyraz spokoju.
Josie otarła oczy rękawem bluzy.
– Już w porządku? – spytał Ducharme.   



– Uhm.
– To dobrze. – Detektyw skinął głową w stronę Alex. – Pani sędzio.
– Dziękuję – wymamrotała, gdy odchodził w stronę komendy. Usłyszała trzask samochodowych drzwi; to Josie się wśliznęła na fotel dla pasażerów. Alex jednak tkwiła w miejscu i odprowadzała Patricka Ducharme’a wzrokiem, dopóki nie zniknął jej z oczu. Dlaczego to nie ja… – pomyślała, z rozmysłem nie kończąc zdania. Podobnie
jak
Peter,
Derek
Markowitz
był
geniuszem
komputerowym. I podobnie jak Peter, nie został obdarzony przez naturę imponującymi mięśniami czy wysokim wzrostem. Jego włosy układały się w śmieszne, sterczące na wszystkie strony kępki, które wyglądały niczym przyklejone. Zawsze nosił koszulę starannie wetkniętą w spodnie i nie cieszył się popularnością wśród kolegów. W odróżnieniu od Petera Derek nie wszedł pewnego dnia do szkoły   



i nie zastrzelił dziesięciu osób.
Selena siedziała przy kuchennym stole Markowitzów, pod czujnym okiem Dee Dee Markowitz. Przyszła porozmawiać z Derekiem w nadziei, że mogliby go powołać na świadka obrony, ale, szczerze powiedziawszy, to, co do tej pory usłyszała, czyniło z niego o wiele lepszego kandydata na świadka oskarżenia.
– A jeżeli to moja wina? – zaniepokoił się Derek. – To znaczy, Peter rzucał czasami jakieś dziwne aluzje, więc może gdybym uważniej się wsłuchiwał w to, co mówił, zdołałbym go powstrzymać. Powiedzieć komuś, co się dzieje. Tymczasem ja uznałem, że to zwykłe wygłupy.
– Każdy by tak pomyślał na twoim miejscu – powiedziała Selena i rzeczywiście w to wierzyła. – Poza tym owego dnia do Sterling High wszedł nie ten Peter, którego znałeś.
– Fakt. – Derek pokiwał głową.
– Czy to już wszystko? – wtrąciła się Dee Dee. – Derek ma wkrótce lekcję gry na skrzypcach.
– Już prawie, pani Markowitz. Chciałam jeszcze tylko zapytać
Dereka o TEGO Petera, którego znał. Jak się poznaliście?
– W szóstej klasie obaj znaleźliśmy się w drużynie piłki nożnej. I
obaj byliśmy do dupy.   



– Derek!
– Przepraszam, mamo, ale to prawda. – Zerknął na Selenę. – Za to żaden z tych ogólnie podziwianych mięśniaków nie byłby w stanie napisać najprostszego programu komputerowego, nawet gdyby od tego
zależało jego życie.
Selena uśmiechnęła się pod nosem.
– Cóż, ja też się zaliczam do upośledzonych technicznie ignorantów.
A więc zaprzyjaźniliście się z Peterem, gdy zostaliście członkami drużyny piłki nożnej?
– Zawsze razem grzaliśmy ławę, bo tylko nas dwóch trener nigdy
nie wstawiał do składu. Jednak wtedy jeszcze się nie zaprzyjaźniliśmy. To się stało trochę później, gdy Peter przestał się przyjaźnić z Josie. Niewiele brakowało, a Selena wypuściłaby z ręki długopis.
– Josie?
– Uhm. Josie Cormier. Ona też chodzi do naszej szkoły.
– I przyjaźni się z Peterem?
– Przyjaźniła – uściślił Derek. – Przez wiele lat tylko z nią się
trzymał. Ale potem ona została jedną ze szkolnych księżniczek i olała Petera. – Zerknął na Selenę. – Peter jednak wcale się tym nie przejął.   



Naprawdę. Powiedział, że Cormier się zmieniła w zimną sukę.
– Derek!
– Przepraszam, mamo. Ale to też prawda.
– Czy mogę przeprosić na moment? – spytała Selena.
Wyszła z kuchni, wśliznęła się do łazienki i z komórki zadzwoniła
do domu.
– To ja – oznajmiła, gdy odezwał się Jordan. – Czemu u was tak cicho?
– Sam śpi.
– Chyba nie puściłeś mu DVD z Wigglesami, żeby móc w spokoju
zająć się studiowaniem materiałów z prokuratury?
– Czy dzwonisz tylko po to, by mi zarzucić marne wywiązywanie
się z obowiązków rodzicielskich?
– Nie. Dzwonię, by ci powiedzieć, że Peter i Josie byli swego czasu parą najlepszych przyjaciół.
Peterowi, podobnie jak wszystkim więźniom z oddziału
zaostrzonego   nadzoru,   przysługiwało   tylko   jedno   widzenie   w tygodniu,
chociaż to ograniczenie nie dotyczyło wszystkich odwiedzających. Na przykład adwokat mógł przychodzić w dowolnym czasie i tak często,   



jak  uważał  za  konieczne.  Podobnie  –  co  zakrawało  na  czyste szaleństwo
–  dziennikarze.  Wszystko,  co  Peter  musiał  zrobić,  to  podpisać dokument
stwierdzający, że dobrowolnie wyraża zgodę na kontakt z mediami, i Elena Battista mogła się z nim spotkać.
Była gorącą sztuką. Peter od razu to zauważył. Nie włożyła na siebie żadnego z tych bezkształtnych, wielkich swetrów, w jakich często chodzą studentki, ale obcisłą bluzkę na guziki. Parę z nich było rozpiętych i gdyby Peter się nachylił, z pewnością zobaczyłby nasadę
jej
piersi.
Poza tym miała długie, kręcone, gęste włosy, brązowe oczy jak u
łani, i Peterowi wydawało się nieprawdopodobne, by ktoś taki mógł być
kiedykolwiek prześladowany w liceum. Niemniej siedziała teraz przed nim, to jedno nie ulegało wątpliwości, i ilekroć spoglądała mu w oczy, od razu się peszyła.
– Wprost nie mogę w to uwierzyć! – wyznała, dosuwając stopy do samego  brzegu  czerwonego  pasa.  –  Nie  mogę  uwierzyć,  że rzeczywiście
się spotykamy.   



Peter udawał, że słyszy coś podobnego każdego dnia.
– Taaa – mruknął nonszalancko. – Super, że przyjechałaś.
– O Boże! Przynajmniej tyle mogłam zrobić.
Peter przypomniał sobie opowieści o fankach różnych słynnych przestępców; te dziewczyny zasypywały ich listami, a niektóre nawet brały z nimi ślub w więziennej kaplicy. Ciekawe, czy strażnik, który wprowadzał Elenę, opowiadał teraz wszystkim, że do Petera Houghtona przyszła gorąca laska.
– Nie masz nic przeciwko temu, że będę robić notatki, prawda? Na użytek mojej pracy.
– Nie. Super.
Przyglądał się, jak wsuwa do ust obsadkę długopisu, a potem szuka w notesie wolnej strony.
– Więc, jak już ci wspominałam w liście, piszę o przemocy szkolnej.
– Dlaczego?
– Kiedy jeszcze byłam w liceum, przychodziły takie dni, że
wolałabym umrzeć, niż iść nazajutrz do szkoły. Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że nie mogę być jedyna… że więcej osób musi mieć podobne odczucia… I wówczas postanowiłam zająć się tym problemem. – Pochyliła się do przodu – ach, ten dekolt! – i zajrzała   


Peterowi głęboko w oczy. – Nie masz nic przeciwko temu, żebym opublikowała wnioski z naszej rozmowy w jakimś czasopiśmie psychologicznym czy czymś w tym rodzaju?
– Nie. Super. – Mimowolnie się skrzywił. Jezu, ile jeszcze razy
powtórzy to nieszczęsne „super”? Musiał sprawiać wrażenie totalnego przygłupa.
– Może więc na początek powiesz mi, jak często cię szykanowali?
– W zasadzie codziennie.
– Jak?
– Zamykali mnie w szafce, wyrzucali mi podręczniki z autobusu. Przebiegł całą litanię prześladowań, którą już tysiąc razy odmawiał przed Jordanem: spychanie ze schodów, zdzieranie z nosa okularów i roztrzaskiwanie ich na kawałki, obraźliwe wyzwiska.
Oczy Eleny zwilgotniały.
– Musiało ci być strasznie ciężko.
Peter nie był pewien, jak powinien zareagować. Chciał podtrzymać
jej zainteresowanie, ale nie kosztem robienia z siebie totalnego mięczaka.  Wzruszył  więc  jedynie  ramionami  w  nadziei,  że  to wystarczy,
by osiągnąć pożądany efekt.   



Pióro Eleny zawisło nad notesem.
– Peter, czy mogłabym cię o coś spytać?
– Jasne.
– Nawet jeżeli nie dotyczy bezpośrednio tematu?
Skinął głową.
– Czy to wszystko zaplanowałeś? Zamierzałeś ich pozabijać?
Skłoniła się w jego stronę z rozchylonymi ustami, jakby to, co Peter miał jej powiedzieć, było hostią, na której przyjęcie czekała przez całe życie. Peterowi głośno zadudniły w uszach kroki strażnika, spacerującego pod drzwiami rozmównicy; miał wrażenie, że niemal wyczuwa na języku smak oddechu Eleny. Chciał odpowiedzieć w taki sposób, by dziewczyna ujrzała w nim groźnego, a jednocześnie intrygującego osobnika i zapragnęła odwiedzić go ponownie.
Posłał w jej stronę uśmiech – w założeniu uwodzicielski.
– Powiedzmy, że to wszystko musiało się wreszcie skończyć. Czasopisma leżące w poczekalni u dentysty odznaczały się
długością żywota równą okresowi połowicznego rozpadu izotopu plutonu.  Były  tak  stare,  że  gwiazda  przedstawiona  na  okładce jednego z
nich w dniu swojego ślubu dochowała się już dwójki dzieci, którym   


nadała imiona na cześć biblijnych proroków… czy też może jakichś tropikalnych owoców; natomiast prezydent mianowany Człowiekiem Roku już wiele lat temu przestał sprawować urząd. Gdy więc Jordan czekający na wymianę plomby zauważył egzemplarz najnowszego „Time’a”, poczuł się, jakby odkrył złoty samorodek.
Przez okładkę przedstawiającą zrobione z helikoptera zdjęcie
Sterling High, z którego wszelkimi możliwymi otworami wylewali się uczniowie, biegł duży napis: LICEA: LINIA FRONTU NOWEJ WOJNY? Jordan od niechcenia przeglądał artykuł, przekonany, że już nic nie jest
w  stanie  go  w  tej  sprawie  zaskoczyć,  aż  raptem  jego  uwagę przyciągnął
jeden z podtytułów, „Rozważania zabójcy”, a obok fotografia Petera, przedrukowana ze szkolnego albumu.
Jordan zaczął uważniej przebiegać tekst wzrokiem.
– Jasny szlag! – Zerwał się na równe nogi i pośpieszył ku drzwiom.
– Panie McAfee! – zawołała za nim recepcjonistka. – Doktor prosi!
– Umówię się na inny termin…
– Nie może pan zabierać naszego czasopisma…
– Niech je pani dopisze do mojego rachunku – burknął Jordan i
zbiegł po schodach do samochodu. Komórka rozdzwoniła się w chwili,   



gdy  przekręcał  kluczyk  w  stacyjce.  Nie  zdziwiłby  się,  jeśli  w słuchawce
usłyszałby triumfalny głos Diany Leven, napawającej się tym cudownym dla niej zrządzeniem fortuny. Okazało się jednak, że to Selena.
– Cześć. Wyszedłeś już od dentysty? Musisz wpaść po drodze do
apteki i kupić parę opakowań pieluch, bo właśnie mi się skończyły.
– Nigdzie nie wpadnę i nieszybko wrócę do domu. Mam ważniejszy problem na głowie.
– Skarbie, w tej chwili nie ma poważniejszego problemu od pieluch
dla twojego syna.
– Później ci wszystko wyjaśnię – odparł i wyłączył komórkę, więc nawet gdyby teraz Diana chciała się z nim skontaktować, już nie zdołałaby się dodzwonić.
Dotarł do więzienia w dwadzieścia sześć minut – jego życiowy
rekord – i popędził do środka. Przycisnął „Time’a” do pleksiglasowej szyby, oddzielającej dyżurnego strażnika od reszty świata.
– Muszę to mieć przy sobie podczas widzenia z klientem.
– Przykro mi – odpowiedział funkcjonariusz – ale nie można wnosić
do środka żadnych pism spiętych metalowymi zszywaczami.   


Jordan oparł „Time’a” o zgięte kolano i balansując na jednej nodze, wyszarpnął strony ze zszywaczy.
– Czy teraz mogę się zobaczyć z moim klientem?
Został wprowadzony do tej samej salki co zwykle i zaczął się po niej miotać jak tygrys w klatce. Ledwie Peter stanął w drzwiach, Jordan trzasnął o stół czasopismem otwartym na feralnym artykule.
– Co ci, kurwa, strzeliło do głowy?!
Chłopak rozdziawił usta na całą szerokość.
– Ja… ona… nie wiedziałem, że jest z „Time’a”! – Szybko przebiegł wzrokiem tekst. – Nie do wiary – mruknął.
Jordanowi literalnie krew uderzyła do głowy. Zapewne w takich okolicznościach ludzie dostają udaru.
– Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z powagi postawionych ci zarzutów?! Ze swojego beznadziejnego położenia? Ogromu materiału dowodowego,  przemawiającego  na  twoją  niekorzyść?  –  Uderzył otwartą
dłonią w czasopismo. – Doprawdy sądzisz, że dzięki temu zyskasz czyjąś sympatię?
Peter przybrał wojowniczą minę.
– Wielkie dzięki za ten wykład. Może gdybyś się tu zjawił parę   



tygodni wcześniej, teraz nie byłoby o czym mówić.
– To doprawdy paradne! – prychnął Jordan. – Ponieważ nie
przychodzę tak często, jak byś sobie życzył, postanowiłeś wbić mi nóż w plecy i uciąć sobie uroczą pogawędkę z reporterką?
– Nie przyszła tu jako reporterka, ale moja przyjaciółka.
– Pozwól, że cię oświecę – nie wytrzymał Jordan. – Ty nie masz żadnych przyjaciół!
– A jakie nowiny poza tym? – odparował Peter.
Jordan już otwierał usta, żeby się ponownie wydrzeć na tego dzieciaka, ale nie miał serca tego ciągnąć. Prawdziwość własnego stwierdzenia dotarła do niego z całą mocą, gdy przypomniał sobie zeszłotygodniową rozmowę Seleny z Derekiem Markowitzem. Koledzy Petera odcinali się od niego, zdradzali go, wyjawiali wszystkie sekrety na użytek zgłodniałych sensacji milionów.
Jeżeli Jordan chce się porządnie wywiązać ze swojego zadania, jego relacja z Peterem nie może się ograniczyć do układu adwokat-klient. Jordan powinien zostać jego powiernikiem, a tymczasem do tej pory tylko nakręcał tego chłopaka, jak wszyscy inni w jego życiu.
Usiadł obok Petera na krześle.
– Posłuchaj – odezwał się spokojnym, opanowanym głosem. – Nie   



wolno ci powtórzyć takiego numeru. Jeżeli ktokolwiek jeszcze kiedyś spróbuje się z tobą skontaktować pod jakimkolwiek pozorem, musisz mnie natychmiast o tym powiadomić. Za to ja będę cię odwiedzał zdecydowanie częściej niż do tej pory. Okay?
Peter potwierdził wzruszeniem ramion. Potem przez dłuższą chwilę obaj milczeli, niepewni, jak powinien wyglądać następny ruch.
– I co teraz? – spytał w końcu Peter. – Mam znowu opowiadać o Joeyu?
Czy
omówimy,
co
mam
gadać
podczas
badania
psychiatrycznego?
Jordan w pierwszej chwili nie wiedział, jak zareagować. Zjawił się tu tylko  dlatego,  by  roznieść  Petera  w  puch  za  tę  rozmowę  z dziennikarką;
gdyby nie zobaczył artykułu, nie przyjechałby w ogóle. Z pewnością   



mógłby wypytać go ponownie o wspomnienia z dzieciństwa, przeżycia szkolne czy odczucia wynikające z ciągłego upokarzania, ale z bliżej nieokreślonych powodów wydało mu się to niestosowne.
– Prawdę powiedziawszy, przydałaby mi się fachowa porada – powiedział. – Na Gwiazdkę dostałem od żony pewną grę
komputerową. Chyba „Agents of Stealth”. Problem w tym, że nie jestem
w stanie przejść przez pierwszy poziom.
Peter zerknął na niego spod oka.
– Zarejestrowałeś się jako android czy regal?
Skąd, do cholery, miał wiedzieć? Do tej pory nawet nie wyjął tej gry
z pudełka.
– Android.
– To poważny błąd. Bo widzisz, w takiej sytuacji nie możesz się zaciągnąć do legionu. Musisz zdobyć promocję. Żeby to osiągnąć, zaczynasz w sekcji edukacyjnej, a nie w kopalniach. Pojmujesz?
Jordan spojrzał na artykuł wciąż leżący na stole. Ta publikacja nieprawdopodobnie skomplikowała mu życie, ale może pozytywnym aspektem tej drobnej katastrofy będzie poprawa relacji z klientem.
– Uhm. Powoli rozjaśnia mi się w głowie.   



– To się pani nie spodoba – uprzedziła Eleanor, kładąc na biurku
Alex arkusz papieru.
– Co to takiego?
– Wniosek o pani rezygnację z uczestnictwa w procesie Petera Houghtona. Prokuratura wnosi o formalne wysłuchanie stron w tej sprawie.
Takie wysłuchanie toczy się przy otwartej kurtynie, na sali rozpraw,
w obecności mediów, ofiar strzelaniny i rodzin zabitych, a więc za jego
sprawą Alex znalazłaby się na cenzurowanym jeszcze przed rozpoczęciem właściwego procesu.
– Ma do tego prawo. Tak jak ja mam prawo do jego odrzucenia.
– Osobiście przemyślałabym tę decyzję – zasugerowała z wahaniem
w głosie asystentka.
Alex spojrzała na nią znacząco.
– Możesz odejść.
Poczekała, aż za Eleanor zamkną się drzwi, i mocno zacisnęła
powieki. Nie wiedziała, co ma w tej sytuacji zrobić. Faktem jest, że rozprawa wstępna wstrząsnęła nią bardziej, niż się spodziewała. I nie ulegało wątpliwości, że dystans między nią a córką zacznie się   



zwiększać wprost proporcjonalnie do staranności, z jaką Alex będzie przestrzegała wszelkich rygorów swojego zawodu. Ale ponieważ od początku wbiła sobie do głowy, że jest nieomylna – że w tym postępowaniu nic nie zachwieje jej bezstronnością – znalazła się w pułapce. Zupełnie inaczej przedstawiałaby się sprawa, gdyby zrezygnowała  z  prowadzenia  tego  procesu,  zanim  ruszyła  cała machina
sądowa. Natomiast wycofując się obecnie, wyszłaby na osobę niezdecydowaną (w najlepszym wypadku) lub wręcz niekompetentną (wersja najczarniejsza). Alex zdecydowanie nie życzyła sobie, by którykolwiek z tych przymiotników łączono z jej nazwiskiem, szczególnie w kontekście pracy zawodowej.
Ale gdy odrzuci wniosek Diany Leven o publiczne wysłuchanie, wszyscy  mogą  odnieść  wrażenie,  że  chowa  głowę  w  piasek. Sensowniej
więc postąpi, jeżeli się zachowa, jak na dużą dziewczynkę przystało, i pozwoli stronom na oficjalne wyrażenie swoich stanowisk.
Podniosła słuchawkę telefonu.
– Eleanor, wciśnij ten wniosek na wokandę.
Przejechała palcami po włosach, potem znów je przygładziła.
Musiała zapalić. Teraz, natychmiast. Przeszukała szufladę biurka, ale   



znalazła jedynie puste pudełko.
– Jasna cholera – mruknęła i nagle przypomniała sobie, że w bagażniku  samochodu  zakamuflowała  jedną  paczkę  na  czarną godzinę.
Chwyciła kluczyki i zbiegła tylnymi schodami na parking.
Z impetem otworzyła drzwi pożarowe i usłyszała nieprzyjemny
plask ludzkiego ciała zderzającego się z ciężkim przedmiotem.
– Rany boskie! – Pośpieszyła w stronę mężczyzny zwijającego się z bólu. – Nic się panu nie stało?
Patrick Ducharme wyprostował się ze skrzywioną miną.
– Pani sędzio, muszę przestać się na panią nadziewać. I to w sensie dosłownym.
Zmarszczyła brwi.
– Nie powinien pan stawać pod drzwiami!
– A pani nie powinna ich otwierać z taką gwałtownością. Więc gdzie dzisiaj? – spytał Patrick.
– Co „gdzie dzisiaj”?
– Gdzie się pali? – Skinął głową innemu gliniarzowi, zmierzającemu
w stronę zaparkowanego radiowozu.
Alex cofnęła się o krok i skrzyżowała ramiona. – Zdaje się, że już   



odbyliśmy rozmowę na temat… rozmów.
– Po pierwsze, nie mówimy o procesie; chyba że wkroczyliśmy w
świat zupełnie obcych mi metafor. Po drugie, pani udział w tym postępowaniu zdaje się dość problematyczny, o ile wierzyć wstępniakowi w dzisiejszym „Sterling News”.
– Piszą o mnie we wstępniaku? – Alex nie wierzyła własnym uszom.
– A co mianowicie?
– Chętnie bym pani powiedział, ale to już byłaby rozmowa na temat procesu, czyż nie? – Uśmiechnął się od ucha do ucha i zaczął się oddalać.
– Proszę poczekać! – Kiedy się odwrócił, szybko się rozejrzała po parkingu, żeby sprawdzić, czy są sami. – Czy mogę pana o coś spytać?
Nieoficjalnie?
Powoli pokiwał głową.
– Kiedy ostatnio rozmawiał pan z Josie… czy odniósł pan wrażenie, że… jak by to ująć… wszystko z nią w porządku?
Detektyw oparł się plecami o ceglaną ścianę sądu.
– Pani z pewnością wie to lepiej ode mnie.
– Tak… naturalnie… Pomyślałam jednak, że może powiedziała   



panu  coś,  czego  wolałaby  nie  mówić  mnie.  –  Spuściła  wzrok.  – Czasami
łatwiej się zwierzać obcym.
Czuła na sobie wzrok Patricka, ale nie miała dość odwagi, by
spojrzeć mu w oczy.
– A czy ja mogę pani coś powiedzieć? Nieoficjalnie?
Skinęła głową.
– Zanim się przeniosłem do Sterling, pracowałem w Maine. I tam prowadziłem sprawę, która nie była dla mnie zwykłym policyjnym dochodzeniem, jeżeli pani wie, co mam na myśli.
Wiedziała. W jego głosie pobrzmiewała nuta, której nigdy wcześniej nie słyszała – niska, rezonująca jak kamerton, który raz potrącony nie przestaje wibrować.
– Dotyczyła kobiety, która była dla mnie wszystkim, i jej synka,
który był wszystkim dla niej. Kiedy został skrzywdzony w sposób, w jaki żadne dziecko nigdy nie powinno zostać skrzywdzone, harowałem nad tą sprawą dzień i noc, poruszałem niebo i ziemię, ponieważ uważałem, że nikt nie zrobi tego lepiej ode mnie. Nikomu bardziej nie będzie zależało na wynikach śledztwa. – Spojrzał Alex prosto w oczy.

Byłem pewien, że jestem w stanie oddzielić swoje uczucia od   



obowiązków.
Alex miała wrażenie, że w gardle osiadł jej suchy popiół.
– I co?
– Bardzo się myliłem. Ponieważ gdy kogoś kochamy, bez względu
na to, co próbujemy sobie wmówić, praca przestaje być tylko pracą.
– A czym się staje?
– Zemstą.
Pewnego ranka, kiedy Lewis powiedział Lacy, że jedzie do
więzienia na widzenie z Peterem, wsiadła do samochodu i podążyła
za
mężem. Chociaż minęło już kilka tygodni od czasu, gdy usłyszała od Petera, że ojciec go nie odwiedza, Lacy trzymała tę informację w sekrecie. Jedynie coraz rzadziej odzywała się do Lewisa z obawy, że jeśli
będzie za często otwierać usta, nie zapanuje nad huraganem słów i wszystko z siebie wyrzuci.
Pilnie uważała, żeby przez cały czas między nią a Lewisem
znajdowało się jakieś auto. Przypomniała sobie, jak w innym życiu, jeszcze zanim się pobrali, jechała za nim do jego mieszkania lub vice versa. Zabawiali się po drodze: machali tylnymi wycieraczkami niczym pies ogonem, nadawali sobie komunikaty alfabetem Morse’a, migając   



kierunkowskazami.
Lewis skierował się na północ, jakby zmierzał do więzienia, i Lacy
na chwilę ogarnęło zwątpienie: czyżby Peter oszukał ją z jakiegoś niezrozumiałego powodu? Prawdę powiedziawszy, nie wydawało jej
się to prawdopodobne. Ale, z drugiej strony, to samo powiedziałaby, jeśli chodzi o Lewisa.
Kiedy dojechali do Lyme, zaczęło padać. Lewis skręcił na parking
przed niewielkim kompleksem handlowym, mieszczącym między innymi   bank,   pracownię   artystyczną   i   kwiaciarnię.   Nie   mogła zatrzymać
w tym samym miejscu – natychmiast rozpoznałby jej samochód – więc
zajechała na tyły niewielkiego sklepiku z artykułami żelaznymi.
Może chce skorzystać z bankomatu, pomyślała, ale kiedy wysiadła z samochodu i skryła się za cysterną, zobaczyła, jak jej mąż wchodzi do kwiaciarni, by pięć minut później wyjść z bukietem łososiowych róż. Coś gwałtownie wyssało powietrze z jej płuc. Czyżby Lewis wdał
się w jakiś romans? Aż do tej pory nie przyszło jej do głowy, że sytuacja
mogłaby być jeszcze bardziej dramatyczna, że ich maleńka rodzina jeszcze bardziej mogłaby się zdezintegrować.   


Na chwiejnych nogach Lacy dotarła do swojego auta i zmusiła się do dalszego śledzenia męża. To prawda, ostatnio obsesyjnie się skupiła
na
procesie Petera. I rzeczywiście nie chciała słuchać Lewisa, kiedy próbował nawiązać z nią rozmowę, ponieważ to, co mówił na temat seminariów ekonomicznych, nowych publikacji czy wydarzeń ogólnoświatowych, nie miało dla niej żadnego znaczenia – nie teraz, gdy jej syn siedział w więzieniu. Ale Lewis i romans?! Lacy zawsze uważała, że to ona jest wolnym duchem w ich związku, a Lewis – stabilną kotwicą.
Rzecz w tym, że poczucie bezpieczeństwa to złudna iluzja; zakotwiczenie niczego nie daje, jeżeli puści węzeł na drugim końcu liny.
Otarła łzy rękawem. Lewis z pewnością powie, że to tylko seks, że
nie ma nic wspólnego z miłością. Że to przelotna przygoda bez znaczenia. Że ludzie na najróżniejsze sposoby próbują się uporać z rozpaczą, załatać dziurę w sercu.
Lewis ponownie włączył kierunkowskaz i tym razem skręcił ku cmentarnej bramie.
Lacy poczuła ostre pieczenie w piersi. To już było perwersyjne. Po prostu chore. Czy tutaj właśnie się spotykają?   



Wysiadł z samochodu z bukietem w ręku, ale bez parasola. Deszcz
lał  teraz  nie  na  żarty,  ale  Lacy  postanowiła,  że  dziś  doprowadzi sprawę
do końca. Zachowując bezpieczną odległość, podążyła za mężem do najnowszej  części  cmentarza,  gdzie  znajdowały  się  najświeższe mogiły.
Nawet nie zostały jeszcze oznakowane kamieniami nagrobnymi i układały się w patchwork regularnych prostokątów brunatnej ziemi i zielonej, starannie przystrzyżonej trawy.
Lewis przyklęknął i położył różę na pierwszej z mogił. A potem na następnej i następnej, i jeszcze kolejnej. Mokre włosy opadały mu na twarz, przemoczona koszula kleiła się do pleców, ale dziesięć róż znalazło się na swoim miejscu.
Lacy podeszła od tyłu, kiedy kładł ostatni kwiat.
– Wiem, że tu jesteś – powiedział, nie oglądając się za siebie.
Głos uwiązł Lacy w gardle. Przekonała się, że mąż jej nie zdradzał, powinna  więc  poczuć  radość  i  ulgę,  jednak  wszelkie  pozytywne emocje
stłumiła świadomość tego, w jaki sposób Lewis spędzał czas.
– Jak śmiesz! – wybuchnęła. – Jak śmiesz tutaj przychodzić, zamiast odwiedzać własnego syna?!   



Uniósł głowę.
– Czy słyszałaś o teorii chaosu?
– Pieprzę wszystkie teorie, Lewis! Jedyne, co mnie teraz obchodzi, to Peter. Czego zdecydowanie nie można powiedzieć o…
– W wielkim skrócie rzecz ujmując… – wszedł jej w słowo – …w linearnym ujęciu czasu jesteśmy w stanie określić przyczynę tylko ostatniego zaobserwowanego zdarzenia… nie umiemy natomiast powiązać  ze  sobą  wszystkich  wcześniejszych  epizodów,  które  do niego
doprowadziły, bo nie dostrzegamy w nich logicznego ciągu. Nie potrafimy, na przykład, racjonalnie potwierdzić lub wykluczyć związku pomiędzy chłopcem puszczającym kaczkę po wodzie na plaży a wystąpieniem potężnego tsunami na drugim krańcu ziemi. – Lewis podniósł się znad grobu z rękami w kieszeniach. – Ja nauczyłem Petera
posługiwać się bronią. Zachęcałem go do polowań, chociaż wcale nie przepadał za tym sportem. Wygłosiłem tysiące maksym. A co, jeżeli jedna z nich pchnęła Petera do tego kroku?
Zgiął się w pasie i załkał głośno. Lacy objęła go mocno, nie zważając na krople opadające na jej głowę i plecy niczym pałeczki werblisty.
– Zrobiliśmy, co w naszej mocy – powiedziała.   


– To wyraźnie nie wystarczyło. – Skinął głową w stronę grobów. – Tylko popatrz! Tylko sama popatrz!
Lacy powiodła wzrokiem po mogiłach. I poprzez strugi deszczu
ujrzała nagle twarze tych wszystkich dzieci, które żyłyby do dzisiaj, gdyby Peter nigdy się nie narodził.
Przycisnęła rękę do brzucha. Ostry ból przeciął ją na pół niczym piła magika, tyle że to nie był trik iluzjonisty – Lacy już nigdy więcej nie będzie sobą.
Jeden z jej synów zażywał narkotyki. Drugi wyrósł na mordercę.
Czy ona i Lewis byli nieodpowiednimi rodzicami dla tych chłopców? A może w ogóle nie powinni się decydować na rodzicielstwo?
Dzieci same z siebie nie popełniają błędów. To rodzice bezwiednie prowadzą je ku przepaści. Lacy i Lewis szczerze wierzyli, że zmierzają w dobrym kierunku, ale może w pewnym momencie powinni przystanąć  i  spytać  o  drogę.  Niewykluczone,  że  wówczas  nie musieliby
patrzeć, jak najpierw Joey, a potem Peter stawiają o jeden tragiczny krok
za dużo i spadają w otchłań.
Lacy przypomniała sobie, jak nieustannie konfrontowała doskonałe oceny Joeya ze słabszymi stopniami Petera; jak wymuszała na   


młodszym synu, żeby dołączył do drużyny piłki nożnej, ponieważ jego brat czerpał tak wiele przyjemności z gry w szkolnej reprezentacji. Akceptacja zaczyna się w rodzinie, podobnie jak nietolerancja. Lacy zdała sobie sprawę, że zanim Peter został odrzucony przez rówieśników, czuł się już banitą we własnym domu.
Zacisnęła powieki. Do końca życia pozostanie dla reszty świata
matką Petera Houghtona. Swego czasu o tym marzyła – co tylko ilustruje, jak słuszny jest przesąd, że należy bardzo uważać z wygłaszaniem życzeń pod adresem losu. Jeżeli chcemy pławić się w blasku dokonań naszych dzieci, musimy być także gotowi na przyjęcie odpowiedzialności za ich katastrofy. W tej chwili dla Lacy oznaczało to jedno: zamiast podejmować symboliczne próby zadośćuczynienia leżącym tu ofiarom, muszą się zająć osobą najbliższą – Peterem.
– On nas potrzebuje – powiedziała. – Teraz bardziej niż
kiedykolwiek.
Lewis stanowczo pokręcił głową.
– Nie mogę się z nim zobaczyć.
Lacy odskoczyła od męża.
– Dlaczego?
– Ponieważ do tej pory codziennie myślę o tym pijanym kierowcy,   



który zabił Joeya. I nadal gorąco żałuję, że nie on zginął zamiast naszego
syna, bo w moim przekonaniu zasługiwał na śmierć. Rodzice tych dzieci
dzień w dzień myślą tak samo o Peterze. I wiesz co, Lacy… żadnemu
z
nich nie mam tego za złe.
Lacy zaczęła się powoli cofać, dygocząc na całym ciele. Lewis
zgniótł  w  dłoniach  bibułkę,  która  osłaniała  róże,  i  włożył  ją  do kieszeni.
A przez cały czas deszcz padał gęsto i rzęsiście, rozdzielając tych dwoje
migotliwą kurtyną.
Jordan siedział w pizzerii zlokalizowanej nieopodal więzienia i
czekał na Kinga Wah, który miał się tu zjawić, gdy skończy rozmowę
z
Peterem. Psychiatra był spóźniony już dobre dziesięć minut i Jordan nie
umiał powiedzieć, czy to dobry czy zły znak.
W końcu King wpadł przez drzwi wejściowe w obłoku wydętych
pół płaszcza. Wsunął się na siedzenie loży, w której siedział Jordan, i chwycił kawałek pizzy z jego talerza.
– Z psychologicznego punktu widzenia młodociana ofiara   



prześladowania  rówieśniczego  niczym  się  nie  różni  od  dorosłej kobiety,
poddawanej systematycznemu maltretowaniu. W jednym i w drugim przypadku mamy do czynienia z zespołem stresu pourazowego. – Rzucił spieczony brzeg z powrotem na talerz. – Czy wiesz, co powiedział mi Peter?
Oczyma duszy Jordan ujrzał swojego klienta.
– Że w więzieniu jest do dupy?
– To to oni wszyscy mówią. Oznajmił, że wolałby umrzeć, niż
znowu drżeć na myśl o tym, co następnego dnia może go spotkać w szkole. Co ci to przypomina?
– Katie Riccobono – odparł Jordan. – Po tym, jak załatwiła mężowi potrójne bypassy nożem do steków.
– Katie Riccobono, wzorzec z Sèvres syndromu maltretowanej
kobiety – uściślił King.
– Peter natomiast ma zostać pierwszym zdiagnozowanym
przypadkiem dzieciaka dotkniętego syndromem ofiary prześladowania rówieśniczego – mruknął Jordan. – Powiedz mi, King, tylko szczerze. Sądzisz, że przysięgli zidentyfikują się z chłopakiem dotkniętym
urazem psychicznym, który oficjalnie nawet nie istnieje w literaturze   



fachowej?
– W ławie przysięgłych nie zasiadają jedynie maltretowane kobiety,
a jednak wiele takich osób uniewinniono. Z drugiej strony, każdy członek ławy musiał przejść przez jakieś szczeble systemu edukacyjnego. – King sięgnął po colę Jordana i pociągnął zdrowy łyk.

Czy wiesz, że poniżenie przeżyte w szkole jest równie traumatyczne jak
doświadczenie przemocy seksualnej?
– Chyba żartujesz.
– Tylko pomyśl o tym przez chwilę. Oba te toksyczne incydenty sprowadzają się w istocie do wspólnego mianownika – głębokiego upokorzenia. Jakie jest twoje najbardziej żywe wspomnienie z okresu szkoły średniej?
Jordan musiał się skupić na dłuższą chwilę, by przypomnieć sobie cokolwiek z tamtego okresu, nawet niekoniecznie wydarzenie, które można by nazwać kamieniem milowym. Ale już po chwili uśmiechnął się szeroko.
– Lekcja WF, test sprawnościowy. Żeby go zaliczyć, trzeba było
między innymi wspiąć się po linie zawieszonej u sufitu. W owych czasach nie odznaczałem się równie imponującą tężyzną fizyczną, jak   



obecnie…
– Co ty powiesz?
– …więc bardzo się przejmowałem, że nie zdołam wejść na górę. Okazało się jednak, że nie wejście, ale zejście jest problemem. Gdy się
wspinałem po tej linie sunącej między nogami, tak mi stanął, jak jeszcze
nigdy przedtem.
– Sam widzisz – odparł King. – I powiem ci więcej. Pięć na dziesięć osób nie przypomni sobie ani jednego zdarzenia z okresu szkoły, tak skutecznie je powypierali. Druga połowa będzie pamiętać przede wszystkim jakiś wyjątkowo przykry, upokarzający moment.
– To cholernie dołujące – zauważył Jordan.
– Cóż, większość z nas w miarę dorastania dochodzi do wniosku, że owe wydarzenia będą nieistotnymi detalami w całym obrazie naszego życia.
– A ci, którym się to nie udaje?
King zerknął na Jordana spod oka.
– Stają się Peterami Houghtonami.
Alex tylko dlatego zaczęła przeszukiwać szafę Josie, że
potrzebowała czarnej spódnicy, którą córka swego czasu od niej   



pożyczyła i której nie oddała do tej pory. Alex umówiła się na wieczór
z
Whitem Hobartem, swoim byłym szefem w biurze obrońców z urzędu, od  paru  lat  już  emerytem.  Po  dzisiejszej  sesji,  podczas  której oskarżenie
formalnie przedstawiło wniosek o zmianę sędziego w sprawie Houghtona, potrzebowała mądrej, życzliwej rady.
Wkrótce znalazła spódnicę, znalazła też mały skarbczyk córki.
Usiadła na podłodze i położyła otwarte pudełko na kolanach. Na jej dłoń  spłynęła  z  szelestem  cichym  jak  szept  lamówka  starego fikuśnego
kostiumu Josie. Jedwab był przyjemnie chłodny w dotyku. Kiedy Josie miała sześć czy siedem lat, włożyła ten kostium na Halloween, a potem
zachowała, bo uznała, że może jej się jeszcze przydać na jakiś bal przebierańców.  Był  on  też  pierwszą  i  ostatnią  wyprawą  Alex  w tajemny
świat krawiectwa. W połowie pracy dała jednak za wygraną i zgrzała szwy   tkaniny   za   pomocą   specjalnego   kleju,   wprasowywanego gorącym
żelazkiem. Owego roku zamierzała osobiście zabrać Josie na obchód
po
okolicznych domach, ale wówczas pracowała w biurze obrońców z   



urzędu i jeden z jej klientów został ponownie aresztowany. Josie spędziła tamten wieczór z sąsiadką i jej dziećmi, a kiedy późną porą Alex wróciła w końcu do domu, córka wyrzuciła z poszewki na jej łóżko
wszystkie zdobyczne słodycze. „Połowa jest twoja – powiedziała. – Bo ominęła cię cała zabawa”.
Alex przekartkowała atlas geograficzny, który Josie wykonała w pierwszej klasie – córka sama pokolorowała wszystkie kontynenty i zalaminowała każdą kartkę; potem przejrzała świadectwa córki. Znalazła fantazyjną gumkę do włosów i naciągnęła ją na przegub. Na samym spodzie pudełka leżała notka napisana niewprawnym, dziecięcym pismem: „Kohana mamusiu. Bardzo cię koham. Dużo buziaków”.
Alex powiodła palcem po literach, zastanawiając się, czemu ten
liścik wciąż jest u córki. Czy zapomniała, że go napisała? Czy może pogniewała  się  o  coś  na  matkę  i  postanowiła  nie  dawać  jej  tej karteczki?
Alex podniosła się powoli i odłożyła pudełko dokładnie tam, gdzie
je znalazła. Przerzuciła czarną spódnicę przez rękę i wróciła do swojej sypialni. Większość rodziców przeczesywała pokoje dzieci w poszukiwaniu kondomów, torebek z marihuaną czy innych równie   



inkryminujących dowodów. Jednak nie Alex. Ona przeglądała rzeczy Josie, by zapamiętać, co ją ominęło w życiu.
Jednym z bardziej ponurych aspektów samotnego życia był fakt, że Patrick nie widział powodu, dla którego miałby się zajmować gotowaniem w domu. I tak większość posiłków zjadał, stojąc nad zlewem, nie było więc sensu zawracać sobie głowy brudzeniem garnków, patelni i zapychaniem lodówki. Ostatecznie nie mógł liczyć
na
to, że ktoś spojrzy na niego z podziwem i powie: „Rany, Patrick, ale bomba, skąd wytrzasnąłeś ten przepis?”.
Problem posiłków rozwiązał systemowo. Poniedziałek – pizza.
Wtorek – bar kanapkowy. Środa – chińszczyzna. Czwartek – zupa. Piątek – hamburger w knajpce, w której zazwyczaj wypijał też piwo przed powrotem do domu. Weekendy – resztki z tygodnia, których zazwyczaj zostawało sporo. Niekiedy, gdy składał zamówienie, ogarniała go melancholia (czy istnieje jakieś żałośniejsze wyrażenie niż
„talerz  przystawek  dla  jednej  osoby”?),  ale  ogólnie  rzecz  biorąc, bilans
był pozytywny: dzięki swojemu systemowi zyskał grono nowych przyjaciół. Chłopak w barze kanapkowym wskazywał na Patricka   


palcem i z szerokim uśmiechem wołał: „Kanapka-alla-italiana-indyk - ser-majonez-oliwki-ekstra-pikle-sól-i-pieprz”, co stanowiło sekretny ekwiwalent serdecznego uścisku dłoni.
Ponieważ był środowy wieczór, Patrick stał w Złotym Smoku i
czekał  na  realizację  swojego  zamówienia  na  wynos.  Kiedy  May pobiegła
do kuchni (Patrick zawsze się zastanawiał, skąd, u licha, wytrzasnęli tak
ogromny wok), zwrócił się w stronę zawieszonego nad barem telewizora: leciała transmisja meczu Red Soksów. Nieopodal siedziała samotna kobieta i w oczekiwaniu na zamówionego drinka strzępiła brzeg papierowej serwetki.
Była odwrócona do Patricka plecami, ale dzięki swoim detektywistycznym zdolnościom i tak mógł wiele o niej powiedzieć już na pierwszy rzut oka. Po pierwsze, miała świetny tyłek. Po drugie, zamiast  upinać  ten  staropanieński  koczek,  powinna  puścić  włosy luzem:
pozwolić, by swobodnie wiły się po ramionach. Następnie zauważył,
że
barman (Koreańczyk imieniem Spike, co zawsze rozśmieszało Patricka po pierwszym tsing-tao) otwiera butelkę pinot noir, i z tego też wyciągnął odpowiedni wniosek: kobieta ma klasę. Żadne kolorowe   



drinki z parasolką nie wchodziły w grę – nie w tym wypadku.
Stanął za jej plecami i wręczył Spike’owi dwudziestkę.
– Na mój koszt – zadysponował.
Kobieta się odwróciła i wówczas Patricka dosłownie wmurowało: Jakim cudem ta tajemnicza nieznajoma miała twarz sędzi Cormier? Przypomniał sobie licealne czasy: czasami widywało się z daleka matkę jakiegoś kolegi i w myślach wpisywało ją na listę ekstraseksownych lasek, póki się nie okazywało, kto to taki.
Sędzia wyrwała banknot z ręki Spike’a i oddała Patrickowi.
– Nie może pan stawiać mi drinków – oświadczyła. Wyjęła z torebki portfel i zapłaciła za siebie.
Patrick przysiadł na sąsiednim stołku.
– W takim razie… nie mam nic przeciwko temu, żeby pani postawiła drinka mnie.
– To nie najlepszy pomysł. – Rozejrzała się ukradkiem po restauracji.
– Nikt nie powinien widzieć, że w ogóle ze sobą rozmawiamy.
– Jedynymi naocznymi świadkami naszego spotkania są karpie w
tym akwarium przy kasie. Więc myślę, że jest pani kryta – odparł Patrick. – Poza tym prowadzimy tylko niezobowiązującą pogawędkę.   



Nie  rozmawiamy  o  słynnej  sprawie.  Chyba  pani  jeszcze  pamięta, czym
jest towarzyska wymiana zdań, toczona poza murami sądu?
Podniosła kieliszek do ust.
– A właściwie co pan tu robi?
Patrick zniżył głos do szeptu.
– Kontrolowany zakup narkotyków od kuriera chińskiej mafii. Szmuglują czystą heroinę w saszetkach z cukrem.
Spojrzała na niego oczami okrągłymi ze zdumienia.
– Naprawdę?
– Nie. Czy przyznałbym się, gdybym rzeczywiście prowadził taką
akcję? Czekam na realizację mojego zamówienia na wynos. A pani?
– Czekam na kogoś, z kim się tu umówiłam.
Dopóki nie wypowiedziała tych słów, nie zdawał sobie sprawy, że
jej  towarzystwo  sprawia  mu  prawdziwą  przyjemność.  Dobrze  się bawił,
wprawiając kobietę w zakłopotanie, co, między Bogiem a prawdą, wcale
nie było trudne. Sędzia Cormier przywodziła mu na myśl Czarnoksiężnika z Oz: dzwonki, gwizdki, aura nieprzystępnego majestatu, ale gdy spada zasłona, ukazuje się zwykła istota ludzka.   



Która przy okazji ma świetny tyłek.
Poczuł, że się rumieni.
– Szczęśliwa rodzina – rzucił.
– Słucham?
– Tak się nazywa danie, na które czekam. Próbuję pomóc w podtrzymaniu niezobowiązującej pogawędki.
– Zamówił pan jedno danie? Nikt nie przychodzi do chińskiej restauracji tylko po jedną potrawę!
– Nie wszyscy z nas mają w domu dorastające dzieci.
Przejechała palcem po brzegu kieliszka.
– Pan ich nie ma?
– Nigdy się nie ożeniłem.
– Dlaczego?
Patrick potrząsnął głową i uśmiechnął się smętnie.
– W ten temat nie będziemy się zagłębiać.
– Rany – odparła sędzia. – Musiał ją pan bardzo kochać.
Mimo woli otworzył usta. Do diabła, aż tak łatwo go rozszyfrować?
– Nie pan jeden ma nadzwyczajne zdolności detektywistyczne – uzupełniła ze śmiechem. – Tyle że w tym wypadku to się nazywa kobiecą intuicją.   


– Dzięki niej błyskawicznie zarobiłaby pani na złotą odznakę. – Spojrzał na jej dłoń bez obrączki. – A dlaczego pani nie jest mężatką? W odpowiedzi powtórzyła jego własne słowa:
– W ten temat nie będziemy się zagłębiać.
Przez chwilę popijała w milczeniu wino, aż w końcu Patrick
zabębnił palcami po barze.
– Była już zajęta – wyznał.
Sędzia odstawiła pusty kieliszek.
– On też – przyznała, a gdy Patrick zwrócił się w jej stronę, spojrzała mu prosto w oczy.
Jej tęczówki były jasnoszare, przywodzące na myśl wieczorny zmierzch, srebrne pociski i pierwszy szron zimowy. Miały ten sam
kolor, jaki przybierało niebo tuż przedtem, zanim rozdarła je błyskawica.
Patrick nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi i dopiero teraz zorientował się dlaczego.
– Jest pani bez okularów.
– Nawet pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę, że dobrych mieszkańców Sterling ochrania ktoś równie spostrzegawczy i błyskotliwy.   



– Zawsze ma je pani na nosie.
– Tylko gdy pracuję. Używam ich do czytania.
Do tej pory spotykałem cię jedynie w pracy, pomyślał.
I z tego też powodu nigdy nie zauważył, że Alex Cormier jest w
istocie bardzo atrakcyjną kobietą: gdy wcześniej krzyżowały się ich ścieżki, zawsze była zapięta pod szyję, miała na sobie jakiś sztywny i bardzo oficjalny strój. Mało… człowieczy.
W każdym razie nie wyginała się wdzięcznie przy barze niczym egzotyczny, cieplarniany kwiat.
– Alex! – Głos dobiegł zza ich pleców.
Mężczyzna był wyjątkowo elegancki, miał kosztowny garnitur,
takież buty i dokładnie tyle siwizny na skroniach, ile trzeba, by wyglądać dystyngowanie. Każdy szczegół jego wyglądu zdradzał, że jest prawnikiem. Bez wątpienia bogatym i rozwiedzionym; typ faceta, który nie przejdzie do seksu, póki nie wygłosi błyskotliwej pogadanki na temat kodeksu karnego; który po spełnionym akcie przesuwa się
na
swoją połowę łóżka, bo nie przychodzi mu do głowy, że najcudowniej się zasypia z kobietą w objęciach.
Jezu Chryste! – sklął się w duchu Patrick i opuścił wzrok na   



podłogę. Skąd u niego te idiotyczne myśli?!
Przecież tak naprawdę wcale go nie obchodziło, że sędzia Cormier spotyka się z facetem, który na dobrą sprawę mógłby być jej ojcem!
– Whit, jakże się cieszę, że cię widzę – mówiła tymczasem Alex. Pocałowała mężczyznę w policzek i trzymając go za rękę, zwróciła się do Patricka: – Pozwól, proszę. To detektyw Patrick Ducharme. Detektywie, przedstawiam Whita Hobarta.
Facet miał silny, męski uścisk dłoni, co dodatkowo rozsierdziło
Patricka. Zastanawiał się, czy sędzia powie swojemu przyjacielowi coś jeszcze na jego temat. Chociaż, prawdę mówiąc, nie bardzo miała co. Patrick nie należał do jej starych przyjaciół. Nie był też mężczyzną przygodnie spotkanym w barze. No, a Alex nie mogła przecież powiedzieć, że oboje się zajmują sprawą Houghtona, ponieważ w takim
wypadku w ogóle nie wolno by jej było z nim rozmawiać.
Co, jak Patrick właśnie sobie uświadomił, próbowała mu przez cały czas wytłumaczyć.
W tej samej chwili z kuchni wynurzyła się May z papierową torbą, spiętą starannie zszywaczem.
– Bardzo proszę, Pat. A więc do zobaczenia za tydzień?   



Poczuł na sobie wzrok sędzi.
– Szczęśliwa rodzina – powtórzyła Alex i w ramach nagrody pocieszenia posłała mu najlżejszy z uśmiechów.
– Miło było panią spotkać, sędzio – pożegnał się kurtuazyjnie
Patrick.
Pociągnął drzwi restauracji tak mocno, że aż odbiły w zawiasach i trzasnęły  o  przeciwległą  ścianę.  Był  już  w  połowie  drogi  do samochodu,
gdy  nagle  do  niego  dotarło,  że  odechciało  mu  się  wszelkiego jedzenia.
Wiodącym newsem w wiadomościach o dwudziestej trzeciej było rozpatrzenie wniosku prokuratury o zmianę sędziego rozpoznającego sprawę Petera Houghtona. Jordan i Selena leżeli w łóżku przy zgaszonych światłach, balansując miseczkami płatków na brzuchu. Tymczasem na ekranie ukazała się zapłakana matka dziewczyny sparaliżowanej od pasa w dół.
– Nikt nie uwzględnia sytuacji naszych dzieci – szlochała do
kamery. – Jeżeli ten proces zostanie unieważniony z powodu jakichś zawirowań prawnych… one nie będą miały siły przeżywać tego po raz drugi…
– To zupełnie tak samo jak Peter – zauważył Jordan.   



Selena odłożyła na bok łyżkę.
– Cormier nie ustąpi. Zasiądzie na sędziowskim podwyższeniu w tej sprawie, nawet gdyby się musiała na nie wczołgać.
– Nie mogę przecież wynająć jakiegoś przyjemniaczka, gotowego przetrącić jej kolana, prawda?
– Spójrzmy na to od pozytywnej strony – zaproponowała Selena. –
W  zeznaniach  Josie  nie  ma  nic  takiego,  co  mogłoby  zaszkodzić Peterowi.
– Święta racja! – Jordan usiadł tak gwałtownie, że mleko wylało się
na kołdrę. – To wprost genialne! – Odstawił miseczkę na nocny stolik.
– Co takiego?
– Diana nie wezwała Josie na świadka oskarżenia, ponieważ w zeznaniach dziewczyny nie ma nic przydatnego dla prokuratury. W takim razie ja mogę powołać ją na świadka obrony.
– Kpisz sobie? Chcesz umieścić na swojej liście córkę sędzi prowadzącej sprawę?!
– A czemu nie? Swego czasu była przyjaciółką Petera. A on ma tak niewielu przyjaciół, że każda osoba jest na wagę złota. Nikt nie może
mi
zarzucić złych intencji.
– Ale chyba nie chcesz rzeczywiście…   



– Nieee, wcale nie zamierzam jej sadzać na miejscu dla świadków.
Ale oskarżenie nie musi o tym wiedzieć. – Uśmiechnął się do Seleny.

Podobnie jak szanowna pani sędzia… gdy już o tym mowa.
Teraz i Selena odstawiła miskę.
– Jeżeli wciągniesz Josie na listę świadków, Cormier BĘDZIE
MUSIAŁA ustąpić.
– Właśnie.
Selena chwyciła twarz męża w dłonie i głośno cmoknęła go w usta.
– Jesteś cholernie dobry.
– Co proszę?
– Doskonale usłyszałeś za pierwszym razem.
– Ale chętnie usłyszę jeszcze raz!
Kołdra opadła, gdy otoczył ramionami Selenę.
– Jesteśmy zachłanni, co? – mruknęła.
– Czyż nie dlatego straciłaś dla mnie głowę?
Selena wybuchnęła śmiechem.
– Z pewnością nie z powodu twojego nieprzepartego uroku
osobistego, skarbie.
Jordan zaczął namiętnie całować żonę w nadziei, że zmieni jej   



prześmiewczy nastrój na bardziej romantyczny.
– Zróbmy sobie następnego dzidziusia – szepnął.
– Jeszcze wciąż karmię poprzedniego!
– To poćwiczmy robienie dzidziusiów.
Jordan uważał, że nie ma na świecie drugiej równie wspaniałej
kobiety jak jego żona – posągowo piękna, o wiele od niego inteligentniejsza (chociaż za żadne skarby nie powiedziałby jej tego w oczy) i tak cudownie z nim zestrojona pod każdym względem, że był nawet w stanie pożegnać się ze swoim wrodzonym sceptycyzmem i uwierzyć w istnienie zjawisk paranormalnych. Wtulił twarz w miejsce, które kochał najbardziej: zagłębienie między szyją a ramieniem, gdzie skóra Seleny była koloru karmelu i smakowała równie słodko.
– Jordan! – odezwała się niespodziewanie. – Czy czasami się
martwisz o nasze dzieci? No wiesz… robiąc to, co robisz, i widząc, co widzisz…
Przewrócił się na plecy.
– Ty to wiesz, jak zgasić faceta – jęknął.
– Pytam poważnie.
Jordan westchnął.
– Oczywiście, że tak. Martwię się o Thomasa. I o Sama. I o wszystkie   



inne dzieci, które może jeszcze powołamy do życia. – Oparł się na łokciu
i w ciemności poszukał wzrokiem jej oczu. – Ale wtedy dochodzę do wniosku, że właśnie dlatego je mamy.
– Jak to?
Zerknął ponad ramieniem Seleny na pulsujący zieloną diodą
monitor niemowlęcy.
– Bo może to one w końcu zdołają zmienić świat.
Whit tak naprawdę nie wpłynął na decyzję Alex; ona już ją podjęła przed pójściem na tę kolację. Ale okazał się balsamem na jej duszę, którego tak potrzebowała, i podsunął jej argument, którego sama bała
się użyć. „W końcu trafi ci się kolejna wielka sprawa – oświadczył. – A straconych chwil z Josie nikt ci nie zwróci”.
Weszła więc żwawym krokiem do swojego gabinetu, ponieważ wiedziała, że to, co zaraz uczyni, nie będzie ją wiele kosztować. Rezygnacja z przewodniczenia rozprawie i sporządzenie odnośnego wniosku ani w połowie nie przerażały Alex tak bardzo jak to, co miało nastąpić nazajutrz, gdy już zostawi za sobą sprawę Houghtona. Wejście w rolę matki.
Eleanor nie było nigdzie w zasięgu wzroku, ale zanim zniknęła,   



zostawiła dokumenty na biurku. Alex usiadła i przebiegła wzrokiem pierwszy z nich.
Jordan McAfee, który wczoraj w sali rozpraw nawet nie otworzył
ust,  anonsował  swój  zamiar  wciągnięcia  Josie  na  listę  świadków obrony.
W trzewiach Alex rozgorzał ogień. Dla uczucia, które ją ogarnęło, nawet nie umiała znaleźć słów; to był jakiś zwierzęcy instynkt, który się
budzi w sytuacjach ekstremalnych, na przykład wtedy, gdy dociera do nas, że ukochana osoba została porwana jako zakładnik.
McAfee popełnił śmiertelny grzech, wciągając Josie w tę awanturę, i teraz Alex nie myślała o niczym innym, tylko jak go wyłączyć z uczestnictwa w tym procesie albo, jeszcze lepiej – na zawsze usunąć
z
palestry. Nie obchodziło jej nawet, czy osiągnie to za pomocą działań zgodnych z literą prawa, czy wręcz odwrotnie.
Aż niespodziewanie zastygła jak kamień. Przecież tak naprawdę to
nie za Jordanem McAfee’em była gotowa gnać na koniec świata – ale
za
Josie. To córkę za wszelką cenę chciała chronić przed cierpieniem. Może więc w zasadzie powinna podziękować McAfee’emu,
ponieważ dzięki niemu uświadomiła sobie, że ma jednak zadatki –   



jakkolwiek mikroskopijne – na dobrą matkę.
Otworzyła laptop i zaczęła stukać w klawisze. Serce waliło jej jak oszalałe, gdy przeszła do sekretariatu i wręczyła Eleanor wydruk świeżo sporządzonego dokumentu – ale to przecież normalne tuż przed
skokiem z wysokiego klifu w przepaść, czyż nie?
– Musisz zadzwonić do sędziego Wagnera – poleciła.
To nie Patrick potrzebował tego nakazu przeszukania. Ale kiedy usłyszał, jak jeden z policjantów skarży się, że musi jechać do sądu, natychmiast wykorzystał okazję.
– Właśnie zmierzam w tamtą stronę – oświadczył. – Mogę to dla
ciebie załatwić.
Tak naprawdę wcale się nie wybierał w kierunku sądu,
przynajmniej do chwili, gdy nie zgłosił się do tego zadania na ochotnika. I nie był aż tak dobrym samarytaninem, żeby zasuwać sześćdziesiąt pięć kilometrów z czystej szlachetności serca. Patrick chciał
tam pojechać z jednego jedynego powodu: to był dobry pretekst do spotkania z Alex Cormier.
Zatrzymał wóz na wolnym miejscu parkingowym przed sądem,   



wysiadł  i  natychmiast  dostrzegł  jej  hondę.  To  go  ucieszyło,  bo podczas
drogi zdał sobie sprawę, że nie wie, czy ona dzisiaj w ogóle będzie w sądzie. Nagle coś przykuło jego uwagę… nie, to niemożliwe… spojrzał po raz drugi… a jednak ktoś naprawdę znajdował się w jej samochodzie. I to była… ależ tak, sędzia Cormier we własnej osobie. Siedziała w idealnym bezruchu, ze wzrokiem utkwionym w
przednią szybę. I chociaż nie padało, wycieraczki pracowały pełną parą.
Wyglądało na to, że Alex nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że płacze.
Patrick poczuł taki sam niemiły ucisk w dołku jak wtedy, gdy
przybywał na miejsce przestępstwa i widział łzy ofiar.
Spóźniłem się, pomyślał. Ponownie.
Podszedł do hondy, ale sędzia go nie zauważyła. Kiedy zastukał w boczną szybę, podskoczyła na kilometr w górę i dyskretnie otarła oczy.
Gestem poprosił, żeby opuściła szybę.
– Wszystko w porządku? – spytał.
– W jak najlepszym.
– Na moje oko to nie wygląda najlepiej.
– Więc proszę nie patrzeć – odparowała.   



Oparł się o dach samochodu i zajrzał do środka.
– Miałaby pani ochotę pojechać gdzieś i pogadać? Postawię pani kawę.
Sędzia westchnęła.
– Pan nie może stawiać mi kawy.
– Co nie wyklucza jej wspólnego picia. – Okrążył auto, otworzył drzwi i usiadł na miejscu pasażera.
– Pan jest na służbie – zauważyła.
– Mam przerwę na lunch.
– O dziesiątej rano?
Wyciągnął rękę i przekręcił kluczyk w stacyjce, uruchamiając silnik.
– Po wyjeździe z parkingu proszę skręcić w lewo.
– A co pan zrobi, jeżeli nie posłucham?
– Na Boga jedynego, chyba ma pani dość rozumu, by się nie sprzeciwiać facetowi, który ma pod pachą glocka?
Posłała mu długie spojrzenie.
– A pan chyba nie zamierza mnie porwać? – odparła, ale posłusznie wykonała polecenie.
– Proszę mi koniecznie przypomnieć, że po wszystkim mam się aresztować.   


Ojciec zawsze wpajał Alex, że jeżeli już podejmuje jakieś działanie, powinna to robić z pełnym zaangażowaniem. Najwidoczniej tak wzięła sobie do serca tę uwagę, że nawet kiedy skakała w przepaść, to już
na
całego: bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że za jednym zamachem zrezygnowała z największej sprawy swojego życia, wzięła bezpłatny urlop   i   pojechała   na   kawę   z   detektywem,   który   prowadził dochodzenie
w przedmiotowej sprawie?
Ale z drugiej strony, gdyby się nie zdecydowała na przyjęcie zaproszenia detektywa Ducharme’a, nigdy by się nie dowiedziała, że Złoty Smok otwiera podwoje już o dziesiątej rano.
Gdyby nie przyjęła tego zaproszenia, musiałaby jechać do domu i rozpocząć swoje życie od nowa.
Wszyscy pracownicy restauracji zdawali się dobrymi znajomymi detektywa i nikt nie protestował, gdy poszedł do kuchni, by osobiście przynieść Alex filiżankę kawy.
– To, czego pan był świadkiem… – zaczęła niepewnym głosem – …pozostanie…
– Chodzi o to, że mam nikomu nie wspominać o pani drobnym załamaniu w samochodzie?   



Wpatrzyła się w stojącą przed nią kawę, bo nie bardzo wiedziała, jak zareagować. Doświadczenie nauczyło ją, że gdy się okaże ludziom słabość, oni natychmiast wykorzystają to przeciwko tobie.
– Niekiedy trudno być sędzią. Wszyscy oczekują stosownego zachowania,  nawet  gdy  człowiek  ma  ostrą  grypę  i  najchętniej zwinąłby
się  w  kulkę,  by  spokojnie  skonać  w  kącie,  czy  gdy  aż  świerzbi człowieka
język, żeby skląć kasjerkę, która celowo źle wydała resztę. W tym zawodzie nie ma miejsca na margines błędu.
– Pani sekret jest bezpieczny – zapewnił Patrick. – Nikomu, kto ma jakikolwiek związek z wymiarem sprawiedliwości, nigdy nie wyjawię,
że miewa pani niekiedy ludzkie odruchy.
Upiła łyk kawy, po czym podniosła na niego wzrok.
– Mogę prosić o cukier?
Podał jej miseczkę pełną małych saszetek.
– Przecież tak naprawdę nic wielkiego się nie stało. Każdy od czasu
do czasu miewa kiepski dzień.
– A panu się zdarza lać łzy w samochodzie?
– Nie ostatnio. Ale słynę z tego, że w przystępie frustracji
przewracam szafki z dokumentami. – Nalał mleka do dzbanuszka i   



postawił na barze. – Wie pani, to się wzajemnie nie wyklucza.
– Co mianowicie?
– Bycie sędzią i człowiekiem zarazem.
– Proszę to powiedzieć tym wszystkim, którzy się domagają mojej rezygnacji.
– Czy to nie w takim właśnie momencie przypominała mi pani, że
nie możemy rozmawiać o procesie?
– Owszem. Tyle że ja już nie mam nic wspólnego z tą sprawą. Wraz
z wybiciem południa ten fakt zostanie podany do wiadomości publicznej.
Spoważniał.
– Czy dlatego była pani tak bardzo przygnębiona?
– Nie. Już wcześniej zdecydowałam, że zrezygnuję. Ale rano się dowiedziałam, że Josie została wciągnięta na listę świadków obrony.
– Po co? – zdziwił się Patrick. – Przecież ona nic nie pamięta.
– Nie wiem. – Alex uniosła wzrok. – Ale jeśli to moja wina? Jeżeli adwokat zrobił to tylko dlatego, że byłam zbyt uparta, by się wycofać, gdy po raz pierwszy pojawiły się kontrowersje? – Ku własnemu zażenowaniu zdała sobie sprawę, że znowu zaczyna płakać, szybko   



więc opuściła powieki. Może Patrick nie zauważy. – A teraz Josie będzie
musiała usiąść w nabitej ludźmi sali rozpraw i na nowo przeżywać ten koszmar? – Detektyw podał jej papierową serwetkę, którą otarła oczy. –
Przepraszam – powiedziała. – Zazwyczaj się tak nie zachowuję.
– Każda matka, której dziecko tak blisko się otarło o śmierć, ma
prawo do chwil załamania – odparł Patrick. – Proszę posłuchać. Osobiście dwukrotnie rozmawiałem z Josie. Znam jej zeznania na pamięć. To nie ma większego znaczenia, czy McAfee posadzi ją na miejscu dla świadków: ona nie jest w stanie przywołać żadnych wspomnień, które mogłyby ją zranić. Natomiast jest też dobra strona takiego rozwoju sytuacji: już nie musi się pani pilnować na każdym kroku, by nie popaść w konflikt interesów. Josie potrzebuje teraz dobrej
matki o wiele bardziej niż dobrej sędzi.
Alex uśmiechnęła się smętnie.
– Ma więc prawdziwego pecha, że trafiła na mnie.
– Och, proszę dać spokój.
– Kiedy to prawda. Moje życie z Josie to jedno wielkie pasmo zaniku komunikacji.   



– Cóż, jeśli coś zanikło, to znaczy, że kiedyś jednak istniało.
– Żadna z nas już tego nie pamięta. Ilekroć odzywam się do Josie, popełniam jakąś niezrozumiałą dla mnie gafę. W każdym razie ona patrzy na mnie jak na przybysza z obcej planety. Jakbym nie miała prawa być teraz zatroskanym rodzicem, ponieważ nim nie byłam, zanim to się stało.
– A dlaczego pani nie była?
– Ciężko pracowałam – odparła Alex.
– Wielu rodziców ciężko pracuje…
– Rzecz w tym, że jestem naprawdę dobrym sędzią. I beznadziejną matką. – Alex zakryła usta dłonią, ale już było za późno, by cofnąć słowa prawdy, które wiły się teraz przed nią na barze niczym jadowity wąż. Co jej strzeliło do głowy? Jak mogła obcemu człowiekowi mówić rzeczy, o których sama bała się choćby myśleć?
– Może wobec tego powinna pani porozmawiać z Josie w taki
sposób, w jaki rozmawia pani z ludźmi, którzy zjawiają się na rozprawach?
– Ona nienawidzi, gdy zachowuję się przy niej jak prawnik. Poza
tym na sali rzadko się odzywam. Przede wszystkim słucham.
– Cóż, wysoki sądzie. To akurat mogłoby zdziałać cuda.   



Pewnego razu, gdy Josie była jeszcze mała, Alex spuściła ją z oczu
na dość długo, by córeczka zdołała się wdrapać na wysoki stołek. Z drugiego końca pokoju ona, matka, z przerażeniem patrzyła, jak małe ciałko balansuje na chwiejącym się taborecie. Nie zdołałaby przebiec przez pokój na tyle szybko, by uchronić Josie przed upadkiem; nie chciała krzyczeć, bo się bała, że przestraszy córeczkę, i ona wówczas też
spadnie. Stała więc jak skamieniała i czekała na katastrofę.
Tymczasem Josie zdołała się utrzymać na stołku, wyprostować na
całą swoją wysokość i sięgnąć do kontaktu, co od początku było jej celem. I wówczas zaczęła zapalać światło, gasić i znowu zapalać, a na jej
ustach pojawiał się uśmiech zachwytu, ilekroć uświadamiała sobie, że własnym działaniem jest w stanie zmieniać świat.
– Ponieważ nie jesteśmy w sądzie… – zaczęła niepewnie Alex –
…może zechciałbyś mówić mi po imieniu?
Patrick uniósł kącik ust w półuśmiechu.
– Ja natomiast byłbym zobowiązany, gdybyś zechciała do mnie
mówić wasza najjaśniejsza wysokość, królu Kamehameho.
Nie zdołała powstrzymać się od śmiechu.
– Ale jeżeli to zbyt trudne do zapamiętania, reaguję również na imię   



Patrick.  –  Podniósł  dzbanek  i  ponownie  napełnił  jej  filiżankę.  – Dolewki
są darmowe.
Potem dodał cukru i mleka dokładnie w takich samych ilościach, jak ona za pierwszym razem. Był detektywem; jego praca polegała na rejestrowaniu szczegółów. Alex jednak doszła do wniosku, że nie to czyni z niego tak dobrego gliniarza. Miał wszelkie prawo odwoływać
się do użycia siły i autorytetu odznaki, jak każdy oficer policji – on jednak osaczał ludzi dobrocią i życzliwością.
Co, jak wiedziała Alex, potrafiło być o wiele bardziej zabójcze niż przemoc.
Jordan zapewne nie umieściłby tego w swoim CV, ale posiadał
pewien niekłamany talent: jak nikt na świecie potrafił uskuteczniać karkołomne  łamańce  do  piosenek  Wigglesów.  Jego  ulubioną  była „Hot
Potato”, Sama natomiast nakręcała najbardziej „Fruit Salad”. Podczas gdy żona brała na górze kąpiel, Jordan skorzystał z okazji i wrzucił do odtwarzacza     DVD     z     Wigglesami.     Selena     zdecydowanie     się sprzeciwiała
bombardowaniu synka kulturą masową – nie chciała, aby wiedział, jak
przeliterować „Myszka Miki”, zanim pozna pisownię własnego imienia   



– i dlatego oczekiwała od Jordana ambitniejszych zabaw z synkiem, w rodzaju nauki dramatów Szekspira na pamięć czy rozwiązywania równań  różniczkowych.  Jordan  jednak  niezachwianie  wierzył  w potęgę
kultury popowo-obrazkowej: nic innego nie było w stanie zrobić człowiekowi z mózgu takiej wody, aby zaczął pląsać radośnie do idiotycznych melodyjek.
– Sałatka owocowa, mniam-mniam – wyśpiewywał teraz, trzymając synka w ramionach i wyginając się w wymyślnych figurach, aż w końcu
Sam się rozjaśnił i zaczął chichotać rozkosznie.
Rozległ się dźwięk dzwonka. Ze swoim maleńkim partnerem na
ręku Jordan ruszył tanecznym krokiem do holu. Wtórując Jeffowi, Murrayowi, Gregowi i Anthony’emu, otworzył frontowe drzwi.
– Zróbmy więc już dziś sałatkę owocową, la-la-la – zakończył brawurowo i dopiero wówczas zobaczył, kto stoi w progu.
– Sędzia Cormier!
– Przepraszam, że przeszkadzam…
Wiedział już, że zrezygnowała z przewodniczenia rozprawie; ta szczęśliwa
nowina   



została
obwieszczona
światu
wczesnym
popołudniem.
– Ależ skąd. Proszę… hm… do środka. – Jordan zerknął na zabawki, które porozrzucali z Samem (i które bezwzględnie powinny zniknąć, nim Selena się pojawi na dole). Wkopnął tak wiele z nich, jak się tylko
dało, za kanapę, po czym wprowadził sędzię do salonu i wyłączył DVD.
– To zapewne pański synek…
– Owszem. – Jordan zerknął na dziecko, które teraz intensywnie rozważało, czy głośnym płaczem nie zamanifestować swojego niezadowolenia z powodu wyłączenia muzyki.
– Sam.
Cormier wyciągnęła rękę i Sam natychmiast zacisnął rączkę na jej wskazującym palcu. Chłopaczek miał w sobie tyle uroku, że zdołałby rozbroić  samego  Hitlera,  a  tymczasem  jego  widok  zdawał  się podsycać
zdenerwowanie sędzi.   



– Dlaczego wciągnął pan moją córkę na listę świadków?
A! Tutaj jest pies pogrzebany.
– Ponieważ Josie i Peter przyjaźnili się swego czasu – odparł Jordan.
– Mogłaby wiele o nim opowiedzieć.
– Moja córka nie utrzymuje żadnych kontaktów z Peterem
Houghtonem już od dziesięciu lat. Proszę po prostu przyznać, że zrobił
pan to tylko dlatego, by mnie zmusić do rezygnacji z prowadzenia procesu.
Jordan usadził synka wyżej na biodrze.
– Pani sędzio, z całym szacunkiem, ale nie pozwolę, by ktokolwiek próbował wpływać na moją linię obrony. Szczególnie sędzia, który nie jest już w żaden sposób związany ze sprawą.
W oczach Alex Cormier coś się zapaliło, ale natychmiast zgasło.
– Naturalnie. Rozumiem – powiedziała spiętym głosem. Odwróciła
się na pięcie i wyszła.
Zapytajcie pierwszego lepszego z brzegu dzieciaka, czy chce należeć
do  szkolnej  elity,  a  powie,  że  nigdy  w  życiu,  chociaż  tak naprawdę,
gdyby umierał z pragnienia na pustyni i dostał do wyboru: szklanka   



wody     lub     natychmiastowa     popularność     – najprawdopodobniej
wybrałby to drugie.
Na odgłos pukania do drzwi Josie szybko wetknęła notatnik pod materac łóżka. To była najbardziej beznadziejna skrytka na świecie, zdawała sobie z tego sprawę, ale nie przyszła jej do głowy żadna inna.
Kiedy matka weszła do pokoju, Josie się zdawało, że coś jest nie w porządku, ale w pierwszej chwili nie mogła się zorientować, o co chodzi. W końcu to do niej dotarło: na dworze jeszcze nie zapadły ciemności. Zazwyczaj matka przyjeżdżała do domu w porze kolacji, a tymczasem zegar wskazywał piętnastą czterdzieści pięć; Josie dopiero co wróciła ze szkoły.
– Musimy porozmawiać – oświadczyła Alex, siadając obok córki na łóżku. – Dzisiaj zrezygnowałam z prowadzenia tej sprawy.
Josie dosłownie postawiła oczy w słup. Za jej świadomego życia jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby matka się uchyliła od podjęcia jakiegoś prawniczego wyzwania; poza tym, czyż zaledwie przed paroma dniami nie rozmawiały o tym, że rezygnacja w żadnym razie nie wchodzi w grę?
– Co się stało? – Josie miała nadzieję, że matka jest zbyt   



zaabsorbowana  swoim  oświadczeniem,  by  wychwycić  drżenie  jej głosu.
– Właśnie o tym chciałabym z tobą pomówić… Obrona wciągnęła
cię na listę świadków. Niewykluczone, że będziesz musiała zeznawać
w
sądzie.
– Co takiego?! – wykrzyknęła Josie. Ogarnęło ją przerażające wrażenie, że gubi oddech, że krew przestaje krążyć w jej żyłach, że opuszczają ją resztki odwagi. – Nie mogę iść do sądu, mamo. Nie zmuszaj mnie do tego. Proszę… błagam…
Matka objęła ją ramionami, co doskonale się złożyło, bo przez
chwilę  Josie  miała  wrażenie,  że  po  prostu  zniknie,  wyparuje. Sublimacja,
pomyślała. Proces, w którym ciało stałe nagle wyparowuje. Uczyła się
o
tym do pamiętnego testu z chemii…
– Rozmawiałam z detektywem prowadzącym śledztwo i wiem, że
nic nie jesteś w stanie sobie przypomnieć z tamtego dnia. Znalazłaś się
na liście obrony tylko dlatego, że kiedyś, przed wieloma laty, przyjaźniłaś się z Peterem.
Josie się wysunęła z objęć matki.   



– Przysięgnij, że nie będę musiała zeznawać…
Matka się zafrasowała.
– Skarbie, nie mam takiej…
– Musisz!
– Może wobec tego pójdziemy we dwie porozmawiać z adwokatem Petera?
– A co to da?
– Niewykluczone, że gdy zobaczy, jak jesteś roztrzęsiona
perspektywą zeznań, dwa razy się zastanowi, zanim cię posadzi na miejscu dla świadków.
Josie rzuciła się twarzą na łóżko, matka zaczęła gładzić ją po
włosach i chyba w pewnej chwili wyszeptała „przepraszam”. A potem wstała i cicho opuściła pokój.
– Matt – jęknęła cicho Josie, jakby mógł ją usłyszeć, udzielić odpowiedzi.
Matt. Chłonęła to imię, jakby było życiodajnym tlenem, którego cząsteczki zaczynają krążyć w jej krwiobiegu i pulsować w rytmie szaleńczo bijącego serca.
Peter złamał ołówek na pół, po czym wetknął końcówkę z gumką w pajdę kukurydzianego chleba.   


– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin dla mnie samego – mruknął pod nosem. Nie życzył sobie „stu lat”, bo ta perspektywa nie wyglądała zachęcająco.
– Hej, Houghton! – odezwał się jeden ze strażników. – Przygotowaliśmy dla ciebie prezent-niespodziankę.
Za jego plecami stał chłopak niewiele starszy od Petera. Kołysał się nerwowo na piętach, a z nosa spływał mu smark. Strażnik otworzył drzwi celi i wprowadził nowego więźnia do środka.
– Podziel się swoim tortem ze współlokatorem – rzucił w stronę
Petera i odszedł.
Peter się rozsiadł na dolnej pryczy, żeby z miejsca pokazać
dzieciakowi, kto tu rządzi. Chłopak stał z oczami utkwionymi w podłodze i przyciskał kurczowo do piersi przydziałowy koc. Po chwili podsunął wyżej okulary na nosie i wówczas Peter zdał sobie sprawę,
że
z tym nowym jest coś nie tak: miał szklisty wzrok i gumowate usta osoby niedorozwiniętej umysłowo.
Do Petera dotarło nagle, czemu do jego celi przydzielono tego dzieciaka:  personel  uznał,  że  istnieją  niewielkie  szanse,  by  Peter spuścił
mu wpierdol.   



Ręce mimowolnie zacisnęły mu się w pięści.
– Hej, ty!
Chłopak posłusznie odwrócił się w stronę Petera.
– Mam psa – oznajmił. – A ty masz?
Peter wyobraził sobie, jak funkcjonariusze więzienni pochylają się
nad niewielkim monitorem i przyglądają z rozbawieniem tej farsie, oczekując, że Peter pokornie się podda każdej, nawet najbardziej gównianej sytuacji.
Ale niedoczekanie ich.
Jednym szybkim ruchem zerwał nowemu okulary z nosa. Szkła były grube niczym denka butelek, ujęte w plastikową oprawkę. Dzieciak zakrył rękami twarz i zaczął się wydzierać na całe gardło. Jego wrzask ogłuszał niczym ryk alarmu przeciwlotniczego.
Peter rzucił okulary na podłogę i przydeptał je z całej siły nogą, ale miękkie klapki nie wyrządziły im większej szkody. Podniósł je więc i zaczął walić nimi o kraty, aż w końcu soczewki się roztrzaskały.
Niemal natychmiast nadbiegli strażnicy, żeby odciągnąć Petera od współlokatora, chociaż on nawet palcem nie tknął dzieciaka. Gdy skuwali  go  kajdankami,  pozostali  więźniowie  wiwatowali  na  jego cześć.   


Jeden z funkcjonariuszy wyciągnął Petera z celi i powlókł go do biura naczelnika.
Tam posadził go na krześle i śledził każdy jego oddech aż do
nadejścia pryncypała.
– Co to miało znaczyć, Peterze? – surowo spytał naczelnik.
– Dzisiaj są moje urodziny. Chciałem je spędzić w samotności. Zabawne. Przed dniem strzelaniny uważał, że nie ma nic lepszego
na świecie niż własne towarzystwo, bo wówczas nikt nie mógł mu wykazać,  jak  bardzo  nie  przystaje  do  reszty  świata.  Tymczasem odkrył
(chociaż z tego w żadnym razie nie zamierzał się zwierzać naczelnikowi), że w gruncie rzeczy wcale siebie nie lubi.
Naczelnik zaczął się rozwodzić nad konsekwencjami niestosownego zachowania; bredził coś na temat negatywnego wpływu kar więziennych na wysokość przyszłego wyroku i utraty tych niewielu przywilejów, jakie przysługują osadzonym. Peter puszczał jego słowa mimo uszu.
Zastanawiał się natomiast, czy bardzo się wkurzą pozostali
więźniowie, gdy z powodu jego drobnego wybryku dostaną zakaz oglądania telewizji przez tydzień.   


I co ma naprawdę myśleć o wymyślonym przez Jordana syndromie ofiary prześladowania rówieśniczego; czy ktokolwiek w ogóle to kupi?
A także dlaczego ani matka, ani jego adwokat nie powiedzieli mu najważniejszego: że spędzi w więzieniu resztę życia, umrze w celi podobnej do tej, w której teraz siedzi.
Gdyby miał w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia,
zdecydowanie wolałby kulę w łeb.
Myślał także o tym, że nocą w więzieniu słychać jedynie szelest skrzydeł nietoperzy kryjących się po kątach – oraz krzyki. Bo nikt nie jest na tyle głupi, żeby płakać.
Gdy o dziewiątej rano, w sobotę, Jordan otworzył drzwi wejściowe, miał na sobie spodnie od piżamy i nic więcej.
– To już zakrawa na kpinę – rzekł.
Sędzia Cormier rozciągnęła usta w sztucznym uśmiechu.
– Doprawdy bardzo mi przykro, że nasze kontakty rozpoczęły się
tak niefortunnie – zaczęła. – Ale zapewne pan rozumie, co czuje matka
czy ojciec, gdy dziecko się znajdzie w trudnym położeniu… wówczas niekiedy traci się panowanie nad sobą. – Stała ramię w ramię ze swoją
młodszą kopią. Josie Cormier, pomyślał Jordan, mierząc wzrokiem   


dziewczynę drżącą jak liść osiki. Miała kasztanowe włosy, sięgające poniżej ramion, i niebieskie oczy, których spojrzenie uparcie umykało na boki.
– Josie jest przerażona – ciągnęła sędzia. – Pomyślałam więc, że
może zechciałby pan porozmawiać z nią przez chwilę… przygotować

do roli świadka. Wysłuchać, co córka ma do powiedzenia, i zdecydować, czy to ogóle będzie przydatne dla obrony…
– Jordanie, kto przyszedł?
Jordan odwrócił się przez ramię i ujrzał Selenę z Samem na rękach. Miała na sobie flanelową piżamę, co od biedy można by uznać za ubiór
nieco bardziej oficjalny od jego stroju.
– Sędzia Cormier przyszła prosić, abyśmy porozmawiali z jej córką
na temat ewentualnych zeznań – rzucił znaczącym tonem w desperackiej próbie uzmysłowienia Selenie, w jak poważnych się znalazł opałach, skoro wszyscy – ewentualnie z wyjątkiem samej Josie –
zdają sobie sprawę, że jedynym powodem umieszczenia dziewczyny
na
liście świadków było zmuszenie Cormier do wycofania się ze sprawy. Jordan ponownie zwrócił się w stronę sędzi.   


– Przykro mi, ale nie jestem jeszcze na etapie tak szczegółowego konstruowania argumentacji.
– Ale musi pan wiedzieć, czego mniej więcej oczekuje od mojej córki, jeśli  postanowił  ją  pan  posadzić  na  miejscu  dla  świadków  –  nie dawała
za wygraną Alex.
– Proponuję, żeby zadzwoniła pani do mojej kancelarii. Sekretarka umówi nas na spotkanie…
W tym momencie do akcji wkroczyła Selena.
– Prosimy do środka – powiedziała, wolną ręką obejmując
dziewczynę. – Josie, prawda? Poznaj, proszę, Sama.
Josie uśmiechnęła się nieśmiało do niemowlaka.
– Cześć, Sam.
– Kochanie, może poczęstujesz panią sędzię kawą lub sokiem pomarańczowym?
Jordan z niedowierzaniem wpatrywał się w żonę, kompletnie nie pojmując, co tym razem strzeliło jej do głowy.
– Hm… naturalnie… proszę wejść.
Na szczęście dom wyglądał zupełnie inaczej niż wtedy, gdy Cormier
po raz pierwszy wparowała tu bez zapowiedzi. W zlewie nie było   



żadnych brudnych naczyń; na stole nie walały się papiery; zabawki w cudowny  sposób  się  zdematerializowały.  Selena  miała  kota  na punkcie
porządku i Jordan nic nie mógł na to poradzić. Od kuchennego stołu odsunął dwa krzesła – dla sędzi i dla Josie.
– Jaką panie pijają kawę?
– O, proszę sobie nie zawracać głowy – odparła Cormier i ścisnęła
dłoń córki.
– Pójdziemy z Samem pobawić się w pokoju – zdecydowała Selena.
– Może jednak zostaniecie z nami? – Wzrokiem błagał żonę, by nie zostawiała go samego na pastwę tych kobiet.
– Tylko byśmy przeszkadzali – odparła Selena i wyszła.
Jordan usiadł ciężko naprzeciwko matki i córki. Był mistrzem improwizacji, jakoś wybrnie z tej sytuacji.
– Nie ma się czego bać – zapewnił na wstępie. – Zamierzam zadać ci tylko kilka pytań, dotyczących przyjaźni z Peterem.
– My się nie przyjaźnimy – sprostowała Josie.
– Tak, wiem. Ale kiedyś było inaczej. Kiedy się poznaliście?
Josie zerknęła na matkę.
– W przedszkolu albo trochę wcześniej.   



– Rozumiem. Czy wówczas odwiedzaliście się nawzajem?
– Tak.
– Czy w owym okresie przyjaźniłaś się jeszcze z kimś innym?
– Nie bardzo.
Alex pilnie się przysłuchiwała pytaniom McAfee’ego swoim wyczulonym, prawniczym uchem. On nic nie ma, doszła do wniosku. Błądzi po omacku.
– Kiedy przestaliście się kolegować?
– W szóstej klasie – odparła Josie. – Każde z nas zaczęło się interesować innymi rzeczami.
– Czy widywałaś się potem z Peterem?
– Tylko przelotnie, na szkolnych korytarzach.
– Swego czasu pracowaliście też razem, zgadza się?
Josie znów spojrzała z ukosa na Alex.
– Ale bardzo krótko.
Obie, matka i córka, wpatrywały się w Jordana z napięciem, co było zabawne, ponieważ wymyślał swoje pytania na poczekaniu.
– A jak się układały stosunki Petera z Mattem?
– Mhm… Nijak.
– Czy Matt traktował Petera w sposób, który można by odebrać jako   



wrogi?
– Chyba tak…
– Zechciałabyś przytoczyć jakieś przykłady?
Pokręciła energicznie głową i mocno zacisnęła usta.
– Kiedy po raz ostatni widziałaś ich razem?
– Nie pamiętam – szepnęła.
– Pokłócili się wówczas, może wręcz pobili?
W jej oczach zaszkliły się łzy.
– Nie wiem. – Odwróciła się w stronę matki, a potem powoli
położyła głowę w zgięciu łokcia.
– Skarbie, może byś nas zostawiła na moment? – zaproponowała sędzia równym, opanowanym głosem.
Josie usiadła na fotelu w salonie, otarła oczy i pochyliła się do
przodu w stronę bawiącego się na podłodze malucha.
– Proszę posłuchać – westchnęła Cormier – już zrezygnowałam z przewodniczenia tej rozprawie. Wiem, że tylko w tym celu wciągnął pan Josie na listę świadków i tak naprawdę nigdy nie zamierzał wykorzystać jej zeznań w sądzie. Nie chcę jednak teraz dyskutować
na
temat aspektów prawnych tego posunięcia. Zwracam się do pana jak   


rodzic do rodzica, mecenasie. Jeżeli przekażę panu sądownie zaprzysiężone oświadczenie, stwierdzające, że Josie niczego nie pamięta, czy przemyśli pan wówczas raz jeszcze powołanie jej na świadka procesowego?
Jordan zerknął w stronę salonu. Selena zachęciła Josie, by usiadła na podłodze obok niej i dziecka, i teraz dziewczyna bawiła się z Samem plastikowym
samolocikiem.
Kiedy
chłopczyk
wybuchnął
niepohamowanym śmiechem – do jakiego są zdolne tylko niemowlaki

na ustach Josie także się pojawił lekki uśmiech.
Selena podchwyciła wzrok męża, uniosła brwi w niemym pytaniu. Ostatecznie dostał to, na czym mu zależało: Cormier złożyła rezygnację. Może więc sobie pozwolić na wielkoduszność.
– W porządku – zwrócił się do sędzi. – Proszę mi dostarczyć takie oświadczenie.
– Owszem, przepis mówi, żeby dobrze zagotować mleko –   


przyznała Josie, szorując metalowym zmywakiem poczerniałe dno garnka. – Jednak raczej nie o taki efekt tu chodziło.
Matka chwyciła ścierkę do naczyń.
– Skąd mogłam o tym wiedzieć?
– Może powinnyśmy zacząć od czegoś łatwiejszego niż budyń – zasugerowała Josie.
– Na przykład?
– Od tostu? – odparła z uśmiechem.
Teraz, kiedy matka spędzała całe dni w domu, rozpierała ją energia.
Z tego właśnie powodu zabrała się do nauki gotowania, co może było nawet szczytnym zamierzeniem, jednak pod warunkiem, że się pracowało w straży pożarnej i szykowało do kolejnego egzaminu sprawnościowego. Nawet gdy matka usiłowała ściśle się trzymać przepisu, i tak nic jej nie wychodziło; wówczas szukała ratunku u Josie i
oczywiście się okazywało, że użyła proszku do pieczenia zamiast sody oczyszczonej lub mąki z pełnego przemiału zamiast kartoflanej („Nie miałyśmy takiej w domu” – tłumaczyła).
Z początku Josie zaproponowała wieczorne lekcje gotowania, wiedziona instynktem samozachowawczym; doprawdy nie wiedziała,   



co powiedzieć, gdy z rewerencją należną świętemu Graalowi matka stawiała na stole kolejny twardy jak kamień, przypalony klops mięsny. Wkrótce okazało się jednak, że wspólne gotowanie może być całkiem odjazdowe.  Jeżeli  matka  się  nie  zachowywała,  jakby  pozjadała wszelkie
rozumy (a w kuchni była tak totalnie beznadziejna, że nie mogłaby tego
robić, nawet gdyby chciała), dobrze się razem bawiły. Fajnie też było odzyskać poczucie panowania nad sytuacją – jakąkolwiek sytuacją! – choćby sprowadzała się ona do przyrządzania budyniu czekoladowego czy  zeskrobywania  jego  żałosnych  pozostałości  z  dna  stalowego rondla.
Dzisiaj upiekły pizzę, co Josie by zaliczyła do niekwestionowanych sukcesów, gdyby w czasie wyjmowania z pieca matka nie zwinęła jej
na
pół  i  nie  upuściła  na  rozżarzoną  spiralę  grzejną.  Zjadły  więc  na kolację
grillowany ser, a do tego sałatkę z foliowej torebki, której matka nie mogła zepsuć, choćby nie wiedzieć jak się starała. No a teraz, z powodu
katastrofy z budyniem, zostały bez deseru.
– Właściwie jakim cudem wyrosłaś na Julię Child? – spytała matka.
– Julia Child nie żyje.   



– W takim razie na Nigellę Lawson.
Josie wzruszyła ramionami, zakręciła kran i zdjęła żółte gumowe rękawice.
– Chyba znudziła mi się zupa z kartonu, podgrzewana w mikrofalówce.
– Przecież surowo przykazywałam, żebyś w czasie mojej
nieobecności pod żadnym pozorem nie włączała kuchenki.
– Owszem, ale cię nie posłuchałam.
Kiedy Josie chodziła do piątej klasy, dostali specjalną pracę
domową: każde dziecko musiało zbudować most z patyków do lodów. Chodziło o to, by stworzyć konstrukcję najbardziej odporną na naprężenia. Wówczas, ilekroć przejeżdżała przez rzekę Connecticut, pilnie studiowała łuki i wsporniki rzeczywistych mostów, a potem się starała jak najwierniej je skopiować. Gdy już wszystkie budowle były gotowe, przyjechało dwóch oficerów z jednostki inżynieryjnej armii i specjalnym
urządzeniem
sprawdzali,
która
konstrukcja   



jest
najmocniejsza.
Na okoliczność tego testu do szkoły zostali zaproszeni rodzice.
Matka Josie, zajęta w sądzie, była jedyną, która nie przyszła. Tak się przynajmniej  zdawało  Josie  aż  do  tej  pory,  bo  nagle  sobie uświadomiła,
że matka się jednak zjawiła dziesięć minut przed końcem pokazu. Co prawda, nie była świadkiem próby ogniowej mostu córki – podczas której patyki zatrzeszczały, popękały i zawaliły się jak domek z kart – ale jednak pomogła jej uprzątnąć skutki katastrofy.
Dno rondla błyszczało srebrzyście, zostało jeszcze całe pół kartonu mleka.
– Możemy zacząć wszystko od nowa – zaproponowała Josie.
Kiedy nie usłyszała odpowiedzi, obejrzała się przez ramię.
– Bardzo bym chciała – odparła matka, ale teraz już żadna z nich nie myślała o gotowaniu.
Rozległo się pukanie do frontowych drzwi i ta cienka nić
porozumienia, która je połączyła, zerwała się niczym spłoszony motyl.
– Czekasz na kogoś? – spytała Alex córkę.
Nie czekała, ale i tak poszła otworzyć. W progu stał detektyw, który   



dwukrotnie ją przesłuchiwał.
Czyż pojawienie się detektywa w drzwiach domu nie było
zwiastunem poważnych kłopotów?
Oddychaj, nakazała sobie Josie w duchu, i dopiero gdy matka
wyszła do holu, aby sprawdzić, co się dzieje, zauważyła, że policjant trzyma w ręku butelkę wina.
– O! – rzuciła Alex. – Patrick.
Patrick?!
Josie odwróciła się szybko i spostrzegła, że matka się rumieni. Tymczasem detektyw wyciągnął przed siebie butelkę.
– Ponieważ wino okazało się kością niezgody między nami…
– Wiecie co? – Josie czuła się dosyć głupio. – Pójdę do siebie i…
hm… trochę się pouczę – powiedziała. Matka wie, że ona odrobiła pracę
domową jeszcze przed kolacją, ale niech sobie wyciąga dowolne wnioski z tego oświadczenia.
Pobiegła na górę, umyślnie bardzo głośno tupiąc, żeby zagłuszyć
głos matki. W swoim pokoju wrzuciła do odtwarzacza CD i puściła muzykę na cały regulator, rzuciła się na łóżko i wpatrzyła w sufit. Matka swego czasu wyznaczyła godzinę policyjną na dwunastą w   



nocy – co teraz zresztą nie miało dla Josie żadnego znaczenia. Ale wcześniej ich układ wyglądał następująco: Matt odwoził Josie do domu
o północy; w zamian Alex ulatniała się jak dym – zostawiając salon
do
ich  dyspozycji  –  i  szła  do  siebie  na  górę.  Josie  nie  wiedziała dokładnie,
jakie było rozumowanie matki, ale najprawdopodobniej uważała, że córka będzie bezpieczniejsza, uprawiając seks z chłopakiem w domu rodzinnym, a nie w samochodzie czy pod trybunami na boisku szkolnym.   Josie   doskonale   pamiętała   te   miłosne   złączenia   w ciemności
salonu; świadomość, że matka może zejść na dół po szklankę wody czy
tabletkę aspiryny, tylko jeszcze bardziej ich podniecała.
O trzeciej lub czwartej nad ranem, gdy oczy im się kleiły, a zarost Matta zaczynał drapać policzki Josie, całowała go na do widzenia, po czym patrzyła, jak tylne światła jego samochodu znikają niczym żar gasnącego papierosa. Następnie wchodziła na palcach na górę, a mijając
pokój matki, myślała: Ty mnie w ogóle nie znasz.
– Skąd ci przyszło do głowy, że skoro nie pozwoliłam, byś
zafundował mi drinka, przyjmę od ciebie całą butelkę?   



Patrick uśmiechnął się szeroko.
– Kto powiedział, że zamierzam ci ją dawać? Możesz sobie najwyżej pożyczyć ode mnie trochę wina.
Minął hol pewnym krokiem człowieka, który dobrze zna rozkład
domu. Wszedł do kuchni i mocno pociągnął nosem – w powietrzu wciąż się unosił zapach spalenizny – po czym zaczął na chybił trafił otwierać szafki i szuflady.
Alex objęła się ramionami; nie dlatego, że było jej zimno, ale
ponieważ czuła się tak lekko, jakby cały zapas helu ze słońca – z kilku słońc  naraz  –  wypełnił  jej  ciało.  Tymczasem  Patrick  wyjął  dwa kieliszki,
napełnił je winem, po czym wzniósł toast.
– Za twoje przejście do cywila.
Wino przyjemnie rozlewało się w ustach, łagodne jak aksamit, i pachniało bogatymi aromatami jesieni. Alex przymknęła powieki. Chciała, aby ta chwila przeciągnęła się w czasie, rozrosła, wypełniła
jej
pamięć, przesłoniła sobą wiele wcześniejszych wspomnień.
– No więc, jak to jest na bezrobociu? – spytał Patrick.
– Dzisiaj udało mi się upiec grzankę z serem i nie doprowadzić przy okazji do zwęglenia grilla.   



– Mam nadzieję, że ją oprawiłaś.
– Nieee, rolę oprawcy pozostawiam prokuraturze – zażartowała, ale
jej uśmiech zgasł, gdy przed oczami ujrzała twarz Diany Leven. – Czy kiedykolwiek odzywa się w tobie poczucie winy? – spytała.
– Z jakiego powodu?
– Że na ułamek chwili zapomniałeś o wszystkim, do czego tu
doszło.
Patrick odstawił kieliszek.
– Czasami, kiedy przeglądam materiały dowodowe i natykam się na odcisk  palca,  zdjęcie  lub  but  jednego  z  zabitych  dzieciaków, przyglądam
się im ze szczególną uwagą. Może to głupie, ale robię tak dlatego, bo uważam, że ktoś powinien im poświęcić kilka myśli więcej. – Podniósł wzrok. – Kiedy ktoś umiera, to nie tylko jego życie się kończy, wiesz? Alex wypiła do końca swoje wino.
– Opowiedz mi, jak ją znalazłeś.
– Kogo?
– Josie. Tamtego dnia.
Patrick zajrzał jej w oczy, jakby chciał ocenić, ile prawdy może wyjawić; jak w pełni uszanować jej prawo do poznania przeżyć córki,
a   



jednocześnie nie sprawić zbyt wiele bólu.
– Natknąłem się na nią w szatni gimnastycznej… – zaczął z
namysłem. – I w pierwszej chwili pomyślałem… pomyślałem, że nie żyje, ponieważ była zakrwawiona i leżała twarzą do podłogi obok Matta
Roystona. Ale wówczas się poruszyła i… – głos mu się załamał – …i
to
był najpiękniejszy widok, jaki widziałem w życiu.
– Zdajesz sobie sprawę, że jesteś bohaterem, prawda?
Patrick zdecydowanie pokręcił głową.
– Jestem tchórzem. Wbiegłem w strefę zagrożenia z jednego
powodu: wiedziałem, że jeżeli tego nie zrobię, do końca życia będą mnie prześladować senne koszmary.
Alex drgnęła.
– Mnie one prześladują, a przecież nie widziałam tak strasznych obrazów jak ty.
Patrick ujął jej dłoń i wpatrzył się w linie papilarne, jakby chciał z
nich odczytać przyszłość.
– Może w takim razie nie powinnaś poświęcać zbyt wiele nocy na
sen – powiedział.
Z tak bliskiej odległości jego skóra miała miętowo-pieprzowy   



zapach. Alex czuła rytm własnego serca w koniuszkach palców. A więc
zapewne on też to teraz wyczuwał.
Nie wiedziała, co się za moment wydarzy – ale wiedziała, że będzie
to   coś   przypadkowego,   nieprzewidywalnego   i   wzbudzającego niepokój.
Już miała się odsunąć, gdy Patrick objął ją ramionami.
– Zdejmij wreszcie tę sędziowską togę, Alex – szepnął i zaczął ją całować.
Kiedy powracają uczucia pod postacią burzy kolorów, fali energii i bogactwa zmysłów, wszystko, co można zrobić, to przylgnąć do najbliżej  stojącego  człowieka  w  nadziei,  że  przetrzyma  się  ten potężny
napór. Alex zamknęła oczy i szykowała się na najgorsze – ale nic złego
się nie stało. Tylko życie wydało jej się trochę inne – bardziej chaotyczne, bardziej skomplikowane.
Po krótkim wahaniu odwzajemniła pocałunek Patricka, dochodząc
do wniosku, że najpierw trzeba stracić nad sobą panowanie, by racjonalnie ocenić, co się właściwie utraciło.
Miesiąc wcześniej
Gdy dwoje ludzi się kocha, ich ciała się zestrajają ze sobą jak w tańcu   



o ściśle ustalonej choreografii: ręka położona na biodrze, muśnięcie palcami włosów, szybki pocałunek, oderwanie ust, dłuższy pocałunek, dłoń wsuwająca się pod koszulę. To rutyna, ale nie w negatywnym znaczeniu tego słowa. Jeden człowiek zestraja się z drugim, i dlatego, gdy  się  jest  tak  długo  z  jakimś  facetem,  podczas  pocałunku  nie zderzacie
się nosami, zębami czy łokciami.
Matt i Josie też mieli swoje rytuały. Kiedy zamierzali się kochać, on nachylał się w jej stronę i patrzył tak, jakby poza nią nic innego nie istniało na świecie. Hipnotyzował ją tym spojrzeniem, bo wkrótce ona też nie widziała nic prócz niego. Potem zaczynał ją całować – tak lekko,
że ledwo czuła jego wargi na swoich wargach, aż w końcu to ona przyciągała go do siebie. Potem wędrował ustami niżej – ku jej szyi i piersiom, a po chwili jego palce wsuwały się za pasek jej dżinsów. Trwało to wszystko mniej więcej dziesięć minut, po których Matt staczał
się z niej i wyjmował z kieszeni kondom.
Josie nie miała nic przeciwko temu rytuałowi – szczerze mówiąc, całkiem go lubiła. Czuła się jak na rollercoasterze – sunęła w górę, napięcie narastało, ponieważ wiedziała, co za chwilę nastąpi, i miała   



świadomość, że nie jest w stanie tego powstrzymać.
Leżeli w salonie jej domu, w ciemnościach, a w tle cicho grał
telewizor.  Matt  zdjął  już  z  Josie  ubranie,  a  teraz  ściągał  swoje bokserki.
Zawisł między jej nogami.
– Hej – odepchnęła go, gdy próbował w nią wejść – czy
przypadkiem o czymś nie zapomniałeś?
– O, Jo! Tylko ten jeden raz. Nie chcę, żeby bez przerwy coś nas rozdzielało.
Jego słowa miały na nią równie zniewalający wpływ jak pocałunki. Poza tym nienawidziła tego zapachu gumy, który przenikał powietrze od chwili, gdy rozerwał folię prezerwatywy, do czasu, aż skończyli. No
i czy mogło istnieć wspanialsze uczucie od tego, które ją ogarniało, gdy
wypełniał  ją  sobą?  Przesunęła  się  nieznacznie,  rozsunęła  drżące nogi…
I wówczas coś jej się przypomniało. Kiedy dostała okresu w wieku trzynastu lat, matka nie odbyła z nią typowej rozmowy od serca. Przyniosła jej za to książkę pełną danych statystycznych. „Pamiętaj – powiedziała – za każdym razem, gdy uprawiasz seks, możesz zajść w ciążę. Szanse wynoszą 1:1. Nie łudź się jednak, że jak zrobisz to tylko   



raz bez zabezpieczenia, rachunek prawdopodobieństwa zadziała na twoją korzyść”.
Josie odepchnęła Matta.
– Nie powinniśmy – szepnęła.
– Kochać się?
– Kochać się… bez niczego.
Był zawiedziony, Josie to wyczuła po sposobie, w jaki na moment znieruchomiał. Ale posłusznie się wycofał, wyjął kondom, który ona pomogła mu nałożyć.
– Pewnego dnia… – mruknęła cicho, ale wówczas Matt zaczął ją całować, więc natychmiast zapomniała, co właściwie chciała powiedzieć.
Od początku listopada do końca zimy Lacy wykładała zboże na
tyłach domu, żeby pomóc jeleniom przetrwać najtrudniejszy okres. Wielu sąsiadów nie pochwalało sztucznego dokarmiania leśnej zwierzyny – głównie dlatego, że ostańcy po zimie w lecie niszczyli im ogrody – Lacy uważała jednak, że to jej obowiązek, forma zadośćuczynienia naturze. Tak długo, jak Lewis się upierał przy polowaniach, ona zamierzała choć w niewielkim stopniu neutralizować skutki jego poczynań.   


Włożyła ciężkie buty – uzasadniał to leżący jeszcze gdzieniegdzie śnieg, chociaż było na tyle ciepło, że z klonów zaczęto spuszczać sok,
co
przynajmniej w teorii zwiastowało nadejście wiosny. Ledwo Lacy wyszła na zewnątrz, poczuła zapach syropu klonowego, dobiegający z przydomowej  rafinerii  sąsiadów.  Jakby  w  powietrzu  unosiły  się drobiny
karmelków. Dodźwigała wiadro wypełnione zbożem do huśtawki: drewnianej konstrukcji, uwielbianej przez chłopców w dzieciństwie, której Lewis wciąż jakoś nie mógł zdemontować.
– Cześć, mamo.
Obejrzała się i ujrzała Petera z rękami wsuniętymi głęboko w
kieszenie dżinsów. Miał na sobie jedynie T-shirt i puchową kamizelkę, musiał więc kostnieć z zimna.
– Cześć, skarbie. Co słychać?
Na palcach jednej ręki mogłaby policzyć, ile razy Peter ostatnio wysuwał nos ze swojego pokoju, nie mówiąc już o wychodzeniu do ogrodu. Lacy zdawała sobie sprawę, że takie zachowanie jest typowe dla wieku dojrzewania: zakopywanie się w sanktuarium własnej przestrzeni i oddawanie temu, czemu oddają się nastolatki za zamkniętymi drzwiami. W wypadku jej syna był to komputer. Całymi   



godzinami siedział w sieci – ale nie zajmował się bezmyślnym przeglądaniem rozmaitych witryn, lecz programowaniem, jakże więc mogłaby potępiać tego typu hobby?
– Nic szczególnego. Co robisz?
– To samo co zawsze o tej porze roku.
– Naprawdę?
Spojrzała uważniej na syna. Sprawiał wrażenie istoty z innego
świata   w   tym   krajobrazie   przesyconym   rześkim,   chłodnym powietrzem.
Jego rysy wydawały się zbyt delikatne na tle poszarpanych zboczy gór,
widniejących w tle; jego skóra – bielsza nawet od śniegu. Nie pasuje
do
tego miejsca, pomyślała Lacy, i nagle dotarło do niej, że podobna refleksja nachodziła ją na widok Petera bez względu na to, gdzie się
w
danej chwili znajdował.
– Trzymaj. – Podała mu wiadro. – Pomożesz mi.
Peter chwycił za pałąk i zaczął rozrzucać garściami zboże.
– Czy mogę cię o coś spytać, mamo?
– Oczywiście.
– Czy to prawda, że pierwsza zaprosiłaś tatę na randkę?   



Lacy uśmiechnęła się radośnie.
– Gdybym tego nie zrobiła, prawdopodobnie do dziś czekałabym na telefon. Twój ojciec ma wiele zalet, jednak spostrzegawczość do nich nie
należy.
Poznała Lewisa na wiecu w sprawie legalizacji aborcji. Chociaż osobiście uważała, że nie ma wspanialszego daru niż narodziny dziecka,  patrzyła  na  świat  chłodnym  okiem  realistki  –  za  wiele widziała
kobiet  w  ciąży,  które  były  zbyt  młode,  zbyt  biedne  lub  zbyt zaharowane,
żeby zapewnić dziecku godziwe życie. Poszła więc z przyjaciółką na marsz protestacyjny, który się kończył wiecem pod budynkiem legislatury stanowej w Concord. Kiedy stała na wysokich schodach wśród siostrzanych dusz, dzierżących transparenty, na których
widniało hasło: JESTEM ZA WOLNYM WYBOREM I GŁOSUJĘ… PRZECIWKO ABORCJI, zaczęła się rozglądać po zgromadzonym
tłumie i nagle dostrzegła samotnego mężczyznę w eleganckim garniturze.  Zafascynował  ją  –  zupełnie  nie  pasował  do  obrazu typowego
aktywisty.
– Rany – zagadnęła Lacy, przepychając się w jego stronę. – Co za   



dzień.
– W rzeczy samej – odparł.
– Czy byłeś tu już kiedyś?
– Nie, to mój debiut – odparł Lewis.
– Mój również.
Nowy napływ manifestantek maszerujących środkiem schodów niespodziewanie ich rozdzielił. Ze sterty papierów, które Lewis trzymał na  ręku,  sfrunęła  jedna  kartka,  ale  zanim  Lacy  ją  pochwyciła, tajemniczy
nieznajomy już zniknął w tłumie. Okazało się, że to strona tytułowa jakiegoś większego opracowania, którego temat niemal zwalił Lacy z nóg. „Przydziały funduszy w systemie szkolnictwa publicznego stanu New Hampshire: raport analityczny”. Pod spodem dane autora: Lewis Houghton, Sterling College, Wydział Ekonomii.
Zadzwoniła i powiedziała Lewisowi, że ma stronę tytułową jego
pracy. Okazało się, że jej nie potrzebował, ponieważ wydrukował nową
kopię całego dokumentu.
– Rozumiem. Ale i tak muszę przywieźć ci tę kartkę.
– Dlaczego?
– Żebyś mógł mi wytłumaczyć sens tytułu podczas kolacji.   



Dopiero nad talerzem sushi Lacy się dowiedziała, że obecność
Lewisa na schodach stanowego Kapitolu nie miała nic wspólnego z manifestacją. Był po prostu umówiony z gubernatorem.
– Ale jak mu to powiedziałaś? – dopytywał się Peter. – No wiesz, że
go lubisz, i w ogóle…
– O ile pamięć mnie nie myli, po trzeciej randce złapałam go w
objęcia i zaczęłam całować. Ale niewykluczone, że zrobiłam to tylko
po
to,  aby  przestał  wreszcie  nadawać  na  temat  wolnego  handlu.  – Zerknęła
na syna i nagle sens tych pytań stał się całkowicie jasny. – Peter – odezwała się z szerokim uśmiechem – czy w szczególny sposób spodobała ci się jakaś dziewczyna?
Nie musiał nawet odpowiadać – zdradziły go wypieki na twarzy.
– Powiesz mi, o kogo chodzi?
– Nie!
– Trudno, jakoś to przeżyję. – Objęła syna ramieniem. – Rany,
szczerze ci zazdroszczę. Nic się nie może równać z tymi pierwszymi miesiącami, kiedy nie myśli się o niczym innym, tylko o sobie nawzajem. To znaczy… miłość w każdej postaci jest cudowna… ale pierwsze zakochanie… ach…   


– Nie jest tak, jak ci się zdaje – wtrącił Peter. – To… hm… uczucie jednostronne.
– Założę się, że jest tak samo oszołomiona jak ty.
Skrzywił się.
– Mamo, ona ledwo zdaje sobie sprawę z mojego istnienia. Ja nie jestem… nie trzymam z tymi samymi ludźmi co ona.
Lacy zerknęła na syna.
– W takim razie musisz to zmienić.
– Jak?
– Nawiązać z nią kontakt. Może podejść do niej w miejscu, gdzie nie będzie jej znajomych. I pokazać takiego siebie, jakiego ona jeszcze nie
zna.
– To znaczy?
– Odkryć przed nią swoje serce. – Lacy postukała Petera w pierś. – Jeżeli wyznasz, co do niej czujesz, sam się zdziwisz jej reakcją.
Peter zwiesił głowę, kopnął grudkę zmarzniętego śniegu. Ale po
chwili spojrzał na matkę nieśmiało.
– Naprawdę?
Lacy skinęła głową.   



– W moim wypadku zadziałało.
– Okay. Dzięki, mamo.
Przez chwilę patrzyła, jak po wzniesieniu trawnika syn wspina się z powrotem  do  domu,  po  czym  znowu  się  skoncentrowała  na problemach
jeleni. Będzie je dokarmiać aż do stopnienia śniegów. Gdy raz się roztoczy nad nimi opiekę, nie można zaniedbać obowiązku, bo inaczej nie przetrwają.
Leżeli na podłodze w salonie niemal całkiem nadzy. Od Matta
dobiegał zapach piwa, ale jej oddech musiał pachnieć tak samo. Wypili
po parę butelek u Drew – nie tyle, żeby się zalać, ale nakręcić, dlatego
gdy tylko się znaleźli sam na sam, Matt natychmiast zaczął błądzić rękami po jej ciele, a każdy jego dotyk rozpalał w niej żar.
Z przyjemnością poddała się rytuałowi. Matt ją pocałował –
najpierw  delikatnie,  potem  mocno,  a  w  końcu  sięgnął  ręką  do zapięcia
stanika. Leżała leniwie rozciągnięta, gdy ściągał z niej dżinsy. Ale potem, zamiast zrobić to, co zwykle, Matt się na nią rzucił i zaczął ją całować tak gwałtownie, że aż poczuła ból.
– Mmmm – próbowała protestować i odpychać go od siebie.   


– Spokojnie – mruknął Matt i lekko ugryzł ją w ramię. Potem
wyciągnął jej ręce nad głowę, przycisnął do ziemi, a sam zaczął się ocierać o jej ciało biodrami. Wyraźnie czuła dużego, twardego członka na swoim brzuchu.
To było odstępstwo od rytuału, ale Josie musiała przyznać, że
całkiem podniecające. Chwyciła Matta za ramiona i pociągnęła ku sobie.
– Taaak, taaak – jęknął i roztrącił jej uda. I nagle znalazł się w jej wnętrzu, po czym ruszył w tak oszalałym tempie, że aż szurał nią po dywanie, ocierając Josie pośladki.
– Poczekaj! – Próbowała się spod niego wydostać, ale tylko zatkał jej dłonią usta i zaczął pompować coraz mocniej i mocniej. Aż w końcu doszedł.
Nasienie – lepkie, gorące – zaczęło z niej wypływać na dywan. Matt ujął twarz Josie w dłonie.
– Jezu, jak ja cię strasznie kocham.
Odwróciła głowę.
– Ja też cię kocham.
Leżała w jego ramionach przez kilka minut, a potem powiedziała, że jest zmęczona i musi się natychmiast położyć. Tradycyjnie pocałowała   



Matta na do widzenia w progu, po czym poszła do kuchni po ścierkę
do
podłogi, która leżała pod zlewem. Wróciła do pokoju i zaczęła wywabiać  mokrą  plamę  z  dywanu,  modląc  się  w  duchu,  by  nie pozostał
żaden trwały ślad.
Peter wystukał na klawiaturze kilka komend, które jednak chwilę później zaciemnił i usunął jednym kliknięciem. Chociaż wydawało mu się, że to superpomysł – otwierasz maila, a przez cały ekran przewija się
napis:  „Kocham  cię”,  ostatecznie  doszedł  do  wniosku,  że  nie wszystkim
musiało się to spodobać, a niektórzy mogliby się wręcz przestraszyć. Zdecydował się wysłać maila, bo jeżeli zostanie brutalnie
odrzucony, dowie się o tym w zaciszu własnego pokoju. Oszczędzi sobie publicznego upokorzenia. Problem w tym, że matka poradziła,
by
odsłonił swoje serce, a on nie czuł się najpewniej w operowaniu słowem.
uświadomił sobie, że często widywał obiekt swoich westchnień tylko we fragmentarycznych obrazach: ręka oparta na odkręconej szybie auta,
kosmyki włosów, wyfruwające z samochodowego okna. Jakże często   



zdarzało mu się marzyć, że to on siedzi za kierownicą tego wozu. „Błąkałem się bez celu na ścieżce życia, dopóki na jednym z
zakrętów nie spotkałem Ciebie” – napisał.
Jęknął głośno i szybko usunął zdanie. Gniot jak spod pióra autora tekstów pocztówkowych, i to tak marnego, że nikt nie chciałby go zatrudnić.
Zawiesił ręce nad klawiaturą i zaczął się zastanawiać, co tak
naprawdę by jej powiedział, gdyby miał w sobie dość odwagi.
Wiem, że nigdy o mnie nie myślisz.
I z pewnością nie widzisz w nas pary.
Ale masło orzechowe było tylko zwykłym masłem orzechowym, dopóki ktoś nie wpadł na pomysł, że doskonale się komponuje z marmoladą. Sól była zawsze tą samą solą,

tu nagle się okazało, że z pieprzem smakuje lepiej. A jaki sens
miałoby masło bez chleba?
(Czemu wszystkie skojarzenia, które przychodziły mu do głowy,
miały wyłącznie związek z JEDZENIEM?!?!?!?!)
Bez Ciebie jestem nikim. Ale z Tobą, jak sądzę, mógłbym zostać kimś wyjątkowym.   



Teraz przyszła pora na najtrudniejsze – zakończenie.
Twój przyjaciel Peter Houghton.
Hm… z formalnego punktu widzenia to nieprawda.
Szczerze oddany Peter Houghton.
To było prawdziwe, ale brzmiało staroświecko i formalnie.
Pozostało więc najprostsze i najbardziej oczywiste:
Kochający Peter Houghton.
Szybko wystukał te słowa, raz jeszcze przeczytał całość. A potem, zanim miał czas się rozmyślić, nacisnął klawisz ENTER i via Internet wysłał swoje serce do Josie Cormier.
Courtney Ignatio umierała z nudów.
Josie była jej przyjaciółką i w ogóle, ale… nic kompletnie się nie
działo. Obejrzały już trzy filmy z Paulem Walkerem na DVD, weszły na stronę „Zagubionych”, żeby przejrzeć biografię faceta, który grał Sawyera,
przekartkowały
wszystkie
stare
egzemplarze
„Cosmopolitana”, które jeszcze nie wylądowały na śmietniku, ale Josie   



nie miała HBO ani nic czekoladowego w lodówce i nawet na kampusie miejscowego college’u nikt nie organizował żadnej imprezy, pod którą można by się podłączyć. Courtney już drugą noc spędzała w domu sędzi Cormier z powodu swojego brata mózgowca, który porwał rodziców na szalony objazd uniwersytetów zaliczanych do Ivy League. Courtney posadziła sobie na brzuchu pluszowego hipopotama i marszcząc czoło, wpatrzyła się w jego guzikowe ślepia. Przez cały wieczór próbowała wyciągnąć od Josie coś na temat Matta – ważne informacje, w rodzaju, czy ma dużego kutasa i czy wie, jaki robić z niego  użytek  –  ale  za  każdym  razem  przyjaciółka  przybierała kamienny
wyraz twarzy i zachowywała się tak, jakby nigdy wcześniej w życiu nie
słyszała słowa „seks”.
Teraz była w łazience i brała prysznic; Courtney słyszała szum
lecącej wody. Przewróciła się na bok i zaczęła studiować oprawioną w ramkę   fotografię,   przedstawiającą   Josie   i   Matta.   Josie   mogła wzbudzać
nienawiść innych dziewczyn, ponieważ Matt był superfacetem – na imprezach zawsze szukał wzrokiem swojej dziewczyny i nigdy się od niej za bardzo nie oddalał; dzwonił, żeby powiedzieć jej dobranoc,   



nawet jeżeli się pożegnali zaledwie pół godziny wcześniej (owszem,
to
prawda, Courtney była tego świadkiem nie dalej jak ubiegłego wieczoru). W odróżnieniu od innych chłopaków z drużyny hokejowej

Courtney to też dobrze wiedziała, bo z wieloma się umawiała – Matt zdecydowanie   przedkładał   towarzystwo   Josie   nad   towarzystwo kumpli.
Ale  w  Josie  było  coś  takiego,  że  Courtney  nie  czuła  wobec  niej zazdrości.
Czasami jej twarz zmieniała się wprost niesamowicie – jakby spadała
z
niej maska – jakby wypłynęła z oka barwna soczewka kontaktowa, ukazując prawdziwy kolor tęczówki. Josie mogła być połówką najbardziej oddanej sobie pary w szkole, ale trudno się było wyzbyć wrażenia, że tkwi w tym układzie z jednego jedynego powodu: tylko dzięki niemu jest w stanie się samookreślić.
MASZ POCZTĘ – odezwał się metalicznym głosem automat w komputerze Josie.
Aż do tej pory Courtney nie zdawała sobie sprawy, że się nie wylogowały z sieci. Podeszła do biurka i poruszyła myszą, żeby przywrócić aktywny ekran. Może to Matt… może przysłał Josie jakieś   


cyberporno… Zabawnie będzie się podszyć pod przyjaciółkę i trochę namieszać mu w głowie.
Adres nadawcy był jednak Courtney nieznany – a ostatecznie miały
z Josie identyczną listę adresową. Temat maila nie został wpisany. Courtney kliknęła na załącznik, teraz już niemal pewna, że to jakieś reklamowe śmieci: powiększ penisa w trzydzieści dni; weź kredyt hipoteczny na kosmicznie korzystnych warunkach; kup toner do drukarki po zabójczo niskiej cenie.
Na ekranie ukazała się treść załącznika i Courtney przebiegła ją wzrokiem.
– Wielki Boże! – mruknęła. – Zajebisty odlot!
Zaciemniła treść postu i przekierowała pod RTWING90@
yahoo.com.
Drew – wystukała szybko. – Roześlij to całemu światu.
Otworzyły się drzwi łazienki i Josie weszła do pokoju w szlafroku, z ręcznikiem zamotanym na głowie. Courtney szybko wylogowała się z sieci.
DO ZOBACZENIA – odezwał się automat.
– Co jest? – spytała Josie.
Courtney odwróciła się w jej stronę z uśmiechem.   



– Nic. Tylko sprawdzałam swoją skrzynkę mailową.
* * *
Josie nie mogła zasnąć; w jej głowie kłębiły się tysiące myśli. Bardzo
żałowała, że nie ma u boku bratniej duszy, z którą mogłaby omówić swój obecny problem. Bo z kim miałaby o tym pogadać. Z matką? Dobry dowcip. Matt w ogóle nie wchodził w rachubę. Courtney czy któraś z ich wspólnych koleżanek – jak wyżej. Tak naprawdę Josie się bała, że gdy wyartykułuje swoje najgorsze obawy, czarny scenariusz się
spełni.
Poczekała, aż oddech Courtney stanie się równy i głęboki. A potem wymknęła się z łóżka i wśliznęła do łazienki. Starannie zamknęła drzwi
i ściągnęła spodnie od piżamy.
Nic. Ani śladu.
Okres się spóźniał już trzy dni.
We wtorkowy wieczór Josie siedziała na sofie w piwnicy Matta i
pisała  dla  niego  esej,  który  miał  omawiać  przypadek  nadużycia władzy,
wybrany z dowolnego okresu historii USA, podczas gdy Matt i Drew dźwigali sztangę.   


– Jest milion tematów do wyboru – powiedziała. – Watergate. Abu Ghraib. Uniwersytet stanowy w Kent.
Matt, ubezpieczany przez Drew, stękał pod ciężarem sztangi.
– Byle to było oczywiste i łatwe do zapamiętania, Jo.
– No, dawaj, mięczaku – odezwał się Drew. – Jak tak dalej pójdzie, cofną cię do juniorów.
Matt wyszczerzył zęby w uśmiechu i uniósł sztangę na całą
wysokość wyciągniętych ramion.
– Zobaczymy, czy ty tyle wyciśniesz – wystękał.
Josie patrzyła na jego grające mięśnie – na tyle silne, by udźwignąć podobny ciężar, a jednocześnie zdolne obejmować ją z niesłychaną delikatnością. Matt się podniósł, po czym otarł pot z czoła i z ławeczki do ćwiczeń; teraz przyszła kolej na Drew.
– W swojej pracy mogłabym omówić Patriot Act – mruknęła w zamyśleniu Josie, gryząc koniec ołówka.
– Ja działam w twoim najlepiej pojętym interesie, chłopie – ciągnął tymczasem Drew. – Jeżeli nie chcesz się wysilać dla trenera, zrób to dla
swojej kobiety.
Josie podniosła wzrok znad notatnika.   



– Drew, urodziłeś się idiotą, czy to przyszło z wiekiem?
– Jestem INTELIGENTNYM PROJEKTEM – zażartował. – Mówię
tylko, że Matt powinien się mieć teraz na baczności, skoro na horyzoncie pojawił się rywal.
– Co ty bredzisz? – Josie popatrzyła na Drew jak na ostatniego
debila, ale tak naprawdę zdjęła ją panika. To nieważne, czy ona rzeczywiście okazywała komuś innemu względy, czy nie; liczyło się jedynie, co na ten temat sądził Matt.
– To był żart, Josie – oznajmił Drew, kładąc się na ławce i zaciskając dłonie na sztandze.
Matt wybuchnął śmiechem.
– Wyjątkowo trafne określenie Petera Houghtona.
– Dasz mu popalić?
– Z pewnością – odparł Matt. – Tylko jeszcze nie zdecydowałem jak.
– Może do opracowania planu przyda ci się inspiracja poetycka – zachichotał Drew. – Hej, Jo, wyjmij mój segregator. E-mail jest w kieszonce z przodu.
Josie chwyciła plecak leżący na drugim krańcu sofy. Wyciągnęła złożoną kartkę, a kiedy ją rozwinęła, na górze ujrzała swój własny adres   


internetowy, a poniżej adnotację, że wiadomość rozesłano wszystkim uczniom Sterling High.
Skąd ten mail w plecaku Drew, skoro ona sama nigdy nie widziała
go na oczy?!
– Przeczytaj na głos.
Josie zaczęła niepewnie.
– Wiem, że nigdy o mnie nie myślisz. I z pewnością nie widzisz w
nas pary…
Słowa uwięzły jej w gardle jak kamienie. Przerwała czytanie, ale to
już nie miało większego znaczenia, bo Drew i Matt wyrecytowali resztę
tekstu z pamięci:
– Bez Ciebie jestem nikim…
– Ale z Tobą… jak sądzę… – Drew wpadł w tak konwulsyjny
chichot,  że  sztanga  opadła  na  swoje  leże.  –  Kurwa,  nie  mogę dźwigać,
gdy mnie tak skręca.
Matt usiadł na sofie obok Josie i zarzucił jej rękę na ramię, wodząc kciukiem po piersi. Odsunęła się, ponieważ nie chciała, żeby Drew to widział, ale Mattowi właśnie na tym zależało, więc przesunął się wraz
z   



nią.
– Zostałaś muzą poezji – powiedział z uśmiechem. – Co prawda, marnej, ale nawet Helena Trojańska musiała na początek się zadowolić… limerykiem czy czymś takim, no nie?
Josie paliły policzki. Wprost nie mieściło jej się w głowie, że Peter napisał do niej coś podobnego. Jak w ogóle mógł pomyśleć, że ona zareagowałaby pozytywnie na jego wyznania! I na dodatek teraz cała szkoła wiedziała, że Houghton się w niej kochał. W tej sytuacji Josie musiała zrobić wszystko, by nikt nie pomyślał, że ona żywi wobec niego
jakiekolwiek uczucia.
Choćby litości.
Ale jeszcze bardziej przygnębiał ją fakt, że ktoś ze znajomych postanowił wyciąć jej taki numer. Wykradnięcie postu ze skrzynki mailowej nie stanowiło żadnego problemu: wszyscy nawzajem znali swoje hasła dostępu. Mogła to więc zrobić każda z jej koleżanek albo nawet sam Matt. Jednak dlaczego jedno z jej przyjaciół chciało ją tak totalnie upokorzyć?
Josie w zasadzie dobrze znała odpowiedź. Ci ludzie tak naprawdę wcale nie byli jej przyjaciółmi. Najpopularniejsze dzieciaki w szkole z   



nikim się nie przyjaźnią – one jedynie zawierają alianse. Przy nich jesteś
bezpieczny tak długo, jak się chowasz za podwójną gardą i nigdy z niczego nie zwierzasz – w innym wypadku szybko wystawią cię na pośmiewisko, ponieważ gdy świat się śmieje z innych, nie śmieje się z nich.
Josie cierpiała wewnętrzne katusze, ale miała też świadomość, że ten idiotyczny dowcip miał między innymi przetestować jej reakcję. Gdyby z  oburzeniem  oskarżyła  swoich  znajomych  o  włamanie  do  jej skrzynki,
o naruszenie prywatności – byłaby skończona. Przede wszystkim nie mogła okazać śladu emocji. Ostatecznie miała tak wysoki status towarzyski, tak bardzo przewyższała w hierarchii szkolnej Petera Houghtona,  że  podobny  mail  mógł  co  najwyżej  wywołać  u  niej uśmiech
politowania.
– Co za totalny palant – rzuciła lekkim tonem, jakby ta sytuacja w ogóle jej nie obeszła. Jakby ona podzielała rozbawienie Matta i Drew. Zmięła kartkę w drżących rękach i rzuciła za sofę.
Matt położył na jej kolanach głowę wciąż wilgotną od potu.
– To o czym w końcu zdecydowałem się napisać?   


– O rdzennych Amerykanach – odparła machinalnie. – O tym, jak
rząd systematycznie naruszał postanowienia wszelkich traktatów i zagarniał ich terytoria.
Josie doszła do wniosku, że potrafi się doskonale wczuć w położenie tych ludów: wykorzenienie, świadomość, że już nigdzie nie odnajdzie się dla siebie miejsca.
Drew usiadł okrakiem na ławce.
– Jak mógłbym znaleźć sobie dziewczynę, która poprawi mi
końcową średnią?
– Zapytaj Petera Houghtona – odparł Matt ze śmiechem. – On jest mistrzem podbojów miłosnych.
Drew zarechotał, a Matt sięgnął po rękę Josie – tę, w której trzymała ołówek. Delikatnie zaczął całować kostki jej palców.
– Jesteś dla mnie zbyt dobra – powiedział.
Szafki w Sterling High tłoczyły się w niewielkiej części korytarza, ustawione jedna na drugiej. Więc jeżeli się miało szafkę w dolnym rzędzie, oznaczało to, że ilekroć do niej zaglądałeś podczas przerwy, ktoś inny dosłownie wchodził ci na głowę. Szafka Petera nie tylko należała do tych dolnych, ale była również wciśnięta w róg, stąd   



właściciel musiał się zwijać w podwójny precel, żeby się do niej dostać.
Wyszedł z klasy natychmiast po dzwonku, zgodnie ze szczegółowo opracowanym planem: jeżeli błyskawicznie weźmie, co ma wziąć z szafki na następne zajęcia, wędrówkę po korytarzach będzie odbywał
w
największym tłoku, dzięki czemu zdecydowanie zmniejszy się ryzyko, że wpadnie w oko któremuś z mięśniaków i zostanie po raz kolejny sponiewierany.   Ze   zwieszoną   głową,   z   oczami   utkwionymi   w podłodze,
szybko dopadł swojego kąta.
Przyklęknął, by wymienić podręcznik do matematyki na notatki z socjologii, gdy zatrzymała się przed nim para czarnych butów na wysokim obcasie. Powędrował w górę wzrokiem po ażurowych rajstopach, tweedowej minispódniczce, asymetrycznym swetrze i kurtynie blond włosów. Courtney Ignatio stała ze skrzyżowanymi na piersi ramionami, jakby Peter niepotrzebnie marnował jej czas, mimo
że
to nie on ją zaczepił, ale ona jego.
– Wstawaj – zarządziła – bo nie zamierzam się spóźnić na lekcję.
Peter szybko się poderwał, kolanem zatrzaskując szafkę. Nie chciał, aby Courtney zauważyła, że w środku przykleił zdjęcie z dzieciństwa,   



przedstawiające jego i Josie. Musiał się po nie pofatygować aż na strych,
gdzie matka trzymała stare albumy od czasu, gdy dwa lata temu przeszła  na  system  cyfrowy  i  wszystkie  fotki  przechowywała  na płytach
CD.
Na tym zdjęciu siedzieli na obramowaniu przedszkolnej
piaskownicy, a Josie trzymała rękę na jego ramieniu. I to mu się właśnie
najbardziej podobało.
– Słuchaj, ostatnia rzecz, jakiej bym sobie życzyła, to rozmowa z tobą na oczach połowy szkoły, ale Josie jest moją przyjaciółką i w ogóle, dlatego  podjęłam  się  tego  zadania.  –  Courtney  rozejrzała  się ukradkiem
po korytarzu, by się upewnić, że nikt nie nadchodzi. – Ona cię lubi… Peter jedynie wybałuszał oczy.
– Lubi cię w ten szczególny sposób, matole. Ma już totalnie dosyć Matta; nie chce go jednak spławiać, póki nie nabierze pewności, że ty
na
serio o niej myślisz. – Courtney zerknęła na Petera spod oka. – Tłumaczyłam  jej,  że  to  towarzyskie  samobójstwo,  ale  ostatecznie czego
ludzie nie robią z miłości…   



Peter poczuł, jak krew napływa mu do twarzy z siłą oceanicznej fali.
– Dlaczego miałbym ci uwierzyć?
Courtney postrząsnęła włosami.
– Nic mnie nie obchodzi, czy mi wierzysz, czy nie. Jestem jedynie posłańcem. Co zrobisz z tą wiadomością, to już twoja rzecz.
Oddaliła się korytarzem i zniknęła za rogiem akurat w chwili, gdy odezwał się dzwonek. A więc teraz Peter się spóźni na zajęcia, czego nienawidził, bo gdy w takiej sytuacji wchodził do klasy, wszystkie oczy się na niego kierowały, a spojrzenia przeszywały jak szydła.
Ale dzisiaj to nie miało znaczenia; dzisiaj świat stanął przed nim otworem.
Najlepszym daniem w kafeterii były pieczone talarki ziemniaczane, nieprzytomnie przesycone tłuszczem. Jedząc je, praktycznie się czuło, jak spodnie stają się za ciasne, a policzki pęcznieją – a mimo to Josie nie
mogła  się  im  oprzeć.  Czasami  się  zastanawiała,  czy  gdyby  były równie
zdrowe jak brokuły, też tak by za nimi przepadała. Czy smakowałyby równie doskonale, jeżeli nie byłyby takie tuczące?
Dla większości koleżanek Josie cały posiłek sprowadzał się do małej butelki wody mineralnej lub innego dietetycznego napoju; jeżeli jakaś   



dziewczyna pochłaniała wysokokaloryczne i węglowodanowe potrawy, od razu zarabiała na etykietkę tłuściocha lub bulimiczki. Zazwyczaj Josie  ograniczała  się  do  trzech  talarków,  a  resztę  oddawała chłopakom.
Ale dzisiaj przez dwie ostatnie lekcje dosłownie się śliniła na samą myśl
o tych ziemniaczkach, więc pozwoliła sobie na dwa talarki więcej niż normalnie. Jeżeli w grę nie wchodziły ogórki kiszone lub lody, czy też można było podejrzewać zachciankę ciążową?
Courtney przechyliła się przez stół i maznęła palcem po tacce, na której podawano talarki.
– Ohyda – zawyrokowała. – Dlaczego benzyna jest tak koszmarnie droga, skoro te małe skarby są pokryte taką ilością paliwa energetycznego,  że  wystarczyłoby  do  napełnienia  baku  pikapa, którym
jeździ Drew?
– Do samochodów leje się inne paliwo, Einsteinie – zauważył Drew.
– Czy doprawdy sądzisz, że na stacji Mobilu sprzedają olej do frytek? Josie nachyliła się do leżącego na podłodze plecaka. Rano wrzuciła
do   niego   jabłko,   więc   musiało   się   gdzieś   tam   znajdować. Poszukiwania   



wśród  luźnych  kartek  i  kosmetyków  pochłaniały  całą  jej  uwagę, dlatego
nie zarejestrowała, że wymiana zdań między Courtney i Drew gwałtownie się urwała; że w istocie umilkły wszystkie rozmowy w kafeterii.
Obok ich stolika stał Peter Houghton z brązową papierową torbą w jednym i kartonikiem mleka w drugim ręku.
– Hej, Josie! – rzucił radosnym głosem, jakby nie dostrzegał, że ona
go wcale nie słucha, bo właśnie w tej sekundzie coś w niej umiera. – Pomyślałem, że może miałabyś ochotę zjeść ze mną lunch.
Josie zmartwiała; miała wrażenie, że się zmienia w bryłę granitu, i teraz nie mogłaby drgnąć, nawet gdyby od tego zależało zbawienie
jej
duszy. Wyobraziła sobie, jak za kilkanaście lat uczniowie wskazują na wciąż przyrośniętego do plastikowego krzesła kamiennego gargulca, który kiedyś był żywą Josie, i mówią: „A tak, wiem, co jej się przydarzyło”.
Usłyszała jakiś szurgot za plecami, ale po prostu nie mogła się
ruszyć. Zerknęła na Petera. Gdybyż tylko istniał jakiś tajemny kod, automatycznie sygnalizujący wybranym osobom, że nie mówimy tego, co naprawdę myślimy!   



– Uhm – zaczęła Josie – może bym się skusiła, ale…
– Szybciej piekło zetną lody, niż ona się na to zgodzi! – rzuciła Courtney.
Wszyscy siedzący przy stole zaczęli się zwijać ze śmiechu z
przyczyn zupełnie dla Petera niezrozumiałych – jakby słowa Courtney były jakimś sekretnym dowcipem.
– Co masz w tej torbie, Houghton? – zainteresował się Drew. –
Masło orzechowe i marmoladę?
– Sól i pieprz? – zaćwierkała Courtney.
– Chleb z masłem?
Uśmiech zniknął z twarzy Petera, bo nagle uświadomił sobie, w jak głęboki dał się wpuścić kanał i jak wielu ludzi wie, co się tu rozgrywa. Przesunął spojrzeniem po Drew, Courtney, Emmie, po czym znowu się
skupił na Josie – ale ona natychmiast umknęła wzrokiem, żeby nikt, nawet Peter, nie zauważył, jak wielką przykrość sprawia jej zadawanie komuś bólu.
Co jednak nie zmieniało faktu, że – wbrew przekonaniu Petera – ona nie jest wcale lepsza od całej reszty.
– Myślę, że Josie powinna przynajmniej obejrzeć oferowany towar –   



odezwał się Matt, który, jak się okazało, już nie siedział przy stole. Stał
teraz  tuż  za  Peterem.  Jednym  płynnym  ruchem  wsunął  kciuki  w szlufki
jego spodni i pociągnął je gwałtownie w dół.
W ostrym, jarzeniowym świetle skóra Petera była przeraźliwie biała;
na tle cienkich, rzadkich włosów łonowych odznaczał się maleńki ślimak penisa. Peter odruchowo zakrył brązową torbą przyrodzenie i przy okazji wypuścił z ręki karton z mlekiem, które się rozlało u jego stóp.
– Hej, patrzcie! – zakrzyknął Drew. – Przedwczesny wytrysk!
Cała kafeteria zaczęła wirować przed oczami Josie niby karuzela
pełna  jaskrawego  światła  i  kolorów.  W  uszach  dudnił  jej  głośny śmiech,
który starała się naśladować. Pan Isles, nauczyciel hiszpańskiego, całkiem pozbawiony szyi, podbiegł do Petera podciągającego w pośpiechu spodnie. Złapał za ramię i jego, i Matta.
– Już skończyliście te wygłupy? – warknął. – Czy mam was obu zaprowadzić do dyrektora?
Peter dał nogę z kafeterii, ale i tak wszyscy wciąż od nowa napawali
się tą wspaniałą chwilą, gdy został pozbawiony gaci. Drew przybił   



piątkę z Mattem.
– Chłopie, jeszcze nigdy tak zajebiście się nie bawiłem podczas lunchu!
Josie znowu zaczęła grzebać w plecaku, udając, że szuka swojego jabłka, chociaż tak naprawdę kompletnie straciła apetyt. Po prostu nie chciała, żeby ktoś na nią patrzył, i ona nie chciała patrzeć na swoich kolegów.
Torba z lunchem Petera Houghtona leżała nieopodal jej nóg – dokładnie  w  tym  miejscu,  w  którym  ją  upuścił,  kiedy  uciekał  z kafeterii.
Josie zajrzała do środka. Kanapka – najprawdopodobniej z indykiem. Paczuszka  precli.  I  marchewki  –  starannie  obrane  i  pokrojone  w słupki
przez kogoś, kto otaczał Petera czułą opieką.
Josie wsunęła brązową torbę do plecaka, wmawiając sobie, że odnajdzie Petera i ją zwróci albo chociaż położy obok jego szafki, ale
w
głębi duszy wiedziała, że nie zrobi ani jednego, ani drugiego. Będzie
za
to  trzymać  tę  torbę  w  swoim  plecaku  tak  długo,  aż  zacznie śmierdzieć,
aż wtedy ona wreszcie ją wyrzuci, wmawiając sobie, że wszystko można   



rozwiązać w tak prosty i oczywisty sposób.
Peter wyskoczył z kafeterii i pognał korytarzem niczym stalowa
kulka pinballa, wystrzelona z kosmiczną siłą. Zatrzymał się dopiero
przy swojej szafce. Opadł na kolana i oparł czoło o chłodny metal. Jak
mógł być taki głupi! Jak mógł zaufać Courtney – uwierzyć, że Josie chciałaby obdarzyć ciepłym uczuciem kogoś takiego jak on?!
Uderzał głową o metal, dopóki nie poczuł przeszywającego bólu w czaszce, a potem przekręcił szyfrowy zamek. Pierwsze, co rzuciło mu się
w oczy po otworzeniu drzwiczek, to zdjęcie przedstawiające jego i Josie.
Zmiął je ze złością w dłoni, odwrócił się na pięcie i ponownie ruszył przez hol.
Po drodze natknął się na pana McCabe’a, który popatrzył na niego spod zmarszczonych brwi, po czym położył rękę na ramieniu chłopca, chociaż musiał widzieć, że Peter w owej chwili nie jest w stanie znieść cudzego dotyku, bo ten piekł gorzej od ukłucia tysiąca igieł.
– Peterze? Wszystko w porządku?
– Muszę do łazienki – burknął. Przepchnął się obok nauczyciela i jeszcze szybciej ruszył przed siebie.   


Zamknął się w jednej z kabin, wrzucił zmięte zdjęcie do klozetu, a potem rozpiął rozporek i na nie nasikał.
– Pierdolę cię – szepnął. A potem na całe gardło wrzasnął tak, że aż się zatrzęsły ściany toalety. – Pierdolę was wszystkich!
Ledwo matka wyszła z pokoju, Josie wyciągnęła z ust termometr i przyłożyła go do żarówki swojej lampki nocnej. Zmrużyła oczy, żeby widzieć, jak się zmieniają maleńkie cyferki, a na odgłos kroków matki znowu wetknęła sobie termometr w usta.
– Mmm… – Matka podeszła do okna i wpatrywała się w słupek
rtęci. – Ty naprawdę jesteś chora.
Josie wydała z siebie cichy jęk w nadziei, że zabrzmi przekonująco
w uszach matki, po czym przewróciła się na bok.
– Jesteś pewna, że poradzisz sobie sama?
– Uhm.
– Gdybyś mnie potrzebowała, dzwoń bez wahania. Odroczę sesję i natychmiast przyjadę.
– Okay.
Alex przysiadła na łóżku i pocałowała córkę w czoło.
– Miałabyś ochotę na zupę? Sok owocowy?
Josie pokręciła głową.   



– Chciałabym się przespać. – Zamknęła oczy, żeby do matki
dobitniej dotarł ten przekaz.
Kiedy usłyszała oddalający się warkot silnika samochodowego, odczekała spokojnie jeszcze dziesięć minut, bo chciała mieć absolutną pewność, że przez najbliższe parę godzin będzie zupełnie sama w domu. A potem wstała, usiadła przed komputerem i wbiła w Google hasło: środki poronne.
Josie długo rozważała ten problem. Nie chodziło o to, że nie chciała dziecka; czy nawet o to, że nie chciała dziecka z Mattem. Po prostu uznała, że jeszcze za wcześnie na podobną decyzję.
Gdyby powiedziała o wszystkim matce, matka zaczęłaby
wrzeszczeć i się wściekać, ale w końcu zgodziłaby się ją zawieźć do centrum planowania rodziny czy do jakiegoś prywatnego gabinetu lekarskiego. Szczerze mówiąc, nie perspektywa krzyków i złości wzbudzała niepokój Josie, ale świadomość, że gdyby matka uczyniła podobny krok siedemnaście lat temu – ona, Josie, nie miałaby nawet okazji do przeżywania obecnego dylematu, bo po prostu nie byłoby
jej
na świecie.
Przez chwilę nawet się nosiła z zamiarem nawiązania ponownego   



kontaktu  z  ojcem,  choćby  za  cenę  ciężkiego  upokorzenia.  Skoro jednak
on nie chciał, by Josie kiedykolwiek się urodziła, niewykluczone, że pomógłby jej załatwić aborcję.
Tyle że…
Nie mogła się jakoś zdobyć na wizytę u lekarza, w klinice, czy nawet zwrócenie się po pomoc do rodziców. Taki ruch wydawał jej się… zbyt wyrozumowany.
Zanim więc będzie do tego zmuszona, postanowiła samodzielnie posprawdzać wszelkie możliwe opcje. Bała się, że jeżeli do tych celów wykorzysta komputer szkolny, ktoś może to odkryć; postanowiła więc zwagarować. Usiadła w fotelu przed biurkiem na podwiniętej nodze i szczerze się zdziwiła, gdy w odpowiedzi na jej hasło wyświetliło się aż 90 000 pozycji.
Niektóre porady dla kobiet w kłopocie były powszechnie znane. To stare ludowe sposoby w rodzaju grzebania szydełkiem w macicy, zażywania dużej ilości środków przeczyszczających czy oleju rycynowego. Pewne zalecenia wydały jej się egzotyczne dosłownie i
w
przenośni: łykanie sporych kawałków świeżego imbiru czy odżywianie się niedojrzałym ananasem. Do tego dochodziła cała gama środków   


ziołowych: napar z tataraku, bylicy, szałwii i gauterii; koktajle z mięty polnej i wrotyczu, którego pod żadnym pozorem nie należało mylić z krostawcem. Josie się zastanawiała, skąd miałaby wziąć te wszystkie składniki – bo raczej trudno liczyć, że znajdzie je na półce w dziale farmaceutycznym supermarketu obok butelek z witaminami.
Według źródeł internetowych, środki ziołowe były skuteczne w czterdziestu, czterdziestu pięciu procentach. Jak na początek całkiem zachęcająco.
Przysunęła bliżej twarz do ekranu i pilnie czytała dalsze zalecenia.
Nie rozpoczynaj kuracji ziołowej po 6. tygodniu ciąży. Pamiętaj, że nie są to stuprocentowo pewne sposoby usunięcia niechcianej ciąży.
Pij napary ziołowe również w nocy, by utrzymać stałe
stężenie czynnych substancji w organizmie.
W czasie krwawienia zbierz krew, rozcieńcz wodą, sprawdź, czy  są  drobne  skrzepy  i  fragmenty  tkanki  stałej,  by  się upewnić,
że łożysko również zostało usunięte.
Josie mimowolnie się skrzywiła.
Zaparzaj ½ do 1 łyżeczki ziół na filiżankę.   



Chwilę
później
znalazła
poradę
zdecydowanie
mniej
średniowieczną: witamina C. To z pewnością nie mogło jej zaszkodzić, prawda? Josie kliknęła na odpowiedni link. Kwas askorbinowy, 8 gramów dziennie przez pięć dni. Menstruacja powinna się pojawić szóstego bądź siódmego dnia.
Josie wstała od komputera, poszła do łazienki matki i zajrzała do jej apteczki.  Stała  tam  wielka  biała  butla  z  witaminą  C  oraz  trzy mniejsze: z
pałeczkami kwasu mlekowego, witaminą B12 oraz suplementem wapniowym. Otworzyła białą butlę… i po chwili ją zakręciła. Na wszystkich stronach znalazła jedno główne zalecenie: zanim przedsięweźmiesz jakiekolwiek kroki, upewnij się, że jest sens bombardować organizm różnymi substancjami.
Josie wróciła do swojego pokoju i z plecaka wyjęła test ciążowy,
wciąż tkwiący w firmowej torebce apteki, w której go wczoraj kupiła,   



wracając ze szkoły.
Dwukrotnie przeczytała sposób użycia. Jak ktoś jest w stanie sikać przez tak długi czas? Poszła jednak do łazienki i trzymając pałeczkę między nogami, postarała się starannie wypełnić zalecenie. Potem odłożyła ją do specjalnego pojemnika i starannie umyła ręce.
Usiadła na brzegu wanny i patrzyła, jak wskaźnik kontrolny
zabarwia się na niebiesko. Po chwili pojawiła się druga, prostopadła niebieska linia – plus, wynik pozytywny, krzyż, który ona musi dźwigać.
Kiedy maszyna do odśnieżania zacharczała i stanęła w połowie podjazdu, Peter poszedł do garażu, gdzie trzymali zapasowy kanister paliwa, który jednak okazał się pusty; choć przewrócił go do góry nogami, ze środka się wytoczyła tylko jedna kropla.
Zazwyczaj trzeba było mu powtarzać co najmniej sześć razy, żeby
się ruszył i odśnieżył dojście do drzwi – zarówno frontowych, jak i kuchennych, ale dzisiaj zabrał się do pracy niepoganiany przez rodziców. Chciał – nie, poprawka – MUSIAŁ wyjść na dwór, by aktywnym działaniem zagłuszyć wszelkie myśli. A i tak ilekroć mrużył oczy przed zachodzącym słońcem, pod powiekami przesuwały mu się żywe wspomnienia ostatnich wydarzeń: zimne powietrze, owiewające   



tyłek, gdy Matt Royston ściągnął mu gacie; mleko rozchlapujące się
na
tenisówkach; umykające spojrzenie Josie.
Peter powlókł się do domu sąsiada mieszkającego po drugiej stronie ulicy. Pan Weatherhall był emerytowanym gliniarzem, co się od razu rzucało w oczy. Przed domem wzniósł maszt, na którym powiewała amerykańska flaga; w lecie systematycznie strzygł trawę na rekruta,
a
jesienią na jego trawniku nie uświadczyło się ani jednego opadłego liścia. Peter niekiedy się zastanawiał, czy sąsiad przypadkiem nie wstaje
w środku nocy, żeby uporządkować posesję przed wschodem słońca.
O ile Peter zdołał się zorientować, obecnie pan Weatherhall spędzał całe dni na oglądaniu wszelkich możliwych teleturniejów oraz pielęgnowaniu ogrodu, do którego zazwyczaj wychodził w sandałach włożonych na czarne skarpetki. Ponieważ u niego trawa nigdy nie osiągała wysokości większej niż 1,2 cm, pan Weatherhall zawsze miał pod ręką zapasowy galon paliwa i Peter, w imieniu ojca, nieraz latał
do
sąsiada z prośbą o użyczenie diesla do kosiarki lub maszyny odśnieżającej.
Nacisnął dzwonek (wygrywający fragment znanego marsza   



wojskowego) i niemal natychmiast w progu stanął gospodarz domu.
– Witaj, synu – powiedział, chociaż od wieków wiedział, jak Peter
ma na imię. – Co u ciebie słychać?
– Dziękuję, wszystko dobrze, panie Weatherhall. Przyszedłem
zapytać, czy byłby pan tak uprzejmy i pożyczył nam trochę paliwa do odśnieżarki. To znaczy, paliwa, które mógłbym zużyć, bo już tego samego nie sposób oddać.
– Nie stój na dworze, wyjdź do środka. – Sąsiad otworzył szerzej
drzwi i Peter znalazł się we wnętrzu, w którym pachniało cygarami i kocim żarciem. W salonie, na stoliku, obok miski z chipsami leżał wielofunkcyjny     pilot,     a     na     ekranie     telewizora     asystentka prowadzącego
„Koło Fortuny” właśnie odsłaniała kolejną samogłoskę.
– „Wielkie nadzieje”! – wrzasnął pan Weatherhall w stronę
uczestników teleturnieju. – Ależ z was banda tępaków!
Zaprowadził Petera do kuchni.
– Poczekaj tutaj – polecił. – Piwnica to nie jest odpowiednie miejsce dla gości.
Co zapewne oznaczało, że na jednej z półek zagnieździła się
odrobina kurzu, pomyślał Peter.   



Oparł się o kuchenną szafkę, położył dłonie płasko na
laminowanym blacie. Lubił pana Weatherhalla, bo chociaż ten udawał szorstkiego służbistę, robił to tylko dlatego, że brakowało mu pracy w policji i nie miał pod ręką nikogo, na kim mógłby ćwiczyć dawny dryl. Kiedy Peter był młodszy, Joey i jego kumple zawsze uprzykrzali Weatherhallowi życie – zwalali śnieg na jego wymieciony podjazd, prowadzali psy na wypielęgnowany trawnik, żeby robiły tam kupę. Kiedy Joey miał jakieś jedenaście lat, w Halloween obrzucili dom emerytowanego policjanta jajami. Zostali przyłapani na gorącym uczynku. Weatherhall zaciągnął ich do siebie i próbował pogróżkami wlać im trochę oleju do głowy. „Weatherhall to pedał – oznajmił Joey bratu po tym incydencie. – Trzyma spluwę w puszce z mąką”.
Peter nadstawił ucha w kierunku piwnicznych schodów. Usłyszał,
że były policjant wciąż się tłucze na dole w poszukiwaniu kanistra z paliwem.
Przesunął się bliżej zlewu i stalowych pojemników. Napis na najmniejszym głosił: SODA. Dalej, w kolejności według rozmiarów, stały: BRĄZOWY CUKIER, CUKIER KRYSZTAŁ i MĄKA. Peter
ostrożnie otworzył największą z puszek.
W twarz strzeliła mu chmura białego pyłu.   


Zakasłał i z politowaniem pokręcił głową. Tego się należało spodziewać; Joey łgał jak z nut.
Z rozpędu podniósł wieko pojemnika z cukrem i jego wzrok padł na półautomatyczny pistolet kaliber 9 mm.
To był glock 17, prawdopodobnie służbowa broń pana Weatherhalla
z policyjnych czasów. Peter wiedział, że w te modele często bywają wyposażani     funkcjonariusze     porządku     publicznego;     wiedział, ponieważ
znał się na broni, ostatecznie miał z nią do czynienia od wczesnego dzieciństwa. Oczywiście, istnieje zasadnicza różnica pomiędzy karabinkiem  a  takim  poręcznym,  kompaktowym  cackiem.  Ojciec Petera
utrzymywał, że każdy, kto trzyma w domu broń krótkolufową – z przyczyn innych niż praca w służbach mundurowych – jest ostatnim idiotą; zazwyczaj pistolety przynoszą więcej nieszczęścia niż pożytku. Lufa jest tak krótka, że się zapomina o trzymaniu broni w bezpiecznej odległości od ciała, a wycelowanie w cokolwiek jest dziecinnie proste, nie wymaga żadnego namysłu – jak wyciągnięcie przed siebie dwóch palców.
Peter dotknął glocka. Był przyjemnie chłodny i gładki. Musnął
palcem spust, objął dłonią kolbę. Cudownie wyważona, lekka, smukła   



broń.
Odgłos ciężkich kroków.
Peter wcisnął wieczko na puszkę, odwrócił się na pięcie i
skrzyżował ręce na piersi. Pan Weatherhall ukazał się u szczytu schodów; trzymał w ramionach czerwony kanister.
– Gotowe – sapnął. – Pamiętaj, że masz zwrócić napełniony pod korek.
– Obiecuję – odparł Peter, po czym wyszedł z kuchni, ani razu nie zerkając  w  stronę  puszki,  chociaż  właśnie  na  to  miał  największą ochotę.
Matt zjawił się po szkole z rosołem kupionym w pobliskiej
restauracji i naręczem komiksów.
– Dlaczego nie leżysz w łóżku? – zapytał z wyrzutem.
– Przecież musiałam otworzyć ci drzwi, prawda?
Narobił tyle zamieszania, jakby Josie została powalona przez raka w ostatnim  stadium,  a  nie  zwykłego  wirusa  –  bo  taką  wersję przedstawiła,
gdy zadzwonił rano na komórkę. Otulił ją starannie kołdrą, a potem podał jej talerz z gorącą zupą.
– Ponoć nic tak nie leczy jak rosół, prawda?
– A co z tymi komiksami?   



Matt wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Ale kiedy chorowałem w dzieciństwie i musiałem leżeć
w  łóżku,  mama  zawsze  je  przynosiła.  Od  razu  poprawiał  mi  się nastrój.
Josie podniosła jeden z komiksowych zeszytów. Dlaczego Wonder Woman miała takie bujne kształty? Czy przy biuście rozmiaru 38 DD można  swobodnie  skakać  z  budynku  na  budynek  i  zwalczać skutecznie
zbrodnie, nie zaopatrzywszy się wcześniej w solidny, dobrze dobrany biustonosz?
Te rozmyślania przypomniały Josie, że ostatnio sama ma kłopoty z wkładaniem tej części bielizny, ponieważ jej piersi się zrobiły bardzo bolesne. Natychmiast też wróciło wspomnienie testu ciążowego, który owinęła w kilka warstw papierowych ręczników i wyrzuciła do kubła
na ulicy, żeby przypadkiem matka się na niego nie natknęła.
– Na piątek wieczór Drew planuje odlotową imprezę – oznajmił
Matt. – Jego rodzice wyjeżdżają na weekend do Foxwoods. – Zmarszczył brwi. – Mam nadzieję, że do tej pory już wyzdrowiejesz. A właściwie co ci dolega?
Odwróciła się w jego stronę i zaczerpnęła głęboki oddech.
– Tak naprawdę problem w tym, co mi NIE DOLEGA. Mój okres się   



spóźnia ponad dwa tygodnie. I dzisiaj zrobiłam test ciążowy.
– Drew już gadał z jednym kolesiem z college’u, który kupi dla nas kilka beczek browaru na kampusie po specjalnej cenie. Mówię ci, ta impreza to będzie niezła jazda.
– Czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię?
Matt uśmiechnął się pobłażliwie jak do dziecka, które oznajmia, że niebo się rozsypuje na tysiące kawałków.
– Myślę, że niepotrzebnie się tak przejmujesz.
– Wynik był pozytywny.
– Może na skutek stresu.
Josie nie wierzyła własnym uszom.
– A jeżeli to nie stres? Jeżeli to… prawdziwa ciąża?
– Zawsze będę przy tobie. – Matt pochylił się i pocałował ją w czoło.
– Skarbie – powiedział – tak czy owak, już nigdy w życiu nie zdołasz się
mnie pozbyć.
Kilka dni później, po kolejnym opadzie śniegu, Peter z rozmysłem spuścił paliwo z odśnieżarki, po czym przeszedł na drugą stronę ulicy do domu pana Weatherhalla.
– Nie mów mi, że znowu wam zabrakło paliwa – powitał go sąsiad   



od progu.
– Obawiam się, że tata nie zdołał się jeszcze wybrać na stację benzynową – odparł Peter.
– Na takie ważne rzeczy trzeba znajdować czas – pouczył pan Weatherhall,  ale  już  ruszył  w  głąb  domu,  pozostawiając  szeroko otwarte
drzwi. – Należy opracować grafik, a potem się go trzymać.
Z salonu tradycyjnie dochodziły odgłosy jakiegoś teleturnieju.
Ledwie pan Weatherhall zniknął na schodach wiodących do piwnicy, Peter otworzył w kuchni pojemnik z cukrem. Pistolet wciąż tam leżał. Wystarczył jeden ruch, żeby go zwinąć.
Podniecenie zapierało Peterowi dech w piersi. Szybko zamknął
puszkę, a broń wcisnął za pasek dżinsów lufą do dołu. Na szczęście jego
puchowa kurtka była taka gruba, że nawet się nie wybrzuszyła w miejscu ukrycia pistoletu.
Peter ukradkiem otworzył szufladę ze sztućcami, zaczął zaglądać do szafek, a kiedy przejeżdżał dłonią po zakurzonej górze lodówki, jego palce natrafiły na kolejną sztukę broni.
– Zawsze należy trzymać dwa zapasowe kanistry… – dobiegł z
piwnicy głos pana Weatherhalla, po którym natychmiast rozległ się   



tupot szybkich kroków.
Peter oderwał dłoń od drugiego pistoletu, przycisnął ręce do boków. Był cały zlany potem, gdy pan Weatherhall wszedł do kuchni.
– Nic ci nie dolega, synu? – Policjant obrzucił go bacznym
spojrzeniem. – Jesteś jakiś dziwnie blady.
– Do późna w nocy odrabiałem lekcje. Dziękuję za paliwo. Raz
jeszcze.
– Powiedz ojcu, że następnym razem już go nie poratuję – zagroził
pan Weatherhall i machnięciem ręki odprawił Petera.
Chłopak odczekał, aż pan Weatherhall zamknie drzwi na zasuwę, a potem biegiem ruszył w stronę domu, rozkopując nogami śnieg. Przekręcił klucz w zamku swojego pokoju, wyjął zza paska broń i usiadł
na łóżku.
Pistolet był czarny, masywny, wykonany ze stopowej stali.
Zdumiewało Petera to, że glock wygląda zupełnie jak dziecinna zabawka – chociaż w gruncie rzeczy zachwyt powinna budzić raczej dokładność wytwórców zabawek; pieczołowitość, z jaką odtwarzali szczegóły oryginału.
Jednym wprawnym ruchem Peter usunął magazynek.   



A potem uniósł pistolet i przytknął lufę do skroni.
– Bang! – wyszeptał.
Odłożył broń na łóżko i wyjął z komody poszewkę na poduszkę.
Owinął nią glocka dokładnie, jakby bandażował ranę. Potem całość wsunął pod materac, na którym sam się rozłożył.
Czuł się tak jak w tej bajce o księżniczce, którą pomimo kilku
warstw puchowych pierzyn uwierało ziarnko grochu, fasoli czy innego cholerstwa.  Tyle  że  Peter  nie  był  księciem,  więc  wsunięte  pod materac
zawiniątko nie przeszkodzi mu we śnie.
Niewykluczone, że będzie wręcz odwrotnie – ze świadomością, że
ma pod ręką pistolet, uda mu się spać dużo lepiej.
W swoim śnie Josie stała pośrodku przecudnego tipi z jasnoczekoladowych skór jeleni, zszywanych złotą nicią. Na ścianach namiotu, różnymi odcieniami ochry, czerwieni, fioletu i błękitu, wymalowano  sceny  ilustrujące  przypowieści  o  łowach,  miłości  i śmierci.
Grube skóry bizonów piętrzyły się naprzeciwko wejścia, tworząc posłanie; a pośrodku, w palenisku, węgielki połyskiwały barwą rubinów. Kiedy Josie spojrzała w górę, przez otwór dymnika ujrzała spadające gwiazdy.   



I nagle zdała sobie sprawę, że jej stopy zaczynają tracić kontakt z podłożem, przedziwnie umykają. Co gorsza, nie mogła temu zaradzić. Zerknęła w dół, ale ujrzała pod sobą tylko niebo i wówczas zaczęła się
zastanawiać, czy doprawdy była tak głupia, by uwierzyć, że może spacerować wśród chmur.
Ledwo to pomyślała, zaczęła spadać. Leciała w dół na łeb na szyję;
jej długą spódnicę wydął wiatr i zaczął tańczyć wokół jej ud. Bała się otworzyć oczy, ale jednocześnie nie mogła się powstrzymać, by nie zerknąć na świat spod wpół przymkniętych powiek: ziemia się przybliżała  z  alarmującą  prędkością,  maleńkie  kwadraciki  zieleni, brązu
i błękitu stawały się coraz większe, coraz bardziej wyraziste i realistyczne w szczegółach.
Josie ujrzała swoją szkołę. Swój dom. Dach nad swoim pokojem. Pędziła ku niemu z zawrotną prędkością, przekonana, że zaraz zginie. Ale w snach nigdy nie dochodzi do ostatecznej katastrofy; w snach nie
widzimy własnej śmierci. Usłyszała za to cichy plusk, jej ubranie wybrzuszyło  się  jak  meduza  i  Josie  poczuła,  że  brodzi  w  ciepłej wodzie.
Obudziła się bez tchu i uświadomiła sobie, że wciąż jej mokro.   



Usiadła, odrzuciła kołdrę i ujrzała kałużę krwi.
Po trzech testach ciążowych, wykazujących wynik pozytywny, po trzech tygodniach ciężkich rozterek – właśnie poroniła.
Łaska boska, łaska boska, łaska boska, łaska boska.
Josie wtuliła twarz w poduszkę i zaczęła szlochać.
W niedzielny poranek, gdy Lewis siedział przy kuchennym stole, czytając najświeższy numer tygodnika „The Economist” i metodycznie żując dietetycznego gofra, zadzwonił telefon. Lewis zerknął na Lacy; stała przy zlewozmywaku, więc formalnie rzecz biorąc, była bliżej aparatu, ale ona tylko uniosła ręce ociekające pienistą wodą.
– Może byś jednak odebrał…?
Wstał od stołu i podniósł słuchawkę.
– Pan Houghton?
– Przy telefonie.
– Mówi Tony, z Burnside’s. Nadeszły zamówione przez pana
pociski HP8.
Burnside’s to był specjalistyczny sklep z bronią i wszelkimi
akcesoriami myśliwskimi. Lewis zajeżdżał tam każdej jesieni po smary oraz amunicję, a raz czy dwa, gdy dopisało mu szczęście, zawiózł do   



nich także poroże do zważenia. Teraz jednak był luty, sezon polowań
na
jelenie dobiegł końca.
– Nie zamawiałem nic podobnego. To jakieś nieporozumienie.
8 Pociski hollow-point (z wgłębieniem czubkowym), charakteryzujące się
m.in. tym, że nie przeszywają na wylot obiektu, do którego oddano strzały, ale
ulegają rozpryskowi w miejscu uderzenia (przyp. tłum.).
Rozłączył się i z powrotem zasiadł do swojego gofra. Lacy wyjęła
dużą patelnię ze zlewu i odłożyła na suszarkę.
– Kto dzwonił? – zapytała.
Lewis odwrócił kartkę czasopisma.
– Nikt. To była pomyłka.
Tego dnia Matt grał w Exeter. Josie zawsze oglądała jego mecze, rozgrywane na miejscowym lodowisku, ale rzadko te wyjazdowe. Dzisiaj jednak pożyczyła od matki samochód i pojechała na wybrzeże; specjalnie wyruszyła na tyle wcześnie, żeby złapać Matta jeszcze przed
pierwszym gwizdkiem. Wsunęła głowę za drzwi szatni drużyny gości i natychmiast uderzył ją odór hokejowego sprzętu. Matt stał zwrócony
do   


niej plecami, już częściowo ubrany w kostium, z łyżwami na nogach. Pierwszy zauważył ją jednak inny zawodnik, uczeń klasy
maturalnej.
– Hej, Royston. Zdaje się że przybyła przewodnicząca twojego fanklubu.
Matt nie lubił, kiedy się zjawiała przed meczem. Po walce – a, to zupełnie co innego; zejście na dół było wówczas obowiązkowe – Matt łaknął komplementów i gratulacji za dobrą grę. Jednak od początku jasno postawił sprawę: nie ma czasu dla Josie, kiedy się szykuje do gry.
Poza tym na widok nieodstępującej go dziewczyny koledzy tylko by mu
dogryzali;   no   i   trener   wymagał,   by   przez   ostatnie   minuty koncentrowali
się na taktyce.
Ona jednak uznała, że dzisiejszy szczególny dzień usprawiedliwia złamanie tej żelaznej zasady.
Mroczny cień przebiegł przez jego twarz, gdy inni zawodnicy
zaczęli kpić:
– Matt, sam nie zdołasz wciągnąć ochraniacza na jaja?
– Hej, maleńka, szybciej, wydłuż mu kija…   


– Aha. – Matt odwrócił się w stronę dowcipnisia, zmierzając jednocześnie w stronę Josie po gumowej macie. – Chciałbyś mieć kobietę, co tak ssie, że obciągnęłaby chrom z twojego emblematu samochodowego, no nie?
Josie się zarumieniła, gdy cała szatnia zatrzęsła się od śmiechu i poleciało więcej pieprznych uwag. Matt chwycił ją z całej siły za ramię
i

bezceremonialnie wywlókł na zewnątrz.
– Mówiłem, że masz nigdy nie przeszkadzać mi przed meczem!
– Tak, wiem. Ale to ważna sprawa…
– Nie, Josie. Teraz tylko TO się liczy. – Machnął ręką w stronę lodowiska.
– Wszystko ze mną w porządku – poinformowała krótko.
– To dobrze.
Spojrzała na niego znacząco.
– Nie, Matt… chodzi o to, że wszystko wróciło do normy. Miałeś rację.
Kiedy dotarło do niego wreszcie, co Josie powiedziała, chwycił ją wpół i uniósł wysoko w górę. Zahaczyła o jego napierśniki i natychmiast stanęli jej przed oczami średniowieczni rycerze. Oni   



wyruszali na bitwę, kobiety zostawały w domu.
– Ja mam zawsze rację – powiedział, odrywając usta od jej ust. – Nigdy o tym nie zapominaj.
CZĘŚĆ DRUGA
Jeżeli  zamierzasz  wkroczyć  na  drogę  zemsty,  zacznij  od wykopania
dwóch  grobów:  jednego  dla  swojego  wroga,  drugiego  dla siebie.
PRZYSŁOWIE CHIŃSKIE
Sterling to nie inner city9. Na głównej ulicy nie napotkacie dealerów
cracku ani walących się ruder. Przestępczość tu praktycznie nie istnieje.
Dlatego ludzie są wciąż tak nieprawdopodobnie zszokowani.
I  dlatego  w  kółko  powtarzają:  Jak  to  się  mogło  u  nas wydarzyć?
No cóż. A jak mogło się nie wydarzyć?
Ostatecznie wszystko, czego trzeba, to zaburzony nastolatek
z
dostępem do broni.
A  kogoś  takiego  można  spotkać  wszędzie,  nie  tylko  w dzielnicy   



slumsów.   Wystarczy   uważniej   się   przyjrzeć.   Wreszcie otworzyć
szeroko oczy. Kolejny kandydat na mordercę może siedzieć na górze, w
swoim   pokoju,   lub   leżeć   rozciągnięty   przed   waszym telewizorem. Ale
hej!   Wy   wolicie   udawać,   że   to   absolutnie   niemożliwe. Wmawiacie
sobie,  że  jesteście  zabezpieczeni  przed  podobną  tragedią, ponieważ
9  Centra  wielkich  miast,  które  na  skutek  przenoszenia  się  klasy średniej
na przedmieścia uległy dewastacji i zostały opanowane przez biedotę oraz
stały się siedliskiem gangów (przyp. tłum.).
mieszkacie   w   przyjemnym   miejscu   lub   cieszycie   się określonym
prestiżem.
Tylko dlatego, że tak jest prościej, czyż nie?
Pięć miesięcy później
Można wiele powiedzieć o ludziach na podstawie ich nawyków i przyzwyczajeń. Jordan spotykał kandydatów na przysięgłych, którzy z nabożną regularnością zasiadali z kawą przed swoimi komputerami i   



czytali od deski do deski internetowe wydanie „New York Timesa”. A także takich, którzy nie dopuszczali, by w ich laptopach wyświetlały się
strony choćby anonsujące newsy dnia, ponieważ uważali, że to zbyt przygnębiające. Wśród potencjalnych członków ławy znajdowali się ludzie z obszarów wiejskich, którzy oglądali tylko jeden kanał telewizji publicznej na śnieżących telewizorach, ponieważ nie stać ich było na doprowadzenie kablówki do swoich domostw, położonych na krańcu dróg zapomnianych przez Boga; oraz tacy, którzy zainwestowali majątek w wymyślne systemy telewizji satelitarnej, żeby oglądać japońskie opery mydlane czy „Godzinę modlitw z siostrą Margaret” o trzeciej nad ranem. Byli wśród kandydatów widzowie CNN oraz zagorzali zwolennicy FOX News.
Mijała właśnie szósta godzina dzisiejszego kompletowania grupy dwunastu sprawiedliwych (plus jeden rezerwowy), którzy wkrótce
mieli wydać werdykt w sprawie Petera. Ta procedura ciągnęła się całymi dniami: w obecności Jordana, Diany Leven i sędziego Wagnera kandydaci na przysięgłych pojedynczo zasiadali na miejscu dla świadków i odpowiadali na rozmaite pytania obrony oraz oskarżenia. Celem tej zabawy było wyselekcjonowanie ludzi, którzy nie zostali   


osobiście dotknięci skutkami strzelaniny, a ich sytuacja życiowa pozwalała na uczestnictwo w długiej rozprawie bez konieczności zamartwiania się o stan swoich interesów czy los maleńkich dzieci, zostawionych pod cudzą opieką. Ludzi, którzy jednocześnie nie pasjonowali się nadchodzącym procesem, nie chłonęli z zapartym tchem medialnych sensacji. Inaczej mówiąc, szukali – jak to trafnie ujmował Jordan – tych błogosławionych nielicznych, którzy przez pięć ostatnich miesięcy żyli pod kloszem lub na bezludnej wyspie.
Nadszedł sierpień, a wraz z nim temperatury sięgające w ciągu dnia 38o C. Na domiar złego klimatyzacja w sali rozpraw nie należała do szczególnie sprawnych, więc sędzia Wagner rozsiewał wokół zapach naftaliny i przepoconych stóp.
Jordan już parę godzin temu zdjął marynarkę i rozpiął guzik koszuli pod rozluźnionym krawatem. I nawet Diana – którą w duchu uważał
za
robota ze Stepford – zamotała włosy wokół ołówka i skręciła je na czubku głowy.
– Kto następny? – odezwał się sędzia.
– Przysięgły numer 6 736 000 – mruknął Jordan.
– Przysięgły numer 88 – zaanonsował sekretarz.   



Tym razem na miejscu dla świadków zasiadł mężczyzna w
spodniach khaki i koszuli z krótkimi rękawami. Miał rzednące włosy, mokasyny  na  nogach,  a  na  palcu  obrączkę  ślubną,  co  Jordan skrzętnie
zanotował.
Diana wstała zza stołu, przedstawiła się i rozpoczęła swoją litanię pytań.  Na  podstawie  odpowiedzi  trzeba  było  przede  wszystkim ustalić,
czy kandydat nie powinien zostać zwolniony z przyczyn czysto formalnych – czy, na przykład, nie jest rodzicem jednego z dzieci zastrzelonych w Sterling High, co by z definicji wykluczało jego bezstronność. Jeżeli względy formalne nie wchodziły w grę, obrona lub
oskarżenie mogły odrzucić po piętnaścioro kandydatów na zasadzie własnego widzimisię – czy raczej wiary w swój prawniczy instynkt. Do tej pory Diana zrezygnowała z usług niskiego, łysego, cichego programisty komputerowego. Jordan natomiast zakwestionował kandydaturę byłego komandosa z oddziałów Navy SEAL.
– Czym się pan zajmuje, panie Alstrop? – spytała Diana.
– Ukończyłem architekturę i pracuję w swoim zawodzie.
– Jest pan żonaty?   



– W październiku będziemy obchodzić dwudziestą rocznicę ślubu.
– Ma pan dzieci?
– Dwoje. Czternastoletniego syna i dziewiętnastoletnią córkę.
– Czy chodzą do publicznych szkół?
– Syn tak. Córka jest już studentką… W Princeton – dodał z dumą.
– Czy coś panu wiadomo o przedmiotowej sprawie?
Sam ten fakt nie był podstawą do formalnego wyeliminowania kandydata. Liczyły się jego ewentualne związki ze sprawą czy wyjątkowa podatność na wpływ mediów.
– Tylko tyle, ile wyczytałem z gazet – odparł Alstrop, a Jordan zacisnął powieki.
– Jaką gazetę czytuje pan regularnie?
– Kiedyś był to „Union Leader” – odparł – ale niektóre artykuły doprowadzały mnie do szału. Przerzuciłem się więc na „New York Timesa”.
Jordan zaczął się zastanawiać nad tym, co usłyszał. „Union Leader” miał ultrakonserwatywne zabarwienie, „New York Times” był zdecydowanie liberalny.
– A telewizja? – zainteresowała się Diana. – Jakie programy należą do pana ulubionych?   



Żaden prawnik nie chciałby mieć w składzie ławy faceta, który
przez dziesięć godzin dziennie ogląda kanał Court TV. Ani takiego, który się nie odrywa od maratonów powtórkowych programu Pee Wee
Hermana, skoro już o tym mowa.
– „60 minut” – odpowiedział Alstrop. – Oraz „Simpsonowie”.
A! Wreszcie ktoś normalny, pomyślał Jordan. Poderwał się na nogi, ponieważ nadeszła kolej na jego pytania.
– Co pan pamięta ze swojej lektury na temat tej sprawy?
Alstrop wzruszył ramionami.
– W szkole średniej doszło do strzelaniny, został o to oskarżony
jeden z uczniów.
– Czy zna pan jakichś nastolatków, którzy uczęszczają do owej
szkoły?
– Nie.
– A kogoś zatrudnionego w Sterling High?
– Nie.
– Czy rozmawiał pan z osobą bądź osobami bezpośrednio
związanymi z tą sprawą?
– Nie.   



Jordan podszedł do miejsca dla świadków.
– Jeden z przepisów kodeksu drogowego New Hampshire stanowi,
że  może  pan  skręcić  w  prawo  przy  czerwonym  świetle,  pod warunkiem
że wcześniej się pan zatrzyma. Czy jest panu znany ten przepis?
– Naturalnie.
– A gdyby sędzia zdecydował, że nie może pan skręcać na
czerwonym, nawet gdy na sygnalizatorze widnieje zielona strzałka. Że bezwzględnie  musi  pan  poczekać  na  zmianę  świateł.  Co  by  pan zrobił?
Alstrop zerknął na Wagnera.
– Myślę, że bym się zastosował do sędziowskiego zalecenia.
Jordan uśmiechnął się w duchu. Miał gdzieś stosunek Alstropa do przepisów drogowych. Tego typu pytania zadawał tylko po to, by odsiać ludzi niezdolnych do wyjścia poza sztywne ramy norm kodeksowych. Ze względu na przyjętą linię obrony potrzebował przysięgłych, którzy mieli na tyle otwarte głowy, by rozumieć, że reguły
nie zawsze są tym, czym nam się wydają, więc czasami należy je zmieniać w trakcie gry.
Po skończonym przesłuchaniu podszedł razem z Dianą do stołu   



Wagnera.
– Istnieje podstawa do wykluczenia tego przysięgłego z przyczyn formalnych? – spytał sędzia.
– Nie, wysoki sądzie – odparli zgodnie.
– Co więc decydujecie?
Diana skinęła potakująco głową, a Jordan raz jeszcze zerknął na mężczyznę wciąż siedzącego na miejscu dla świadków.
– Jak dla mnie, okay.
Alex się obudziła, ale nie otworzyła oczu, nieznacznie tylko uniosła powieki i spod rzęs przyglądała się mężczyźnie leżącemu u jej boku. Ich
związek,  trwający  już  od  czterech  miesięcy,  był  wciąż  dla  niej zagadką.
Odnosiła wrażenie, że Patrick wślizguje się w jej życie gładko i niepostrzeżenie: ni stąd, ni zowąd wśród swojego prania znajdowała jego koszulę; wyczuwała zapach jego szamponu na swojej poduszce; sięgała po słuchawkę, by do niego zadzwonić, a w tej samej chwili rozlegał się dzwonek telefonu i głos Patricka siedzącego po drugiej stronie linii. Alex przez szmat czasu wiodła życie singla; była praktyczna,  zdecydowana,  przywiązana  do  swoich  przyzwyczajeń (och,   



kogo  ona  chciała  oszukiwać…  te  wszystkie  słowa  to  jedynie eufemizmy,
za którymi krył się ośli upór) – spodziewała się więc, że ta inwazja na
jej
prywatność wzbudzi w niej irytację. A tymczasem ilekroć Patricka nie było w pobliżu, ogarniała ją dezorientacja – niczym marynarza, który
po
niezwykle długim rejsie znalazł się na lądzie, lecz wciąż czuje pod stopami kołysanie morza.
– Wiem, że mi się przyglądasz – mruknął Patrick. Miał wciąż
zamknięte oczy, ale na jego ustach pojawił się leniwy uśmiech. – Czuję
to.
Alex nachyliła się ku niemu, wsunęła dłoń pod kołdrę.
– Co właściwie czujesz?
– Absolutnie wszystko. – Złapał ją za przegub i wturlał pod siebie.
Jego oczy, wciąż zamglone od snu, były koloru chłodnego błękitu, który
kazał Alex myśleć o lodowcach i arktycznych oceanach. Pocałował ją,
a
ona owinęła się wokół niego.
Aż nagle coś sobie uświadomiła.
– Niech to szlag!   



– Niezupełnie takiej reakcji…
– Czy wiesz, która godzina?
Poprzedniej nocy zaciągnęli rolety w jej pokoju, ponieważ blask
pełni księżyca raził oczy. A tymczasem teraz przez mikroskopijną szparę  między  roletą  a  parapetem  wciskała  się  jaskrawa  smuga słońca. I
było  wyraźnie  słychać,  jak  na  dole,  w  kuchni,  Josie  szczęka naczyniami.
Patrick sięgnął po zegarek, który położył na nocnej szafce.
– Jasny szlag! – powtórzył i odrzucił kołdrę na bok. – Jestem już godzinę spóźniony do pracy.
Wciągnął bokserki; Alex też wyskoczyła z łóżka i sięgnęła po
szlafrok.
– A Josie? – spytała nagle.
Nie ukrywali przed nią swojego związku – Patrick często wpadał po pracy na kolację lub żeby po prostu spędzić wspólnie wieczór. Alex kilka razy próbowała rozmawiać z córką na jego temat – wybadać, co ona sądzi o tym cudzie, jakim był mężczyzna w życiu matki, ale Josie bardzo starannie unikała takich rozmów. Alex sama nie wiedziała, dokąd to wszystko zmierza, była natomiast pewna jednego: przez tak długi czas tworzyły z Josie wspólnotę, że włączenie do niej Patricka   



mogło wzbudzić w córce poczucie osamotnienia, a do tego właśnie Alex
w żadnym razie nie zamierzała dopuścić. Teraz bardzo pragnęła nadrobić stracony czas, w każdej sytuacji stawiać Josie na pierwszym miejscu. Dlatego, ilekroć Patrick zostawał na noc, pilnowała, by wyszedł, zanim córka się obudzi.
Niestety, dzisiaj, w ten leniwy letni poranek, cały plan się zawalił – dochodziła dziesiąta.
– Może w takim razie powinniśmy jej powiedzieć – zasugerował Patrick.
– Co mianowicie?
– Że ty i ja… – Spojrzał na nią znacząco.
Alex też się w niego wpatrywała, ale nie była w stanie dokończyć
tego zdania; w zasadzie nie bardzo wiedziała, co powinna powiedzieć. Nigdy nie przypuszczała, że do takiej rozmowy z Patrickiem dojdzie w podobnych okolicznościach. Czy zeszli się dlatego, że wiedział, jak wyciągnąć z otchłani drugiego człowieka, który potrzebuje wsparcia? Czy po zakończeniu procesu wciąż jeszcze tu będzie?
– Że jesteśmy razem – oświadczył Patrick stanowczym tonem.
Alex odwróciła się do niego plecami i mocno zawiązała szlafrok. Nie   



zamierzała się od niego odcinać, ale tak naprawdę skąd się brała u Patricka ta niezachwiana pewność? Gdyby zapytał ją w tej chwili, czego
oczekuje od tego związku… cóż, w gruncie rzeczy wiedziała: oczekiwała miłości. Chciała mieć do kogo wracać popołudniami z pracy.
Marzyć o wakacjach, na które pojadą po sześćdziesiątce; wierzyć, że wówczas wciąż będzie istniało jakieś „razem”. Ale nigdy w życiu nie powiedziałaby tego głośno. Bo co by się stało, gdyby to zrobiła, a on popatrzyłby na nią jedynie kamiennym wzrokiem?
Gdyby ją zapytał o to wszystko teraz, po prostu by nie
odpowiedziała,   ponieważ   odpowiedź   na   tak   zadane   pytanie prowadziła
w prostej drodze do odrzucenia.
Alex zajrzała pod łóżko w poszukiwaniu swoich pantofli. Znalazła
tylko pasek Patricka i rzuciła w jego stronę. Być może fakt, że nie powiedziała Josie o tym, iż sypia z Patrickiem, nie miał nic wspólnego
z
chronieniem córki, ale z ochroną siebie samej.
Patrick z wolna przeciągał pasek przez szlufki. – To nie musi być opatrzone klauzulą najwyższej tajności – powiedział. – Ostatecznie wolno ci… no wiesz…   



– Uprawiać seks?
– Prawdę mówiąc, szukałem jakiegoś sympatyczniejszego określenia.
– Ale wolno mi także zachować prawo do prywatności – przypomniała Alex.
– W takim razie chyba powinienem wycofać zaliczkę wpłaconą na ogłoszenie billboardowe.
– To byłoby rozsądne posunięcie.
– Mógłbym ci za to kupić coś z biżuterii.
Alex szybko spuściła wzrok; nie chciała, żeby Patrick zobaczył, jak rozbiera to ostatnie zdanie na czynniki pierwsze w poszukiwaniu upragnionych podtekstów.
Chryste, czy utrata kontroli nad sytuacją jest zawsze tak cholernie frustrująca?
– Mamo! – dobiegł z dołu krzyk Josie. – Usmażyłam naleśniki. Zapraszam!
– Posłuchaj – westchnął Patrick z rezygnacją – wciąż możemy ukryć to przed Josie. Wystarczy, że ją zagadasz, a ja się jakoś wymknę. Skinęła głową.
– Zatrzymam ją w kuchni. A ty… – zerknęła spod oka na Patricka –   



…po prostu się pośpiesz.
Już miała wychodzić z pokoju, gdy Patrick chwycił ją za rękę.
– Hej! Nie powiedziałaś mi do widzenia! – Nachylił się i zaczął ją całować.
– Mamo! Wszystko stygnie!
– Do zobaczenia. – Alex wyrwała się z objęć Patricka.
Zbiegła na dół i w kuchni zobaczyła Josie zajadającą naleśniki z jagodami.
– Cudowny zapach… wprost nie mogę uwierzyć, że aż tak
zaspałam… – zaczęła Alex i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że stół jest nakryty na trzy osoby.
Josie skrzyżowała ramiona.
– No więc, jaką kawę on lubi najbardziej?
Alex opadła na krzesło stojące naprzeciwko córki.
– Nie chcieliśmy, żebyś się dowiedziała.
– Po pierwsze, jestem już dużą dziewczynką. Po drugie, jeśli tak, nasz błyskotliwy detektyw nie powinien zostawiać samochodu na podjeździe.
Alex chwyciła kawałek bezpańskiej nitki, przyklejony do
śniadaniowej maty.   



– Bez mleka, dwie kostki cukru – odparła.
– Super. Następnym razem już będę wiedziała.
– Co naprawdę o tym sądzisz? – spytała cicho Alex.
– Co sądzę o jego kawowych upodobaniach?
– Nie. Miałam na myśli to „następnym razem”.
Josie dźgnęła palcem pulchną jagodę, wyłaniającą się z naleśnikowego ciasta.
– W tej sprawie mój głos nie ma chyba większego znaczenia, prawda?
– Owszem, ma. Jeżeli tylko czujesz w związku z tym jakiś dyskomfort, Josie, natychmiast przestanę się z nim spotykać.
– Lubisz go?
– Uhm.
– A on ciebie?
– Tak sądzę.
Josie spojrzała matce prosto w oczy.
– W takim razie nie powinno cię obchodzić, co inni sądzą na ten temat.
– Obchodzą mnie jedynie TWOJE odczucia. Nie chcę, abyś uważała, że z jego powodu stałaś się dla mnie mniej ważna.   



– Bylebyś tylko zachowała rozsądek – odparła Josie, rozciągając usta
w uśmiechu. – Pamiętaj, za każdym razem, gdy uprawiasz seks, możesz
zajść w ciążę. Szanse wynoszą jeden do jednego.
Alex uniosła brwi w zdumieniu.
– Rany! Nie sądziłam, że w ogóle słuchałaś, gdy wygłaszałam tę przemowę.
Josie spuściła wzrok i przyłożyła palec do kropli syropu klonowego, która wcześniej niepostrzeżenie kapnęła na blat stołu.
– Więc… jak to jest naprawdę… kochasz go i w ogóle? – Te słowa zdawały się przepełnione bólem.
– Nie – odparła pośpiesznie Alex; jeżeli uda jej się przekonać Josie, może sama też zdoła uwierzyć, że to, co czuje do Patricka, jest jedynie
zwykłym pociągiem erotycznym i nie ma nic wspólnego z… z żadnymi wzniosłymi  uczuciami.  –  Przecież  znamy  się  zaledwie  od  paru miesięcy.
– Nie wydaje mi się, żeby w takiej sytuacji istniał jakiś określony
czas karencji – zauważyła Josie.
Alex szybko zdecydowała, że najbezpieczniejszym sposobem przebrnięcia przez to pole minowe będzie oszczędzenie sobie i córce   


cierpienia: udawanie, że to jedynie przelotna przygoda, drobna zachcianka.
– Nie wiedziałabym, czym jest miłość do mężczyzny, nawet gdybym
się z nią czołowo zderzyła – rzuciła żartobliwie.
– Nie przypomina tego, co pokazują w telewizji. Wszystko wokół
nie staje się nagle niezwykłe i cudowne – powiedziała ledwie słyszalnym głosem Josie. Po czym dodała w zamyśleniu: – Ale kiedy cię
to już spotka, niemal przez cały czas się zastanawiasz, co mogłoby pójść
nie tak i jak temu zapobiec.
Alex zamarła.
– O, Josie…
– Nieważne.
– Nie chciałam, żebyś…
– Po prostu zostawmy ten temat, dobrze? – Josie zmusiła się do uśmiechu. – Wiesz, jak na kogoś tak starego, on naprawdę nieźle wygląda.
– Jest o rok młodszy ode mnie – zauważyła Alex.
– Moja matka, deprawatorka młodocianych. – Josie podała jej naleśniki. – Jeszcze chwila, a nie będą się nadawały do jedzenia.   



Alex wzięła podany talerz.
– Dziękuję ci – powiedziała, patrząc córce natarczywie w oczy, by na pewno zrozumiała, za co matka tak naprawdę jest jej wdzięczna.
W tej samej chwili Patrick zszedł na palcach po schodach. Zatrzymał się na ostatnim stopniu i uniósł kciuk w triumfalnym geście.
– Patricku! – zawołała wówczas Alex. – Josie usmażyła dla nas naleśniki!
Selena doskonale zdawała sobie sprawę, co głosi obowiązująca
opinia – mali chłopcy i małe dziewczynki niczym się nie różnią między sobą. Ale wiedziała również, że wystarczy zapytać o to samo jakąkolwiek  matkę  czy  nauczycielkę  przedszkolną,  a  nieoficjalnie, poza
protokołem, oznajmią coś dokładnie odwrotnego.
Tego ranka siedziała na ławce w parku i przyglądała się Samowi urzędującemu w piaskownicy wraz z grupką rówieśników.
Dziewczynki udawały, że pieką minipizze ulepione z piasku i
kamyków. Natomiast chłopiec siedzący nieopodal Sama usiłował unicestwić   plastikową   wywrotkę,   systematycznie   waląc   nią   o drewniane
obramowanie piaskownicy.
Zero różnicy – pomyślała Selena. Dobre sobie!   


Z zainteresowaniem patrzyła, jak Sam odwraca się plecami do pochłoniętego niszczycielską pasją chłopczyka, i próbuje naśladować dziewczynki, przesypując piasek do wiaderka.
Selena uśmiechnęła się radośnie w nadziei, że być może została świadkiem symbolicznego wydarzenia: drobnego zwiastuna, że jej synek  wyrośnie  na  człowieka  nieulegającego  stereotypom,  który zajmie
się w życiu tym, na co naprawdę będzie miał ochotę. Ale czy tak rzeczywiście działają mechanizmy rozwojowe? Czy można na podstawie obserwacji małego dziecka wywnioskować, kim będzie w przyszłości? Niekiedy, gdy patrzyła na Sama, dostrzegała cień mężczyzny, którym chłopiec się pewnego dnia stanie. W jego oczach widziała zalążki dorosłości. Ale przecież nie fizyczna strona dorastania tak naprawdę najbardziej intryguje rodziców. Czy te małe dziewczynki z piaskownicy wyrosną na zaprzątnięte domem i dziećmi mamuśki, czy
też zostaną prężnymi kobietami biznesu? Czy destrukcyjne ciągoty małych chłopców znajdą odzwierciedlenie w narkomanii lub alkoholizmie? Czy Peter Houghton bił rówieśników łopatką po głowie,
z zamiłowaniem rozdeptywał polne koniki lub oddawał się równie karygodnym zabawom w dzieciństwie, mogącym sugerować, że   



wyrośnie na mordercę?
Chłopiec z piaskownicy odstawił swoją wywrotkę i teraz tak intensywnie kopał w piasku, jakby zamierzał się przebić do Chin. Sam natomiast porzucił swoje wypieki i wyciągnął rękę po plastikowy pojazd, ale zachwiał się na nogach i upadając, uderzył kolanem o drewno obramowania.
Selena poderwała się z ławki, żeby chwycić go w ramiona, zanim się zaniesie  niepohamowanym  płaczem.  Tymczasem  Sam  z  uwagą potoczył
wzrokiem po pozostałych dzieciach, jakby już doskonale zdawał sobie sprawę, że jest wystawiony na publiczny osąd. I chociaż twarz mu się zmarszczyła i pociemniała jak rodzynek, z jego oczu nie popłynęły łzy. Dla dziewczynek świat był łaskawszy. Mogły śmiało powiedzieć: To
mnie boli albo tamto budzi we mnie niemiłe uczucia; ich narzekania i skargi spotykały się z powszechną uwagą. Chłopcy nie znali takiego języka. Selena przypomniała sobie, jak zeszłego lata Jordan pojechał
na
ryby ze starym przyjacielem, którego żona właśnie złożyła pozew o rozwód.
– O czym rozmawialiście? – spytała męża, gdy wrócił do domu.
– O niczym – odparł. – Zajmowaliśmy się łowieniem.   



Dla Seleny to zabrzmiało wręcz absurdalnie: przecież ci faceci
spędzili ze sobą sześć bitych godzin! Jak można przez tyle czasu siedzieć obok kogoś w małej łódce i nie odbyć rozmowy od serca; nie zapytać przyjaciela, jak sobie radzi w kryzysowej sytuacji i czy nie lęka
się przyszłości.
Spojrzała na Sama, który teraz trzymał w ręku wywrotkę i jeździł
nią po niedawnych pizzach. Dzieci tak szybko dorastają! Selena przypomniała   sobie   te   wszystkie   sytuacje,   w   których   synek obejmował
ją z całej siły i cmokał głośno po policzkach, w których przybiegał do niej, gdy tylko otworzyła ramiona. Ale wcześniej czy później Sam zauważy, że jego koledzy już nie trzymają mam za rękę podczas przechodzenia przez ulicę; że nie pieką ciasteczek w piaskownicy, lecz budują miasta i drążą tunele. Pewnego dnia – w szkole średniej albo nawet jeszcze wcześniej – Sam zacznie się zamykać we własnym pokoju.
Będzie unikał jej dotyku, odpowiadał monosylabami, zachowywał się szorstko, budował wizerunek twardego mężczyzny.
Może to cholerna wina matek, czy też dorosłych w ogóle, że chłopcy wyrastają na istoty o kamiennych sercach. Może empatia, podobnie jak   



niewykorzystywany mięsień, najzwyczajniej w świecie ulega atrofii. Josie powiedziała matce, że tego lata podejmie pracę wolontariuszki
– w ramach systemu wyrównywania szans będzie pomagać dzieciom
z
podstawówki, a może nawet i z gimnazjum, w nauce matematyki. Zajęcia miały się odbywać na terenie szkoły. Z racji pracy córki Alex usłyszała  o  Angie,  której  rodzice  się  rozwiedli  w  czasie  roku szkolnego,
co wywołało u dziecka szok, okupiony pałą z algebry. Poznała też dramatyczny los Josepha cierpiącego na białaczkę, który z powodu częstych kuracji opuścił wiele godzin zajęć i miał problemy z opanowaniem ułamków. Każdego dnia podczas kolacji Alex
wypytywała córkę o pracę, a Josie snuła barwne opowieści. Rzecz w tym, że były to zwykłe bajki – fikcja w najczystszej postaci. Joseph i Angie po prostu nie istnieli, podobnie zresztą jak owa wakacyjna praca.
Tego ranka, jak we wszystkie poprzednie, Josie wyszła z domu,
wsiadła do autobusu i przywitała się z Ritą, która w okresie letnim była
kierowcą na najdłuższej trasie w mieście. Jeden z przystanków znajdował się niedaleko szkoły, ale choć wysiadało na nim sporo pasażerów, Josie do nich nie należała. Podnosiła się dopiero, gdy   



autobus dojeżdżał do końcowej pętli, oddalonej o półtora kilometra
od
cmentarza Whispering Pines.
Josie polubiła to miejsce. Na cmentarzu nie groziło jej, że się natknie na ludzi, z którymi nie miała ochoty gadać. Tutaj w ogóle nie musiała się odzywać, jeżeli nie była w nastroju do rozmowy.
Ruszyła wijącą się ścieżką, teraz już tak znajomą, że z zamkniętymi oczami umiała określić, gdzie płyta chodnika lekko się zapada i za ile kroków trzeba skręcić w lewo. Wiedziała, że w połowie drogi do grobu
Matta rośnie kępa jaskrawoniebieskich hortensji; a gdy się jest niemal
u
celu, uderza w nozdrza zapach kapryfolium.
Teraz leżała tu już płyta nagrobna – blok śnieżnobiałego marmuru
ze starannie wyrytym imieniem i nazwiskiem. Miejsce wokół powoli 

zarastało
zawsze



trawą.



Josie



siadała



na



niewielkiej



nierówności



ziemi, 

ciepłej,   jakby utrzymywały



promienie



słońca



przenikały



do



jej



wnętrza



to ciepło specjalnie dla niej. Sięgnęła do plecaka; wyjęła butelkę wody
mineralnej, kanapkę z masłem orzechowym i paczkę rodzynków.
– Możesz uwierzyć, że już za tydzień rozpoczyna się szkoła? –   



zapytała Matta, bo czasami z nim rozmawiała. Nie znaczy to, że oczekiwała jakiejkolwiek odpowiedzi. Po prostu lepiej się czuła, gdy mogła coś mówić po tak długim okresie nieodzywania się do niego. – Jednak na razie to wciąż nie będzie Sterling High. Podobno mamy tam
wrócić dopiero po Święcie Dziękczynienia, gdy na dobre zakończy się remont.
Ta historia z remontem była dosyć zagadkowa. Josie często przejeżdżała koło szkoły, widziała więc, że wyburzono bibliotekę, salę gimnastyczną i kafeterię. Zastanawiała się, czy władze szkolne są na tyle naiwne, by uwierzyć, że jeżeli zmiotą z powierzchni ziemi miejsce zbrodni, uczniowie ulegną ułudzie i dojdą do wniosku, że w szkole nigdy nic złego się nie wydarzyło.
Kiedyś Josie gdzieś przeczytała, że duchy nie tylko zamieszkują rozmaite  miejsca,  ale  nawiedzają  także  poszczególnych  ludzi.  I chociaż z
zasady nie wierzyła w zjawiska paranormalne, ta teoria do niej przemawiała. Bo wiedziała, że od pewnych wspomnień nie uwolni się już nigdy w życiu.
Położyła się na świeżo wyrosłej trawie.
– Czy się cieszysz, że tu przychodzę? – spytała szeptem. – A może,   



gdybyś mógł mówić, kazałbyś mi się wynosić do diabła?
Wolałaby nigdy nie usłyszeć odpowiedzi na to pytanie. W gruncie rzeczy nawet nie lubiła na ten temat rozmyślać. Otworzyła oczy najszerzej, jak umiała, i wbijała wzrok w niebo, aż jaskrawy błękit sprawił, że poczuła w nich pieczenie nie do zniesienia.
Lacy stała w dziale męskim eleganckiego domu towarowego i przesuwała dłonią po ostrych tweedach i lekkich wełnach sportowych marynarek.  Poświęciła  dwie  godziny  na  jazdę  samochodem  do Bostonu,
ponieważ tam był szeroki wybór, a chciała kupić dla Petera coś naprawdę ekstra na rozprawę. Hugo Boss, Brooks Brothers, Calvin Klein,  Ermenegildo  Zegna.  Garnitury  szyte  we  Włoszech,  Francji, Anglii
i Kalifornii. Lacy zerknęła na metkę, z wrażenia wstrzymała oddech i… nagle
pojęła,
że
cena
nie
ma
teraz   



znaczenia.
Przecież
najprawdopodobniej już nigdy więcej w życiu nie będzie kupowała ubrań dla swojego syna. Zapewne robiła to po raz ostatni. Metodycznie
zaczęła
przeglądać
cały
asortyment
działu.
Zdecydowała się na bokserki z najdelikatniejszej egipskiej bawełny, komplet     białych     podkoszulków     Ralpha     Laurena,     kaszmirowe skarpetki.
Znalazła spodnie khaki w odpowiednim rozmiarze. Wyszukała koszulę
z miękkim kołnierzykiem – Peter nie znosił takich, które sztywno sterczały znad swetra. W końcu wybrała marynarkę – granatową, zgodnie z przykazaniem Jordana. „Chcę, żeby wyglądał tak, jakbyśmy go wysyłali do najekskluzywniejszej prywatnej szkoły z internatem” – oznajmił.
Lacy przypomniała sobie, że mniej więcej w wieku jedenastu lat   



Peter nabrał awersji do guzików. Wydawałoby się, że to przeszkoda dość łatwa do obejścia – a tymczasem eliminowała większość spodni. Lacy  jeździła  na  koniec  świata,  by  wynaleźć  flanelowe,  dobrze skrojone
portki od piżamy na gumkę w pasie. Teraz uświadomiła sobie, że zaledwie w zeszłym roku widziała dzieciaki idące do szkoły w takich flanelowych spodniach, i zaczęła się zastanawiać, czy Peter był prekursorem trendu, czy po prostu zawsze funkcjonował gdzieś poza obowiązującą rzeczywistością.
Nawet gdy Lacy już wybrała wszystkie niezbędne sztuki odzieży,
wciąż wędrowała po dziale męskim. Dotykała jedwabnych chustek we wszelkich możliwych kolorach, które zdawały się roztapiać pod jej palcami, i w końcu zdecydowała się na jedną z nich – w odcieniu oczu Petera. Przerzuciła kilka skórzanych pasków – czarnych, brązowych,
ze
skóry  aligatora  –  oraz  krawatów  –  w  kropki,  paski  i  maleńkie francuskie
lilie. Wzięła w rękę szlafrok tak miękki, że niemal pobudził ją do płaczu;
pantofle domowe z delikatnej skórki, wiśniowe kąpielówki. Wybierała coraz to nowe rzeczy, aż w końcu jej ramiona nie mogły unieść większego ciężaru.   



– Proszę pozwolić, że pomogę. – Do Lacy podskoczyła ekspedientka
i zaniosła część ubrań na ladę przy kasie. – Doskonale wiem, jakie to uczucie – dodała ze współczującym uśmiechem. – Gdy mój syn miał zniknąć z domu, myślałam, że pęknie mi serce.
Lacy odniosła wrażenie, że się przesłyszała. Czyżby nie była jedyną matką na świecie, która musiała przeżywać podobną tragedię? A gdy się już jej doświadczyło, czy automatycznie zyskiwało się zdolność – taką, jaką posiadła ta ekspedientka – wyłapywania nieszczęsnych kobiet
z tłumu, jak gdyby istniało tajne stowarzyszenie matek, których dzieci się dopuściły strasznych czynów?
– Człowiekowi się zdaje, że to na zawsze – ciągnęła kobieta – ale proszę mi wierzyć, gdy przyjeżdżają na bożonarodzeniowe ferie czy
na
wakacje  letnie,  jedzą  za  trzech  i  przewracają  cały  dom  do  góry nogami,
zaczyna się żałować, że zajęcia na uniwersytecie nie trwają przez okrągły rok.
Rysy Lacy stężały.
– Naturalnie – potwierdziła sztywno. – Wyjazd do college’u.
– Moja córka studiuje na uniwersytecie stanowym New Hampshire,   



a syn w Rochester – wyjaśniła ekspedientka.
– Mój rozpoczyna w tym roku naukę na Harvardzie.
Kiedyś na ten temat rozmawiali – Peterowi bardziej odpowiadał
wydział informatyki na Uniwersytecie Stanforda, a Lacy zażartowała wówczas, że wyrzuci wszelkie materiały promocyjne szkół położonych na zachód od Missisipi, ponieważ to straszny kawał świata.
Za to więzienie stanowe w Concord było oddalone od domu o
niecałe sto kilometrów.
– Na Harvardzie – powtórzyła z podziwem w głosie ekspedientka. – Musi mieć pani bardzo zdolnego syna.
– Rzeczywiście, jest wyjątkowo zdolny – przyznała Lacy, po czym zaczęła snuć opowieść o fikcyjnych studiach Petera i mówiła tak długo,
aż kłamstwo przestało napełniać usta goryczą, a ona niemal sama w nie
uwierzyła.
Tuż po trzeciej po południu Josie przewróciła się na brzuch,
rozpostarła ramiona i przycisnęła twarz do trawy. Dla postronnego obserwatora mogło to wyglądać tak, jakby próbowała wtopić się w ziemię, co w istocie niewiele odbiegało od prawdy. Zaczęła głęboko wciągać nosem powietrze – zazwyczaj nie czuła nic poza aromatem   



ziemi i roślinności, ale czasami, zazwyczaj po deszczu, dobiegał ją cień
zapachu lodowej tafli i męskiego szamponu, jak gdyby gdzieś w tych czeluściach Matt wciąż pozostawał dawnym Mattem.
Po pewnym czasie wstała, wsadziła do plecaka opakowanie po
kanapce oraz pustą butelkę po wodzie i ruszyła wijącą się ścieżką ku cmentarnej bramie. Wjazd do niej zastawiał jakiś samochód; tylko dwa
razy w ciągu tego lata Josie była świadkiem ceremonii pogrzebowej i
za
każdym  razem  robiło  jej  się  słabo.  Przyśpieszyła  więc  kroku  w nadziei,
że zanim zaczną się egzekwie, ona już będzie siedziała w autobusie wiozącym ją do miasta – gdy nagle zdała sobie sprawę, że samochód stojący w bramie to nie karawan i że auto nawet wcale nie jest czarne.
Natomiast wyglądało zupełnie tak samo jak to, które zaledwie tego ranka parkowało na podjeździe jej własnego domu.
Oparty o maskę, ze skrzyżowanymi ramionami, stał Patrick.
– Co ty tu robisz?
– O to samo mógłbym spytać ciebie.
Josie wzruszyła ramionami.   



– To wolny kraj.
Tak naprawdę nie miała nic przeciwko Patrickowi Ducharme’owi
jako  człowiekowi.  Problem  w  tym,  że  wzbudzał  w  niej  niepokój. Przede
wszystkim jego widok zawsze budził wspomnienia Tamtego Dnia. A teraz Josie musiała bez przerwy oglądać Patricka, ponieważ został kochankiem jej matki (czy to wyrażenie już zawsze będzie brzmieć tak
idiotycznie?), co na swój sposób było jeszcze bardziej dołujące niż wspomnienia. Oto Alex bujała w siódmym niebie, przeżywała upojne chwile miłości, a tymczasem Josie, żeby odwiedzić swojego chłopaka, musiała się chyłkiem wymykać na cmentarz.
Patrick odepchnął się od samochodu i podszedł parę kroków bliżej.
– Twoja mama jest przekonana, że w tej chwili uczysz dzielenia.
– Czy kazała mnie szpiegować?
– Osobiście wolę słowo „inwigilacja” – odparł Patrick.
Josie parsknęła szyderczo. W gruncie rzeczy nie chciała się wrednie zachowywać  wobec  Patricka,  ale  nic  nie  mogła  na  to  poradzić. Sarkazm
działał  jak  pole  siłowe;  gdyby  z  niego  zrezygnowała,  detektyw mógłby
spostrzec, że Josie jest o włos od zupełnej rozsypki.   



– Twoja mama nie wie, że tu jestem – odezwał się Patrick. – Po
prostu uznałem, że powinniśmy porozmawiać.
– Lada moment ucieknie mi autobus.
– Bądź spokojna, podwiozę cię, dokąd zechcesz – zapewnił. – Wiesz, Josie, przez tę moją pracę nieustannie żałuję, że nie jestem w stanie cofnąć czasu: dotrzeć do ofiary gwałtu, zanim zostanie skrzywdzona; poddać  obserwacji  posesję  przed  najściem  włamywaczy.  Dlatego dobrze
wiem, jak przygnębiające jest przekonanie, że bez względu na to, co powiemy lub zrobimy, niczego już nie zdołamy naprawić. I wiem także,
co znaczy budzić się w środku nocy, po czym odtwarzać w pamięci jeden szczególny moment, aż staje się on tak żywy, tak plastyczny, jakby przeżywało się go na nowo. Prawdę powiedziawszy, jestem gotów się założyć, że ty i ja często odtwarzamy dokładnie ten sam moment.
Josie poczuła ściskanie w gardle. Przez te wszystkie miesiące ani
jedna osoba, która z nią rozmawiała, kierując się zresztą zawsze najlepszymi intencjami – czy to lekarz, czy psychiatra, czy nawet inne dzieciaki ze Sterling High – tak trafnie i dogłębnie nie opisała jej   



własnych uczuć, jak zrobił to Patrick. Nie mogła jednak tego przyznać

nie  wolno  było  okazać  słabości,  nawet  jeżeli  on  i  tak  ją  w  niej dostrzegał.
– Nie udawaj, że cokolwiek nas łączy – rzuciła szorstko.
– Wcale nie muszę udawać, ponieważ tak jest w istocie – odparł Patrick. – Łączy nas osoba twojej mamy. – Spojrzał Josie prosto w oczy.
– Ona jest mi bliska. Nawet bardzo. Dlatego chciałbym wiedzieć, czy
ty
nie masz nic przeciwko temu.
Ściskanie w gardle stawało się coraz gorsze. Josie próbowała sobie przypomnieć, w jakich chwilach Matt mówił, że jest mu niezmiernie bliska; zaczęła się też zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek usłyszy takie słowa.
– Moja mama jest dużą dziewczynką. Może więc sama decydować, z kim chce się pie…
– Nie rób tego.
– Czego?
– Nie wypowiadaj słów, których będziesz potem żałować.
Josie odskoczyła do tyłu z ogniem w oczach.
– Jeżeli sądzisz, że zaprzyjaźniając się ze mną, zyskasz u niej   


dodatkowe punkty, grubo się mylisz. O wiele lepsze efekty zapewnią bukiety kwiatów i czekoladki. Ja nic jej nie obchodzę.
– To nieprawda.
– Nie jesteś w obrazku na tyle długo, by wypowiadać się tak autorytatywnie, nie sądzisz?
– Josie… ona szaleje na twoim punkcie.
Teraz prawda zaczęła już tak bardzo dławić dziewczynę w gardle,
że nie mogła nawet przełknąć śliny.
– Ale nie tak bardzo, jak szaleje za tobą. Jest szczęśliwa jak nigdy dotąd i… wiem, że powinnam się cieszyć jej szczęściem…
– Tymczasem jesteś tutaj. – Patrick powiódł ręką po cmentarzu. – Zupełnie sama.
Josie skinęła głową i wybuchnęła płaczem. Odwróciła się
zawstydzona i wówczas poczuła, jak Patrick otacza ją ramionami. Nie odezwał się przy tym ani słowem, i za to prawie go polubiła, bo jakiekolwiek słowo, nawet najżyczliwsze, wcisnęłoby się w przestrzeń zarezerwowaną dla jej bólu.
Patrick pozwolił się Josie wypłakać – po prostu cierpliwie czekał.
Łzy w końcu przestały płynąć, mimo to ona wciąż nie oderwała głowy   



od szerokiej piersi, bo nie była pewna, czy cyklon już wytracił moc, czy
jedynie wpadła w jego oko.
– Jestem wredną suką – szepnęła. – Zżera mnie zazdrość.
– Myślę, że Alex to zrozumie.
Josie odsunęła się od Patricka i otarła oczy.
– Masz zamiar jej powiedzieć, że tutaj przychodzę?
– Nie.
Spojrzała na niego ze zdumieniem. Byłaby gotowa przysiąc, że
Patrick zawsze i w każdej sytuacji stanie po stronie matki.
– Bardzo głęboko się mylisz – powiedział.
– W czym się tak mylę?
– W przekonaniu, że zostałaś sama.
Josie zerknęła na wzgórze. Spod bramy nie można było dojrzeć
grobu Matta, ale on tam był naprawdę – jedna z rozlicznych konsekwencji Tamtego Dnia.
– Duchy się nie liczą.
Patrick uśmiechnął się ciepło.
– Ale matki tak.
Tym, co Lewis uznał za najbardziej nienawistne, był szczęk   



zatrzaskiwanych metalowych drzwi. A fakt, że mógł opuścić te mury
w
dowolnej chwili, nie miał w tym wypadku żadnego znaczenia. Liczyło się jedynie to, że podobny luksus był nieosiągalny dla osadzonych tu więźniów, wśród których znajdował się ten sam chłopiec, którego
Lewis
uczył jeździć na dwukołowym rowerku; ten sam chłopiec, który w przedszkolu zrobił przycisk do papierów, wciąż leżący na biurku
Lewisa; ten sam chłopiec, którego Lewis trzymał na ręku tuż po urodzeniu.
Zdawał sobie sprawę, że Peter przeżyje szok na jego widok. Przez
ileż to miesięcy Lewis obiecywał sobie, że w tym tygodniu już zdobędzie się na odwagę i odwiedzi syna w więzieniu, zawsze jednak
w
ostatniej chwili się okazywało, że musi przestudiować jakąś publikację lub załatwić inną pilną sprawę? Tymczasem kiedy otworzyły się drzwi
i
strażnik wprowadził Petera na salę, Lewis uprzytomnił sobie, że we własnych rachubach nie uwzględnił wstrząsu, jakiego sam dozna na widok syna.
Peter zmężniał. Nie tyle urósł, ile znacznie rozrósł się w ramionach,
na których teraz ciasno się opinała więzienna koszula. Nabrał mięśni.   



Jego skóra była tak jasna i przejrzysta, że w tym nienaturalnym oświetleniu   zdawała   się   wręcz   niebieskawa.   Peter   nieustannie poruszał
dłońmi – zaciskał i rozprostowywał palce, nawet wtedy gdy usiadł i swobodnie zwiesił ramiona po bokach krzesła.
– No, no – odezwał się na widok ojca. – Kto by to pomyślał?
Przed przyjściem na widzenie Lewis przećwiczył starannie kilka przemów, w których zamierzał wyjaśnić, dlaczego nie był w stanie wcześniej odwiedzić syna, ale na widok Petera siedzącego po drugiej stronie czerwonego pasa zdołał wypowiedzieć tylko jedno słowo:
– Wybacz.
Peter zacisnął usta.
– Co mam ci wybaczyć? Że mnie olewałeś przez pół roku?
– Myślałem raczej o osiemnastu latach – wyznał Lewis.
Peter rozsiadł się wygodniej na krześle, nie spuszczając ojca z oczu. Choć nie było to łatwe, Lewis zmusił się do wytrzymania synowskiego wzroku. Czy Peter zgodziłby się udzielić mu rozgrzeszenia, nawet jeżeli
on nie był w stanie odwzajemnić się tym samym?
Peter potarł ręką twarz, potrząsnął głową. A potem się uśmiechnął.
Na ten widok każdy mięsień, każdy nerw w ciele Lewisa począł się   


rozluźniać. Aż do tej pory właściwie Lewis nie wiedział, czego ma się spodziewać. Mógł w duchu toczyć sam ze sobą zażarte polemiki i za każdym razem dochodzić do wniosku, że przeprosiny z pewnością zostaną przyjęte; mógł sobie powtarzać niezliczoną ilość razy, że to
on
jest rodzicem, a więc stoi za nim siła autorytetu – ale trudno było o tym
wszystkim pamiętać, gdy się siedziało w sali widzeń więzienia pomiędzy kobietą, która próbuje ukradkiem pieścić nogą ukochanego ponad zakazaną strefą, a mężczyzną, który potrafi się porozumieć jedynie za pomocą najordynarniejszych przekleństw.
Uśmiech na twarzy Petera przeszedł w sardoniczny grymas.
– Pierdolę cię – wypalił. – Pierdolę ciebie i twoje odwiedziny. Tak naprawdę gówno cię obchodzę. I wcale ci nie zależy na moim przebaczeniu. Zrobiłeś to jedynie dla samego siebie. Chciałeś, by to słowo zabrzmiało w twoich własnych uszach.
W tym momencie Lewisa ogarnęło uczucie, że głowę wypełniły mu kamienie. Musiał się pochylić, podeprzeć ją ręką, ponieważ szyja nie była zdolna do udźwignięcia takiego ciężaru.
– Nie jestem w stanie na czymkolwiek się skoncentrować, Peterze –   



szepnął. – Nie mogę pracować, nie mogę spać, nie mogę jeść. – Powoli
uniósł twarz. – W tej chwili do kampusu przybywają nowi studenci. Patrzę na nich z okna mojego gabinetu: zawsze na coś wskazują palcem
lub pilnie słuchają objaśnień przewodników, którzy ich oprowadzają
po
terenie. Tak jak w moich marzeniach ja oprowadzałem ciebie.
Wiele lat temu, po narodzinach Joeya, Lewis napisał pracę na temat czynników warunkujących wzrost lub spadek poczucia dobrostanu w postępie geometrycznym. We wnioskach stwierdził, że wartość ilorazu szczęścia jest zależna nie tylko od kategorii wydarzenia, jakie było bodźcem zmiany, ale może przede wszystkim naszego nastawienia psychicznego do zaistniałego faktu i okoliczności, w których do niego doszło. Na przykład, narodziny dziecka mają zupełnie inny wpływ na mężczyznę     żyjącego     w     szczęśliwym     związku     małżeńskim     i planującego
powiększenie rodziny niż na szesnastolatka, który zaliczył wpadkę z równie niedojrzałą jak on dziewczyną. Niskie temperatury cieszą podczas wakacji narciarskich, stanowią natomiast źródło zawodu w czasie weekendu na plaży. Człowiek swego czasu bogaty może się nie   



posiadać ze szczęścia, gdy trafi mu się dolar w środku szalejącej recesji;
mistrz kuchni gotów jest jeść surowe robaki, jeżeli znajdzie się na bezludnej wyspie i od tego zależy jego przetrwanie. Ojciec, który przez
większość życia karmił się nadzieją, że jego syn wyrośnie na wykształconego, niezależnego, spełnionego człowieka, w całkowicie odbiegającej od tych marzeń sytuacji potrafi być szczęśliwy, widząc swoje dziecko przy życiu, choćby dlatego, że wciąż jeszcze może powiedzieć mu, jak bardzo je kocha.
– Ale wiesz, co mówią o uniwersytetach – podjął Lewis, prostując
się. – Nie są warte swojej ceny.
Słowa ojca zdumiały Petera.
– Pomyśleć, że mnóstwo nieszczęsnych rodziców wywala w błoto czterdzieści tysięcy rocznie – rzucił z uśmiechem. – Tymczasem ja, siedząc tutaj, robię sensowny użytek z twoich podatków.
– Czegóż więcej mógłby sobie życzyć ekonomista? – spróbował zażartować Lewis, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. Za moment jednak uświadomił sobie, że nawet w tak dramatycznych okolicznościach można odnaleźć znamiona szczęścia: człowiek powiedziałby wszystko – nawet jeżeli każde słowo miałoby ranić jak   


tłuczone szkło – byle tylko jego syn mógł się częściej uśmiechać. Patrick siedział z nogami założonymi na prokuratorskie biurko,
podczas gdy Diana Leven przebiegała wzrokiem wyniki ekspertyzy balistycznej, przygotowując się do rozprawy – a ściślej rzecz ujmując,
do
przesłuchania Patricka.
– Na miejscu przestępstwa znaleźliśmy dwa karabinki, z których nie strzelano – wyjaśniał Patrick – oraz dwa pistolety glock siedemnaście, zarejestrowane na nazwisko sąsiada Houghtonów. Byłego gliniarza. Diana uniosła wzrok znad dokumentów.
– No, cudnie.
– Tak, wiem. Ale przecież znasz gliniarzy. Jaki jest sens trzymania
broni pod kluczem, skoro tylko wtedy, gdy leży pod ręką, możesz w razie potrzeby szybko po nią sięgnąć? W każdym razie niemal wszystkie strzały w szkole oddano z broni A – wskazują na to rowkowania na zebranych przez nas łuskach. Mamy pewność, że z broni B również strzelano – potwierdza to analiza balistyczna pistoletu

ale nie udało nam się odnaleźć ani jednego wystrzelonego z niej pocisku.  Znaleźliśmy  ją  na  podłodze  w  szatni  gimnastycznej  z zaciętym   



mechanizmem spustowym. Houghton w chwili zatrzymania trzymał w ręku broń A.
Diana odchyliła się na krześle i zetknęła dłonie czubkami palców.
– McAfee z pewnością zapyta, po co Houghton sięgnął po broń B w szatni, skoro broń A tak rewelacyjnie działała.
Patrick wzruszył ramionami.
– Może z niej właśnie postrzelił Roystona w brzuch, a gdy się
zacięła, powrócił do pistoletu A. Niewykluczone też, że wytłumaczenie jest dużo prostsze. Ponieważ nie odnaleźliśmy pocisku z broni B, istnieje
duże prawdopodobieństwo, że właśnie z niej oddano pierwszy strzał. Pocisk mógł się wbić w grubą izolację ściany kafeterii i ukryć przed wzrokiem techników. Kiedy pistolet się zaciął, dzieciak wymienił go na broń A, a uszkodzonego glocka wetknął do kieszeni… po dopełnieniu zaś dzieła zniszczenia wyrzucił go lub najzwyczajniej w świecie zgubił.
– „Lub”. Nienawidzę tego słowa. Składa się zaledwie z trzech liter, a wprost pęka w szwach od uzasadnionych wątpliwości…
Urwała na odgłos pukania do drzwi, w których pojawiła się głowa sekretarki.
– Przyszedł ten dzieciak, umówiony na drugą.   



Diana zwróciła się w stronę Patricka.
– Będę przygotowywać Drew Girarda do zeznań. Może zostaniesz i posłuchasz?
Patrick przesiadł się w kąt, zwalniając miejsce naprzeciwko Diany
dla chłopaka, który przed wejściem do pokoju taktownie zapukał. Diana wyszła mu naprzeciw.
– Drew. Dzięki, że przyszedłeś. – Ręką wskazała na Patricka. – Pamiętasz detektywa Ducharme’a?
Drew skinął Patrickowi głową. Tymczasem detektyw bacznie
studiował jego odprasowane spodnie, zapiętą starannie koszulę, uprzejmą grzeczność na pokaz. To nie była ta sama bezczelna, rozpanoszona gwiazda hokeja, jaką opisywali w swoich zeznaniach inni
uczniowie; no, ale z drugiej strony, Drew na własne oczy oglądał śmierć
najlepszego przyjaciela, sam też został postrzelony w ramię. Tak czy inaczej, świat, w którym należał do uprzywilejowanych, obrócił się w nicość.
– Drew – podjęła Diana – zaprosiłam cię tu dzisiaj, ponieważ
dostałeś wezwanie do stawiennictwa w sądzie, a to oznacza, że w przyszłym tygodniu będziesz musiał złożyć zeznania przed ławą   



przysięgłych. Naturalnie, zostaniesz powiadomiony o dokładnym terminie… teraz natomiast chciałabym cię przygotować na to, co cię czeka,  żebyś  się  niepotrzebnie  nie  stresował  w  sali  rozpraw. Omówimy
procedury sądowe i pytania, na jakie będziesz musiał odpowiedzieć. Jeżeli ty chciałbyś się czegoś dowiedzieć, jestem do dyspozycji. Okay?
– Tak jest, proszę pani.
Patrick się nachylił w stronę chłopaka.
– Jak tam ramię?
Drew mimowolnie napiął mięśnie barku.
– Wciąż muszę chodzić na fizjoterapię, ale ogólnie jest już dużo
lepiej. Tyle że…
– Tyle że co? – podchwyciła Diana.
– W nadchodzącym sezonie nie będę mógł grać w hokeja.
Diana zerknęła znacząco na Patricka; ten fakt wzbudzi współczucie
dla świadka.
– A myślisz, że w przyszłości jeszcze zdołasz wrócić do gry?
Drew zaczerwienił się gwałtownie.
– Lekarze twierdzą, że nie, ale ja uważam, że się mylą. – Zawiesił na moment głos. – Za chwilę zacznę maturalną klasę, liczyłem na   



stypendium sportowe z jakiegoś uniwersytetu…
Po tych słowach zapadła pełna konsternacji cisza.
– No cóż, Drew. – Diana przełamała ją pierwsza. – Kiedy usiądziesz
na miejscu dla świadków, najpierw cię zapytam o imię, nazwisko, miejsce zamieszkania i o to, czy owego feralnego dnia byłeś w szkole.
– Okay.
– To może zróbmy małą próbę. Od jakiej lekcji zaczął się dla ciebie
ów dzień?
Drew usadowił się pewniej w fotelu.
– Od historii Stanów Zjednoczonych.
– A co miałeś potem?
– Angielski.
– Gdzie poszedłeś po zajęciach z angielskiego?
– Podczas trzeciej lekcji miałem okienko. Zazwyczaj przesiadujemy wtedy w kafeterii.
– Czy tam właśnie poszedłeś?
– Aha.
– W towarzystwie?
– Poszedłem sam, ale już na miejscu dosiadłem się do przyjaciół.
– Ile czasu tam spędziliście?   



– Nie jestem pewien… jakieś pół godziny?
Diana skinęła głową.
– I co dalej?
Drew spuścił głowę i zaczął jeździć kciukiem wzdłuż kantu spodni. Patrick zauważył, że chłopakowi drżą ręce.
– No więc, byliśmy w środku jakiejś rozmowy… i wówczas
usłyszałem głośny huk.
– Domyślałeś się, co było przyczyną owego huku?
– Nie miałem pojęcia.
– Czy coś wówczas zauważyłeś?
– Nie.
– A jak zareagowałeś?
– Zażartowałem. Powiedziałem coś w rodzaju: „Wreszcie wybuchły
te radioaktywne hamburgery”.
– Czy po tym głośnym huku pozostaliście w kafeterii?
– Tak.
– I co się potem wydarzyło?
Drew znowu spuścił wzrok.
– Rozległy się takie odgłosy, jakby ktoś odpalał fajerwerki. Zanim ktokolwiek z nas uświadomił sobie, co to za dźwięk, do środka wszedł   


Peter Houghton. Miał plecak przerzucony przez ramię, a w ręku pistolet. I zaczął strzelać.
Diana uniosła dłoń.
– Muszę ci na moment przerwać, Drew. Gdy wypowiesz te słowa na sali sądowej, poproszę, żebyś spojrzał na oskarżonego i formalnie go zidentyfikował. Zrozumiałeś?
– Tak.
Tymczasem Patrick uświadomił sobie, że słuchając tego chłopaka,
nie postrzega tamtej strzelaniny w takich samych kategoriach, jak wszystkich innych zbrodni, z którymi się zetknął do tej pory.
Przetwarza słowa Drew na obrazy, ale nie widzi w nich wstępu do mrożącego  krew  w  żyłach  nagrania  z  kamery  umieszczonej  w kafeterii.
Staje mu natomiast przed oczami Josie siedząca razem z przyjaciółmi przy długim stole, rejestrująca odgłos „fajerwerków”, ale zupełnie nieświadoma tego, co się za chwilę wydarzy.
– Od jak dawna znasz Petera? – spytała Diana.
– Obaj dorastaliśmy w Sterling. Praktycznie od zawsze chodziliśmy razem do szkoły.
– Byliście przyjaciółmi? – Diana potrząsnęła głową. – A może   



wrogami?
– Nie – zaprzeczył. – Nie byliśmy wrogami.
– Czy kiedykolwiek dochodziło między wami do scysji?
Drew zerknął na Dianę spod oka.
– Nie, nigdy.
– Czy zdarzało ci się go prześladować?
– Absolutnie nie, proszę pani.
Patrick poczuł, jak ręce mimowolnie zaciskają mu się w pięści. Z zeznań wielu innych uczniów jasno wynikało, że Drew Girard nękał Petera Houghtona: zamykał go w szafce, podstawiał mu nogę na schodach, posyłał w jego stronę kulki-plujki. To wszystko, naturalnie, nie stanowiło usprawiedliwienia dla zbrodni Petera, niemniej…
Dziesięć  ciał  rozkładało  się  w  grobach,  jeden  dzieciak  gnił  w więzieniu,
dziesiątki musiały się poddać rozmaitym operacjom i terapiom medycznym. Do tego dochodziły setki osób takich jak Josie, które od czasu tragedii nie przeżyły jednego dnia bez płaczu; oraz rodzice, tacy
jak Alex, którzy za wszelką cenę chcieli wierzyć, że prokuratura wywalczy dla nich sprawiedliwość. A tymczasem ten mały, bezczelny gnojek łgał jak najęty.   



Diana uniosła wzrok znad papierów i spojrzała Drew prosto w oczy.
– Więc jeżeli pod przysięgą będziesz musiał odpowiedzieć na
pytanie, czy prześladowałeś Petera Houghtona, co wówczas powiesz? Drew spojrzał na Dianę, tym razem bez dotychczasowej pewności siebie,  i  wówczas  Patrick  pojął,  jak  śmiertelnym  przerażeniem zdejmuje
tego gówniarza myśl, że oskarżenie może wiedzieć dużo więcej, niż pierwotnie przypuszczał. Diana zerknęła na Patricka i upuściła na biurko długopis, który uderzył o blat, po czym stoczył się na podłogę. Patrick nie potrzebował wyraźniejszej zachęty – błyskawicznie poderwał się z krzesła i chwycił chłopaka za gardło.
– Posłuchaj mnie uważnie, mały kutasie. Nie dopuszczę, żebyś spieprzył tę sprawę. Wszyscy doskonale wiemy, co wyczyniałeś z Peterem Houghtonem. Poniżałeś tego dzieciaka na każdym kroku i tkwisz w tym gównie po uszy. My tymczasem mamy dziesięć ofiar śmiertelnych i osiemnaście kolejnych, które nigdy już nie będą mogły żyć tak, jak to sobie wymarzyły. Do tego dochodzi niezliczona liczba członków tej społeczności, którzy do końca swoich dni nie otrząsną się z
rozpaczy i szoku. Nie mam najmniejszego pojęcia, w co właściwie próbujesz pogrywać – czy odstawiasz niewiniątko, by chronić swoją   



reputację,  czy  po  prostu  jesteś  zbyt  śmierdzącym  tchórzem,  by wyznać
prawdę – ale wierz mi, jeżeli spróbujesz kłamać na miejscu dla świadków, osobiście się postaram, żebyś wylądował w pudle za utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości.
Puścił chłopaka, odwrócił się do niego plecami i zaczął wyglądać
przez okno. Tak naprawdę nie miał mandatu prawnego do aresztowania
Drew
Girarda

nawet gdyby ten
popełnił
krzywoprzysięstwo – nie mówiąc już o posyłaniu go do więzienia, ale gówniarz nie mógł tego wiedzieć. Niewykluczone więc, że taka pogróżka wystarczy, by przywołać go do porządku.
Patrick odetchnął głęboko, schylił się po upuszczony długopis i
podał go Dianie.   



– Zapytam raz jeszcze, Drew – podjęła Diana gładko, jak gdyby
nigdy nic się nie stało. – Czy kiedykolwiek nękałeś Petera Houghtona? Drew zerknął na Patricka i z trudem przełknął ślinę. A potem
otworzył usta, z których się zaczęło wylewać morze słów.
– To lasagne z grilla – zaćwierkała Alex, gdy Patrick i Josie
niepewnie unieśli widelce do ust. – I co o tym sądzicie?
– Nie miałam pojęcia, że to można grillować – powiedziała z wolna Josie, odrywając warstwę spieczonego sera od brunatnego ciasta, jakby
je skalpowała.
– I skąd właściwie wzięłaś ten przepis? – spytał Patrick, sięgając po dzbanek z wodą.
– Tak naprawdę zamierzałam podać to danie w wersji tradycyjnej. Tylko  że  część  farszu  wypłynęła  na  płytę  piekarnika,  trochę  się zwęgliła
i… już miałam zacząć wszystko od nowa, ale wtedy uzmysłowiłam sobie,  że  przez  to,  co  się  stało,  potrawa  nabierze  szczególnego dymnego
posmaku… – Alex uśmiechnęła się promiennie. – Genialne, prawda? Wiesz, Josie, przejrzałam wszystkie książki kucharskie i okazało się,
że
jeszcze nikt niczego podobnego nie próbował.   



– Nigdy bym na to nie wpadł… – mruknął Patrick, krztusząc się w serwetkę.
– Gotowanie sprawia mi coraz większą przyjemność – ciągnęła z zachwytem w głosie Alex. – A szczególnie wariacje na temat jakiegoś wybranego dania.
– Ja natomiast sądzę, że z przepisami kulinarnymi jest mniej więcej
tak jak z przepisami prawa – odparł Patrick. – Jeżeli się ich nie przestrzega, prowadzi to w prostej drodze do zbrodni…
– Nie jestem głodna – oświadczyła nagle Josie. Odsunęła talerz,
wstała od stołu i pobiegła na górę.
– Jutro rozpoczyna się proces – rzuciła tonem usprawiedliwienia
Alex.
Ruszyła za Josie, nawet nie próbując przepraszać Patricka za pozostawienie go samemu sobie, ponieważ wiedziała, że on wszystko zrozumie. Josie trzasnęła drzwiami swojego pokoju i włączyła muzykę tak głośno, że pukanie na nic by się nie zdało. Alex weszła do środka
i

wyłączyła odtwarzacz.
Josie leżała na łóżku twarzą w dół, z poduszką na głowie. Kiedy matka przysiadła obok, nawet nie drgnęła.   



– Chcesz o czymś porozmawiać? – spytała Alex.
– Nie. – Zduszony głos Josie zdawał się dobiegać z mrocznej
pieczary.
Alex zdecydowanym ruchem zerwała poduszkę z głowy córki.
– Jednak spróbuj.
– Rzecz w tym, że… Jezu, mamo… co się właściwie ze mną dzieje?
Dla wszystkich innych ludzi świat znowu normalnie się kręci, a tymczasem ja nie mogę wskoczyć na tę karuzelę. Nawet wy oboje… rany, przecież wiem, że musicie cały czas zadręczać się tym procesem

a jednak śmiejecie się i żartujecie; choć na krótką chwilę umiecie wyrzucić z głowy to, co się wydarzyło i co się jeszcze wydarzy, a ja nie
jestem w stanie przestać o tym myśleć! – Josie spojrzała na matkę oczami pełnymi łez. – Każdy zdołał zostawić przeszłość za sobą. Każdy
oprócz mnie.
Alex zaczęła gładzić Josie po plecach. Doskonale pamiętała, jaką rozkosz po urodzeniu córki czerpała z samego faktu jej fizycznego istnienia; z tego, że jakimś cudem, zupełnie z niczego, stworzyła tę maleńką, ciepłą, doskonałą istotę. Godzinami leżała na łóżku z Josie u   


boku, wodząc palcem po aksamitnej skórze niemowlęcia, krągłych paluszkach stóp, pulsującym ciemiączku.
– Pewnego razu – zaczęła Alex – kiedy jeszcze pracowałam w biurze obrońców z urzędu, kolega zaprosił mnie na przyjęcie z okazji Czwartego Lipca, które urządzał dla współpracowników i ich rodzin. Zabrałam cię ze sobą, chociaż byłaś bardzo mała, nie miałaś więcej jak
trzy lata. Kiedy się rozpoczął pokaz ogni sztucznych, spuściłam cię z oka dosłownie na parę sekund, a gdy z powrotem odwróciłam wzrok, ciebie już nie było. Podniosłam straszny alarm i wówczas ktoś cię zauważył – na dnie basenu.
Josie usiadła energicznie, szczerze zainteresowana opowieścią,
której nigdy wcześniej nie słyszała.
– Zanurkowałam, wyciągnęłam cię na brzeg, podjęłam reanimację i niemal natychmiast zaczęłaś dawać oznaki życia. Mimo to byłam tak przerażona,  że  nie  mogłam  wydać  z  siebie  głosu.  Ty  natomiast zaczęłaś
mnie okładać pięściami, po prostu wpadłaś w furię, bo – jak mi oświadczyłaś – wybrałaś się na poszukiwanie syrenek morskich, a ja
ci
wszystko popsułam.   



Josie podciągnęła kolana pod brodę. Uśmiechnęła się nieśmiało.
– Naprawdę?
Alex skinęła głową.
– Ja zaś wtedy oświadczyłam, że następnym razem musisz zabrać mnie ze sobą.
– Czy był jakiś następny raz?
– Ty mi powiedz – odparła Alex. Po czym dodała z wahaniem w
głosie: – Można mieć poczucie, że się tonie, nawet jeśli w zasięgu wzroku nie ma skrawka wody, prawda?
Josie skinęła głową i zaczęła płakać. A potem przesunęła się
odrobinę i wpadła wprost w objęcia matki.
Patrick zdawał sobie sprawę, że to może doprowadzić go do zguby.
Już po raz drugi w życiu jakaś kobieta i jej dziecko stawały mu się tak bliskie, że coraz częściej zapominał, iż nie należy do rodziny i może nigdy nie będzie należał. Rozejrzał się po stole, na którym leżały pozostałości ohydnego posiłku, i zabrał się do uprzątania talerzy z niemal nietkniętym jedzeniem.
Lasagne z grilla zastygła w poczerniałą, twardą bryłę. Patrick
wstawił wszystkie naczynia do zlewu, opłukał je gorącą wodą i zaczął szorować.   



– O rany! – odezwała się Alex zza jego pleców. – Ty naprawdę jesteś mężczyzną doskonałym.
Patrick odwrócił się w jej stronę. Ręce ociekały mu pianą.
– Wyjątkowo daleko mi do ideału. – Sięgnął po ścierkę. – Czy Josie…
– Już w porządku. Wszystko się ułoży. A nawet jeżeli to tylko
pobożne życzenie, gdy będziemy je dostatecznie często powtarzać, w końcu się spełni.
– Tak mi przykro, Alex.
– A komu nie jest? – Usiadła okrakiem na krześle i oparła policzek
na krawędzi oparcia. – Jutro wybieram się do sądu.
– Nawet nie przeszło mi przez myśl, że mogłoby być inaczej.
– Sądzisz, że McAfee zdoła doprowadzić do uniewinnienia?
Patrick starannie złożył ścierkę, położył ją obok zlewozmywaka, podszedł do Alex i przyklęknął obok krzesła.
– Posłuchaj. Ledwo ten dzieciak wjechał na teren szkoły, zaczął się zachowywać tak, jakby wcielał w życie drobiazgowo opracowany plan taktyczny. Na parkingu odpalił bombę, by odwrócić od siebie uwagę. Potem ruszył w stronę budynku i już na schodach wejściowych zranił pierwszą osobę. Wszedł do kafeterii, ostrzelał masę dzieciaków, niektóre z nich zabił, a potem usiadł przy stole i zjadł miskę   


pieprzonych płatków śniadaniowych, jakby chciał nabrać sił przed kolejnym śmiercionośnym rajdem. Uważam, że w świetle takiego przebiegu
wydarzeń,
udokumentowanego
masą
materiału
dowodowego, nie ma możliwości, by jakakolwiek ława przysięgłych oddaliła zarzuty.
Alex nie odrywała od Patricka wzroku.
– Powiedz mi coś, proszę… dlaczego Josie miała szczęście?
– Bo przeżyła.
– Nie… miałam na myśli co innego. O to właśnie chodzi; co
sprawiło, że przeżyła? Była w kafeterii i w szatni gimnastycznej. Dookoła niej umierali ludzie. Dlaczego Peter do niej nie strzelił?
– Nie wiem. Bez przerwy dzieje się mnóstwo rzeczy, których nie potrafię zrozumieć. Niektóre są straszne, jak ta masakra. A inne… – Położył dłoń na ręku Alex. – Piękne.
Alex posłała mu przeciągłe spojrzenie i Patrick po raz kolejny doszedł do wniosku, że poznanie tej kobiety było niczym odkrycie   



pierwszego krokusa, wychylającego się spod śniegu. Gdy człowieka już
ogarnia ponure przekonanie, że zima nigdy się nie skończy, niespodziewanie  na  jego  drodze  pojawia  się  cudowny  zwiastun wiosny
i napełnia go wiarą, że jeśli się roślinki nie spuści z oczu, śniegi w końcu
stopnieją.
– Czy jeśli o coś cię spytam, udzielisz mi szczerej odpowiedzi?
Patrick skinął głową.
– Moja kolacja nie była zbyt udana, prawda?
Uśmiechnął się szeroko spoza szczebelków oparcia.
– Na twoim miejscu nigdy bym nie rezygnował z pracy zawodowej. Kiedy minęła północ, a sen wciąż nie nadchodził, Josie wymknęła
się na dwór i położyła na frontowym trawniku. Wpatrzyła się w niebo, wiszące tak nisko o tej porze nocy, że czuła ukłucia gwiazd na twarzy. Tutaj, na świeżym powietrzu, poza ścianami pokoju, które zdawały się na nią napierać, można było niemal uwierzyć, że w proporcji do ogromu
wszechświata
wszystkie   



ludzkie
problemy

nic
nieznaczącymi pyłkami.
Jutro Peter Houghton miał stanąć przed sądem, oskarżony o popełnienie dziesięciu morderstw. Na samą myśl o ostatnim z nich Josie
robiło się niedobrze. Chociaż bardzo chciała, nie mogła się przyglądać rozprawie. Ponieważ jej nazwisko znalazło się na tej idiotycznej liście świadków, w myśl prawa musiała siedzieć odizolowana od stron procesu.
Dziewczyna westchnęła głęboko. Przypomniała sobie, jak na lekcji socjologii, jeszcze w gimnazjum, dowiedziała się, że wedle wierzeń jakichś ludów – czy nie eskimoskich? – gwiazdy są dziurami w niebie, przez które umarli mogą spoglądać na tych, co pozostali na ziemi. Z założenia miało to podnosić żywych na duchu, Josie jednak uważała,
że
w tej koncepcji jest coś z lekka upiornego – jakby bez przerwy szpiegowały człowieka niewidzialne oczy.
Z niewiadomych powodów przyszedł jej też do głowy głupi kawał o   



facecie,
który
przechodził
koło
szpitala
psychiatrycznego,
odgrodzonego od ulicy wysokim płotem. Zza tego płotu dobiegały okrzyki: „Dziesięć! Dziesięć! Dziesięć!”. Zaintrygowany poszukał
dziury w ogrodzeniu, przez którą mógłby zajrzeć do środka. Ledwo przyłożył  do  niej  oko…  ktoś  mu  je  wydłubał  celnym  dźgnięciem patyka,
a pacjenci zaczęli wykrzykiwać zgodnym chórem: „Jedenaście! Jedenaście! Jedenaście!”.
Matt opowiedział jej ten dowcip.
Być może Josie nawet się wówczas roześmiała.
A w eskimoskim wierzeniu, nawet jeżeli umarli rzeczywiście mogą
nas oglądać, muszą w tym celu pofatygować się nocą do dziur w niebie.
My natomiast potrafimy ich zobaczyć w dowolnym miejscu i czasie. Wystarczy tylko, że przymkniemy powieki.
O poranku, w którym miał się rozpocząć proces jej syna,   


oskarżonego o wielokrotne morderstwo, Lacy wyjęła z szafy czarną spódnicę, czarną bluzkę i czarne rajstopy. Ubrała się tak, jakby szła
na
pogrzeb, i niewykluczone, że wiele się nie pomyliła. Przez cały czas ręce
trzęsły  jej  się  niepohamowanie  i  w  rezultacie  podarła  trzy  pary rajstop.
W końcu postanowiła iść do sądu z gołymi nogami, co oznaczało, że pod koniec dnia będzie miała już pęcherze na stopach. Może to i lepiej,
zdecydowała  w  duchu.  Przynajmniej  skoncentruje  się  na  bólu, którego
źródło jest oczywiste i namacalne.
Nie miała pojęcia, gdzie jest jej mąż i czy w ogóle wybiera się dzisiaj do  sądu.  Od  dnia,  w  którym  pojechała  za  nim  na  cmentarz, praktycznie
ze sobą nie rozmawiali. Lewis zaczął też sypiać w dawnym pokoju Joeya.
Natomiast żadne z nich nigdy nie wchodziło do pokoju Petera.
Tego ranka jednak Lacy, zamiast w prawo, skręciła w lewo na
podeście schodów i przekręciła gałkę w drzwiach prowadzących do sanktuarium młodszego syna. Po odejściu policji zrobiła w tym pokoju   



jaki  taki  porządek,  wmawiając  sobie,  na  przekór  logice,  że  syn przecież
tu wróci i nie powinien wówczas zastać bałaganu. Mimo to od progu rzucały się w oczy dziury ziejące po zarekwirowanych przedmiotach: biurko zdawało się nagie bez komputera; przygnębiający był widok
opustoszałych półek. Lacy podeszła do jednej z nich i wyjęła pierwszą stojącą  z  brzegu  książkę.  Oscar  Wilde,  „Portret  Doriana  Graya”. Lektura
szkolna, którą Peter czytał tuż przed aresztowaniem. Ciekawe, czy zdążył ją skończyć.
Dorian Gray, dekadencki dandys, zdawał się człowiekiem, którego
czas się nie ima: lata mijały, a on zachowywał świeżą i niewinną twarz.
Natomiast jego portret, namalowany w latach bezgrzesznej młodości, odzwierciedlał proces starzenia się i postępującej zgnilizny moralnej modela.   Może   opanowana,   zdystansowana   matka,   świadcząca podczas
procesu na rzecz syna mordercy, też miała gdzieś swój portret, na którym jej twarz była zorana poczuciem winy, zniekształcona niewypowiedzianym bólem. Może kobiecie z portretu wolno było krzyczeć z rozpaczy, rwać włosy z głowy, chwytać swoje dziecko za   



ramiona  i  potrząsając  nim  z  całej  siły,  pytać  w  kółko:  „Coś  ty uczynił?!”.
Lacy odwróciła się na odgłos otwieranych drzwi. W progu stał
Lewis, ubrany w swój najlepszy garnitur, z błękitnym krawatem w dłoni, i patrzył na nią w milczeniu.
Wyjęła krawat z rąk męża, włożyła mu go na szyję, stanęła za jego plecami. Związała starannie węzeł, podciągnęła do góry i poprawiła kołnierzyk koszuli. Wówczas Lewis chwycił ją za rękę i już nie chciał puścić.
Nie istniały słowa, które można by wypowiedzieć w podobnej
sytuacji  –  gdy  rodzice  uświadamiają  sobie,  że  na  zawsze  utracili jednego
syna, a teraz drugi wymyka się z ich życia. Ściskając mocno dłoń Lacy,
Lewis wyprowadził ją z pokoju Petera, po czym cicho zamknął za sobą
drzwi.
O szóstej rano Jordan zszedł na palcach do kuchni, by w spokoju przejrzeć notatki przed rozpoczynającym się tego dnia procesem, i ujrzał stół nakryty dla jednej osoby. Miseczka, łyżka, pudełko płatków czekoladowych, które zawsze pochłaniał przed bitwą. Uśmiechnął się pod nosem. Żeby to przygotować, Selena musiała się wymknąć z   


sypialni w środku nocy, ponieważ poprzedniego wieczoru położyli się do łóżka o tej samej porze.
Jordan otworzył lodówkę i sięgnął po mleko.
Na kartonie zobaczył samoprzylepną karteczkę, a na niej jedno
słowo: POWODZENIA.
Ledwo usiadł przy stole, rozległ się dzwonek telefonu. Jordan błyskawicznie chwycił za słuchawkę – Selena i Sam wciąż jeszcze spali.
– Halo?
– Tato?
– Thomas! Co robisz na nogach o tak nieludzkiej porze?
– Ja… hm… jeszcze się w zasadzie nie położyłem.
Jordan uśmiechnął się szeroko.
– Ach, być znowu młodym i wieść studenckie życie! – westchnął.
– Rozumiem, co masz na myśli. Dzwonię jednak w innej sprawie. Chciałem ci życzyć szczęścia. Bo to dzisiaj, prawda?
Jordan zerknął na miseczkę z płatkami i nagle przypomniał sobie nagranie zarejestrowane w kafeterii Sterling High – Peter zasiadający
do
płatków śniadaniowych w otoczeniu ciał martwych i rannych uczniów. Zdecydowanym ruchem odsunął od siebie miskę.   



– Owszem – odparł. – To już dziś.
Funkcjonariusz więzienny otworzył drzwi celi i podał Peterowi
naręcze starannie złożonych ubrań.
– No, Kopciuszku, czas na bal – powiedział.
Peter wiedział, że matka kupiła dla niego wszystkie te ciuchy.
Zostawiła nawet metki, aby mógł się przekonać, że nie wyciągnęła ich
z
szafy Joeya. Były szykowne do bólu i z pewnością uchodziły za cholernie szpanerskie w tych kręgach, które wolny czas spędzały na meczach polo.
Peter zdjął kombinezon, włożył bokserki i skarpetki. Potem usiadł
na pryczy, żeby wciągnąć spodnie, które okazały się trochę przyciasne w pasie. Zapiął guziki koszuli, ale zrobił to krzywo, musiał więc powtórzyć czynność. Nie miał natomiast pojęcia, jak zawiązać krawat. Zwinął go więc i schował do kieszeni. Poprosi o pomoc Jordana.
W celi nie było żadnego lustra, ale Peter doszedł do wniosku, że wygląda teraz całkiem zwyczajnie. Gdyby go teleportować na nowojorską ulicę lub trybunę stadionu futbolowego, nikt nie zwróciłby na niego najmniejszej uwagi. Ludzie nie mieliby pojęcia, że pod tą gładką wełną i egipską bawełną kryje się człowiek, który dokonał   



czegoś niewyobrażalnego. Innymi słowy, nawet po tym wszystkim nic się w gruncie rzeczy nie zmieniło.
Już się szykował do opuszczenia celi, gdy uprzytomnił sobie, że tym 

razem  nie powodu,



dostał



kuloodpornej



kamizelki.



Zapewne



nie



z



tego 

że     nagle     przestał najprawdopodobniej



być



powszechnie



znienawidzony; 

to zwykłe przeoczenie ze strony władz więziennych.
Już otwierał usta, żeby zapytać o to strażnika, ale szybko zacisnął zęby.
Może dzięki temu przeoczeniu po raz pierwszy w życiu uśmiechnie
się do niego szczęście.
Alex ubrała się tak, jakby szła do pracy, i tak właśnie było: miała się znaleźć w miejscu, gdzie wykonywała swój zawód, tyle że tym razem nie w roli sędzi.
Wiedziała, że będzie przeżywała ciężkie chwile podczas rozprawy.
Że  przyjdzie  jej  wciąż  na  nowo  rozpamiętywać,  jak  niewiele brakowało,
a straciłaby Josie. Alex przestała już sobie wmawiać, że chce się znaleźć
na sali sądowej z zawodowej ciekawości. Nakazywała to matczyna powinność. Pewnego dnia Josie sobie przypomni, czego była   


świadkiem, i wówczas musi stanąć obok niej ktoś, kto pomoże jej się uporać z tym ciężarem. Alex nie mogła chronić córki w trakcie tych przerażających wydarzeń, teraz musi poznać wszystkie fakty.
Zbiegła na dół i ujrzała córkę siedzącą przy kuchennym stole,
ubraną w czarny golf i spódniczkę.
Jeszcze nigdy wcześniej nie doświadczyła tak przejmująco
zjawiska déjà vu – identyczną scenę widziała w dniu odczytania zarzutów przez prokuraturę. Zdarzyło się to jednak wieki temu, gdy obie były jeszcze zupełnie innymi kobietami. Dzisiaj nazwisko Josie figurowało na liście świadków, nie dostarczono jej jednak wezwania
do
stawiennictwa, co oznaczało, że w ogóle nie musiała się zjawiać w sądzie.
– Wiem, że nie będę mogła się przysłuchiwać rozprawie, ale
przecież Patrick też jest objęty zakazem wstępu na salę, prawda?
Gdy poprzednim razem Josie chciała jechać do sądu, Alex
stanowczo się sprzeciwiła i odmówiła wszelkiej dyskusji na ten temat. Teraz usiadła naprzeciwko córki i podjęła próbę rzeczowej rozmowy.
– Czy zdajesz sobie sprawę, co tam się będzie wyprawiało? Pojawią
się rzesze reporterów uzbrojonych w kamery i mikrofony. Uczniowie
na   



wózkach. Zrozpaczeni, pałający nienawiścią rodzice. I Peter.
– Znowu chcesz mnie trzymać z daleka od sądu.
– Nie chcę, żeby ktoś rozdrapywał twoje rany.
– Rzecz w tym, że ja nie odniosłam żadnych ran – oświadczyła stanowczo Josie. – Dlatego muszę tam pojechać.
Pięć miesięcy temu Alex zdecydowała za córkę. Teraz zrozumiała,
że Josie ma prawo do podjęcia własnej decyzji.
– W takim razie spotkamy się w samochodzie – powiedziała
spokojnym głosem. Zdołała zachować maskę opanowania do chwili, gdy  Josie  wyszła  z  kuchni.  Chwilę  później  popędziła  na  górę  do swojej
łazienki i zwymiotowała.
Oparła głowę o chłodne obrzeże wanny. Bała się, że córka znowu będzie cierpieć, że dozna szoku, z którego już nie zdoła się otrząsnąć.
A
ona w żaden sposób nie mogła temu zaradzić.
Wstała, wyszorowała zęby, opłukała twarz zimną wodą. Potem pośpieszyła do samochodu, w którym już czekała Josie.
Ponieważ opiekunka do dziecka się spóźniła, Selena i Jordan musieli
się teraz przedzierać przez tłumy okupujące schody sądu. Selena   



teoretycznie wiedziała, czego się spodziewać, a i tak przeżyła wstrząs
na
widok dzikich hord reporterów, telewizyjnych vanów i gapiów, którzy wznosili w górę telefony komórkowe, by sfotografować to medialne pandemonium.
Lwią część tłumu stanowili mieszkańcy Sterling, którzy natychmiast obsadzili Jordana w roli czarnego charakteru. Ponieważ Peter miał być doprowadzony do sądu przez podziemny tunel, jego adwokat został kozłem ofiarnym per procura.
– Jak pan może spać spokojnie? – wykrzyknęła jedna z kobiet, gdy Jordan wbiegał po schodach.
Inna wymachiwała transparentem, który głosił: W NEW
HAMPSHIRE WCIĄŻ JESZCZE MAMY KARĘ ŚMIERCI.
– O rany – mruknął Jordan pod nosem. – Czeka mnie niezła zabawa.
– Z pewnością sobie poradzisz – zapewniła Selena.
Tymczasem Jordan stanął jak wryty. Na jednym ze stopni stał mężczyzna z tablicą w dłoni, na której widniały dwie fotografie – nastoletniej dziewczyny i ładnej kobiety w średnim wieku. Selena natychmiast rozpoznała te twarze: Kaitlyn Harvey. I jej matka. Nad zdjęciami widniał duży napis: DZIEWIĘTNAŚCIE MINUT.   



Jordan spojrzał mężczyźnie w oczy. Selena zgadywała, co w tej
chwili się rozgrywa w głowie męża: dociera do niego, jak bardzo by cierpiał, gdyby sam doznał podobnej straty.
– Tak mi przykro – szepnął Jordan.
Selena natychmiast chwyciła go pod ramię i pociągnęła schodami w górę.
Na ich szczycie stała zupełnie inna grupa, ubrana w jaskrawożółte T-shirty z nadrukiem OPS USA, wykrzykująca zgodnym chórem:
– Peter! Nie jesteś sam! Peter! Jesteśmy z tobą!
Jordan nachylił się ku żonie.
– A co to, do cholery?
– Ofiary Prześladowań Szkolnych w USA.
– Chyba sobie kpisz? Naprawdę istnieje takie stowarzyszenie?
– Jak widać na załączonym obrazku – odparła Selena.
Jordan się uśmiechnął – po raz pierwszy od chwili, gdy wsiedli do samochodu i ruszyli w stronę sądu.
– Ty ich wynalazłaś?
Selena ścisnęła jego ramię.
– Jeszcze zdążysz mi za to podziękować.
Jego klient wyglądał tak, jakby za moment miał stracić przytomność.   



Jordan skinął głową zastępcy szeryfa, który wpuścił go do sądowej celi,
po czym usiadł na ławce.
– Głęboko oddychaj – zarządził.
Peter głośno wciągnął powietrze i napełnił nim płuca. Dygotał na całym ciele. Dla Jordana ta reakcja nie była zaskoczeniem – widywał

tuż przed procesem u każdego oskarżonego, którego kiedykolwiek reprezentował. Nawet najbardziej zatwardziali przestępcy wpadali w panikę, gdy uświadamiali sobie, że nadszedł dzień, który miał rozstrzygnąć o reszcie ich życia.
– Przyniosłem coś dla ciebie – powiedział Jordan i wyjął z kieszeni okulary.
Oprawki były grube i szylkretowe, zupełnie inne od cienkich
drucików, które na co dzień siedziały na nosie Petera.
– Ja… ja nie potrzebuję nowej pary – rzekł chłopak łamiącym się głosem.
– Mimo to chcę, żebyś je włożył.
– Dlaczego?
– Ponieważ każdemu będą się rzucać w oczy. A zależy mi na tym,
byś wyglądał na człowieka, który za żadne skarby nie zdoła z   



rozmysłem wycelować w dziesięć osób.
Peter zacisnął dłoń na metalowym oparciu ławki.
– Jordan? Co się ze mną stanie?
Większość klientów trzeba mamić i oszukiwać, bo inaczej nie przebrnęliby przez proces. Ale Jordan doszedł do wniosku, że na tym etapie jest winien temu dzieciakowi szczerość.
– Nie wiem, Peterze. Nie dysponujemy silną linią obrony w świetle takiego ogromu dowodów przemawiających przeciwko tobie. Prawdopodobieństwo uniewinnienia jest nikłe, niemniej będę walczył
o
ciebie jak lew. Okay?
Peter skinął głową.
– Chcę jedynie, żebyś zachował spokój. I wyglądał najżałośniej, jak potrafisz.
Twarz Petera zapadła się i pomarszczyła. Zwiesił głowę.
Dokładnie w ten sposób, pomyślał Jordan i w tej samej chwili spostrzegł, że Peter płacze.
Wstał z ławki i podszedł do drzwi celi. Kolejna rutyna w zawodzie adwokata. Jordan zazwyczaj pozwalał, by klient przeżywał w samotności tę chwilę załamania, która dopadała niemal wszystkich   



oskarżonych tuż przed wejściem na salę rozpraw. To nie była jego sprawa, a przecież Jordan znajdował się tutaj tylko po to, by dbać o rozwój własnej kariery. Jednak w łkaniach Petera pobrzmiewała taka nuta, która do głębi poruszała nawet jego twarde prawnicze serce. Zanim więc Jordan zdołał na chłodno rozważyć sens swojego postępowania,  znalazł  się  z  powrotem  na  ławce.  Objął  Petera ramieniem
i natychmiast poczuł, jak chłopak się rozluźnia.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił, modląc się w duchu, by jego słowa nie okazały się jednym wielkim kłamstwem.
Diana Leven rozejrzała się po nabitej do granic możliwości sali, po czym poprosiła funkcjonariusza sądowego o zgaszenie świateł. Nacisnęła jeden z klawiszy w swoim laptopie i rozpoczęła prezentację. Na ekranie wiszącym za sędzią Wagnerem ukazał się widok Sterling High o poranku. Po niebieskim niebie płynęły białe obłoki, przypominające kule cukrowej waty. Flaga wciągnięta na maszt powiewała na wietrze. Na szkolnej pętli parkowały w równym rzędzie trzy szkolne autobusy.
Diana stała w milczeniu, pozwalając, by ta sielska sceneria zapadła
w pamięć wszystkim zgromadzonym.   


W sali zaległa taka cisza, że słychać było wyraźnie szum komputera sądowej stenotypistki.
Jezu Chryste! – jęknął w duchu Jordan. Będę musiał w tym tkwić
przez najbliższe trzy tygodnie.
W końcu Diana rozpoczęła swoją mowę wstępną.
– Oto jak wyglądało Sterling High w dniu szóstego marca 2007 roku,
o siódmej pięćdziesiąt rano, tuż po rozpoczęciu zajęć. W owej chwili Courtney Ignatio znajdowała się w laboratorium chemicznym, gdzie pisała test z całego działu. Whit Obermeyer czekał w sekretariacie na wydanie przepustki, ponieważ spóźnił się do szkoły z powodu awarii samochodu.  Grace  Murtaugh  opuszczała  gabinet  higienistki,  do którego
się zgłosiła po tabletkę paracetamolu na ból głowy. Matt Royston wraz
ze swoim najlepszym przyjacielem, Drew Girardem, siedział na lekcji historii. Ed McCabe wypisywał na tablicy zadania dla swoich uczniów na późniejsze zajęcia. Szóstego marca o siódmej pięćdziesiąt żadna z
tych osób nie podejrzewała, że będzie to dzień w jakikolwiek sposób różniący się od innych. Nie mieli też o tym pojęcia inni uczniowie czy pracownicy Sterling High.
Diana nacisnęła kolejny klawisz i na ekranie pojawiło się nowe   



zdjęcie: Ed McCabe leżący na podłodze z ziejącą raną jamy brzusznej,
z
której wylewają się wnętrzności. Obok niego – zapłakany chłopak, przyciskający ręce do brzucha nauczyciela.
– A oto obraz Sterling High szóstego marca o godzinie dziesiątej dziewiętnaście. Ed McCabe nie zdążył rozwiązać ze swoimi uczniami wypisanych   na   tablicy   zadań,   ponieważ   dziewiętnaście   minut wcześniej
Peter  Houghton,  siedemnastoletni  uczeń  klasy  przedmaturalnej, wpadł
do szkoły z plecakiem, w którym znajdowały się cztery sztuki broni: dwa karabinki i dwa samopowtarzalne pistolety kaliber dziewięć milimetrów.
Jordan poczuł, że ktoś szarpie go za ramię.
– Jordan? – dobiegł go szept Petera.
– Nie teraz.
– Ale chce mi się rzygać…
– Łykaj szybko ślinę.
Diana tymczasem powróciła do poprzedniej fotografii – idyllicznego obrazka Sterling High.
– Przed chwilą powiedziałam, panie i panowie, że nikt w szkole nie   



zdawał sobie sprawy, iż ten dzień będzie w czymkolwiek odbiegał od typowego szkolnego dnia. Ale to nie do końca prawda. Była bowiem jedna osoba, która doskonale wiedziała, co się wydarzy. – Diana podeszła do stołu obrony i wskazała na Petera, uparcie wbijającego wzrok we własne kolana. – Rankiem szóstego marca 2007 roku Peter Houghton  zapakował  do  plecaka  cztery  sztuki  broni,  parę  bomb własnej
roboty  oraz  taką  ilość  amunicji,  która  potencjalnie  pozwalała  na zabicie
stu dziewięćdziesięciu ośmiu osób. Na podstawie materiału dowodowego oskarżenie wykaże, że tuż po przybyciu na teren szkoły oskarżony podłożył jedną z bomb pod samochodem Matta Roystona, aby jej odpaleniem odwrócić uwagę od swoich poczynań. W chwili eksplozji był już na frontowych schodach, gdzie postrzelił Zoe Patterson. W holu, nieopodal drzwi wejściowych, strzelił do Alyssy
Carr. Potem przeszedł do kafeterii – tam ofiarą jego strzałów padli: Angela Phlug, Maddie Shaw, Courtney Ignatio, Haley Weaver, Brady Pryce, Natalie Zlenko, Emma Alexis, Jada Knight i Richard Hicks. Podczas gdy wokół umierali lub wili się w mękach ranni uczniowie, Peter Houghton zrobił coś wprost niewyobrażalnego: usiadł przy stole
i   



ze stoickim spokojem spożył miskę płatków śniadaniowych.
Diana efektownie zawiesiła głos, by wszyscy, a przede wszystkim przysięgli, dobrze przyswoili sobie tę ostatnią informację.
– Kiedy już się posilił, zabrał plecak z bronią i ruszył dalej. W holu oddał  strzały  do  Jareda  Weinera,  Whita  Obermeyera  i  Grace Murtaugh
oraz do Lucii Ritolli – nauczycielki francuskiego, która próbowała wyprowadzić swoich uczniów ze strefy zagrożenia. Potem Peter Houghton wpadł do męskiej toalety, gdzie strzelił do Stevena Babouriasa, Mina Horuki i Tophera McPhee, a następnie przemieścił się
do toalety damskiej, gdzie śmiertelnie ranił Kaitlyn Harvey. Wciąż ogarnięty żądzą zabijania wbiegł na pierwsze piętro. W holu jego ofiarami padli Ed McCabe, nauczyciel matematyki, oraz dwaj
uczniowie:   John   Eberhard   i   Trey   MacKenzie.   Następnie   Peter Houghton
ruszył w stronę sali gimnastycznej, gdzie oddał strzały do Austina Prokiova,   trenera   Dusty’ego   Spearsa,   Noaha   Jamesa,   Justina Friedmana i
Drew Girarda. W końcu, w szatni gimnastycznej, oskarżony strzelił dwukrotnie do Matthew Roystona – raniąc go w brzuch i głowę. Zapewne pamiętacie państwo nazwisko tej ostatniej ofiary – to   


właściciel samochodu, pod którym Peter Houghton umieścił ładunek wybuchowy tuż przed rozpoczęciem swojej „akcji”.
Diana zwróciła się w stronę ławy przysięgłych.
– Ten śmiercionośny rajd trwał dziewiętnaście minut, ale oskarżenie wykaże, że już nigdy nie uda się zniwelować jego skutków. Panie i panowie, materiał dowodowy w tej sprawie jest przytłaczający i niepodważalny. W trakcie postępowania wysłuchają państwo zeznań dziesiątków świadków… I nim ten proces dobiegnie końca, oskarżenie zdoła wykazać ponad wszelką wątpliwość, że Peter Houghton z pełną premedytacją zamordował w szkole Sterling High dziesięć osób, a dziewiętnaście innych usiłował z rozmysłem pozbawić życia.
Diana podeszła do Petera.
– W dziewiętnaście minut można skosić frontowy trawnik,
ufarbować włosy, obejrzeć tercję meczu hokejowego. Dziewiętnaście minut wystarczy, żeby zaplombować ząb, upiec ciastka, poskładać pranie pięcioosobowej rodziny. Lub też… jak to zrobił Peter Houghton, w dziewiętnaście minut można doprowadzić do zagłady istniejący dotychczas świat.
Jordan, z rękami w kieszeniach, podszedł swobodnym krokiem do
ławy przysięgłych.   



– Przed chwilą pani Leven oznajmiła wszystkim zgromadzonym, że rankiem 6 marca 2007 roku Peter Houghton wszedł do budynku Sterling High z plecakiem wyładowanym bronią, a następnie postrzelił wiele osób. Nie negujemy tego faktu. Jest on potwierdzony zgromadzonym materiałem dowodowym, którego prawdziwości nie zamierzamy kwestionować. Zdajemy sobie sprawę, że doszło do niewyobrażalnej tragedii, która dotknęła wielu członków naszej społeczności. Śmierć zebrała żniwo, wiele osób codziennie zmaga się
z
rozpaczą. Jednakże pani
Leven
nie
powiedziała
państwu
najważniejszego: gdy Peter Houghton wybierał się owego dnia do szkoły, nie zamierzał wcielić się w postać wielokrotnego mordercy. Chciał  natomiast  dysponować  środkami  obrony  przed  przemocą, której
doświadczał nieustannie przez dwanaście lat.   


W pierwszym dniu swojej nauki Peter – wówczas pięcioletni przedszkolak – wsiadł do szkolnego autobusu z nowiusieńkim pudełkiem
na
lunch,
ozdobionym
wizerunkiem
Supermana.
Wymarzonym prezentem od mamy. Zanim autobus dotarł do miejsca przeznaczenia, pudełko wyrwano mu z rąk i wyrzucono za okno. Cóż…
Zapewne każdy z nas, panie i panowie, przeżył w dzieciństwie jakiś traumatyczny epizod, wywołany okrucieństwem rówieśników, ale większość z nas szybko się z tego otrząsnęła. Problem w tym, że w wypadku Petera Houghtona to nie były jedynie okazjonalne incydenty. Od pierwszego dnia w przedszkolu doświadczał przemocy fizycznej, upokorzeń i zastraszania. To dziecko zamykano w uczniowskich szafkach,  wsadzano  mu  głowę  do  miski  klozetowej,  podstawiano nogi,
kopano je i okładano pięściami. Wykradziono jego prywatną korespondencję ze skrzynki mailowej i rozesłano do wszystkich   



uczniów Sterling High. Obnażono intymne części jego ciała na środku kafeterii. Peter znalazł się w świecie, w którym – bez względu na to, jak
bardzo się starał nie rzucać ludziom w oczy i schodzić każdemu z drogi
– padał nieustannie ofiarą prześladowań. W rezultacie wycofał się do 

świata   wirtualnej programów



rzeczywistości,



którą



kreował



za



pomocą 

komputerowych.
projektował



Stworzył



własną



stronę



internetową



oraz 

gry,  zaludniając znaleźć

w realnym życiu.



je



postaciami,



w



których



otoczeniu



chciałby



się 
Jordan przesunął dłonią po barierce oddzielającej przysięgłych od reszty sali.
– Jednym ze świadków, których zeznań państwo wysłuchają, jest doktor King Wah, psychiatra sądowy, który gruntownie przebadał Petera. Wyjaśni on państwu, że Peter cierpi na zaburzenie, zwane zespołem stresu pourazowego. To skomplikowana i powszechnie niezbyt jeszcze znana przypadłość, niemniej potwierdzona przez medycynę. Osoby, które są nią dotknięte, nie potrafią odróżnić zagrożenia  rzeczywistego  od  wyobrażonego.  Większość  z  nas  na widok   



przechodzącego w oddali niedawnego prześladowcy jest w stanie racjonalnie ocenić, że w zaistniałej sytuacji nic nam z jego strony nie grozi.  Ale  nie  Peter.  Gdy  ta  sama  osoba  zamajaczy  na  jego horyzoncie,
natychmiast znacząco wzrośnie mu tętno, a nieuświadomiony odruch każe się przycisnąć do ściany w postawie obronnej… przygotować na bicie bądź poniżenie. Doktor Wah nie tylko opowie państwu o
wynikach badań przeprowadzonych na dzieciach poddawanych
takiemu nękaniu jak Peter, ale przedstawi również obraz zmian, jakie zaszły   w   psychice   Petera   na   skutek   prześladowań,   których nieustannie
doświadczał w środowisku Sterling High.
Jordan ponownie powiódł wzrokiem po przysięgłych.
– Zapewne pamiętają państwo nasze pierwsze spotkanie kilka dni temu, gdy kompletowaliśmy skład ławy przysięgłych, prawda?
Każdego kandydata pytałem wówczas, czy rozumie, że w trakcie procesu musi pilnie wysłuchać świadków obu stron, przeanalizować przedstawione dowody, a następnie ściśle się zastosować do instrukcji sędziego. Niewątpliwie pewne podstawy wiedzy prawnej zdobywamy
w gimnazjum na lekcjach wychowania obywatelskiego, a potem pogłębiamy je, oglądając co środa kolejny odcinek „Prawa i porządku”   


… jednak dopiero na sali rozpraw, słuchając pouczeń wysokiego sądu, jesteśmy w stanie w pełni zrozumieć istotę wykładni prawa.
Jordan skrzyżował spojrzenie z każdym członkiem ławy z osobna.
– Na przykład, gdy większość ludzi słyszy określenie „obrona
własna”, z góry zakłada, że to reakcja na bezpośrednie fizyczne zagrożenie życia – nóż przyłożony do gardła czy wycelowany pistolet. Ale w przedmiotowej sprawie ów termin może mieć inne znaczenie od funkcjonującego w powszechnym obiegu. Na podstawie materiału dowodowego obrona wykaże, że osoba, która weszła do budynku Sterling High i oddała te wszystkie strzały, nie była wyrachowanym, zimnym mordercą, jak będzie próbowało przekonywać oskarżenie. – Jordan stanął za stołem obrony i położył dłonie na ramionach Petera.

Ale przerażonym chłopcem, który wiele razy zwracał się o pomoc i ochronę… niestety, nigdy jej nie otrzymał.
Siedząc na miejscu dla świadków, Zoe Patterson nerwowo ogryzała paznokcie, chociaż matka wielokrotnie jej przykazywała, że ma się od tego powstrzymać, i chociaż kierowały się na nią tryliony par oczu, a
na
dodatek (rany Julek!) obiektywy rozlicznych kamer.
– Na jakie zajęcia udałaś się po francuskim? – rzuciła prokurator.   



Wcześniej już zdążyła wypytać Zoe o jej imię, nazwisko, adres i początek owego okropnego dnia.
– Na matematykę z panem McCabe’em.
– O której rozpoczęła się lekcja?
– O dziewiątej czterdzieści.
– Czy przed matematyką widziałaś Petera Houghtona?
Zoe powędrowała wzrokiem w stronę stołu obrony – po prostu nie mogła  się  powstrzymać.  Co  za  dziwna  historia:  Zoe  chodziła  do Sterling
High od roku, a w ogóle nie znała tego chłopaka. I nawet teraz, po tym
jak ją postrzelił, mogłaby przejść obok niego na ulicy i nie skojarzyć jego
twarzy – ba, w ogóle go nie zauważyć.
– Nie – odparła.
– Czy na lekcji matematyki wydarzyło się coś szczególnego?
– Nie.
– Czy zostałaś do końca zajęć?
– Nie. Na dziesiątą piętnaście miałam wyznaczoną wizytę u
ortodonty, wyszłam więc trochę przed dziesiątą, żeby zostawić zwolnienie w sekretariacie i czekać przed szkołą na mamę.   



– Gdzie dokładnie się umówiłyście?
– Na frontowych schodach.
– Czy zostawiłaś zwolnienie w sekretariacie?
– Tak.
– Stanęłaś na schodach?
– Tak.
– Czy był tam ktoś oprócz ciebie?
– Nie. O tej porze wszyscy siedzieli na lekcjach.
Prokuratorka zawiesiła na stojaku wielkie zdjęcie Sterling High i przyszkolnego parkingu z czasu przed strzelaniną. Zoe przejeżdżała tamtędy  niedawno,  ale  cały  teren  zasłaniał  wysoki  płot,  jakim  z reguły
otacza się miejsca budowy.
– Czy możesz na tym zdjęciu pokazać, gdzie dokładnie stałaś?
Zoe pokazała.
– Proszę o zaprotokołowanie, że świadek wskazał na frontowe
schody Sterling High – powiedziała pani Leven. – A czy w czasie, gdy czekałaś na mamę, wydarzyło się coś szczególnego?
– Doszło do eksplozji.
– Gdzie?   


– Gdzieś na tyłach budynku szkolnego – odparła Zoe i zerknęła na wielkie zdjęcie takim wzrokiem, jakby się spodziewała, że teraz ono lada chwila eksploduje.
– Co było potem?
Zoe potarła dłonią udo.
– On… on wyszedł zza rogu szkoły i zaczął wchodzić po schodach.
– Mówiąc „on”, masz na myśli oskarżonego Petera Houghtona?
Zoe skinęła głową.
– Spojrzałam na niego, a wtedy on… on wycelował do mnie z pistoletu i wystrzelił. – Zamrugała gwałtownie, żeby powstrzymać łzy napływające do oczu.
– Gdzie cię postrzelił? – spytała łagodnym głosem prokuratorka.
– W nogę.
– Czy odezwał się do ciebie, zanim oddał strzał?
– Nie.
– Czy w owym czasie znałaś jego nazwisko?
Zoe zaprzeczyła.
– Rozpoznałaś jego twarz?
– Znałam go z widzenia, to znaczy, chyba go widywałam w
szkole…   



Pani Leven odwróciła się do przysięgłych, ale wcześniej puściła oko
do dziewczynki, co sprawiło, że Zoe od razu poczuła się lepiej.
– Z jakiej broni do ciebie strzelał? Czy to był pistolet, czy strzelba?
– Pistolet.
– Ile razy wystrzelił?
– Raz.
– Czy powiedział coś po tym, jak oddał strzał?
– Nie pamiętam.
– Co się działo później?
– Chciałam od niego uciec, ale noga piekła mnie żywym ogniem. Dosłownie.  Jakby  ktoś  ją  podpalił.  Próbowałam  poderwać  się  do biegu,
ale nie dałam rady. Zwinęłam się wpół, upadłam na schody i wówczas nie mogłam już także ruszać ręką.
– Co zrobił oskarżony?
– Wszedł do szkoły.
– Jaki jest obecnie stan twojej nogi?
– Wciąż muszę chodzić o lasce – przyznała Zoe. – Rana została zainfekowana, ponieważ strzał wbił w ciało włókna moich dżinsów. Poza tym ścięgno styka się bezpośrednio ze zbliznowaceniem, więc to   


miejsce jest bardzo wrażliwe. Lekarze zastanawiają się nad kolejną operacją; istnieje jednak ryzyko, że po operacji stan się pogorszy.
– Zoe, czy w ubiegłym roku byłaś członkiem jakiejś szkolnej reprezentacji sportowej?
– Tak. W piłce nożnej. – Zoe zerknęła ze smutkiem na swoje udo. – Dzisiaj rozpoczynają się treningi.
Pani Leven spojrzała na sędziego.
– Nie mam więcej pytań – powiedziała. Po czym raz jeszcze zwróciła się w stronę świadka. – Zoe, mecenas McAfee chciałby ci teraz zadać kilka pytań.
Adwokat podniósł się zza stołu i Zoe poczuła się nieswojo. Pani
Leven  poinformowała,  o  co  będzie  ją  pytać,  odbyły  nawet  małą próbę.
Teraz natomiast dziewczyna zupełnie nie wiedziała, czego się spodziewać. A najbardziej jej zależało, żeby udzielać samych poprawnych odpowiedzi – zupełnie jak na teście w szkole.
– Kiedy Peter wyciągnął broń, był od ciebie oddalony o mniej więcej metr, zgadza się?
– Tak.
– Nie sprawiał wrażenia osoby, która chce cię bezpośrednio   



zaatakować, prawda?
– Prawda.
– Można było odnieść wrażenie, że tylko szybko chce pokonać
schody, mam rację?
– Tak.
– Schody, na których ty stałaś?
– Tak.
– Czy można wobec tego zaryzykować twierdzenie, że znalazłaś się
w niewłaściwym miejscu w nieodpowiednim czasie?
– Sprzeciw! – wykrzyknęła pani Leven.
Sędzia, potężny mężczyzna z grzywą siwych włosów, który trochę przerażał Zoe, pokręcił głową.
– Oddalony.
– Nie mam więcej pytań – powiedział prawnik Petera Houghtona i wówczas ponownie podniosła się pani Leven.
– Zoe, co zrobiłaś po tym, jak Peter wszedł do budynku szkoły?
– Zaczęłam wzywać pomocy. – Zoe rozejrzała się po widowni,
szukając wzrokiem matki. Bo jak ją zobaczy, łatwiej przyjdzie jej wypowiedzieć  kolejne  słowa.  –  Najpierw  nikt  się  nie  zjawił  – mruknęła.   



– A potem… potem wybiegli wszyscy.
Zanim Michael Beach usiadł na miejscu dla świadków, spędził
ponad godzinę w sali służącej za miejsce odosobnienia świadków oskarżenia. Zebrało się tu dziwaczne grono ludzi – zaczynając od frajerów takich jak on, Michael, a kończąc na gwiazdach sportu w rodzaju Brady’ego Pryce’a. Co jeszcze bardziej niesamowite, nikt się nie
zamykał w obrębie własnych kast. Wszyscy siedzieli jak popadnie przy
długim stole. Komputerowcy wymieszani z mięśniakami, mózgowcy z ćpunami. Emma Alexis – jedna z pięknych księżniczek Sterling High – teraz sparaliżowana od pasa w dół, zatrzymała swój wózek u boku
Michaela. Poprosiła nawet, żeby się z nią podzielił swoim lukrowanym pączkiem.
Ale to było jakiś czas temu, bo teraz Michael znajdował się w sali rozpraw i odpowiadał na pytania oskarżenia.
– Jak się zachowywał Peter, gdy wpadł na salę gimnastyczną?
– Wymachiwał bronią – odparł Michael.
– Widziałeś, jaki to był rodzaj broni?
– Pistolet.
– Czy coś przy tym mówił?   



Michael zerknął w stronę stołu obrony.
– Wykrzyknął: „Wszyscy mięśniacy wystąp!”.
– I co się wówczas wydarzyło?
– Jeden chłopak ruszył w jego stronę, jakby chciał go obezwładnić.
– Czy znałeś tego chłopca?
– Tak. To jest… to był Noah Jones, maturzysta. Peter do niego
strzelił i Noah padł na podłogę.
– Co było potem?
Michael wziął głęboki oddech.
– Peter zapytał: „Kto następny?”. Wówczas mój przyjaciel, Justin, chwycił mnie za ramię i zaczął ciągnąć w stronę drzwi.
– Od kiedy przyjaźniłeś się z Justinem?
– Od trzeciej klasy podstawówki.
– Jak dalej potoczyły się wydarzenia?
– Peter musiał zauważyć jakiś ruch, bo się odwrócił i zaczął strzelać.
– Czy w rezultacie zostałeś ranny?
Zacisnął usta i pokręcił głową.
– Michaelu – odezwała się Diana Leven cichym głosem – kto został postrzelony?
– Justin… Stał przede mną, gdy wybuchła strzelanina. I nagle…   


nagle upadł. Wszędzie tryskała krew. Próbowałem ją zatamować, tak jak pokazują w telewizji. Naciskałem ranę na brzuchu. Nie zwracałem już na nic uwagi, koncentrowałem się tylko na Justinie, i wtedy Peter przycisnął lufę do mojej głowy.
– No i?
– Zacisnąłem powieki… Byłem pewien, że mnie zastrzeli.
– I co dalej?
– Usłyszałem szczęk, otworzyłem oczy i zobaczyłem, że Peter
wyjmuje z pistoletu pojemnik na pociski i wymienia go na następny. Diana podeszła do stołu i uniosła w górę magazynek. Na sam jego widok Michael się wzdrygnął.
– Czy to właśnie miałeś na myśli, mówiąc „pojemnik”?
– Tak.
– Co się następnie wydarzyło?
– Nie strzelił do mnie – odparł Michael. – Jego uwagę odwróciła
trójka ludzi, którzy biegli przez salę gimnastyczną w stronę szatni.
– A Justin?
– Patrzyłem na jego twarz… – szepnął Michael. – Patrzyłem… na
jego śmierć.
Pierwszą rzeczą, jaka stawała mu przed oczami, gdy się budził rano,   



i ostatnią, jaką widział pod powiekami, gdy wieczorami zasypiał, był moment,  w  którym  zgasło  światło  w  oczach  Justina.  Życie  nie opuszcza
człowieka powoli. Dzieje się to w ułamku chwili, jakby ktoś raptownie spuścił roletę w oknie.
Pani prokurator podeszła bliżej.
– Michael? Wszystko w porządku?
Skinął głową.
– Czy ty i Justin należeliście do „mięśniaków”?
– W żadnym razie. Byliśmy strasznymi łamagami – przyznał.
– Należeliście do grupy popularnych uczniów?
– Nie.
– Czy kiedykolwiek któryś z kolegów bił was lub upokarzał? Czy kiedykolwiek padliście ofiarą nękania?
Michael po raz pierwszy spojrzał na Petera Houghtona.
– A kto nie padł? – zapytał retorycznie.
Czekając, aż przyjdzie kolej na jej zeznania, Lacy rozpamiętywała moment, gdy po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że można znienawidzić własne dziecko.
Niemal dwa lata temu Lewis zaprosił do domu na obiad cholernie   



ważnego ekonomistę z Londynu. Lacy wzięła wolny dzień, żeby zrobić generalne porządki. Charakter jej pracy sprawiał, że toalety nie były pucowane z idealną regularnością, a pod meblami, po kątach, kłębiły się
niekiedy koty kurzu. Zazwyczaj nie brała sobie tego szczególnie do serca. Uważała, że dom noszący wyraźne ślady zamieszkania jest przyjaźniejszy od pomieszczeń kłujących w oczy sterylną czystością. Chyba że mieli się zjawić goście – wtedy dochodziła do głosu ambicja
i

duma gospodyni.
Owego dnia wstała więc o świcie, przygotowała śniadanie i zdążyła
już odkurzyć salon, gdy Peter – wówczas uczeń drugiej klasy liceum – opadł ze złością na kuchenne krzesło.
– Nie mam żadnych czystych majtek – oznajmił ciężko urażonym tonem, chociaż panująca w domu zasada głosiła, że sam ma się zajmować praniem swoich rzeczy. Ponieważ Lacy tak niewiele od niego
wymagała,  uznała,  że  nie  jest  to  wygórowane  żądanie.  Przyjęła jednak
komunikat syna ze stoickim spokojem. Zaproponowała, aby sobie pożyczył parę bokserek od Lewisa, co Peter z jakichś względów uznał   



za odrażające, zostawiła go więc sam na sam z jego problemem. Tego
dnia miała aż nadto innych spraw na głowie.
Pokój syna zazwyczaj przypominał chlew, a nie pomieszczenie zamieszkane przez cywilizowaną istotę, ale Lacy była z tym wystarczająco pogodzona, by unikać jakiejkolwiek ingerencji w istniejący bałagan. Kiedy jednak przechodziła przez hol, kątem oka dojrzała kosz na brudy, stojący w pokoju Petera. Ostatecznie i tak zajmowała  się  tego  dnia  domowymi  porządkami,  syn  siedział  w szkole,
postanowiła więc w drodze wyjątku wyświadczyć mu przysługę.
Zanim Peter się zjawił z powrotem w domu, Lacy nie tylko zdążyła odkurzyć cały dom, przetrzeć na mokro wszystkie podłogi, ugotować czterodaniowy posiłek i wyszorować kuchnię – ale jeszcze trzykrotnie załadowała pralkę brudami Petera, przepuściła je przez suszarkę i poskładała. Teraz na całej długości jego łóżka piętrzyły się czyste, posegregowane   ubrania:   oddzielnie   spodnie,   koszulki,   majtki, skarpetki.
Jedyne, co Peter powinien zrobić, to powkładać je do szafy i szuflad. Zjawił się w domu chmurny i rozdrażniony, po czym natychmiast pognał  do  swojego  pokoju  i  komputera,  przed  którym  spędzał ostatnio   


lwią część czasu. Lacy – akurat urabiająca ręce po łokcie w toalecie – czekała, aż syn życzliwie doceni, co dla niego zrobiła. Tymczasem usłyszała przeciągły jęk.
– Jeeeezu! I ja mam teraz to wszystko pochować?!
Trzasnął drzwiami tak mocno, że aż się zatrzęsły ściany domu.
W tym momencie Lacy ujrzała mroczki przed oczami. Oto ona z dobrego
serca
pomogła
synowi

swojemu
absurdalnie
rozpaskudzonemu synowi – i w zamian spotkała się z taką reakcją?! Zdecydowanym ruchem ściągnęła z rąk rękawice ochronne, wrzuciła
je
do umywalki, popędziła do pokoju Petera i z impetem otworzyła drzwi.
– W czym problem? – rzuciła wojowniczo.
Peter spiorunował ją wzrokiem.
– W czym problem?! Tylko popatrz na ten bajzel.   


Tego już było za wiele! Lacy miała wrażenie, że w jej wnętrzu jakaś spirala rozjarza się na podobieństwo wolframu żarnika.
– Uprane przeze mnie rzeczy nazywasz bajzlem? Ja ci dopiero
pokażę, jak wygląda bajzel!
Jednym ruchem ręki roztrąciła stos starannie poskładanych T-
shirtów.     Następnie     chwyciła     stertę     synowskich     bokserek     i porozrzucała
je po podłodze. Szurnęła spodniami przez całą długość pokoju, tak że część z nich wylądowała na komputerze, a jedna z par zahaczyła o stojak z kompaktami, posyłając srebrne krążki na wszystkie strony.
– Nienawidzę cię! – wrzasnął Peter.
A Lacy odparowała bez namysłu:
– Ja ciebie też!
I wtedy po raz pierwszy spostrzegła, że już są z Peterem tego
samego wzrostu.
Wycofała się z pokoju syna, a on z całej siły trzasnął za nią
drzwiami. Lacy niemal natychmiast się rozpłakała. Przecież tak naprawdę nie czuła nienawiści do własnego dziecka… nie, w żadnym razie… to przecież niemożliwe. Kochała Petera. W tym momencie po prostu nie była w stanie przełknąć tego, co powiedział, jak się   



zachowywał.
Zapukała do drzwi. Nie zareagował.
– Peter! Peter, przepraszam za swoje słowa.
Przycisnęła ucho do gładkiego drewna. Z wnętrza nie dochodziły żadne  odgłosy.  Lacy  zeszła  więc  na  dół  i  dokończyła  sprzątanie łazienki.
Podczas   obiadu   zachowywała   się   jak   zombi   –   mechanicznie prowadziła
rozmowę z londyńskim profesorem, nie rejestrując tego, co sama mówiła. Peter się do nich nie przyłączył. Zobaczyła go dopiero nazajutrz.
Kiedy rano poszła obudzić syna, w pokoju go nie było, panował tam natomiast  idealny  porządek.  Ubrania  poskładane  w  równą  kostkę leżały
w szufladach. Łóżko zostało starannie zasłane. Kompakty znalazły się na stojaku, odpowiednio posegregowane.
Lacy zeszła do kuchni. Peter siedział przy stole i jadł swoje płatki.
Nie spojrzał na matkę, ona też umykała wzrokiem. Wciąż jeszcze znajdowali się na dość grząskim gruncie. Lacy nalała do szklanki soku
i

postawiła przed synem. Grzecznie podziękował.
Żadne z nich nigdy nie wróciło do owego incydentu i słów, które   



między nimi padły. Ale Lacy poprzysięgła sobie, że bez względu na to, do jakiej frustracji doprowadzi ją nastoletni syn, bez względu na to, jak
będzie egoistyczny i skoncentrowany na samym sobie, ona nigdy już nie
dopuści, by ogarnęła ją prawdziwa, szarpiąca trzewia nienawiść do własnego dziecka.
Teraz, gdy siedziała w sądowej salce konferencyjnej, a po drugiej stronie korytarza ofiary strzelaniny w Sterling High opowiadały o swoich przeżyciach, mogła się tylko karmić nadzieją, że nie złożyła swojej przysięgi na próżno.
W pierwszej chwili Peter jej nie rozpoznał. Dziewczyna
wprowadzona przez pielęgniarkę na miejsce dla świadków – o twarzy poznaczonej
połyskliwymi
zbliznowaceniami,
dodatkowo
zniekształconej przez pomiażdżone kości, z włosami wystrzyżonymi tak, by się mieściły pod bandażami – usiadła w fotelu za barierką w sposób, który nasunął Peterowi skojarzenie z rybą wpuszczoną do nieznanego jej akwarium. Takie ryby opływają zbiornik z wielką   


ostrożnością, jakby wiedziały, że muszą starannie ocenić stopień ewentualnego zagrożenia, zanim zaczną normalnie bytować.
– Proszę podać imię i nazwisko do protokołu – odezwała się prokurator.
– Haley… Haley Weaver.
– W zeszłym roku była pani uczennicą maturalnej klasy w Sterling High?
Wargi dziewczyny się wydęły, po czym dziwnie zapadły. Blizna przecinająca skroń wybrzuszyła się jak szew piłki baseballowej i gwałtownie pociemniała – jej różowa barwa przeszła w gniewny szkarłat.
– Tak – odparła cicho Haley i zamknęła oczy. Po jej nienaturalnie wklęśniętym policzku spłynęła łza. – Byłam także królową piękności. – Zaczęła się lekko kołysać w rytm cichego łkania.
Peter poczuł ostry ból w piersiach, jak gdyby za chwilę miało mu eksplodować serce. Może, o ile dobrze pójdzie, padnie trupem na miejscu  i  oszczędzi  wszystkim  konieczności  brnięcia  przez  ten koszmar.
Bał się podnieść wzrok, ponieważ wówczas znowu miałby przed
oczami Haley Weaver.   



Pewnego razu, kiedy był jeszcze mały, bawił się w sypialni rodziców gąbkową piłką i niechcący strącił z toaletki flakon do perfum, który swego czasu należał do jego prababki. Cienki kryształ rozprysnął się
na
wiele kawałków. Mama powiedziała, że wypadki się zdarzają, po czym posklejała kawałki w całość. Postawiła pokancerowany flakon z powrotem na toaletce, więc ilekroć Peter przechodził obok pokoju rodziców, widział wyraźnie krechy przecinające szkło. I zawsze wówczas myślał, że to jest gorsze od najgorszej kary.
– Zarządzam krótką przerwę – odezwał się sędzia Wagner.
Peter oparł głowę o blat stołu; w tej chwili była zbyt ciężka, by mógł
ją udźwignąć.
Świadkowie obrony i świadkowie oskarżenia zostali umieszczeni w oddzielnych   pomieszczeniach,   a   jeszcze   inny   pokój   zajmowali zeznający
w sprawie policjanci. Teoretycznie osoby z owych trzech grup nie powinny  się  ze  sobą  stykać,  ale  w  praktyce  każdy  mógł  iść  do sądowej
kafeterii na kawę czy pączka – i tam właśnie godzinami przesiadywała Josie. Tam też natknęła się na Haley, która akurat piła sok pomarańczowy przez słomkę. Siedzący obok Brady podtrzymywał jej   



szklankę.
Byli uszczęśliwieni widokiem Josie; ona jednak ucieszyła się dopiero wtedy, kiedy sobie poszli. Odczuwała wręcz fizyczny ból, gdy musiała się zmuszać do uśmiechu i udawać, że nie dostrzega koszmarnych zniekształceń na twarzy niedawnej przyjaciółki. Haley opowiadała, że przeszła  już  trzy  operacje  plastyczne  w  Nowym  Jorku,  które doskonały
specjalista wykonał bezpłatnie.
Brady przez cały czas nie puszczał ręki ukochanej; chwilami gładził
ją  po  włosach.  Josie  w  tych  momentach  zbierało  się  na  płacz, ponieważ
wiedziała, że gdy on patrzył na Haley, miał przed oczami dziewczynę
o
twarzy, której już nikt nigdy nie zobaczy.
Przez kafeterię przewijały się również inne osoby, niewidziane
przez Josie od czasu masakry. Nauczyciele – trener Spears i pani Ritolli
– podeszli nawet się przywitać. Pojawił się także DJ prowadzący szkolne radio – szóstkowy uczeń o twarzy pokrytej wyjątkowo zjadliwym trądzikiem.
Niespodziewanie na krześle naprzeciwko wylądował Drew.
– Dlaczego nie siedzisz w tej sali, co my wszyscy? – zapytał.   



– Ponieważ jestem na liście świadków obrony.
Czyli, jak zapewne sądzili pozostali, na liście zdrajców.
– Ach, tak – mruknął Drew takim tonem, jakby wszystko pojmował, chociaż Josie była pewna, że kompletnie nic nie rozumiał. – Jesteś gotowa na to, co cię czeka?
– Nie muszę. Nie zostanę wezwana na salę rozpraw.
– Dlaczego więc tutaj jesteś?
Zanim zdążyła odpowiedzieć, Drew zaczął wymachiwać rękami, i wówczas spostrzegła, że w kafeterii pojawił się John Eberhard.
– Cześć! Sie ma! – wykrzyknął Drew i John skierował się w ich
stronę. Poważnie kulał, ale przynajmniej był w stanie chodzić o własnych siłach. Pochylił się, by przybić piątkę z Drew, i wówczas Josie
dostrzegła wklęśnięcie w jego czaszce – ślad po ranie wlotowej.
– Gdzieś ty się podziewał? – spytał Drew, gdy John usiadł na
sąsiednim krześle. – Liczyłem na to, że spędzimy razem lato.
– Jestem… John…
Uśmiech Drew zniknął jak płomyk zdmuchniętej świecy.
– A… to…
– A to się, kurwa, w pale nie mieści – mruknął Drew.   


– On cię słyszy – oburzyła się Josie i przyklękła przed Johnem.
– Cześć, John. Ja jestem Josie.
– Jooooooz.
– Właśnie. Josie.
– A… ja… John.
Od pierwszej klasy liceum John był bramkarzem w stanowej młodzieżowej drużynie hokejowej all-stars. Po każdym meczu zbierał niezliczone mnóstwo pochwał za swój niebywały refleks.
– Buuuuut – powiedział i wysunął do przodu nogę.
Josie zerknęła w dół i ujrzała, że puścił jeden z rzepów w adidasach Johna.
– Już się robi – powiedziała i docisnęła rzep. – Bardzo proszę.
Nagle poczuła, że nie jest w stanie dłużej na to wszystko patrzeć.
– Muszę iść – oświadczyła, wstając.
Ruszyła na oślep przed siebie, skręciła w bok i… zderzyła się z
jakimś mężczyzną.
– Przepraszam – mruknęła.
– Josie? – dobiegł ją głos Patricka. – Wszystko w porządku? Wzruszyła ramionami, ale zaraz pokręciła przecząco głową.
– W takim razie witam w klubie. – Patrick trzymał w ręku kubek z   



kawą  i  pączka.  –  Tak,  wiem.  Jestem  chodzącym  stereotypem gliniarza.
Masz ochotę na coś słodkiego?
Wzięła oferowane ciastko, chociaż wcale nie była głodna.
– Idziesz do czy z kafeterii?
– Do – odparła i dopiero wtedy uprzytomniła sobie, że to
nieprawda.
– W takim razie dotrzymaj mi towarzystwa. – Poprowadził ją do
stolika stojącego naprzeciw tego, przy którym siedzieli Drew i John; Josie czuła na sobie ich wzrok – zapewne się zastanawiali, co ona robi u
boku gliniarza. – To wyczekiwanie jest najgorsze – rzucił Patrick.
– Ciebie przynajmniej nie przeraża perspektywa składania zeznań.
– Oczywiście, że przeraża.
– Przecież z racji zawodu ciągle musisz zeznawać w sądzie, prawda? Patrick skinął głową.
– Mimo to za każdym razem zdejmuje mnie trema przed
publicznym wystąpieniem. Kompletnie nie pojmuję, jak twoja mama sobie z tym radzi.
– Więc jak zwalczasz tę tremę? Wyobrażasz sobie sędziego w
samych majtkach?   


– Z pewnością nie tego sędziego – odparł Patrick i zaczerwienił się gwałtownie, gdy zdał sobie sprawę z niezamierzonego podtekstu swoich słów.
– To chyba rzeczywiście nie byłby najlepszy widok.
Patrick odgryzł kawałek pączka, po czym z powrotem oddał go
Josie.
– Kiedy siadam na miejscu dla świadków, tłumaczę sobie, że wystarczy, jak będę mówił prawdę, po czym w pełni się zdaję na Dianę.
– Upił łyk kawy. – Masz na coś ochotę? Jakiś sok? Drugi pączek?
– Nie, dzięki.
– W takim razie odprowadzę cię do twojego pokoju odosobnienia. Chodźmy.
Salka
przeznaczona
dla
świadków
obrony
należała
do   



najmniejszych w sądzie, ponieważ było ich tak niewielu. Znajdował się
w niej jakiś nieznany Josie Azjata, odwrócony plecami do wejścia i pochłonięty stukaniem w klawisze swojego laptopa. Przy niewielkim stole   siedziała   kobieta,   której   wcześniej   nie   było   w   tym pomieszczeniu;
jej twarz pozostawała niewidoczna dla stojącej przy drzwiach Josie.
– Jak myślisz, co się dzieje na sali rozpraw? – zapytała na
pożegnanie Patricka.
Po krótkiej chwili wahania odpowiedział:
– Wszystko się toczy swoim rytmem.
Josie przemknęła obok zastępcy szeryfa, który niańczył świadków obrony, i skierowała się na swoje miejsce przy oknie, gdzie przez cały ranek czytała książkę. W ostatniej chwili zmieniła jednak zdanie i usiadła przy stole, naprzeciwko kobiety, która złożyła ręce na blacie i patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.
– Pani Houghton…?
Mama Petera zwróciła się w jej stronę.
– Josie? – Zmrużyła oczy, jak gdyby próbowała wywołać z pamięci dawno zapomniany obraz.
– Tak mi przykro – szepnęła Josie.   



Pani Houghton skinęła głową.
– No cóż…
– Jak się pani miewa? – Ledwo Josie zadała to pytanie, zaczęła
gorzko żałować, że nie może cofnąć tego, co powiedziała. Gdzie ona ma
rozum?!  Jak,  na  Boga,  matka  Petera  może  się  miewać  w  takiej sytuacji?!
Zapewne całą energię wkładała teraz w zachowanie panowania nad sobą, bo w innym wypadku zamieniłaby się w opar i rozwiała w powietrzu.  A  to  oznaczało,  jak  uprzytomniła  sobie  Josie,  że  coś jednak je
łączyło.
– Nie przypuszczałam, że cię tutaj spotkam – odezwała się pani Houghton cicho.
Mówiąc „tutaj”, nie miała na myśli gmachu sądu, ale ten jakże mały
i boleśnie pusty pokój, przeznaczony dla osób, które mogłyby powiedzieć coś dobrego na temat Petera.
Josie zakaszlała, żeby łatwiej przeszły jej przez gardło słowa,
których nie wypowiadała od lat – które bałaby się wypowiedzieć w obecności kogokolwiek innego, bo mogłyby się odbić przerażającym echem.   



– Peter jest moim przyjacielem.
– Poderwaliśmy się do biegu – powiedział Drew. – To przypominało masowy exodus. W tamtej chwili chciałem się po prostu znaleźć jak najdalej od kafeterii, dlatego popędziłem w stronę sali gimnastycznej. Po drodze natknąłem się na dwoje moich przyjaciół, którzy nie mieli pojęcia, skąd padają strzały, więc im powiedziałem, żeby uciekali ze mną.
– Co to byli za przyjaciele? – spytała Leven.
– Matt Royston i Josie Cormier.
Na dźwięk imienia córki Alex przeszył dreszcz. Nagle ta cała
sytuacja wydała jej się tak… rzeczywista… niemal namacalna. Tym bardziej że Drew wypatrzył Alex w tłumie i patrzył jej prosto w oczy, gdy wypowiadał imię Josie.
– Dokąd się razem udaliście?
– Uznaliśmy, że jeżeli zdołamy dobiec do szatni gimnastycznej, przedostaniemy się z okna na ten wielki klon, który rośnie na dziedzińcu, i wówczas już będziemy bezpieczni.
– Czy dotarliście do szatni?
– Matt z Josie tak. Ja zostałem wcześniej postrzelony.
Prokurator wdała się następnie z Drew w dyskusję na temat jego   


obrażeń, które definitywnie kładły kres wymarzonej karierze hokeisty. W końcu powróciła do zasadniczego wątku.
– Czy przed feralnym dniem znałeś Petera Houghtona?
– Tak.
– Skąd?
– Jesteśmy z tego samego rocznika. Wszyscy rówieśnicy w Sterling dobrze się znają.
– Przyjaźniliście się? – spytała Leven.
Alex zerknęła na Lewisa Houghtona, który siedział po przeciwnej stronie przejścia, tuż za synem, i nie odrywał wzroku od sędziego. Przypomniała sobie, jak lata temu otworzył jej drzwi, gdy przyszła po Josie bawiącą się w domu Houghtonów. Wówczas Lewis rzucił jakiś mało zabawny dowcip.
– Czy się przyjaźniliście?
– Nie.
– Czy Peter Houghton stwarzał ci jakieś problemy?
Chwila zawahania.
– Nie.
– Czy wdawaliście się w kłótnie lub sprzeczki?
– Czasami pewnie zdarzało nam się powiedzieć o parę słów za   



wiele.
– Czy szydziłeś z Petera? Stroiłeś sobie żarty jego kosztem?
– Czasami. Ale to były zwykłe wygłupy.
– Czy kiedykolwiek zaatakowałeś go fizycznie?
– Gdy byliśmy dziećmi, może go czasami poszturchiwałem.
Alex ponownie zerknęła na Lewisa Houghtona, który teraz
kurczowo zaciskał powieki.
– A zdarzało ci się go „poszturchiwać”, kiedy znaleźliście się w
liceum?
– Tak – przyznał Drew.
– Czy kiedykolwiek groziłeś Peterowi bronią?
– Nie.
– Groziłeś, że go zabijesz?
– Skąd. My… tylko się wygłupialiśmy, jak to dzieciaki.
– Dziękuję.
Leven usiadła i teraz podniósł się Jordan McAfee. Był doskonałym prawnikiem – lepszym niż Alex miałaby ochotę przyznać. Na użytek przysięgłych odtwarzał dobrze wyreżyserowany spektakl: nieustannie szeptał coś Peterowi do ucha, w trudnych momentach kładł rękę na jego   



ramieniu,
spisywał
mnóstwo
uwag
podczas
przesłuchania
prowadzonego przez stronę przeciwną i dzielił się treścią tych notatek ze swoim klientem. Jeszcze nie nadszedł czas na przedstawienie argumentów obrony, a on już intensywnie uczłowieczał Petera – w przeciwieństwie do oskarżenia, które chciało za wszelką cenę uczynić
z
niego potwora.
– A więc Peter nie stwarzał ci problemów – rozpoczął McAfee.
– Nie.
– Za to ty nieustannie przysparzałeś problemów Peterowi, prawda? Drew milczał.
– Panie Girard, czekamy na odpowiedź – włączył się sędzia Wagner.
– Czasami – niechętnie zgodził się Drew.
– Czy częstowałeś go kuksańcami?
Drew umknął wzrokiem.   



– Mogło się zdarzyć… przez przypadek.
– Naturalnie. Wszystkim się zdarza od czasu do czasu ze
zdumieniem skonstatować, że łokieć sam z siebie wyskoczył w bok w całkiem nieoczekiwanym momencie…
– Sprzeciw…
McAfee uśmiechnął się rozbrajająco.
– W istocie to nie były przypadki, prawda?
Siedząca przy stole oskarżenia Diana Leven podniosła długopis i upuściła go na podłogę. Ten odgłos zmusił Drew do podniesienia wzroku; jednocześnie mocno zadrgał mu mięsień na szczęce.
– To były zwykłe żarty.
– Czy kiedykolwiek wpychałeś siłą Petera do szafki?
– Mogło się zdarzyć.
– Zwykłe żarty? – rzucił lekko McAfee.
– Tak.
– Rozumiem. Czy przewracałeś go na ziemię? Podstawiałeś mu
nogę?
– Czasami.
– Chwileczkę… niech zgadnę… zwykłe żarty?
Drew spiorunował adwokata wzrokiem.   



– Tak!
– Ściśle rzecz biorąc, uprawiałeś te „żarty” kosztem Petera od czasu, gdy byliście małymi dziećmi, zgadza się?
– Po prostu nigdy się nie przyjaźniliśmy. On nie był taki jak my! – wyrzucił z siebie Drew.
– My? To znaczy kto?
Drew wzruszył ramionami.
– Matt Royston, Josie Cormier, John Eberhard, Courtney Ignatio. Ludzie naszego pokroju. Którzy trzymali się razem od lat.
– Peter zna jakieś osoby z tego grona?
– Jasne. To małe miasto.
– A czy zna Josie Cormier?
Siedząca na widowni Alex mimo woli wstrzymała oddech.
– Tak.
– Czy kiedykolwiek byłeś świadkiem rozmowy tych dwojga?
– Nie pamiętam.
– Mniej więcej miesiąc przed strzelaniną, gdy wszyscy siedzieliście
w kafeterii, Peter do was podszedł, ponieważ chciał porozmawiać z Josie. Mógłbyś nam o tym opowiedzieć?
Alex w napięciu pochyliła się do przodu. Poczuła na sobie czyjeś   


spojrzenie – palące niczym promienie słońca na pustyni. Teraz Lewis Houghton na nią przeniósł wzrok.
– Nie wiem, o czym rozmawiali.
– Ale byłeś świadkiem tej sytuacji?
– Tak.
– Josie należy do grona twoich przyjaciół… więc automatycznie nie należała do przyjaciół Petera?
– Nie. Ona jest jedną z nas.
– Czy pamiętasz, w jaki sposób zakończyła się rozmowa w kafeterii? Drew szybko spuścił wzrok.
– Chętnie odświeżę ci pamięć. Matt Royston zaszedł Petera od tyłu i ściągnął mu spodnie, gdy Peter próbował zamienić parę słów z Josie Cormier. Czy tak to mniej więcej wyglądało?
– Tak.
– W owym czasie w kafeterii było pełno uczniów?
– Tak.
– A Matt się nie ograniczył do ściągnięcia spodni… ściągnął również Peterowi majtki, prawda?
– Tak. – Usta Drew wykrzywił grymas.
– A ty byłeś tego świadkiem.   



– Tak.
McAfee zwrócił się w stronę przysięgłych.
– Niech zgadnę raz jeszcze… zwykły żart?
W sali zapanowała cisza jak makiem zasiał. Drew wpatrywał się uporczywie w Dianę Leven, niemo błagając, by przerwała to przesłuchanie.  Alex  zrozumiała  w  tym  momencie,  że  Drew  jest pierwszą
osobą – nie licząc Petera – złożoną przez oskarżenie na ołtarzu ofiarnym, z premedytacją wydaną na łup bezlitosnej opinii publicznej. Jordan McAfee podszedł tymczasem do stołu obrony i wziął w rękę arkusz papieru.
– Czy przypominasz sobie, w jakim dokładnie dniu doszło do
obnażenia intymnych części ciała Petera? – zwrócił się ponownie do Drew.
– Nie.
– W takim razie służę pomocą. Oto dowód rzeczowy obrony numer
1. Poznajesz ten tekst?
Podał kartkę Drew, który przebiegł jej treść wzrokiem, po czym wzruszył ramionami.
– To mail, który dotarł do ciebie trzeciego lutego, dwa dni przedtem,   


zanim doszło do incydentu w kafeterii Sterling High. Możesz nam powiedzieć, od kogo on jest?
– Od Courtney Ignatio.
– Czy ten mail został wysłany na jej adres i przeznaczony dla jej oczu?
– Nie – odparł Drew. – Został napisany do Josie.
– Przez kogo?
– Przez Petera.
– Czego dotyczył?
– Josie. Tego, że on coś do niej ma.
– Przez „on coś do niej ma” rozumiesz zaangażowanie uczuciowe?
– Tak – odparł Drew.
– Co zrobiłeś z tym mailem?
– Rozesłałem wszystkim ludziom ze Sterling High.
– Uściślijmy fakty – powiedział McAfee. – Wszedłeś bezprawnie w posiadanie listu, w którym Peter przedstawiał swoje najskrytsze uczucia, i rozesłałeś go wszystkim dzieciakom, uczęszczającym do waszego liceum?
Drew milczał.
Uderzeniem dłoni Jordan McAfee rozpłaszczył kartkę papieru na   



balustradzie barierki oddzielającej miejsce dla świadków.
– I co, Drew? Uważasz, że udał ci się żart?
Drew Girard pocił się jak szalony. Po jego plecach spływały małe strumyki wilgoci, pod pachami wykwitały mokre plamy. I trudno się temu dziwić. Ta suka, prokuratorka, nieźle go załatwiła. Pozwoliła, żeby
jakiś adwokacki kutas przeciągnął go przez wyżymaczkę; w rezultacie wszyscy już do końca życia będą go mieli za totalną szmatę, podczas gdy on – jak każdy dzieciak w Sterling High – chciał się tylko trochę zabawić.
Podniósł się z fotela, by jak najszybciej wyprysnąć z sali i zatrzymać się  dopiero  gdzieś  za  granicami  miasta,  ale  w  tej  samej  chwili podeszła
do niego Diana Leven.
– Jeszcze nie skończyliśmy – oznajmiła.
Zrezygnowany opadł z powrotem na fotel.
– Czy oprócz Petera Houghtona kogoś jeszcze obrzucałeś
wyzwiskami?
– Taaak… – odparł nieufnie.
– To dość typowe dla nastoletnich chłopców?
– Chyba tak.   


– Czy którakolwiek z osób, które obrzucałeś wyzwiskami, kiedykolwiek do ciebie strzelała?
– Nie.

Czy
byłeś
świadkiem
publicznego
ściągnięcia
majtek
komukolwiek innemu niż Peter Houghton?
– Jasne – odparł Drew.
– Czy którakolwiek z tych osób kiedykolwiek do ciebie strzelała?
– Nie.
– Czy poza wspomnianym wypadkiem zdarzyło ci się rozesłać po całej szkole cudzą korespondencję?
– Raz lub dwa.
Diana skrzyżowała ramiona.
– Którakolwiek z tych osób kiedykolwiek strzelała do ciebie?
– Nie, proszę pani.   



Prokurator wróciła na swoje miejsce.
– Nie mam więcej pytań.
Dusty Spears doskonale rozumiał mentalność dzieciaków pokroju
Drew Girarda, ponieważ swego czasu należał do tej samej rasy. W jego
opinii agresywni pogromcy słabeuszy albo byli na tyle dobrzy, że zdobywali stypendia sportowe do jednego z dziesięciu najlepszych uniwersytetów w kraju, gdzie zawierali odpowiednie znajomości biznesowe, dzięki którym resztę życia spędzali na grze w golfa, albo – zanim to osiągnęli – rozwalali sobie kolana i lądowali jako nauczyciele WF w jednej z publicznych szkół średnich.
Dzisiaj Dusty musiał włożyć koszulę ze sztywnym kołnierzykiem i krawat, co go nieźle wpieprzało, bo obwód szyi miał nadal taki sam jak
w   czasach,   gdy   w   osiemdziesiątym   ósmym   grał   na   pozycji ofensywnego
skrzydłowego w futbolowej reprezentacji Sterling High, choć może jego
pozostałe mięśnie już nie przedstawiały równie imponującego widoku.
– Peter nie miał w sobie sportowego ducha – poinformował Dianę Leven. – Widywałem go jedynie na lekcjach WF. Nigdy nie przychodził na żadne z dodatkowych zajęć.   



– Czy był pan świadkiem nękania Petera przez innych uczniów? Dusty wzruszył ramionami.
– Zwykłe przepychanki w szatni gimnastycznej.
– Interweniował pan?
– Pewnie kazałem dzieciakom wziąć na wstrzymanie. Ale ostatecznie takie zabawy to część dorastania, prawda?
– Czy kiedykolwiek słyszał pan, by Peter komuś groził?
– Sprzeciw – czujnie zareagował Jordan McAfee. – Spekulacje.
– Uwzględniam – zdecydował sędzia.
– Gdyby jednak usłyszał pan tego typu pogróżki, czy uznałby za stosowne interweniować?
– Sprzeciw!
– Podtrzymany. Pani prokurator, ostrzegam.
Diana nawet nie mrugnęła okiem.
– Tak czy inaczej, Peter nigdy się nie zgłaszał do pana z prośbą o pomoc?
– Nie.
Usiadła za swoim stołem i teraz podniósł się prawnik Houghtona. Należał do gatunku pieprzonych, zarozumiałych snobów, którzy   



doprowadzali Dusty’ego do białej gorączki; zapewne w dzieciństwie ten
facet nie potrafił nawet porządnie rzucić piłki, ale gdy chciało się go nauczyć tej sztuki, tylko krzywił się szyderczo, ponieważ już wtedy wiedział, że pewnego dnia będzie zarabiał kilka razy więcej od ludzi takich jak Dusty.
– Czy w Sterling High opracowano zasady postępowania w sytuacji prześladowania uczniów przez kolegów?
– Nie pozwalamy na podobne zachowania.
– Ach tak – rzucił sucho McAfee. – To brzmi bardzo pokrzepiająco. Powiedzmy więc, że codziennie, tuż pod pańskim nosem, dochodzi w szatni gimnastycznej do aktów fizycznej bądź werbalnej agresji… co powinien pan zrobić, zgodnie z wypracowanymi zasadami?
Dusty spojrzał na adwokata pustym wzrokiem.
– Opisano to w instrukcji dla nauczycieli. Z przyczyn oczywistych
nie zabrałem jej ze sobą.
– Ale tak się szczęśliwie składa, że ja ją mam przy sobie – odparł McAfee. – Oto dowód rzeczowy obrony numer 2. Czy to zasady postępowania, dotyczące incydentów, w których dochodzi do jakiejś formy przemocy?   


Dusty wziął w rękę zadrukowany arkusz papieru i rzucił na niego wzrokiem.
– Tak.
– Wszyscy nauczyciele otrzymują tę informację, wraz z innymi wytycznymi, zawsze w sierpniu przed rozpoczęciem zajęć?
– Tak.
– A to jest najświeższa wersja z roku szkolnego 2006/2007?
– Tak sądzę.
– Panie Spears, proszę przeczytać uważnie te zasady – całe dwie strony, na których je pomieszczono – i powiedzieć nam, jak pan, będąc
nauczycielem, powinien się zachować, gdy widzi, że któryś z uczniów jest nękany.
Dusty westchnął teatralnie i jął przebiegać wzrokiem wręczony
tekst. Zwykle, gdy otrzymywał wytyczne dla nauczycieli, natychmiast wpychał je do szuflady, w której trzymał menu restauracji specjalizujących się w daniach na wynos. Te najważniejsze reguły od dawna znał na pamięć: pod żadnym pozorem nie opuszczać dnia, w którym ma się zjawić wizytacja z kuratorium; wszelkie zmiany programowe zgłaszać na piśmie w dyrekcji; unikać przebywania sam
na   



sam z uczennicami.
– Tutaj napisano… – zaczął odczytywać – …że rada szkolna dołoży wszelkich starań, aby środowisko szkolne było bezpieczne dla wszystkich uczniów oraz pracowników. Przemoc fizyczna i psychiczna, nękanie, zastraszanie, wulgarny język, akty poniżania nie będą pod żadnym pozorem tolerowane. – Dusty uniósł wzrok znad kartki. – Czy to pana satysfakcjonuje?
– Nie, obawiam się, że ani trochę. Jak pan, jako nauczyciel, ma się zachować, gdy się zetknie z podobnym zachowaniem?
Dusty czytał dalej. Znalazł definicję poniżania, zastraszania,
nękania.  Wspomniano  tu  także,  że  jeżeli  jakiś  uczeń  będzie świadkiem
niestosownego zachowania jednego kolegi wobec drugiego, ma o tym zameldować nauczycielowi lub pracownikowi administracji szkolnej.
Nie opisano jednak żadnego trybu postępowania dla samych nauczycieli lub pracowników administracyjnych.
– Nie mogę znaleźć – odparł Dusty.
– Dziękuję, panie Spears. Nie mam więcej pytań.
Jordan McAfee z pewnością chętnie wpisałby Dereka Markowitza
na listę świadków obrony, ponieważ Derek był jedynym przyjacielem   



Petera. Ale Diana wiedziała, że powinna go wykorzystać jako świadka oskarżenia  z  racji  tego,  co  ten  chłopak  widział  i  słyszał.  W najmniejszym
stopniu nie przejmowała się natomiast ewentualnymi więzami lojalności – przez lata pracy w swoim zawodzie wielokrotnie była świadkiem obsmarowywania ludzi przez najlepszych przyjaciół.
– A więc, Dereku – zaczęła przyjaznym tonem, by ośmielić chłopaka
– jesteś przyjacielem Petera.
Derek spojrzał Peterowi w oczy i spróbował się uśmiechnąć.
– Tak.
– I zdarzało wam się spędzać razem sporo czasu także po zajęciach szkolnych?
– Tak.
– Czym się wówczas zajmowaliście?
– Obaj pasjonujemy się komputerami. Najpierw graliśmy w różne ogólnie dostępne gry, ale potem zaczęliśmy się uczyć programowania, żeby tworzyć własne.
– Czy Peter kiedykolwiek projektował i realizował jakieś gry komputerowe samodzielnie, bez twojego udziału?
– Jasne.   



– I co z nimi robił?
– Graliśmy w nie razem. Umieszczał je też na specjalnych stronach internetowych, gdzie inni ludzie mogli wystawiać im ocenę.
Derek podniósł wzrok i wówczas ujrzał stojące na końcu sali kamery telewizyjne. Szczęka mu opadła z wrażenia i dosłownie zastygł jak skamieniały.
– Derek… Derek? – Diana poczekała, aż chłopak ponownie skoncentruje na niej uwagę. – Pokażę ci teraz pewien kompakt. Jest
to
dowód rzeczowy oskarżenia numer 302… Możesz nam powiedzieć, co zawiera ta płyta?
– Jedną z najnowszych gier Petera.
– Jaką nosi nazwę?
– „Hide-n-Shriek”.
– Mógłbyś w zarysie przedstawić jej fabułę?
– To jedna z tak zwanych strzelanek. Przemierza się określony
obszar i zabija czarne charaktery.
– Jakie postaci są w tej grze czarnymi charakterami?
Derek ponownie zerknął na Petera.
– Gwiazdy sportu.   



– W jakiej scenerii rozgrywa się ta gra?
– W szkole.
Kątem oka Diana zauważyła, że Jordan niespokojnie poruszył się na krześle, szykując się do sprzeciwu. Zmieniła taktykę.
– Derek, czy byłeś w Sterling High 6 marca 2007 roku?
– Uhm.
– Jaka była twoja pierwsza lekcja owego dnia?
– Matematyka.
– A po niej?
– Angielski.
– Czy pozostałeś na tych zajęciach do końcowego dzwonka?
– Nie. Na następnej godzinie miałem WF, a dostałem zwolnienie lekarskie z ćwiczeń, ponieważ zaostrzyła się moja astma. Tak się złożyło, że przed czasem skończyłem pisać esej na angielskim, poprosiłem więc panią Eccles, by pozwoliła mi pójść do samochodu
po
to zwolnienie.
Diana skinęła głową.
– Gdzie w owym czasie znajdował się twój samochód?
– Na parkingu dla uczniów. Za szkołą.   



– Czy możesz nam pokazać na tym diagramie, którymi drzwiami opuściłeś budynek pod koniec drugiej godziny lekcyjnej?
Derek wziął do ręki wskaźnik i pokazał jedno z tylnych wyjść.
– Co zobaczyłeś, gdy się znalazłeś na zewnątrz?
– Mhm… mnóstwo samochodów.
– Czy kogoś spotkałeś?
– Owszem – odparł Derek. – Petera. Wydawało mi się, że wyjmuje coś z tylnego siedzenia swojego auta.
– Co wówczas zrobiłeś?
– Podszedłem, żeby się przywitać. Zapytałem, czemu tak późno przyjechał do szkoły, a on się wówczas wyprostował i bardzo dziwnie na mnie spojrzał.
– Dziwnie? To znaczy?
Derek potrząsnął głową.
– Trudno powiedzieć. Jakby przez moment kompletnie nie wiedział, kim jestem.
– Czy się do ciebie odezwał?
– Powiedział: „Wracaj do domu. Tu się zaraz coś wydarzy”.
– Uznałeś, że to niezwykłe?
– Jakby żywcem wyjęte z „Twilight Zone” …   



– Czy Peter kiedykolwiek wypowiedział podobne słowa?
– Tak – przyznał Derek.
– Kiedy?
Zgodnie z przewidywaniami Diany Jordan zgłosił sprzeciw i zgodnie z jej pobożnym życzeniem sędzia Wagner go odrzucił.
– Kilka tygodni temu. Gdy po raz pierwszy graliśmy w „Hide -n- Shriek”.
– Co dokładnie wówczas powiedział?
Derek spuścił wzrok i mruknął coś pod nosem. Diana podeszła do barierki.
– Muszę prosić, żebyś mówił głośniej.
– Powiedział: „Kiedy do czegoś podobnego dojdzie w rzeczywistości, to będzie dopiero niesamowite”.
Przez salę niczym rój dzikich pszczół przeleciał szmer gniewnych głosów.
– Czy wiesz, co miał wówczas na myśli?
– Uznałem… że po prostu żartuje.
– Gdy spotkałeś Petera na parkingu w dniu strzelaniny, widziałeś, co robił w samochodzie?
– Nie… – Derek urwał, odkaszlnął. – Skwitowałem jego słowa   



śmiechem i powiedziałem, że muszę wracać na zajęcia.
– Co się następnie wydarzyło?
– Wszedłem do budynku tymi samymi drzwiami i pognałem do sekretariatu, żeby moje zwolnienie podpisała pani Whyte. Akurat była zajęta. Rozmawiała z jakąś dziewczyną, zwalniającą się z lekcji z powodu wizyty u ortodonty.
– I co dalej? – spytała Diana.
– Wkrótce po wyjściu dziewczyny usłyszeliśmy z panią Whyte huk eksplozji.
– Czy widziałeś, gdzie do niej doszło?
– Nie.
– Jak następnie potoczyły się wydarzenia?
– Zerknąłem na monitor komputera, stojący na biurku pani Whyte. Przez ekran biegło coś w rodzaju wiadomości…
– Jak była jej treść?
– „Raz, dwa, trzy… szukam”. – Derek nerwowo przełknął ślinę. – I zaraz usłyszeliśmy ciche „paf”, jakby strzelały korki od szampana. Pani
Whyte chwyciła mnie za rękę i zaciągnęła do gabinetu dyrektora.
– Czy tam również znajduje się komputer?   



– Tak.
– Co widniało na ekranie monitora?
– „Raz, dwa, trzy… szukam”.
– Jak długo przebywaliście w gabinecie?
– Nie wiem. Dziesięć… dwadzieścia minut. Pani Whyte próbowała zadzwonić na policję, ale nie działały telefony.
Diana zwróciła się w stronę podwyższenia sędziowskiego.
– Wysoki sądzie, wnoszę o przedstawienie ławie przysięgłych
materiału oznaczonego jako dowód rzeczowy oskarżenia numer 302.
In
extenso.
Poczekała, aż jeden z zastępców szeryfa wtoczy na salę duży
monitor z komputerem, w którym umieściła CD-ROM.
Na ekranie wyświetlił się duży napis: HIDE-N-SHRIEK. DOKONAJ WYBORU BRONI.
Potem w animacji 3-D pojawił się chłopiec w grubych okularach
oraz golfie i zaczął przeglądać zestawy kusz, uzi, kałasznikowów oraz broni biologicznej. Sięgnął po jeden z karabinów i załadował go amunicją. Następnie ukazało się zbliżenie jego twarzy: piegi, aparat korekcyjny na zębach, rozgorączkowany wzrok.   



Ekran pokrył się błękitem i od góry do dołu zaczął przepływać
kolejny napis.
RAZ, DWA, TRZY… SZUKAM.
Derek lubił pana McAfee’ego. Nie należał do szczególnych przystojniaków, a i tak miał za żonę ekstraseksowną laskę. Poza tym był
chyba jedyną osobą w Sterling, niespokrewnioną z Peterem, która autentycznie mu współczuła.
– Derek, przyjaźnicie się z Peterem od szóstej klasy, zgadza się? – zapytał mecenas.
– Tak.
– Spędzaliście razem wiele czasu zarówno w szkole, jak i po
lekcjach?
– Tak.
– Czy byłeś świadkiem nękania Petera przez innych kolegów?
– Cały czas – odparł Derek. – I jego, i mnie wyzywali od ciot i pedałów. Ciągnęli za gumki od majtek, żeby wrzynały nam się w tyłek.
Kiedy przechodziliśmy korytarzem, podstawiali nam nogi lub zamykali nas w szafkach. I tak dalej.
– Czy mówiłeś o tym nauczycielom?   


– Parę razy, jak byłem młodszy. Ale to tylko pogorszyło sprawę. Dostawałem dodatkowy wycisk za to, że donoszę na kolegów.
– Czy rozmawialiście kiedykolwiek z Peterem na temat tego, co was spotyka?
Derek pokręcił głową.
– Nie. Nie musieliśmy o tym gadać, bo każdy z nas wiedział, co
znaczy być poniżanym na każdym kroku.
– Jak często dochodziło do podobnych incydentów… raz w
tygodniu?
Derek prychnął.
– Co najmniej raz dziennie.
– Czy tylko ciebie i Petera spotykały te przykrości?
– Nie. Byli też inni.
– Kto najczęściej stosował te praktyki?
– Mięśniacy – odparł Derek. – Matt Royston, Drew Girard, John Eberhard…
– Czy jakieś dziewczęta również celowały w poniżaniu innych?
– Jasne. Te, które patrzyły na nas tak, jakbyśmy byli jakimś paskudztwem,   rozplaśniętym   na   przedniej   szybie   samochodu. Courtney   



Ignatio, Emma Alexis, Josie Cormier, Maddie Shaw.
– Jak należy się zachować, gdy ktoś cię próbuje zamknąć w ciasnej szafce?
– Nie sposób się przed tym obronić, ponieważ te gwiazdy sportu są silniejsze… więc trzeba po prostu to przeczekać.
– Czy prawdziwe byłoby stwierdzenie, że grupa osób, którą wymieniłeś – Matt, Drew, Courtney, Emma i reszta – prześladowała kogoś bardziej zajadle niż pozostałych kolegów?
– Owszem – odparł Derek. – Petera.
Po tych słowach mecenas zasiadł za stołem, a podniosła się pani prokurator.
– Derek, powiedziałeś nam, że ty również bywałeś ofiarą przemocy werbalnej i fizycznej – zaczęła.
– Tak.
– Jednak z tego powodu nie pomagałeś Peterowi w konstruowaniu bomby mającej posłużyć do wysadzenia w powietrze cudzego auta, zgadza się?
– Nie pomagałem.
– Nie pomogłeś Peterowi włamać się do komputerów i centrali telefonicznej Sterling High, by uniemożliwić wezwanie pomocy?   



– Nie.
– Nie ukradłeś nikomu broni i nie ukrywałeś jej w swoim pokoju?
– Nie.
Diana Leven postąpiła krok do przodu.
– W odróżnieniu od swojego przyjaciela nie opracowałeś planu spacyfikowania szkoły i wystrzelania kolegów, którzy ci najbardziej dokuczali?
Derek zwrócił się w stronę Petera i spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie – odparł. – Ale czasami bardzo żałuję, że nie miałem na to
dość odwagi.
W ciągu lat pracy w zawodzie położnej Lacy często spotykała swoje dawne pacjentki – w supermarkecie, w banku, na ścieżce rowerowej. Większość  z  nich  zawsze  z  dumą  prezentowała  swoje  dzieci  – wówczas
już trzy-, siedmio- czy piętnastoletnie. „Popatrz, jak cudownie się spisałaś” – mówiły niektóre, jakby pomoc w sprowadzeniu na świat dziecka miała jakikolwiek wpływ na jego dalszy rozwój.
Teraz, w konfrontacji z Josie Cormier, Lacy nie umiała precyzyjnie zdefiniować swoich odczuć. Pół dnia spędziły na grze w wisielca – co
w   



tej sytuacji było doprawdy ironią losu. Lacy przyjęła Josie na świat, ale
znała ją również jako małą dziewczynkę, która przyjaźniła się z jej synem. A potem serdecznie ją znienawidziła za okrucieństwo, z jakim porzuciła  Petera.  Może  Josie  nie  zapoczątkowała  prześladowań, których
w szkole średniej doświadczał Peter, ale też nie zrobiła nic, bym im zapobiec, co w opinii Lacy czyniło tę dziewczynę winną na równi z innymi.
I nagle się okazało, że Josie nie tylko wyrosła na piękną młodą
kobietę, ale również na osobę zrównoważoną, cichą i myślącą. Nie miała
nic wspólnego z pustymi, materialistycznie nastawionymi pannicami, paradującymi po głównej galerii handlowej. Stanowiły one trzon elity Sterling High, a Lacy zawsze przywodziły na myśl pajęczyce – czarne wdowy, bezustannie rozglądające się za kimś, komu mogłyby zrujnować życie. Lacy była też szczerze zdumiona, gdy Josie zaczęła

wypytywać o Petera: Czy się denerwował przed rozprawą? Czy życie
w
więzieniu jest ciężkie? Czy nikt go tam nie prześladuje? „Napisz do niego list – zasugerowała Lacy. – Z pewnością sprawisz tym Peterowi   



prawdziwą przyjemność”.
Josie szybko umknęła wzrokiem i wówczas Lacy sobie
uprzytomniła, że tak naprawdę ta dziewczyna nie przejmuje się losem Petera – stara się jedynie być uprzejma.
Rozprawa została odroczona do następnego dnia; sędzia zwolnił świadków do domu, wydając przez zastępców szeryfa surowe zalecenie, by nie oglądali wiadomości telewizyjnych, nie czytali gazet i
z
nikim nie rozmawiali na temat toczącego się procesu. Lacy wyszła z salki i skierowała się do toalety; minie dobrych kilka minut, zanim będzie mogła wsiąść do samochodu i pojechać do domu, ponieważ Lewis nieszybko zdoła się przebić przez hordy reporterów koczujących pod salą rozpraw.
Kiedy wyszła z kabiny i myła ręce, do łazienki weszła Alex Cormier. Wraz z nią wtargnął z holu zgiełk, który jednak ucichł jak nożem
uciął po zamknięciu drzwi. Oczy obu kobiet spotkały się w długim lustrze, umieszczonym nad umywalkami.
– Lacy… – mruknęła Alex.
Lacy sięgnęła po papierowy ręcznik. Nie wiedziała, jak zareagować
na obecność Alex Cormier. Teraz wprost nie mogła uwierzyć, że w   



pewnym momencie życia miały sobie w ogóle coś do powiedzenia. Swego czasu w gabinecie Lacy stała trzykrotka, która powoli obumierała, dopóki sekretarka nie przesunęła sterty książek leżących
na
parapecie   i   blokujących   dopływ   światła.   Zapomniała   jednak przestawić
roślinę i połowa pędów zaczęła się garnąć do odsłoniętego okna, wyginając się w sposób przeczący prawom grawitacji. Lacy i Alex przypominały tę trzykrotkę: Alex nadała swojemu życiu nowy
kierunek, a Lacy… cóż, ona tego nie zrobiła. W rezultacie karlała, więdła, dusiła się w plątaninie własnych dobrych chęci.
– Tak mi przykro – powiedziała Alex. – Tak mi przykro, że musisz
przez coś podobnego przechodzić.
– Mnie również przykro.
Wyglądało na to, że Alex chce jeszcze coś dodać, ale w końcu się nie odezwała. Lacy też nie miała ochoty na rozmowę. Skierowała się więc ku drzwiom z zamiarem odszukania Lewisa. Zatrzymał ją jednak głos Alex.
– Lacy… ja niczego nie zapomniałam.
Lacy się odwróciła.
– Peter lubił kanapki z piankami owocowymi i masłem   


orzechowym. – Alex uśmiechnęła się blado. – I miał najdłuższe rzęsy, jakie kiedykolwiek widziałam u małego chłopca. Poza tym umiał znaleźć nawet najdrobniejszą rzecz, jaką zdarzyło mi się upuścić – kolczyk, szkło kontaktowe, szpilkę – zanim bezpowrotnie zginęła. Podeszła do Lacy.
– Tak długo, jak coś żyje w ludzkiej pamięci, nie rozpływa się w niebycie, prawda?
Lacy spojrzała na Alex poprzez łzy.
– Dziękuję – szepnęła. Po czym szybko wyszła z toalety, by
całkowicie się nie załamać na oczach tej kobiety – teraz już zupełnie obcej – która umiała zrobić coś, do czego Lacy nie była zdolna: spojrzeć
na przeszłość jak na cenny skarb, a nie źródło klęski.
– Josie – odezwała się matka po drodze do domu – dzisiaj w sądzie odczytano pewien mail. Ten, który Peter wysłał na twój adres.
Josie odwróciła się w stronę Alex przerażona. Powinna była przewidzieć, że sprawa tego maila wyjdzie na rozprawie; jak mogła być
taka głupia i wcześniej o tym nie pomyśleć?!
– Nie miałam pojęcia, że Courtney go rozesłała – rzuciła
pośpiesznie. – Nawet go nie widziałam na oczy, dopóki go nie   



przeczytała cała szkoła.
– To musiało być bardzo przykre.
– Cóż… było. Wszyscy się dowiedzieli, że on się we mnie kocha.
Matka posłała jej spojrzenie z ukosa.
– Miałam na myśli PETERA.
Josie przypomniała sobie nagle dzisiejsze spotkanie z Lacy
Houghton. Minęło zaledwie dziesięć lat, a Lacy tak bardzo zapadła się w sobie i niemal całkiem posiwiała. Czy to możliwe, że rozpacz gwałtownie przyśpiesza bieg czasu? Zmieniony wygląd matki Petera
był dla Josie straszliwie przygnębiający, ponieważ pamiętała ją jako radosną osobę, która nigdy nie nosiła zegarka i zupełnie się nie przejmowała, że dzieci robią bałagan, o ile w jego następstwie powstawało coś godnego uwagi. Kiedy Josie była mała i spędzała popołudnia u Petera, Lacy czasami piekła dla nich ciastka ze wszystkiego, co akurat znajdowało się w spiżarce. Z płatków zbożowych, pszenicznych kiełków, żelków i pianek owocowych. Z chleba świętojańskiego, skrobi kukurydzianej i dmuchanego ryżu. Pewnej  zimy  kazała  zrzucić  do  piwnicy  całą  wywrotkę  świeżego piasku,
aby Peter i Josie mogli budować zamki. Pozwalała im malować chleb
do   



kanapek farbkami spożywczymi, rozpuszczonymi w mleku, tak że nawet  lunch  był  dziełem  sztuki.  Josie  uwielbiała  przesiadywać  u Petera;
w jej wyobrażeniach tak właśnie wyglądał prawdziwy rodzinny dom. Odwróciła twarz do okna.
– Myślisz, że to moja wina, prawda?
– Nieee…
– Czy tak twierdzili dzisiaj w sądzie prawnicy? Że doszło do tej strzelaniny, ponieważ nie lubiłam Petera… tak jak on mnie?
– Żaden prawnik nie powiedział nic podobnego. Obrona
koncentrowała się przede wszystkim na szykanach, jakie spotykały Petera. Podkreślała, że praktycznie nie miał żadnych przyjaciół. – Zatrzymały się na czerwonym świetle. Opierając lekko dłoń o kierownicę, Alex zwróciła się w stronę córki. – Właściwie dlaczego przestałaś utrzymywać z nim przyjazny kontakt?
Funkcjonowanie na marginesie jest chorobą zakaźną. Josie przypomniała sobie, jak w podstawówce Peter zrobił sobie berecik z antenką z aluminiowej folii po kanapkach i chodził w nim po całym placu zabaw, bo chciał przechwycić komunikaty nadawane przez UFO. Nie zdawał sobie sprawy, że inni się z niego nabijają. Nie zdawał sobie z   



tego sprawy ani wtedy, ani później.
Mignął jej też w głowie obraz Petera skamieniałego w kafeterii, ze spodniami opadłymi do kostek, usiłującego zakryć ręką krocze. Zadźwięczały jej w uszach słowa Matta: „Obiekty odbite w lustrze są
z
reguły mniejsze niż w naszych wyobrażeniach”.
Może Peter w końcu pojął, co naprawdę ludzie o nim myślą.
– Nie chciałam, żeby mnie traktowano jak Petera – odpowiedziała. Podczas gdy tak naprawdę powinna powiedzieć: „Nie miałam dość odwagi”.
Powrót do więzienia wiąże się z degradacją. Trzeba zwrócić
atrybuty przynależności do cywilizowanej rasy ludzkiej – buty, marynarkę, krawat – a następnie poddać się rewizji: mocno nachylić,
by
strażnik ręką w gumowej rękawiczce sprawdził, czy w jakimś otworze ciała  nie  przemyca  się  kontrabandy.  Potem  się  dostaje  czysty więzienny
kombinezon, za szerokie gumowe klapki i znowu człowiek się idealnie upodobnia do wszystkich innych wokół. Wówczas już nawet przed samym sobą nie można udawać, że jednak jest się kimś lepszym od reszty.   



Peter rzucił się na swoją pryczę i zakrył oczy ramieniem. Facet
dzielący z nim celę, oczekujący na proces za zgwałcenie sześćdziesięciosześcioletniej  kobiety,  dopytywał  się,  jak  poszło  w sądzie,
ale Peter nie zaszczycił go odpowiedzią. Prawo do milczenia było jedną
z nielicznych swobód, jakie mu jeszcze pozostały. Poza tym chciał zatrzymać dla siebie prawdę: gdy się znalazł w więzieniu, poczuł ulgę, że wrócił (czy doprawdy wolno mu już tak powiedzieć?) do siebie. Tutaj nikt nie patrzył na niego niby na zrakowaciałą narośl. Tutaj w ogóle nikt na niego nie patrzył. Kropka.
Tutaj nikt o nim nie mówił jak o wynaturzonej bestii.
Tutaj nikt go nie potępiał, ponieważ wszyscy jechali na tym samym wózku.
Więzienie w gruncie rzeczy niewiele się różniło od publicznej
szkoły. Strażnicy pełnili te same funkcje co nauczyciele – utrzymywali jaki taki poziom dyscypliny, zapewniali więźniom podstawowe
potrzeby bytowe i pilnowali, żeby nikt nikomu nie wyrządził poważniejszej krzywdy. Poza tym się nie wtrącali. Każda wykonywana tutaj praca też nie miała większego sensu – codzienne czyszczenie toalet   



czy zasuwanie z wózkiem bibliotecznym po korytarzu oddziału o minimalnym nadzorze było równie bezużyteczne jak pisanie rozprawki na temat cnót obywatelskich czy wkuwanie na pamięć wszystkich liczb
pierwszych – żadna z tych umiejętności nikomu na nic nie mogła się przydać w codziennym życiu. I tak jak w szkole średniej, jedynym sposobem na przetrwanie więzienia było zaciśnięcie zębów i odbębnienie tego, co do człowieka należy.
Nie wspominając już, że tutaj – podobnie jak w szkole – Peter też nie cieszył się popularnością.
Przypomniał sobie dzisiejszą paradę uczniów Sterling High, których Diana Leven podprowadzała, wciągała czy dowoziła wózkiem na miejsce dla świadków. Jordan wyjaśniał, że chodziło o wzbudzenie powszechnego  współczucia;  oskarżenie  chciało  zaprezentować  te wraki
ludzkie, zanim będzie musiało przejść do twardych konkretów. Jordan utrzymywał, że wkrótce będą mieli szanse pokazać, jaką ruiną stało się
życie Petera. To akurat coraz bardziej Peterowi wisiało. Nie mógł się natomiast nadziwić, jak niewiele w gruncie rzeczy się zmieniło.
Przez chwilę wbijał wzrok w sprężyny górnej pryczy, a potem   


odwrócił się twarzą do ściany i wetknął róg poduszki do ust, żeby nikt nie usłyszał jego płaczu.
Chociaż John Eberhard już nigdy nie mógłby nazwać Petera ciotą…
bo z ledwością był w stanie wybełkotać swoje imię…
Chociaż Drew Girard już nigdy nie zostanie gwiazdą sportu…
Chociaż uroda Haley Weaver już nigdy nikogo nie zwali z nóg…
Ale oni wciąż należeli do kasty, do której Peter nigdy, przenigdy nie zdołałby awansować.
Tamten Dzień, 6:30 rano
– Peter. Peter?
Przewrócił się na bok i ujrzał ojca stojącego w progu pokoju.
– Wstałeś już?
Czy wyglądało na to, że już wstał?! Peter jęknął i wyciągnął się na wznak. Zamknął na moment oczy i przebiegł w myślach rozkład czekającego go dnia. Angielskifrancuskimatmahistoriachemia. Jeden monotonny ciąg; amalgamat nudy.
Usiadł. Przeczesał palcami włosy, tak że stanęły na baczność. Z dołu dobiegała symfonia techno garnków i naczyń, wyjmowanych przez ojca
ze zmywarki. Za chwilę ojciec sięgnie po swój termokubek, napełni go   



kawą i wreszcie zostawi Petera samemu sobie.
Przydeptując nogawki spodni od piżamy, Peter powlókł się do
biurka i zalogował w Internecie. Chciał sprawdzić, czy ktoś nowy wypowiedział się na temat „Hide-n-Shriek”. Jeżeli ta gra okaże się tak dobra,   jak   mu   się   wydaje,   będzie   mógł   ją   zgłosić   do półprofesjonalnego
konkursu. W tym kraju – ba, na całym świecie – aż się roiło od nastolatków takich samych jak on, które z pewnością gotowe byłyby zapłacić 39,99 za grę, gdzie karty rozdają ci pogardzani. Peter już wyobrażał sobie, jaką fortunę zbije na sprzedaży licencji na swój pomysł. Niewykluczone, że wówczas mógłby olać college – podobnie jak zrobił to Bill Gates. I niewykluczone, że pewnego dnia ludzie zaczną
wydzwaniać do niego jak szaleni i utrzymywać, że kiedyś byli jego najlepszymi przyjaciółmi.
Zmrużył oczy, po czym sięgnął po okulary, które trzymał przy klawiaturze. Ponieważ była pieprzona 6:30 rano – pora, o której od nikogo normalnego nie można wymagać dobrej koordynacji ruchowej

etui  wymknęło  mu  się  z  rąk  i  uderzyło  o  któryś  z  klawiszy funkcyjnych.
Okno Internetu uległo minimalizacji, za to wyświetliła się zawartość   



jednego z plików umieszczonych w koszu.
Wiem, że nigdy o mnie nie myślisz.
I z pewnością nie widzisz w nas pary.
Peter poczuł nagły zawrót głowy. Uderzył silnie w klawisz DELETE, ale nie osiągnął zamierzonego rezultatu.   





Bez Ciebie jestem nikim.
Ale z Tobą, jak sądzę, mógłbym zostać kimś wyjątkowym. Spróbował zresetować komputer, ale ten się już totalnie zawiesił.
Peter nie był w stanie złapać oddechu ani ruszyć się z miejsca. Mógł jedynie  wbijać  wzrok  w  dowód  własnej  głupoty,  który  czarno  na białym
miał przed oczami.
Czuł ostry ból w piersiach. Pomyślał, że to albo atak serca, albo jego mięśnie obracają się w kamień. Niezdarnie podrygując, schylił się, by dosięgnąć do kabla zasilania, i przy okazji trzasnął głową o kant blatu.
To sprawiło, że w oczach stanęły mu łzy – a przynajmniej w tym właśnie chciał upatrywać przyczyny płaczu.
Wyciągnął wtyczkę z kontaktu i ekran wypełniła martwa czerń.
Peter opadł z powrotem na krzesło i wówczas się okazało, że wyłączenie komputera niczego nie zmieniło. Wciąż widział te słowa, absolutnie wyraźnie, na ekranie monitora. Czuł pod palcami dotyk klawiszy, w które stukał, gdy pisał:
Kochający Peter Houghton.
W uszach zadudnił mu śmiech wszystkich zgromadzonych w   



kafeterii.
Raz jeszcze zerknął na monitor. Matka zawsze powtarzała, że każde przykre doświadczenie można interpretować w kategorii porażki lub szansy na zmianę życia.
Niewykluczone więc, że właśnie otrzymał znak z nieba.
Łapiąc z trudem ustami powietrze, opróżnił plecak z podręczników, segregatorów i luźnych papierów. Sięgnął pod materac i wyszarpnął stamtąd  dwa  pistolety,  które  trzymał,  na  wypadek  gdyby  kiedyś mogły
się przydać.
Kiedy  byłam  mała,  posypywałam  ślimaki  solą,  po  czym  z lubością
patrzyłam,     jak     rozpływają     się     na     moich     oczach. Okrucieństwo często
przysparza  nam  radości,  póki  nie  uświadomimy  sobie,  że niesie ze sobą
również cierpienie jakiejś innej istoty.
Można spokojnie należeć do frajerów, jeżeli nikt nie zwraca na
ciebie   uwagi,   ale   w   szkole   jest   to   równoznaczne   z natychmiastowym
prześladowaniem.   Ty   jesteś   ślimakiem,   oni   trzymają   w garściach sól. A   



do tego są całkowicie pozbawieni sumienia. Absolutnie obce jest im
takie uczucie jak empatia.
Niedawno na lekcji socjologii poznaliśmy nowe słowo: Schadenfreude. Oznacza czerpanie przyjemności z cudzego nieszczęścia.
Myślę,     że     ma     to     wiele     wspólnego     z     instynktem samozachowawczym. A
także z faktem, że poczucie więzi z grupą zdecydowanie się wzmacnia
poprzez zdefiniowanie wspólnego wroga i zwarcie przeciwko niemu
szeregów. To nieistotne, że ów wróg nigdy nie wyrządził nam żadnej
krzywdy – jest potrzebny, by można było udawać, że istnieje ktoś, kogo
nienawidzimy bardziej niż samych siebie.
A wiecie, dlaczego sól tak działa na ślimaki? Ponieważ jest rozpuszczalna w wodzie, z której w dużym stopniu składa się skóra
ślimaka.  Nieszczęsne  stworzenie  po  prostu  całkowicie  się rozpuszcza.
Podobnie sprawa ma się z pijawkami. Oraz ludźmi takimi jak ja.   


Praktycznie z każdym stworzeniem o skórze zbyt cienkiej, by skutecznie broniła przed światem.
Pięć miesięcy później
Przez cztery godziny spędzone na miejscu dla świadków Patrick odtwarzał na nowo najkoszmarniejsze wspomnienia swojego życia. Komunikat, który dotarł do niego przez policyjne radio, kiedy
czekał w samochodzie na zmianę świateł; fale studentów, wylewające się   z   budynku   Sterling   High   na   podobieństwo   straszliwego, masywnego
krwotoku; kałuże krwi, na których ślizgały się podeszwy jego butów, gdy przebiegał szkolne korytarze. Płyty sufitowe, dosłownie walące się
na głowę. Rozpaczliwe wołania o pomoc. Epizody, które wryły mu się w pamięć, ale których w danej chwili świadomie nie rejestrował: chłopiec siedzący w sali gimnastycznej na linii rzutów za trzy punkty, trzymający w ramionach umierającego przyjaciela; szesnaścioro dzieciaków, odnalezionych w schowku gospodarczym trzy godziny po zakończeniu strzelaniny, które bały się stamtąd wyjść, bo nie wierzyły, że zagrożenie już minęło; ostry zapach wodoodpornych markerów, którymi ratownicy wypisywali cyfry na czołach rannych, by później dokonać ich formalnej identyfikacji.   



Pierwszej nocy po masakrze, gdy w gmachu wciąż uwijali się
śledczy z laboratorium kryminalistycznego, Patrick wyruszył na wędrówkę po klasach i korytarzach. Czuł się chwilami jak strażnik zbiorowej pamięci – przewodnik, który musi niepostrzeżenie przeprowadzić całą społeczność od rzeczywistości dawnej do obecnie zastanej. Omijając kałuże krwi, lustrował sale, w których wciąż na krzesłach wisiały kurtki uczniów, jakby ci wyskoczyli tylko na moment
i
lada chwila mieli tu powrócić. Wszędzie widniały dziury po kulach, a mimo to jakiś dowcipniś, siedzący w bibliotece, miał czas i ochotę ułożyć figurki: Gumby i Pokey – w wysoce kompromitującej pozycji. Spryskiwacze przeciwpożarowe zamieniły jeden z korytarzy w małe jezioro,     ale     na     ścianach     wciąż     widniały     barwne     plakaty, zapowiadające
doroczny wiosenny bal.
Diana uniosła w górę dowód rzeczowy oskarżenia numer 522.
– Detektywie, czy poznaje pan tę wideokasetę?
– Owszem. Zawiera zapis obrazu z kamery zamontowanej w
kafeterii Sterling High. Są na niej zarejestrowane wydarzenia, do jakich
doszło 6 marca 2007 roku.   



– Czy jest to oryginał pozyskany na miejscu przestępstwa?
– Tak.
– Kiedy po raz ostatni pan ją oglądał?
– W przeddzień rozpoczęcia procesu.
– Czy nagranie poddano jakiejkolwiek obróbce?
– Nie.
Diana zwróciła się w stronę Wagnera.
– Wysoki sądzie, wnoszę o przedstawienie ławie przysięgłych
zapisu utrwalonego na kasecie.
Chwilę później jeden z zastępców szeryfa wtoczył na salę kombo TV/wideo.
Nagranie nie porażało ostrością, ale ukazywało wszystkie
najważniejsze szczegóły. W górnym prawym rogu widoczna była kobieta prowadząca kafeterię, nakładająca wielką łyżką potrawy i podająca talerze uczniom stojącym w długiej kolejce, przesuwającym się
pojedynczo, powoli niczym krople w dożylnym wlewie. Na pierwszym planie – stoliki pozajmowane przez uczniów. Patrick mimowolnie powędrował wzrokiem ku umieszczonemu centralnie, przy którym siedziała Josie ze swoim chłopakiem.   



Który zjadał jej talarki kartoflane.
Przez znajdujące się po lewej stronie drzwi wkroczył jakiś chłopiec.
Na ramieniu miał niebieski plecak i chociaż jego twarz pozostawała niewidoczna, odznaczał się tą samą drobną budową ciała i charakterystycznym nachyleniem ramion, co Peter Houghton. Chwilę później nowo przybyły znalazł się poza zasięgiem obiektywu kamery. Rozległ się natomiast huk wystrzału i jedna z dziewcząt opadła bezwładnie na oparcie krzesła, a na przodzie jej bluzki wykwitła krwawa plama.
Rozległ się rozdzierający krzyk, a po nim dziesiątki następnych, zagłuszanych kolejnymi wystrzałami. Na ekranie znowu się pojawił Peter Houghton, tym razem z pistoletem w dłoni. Uczniowie rzucili się do panicznej ucieczki; niektórzy próbowali się kryć pod stołami. Automat do napojów, przeszyty kulami, wydał z siebie serię przenikliwych poświstów, po czym eksplodował strugami coli, sprite’a
i
wody gazowanej. Niektórzy trafieni studenci natychmiast padali na podłogę zwinięci jak embriony, inni próbowali się czołgać do wyjścia. Jedną z jeszcze poruszających się dziewcząt tratowali pędzący na oślep
koledzy; i w końcu ona także zamarła w bezruchu. Kiedy w kafeterii   


pozostali już tylko zabici i ranni, Peter obszedł pobojowisko, zatrzymując się tu i ówdzie dla dokonania dokładniejszej inspekcji. Następnie zatrzymał się przy stoliku sąsiadującym z tym, przy którym siedziała Josie, i położył broń na blacie. Otworzył nietknięte pudełko z płatkami śniadaniowymi, napełnił nimi plastikową miskę i dolał mleka
z kartonika. Usiadł. Zjadł pięć pełnych łyżek. Potem wyjął z plecaka nowy magazynek, przeładował pistolet i wyszedł z kafeterii.
Diana zatrzymała odtwarzanie nagrania, a następnie spod stołu oskarżenia wyciągnęła nieduży plastikowy worek i podała go Patrickowi.
– Detektywie Ducharme, czy rozpoznaje pan ten dowód rzeczowy? Pudełko z płatkami Rice Krispies.
– Owszem.
– Gdzie został znaleziony?
– W kafeterii. Stał na tym samym stole, który przed chwilą
widzieliśmy na nagraniu.
Patrick wreszcie pozwolił sobie spojrzeć na Alex siedzącą na
widowni. Do tej pory nie chciał tego robić – nie byłby w stanie należycie
się wywiązać ze swojego zadania, gdyby jednocześnie musiał się   



przejmować, w jaki sposób składane przez niego zeznania wpływają
na
kochaną przez niego kobietę. Była blada jak płótno i bardzo sztywno siedziała na krześle. Ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał się, by nie wstać z fotela, nie przeskoczyć przez barierkę i nie klęknąć u jej stóp. Już dobrze, chciał powiedzieć. Niemal dobrnęliśmy do końca.
– Detektywie – ponownie odezwała się Diana – co oskarżony
trzymał w dłoni w chwili zatrzymania?
– Pistolet.
– Czy w pobliżu znajdowały się jeszcze inne sztuki broni?
– Tak. Mniej więcej trzy metry dalej leżał drugi pistolet
identycznego typu.
Diana uniosła w górę dużą fotografię.
– Czy może pan powiedzieć, co przedstawia to zdjęcie?
– Szatnię gimnastyczną, w której doszło do zatrzymania Petera Houghtona. – Wskazał na pistolet leżący obok szafek, a następnie na drugiego glocka, znajdującego się nieopodal. – Oto broń, którą oskarżony upuścił tuż przed aresztowaniem, oznakowana symbolem
A.
To natomiast broń opisana jako B.
Mniej więcej trzy metry dalej leżało ciało Matta Roystona. Jego   



biodro spoczywało w kałuży krwi, górna część czaszki nie istniała. Wszyscy przysięgli, jak jeden mąż, wstrzymali oddech. Ale Patrick
nie zwracał na nich najmniejszej uwagi – wpatrywał się w Alex; ona z
kolei w ogóle nie patrzyła na zwłoki Matta, nie mogła natomiast oderwać wzroku od cieniutkiej strużki krwi, która pociekła z rozbitej głowy Josie.
Życie ludzkie można postrzegać w kategorii ciągu potencjalnych alternatyw – jakże inaczej by się przedstawiało, gdybyśmy poprzedniego dnia zakupili los na loterię; gdybyśmy rozpoczęli studia na  innej  uczelni;  zainwestowali  w  akcje,  a  nie  obligacje;  nie zaprowadzili
dziecka do przedszkola pamiętnego 11 września. Gdyby chociaż jeden nauczyciel zareagował w chwili, gdy Petera maltretowali koledzy. Gdyby Peter wetknął sobie lufę pistoletu w usta, zamiast kierować jej wylot na kogoś innego. Gdyby Josie stała przed Mattem, to ona mogłaby teraz spoczywać na cmentarzu. Do równie tragicznego finału mogłoby także dojść, gdyby Patrick zjawił się w szatni kilka sekund później. A gdyby nie był śledczym prowadzącym tę sprawę, pewnie nigdy w życiu nie poznałby Alex.
– Detektywie, czy ta broń została zabezpieczona przez policję?   



– Tak.
– Czy poddano ją badaniom daktyloskopijnym?
– Tak. W laboratorium stanowym.
– Czy wykryto odciski palców na broni A?
– Owszem. Jeden. Na uchwycie.
– Czy pobrano odciski palców od Petera Houghtona?
– Tak. W izbie zatrzymań miejscowej komendy.
Diana poprosiła następnie Patricka, aby przybliżył przysięgłym
istotę badań daktyloskopijnych. Patrick wyjaśnił, że do celów identyfikacji sprawcy nadaje się odcisk, w którym można rozróżnić przynajmniej dziesięć wyraźnych minucji linii papilarnych – haczyków, rozwidleń, oczek, skrzyżowań. Tylko w takim wypadku można przeprowadzić analizę porównawczą, do której obecnie wykorzystuje się komputery.
– Czy odcisk znaleziony na uchwycie broni A porównano z
odciskami palców którejkolwiek z osób przebywających feralnego dnia na terenie Sterling High?
– Tak. Z odciskami Matta Roystona, pobranymi podczas autopsji.
– Czy wykazano zgodność linii papilarnych Matta Roystona z
liniami odcisku zdjętego z broni A?   



– Nie.
– Czy wykazano zgodność linii papilarnych Petera Houghtona z
liniami odcisku zdjętego z broni A?
– Tak.
Diana skinęła głową.
– A co analiza daktyloskopijna wykazała w wypadku broni B?
– Zdjęto częściowy odcisk z języka spustowego. Bezwartościowy.
– Jak należy to rozumieć?
Patrick zwrócił się w stronę przysięgłych.
– Odcisk wartościowy z punktu widzenia kryminalistyki to taki,
który  jest  dostatecznie  wyraźny  i  zawiera  wystarczającą  liczbę minucji,
by można go było skutecznie porównać z innymi odciskami. Ludzie zostawiają
odciski
swoich
linii
papilarnych
na
wszystkich   



przedmiotach, których dotykają, ale nie wszystkie z tych odcisków nadają   się   do   wykorzystania   przez   policję.   Niektóre   są   zbyt niewyraźne,
inne – zbyt fragmentaryczne.
– A więc, detektywie, nie sposób jednoznacznie stwierdzić, kto
zostawił odcisk palca na broni B?
– Nie.
– Ale jednocześnie nie można wykluczyć, że ów odcisk jest
odciskiem Petera Houghtona?
– Nie można.
– Czy odkryto poszlaki sugerujące, że poza Peterem Houghtonem
jakaś inna osoba, przebywająca na terenie Sterling High owego dnia, również miała przy sobie broń?
– Nie.
– Ile ostatecznie egzemplarzy broni znaleziono w szatni gimnastycznej?
– Cztery – odparł Patrick. – Dwa wspomniane pistolety oraz dwa karabinki, które się znajdowały w plecaku oskarżonego.
– Czy oprócz badań daktyloskopijnych broń poddano jeszcze innym badaniom laboratoryjnym?   



– Owszem. Testom balistycznym.
– Czy mógłby pan wyjaśnić przysięgłym, na czym polegają owe
testy?
– Z broni zabezpieczonej na miejscu przestępstwa wystrzeliwuje się pocisk  do  specjalnego  zbiornika  z  wodą  –  odparł  Patrick.  –  Po uderzeniu
iglicy i przejściu przez lufę na pocisku oraz jego łusce pozostają mikroślady, które są unikalne dla każdego pistoletu czy karabinka. Dlatego też oddając strzały testowe, jesteśmy w stanie określić wzór owych mikrośladów charakterystyczny dla danej broni i zdecydować,
z
którego   egzemplarza   wystrzelono   określone   pociski.   Natomiast badając
pozostałości substancji chemicznych w lufie, możemy stwierdzić, czy
w
ogóle strzelano z danej broni, i w przybliżeniu określić czas, jaki upłynął
od oddania strzału.
– Czy podobnym badaniom poddano wszystkie cztery sztuki broni, znalezione na miejscu przestępstwa?
– Tak.
– Jaki był rezultat testów?   


– Strzelano tylko z obu pistoletów. Wszystkie pociski i łuski, które zebrano na miejscu przestępstwa, zostały wystrzelone z broni A. W chwili zabezpieczenia mechanizm spustowy broni B nie działał, ponieważ do komory zostały wprowadzone dwa pociski jednocześnie.
– Ale z broni B również strzelano owego dnia?
– Przynajmniej raz. – Patrick spojrzał na Dianę. – Jednak do chwili obecnej nie udało nam się odnaleźć ani wystrzelonego pocisku, ani jego
łuski.
Następnie Diana przeszła do szczegółowych pytań, dotyczących identyfikacji rannych oraz zabitych uczniów. Patrick rozpoczął swoją opowieść od chwili, gdy z budynku Sterling High wyniósł na rękach Josie Cormier, a zakończył na odtransportowaniu ostatniego ciała do kostnicy miejskiej.
Wówczas sędzia Wagner zarządził odroczenie procesu do
następnego rana.
Opuściwszy miejsce dla świadków, Patrick podszedł do Diany,
która przedstawiła mu plan batalii na kolejny dzień. Dwuskrzydłowe drzwi sali rozpraw stały otworem, ukazując tłumy reporterów osaczających   każdego   pałającego   oburzeniem   rodzica,   który wykazywał   



choć cień gotowości do udzielenia wywiadu. Patrick rozpoznał matkę jednej z uczennic – Jady Knight – postrzelonej w plecy podczas ucieczki
z kafeterii.
– Moja córka za nic nie pojedzie do szkoły przed jedenastą,
ponieważ przeraża ją sama myśl o dzwonku zwiastującym początek trzeciej lekcji – mówiła z przejęciem kobieta. – Strach towarzyszy jej
na
każdym kroku. Ta masakra zrujnowała jej życie. Peter Houghton powinien zapłacić za swój czyn przynajmniej tym samym.
Patrick nie miał najmniejszej ochoty na kontakt z dziennikarzami; a
na niego z pewnością rzuciliby się przedstawiciele wszystkich stacji telewizyjnych i gazet, ponieważ tego dnia był jedynym zeznającym w procesie świadkiem. Postanowił więc przez czas jakiś nie opuszczać sali.
Przysiadł na barierce oddzielającej strony procesu od galerii i czekał,

w holu opadnie fala medialnego szaleństwa.
– Hej…
Odwrócił się na dźwięk głosu Alex.
– Co tu robisz? – zdziwił się. Był pewien, że tak jak poprzedniego
dnia, poszła na górę po Josie, siedzącą w pokoju przeznaczonym dla   



świadków obrony.
– O to samo mogłabym zapytać ciebie.
Patrick skinął głową w stronę drzwi.
– Nie jestem w nastroju do bitwy.
Alex podeszła, objęła go ramionami, wtuliła twarz w jego szyję. A potem wzięła głęboki, konwulsyjny oddech, który Patrick poczuł we własnej piersi.
To nie był najlepszy dzień w życiu Jordana McAfee’ego. Gdy już
miał wychodzić z domu, synek wypluł na niego część swojego śniadania. Kiedy zajechał pod gmach sądu, nie mógł znaleźć miejsca
do
zaparkowania, ponieważ vany tych cholernych mediów mnożyły się jak
oszalałe  króliki.  W  rezultacie  spóźnił  się  dziesięć  minut  i  sędzia Wagner
udzielił mu reprymendy. Na domiar złego Peter, z bliżej nieznanych przyczyn, ograniczył komunikację z Jordanem do niesprecyzowanych pomruków. I jakby tego było mało, pierwszym zadaniem, które go czekało tego dnia, było przesłuchanie rycerza w złocistej zbroi, który
z
narażeniem życia wpadł do budynku Sterling High, by poskromić bestialskiego napastnika… Doprawdy, rozkoszna perspektywa dla   



adwokata.
– Detektywie – Jordan podszedł do miejsca dla świadków – przed 

spotkaniem   z przestępstwa

do komendy?

– Owszem.



naczelnym



patologiem



wrócił



pan



z



miejsca 

– Tam w owym czasie znajdował się Peter?
– Tak.
– W więziennej celi… z kratami i ciężkimi zamkami?
– W celi aresztanckiej – skorygował Patrick.
– Czy wówczas Peter był o coś oskarżony?
– Nie.
– W istocie nie postawiono mu żadnych zarzutów aż do następnego ranka?
– Zgadza się.
– Gdzie mój klient spędził ową noc?
– W więzieniu hrabstwa Grafton.
– Detektywie, czy tamtego dnia rozmawiał pan z Peterem Houghtonem?
– Owszem.   



– O co pan go pytał?
Patrick skrzyżował ramiona.
– Czy ma ochotę na kawę.
– I miał?
– Tak.
– Czy pytał go pan o incydent, do którego doszło w szkole?
– Zapytałem, co się wydarzyło.
– Jakiej Peter udzielił odpowiedzi?
– Powiedział, że chce do mamy.
– Rozpłakał się?
– Tak.
– Ściśle rzecz biorąc, przez cały czas, gdy próbował pan go przesłuchiwać, on płakał, zgadza się?
– Tak.
– Czy zadawał mu pan jeszcze jakieś inne pytania, detektywie?
– Nie.
Jordan podszedł bliżej do barierki.
– Nie zawracał pan sobie głowy dalszymi pytaniami, ponieważ mój klient nie był w stanie poddać się przesłuchaniu, prawda?
– Nie zadawałem żadnych więcej pytań – odparł Ducharme   



beznamiętnym  tonem.  –  Nie  mam  pojęcia,  w  jakim  wówczas znajdował
się stanie.
– I zaprowadził pan to dziecko – siedemnastoletniego chłopca, który płakał i prosił o kontakt z matką – z powrotem do celi?
– Tak. Ale zapewniłem, że chcę mu pomóc.
Jordan zerknął na przysięgłych, by sprawdzić, czy dobrze
zapamiętali ostatnie słowa.
– I jak na to zareagował Peter?
– Spojrzał na mnie, a potem powiedział: „To oni wszystko
rozpętali”.
Curtis
Uppergate
był
psychiatrą
sądowym
z
dwudziestopięcioletnim doświadczeniem. Swoją wiedzę medyczną zdobywał na trzech uniwersytetach, zaliczanych do Ivy League, i szczycił się tak grubym CV, że mogłoby służyć za ogranicznik do   



ciężkich drzwi. Chociaż miał liliowobiałą skórę, nosił włosy splecione
w
siwe dredy sięgające za ramiona, a do sądu przyszedł w afrykańskiej barwnej tunice. Prowadząca przesłuchanie Diana nie mogła wyzbyć się
wrażenia, że lada chwila Curtis zacznie się zwracać do niej per „siostro”.
– Dokładnie w jakiej dziedzinie jest pan ekspertem, doktorze?
– Pracuję z nastolatkami, którzy dopuścili się aktów agresji. Na potrzeby sądu badam naturę ich zaburzeń psychicznych – jeżeli takie wchodzą  w  grę  –  i  opracowuję  plan  terapeutyczny.  Diagnozuję również
stan umysłu młodocianych przestępców w chwili popełnienia 

przestępstwa. portretu

typowego

sprawcy

szkolnej

strzelaniny;

dokonałem

analizy



Pomagałem



FBI



w



stworzeniu



psychologicznego 

porównawczej masakr w Thurston High, Paducah, Rocori i Columbine.   



– Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z przedmiotową sprawą?
– W kwietniu.
– Czy przestudiował pan akta Petera Houghtona?
– Owszem – odparł Curtis. – Wszystkie, które otrzymałem z pani
biura: dokumenty szkolne, karty medyczne, raporty policyjne, zapis przesłuchań prowadzonych przez detektywa Ducharme’a.
– Na czym przede wszystkim się pan koncentrował, doktorze?
– Na poszukiwaniu oznak mogących świadczyć o chorobie
psychicznej  –  organicznym  podłożu  agresywnego  zachowania.  A także
na
uwarunkowaniach
psychosocjologicznych,
wspólnych
dla
wszystkich sprawców przemocy szkolnej.
Diana zerknęła na przysięgłych; mieli puste spojrzenia.
– Czy na podstawie przeprowadzonych badań jest pan w stanie, z medycznego punktu widzenia, określić stan psychiczny Petera Houghtona w dniu 6 marca 2007 roku?   



– Tak – zdecydowanie potwierdził Uppergate, zwracając się w
stronę ławy. – Peter Houghton – zaczął powoli i dobitnie – nie cierpiał na żadne zaburzenia psychiczne w chwili, gdy oddawał strzały w Sterling High. Z punktu widzenia prawa był w pełni poczytalny.
– Na jakiej podstawie wyciągnął pan powyższy wniosek?
– Definicja poczytalności zakłada zdolność do rozpoznania
znaczenia popełnianego czynu i pokierowania swoim zachowaniem. Zebrany materiał dowodowy jasno wskazuje, że Peter od pewnego czasu planował atak – zdobył broń, zgromadził amunicję, stworzył listę
celów, a dodatkowo przećwiczył ten Armagedon w wirtualnym świecie stworzonej przez siebie gry. Te wszystkie czynniki świadczą o premedytacji.
– Czy ową premedytację poświadczają jeszcze inne fakty?
– Owszem. Kiedy Peter przyjechał do szkoły i spotkał na parkingu przyjaciela, próbował go ostrzec, nakłonić do opuszczenia strefy zagrożenia. W ramach dywersji odpalił bombę pod jednym z samochodów, żeby bez przeszkód wnieść do budynku swój arsenał. Ukrył uprzednio załadowaną broń. Skoncentrował się na obszarach szkoły, gdzie wcześniej doznawał najdotkliwszych upokorzeń. Tak nie   


działa osoba, która nie zdaje sobie sprawy z własnych poczynań – to zachowanie cechujące racjonalnie myślącego, ogarniętego gniewem – być może cierpiącego, ale w pełni poczytalnego – młodego człowieka. Diana zaczęła się przechadzać przed ławą przysięgłych.
– Doktorze, czy na potrzeby oceny stanu psychicznego oskarżonego
– którego uznał pan za działającego świadomie i z rozmysłem – przeprowadził pan analizę porównawczą omawianego przez nas wydarzenia z wcześniejszymi wypadkami masakr szkolnych?
Uppergate przerzucił za ramię jeden ze zmierzwionych
warkoczyków.
– Żaden ze sprawców – a mówimy tu o Columbine, Paducah, Rocori
i Thurston – nie cieszył się w szkole wysokim prestiżem społecznym. Żaden też nie był całkowicie wyobcowany, jednak nie uważał się za pełnoprawnego członka społeczności. Dotyczy to również Petera. Na przykład,  należał  do  reprezentacji  szkoły  w  piłce  nożnej,  ale  był jednym
z dwóch zawodników nigdy niewystawianych do składu. Peter odznacza się wysokim stopniem inteligencji, ale nie znajdowało to odzwierciedlenia w jego ocenach. Zaangażował się uczuciowo, ale jego
awanse zostały odrzucone. Pewnie i swobodnie czuł się jedynie w   


wykreowanej przez siebie rzeczywistości gier komputerowych… gdzie był bogiem.
– Czy to oznacza, że 6 marca 2007 roku Peter tkwił w świecie
własnych fantazji?
– W żadnym wypadku. Wówczas nie zaplanowałby swojego ataku
tak metodycznie i racjonalnie.
Diana odwróciła się w stronę świadka.
– Doktorze, pewne poszlaki wskazują, że Peter był nękany przez kolegów. Czy w swojej analizie uwzględnił pan ten aspekt?
– Owszem.
– Od lat prowadzi pan badania nad przemocą młodocianych. Proszę powiedzieć, jaki wpływ, według pana wiedzy, ma nękanie rówieśnicze na nastolatków w rodzaju Petera?
– W każdym przypadku masakry szkolnej próbowano grać tą kartą. Utrzymywano,  że  to  właśnie  z  powodu  prześladowań  kolegów sprawca
w pewnym momencie nie wytrzymywał napięcia i postanawiał odpowiedzieć aktem agresji. Jednakże we wszystkich przypadkach – nie
wyłączając obecnego – napastnik wyolbrzymiał problem szykan. Dotykały one sprawcę w takim samym stopniu, jak wielu innych   



uczniów.
– Dlaczego więc doszło do tych masakr?
– Chodziło o publiczną manifestację przejęcia kontroli nad
otoczeniem, w którym do tej pory sprawca czuł się bezsilny – wyjaśnił Curtis  Uppergate.  –  Co  jest  kolejnym  dowodem  na  działanie planowane
i racjonalne.
– Świadek do dyspozycji obrony – obwieściła Diana.
Jordan podniósł się z krzesła i podszedł do miejsca dla świadków.
– Doktorze, kiedy po raz pierwszy spotkał się pan z Peterem?
– Nie zostaliśmy sobie formalnie przedstawieni.
– Jest pan psychiatrą?
– O ile mi wiadomo.
– Zawsze sądziłem, że istota tego zawodu opiera się na osobistych kontaktach  z  pacjentem,  na  poznaniu  jego  sposobu  postrzegania świata i
relacji, w jakich z nim pozostaje.
– To jeden z aspektów, owszem.
– Czyż nie jest to aspekt o fundamentalnym znaczeniu? – spytał
Jordan.
– Można tak powiedzieć.   



– Czy w tej chwili wypisałby pan receptę dla Petera?
– Nie.
– Ponieważ musiałby pan zbadać go osobiście, by zdecydować, czy zaaplikowanie leku ma sens?
– Zgadza się.
– Doktorze, czy rozmawiał pan osobiście ze sprawcami strzelaniny
w Thurston High?
– Tak, rozmawiałem – odparł Uppergate.
– A z chłopcem z Paducah?
– Też.
– Z Rocori?
– Tak.
– Ale nie z chłopcami z Columbine…
– Jestem psychiatrą, panie McAfee – oświadczył Uppergate. – Nie medium spirytystycznym. Niemniej przeprowadziłem długie rozmowy z rodzinami owych chłopców. Przestudiowałem ich pamiętniki. Obejrzałem wszystkie nagrania wideo.
– Doktorze, czy chociaż raz porozmawiał pan z Peterem Houghtonem?
Curtis Uppergate miał niewyraźną minę.   



– Nie… nigdy z nim nie rozmawiałem.
Jordan wrócił na swoje miejsce.
Diana zwróciła się w stronę sędziego.
– Oskarżenie kończy prezentację materiału dowodowego.
– Proszę. – Jordan wszedł do aresztanckiej celi i rzucił opakowaną kanapkę w stronę Petera. – Czy może zarządziłeś również strajk głodowy?
Peter spiorunował go wzrokiem, ale odwinął woskowany papier i odgryzł kawałek.
– Nie lubię indyka.
– Mam to gdzieś. – Jordan oparł się plecami o betonową ścianę. – No więc powiesz mi, co cię dziś ukąsiło?
– Wyobrażasz sobie, co się czuje, gdy trzeba wysłuchiwać ludzi,
którzy mówią o tobie w taki sposób, jakby ciebie w ogóle obok nich nie
było? Jakbyś nie słyszał tego, co wygadują?
– To reguły tej gry – odparł Jordan. – Teraz przyjdzie nasza kolej.
Peter zerwał się z ławki i podszedł do krat celi.
– Czy tak właśnie traktujesz tę rozprawę? Jak jakąś cholerną grę? Jordan zamknął oczy i policzył w duchu do dziesięciu, modląc się   



przy tym o cierpliwość.
– Oczywiście, że nie.
– Ile zgarniesz kasy za tę sprawę? – spytał Peter.
– To nie twój…
– Ile?
– Zapytaj rodziców – odparł Jordan sucho.
– Ale zainkasujesz swoje honorarium bez względu na to, czy
wygrasz, czy przegrasz?
Po krótkiej chwili wahania Jordan skinął głową.
– Więc właściwie możesz mieć w dupie, jak się to wszystko
skończy?
Nagle Jordan ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że Peter ma zadatki na   doskonałego   adwokata.   Ten   typ   nielinearnego   myślenia, powiązany
z uporczywym wałkowaniem delikwenta, był wartością wyjątkowo cenną na sali sądowej.
– No co? – rzucił wojowniczo Peter. – Teraz i ty się ze mnie nabijasz?
– Nie. Prawdę powiedziawszy, właśnie doszedłem do wniosku, że byłbyś świetnym prawnikiem.
Peter opadł z powrotem na ławkę.   



– Super. Może więzienie stanowe oferuje wykształcenie
uniwersyteckie w pakiecie razem z maturą.
Jordan wyjął kanapkę z rąk Petera i odgryzł spory kęs.
– Pożyjemy, zobaczymy, jak się potoczą sprawy.
Dorobek naukowy i referencje Kinga Wah zawsze wywoływały
wielkie   wrażenie   na   przysięgłych.   King   w   swojej   karierze zdiagnozował
i opisał przypadki ponad pięciuset pacjentów. Wystąpił w charakterze głównego eksperta w 248 procesach sądowych – nie licząc obecnego. Ogłosił drukiem więcej publikacji niż jakikolwiek inny psychiatra, prowadzący  badania  nad  zespołem  stresu  pourazowego.  A  na dodatek
– to doprawdy przepiękne! – Curtis Uppergate dokształcał się na trzech
prowadzonych przez niego seminariach.
– Doktorze Wah – zaczął Jordan – od kiedy pracuje pan nad tą sprawą?
– Od czerwca. Wówczas, na pańską prośbę, wyraziłem zgodę na spotkanie z Peterem.
– Czy do niego doszło?
–   


Tak.
Poświęciłem
łącznie
ponad
dziesięć
godzin
na
przeprowadzenie wywiadu medycznego. Przestudiowałem również wnikliwie raporty policyjne, karty zdrowia oraz akta szkolne zarówno Petera, jak i jego starszego brata. Rozmawiałem z rodzicami chłopca. Następnie skierowałem go do doktora Lawrence’a Ghertza, neuropsychiatry dziecięcego.
– Dlaczego?
– Doktor Ghertz bada zmiany strukturalne mózgu dzieci i
młodzieży za pomocą metody diagnostycznej, zwanej obrazowaniem rezonansem magnetycznym, w skrócie MRI. Pozwala ona na wykrywanie takich zaburzeń, jak schizofrenia czy choroba afektywna dwubiegunowa,
ale
także   



ustalenie
rozwojowych
przyczyn
absurdalnych zachowań nastolatków, które rodzice z reguły zrzucają
na
karb burzy hormonów. Naturalnie, niestabilność hormonalna wieku dojrzewania to fakt niezaprzeczalny, niemniej u podstaw problemu leży
zazwyczaj  wciąż  słabo  wykształcona  samokontrola  i  zaburzone funkcje
poznawcze.
Jordan zwrócił się w stronę przysięgłych.
– Czy państwo cokolwiek z tego zrozumieli? Bo ja już zupełnie się pogubiłem…
King uśmiechnął się szeroko.
– Przekładając to na ludzki język? Sporo można powiedzieć o 

dziecku  na rodziców



podstawie



obrazu



jego



mózgu.



Chociaż



większość 

nie     zdaje     sobie siedemnastolatek,



z



tego



sprawy,



przyczyny,



dla



których 

usłyszawszy, głową,



że



ma



wstawić



mleko



do



lodówki,



kiwa



potakująco   



po   czym   całkowicie   ignoruje   polecenie,   mogą   być   natury fizjologicznej.
– Czy dlatego skierował pan Petera do doktora Ghertza, że
podejrzewał pan schizofrenię lub psychozę afektywną?
– Nie. Ale rzetelność lekarska nakazywała mi sprawdzić, czy w grę
nie wchodzą podobne zaburzenia, zanim zacznę szukać innych przyczyn określonych zachowań.
– Rozumiem, że doktor Ghertz przysłał panu raport ze swoich
badań?
– Tak.
Jordan uniósł w górę diagram mózgu, który już wcześniej włączył
do materiałów dowodowych obrony, po czym podał go Kingowi.
– Czy mógłby pan objaśnić nam istotę przedstawionego tu zjawiska?
– Na podstawie skanów MRI doktor Ghertz doszedł do wniosku, że mózg Petera wykazuje cechy typowe dla wielu nastolatków: przede wszystkim niedojrzałość strukturalną kory przedczołowej.
– Prr! – wtrącił Jordan. – Znowu zaczynam się gubić.
– Kora przedczołowa jest niejako strażnikiem naszych emocji, zawiadującym planowaniem i kontrolą zachowań. To najpóźniej dojrzewająca struktura mózgu, stąd nastolatki – u których nie jest w   


pełni rozwinięta – tak często popadają w poważne tarapaty. – King wskazał na niewielki punkt w diagramie, zlokalizowany w środkowym obszarze. – Tutaj mamy ciało migdałowate. Ponieważ centrum decyzyjne jeszcze nie jest u nastolatków odpowiednio ukształtowane, młodzi ludzie działają z poziomu zawiadywanego przez tę małą strukturę. A ona stanowi epicentrum reakcji impulsywnych, dyktowanych silnymi emocjami – jak gniew czy strach – lub pierwotnymi odruchami. Innymi słowy, jest to obszar mózgu, odpowiedzialny za motywacje w rodzaju: „Ponieważ moi kumple też uznali, że to doskonały pomysł”.
Większość przysięgłych zareagowała śmiechem, Jordan natomiast zerknął w stronę Petera. Chłopak nie kulił się już zrezygnowany na krześle, ale wyprostowany, z żywym zainteresowaniem śledził wywód psychiatry.
– To doprawdy fascynujące zagadnienie – ciągnął King. – Dwudziestokilkulatek jest zdolny do podejmowania racjonalnych
decyzji w zależności od kontekstu sytuacyjnego… natomiast często jest
to nieosiągalny wyczyn dla siedemnastolatka.
– Czy doktor Ghertz przeprowadził jakieś dodatkowe badania?   


– Tak. Za pomocą wspomnianej techniki rezonansu magnetycznego zobrazował pracę mózgu Petera podczas wykonywania prostego testu psychologicznego. Peterowi pokazano kilka fotografii ludzkich twarzy i poproszono go o rozpoznanie wyrażanych mimiką emocji. W odróżnieniu od grupy kontrolnej, złożonej z ludzi dorosłych, Peter nieustannie popełniał błędy. W szczególności mylił strach z gniewem lub smutkiem. Skan MRI wykazał, że strukturą, która ulegała aktywizacji podczas wykonywania przez Petera tego testu, było ciało migdałowate, a nie – jak u osób dojrzałych – kora przedczołowa.
– Jakie płyną z tego wnioski, doktorze Wah?
– Obszar mózgu odpowiedzialny za podejmowanie świadomego, racjonalnego i planowego działania jest u Petera wciąż w fazie rozwojowej. Inaczej mówiąc, z fizjologicznego punktu widzenia, nie jest
on jeszcze zdolny do takich działań.
Jordan powiódł wzrokiem po przysięgłych, by sprawdzić, jak
przyjęli to ostatnie stwierdzenie.
– Doktorze Wah, powiedział pan, że również osobiście badał Petera.
– Owszem. W zakładzie penitencjarnym. Odbyłem z nim dziesięć ponadgodzinnych sesji.   



– Gdzie dokładnie pan się z nim spotykał?
– W małej salce konferencyjnej. Wyjaśniłem mu, kim jestem i że współpracuję z jego adwokatem.
– Czy Peter wykazywał niechęć do rozmowy?
– Wręcz przeciwnie. Powiedziałbym… – King zawiesił głos – …że towarzystwo drugiego człowieka sprawiało mu przyjemność.
– Czy coś szczególnego uderzyło pana w jego zachowaniu?
– Nie okazywał emocji. Nie uśmiechał się, nie płakał, nie reagował wrogością. W naszym fachu określamy takie zjawisko spłaszczeniem afektu.
– Na jaki temat rozmawiał pan z chłopcem?
King spojrzał na Petera z uśmiechem.
– Na temat drużyny Red Sox – odparł. – I jego rodziny.
– Czego się pan dowiedział?
– Że bostończycy zasłużyli na kolejne mistrzostwo. Co – jako zagorzały  fan  Jankesów  –  już  samo  w  sobie  mógłbym  uznać  za dowód
niezdolności Petera do racjonalnego myślenia.
– A co Peter powiedział na temat swojej rodziny?
– Że mieszka z ojcem i matką. Że miał starszego o prawie dwa lata   


brata,
Joeya,
który
zginął
w
wypadku
samochodowym,
spowodowanym przez pijanego kierowcę. Rozmawialiśmy także o hobby Petera – programowaniu komputerowym – oraz o jego dzieciństwie.
– Czego się pan dowiedział na ten ostatni temat?
– Wspomnienia Petera koncentrują się na epizodach, kiedy padał
ofiarą szykan ze strony rówieśników, bądź nieadekwatnego potraktowania przez dorosłych, którzy w jego mniemaniu mogli, ale nie
chcieli mu pomóc. Opisał przypadki wysuwania gróźb pod jego adresem („Zjeżdżaj albo ci przywalę”), niczym niesprowokowanych ataków fizycznych oraz poniżających i boleśnie raniących ataków werbalnych – jak na przykład wyzywanie od pedałów lub ciot.
– Czy Peter powiedział, kiedy rozpoczęły się te szykany?   



– W pierwszym dniu przedszkola, już w szkolnym autobusie, gdy najpierw jeden z chłopców podstawił mu nogę, a następny wyrzucił przez okno nowe, wymarzone pudełko na lunch. Prześladowania się ciągnęły do czasu tragicznych wydarzeń z szóstego marca – ostatni, wyjątkowo przykry epizod miał miejsce zaledwie parę tygodni przed strzelaniną: doszło wówczas do publicznego upokorzenia Petera po tym, jak osoba trzecia ujawniła, że żywi on głębsze uczucie do jednej
ze
szkolnych koleżanek.
– Doktorze, czy Peter zgłaszał się do kogokolwiek o pomoc?
– Owszem, ale i takie sytuacje obracały się przeciwko niemu. Na przykład, pewnego razu, zaatakowany przez kolegę, Peter zaczął się bronić. Świadkiem tej sytuacji był jeden z nauczycieli, który obu chłopców zaprowadził do dyrektora. W rezultacie obaj zostali ukarani zawieszeniem, mimo że w przypadku Petera chodziło jedynie o samoobronę.   –   King   rozsiadł   się   wygodniej   w   fotelu.   –   Na wspomnienia
z okresu ostatnich kilkunastu miesięcy silnie rzutuje śmierć brata i przykre przeświadczenie, że Peter nie zdoła dorównać Joeyowi w żadnej dziedzinie i z tego też powodu będzie źródłem rozczarowania dla rodziców.   



– Co jeszcze mówił o rodzicach?
– Że ich kocha, ale nie może na nich liczyć.
– W jakim sensie?
– Nie wierzył, by byli zdolni chronić go przed szykanami. Uważał,
że nie rozumieją jego doświadczeń ani uczuć.
Jordan zwrócił się w stronę przysięgłych.
– Czy na podstawie rozmów z Peterem oraz wyników badań
doktora  Gertza  jest  pan  w  stanie  postawić  diagnozę  medyczną odnośnie
do stanu umysłu Petera w dniu 6 marca 2007 roku?
– Owszem. Peter cierpiał na zespół stresu pourazowego. Na PTSD.
– Zechciałby pan wyjaśnić, co to takiego?
King skinął głową.
– Jest to zaburzenie wywołane głęboko traumatycznym przeżyciem
– często związanym z poniżeniem fizycznym i/lub psychicznym. Wszyscy słyszeliśmy o żołnierzach, którzy po powrocie z wojny nie są w stanie się przystosować do normalnego życia na skutek PTSD. Ludzie
cierpiący     na     to     zaburzenie     często     bywają     nękani     przez reminiscencyjne
koszmary senne; izolują się od innych, nie czują więzi z otoczeniem.
W   


wypadkach ekstremalnych doświadczają halucynacji lub dysocjacji osobowości.
– Mamy rozumieć, że rankiem 6 marca Peter halucynował?
– Nie. Jestem natomiast przekonany, że znajdował się w stanie dysocjacji.
– Co to takiego?
– Stan, w którym czasowo dochodzi do oddzielenia sfery
poznawczej od afektywnej. Ujmując to obrazowo: ktoś jest obecny ciałem, ale nieobecny duchem. Mechanicznie wykonuje jakieś czynności, ale świadomie nad nimi nie panuje.
– Chwileczkę, doktorze… – Jordan teatralnie zmarszczył brwi. –
Chce nam pan powiedzieć, że osoba w takim stanie może normalnie prowadzić samochód?
– Naturalnie.
– I odpalić ładunek wybuchowy?
– Tak.
– Załadować broń?
– Tak.
– Oddać z niej strzały?
– Oczywiście.   


– I przez cały ten czas owa osoba nie będzie miała świadomości, co czyni?
– Tak jest, panie McAfee – odparł Wah.
– W pana opinii, w którym momencie doszło do dysocjacji?
– Podczas jednej z naszych rozmów Peter opowiadał, jak rankiem szóstego marca chciał się zalogować do Internetu, żeby sprawdzić, czy
pojawiły  się  nowe  opinie  na  temat  jego  najnowszej  gry.  Przez pomyłkę
jednak otworzył stary plik – mail wysłany do Josie Cormier, w którym wyznawał jej swoje uczucia. To ten sam mail, który kilka tygodni wcześniej został rozesłany do wszystkich uczniów Sterling High, a następnie  stał  się  przyczyną  jeszcze  gorszego  poniżenia,  jakiego doznał
Peter, gdy jeden z kolegów ściągnął mu spodnie w szkolnej kafeterii. Peter  utrzymuje,  że  nie  pamięta,  co  się  wydarzyło  po  tym,  jak ponownie
zobaczył ów mail.
– Doktorze, ja co chwila otwieram pomyłkowo jakieś stare pliki, a jednak nie popadam w stan dysocjacji – zauważył Jordan, wcielając się
w rolę adwokata diabła.   



– Należy pamiętać, że komputer odgrywał w życiu Petera rolę szczególną: był dla niego ostoją bezpieczeństwa. Pomagał stworzyć świat stojący w opozycji do rzeczywistości – zaludniony postaciami ceniącymi Petera, wśród których czuł się swobodnie i w pełni panował nad   sytuacją.   Gdy   i   do   tego   ostatniego   bastionu   wtargnęło upokorzenie,
włączył się potężny mechanizm obronny, jakim jest dysocjacja osobowości.
Jordan skrzyżował ramiona.
– Doktorze… mówimy tutaj o jednym mailu. O nękaniu przez
kolegów. Czy doprawdy możemy podobne incydenty stawiać na równi
z traumą, jakiej doświadczyli weterani wojny w Iraku czy też ocalali z ataku na WTC?
– Gdy mówimy o PTSD, musimy uwzględniać jeden niezwykle
istotny fakt: reakcja emocjonalna na określone wydarzenia jest 

subiektywna podłoża



i



osobnicza.



Dramatycznym



epizodem,



leżącym



PTSD,   dla   jednej nieprzyjemne,



osoby



będzie



brutalny



gwałt,



dla



innej



– 
ale niegroźne obmacywanie w metrze. Wszystko zależy od konstrukcji psychicznej podmiotu.   



King zwrócił się w stronę przysięgłych.
– Niewykluczone, że niektórzy z państwa słyszeli o syndromie 

maltretowanej
pozornie

absurdalnego

wydarzenia:

kobieta

poddawana

przez

lata



kobiety.



To



właśnie



za



jego



sprawą



dochodzi



do 
maltretowaniu zabija swojego prześladowcę, gdy jest on pogrążony w głębokim śnie, a więc zupełnie jej nie zagraża.
– Sprzeciw! – wykrzyknęła Diana. – Czy ktoś widzi na ławie przysięgłych maltretowaną kobietę?
– Ja jednak dopuszczam kontynuowanie wywodu – zarządził sędzia Wagner.
– Kobieta cierpiąca na PTSD – będąca ofiarą nieustannej i eskalującej przemocy – przestaje dostrzegać granicę pomiędzy zagrożeniem rzeczywistym     a     wyobrażonym,     czy     wręcz     w     danej     chwili nieistniejącym.   



Żyje w ciągłym strachu przed tym, co się może lada moment zdarzyć,
i
w końcu chwyta za broń, nawet jeżeli jej mąż akurat chrapie w najlepsze. Dla niej on nawet w owej chwili stanowi źródło bezpośredniego zagrożenia – wyjaśnił King. – Dziecko, które jak Peter cierpi na PTSD, żyje w przeświadczeniu, że prześladowca w końcu go zabije. Nawet jeżeli w danej chwili nie wpycha go do szafki lub nie okłada  pięściami,  może  zaatakować  w  każdej  sekundzie.  Stąd, podobnie
jak maltretowana kobieta, podejmuje działanie w sytuacji, gdy – dla mnie czy dla państwa – nie istnieją podstawy do racjonalnych obaw.
– Czy taki irracjonalny strach jest zauważalny dla otoczenia?
– Z reguły nie. Dziecko cierpiące na PTSD na pewnym etapie prosi o pomoc, ale jeżeli jej nie otrzymuje – zamyka się w sobie, wycofuje z kontaktów społecznych, ponieważ boi się, że każda interakcja
doprowadzi do kolejnych prześladowań. Taki młody człowiek zaczyna snuć myśli samobójcze. Ucieka w świat fantazji, w którym jest panem sytuacji. W miarę upływu czasu robi to coraz częściej, aż w końcu ma poważne problemy z rozróżnieniem świata wykreowanego od realnie istniejącego. W trakcie doświadczania aktu przemocy dziecko z PTSD może się więc przenieść na alternatywny poziom świadomości, by nie   



odczuwać bólu. Osobiście uważam, że tak się stało w przypadku Petera
6 marca 2007 roku.
– Mimo że żadnego z szykanujących Petera kolegów nie było w pobliżu, gdy ów nieszczęsny mail pojawił się na ekranie?
– Tak jest. Całe życie Petera układało się w pasmo gróźb i prześladowań, aż w końcu nabrał on pewności, że jeżeli nie podejmie działania,  któryś  z  jego  prześladowców  pozbawi  go  życia.  Mail, będący
swego czasu źródłem potwornego poniżenia, doprowadził Petera do takiego stanu, że wszedł do Sterling High i zaczął strzelać, zupełnie nie
zdając sobie sprawy z tego, co robi.
– Jak długo człowiek może pozostawać w owym stanie?
– To zależy. W przypadku Petera stan ten trwał zapewne kilka
godzin.
– Godzin?!
– Owszem. Prześledziłem cały przebieg tragicznych wydarzeń w
szkole i nie dostrzegam ani jednego momentu, który by sugerował rozmyślne i świadome działanie.
Jordan spojrzał na Dianę Leven.   



– Wszyscy mieliśmy okazję zobaczyć zapis wideo, ukazujący, jak
Peter – po oddaniu wielu strzałów w kafeterii – ze stoickim spokojem siada przy jednym ze stolików i zabiera się do jedzenia. Czy takie zachowanie nie kłóci się z postawioną przez pana diagnozą?
– Absolutnie nie. Ściśle rzecz biorąc, trudno o dobitniejszy dowód,
że Peter znajdował się w fazie dysocjacyjnej. Oto widzimy chłopca, do którego w ogóle nie dociera, że wokół leżą zabici oraz ranni koledzy. Jest nieświadomy, że doprowadził do masakry, dlatego niewzruszony pałaszuje płatki z mlekiem.
– A jak wytłumaczyć fakt, że wiele z osób postrzelonych przez
Petera nie należało do tak zwanej popularnej elity? Że wśród ofiar znaleźli się prymusi, uczniowie specjalnej troski, a nawet jeden nauczyciel?
– To kolejna oznaka irracjonalności poczynań – odparł psychiatra. – One  nie  były  wyrachowane  i  zaplanowane.  U  Petera  doszło  do zaburzeń
percepcji otoczenia. Każdy, kto w trakcie tych dziewiętnastu minut stanął Peterowi na drodze, był potencjalnym zagrożeniem.
– W którym momencie, w pańskiej opinii, Peter powrócił do rzeczywistości?   


– Kiedy detektyw Ducharme próbował nawiązać z nim rozmowę. Wtedy Peter odniósł się adekwatnie do sytuacji, zważywszy rozmiary tragedii. Uderzył w płacz i poczuł potrzebę kontaktu z matką – dotarły do niego realia, na które zareagował w sposób typowy dla każdego dziecka.
Jordan oparł się o barierkę okalającą ławę przysięgłych.
– Doktorze, zgromadzony materiał dowodowy wskazuje, że Peter
nie był jedyną osobą, poddawaną szykanom przez kolegów. Dlaczego więc akurat on zareagował w taki sposób?
– Cóż, jak już wspomniałem, reakcja na stres jest bardzo zindywidualizowana. W mojej opinii Peter się odznacza ogromną wrażliwością emocjonalną, co skądinąd legło u podstaw szykan. Peter nie postępował zgodnie z kodem kulturowym, wyznaczającym zachowania chłopców. Nie pasjonował się sportami. Nie należał do twardzieli. Wykazywał duży stopień empatii. A dzieci i nastolatki nie respektują odmienności. W tym wieku każdy dąży do wtopienia się w grupę, a nie promowania własnej indywidualności.
– Ale jak to możliwe, że dziecko odznaczające się wyjątkową wrażliwością pewnego dnia chwyta za broń i zabija bądź rani dwadzieścia dziewięć osób?   



– Częściowo to rezultat PTSD – odpowiedź na nieustanną
wiktymizację. Ale w dużej mierze są za to odpowiedzialne normy wyznaczane przez nasze społeczeństwo, które wykreowało zarówno Petera, jak i jego prześladowców. Reakcja tego chłopca została wymuszona przez świat, w którym funkcjonujemy. Półki w sklepach uginają się od gier komputerowych, ociekających przemocą; teksty wielu popularnych grup muzycznych są gloryfikacją mordu i gwałtu. Peter dzień w dzień stykał się z rówieśnikami, którzy bili go i upokarzali. Na dodatek mieszka w stanie, którego motto – widniejące na tablicach rejestracyjnych wszystkich samochodów – głosi: „Żyj wolny
lub giń”. – King potrząsnął głową. – Pewnego ranka Peter po prostu przyjął postawę, jakiej od początku od niego oczekiwano.
Nikt o tym nie wiedział, ale Josie kiedyś zerwała z Mattem
Roystonem.
Chodzili ze sobą niemal od roku, gdy Matt przyjechał po nią
pewnego sobotniego wieczoru i oznajmił, że jeden z czołowych szkolnych futbolistów – kolega Brady’ego – urządza akurat wielką imprezę w swoim domu.
– Miałabyś ochotę tam wpaść? – zapytał Matt, ale dopiero wtedy,   



kiedy już niemal byli na miejscu.
Dom tętnił muzyką, a na całej ulicy i na frontowym trawniku ciasno parkowały samochody. W oknach widać było tańczące pary; gdy Josie
i

Matt   szli   do   frontowych   drzwi,   natknęli   się   na   dziewczynę wymiotującą
w krzakach.
Matt nie puszczał ręki Josie. Przez gęsty tłum przebili się do kuchni, gdzie stała beczka z piwem, a potem przeszli do jadalni, która została przemieniona w parkiet taneczny. Ludzie, których mijali, nie byli jedynie uczniami Sterling High, ale przyjechali również z innych miast. Niektórzy spoglądali szklistym, niewidzącym wzrokiem palaczy marihuany. Wszyscy szukali okazji do szybkiego seksu.
Josie nie znała nikogo z obecnych, ale to nie miało znaczenia, ponieważ była z Mattem. Pod naporem setki ciał przysunęli się bliżej
do
siebie. Zaczęli tańczyć, a muzyka tętniła w rytm bicia ich serc. Wszystko było okay do chwili, gdy Josie powiedziała, że musi iść do toalety. Najpierw Matt się upierał, by jej towarzyszyć; twierdził, że sama
nie będzie bezpieczna. W końcu go przekonała, że zajmie jej to tylko pół   


minuty, ale po drodze pewien wysoki chłopak w koszulce z logo grupy punkowej i kolczykiem w uchu odwrócił się gwałtownie i niechcący oblał Josie piwem.
– O cholera – speszył się.
– Nic się nie stało – zapewniła Josie. Miała w kieszeni chusteczkę higieniczną i nią próbowała osuszyć bluzkę.
– Pozwól, że pomogę – powiedział chłopak, wyjmując bibułkę z jej ręki.
W tej samej chwili oboje zdali sobie sprawę, jak niedorzeczna jest próba   wysuszenia   mokrej   bluzki   taką   maleńką   chusteczką. Wybuchnęli
śmiechem. Ręka chłopaka wciąż spoczywała lekko na ramieniu Josie, gdy nagle jak spod ziemi wyrósł Matt i wyprowadził celny cios pięści.
– Co ty wyprawiasz! – wrzasnęła Josie.
Znokautowany chłopak leżał ogłuszony na podłodze. Ludzie się rozstąpili,  ale  nie  odsunęli  się  zbyt  daleko,  by  nie  uronić  nic  z szykującej
się bójki. Matt złapał Josie za nadgarstek z taką siłą, że myślała, iż popękają  jej  kości.  Zaciągnął  ją  do  samochodu  i  wepchnął  na siedzenie.
– Chciał tylko pomóc – zaprotestowała Josie.   



Matt wrzucił wsteczny bieg i nacisnął na gaz.
– Wolałabyś tutaj zostać? – wycedził przez zaciśnięte zęby. –
Zmienić się w najzwyklejszą dziwkę?
Prowadził jak szaleniec: przejeżdżał na czerwonych światłach, ścinał zakręty, dwukrotnie przekraczał dozwoloną prędkość. Josie trzy razy prosiła, żeby zwolnił, ale wreszcie tylko zamknęła oczy i modliła się w duchu, by ten rajd jak najszybciej dobiegł końca.
Kiedy Matt z piskiem opon stanął przed jej domem, odwróciła się w jego stronę, ogarnięta jakimś niezwykłym spokojem.
– Nie chcę już z tobą chodzić – oświadczyła i wysiadła z samochodu. Głos Matta dogonił ją przy frontowych drzwiach.
– No i bardzo dobrze! Kto by chciał mieć za dziewczynę jakąś pieprzoną kurwę!
Josie uniknęła rozmowy z matką, wymawiając się bólem głowy. W łazience   popatrzyła   w   lustro,   zastanawiając   się,   kim   jest   ta dziewczyna,
zdolna do tak niespodziewanej stanowczości, i dlaczego cały czas chce
jej się płakać. Potem przez godzinę leżała bez ruchu na łóżku, a łzy spływały z kącików oczu. Próbowała zrozumieć, czemu czuje się tak bardzo nieszczęśliwa, skoro to ona podjęła decyzję o zerwaniu.   



Telefon zadzwonił po trzeciej nad ranem. Josie chwyciła za
słuchawkę i od razu rzuciła ją z powrotem na widełki. Dzięki temu, gdyby przypadkiem odebrała też matka, uznałaby, że to pomyłka. Josie
przez kilka chwil wstrzymywała oddech, a potem połączyła się z odpowiednim numerem, by automat ukazał na wyświetlaczu numer dzwoniącego. Ale zanim jeszcze spojrzała na znajomy ciąg cyfr, wiedziała, że to był Matt.
– Josie, czy kłamałaś? – zapytał, gdy oddzwoniła.
– Kiedy?
– Gdy mówiłaś, że mnie kochasz?
Przycisnęła policzek do poduszki.
– Nie – szepnęła.
– Nie mogę bez ciebie żyć – rzekł Matt i wówczas Josie usłyszała coś, co przypominało grzechot tabletek w plastikowej buteleczce. Zdrętwiała.
– Co ty wyprawiasz?
– Przecież ciebie to już nie obchodzi… – Dramatycznie zawiesił głos. Umysł Josie zaczął pracować na przyśpieszonych obrotach. Miała pozwolenie na prowadzenie samochodu, lecz tylko w towarzystwie   


osoby dorosłej i przed zapadnięciem zmroku. A Matt mieszkał zbyt daleko, żeby mogła pokonać ten dystans biegiem…
– Poczekaj… Nic… nic nie rób.
Zbiegła do garażu, gdzie stał rower, na którym nie jeździła od
czasów gimnazjum. Wskoczyła na siodełko i popedałowała ponad sześć
kilometrów, które dzieliły ją od domu Roystonów. Zanim tam dotarła, lunął deszcz, więc włosy i ubranie lepiły się do jej skóry. Na parterze,
w
pokoju Matta, wciąż paliło się światło. Josie zapukała w szybę i wśliznęła się do środka. Na biurku stały dwie butelki – mała, z paracetamolem, i duża – z burbonem. Josie zajrzała Mattowi w oczy.
– Czy… – zaczęła.
Matt otoczył ją ramionami. Bił od niego mocny zapach alkoholu.
– Przecież mi zabroniłaś. Dla ciebie zrobiłbym wszystko. – Odsunął
ją od siebie na długość ramienia. – A ty zrobiłabyś wszystko dla mnie?
– Wszystko – wyszeptała.
Matt znowu ją przytulił.
– Więc odwołaj to, co dziś wieczorem powiedziałaś.
Josie poczuła, jak zatrzaskują się za nią drzwi klatki. Zbyt późno się   


zorientowała, że Matt zwabił ją w pułapkę. I teraz, jak każde pochwycone w potrzask zwierzę, mogła się uwolnić tylko w jeden sposób – pozostawiając we wnykach cząstkę siebie.
– Tak mi przykro – powtarzała Josie tej nocy przynajmniej tysiąc
razy, ponieważ sama była wszystkiemu winna.
– Doktorze Wah – rozpoczęła Diana – ile wyniesie pańskie
honorarium za pracę nad tą sprawą?
– Moja stawka to dwa tysiące za dzień.
– Czy słuszne będzie stwierdzenie, że swoją diagnozę oparł pan w głównej mierze na wywiadzie medycznym, przeprowadzonym z oskarżonym?
– Tak jest.
– Podczas tych dziesięciu sesji zakładał pan całkowitą szczerość ze strony oskarżonego?
– Owszem.
– I nie miał pan możliwości zweryfikowania wielu jego twierdzeń i opowieści?
– Pracuję w tym zawodzie już od wielu lat, pani Leven – zauważył psychiatra. – Przeprowadziłem wywiady z olbrzymią liczbą osób, więc nie tak łatwo zamydlić mi oczy.   


– Zapewne niepośledni wpływ na pańską ocenę prawdomówności osoby badanej ma jej sytuacja życiowa, zgadza się?
– Naturalnie.
– A gdy rozmawiał pan z Peterem, siedział on w więzieniu
oskarżony o wielokrotne zabójstwo pierwszego stopnia?
– Tak.
– Miał więc silną motywację, by za wszelką cenę zmienić swoje położenie, czyż nie?
– Lub też, pani Leven, nie miał nic do stracenia – odparował doktor Wah. – Dlatego nic go nie powstrzymywało przed mówieniem prawdy. Diana zacisnęła wargi; osobiście wystarczyłoby jej proste „tak” lub „nie”.
– Powiedział pan, że jednym z czynników, przemawiających za
PTSD, był fakt, iż Peter prosił o pomoc, ale jej nie uzyskał. Czy dowiedział się pan o tym od niego?
– Owszem. Ale znalazłem potwierdzenie jego słów w rozmowach z rodzicami, a także nauczycielami, których pani sama powołała na świadków oskarżenia, pani Leven.
– Powiedział pan również, że wycofanie do świata fantazji należy do objawów PTSD, zgadza się?   



– Tak.
– A w przypadku Petera uznał pan, że gry, o których panu
opowiadał, były takim zastępczym, wyimaginowanym światem?
– Tak.
– Czy wysyłając oskarżonego na badania do doktora Ghertza, poinformował go pan o skanowaniu mózgu?
– Tak.
– Nie można więc wykluczyć, że Peter z rozmysłem błędnie identyfikował uczucia ujawniające się na twarzach sfotografowanych ludzi, ponieważ chciał w ten sposób podbudować pana diagnozę?
– Teoretycznie to możliwe…
– Oznajmił pan także, doktorze, że to widok maila w dniu 6 marca spowodował u niego dysocjację – stan, w którym Peter pozostawał przez cały czas tej orgii zabijania…
– Sprzeciw!
– Podtrzymany – zdecydował sędzia.
– Czy swoją diagnozę oparł pan na informacjach wykraczających
poza to, co usłyszał pan od Petera Houghtona – siedzącego w więziennej celi, oskarżonego o dziesięć zabójstw pierwszego stopnia i próbę dokonania dziewiętnastu innych?   



King Wah pokręcił głową.
– Nie. Ale to rutynowe postępowanie każdego psychiatry.
Diana sceptycznie uniosła brew.
– W szczególności psychiatry, który pobiera dwa tysiące dolarów za dzień – rzuciła. Po czym wycofała swoją uwagę, zanim jeszcze Jordan zdążył zgłosić sprzeciw. – Mówił pan, że Peter mógł snuć wizje samobójcze.
– Tak.
– Mamy więc rozumieć, że chciał się zabić.
– Tak. To typowe dla osób cierpiących z powodu stresu
pourazowego.
– Detektyw Ducharme zeznał, że feralnego dnia policja odnalazła na terenie szkoły sto szesnaście łusek. Dodatkowe trzydzieści nabojów Peter miał przy sobie, a kolejne pięćdziesiąt dwa znajdowały się w plecaku razem z karabinkami, z których nie strzelano. Może więc zechce
pan wykonać dla nas proste działanie matematyczne, doktorze. O ilu sztukach amunicji tu mówimy?
– O stu dziewięćdziesięciu ośmiu.
Diana zwróciła się w jego stronę.   



– W ciągu owych tragicznych dziewiętnastu minut Peter mógł
niemal dwieście razy pozbawić się życia, zamiast oddawać strzały do innych uczniów Sterling High. Czy mam rację, doktorze?
– Owszem. Ale samobójstwo od zabójstwa dzieli niezwykle cienka granica. Osoby pogrążone w głębokiej depresji, które zamierzają się zastrzelić, często w ostatniej chwili zmieniają zdanie i strzelają do kogoś
innego.
Diana zmarszczyła czoło.
– Wydawało mi się, że Peter znajdował się w stanie rozszczepienia osobowości… A więc nie był zdolny do podejmowania racjonalnych wyborów.
– Peter znajdował się w tym stanie. Dlatego, gdy pociągał za spust,
nie myślał o konsekwencjach swojego działania. W ogóle nie miał świadomości tego, co robi.
– Albo po prostu poczuł, że miałby ochotę przekroczyć tę niezwykle cienką granicę, o której pan przed chwilą wspomniał.
Jordan poderwał się na równe nogi.
– Sprzeciw! Oskarżenie nęka mojego świadka!
– Och, na Boga, Jordan. Nie możesz wykorzystywać swojej linii   



obrony przeciwko mnie osobiście.
– Przywołuję obie strony do porządku – wtrącił sędzia.
– Zeznał pan również, że faza dysocjacyjna dobiegła końca, gdy detektyw Ducharme podjął próbę przesłuchania Petera na posterunku policji, zgadza się?
– Tak.
– Czy można zaryzykować tezę, że przyjął pan takie założenie, ponieważ wówczas oskarżony zachował się adekwatnie do sytuacji?
– Tak.
– Jak więc wyjaśni pan fakt, że gdy trzy godziny wcześniej funkcjonariusze policji wycelowali z pistoletów do Petera i kazali mu rzucić broń, on się zastosował do ich polecenia?
Doktor Wah wyraźnie się zawahał.
– Cóż…
– Czy nie jest to reakcja adekwatna w sytuacji, gdy policjanci mierzą do kogoś z broni?
– Peter odłożył pistolet – podjął psychiatra – ponieważ na poziomie podprogowym docierało do niego, że jeśli tego nie zrobi, zostanie zastrzelony.
– Ależ doktorze… – zdumiała się Diana – …przecież przed chwilą   



usłyszeliśmy od pana, że Peter chciał umrzeć.
Usiadła za stołem obrony wysoce zadowolona z siebie, bo wiedziała,
że podczas repliki Jordan nie zdoła już zniwelować jej osiągnięć.
– Doktorze Wah, spędził pan wiele czasu z Peterem, prawda? –
zaczął Jordan.
– Owszem. W odróżnieniu od niektórych moich kolegów po fachu. – King położył silny nacisk na te słowa. – Uważam, że należy poznać pacjenta,  na  którego  temat  będzie  się  zeznawać  w  sądzie  pod przysięgą.
– Dlaczego jest to takie istotne?
– By wytworzyć więź pomiędzy lekarzem a pacjentem.
– Czy we wszystko, co opowiadają pacjenci, wierzy pan bez zastrzeżeń?
– Oczywiście, że nie. Szczególnie gdy w grę wchodzą tak
dramatyczne okoliczności.
– Ma pan możliwość weryfikacji słów pacjenta?

Naturalnie.
W
konkretnym   



przypadku

Petera

przeprowadziłem długie rozmowy z rodzicami. Przestudiowałem akta szkolne, gdzie wspomina się o niektórych incydentach prześladowania Petera, choć, niestety, nie wynika z owych zapisów, by wdrożono odpowiednie środki administracyjne wobec sprawców. W raportach policyjnych znalazłem potwierdzenie opowieści Petera o rozesłaniu wspominanego przez nas maila do wszystkich uczniów szkoły.
– A czy jakieś obiektywne, niepochodzące od Petera informacje 

wskazują na to, że 6 spytał

Jordan.



marca rano doszło u niego do dysocjacji? – 

– Tak. Policja stwierdziła, że Peter sporządził listę celów, ale
większość  osób,  które  postrzelił,  na  niej  się  nie  znajdowała…  co więcej,
byli to uczniowie często zupełnie nieznani Peterowi.
– Jakie to ma znaczenie?
– Stanowi oczywisty dowód, że podczas strzelaniny Peter nie
mierzył do wytypowanych osób. Nie wyszukiwał z rozmysłem swoich   



wrogów. Po prostu działał wiedziony nieuświadomionym odruchem.
– Dziękuję, doktorze – zakończył Jordan i skinął głową w stronę
Diany.
Diana przez chwilę przyglądała się psychiatrze.
– Doktorze Wah – odezwała się w końcu – Peter wyznał panu, że doznał w kafeterii wielkiego upokorzenia. Czy w kontekście szykan wymienił jeszcze jakieś miejsca?
– Przedszkolny plac zabaw. Autobus dowożący uczniów do szkoły. Toaletę męską. Szatnię gimnastyczną.
– Czy rozpętując strzelaninę w Sterling High, Peter wpadł do
gabinetu dyrektora?
– Nic mi na ten temat nie wiadomo.
– A do biblioteki?
– Chyba nie.
– Do pokoju nauczycielskiego?
– Nie.
– Do pracowni plastycznej?
– Nie sądzę.
– Z materiału dowodowego jasno wynika, że Peter poszedł do kafeterii, następnie wszedł do toalet, by w końcu skierować się do sali   



oraz szatni gimnastycznej. Metodycznie przemieszczał się do miejsc, gdzie zazwyczaj spotykały go największe przykrości, czyż nie?
– Tak się zdaje.
– Powiedział pan, doktorze, że Peter działał wiedziony nieuświadomionym  odruchem,  czy  jednak  nie  przypominało  to bardziej
realizacji starannie obmyślonego planu?
Kiedy tego dnia Peter wrócił do więzienia, strażnik prowadzący go
do celi wręczył mu list.
– Ominęło cię dzisiejsze roznoszenie poczty – powiedział.
A Petera dosłownie zamurowało, bo nie miał pojęcia, jak
zareagować na tak rzadki wobec niego akt cudzej życzliwości.
Potem usiadł na pryczy, oparł się plecami o ścianę i nieufnie zaczął lustrować  kopertę.  Poczta  wprawiała  go  w  nerwowy  niepokój  od czasu,
gdy Jordan opieprzył go za sławetną rozmowę z reporterką. Adres na tej  kopercie  nie  był  jednak  wydrukiem  komputerowym  –  jak  w tamtym
wypadku. Został napisany odręcznie, a zamiast kropek nad każdym
„i”
widniały małe kółeczka, przypominające przepływające po niebie obłoki.   



Zdecydowanym ruchem Peter rozdarł kopertę i rozłożył kartkę,
którą wyjął ze środka. List pachniał świeżymi pomarańczami.
Witaj, Peterze,
Wiem, że nie kojarzysz mojej twarzy ani mojego nazwiska, ale jestem jedną z tych osób, które próbowałeś zabić. Owego pamiętnego dnia opuściłam gmach szkoły jako numer 9 – bo taką cyfrę na moim czole wypisali ratownicy medyczni niezmywalnym markerem.
Nie śledzę Twojego procesu, więc nie wypatruj mnie wśród tłumu zgromadzonego w sali rozpraw. Nie byłam w stanie dłużej znieść tego miasta, dlatego wraz z rodziną wyprowadziliśmy się stąd na zawsze z górą miesiąc temu. Tutaj, w Minnesocie, dopiero za tydzień rozpocznę szkołę,  a  już  wszyscy  zdążyli  się  dowiedzieć,  że  jestem  ofiarą strzelaniny
w Sterling High. Nie mam żadnych sprecyzowanych zainteresowań, nie
wyróżniam się wyjątkową osobowością, w moim życiu nie wydarzyło się
nic godnego uwagi – poza tym, że Ty się w nim pojawiłeś.
W Sterling High byłam czwórkowo-piątkową uczennicą, ale obecnie
już nie zależy mi na ocenach. Bo i dlaczego miałoby zależeć? Kiedyś snułam marzenia dotyczące przyszłości, teraz natomiast nie jestem   



pewna,  czy  w  ogóle  pójdę  do  college’u.  Cierpię  na  bezsenność. Dostaję też
napadów lęku, gdy ktoś podchodzi do mnie od tyłu, gdy usłyszę trzask
drzwi czy odgłos odpalanych fajerwerków. Od tylu miesięcy chodzę
na
terapię, że jedno mogę stwierdzić na pewno: moja noga już nigdy w życiu
nie postanie w Sterling.
Postrzeliłeś mnie w plecy, na wysokości barku. Lekarze powiedzieli, że miałam  dużo  szczęścia  –  wystarczyłoby,  abym  kichnęła  lub  się odwróciła,
by na Ciebie popatrzeć, a dzisiaj siedziałabym na wózku inwalidzkim.
W
obecnej sytuacji najgorsze, z czym mam do czynienia, to natarczywe ludzkie spojrzenia, gdy się zapomnę i włożę bluzkę na ramiączkach – każdemu natychmiast rzucają się w oczy blizny po kuli, po szwach i
drenach. Chociaż, szczerze powiedziawszy, mam gdzieś tych ludzi i ich
rozbiegane oczy – kiedyś się gapili na pryszcze na mojej twarzy, teraz mogą się skoncentrować na innych rejonach.
Często o Tobie myślę. I doszłam do wniosku, że powinieneś pójść do więzienia. Postąpiłeś nie fair, a taki wyrok byłby sprawiedliwy, więc   



znowu zapanowałby stan pewnej równowagi.
Zapewne nie wiesz, że chodziłam z Tobą na francuski. Siedziałam w rzędzie przy oknie, w drugiej ławce od tyłu. Zawsze wydawałeś mi się interesująco tajemniczy i podobał mi się Twój uśmiech.
Bardzo chciałam się wtedy z Tobą zaprzyjaźnić.
Z poważaniem,
Angela Phlug
Peter starannie złożył list i wsunął w poszewkę poduszki. Ale
dziesięć minut później go stamtąd wyciągnął. Przebiegał zdania wzrokiem raz po raz przez całą noc – aż do świtu. Potem zaś już nie musiał patrzeć na zapisane słowa, bo z zamkniętymi oczami mógł wyrecytować cały tekst – co do kropki i przecinka.
Tego dnia Lacy wybrała strój z myślą o synu. Chociaż na dworze temperatura dochodziła do 30o C, włożyła wygrzebany gdzieś na strychu sweter z różowej angory, którą maleńki Peter gładził niczym kocie futerko. Na rękę wsunęła bransoletkę z dużych kolorowych koralików, własnoręcznie wykonaną przez niego w czwartej klasie z papier mâché. Wciągnęła szarą spódnicę, drukowaną w graficzny deseń, na której widok Peter swego czasu wybuchnął śmiechem, bo – jak powiedział – przypomina tapetę w komputerze. Włosy splotła   



starannie w warkocz, ponieważ pamiętała, jak jego koniec muskał policzek Petera, gdy po raz ostatni w życiu całowała go na dobranoc. Złożyła też sobie solenną obietnicę. Bez względu na to, jak będzie jej ciężko, bez względu na to, do jakiego rozstroju emocjonalnego doprowadzą ją zadawane pytania, ani na moment nie spuści syna z oczu. Peter będzie dla niej tym, czym dla rodzących wizualizacje białych,   tropikalnych   plaż.   Widok   jego   twarzy   zmusi   ją   do koncentracji,
nawet gdy puls będzie się rwał, a serce gubiło rytm. Lacy zrobi wszystko, by pokazać Peterowi, że ktoś wciąż nad nim czuwa i ku niemu kieruje swoje myśli.
Kiedy Jordan McAfee wywołał jej nazwisko, wydarzyła się
przedziwna rzecz. Weszła na salę w towarzystwie zastępcy szeryfa, ale
zamiast się skierować w stronę niewielkiego, drewnianego balkoniku, gdzie siadywali świadkowie, jej ciało samoistnie skręciło w zupełnie innym kierunku. Diana Leven zorientowała się w sytuacji – jeszcze zanim sama Lacy zdała sobie sprawę z tego, co robi – i już się podnosiła,
żeby zgłosić sprzeciw, w ostatniej chwili jednak zmieniła zdanie. Tymczasem Lacy zdecydowanym krokiem podeszła do stołu obrony.   


Uklękła przed Peterem, tak że teraz tylko jego twarz znajdowała się w polu jej widzenia. A potem wyciągnęła przed siebie lewą rękę i przytknęła dłoń do synowskiego policzka.
Skóra Petera wciąż była gładka jak u dziecka i ciepła w dotyku.
Kiedy ręka Lacy zamknęła się na krągłości policzka, kobieta poczuła
na
palcu mrugnięcie jego rzęs. Co tydzień odwiedzała syna w więzieniu, ale wtedy zawsze odgradzał ich ten czerwony pas. Natomiast to niepowtarzalne wrażenie – żywa tkanka pod jej ręką – było szczególnym
darem,
który
się
przechowuje
w
skarbczyku
najcenniejszych wspomnień, wydobywa od czasu do czasu i ogląda ze wszystkich stron, zdumiewając się, że wciąż jest on w naszym posiadaniu. Lacy przypomniała sobie chwilę, kiedy po raz pierwszy trzymała w ramionach Petera, jeszcze oblepionego śluzem i krwią –   



okrągłe czerwone usteczka rozwarte w krzyku noworodka; ramionka i nóżki   wciąż   nieprzywykłe   do   tak   rozległej,   nieograniczonej przestrzeni.
Pochylając  się  do  przodu,  Lacy  uczyniła  to  samo,  co  wówczas: zacisnęła
powieki, zmówiła krótką modlitwę i ucałowała syna w czoło.
Poczuła na ramieniu dotyk zastępcy szeryfa.
– Proszę pani…
Lacy zdecydowanym ruchem strąciła tę obcą dłoń, wstała i podeszła do miejsca dla świadków. Odsunęła zasuwkę małej furtki i usiadła w fotelu.
Jordan McAfee podszedł do niej z pudełkiem chusteczek w ręku. Odwrócił się plecami do przysięgłych, by nie mogli usłyszeć, co mówi.
– W porządku? – szepnął.
Lacy skinęła głową, skierowała wzrok na syna i złożyła nieznanym bogom w ofierze niepewny uśmiech.
– Proszę podać swoje imię i nazwisko do protokołu – rozpoczął przesłuchanie Jordan.
– Lacy Houghton.
– Obecny adres zamieszkania?
– 1616 Goldenrod Lane, Sterling, New Hampshire.   



– Czy pod podanym adresem zamieszkuje ktoś jeszcze?
– Tak. Mój mąż Lewis. Oraz mój syn Peter.
– Czy poza Peterem ma pani jakieś inne dzieci?
– Miałam jeszcze jednego syna, Josepha, ale ponad rok temu został zabity przez pijanego kierowcę.
– Proszę nam powiedzieć, kiedy po raz pierwszy usłyszała pani, że szóstego marca w Sterling High wydarzyło się coś niezwykłego?
– Miałam całonocny dyżur w szpitalu. Jestem położną.
Dowiedziałam się o tym rano, po przyjęciu pierwszego tego dnia porodu. Poszłam do dyżurki pielęgniarek… wszystkie siedziały przy odbiorniku radiowym. Chwilę wcześniej wiadomości podały, że w Sterling High doszło do jakiejś eksplozji.
– Jak pani zareagowała?
– Poprosiłam kogoś, żeby mnie zastąpił, wsiadłam w samochód i pojechałam do szkoły. Musiałam się osobiście przekonać, że Peterowi nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
– Jakim środkiem transportu Peter jeździł do szkoły?
– Własnym samochodem – odparła Lacy.
– Pani Houghton, proszę opowiedzieć, jakie były pani relacje z synem.   



Lacy uśmiechnęła się mimowolnie.
– Był moim ukochanym maleństwem. Miałam dwóch synów, ale
Peter był cichszy i bardziej wrażliwy. Wymagał więcej wsparcia i zachęty.
– Czy w okresie dorastania Petera nadal pozostawaliście sobie
bliscy?
– Oczywiście.
– A jakie relacje miał Peter z bratem?
– Dobre…
– A z ojcem?
Lacy zawahała się przez moment. Wyraźnie wyczuwała obecność Lewisa w tej sali, jakby siedział u jej boku, i niemal natychmiast przypomniała  sobie  scenę  na  cmentarzu,  przygarbioną  sylwetkę męża,
wędrującego wśród grobów w strugach deszczu.
– Myślę, że Lewisa łączyła ściślejsza więź z Joeyem. Peter natomiast miał więcej wspólnego ze mną.
– Czy Peter kiedykolwiek wspominał pani o szykanach, jakie go spotykały ze strony innych dzieci?
– Sprzeciw – wtrąciła prokurator. – Świadek nie może zeznawać na   



temat faktów, które nie wynikają z bezpośredniego doświadczenia świadka.
– Chwilowo dopuszczę do kontynuacji tej linii przesłuchania – zdecydował sędzia. – Panie McAfee, proszę się jednak mieć na baczności.
Jordan ponownie się zwrócił w stronę Lacy.
– Jak pani sądzi, czemu koledzy obrali Petera za obiekt swoich prześladowań?
– Ponieważ bardzo się od nich różnił. Nie uprawiał sportów. Nie
lubił się bawić w policjantów i złodziei. Był zawsze myślący i twórczy, miał artystyczne usposobienie, i to drażniło inne dzieci.
– Jakie działania podjęła pani, by położyć kres szykanom?
– Próbowałam obudzić w nim ducha walki – przyznała Lacy.
Skierowała te słowa do Petera i łudziła się nadzieją, że odczyta je jako
prośbę o wybaczenie. – Ale co tak naprawdę może uczynić matka, gdy
się  dowiaduje,  że  jej  dziecku  dokuczają  rówieśnicy?  Mówiłam Peterowi,
że go kocham; tłumaczyłam, że jego koledzy są bezmyślni. Powtarzałam, że jest interesujący, miły, inteligentny i wrażliwy na   


uczucia innych. Miał te wszystkie cechy, które tak wysoko cenimy u dorosłych. Wiedziałam, że przymioty, które prowokują prześladowania rówieśnicze w wieku lat pięciu, będą wielką siłą Petera, gdy skończy
lat
trzydzieści… ale nie mogłam przenieść go w czasie. Nie jesteśmy w stanie posunąć naprzód biegu naszego życia jak na szybkim przewijaniu, choćbyśmy nie wiadomo jak tego pragnęli.
– Pani Houghton, kiedy Peter rozpoczął naukę w liceum?
– Jesienią 2004 roku.
– Czy w nowej szkole Petera również spotykały szykany?
– Problem jeszcze bardziej się zaognił – odparła Lacy. – Poprosiłam nawet Joeya, żeby miał oko na brata.
Jordan podszedł do barierki.
– Proszę nam opowiedzieć o Joeyu.
– Był powszechnie lubiany. Wyróżniał się w nauce i w sporcie.
Równie łatwo nawiązywał kontakt z dorosłymi, jak z rówieśnikami. Joey… cóż, on należał do niekwestionowanych gwiazd Sterling High.
– Musiała pani być z niego bardzo dumna.
– Byłam. Ale myślę, że z powodu Joeya nauczyciele i uczniowie
mieli bardzo wygórowane oczekiwania względem Petera na długo   


przedtem, zanim się pojawił w liceum. A kiedy w końcu rozpoczął tam naukę i wszyscy spostrzegli, jak bardzo się różni od brata – znalazł się
w
dramatycznym położeniu.
Pod wpływem jej słów twarz Petera przechodziła gwałtowne przeobrażenia, niczym natura podczas zmieniających się pór roku. Teraz Lacy nie mogła sobie darować, że nie poświęciła odpowiednio dużo czasu – gdy jeszcze miała ku temu sposobność – by wyjaśnić Peterowi, że rozumie jego trudną sytuację; że zdaje sobie sprawę, iż Joey
rzuca tak potężny cień, iż trudno pochwycić choćby maleńki promyk słońca.
– Ile lat miał Peter, gdy zginął jego brat?
– Kończył drugą klasę.
– Cała rodzina musiała ciężko przeżywać tę stratę.
– Owszem.
– Co pani zrobiła, by pomóc Peterowi… by w miarę bezboleśnie przeprowadzić go przez okres żałoby?
Lacy zmieszana spuściła wzrok.
– Nie byłam w stanie mu pomóc. Z ledwością radziłam sobie z własnymi emocjami.   


– A pani mąż? Czy on w owych dramatycznych chwilach zapewniał emocjonalne wsparcie Peterowi?
– Myślę, że wówczas oboje koncentrowaliśmy się jedynie na dotrwaniu do końca każdego kolejnego dnia. W istocie to na Petera spadł ciężar scalania rodziny…
– Pani Houghton, czy Peter kiedykolwiek wspominał, że chciałby wyrządzić krzywdę któremuś ze swoich szkolnych kolegów?
– Nie – wykrztusiła Lacy przez gwałtownie zaciskające się gardło.
– Czy jakiś rys charakteru Petera mógłby nasuwać przypuszczenie, że jest on zdolny do podobnego czynu?
– Kiedy matka patrzy dziecku w oczy – zaczęła cicho Lacy – widzi potencjał potrzebny do spełnienia jej najskrytszych marzeń… a nie ziszczenia się najgorszych możliwych koszmarów.
– Czy kiedykolwiek natknęła się pani na jakieś zapiski bądź szkice sugerujące, że syn planuje ten atak?
Po policzku Lacy spłynęła pojedyncza łza.
– Nie.
– A czy kontrolowała pani otoczenie Petera? – spytał Jordan miękkim głosem.
Lacy wróciła myślami do dnia, w którym opróżniała biurko Joeya;   



do chwili, gdy stała nad miską klozetową i spuszczała do kanalizacji narkotyki znalezione w jednej z szuflad.
– Nie – wyznała Lacy. – Nigdy tego nie robiłam. Uważałam, że okazując mu zaufanie, wzmacniam naszą wieź. Po śmierci Joeya zależało mi jedynie na tym, by mieć Petera blisko przy sobie. Nie chciałam naruszać jego prywatności, nie chciałam doprowadzać do konfliktów, ranić jego uczuć. Pragnęłam natomiast, by na zawsze pozostał dzieckiem. – Podniosła oczy, teraz już pełne łez. – Ale rodzicom  nie  wolno  pielęgnować  w  sobie  takich  życzeń.  Nasze zadanie
polega na tym, by pomóc dzieciom dorosnąć i całkowicie się od nas uniezależnić – również, a może przede wszystkim, emocjonalnie.
Na widowni nagle wybuchło zamieszanie; jakiś mężczyzna
poderwał się z krzesła tak gwałtownie, że nieomal przewrócił jedną z kamer   telewizyjnych.   Lacy   nigdy   przedtem   nie   widziała   tego człowieka.
Miał czarne przerzedzone włosy i krótko przystrzyżone wąsy, a jego oczy zdawały się płonąć żywym ogniem.
– Odpowiem ci na to tylko jedno – zwrócił się w stronę Lacy. – Przez twojego  syna  moja  córka,  Maddie,  już  nigdy  nie  dorośnie.  – Wyciągnął   



palec i wskazał na kobietę siedzącą obok, a następnie na kolejne osoby,
zajmujące miejsca w tym samym rzędzie. – Ani jego syn. Ani jej córka.
Ani jej syn. Ty cholerna suko! Gdybyś się należycie przyłożyła do swoich rodzicielskich obowiązków, ja bym mógł nadal sprawować swoje!
Sędzia zaczął walić młotkiem o stół.
– Proszę pana! Nakazuję, aby…
– Twój syn jest potworem! Pieprzoną bestią! – wrzeszczał
mężczyzna,  podczas  gdy  dwaj  funkcjonariusze  chwycili  go  pod ramiona
i powlekli przez salę do drzwi.
Pewnego razu Lacy przyjmowała poród dziecka, u którego nie
doszło do wykształcenia jednej połowy serca. Rodzice wiedzieli, że ich córeczka nie ma najmniejszych szans na przeżycie, a jednak zdecydowali się na donoszenie ciąży, aby spędzić z nią tych kilka ulotnych chwil, zanim maleństwo rozpłynie się w niebycie. Lacy wycofała się w drugi koniec pokoju, gdy rodzice trzymali noworodka
w
ramionach. Nie była w stanie spojrzeć na ich twarze. Widziała natomiast, jak nieruchome, sinoniebieskie maleństwo poruszyło   


drobniutką piąstką tak wolno, jak astronauta operujący w próżni kosmosu. A potem miniaturowe paluszki rozwarły się jeden po drugim… i dziewczynka zmarła.
Patrząc teraz na Petera, Lacy wyraziście przypomniała sobie ów moment  przechodzenia  dziecka  do  innego,  nieznanego  świata. Spojrzała
synowi prosto w oczy. „Przepraszam” – wypowiedziała bezgłośnie, a potem zakryła twarz rękami i zaczęła szlochać.
Ledwo Wagner zarządził przerwę i przysięgli opuścili salę, Jordan podszedł do sędziowskiego podwyższenia.
– Wysoki sądzie, obrona prosi o chwilę rozmowy. Chcielibyśmy
zgłosić wniosek o unieważnienie procesu.
Chociaż Jordan stał zwrócony do Diany plecami, wyczuł, że
przewróciła oczami.
– Dobre sobie – mruknęła.
– Na jakiej podstawie, panie McAfee? – zapytał sędzia.
Na takiej, że nie przychodzi mi do głowy żaden lepszy pomysł na uratowanie tej pieprzonej sprawy, pomyślał Jordan.
– Wysoki sądzie, właśnie doszło do publicznego, niezwykle emocjonalnego wystąpienia ojca jednej z ofiar. Nie sposób uwierzyć,
by   



przysięgli   wymazali   z   pamięci   ów   incydent,   bez   względu   na pouczenia,
których wysoki sąd zechce im udzielić.
– Czy to wszystko, mecenasie?
– Nie. Zanim doszło do owego wybuchu, przysięgli mogli sobie nie uświadamiać, że na widowni zasiadają najbliższe rodziny śmiertelnych ofiar. Teraz już są tego pewni – i to będzie stanowiło dla nich dodatkowe obciążenie, które już i tak jest niemałe, jako że proces został
równie nagłośniony przez media i wzbudził mnóstwo emocji. Jak mają zachować bezstronność, gdy śledzą ich oczy rodziców zabitych dzieci?
– Chyba sobie kpisz – wtrąciła się Diana. – Czy myślisz, że do tej
pory przysięgli żyli w przekonaniu, iż na sali zasiadła grupa przypadkowych osób, które przejeżdżały akurat przez Sterling i postanowiły dla rozrywki wpaść do sądu? To dla każdego oczywiste,
że
widownię wypełniają ludzie, których bezpośrednio dotknęła ta tragedia.
Sędzia Wagner uniósł wzrok znad dokumentów.
– Panie McAfee, nie zamierzam unieważniać tego procesu.
Doskonale rozumiem pańskie obiekcje, dlatego wydam przysięgłym   



odpowiednie     instrukcje,     nakazujące     ignorowanie     reakcji obserwatorów.
Wszystkie osoby zaangażowane w tę sprawę doskonale zdają sobie sprawę z poziomu emocji, nad którymi nie wszystkim udaje się zapanować. Dlatego dodatkowo wygłoszę surowe ostrzeżenie pod adresem widowni – zapowiem, że jeżeli dojdzie do kolejnych tego typu
ekscesów, rozprawa będzie się dalej toczyć za zamkniętymi drzwiami. Jordan wstrzymał na moment oddech.
– Wysoki sądzie, proszę jednak, by mój wniosek został wniesiony do protokołu.
– Naturalnie, panie McAfee. – Wagner podniósł się z fotela. – Do zobaczenia za piętnaście minut.
Kiedy zniknął w czeluściach sędziowskich gabinetów, Jordan
zasiadł za stołem obrony, zastanawiając się, jaki cud mógłby jeszcze uratować Petera. Bo brutalna prawda przedstawiała się następująco: bez
względu na to, jak przekonująco przemawiał King Wah; bez względu
na
to, jak dogłębnie przysięgli pojęli problemy ludzi cierpiących na PTSD; bez względu na to, jak dalece utożsamiali się z nieszczęściem Petera
–   


współczucie dla ofiar i ich rodzin przeważało nad wszystkimi innymi czynnikami.
Wychodząca z sali Diana posłała mu koleżeński uśmiech.

Nie
zaszkodziło
spróbować

mruknęła.
ulubionym
pomieszczeniem  Seleny  w  gmachu  sądu  była  maleńka  salka,
sąsiadująca
z kantorkiem woźnego i pełna starych map. Selena nie miała pojęcia, dlaczego mapy znajdują się akurat w tym pokoiku, a nie w bibliotece, ale głównie dzięki nim lubiła się tutaj chronić, kiedy już miała dość
patrzenia
na
Jordana
paradującego
przed   



sędziowskim
podwyższeniem. Tutaj też przyszła kilka razy nakarmić Sama w te dni, gdy nie mogła się nim zająć opiekunka.
Teraz zabrała do swojej cichej przystani Lacy i usadziła ją przed
mapą świata, w którego centrum znajdowała się półkula południowo- wschodnia, z Australią w kolorze fioletowym i zieloną Nową Zelandią. Tę mapę Selena lubiła najbardziej. Zachwycały ją fantazyjnie wymalowane smoki, zaludniające morza, i groźne burzowe chmury, 

czające  się wiatrów.



w



narożach.



Podziwiała



starannie



wyrysowaną



różę 

Z  przyjemnością przedstawia

zupełnie inaczej.



myślała,



że



z



tamtej



perspektywy



świat



się 

Lacy Houghton przez cały czas nie mogła powstrzymać płaczu, a
było  to  konieczne,  by  podczas  przesłuchania  oskarżenia  –  które czekało
ją po przerwie – nie doszło do katastrofy.
Selena usiadła u boku Lacy.
– Czy miałabyś na coś ochotę? Na kawę? Albo zupę?
Lacy pokręciła głową i otarła wilgotny nos.
– Już nic nie mogę zrobić, by go ocalić.   


– To zadanie Jordana – zauważyła Selena. Chociaż, szczerze powiedziawszy, nie wyobrażała sobie, by dla Petera ta rozprawa zakończyła się inaczej niż wyrokiem wieloletniego więzienia. Teraz jednak gorączkowo się zastanawiała, w jaki sposób mogłaby uspokoić 

Lacy,  gdy  nagle matczynych

warkoczyków.

Bingo!



Sam



wyciągnął



łapkę



i



szarpnął



za



jeden




– Lacy? Mogłabyś potrzymać mojego synka? Muszę spokojnie poszukać czegoś w torbie…
Lacy spojrzała z niedowierzaniem na Selenę.
– Naprawdę… naprawdę nie miałabyś nic przeciwko temu?
Selena pokręciła głową i usadziła dziecko na kolanach Lacy. Sam uważnie popatrzył jej w oczy, usiłując jednocześnie wepchnąć do buzi własną piąstkę, po czym obwieścił wszem i wobec:
– Gaa gaa…
Przez twarz Lacy przebiegł cień uśmiechu.
– Maleńki mężczyzna – szepnęła i pewniejszym ruchem podsunęła dziecko do góry.
– Przepraszam?   


Selena odwróciła się w stronę uchylonych drzwi, ujrzała twarz Alex Cormier i natychmiast poderwała się z miejsca.
– Pani sędzio, nie może pani tutaj…
– Wpuść ją – zdecydowała Lacy.
Selena usunęła się na bok i Alex Cormier weszła do pokoiku, po
czym usiadła obok Lacy. Postawiła na stole plastikowy kubek z kawą,
a
następnie  wyciągnęła  rękę  w  stronę  Sama,  który  natychmiast pochwycił
jej palec i zaczął go radośnie tarmosić.
– Kawa jest tutaj ohydna, mimo to postanowiłam ci przynieść.
– Dzięki.
Selena niepostrzeżenie zaczęła się przesuwać w stronę map, aż się znalazła za plecami obu kobiet, które obserwowała teraz z takim zainteresowaniem, jakby miała przed sobą lwicę tulącą się do gazeli.
– Dobrze wypadłaś na miejscu dla świadków – zawyrokowała
sędzia.
Lacy pokręciła głową.
– Nie tak dobrze, jak powinnam.
– Leven nie zada ci wiele pytań, jeżeli w ogóle się zdecyduje na przesłuchanie.   



Lacy przytuliła Sama do piersi, gładząc go po plecach.
– Nie sądzę, bym zdołała tam wrócić – powiedziała łamiącym się głosem.
– Oczywiście, że zdołasz – odparła Cormier. – Ponieważ Peter cię potrzebuje.
– Wszyscy go nienawidzą. I mnie też.
Sędzia położyła dłoń na ramieniu Lacy.
– Nie wszyscy – oświadczyła. – Kiedy znowu wejdziesz na salę, ja
będę siedzieć w pierwszym rzędzie. Odpowiadając na pytania oskarżenia, nie spuszczaj ze mnie wzroku.
Selena mimo woli aż rozchyliła usta ze zdumienia. Często
świadkom o słabej konstrukcji psychicznej lub małym dzieciom podstawiali z Jordanem jakąś znajomą osobę, by ci mieli poczucie, że
w
tłumie zalegającym na widowni znajduje się przynajmniej jedna przyjazna dusza – dzięki temu przesłuchanie stawało się mniej przerażające.
Sam tymczasem wsunął do buzi kciuk i ssąc go, zapadł w sen na
piersi Lacy. Alex wyciągnęła rękę i pogładziła czarne sprężynki
włosków niemowlęcia.   



– Panuje powszechne przekonanie, że najwięcej błędów popełniamy
w młodości – mruknęła sędzia, spoglądając na Lacy. – Osobiście uważam, że w dojrzałym wieku na naszym koncie pojawia się ich równie dużo.
Ledwo Jordan przekroczył próg aresztanckiej celi, zajął się minimalizacją strat emocjonalnych.
– Ten występ nam nie zaszkodzi – oznajmił pewnym siebie głosem.
–   Sędzia   surowo   pouczy   przysięgłych,   że   mają   bezwzględny obowiązek
ignorowania podobnych incydentów.
Peter siedział na metalowej ławce z twarzą schowaną w dłoniach.
– Peterze, słyszałeś, co powiedziałem? Wiem, że robiło to fatalne wrażenie i z pewnością było przykre, jednakże z punktu widzenia prawa nie miało żadnego znaczenia…
– Muszę wyjaśnić, dlaczego to zrobiłem – przerwał mu Peter.
– Twojej matce? – spytał Jordan. – To niemożliwe. Wciąż obowiązuje ją  nakaz  izolacji…  –  Zawiesił  głos.  –  Słuchaj,  gdy  tylko  zdołam nawiązać
z nią kontakt, postaram się, byście mogli…
– Nie. Chciałem powiedzieć, że muszę to wyjaśnić wszystkim
ludziom.   



Jordan spojrzał uważniej na swojego klienta. Miał suche oczy;
zwinięte dłonie oparł na ławce. Kiedy uniósł twarz, nie malował się na niej wyraz dziecięcego przerażenia z pierwszego dnia procesu. Teraz można by odnieść wrażenie, że przez jedną noc Peter dojrzał i wydoroślał.
– Przedstawimy wydarzenia z twojego punktu widzenia – zapewnił Jordan. – Musisz się jedynie uzbroić w cierpliwość. Wiem, że trudno
w
to uwierzyć, ale nasze argumenty zaczynają trafiać do przysięgłych. Idzie nam doprawdy doskonale, biorąc pod uwagę zaistniałe okoliczności.
– Nie „nam” – wtrącił Peter – ale tobie. – Podniósł się z ławki i podszedł do Jordana. – Obiecałeś. Powiedziałeś, że nadejdzie NASZA kolej. Ale kiedy tak mówiłeś, w gruncie rzeczy miałeś na myśli tylko siebie, prawda? Nigdy nie zamierzałeś usadzić mnie na miejscu dla świadków, bym mógł wszystkim opowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło.
– Sam widziałeś, jak potraktowali twoją matkę – argumentował Jordan.  –  Czy  zdajesz  sobie  sprawę,  co  się  będzie  działo,  gdy zaczniesz
zeznawać?   



W tym momencie coś pękło w Peterze. Jordan dopiero po chwili się zorientował, że była to ostatnia wątła nić nadziei. Przypomniał sobie przesłuchanie   Michaela   Beacha   –   ten   fragment,   gdy   chłopak opowiadał,
jak uchodzi z człowieka życie. I nagle dotarło do niego, że nie trzeba być
świadkiem śmierci, by doświadczyć czegoś podobnego.
– Jordanie – odezwał się Peter – jeżeli mam spędzić resztę życia w więzieniu, chcę, aby ludzie usłyszeli o wszystkim z moich własnych ust.
Jordan już miał powiedzieć swojemu klientowi, że szybciej, kurwa, padnie  trupem,  niż  pozwoli,  by  z  powodu  jednego  głupiego posunięcia
runął domek z kart, który wzniósł z takim mozołem w nadziei na uniewinnienie. Komu jednak mógł zamydlić oczy tym tekstem? Bo z pewnością nie Peterowi.
Westchnął głęboko.
– W porządku – wyraził zgodę. – Ale najpierw muszę usłyszeć, co zamierzasz powiedzieć.
Diana Leven nie miała żadnych pytań do Lacy, co w ostatecznym rozrachunku Jordan uznał za szczęśliwe zrządzenie losu. Pomijając fakt,   



że nic, co powiedziałaby Lacy, nie przysłużyłoby się prokuraturze lepiej
niż wystąpienie ojca Maddie Shaw, Jordan nie miał pojęcia, ile jeszcze matka Petera byłaby w stanie znieść, zanim sędzia by zdecydował, że świadek nie jest zdolny do dalszego przesłuchania.
Gdy Lacy została wyprowadzona z sali, Wagner uniósł wzrok znad
akt.
– Panie McAfee, proszę wezwać swojego następnego świadka.
Jordan zaczerpnął głęboki oddech.
– Obrona powołuje Petera Houghtona.
Na widowni zawrzało. Reporterzy wyciągnęli nowe długopisy,
zaczęli gorączkowo poszukiwać świeżych kartek w notesach. Rozległy się gniewne pomruki rodzin ofiar, pilnie śledzących każdy krok Petera. Jordan odnalazł wzrokiem Selenę – miała oczy szeroko otwarte ze zdumienia, ponieważ w najśmielszych snach nie przewidywała podobnego rozwoju sytuacji.
Peter usiadł na miejscu dla świadków i wbił wzrok w Jordana,
zgodnie z wcześniejszymi przykazaniami. Dobry dzieciak, pochwalił go adwokat w duchu.
– Proszę podać raz jeszcze nazwisko do protokołu – rozpoczął   



Jordan.
– Houghton – powiedział Peter, ale siedział zbyt daleko od
mikrofonu, więc system nagłośnienia nie przeniósł jego głosu. – Houghton. Peter Houghton – powtórzył. Tym razem tak głośno, że w głośnikach rozległ się przykry pisk.
– Do której klasy uczęszczasz, Peterze?
– Kiedy zostałem aresztowany, byłem w przedmaturalnej.
– Ile masz obecnie lat?
– Osiemnaście.
Jordan podszedł do barierki okalającej miejsce dla świadków. – Peterze, czy w dniu 6 marca 2007 roku wszedłeś na teren Sterling High,
po czym postrzeliłeś śmiertelnie dziesięć osób?
– Tak.
– I ciężko zraniłeś dziewiętnaście?
– Tak.
– Ponadto na skutek twoich działań pomniejsze obrażenia odniosły dziesiątki   innych   uczniów   oraz   doszło   do   znacznych   strat materialnych?
– Tak… wiem…
– Nie zaprzeczasz tym faktom?   



– Nie.
– Czy mógłbyś wyjaśnić przysięgłym, co pchnęło cię do owego desperackiego kroku?
Peter spojrzał Jordanowi prosto w oczy.
– To oni wszystko rozpętali.
– Oni? To znaczy kto?
– Agresywni mięśniacy. Ci, którzy przez całe życie wyzywali mnie
od świrów.
– Czy mógłbyś przytoczyć nazwiska?
– Było ich tak wielu… – odparł Peter.
– Dlaczego uznałeś, że musisz się odwołać do przemocy?
Jordan przykazał Peterowi, że pod żadnym pozorem nie wolno mu okazywać gniewu. Przez cały czas przesłuchania musi być spokojny i opanowany albo sytuacja dramatycznie się obróci przeciwko niemu.
– Z początku starałem się postępować zgodnie ze wskazówkami
mamy – zaczął swoje wyjaśnienie Peter. – Próbowałem się stać taki sam
jak oni. Jednak nic z tego nie wyszło.
– Jak mamy to rozumieć?
– Zapisałem się do drużyny piłki nożnej, lecz nigdy nie grałem ani   



minuty w reprezentacji. Pewnego razu pomogłem kilku kolegom w zrobieniu   kawału   jednemu   z   nauczycieli:   przeniesieniu   jego samochodu
z parkingu do sali gimnastycznej… Zostałem zawieszony, natomiast innym się upiekło, ponieważ należeli do reprezentacji szkoły w koszykówce, a w najbliższą sobotę miał się odbyć kolejny mecz.
– No dobrze, Peterze – odezwał się Jordan. – Ale dlaczego doszło do aktu aż tak wielkiej przemocy?
Peter zwilżył wargi.
– To nie miało się potoczyć w taki sposób.
– Czy zamierzałeś zabić te wszystkie osoby?
Całe przesłuchanie przećwiczyli w sądowej celi. Peter powinien w
tej chwili odpowiedzieć jedynie: „Nie. W żadnym wypadku”. Tymczasem spojrzał na swoje dłonie, po czym odparł cichym
głosem:
– Kiedy grałem w moją grę, zawsze wygrywałem.
Jordan zamarł. Peter odbiegł od scenariusza, i teraz jemu trudno
było znaleźć odpowiednią kwestię. Jak tak dalej pójdzie, kurtyna opadnie, zanim spektakl dobiegnie końca. Jordan gorączkowo odtworzył w myśli odpowiedź Petera. Nie było aż tak tragicznie, jak się   


początkowo zdawało. Podobne słowa mogły świadczyć o depresji i osamotnieniu.
Jeszcze zdołam uratować sytuację, zdecydował Jordan w duchu. Podszedł jak najbliżej miejsca dla świadków, desperacko próbując przekazać  Peterowi  językiem  ciała,  że  musi  się  skoncentrować, podążyć
za swoim adwokatem. Okazać wobec przysięgłych skruchę.
– Czy teraz już pojąłeś, Peterze, że owego dnia nie było żadnych zwycięzców?
W oku Petera pojawił się szczególny błysk – maleńki ognik
optymizmu. A więc Jordan, na własną zgubę, wykonał swoją pracę aż za  dobrze.  Po  pięciu  miesiącach  wbijania  Peterowi  do  głowy,  że istnieje
szansa na uniewinnienie, że opracowali doskonałą strategię, że wszystko  skończy  się  jak  najlepiej…  chłopak  wybrał  najgorszy możliwy
moment, by wreszcie uwierzyć w słowa swojego obrońcy.
– Przecież gra jeszcze nie dobiegła końca, prawda? – powiedział
Peter, posyłając Jordanowi uśmiech pełen nadziei.
Gdy dwoje przysięgłych z niechęcią odwróciło głowy, Jordan rozpaczliwie  próbował  odzyskać  równowagę.  Powrócił  do  stołu obrony,   



klnąc jak najszpetniej w duchu. To zawsze była największa słabość Petera, za którą przychodziło mu słono w życiu płacić. Nie zdawał sobie
sprawy, jak wygląda w oczach postronnego obserwatora, który nie ma
pojęcia, że on wcale nie próbuje pozować na zimnokrwistego zabójcę, ale dzieli się z jedynym życzliwie doń nastawionym człowiekiem swoistym dowcipem.
– Mecenasie – odezwał się sędzia – czy ma pan dalsze pytania do świadka?
Jordan miał ich co najmniej tysiąc: „Jak mogłeś mi coś podobnego zrobić? Jak mogłeś zrobić coś podobnego sobie? Jak mam przekonać przysięgłych, że za twoimi słowami kryło się coś zupełnie innego, niż im się zdawało?”.
Jordan potrząsnął głową, gorączkowo poszukując w myślach
wyjścia z tej fatalnej sytuacji, sędzia jednak potraktował jego gest jak odpowiedź na swoje pytanie.
– Pani Leven? – zwrócił się teraz do Diany.
Jordan nagle zdał sobie sprawę, co się dzieje. Chciał wykrzyknąć: „Czekajcie, wciąż jeszcze się zastanawiam…”. Ale w porę ugryzł się w język. Wystarczy, że Diana zapyta Petera o cokolwiek – chociażby   


poprosi, by powtórzył swoje nazwisko – a Jordan zyska prawo do repliki. I wówczas z pewnością zdoła sprawić, że przysięgli spojrzą na Petera innym okiem.
Diana przekartkowała swoje notatki, po czym je odłożyła.
– Oskarżenie nie ma pytań, wysoki sądzie.
Wagner wezwał do siebie zastępcę szeryfa.
– Proszę wyprowadzić oskarżonego – powiedział.
Po czym zarządził weekendową przerwę w rozprawie.
Gdy tylko sędzia i przysięgli zniknęli z sali, zerwał się ogłuszający huragan pytań. Reporterzy parli pod prąd wylewającej się do holu rzeki
ludzkiej w nadziei, że zdołają osaczyć Jordana i wymusić na nim odpowiedź na kilka pytań.
Adwokat szybko pochwycił teczkę i skoczył w stronę bocznych
drzwi – tych, przez które funkcjonariusze wyprowadzili Petera.
– Chwileczkę! – wykrzyknął. Podbiegł do zastępców szeryfa,
między którymi szedł Peter ze skutymi rękami. – Muszę porozmawiać
z
klientem na temat poniedziałkowej sesji.
Funkcjonariusze spojrzeli po sobie, po czym przenieśli wzrok na Jordana.   


– Dwie minuty – zdecydowali, ale nie odstąpili od więźnia. Jeżeli Jordan chciał zamienić kilka zdań z klientem, musiał to zrobić na ich warunkach.
Peter, zarumieniony z podniecenia, uśmiechnął się radośnie.
– I co, dobrze się spisałem?
Jordan nerwowo poszukiwał właściwych słów.
– Czy powiedziałeś to, co chciałeś powiedzieć?
– Uhm.
– W takim razie spisałeś się na medal – odparł Jordan.
Stał w wąskim korytarzu i patrzył, jak funkcjonariusze
odprowadzają Petera. Zanim skręcili za węgieł, Peter się odwrócił i uniósł skute dłonie w geście pozdrowienia. Jordan skinął głową w odpowiedzi i wsunął ręce do kieszeni.
Wymknął się z sądu tylnymi drzwiami. Przeszedł obok trzech
wozów transmisyjnych z antenami satelitarnymi na dachu, przypominającymi olbrzymie, białe ptaki. Przez tylne okna vanów dostrzegał ludzi montujących materiał do wieczornych wiadomości. Na
każdym z monitorów widniała jego twarz.
Gdy mijał ostatni z samochodów, przez uchylone okno usłyszał głos   



Petera:
„Gra jeszcze nie dobiegła końca”.
Jordan mocniej ścisnął teczkę pod pachą i przyspieszył kroku.
– Owszem, już dobiegła – mruknął półgłosem.
Jak zawsze w przeddzień wygłoszenia mowy końcowej przez
Jordana Selena upiekła gęś, którą on nazywał „ostatnim posiłkiem skazańca”, ona natomiast kwitowała bardziej kolokwialnym zwrotem: „No i po ptokach”.
Położyła Sama spać, po czym podała mężowi kolację, a sama usiadła przy stole naprzeciwko niego.
– Zupełnie nie wiem, co powiedzieć – przyznała.
Jordan odsunął talerz.
– Jeszcze nie jestem gotowy.
– Co masz na myśli?
– Nie mogę dopuścić, by dzisiejsze przesłuchanie było finałowym akordem procesu.
– Skarbie, Peter swoim zeznaniem wzniecił pożar, którego nawet
kilka zastępów straży pożarnej nie zdołałoby ugasić – zauważyła Selena.
– Nie mogę się tak łatwo poddać. Ostatecznie to ja powtarzałem   


Peterowi, że mamy szanse na sukces. – Posłał żonie udręczone spojrzenie. – Pozwoliłem mu usiąść na miejscu dla świadków, chociaż wiedziałem, że to błąd. Muszę teraz coś zrobić, żeby to przesłuchanie nie było ostatnim, jakie pozostanie w pamięci członków ławy przysięgłych przed udaniem się na obrady.
Selena westchnęła i sięgnęła po odsunięty talerz. Wzięła sztućce Jordana,  odkroiła  spory  kawałek  mięsa  i  zanurzyła  w  wiśniowym sosie.
– To cholernie pyszna gęś, Jordanie – oświadczyła. – Nawet sobie nie wyobrażasz, ile tracisz.
– Lista świadków – mruknął Jordan. Poderwał się i zaczął
przerzucać papiery leżące na drugim końcu stołu. – Musi się na niej znajdować jakaś osoba, której zeznanie wybawi nas z opresji. – Przebiegł wzrokiem rządek nazwisk. – Louise Herman… Kto to taki?
– Była nauczycielką Petera na początku podstawówki –
poinformowała męża Selena z pełnymi ustami.
– Podstawówki? Więc co, u diabła, robi na naszej liście?
– Sama się zgłosiła. Powiedziała, że w razie potrzeby zaświadczy,
jakim grzecznym i kochanym chłopcem był Peter w trzeciej klasie.
– To nam nie pomoże. Potrzebny nam ktoś z niedawnej przeszłości.   


– Westchnął głęboko. – Nikogo takiego tu nie widzę… – Odwrócił stronę i rzuciło mu się w oczy jedno nazwisko. – Z wyjątkiem Josie Cormier… – powiedział powoli.
Selena gwałtownie odłożyła widelec.
– Chcesz powołać na świadka córkę Alex?!
– Od kiedy to jesteś z sędzią Cormier po imieniu?
– Cóż, dziewczyny zazwyczaj nie przywiązują wagi do takich drobiazgów.
– No, tak czy owak, mam kompletnie przerąbane. Może Josie
zdołała sobie coś do tej pory przypomnieć. Posadźmy ją na miejscu dla
świadków… zobaczymy, co nam powie.
Selena zaczęła się przedzierać przez sterty papierów pokrywających sporą połać stołu, parapet kominka, chodzik Sama.
– A! Oto i jej zeznania.
Jordan wziął z rąk żony dwie kartki. Na pierwszej widniało zaprzysiężone oświadczenie, przesłane przez sędzię Cormier. Na
drugiej – zapis późniejszej rozmowy, przeprowadzonej z Josie przez detektywa Ducharme’a.
– Ostatecznie ona się przyjaźni z Peterem – mruknął Jordan.   



– Przyjaźniła – skorygowała Selena.
– Mam to gdzieś. Ostatecznie Diana sama przygotowała dla mnie
grunt pod to przesłuchanie – pierwsza uświadomiła przysięgłym, że Peter się kochał w Josie. Gdy połączymy to z faktem, że zastrzelił jej chłopaka… Nawet jeśli nie zdołamy nakłonić dziewczyny do powiedzenia paru życzliwych słów na temat Petera – najchętniej do wyznania, że mu przebacza – może uda nam się przedstawić sprawę
w
kategoriach nieszczęśliwej miłości. Istnieje duża szansa, że przysięgli
to
kupią… – Jordan wstał od stołu. – Wracam do sądu – oznajmił. – Potrzebne mi wezwanie do stawiennictwa.
Gdy w sobotni poranek rozległ się dzwonek do drzwi, Josie wciąż jeszcze paradowała w piżamie. Tej nocy spała jak zabita i trudno się dziwić,  skoro  przez  cały  miniony  tydzień  godzinami  nie  mogła zmrużyć
oka, a gdy już się to zdarzyło, nękały ją koszmary. W swoich snach widziała autostrady, po których sunęły jedynie wózki inwalidzkie;
zamki szyfrowe bez cyfr na panelach; królowe piękności pozbawione twarzy.
Teraz była już jedyną osobą, siedzącą w pokoiku dla świadków   


obrony, co oznaczało, że proces dobiega końca. Że jeszcze dzień lub dwa i znowu będzie mogła oddychać pełną piersią.
Z rozmachem otworzyła drzwi wejściowe i ujrzała w progu piękną Afroamerykankę, żonę Jordana McAfee’ego, uśmiechniętą promiennie
i

wyciągającą przed siebie rękę, w której trzymała jakiś papier.
– Josie – odezwała się miękko – muszę ci dostarczyć ten dokument. Czy twoja mama jest w domu?
Josie wzięła od kobiety starannie złożony, błękitny arkusz. Może to zaproszenie na przyjęcie dla wszystkich uczestników procesu? To byłoby naprawdę super. Odwróciła się przez ramię i zawołała matkę. Zaraz też w holu pojawiła się Alex w towarzystwie Patricka.
– Ehm… – Selena z wrażenia zamrugała oczami.
Matka Josie, zupełnie niewzruszona, skrzyżowała ramiona.
– O co chodzi?
– Pani sędzio, przepraszam, że niepokoję w sobotę, ale mój mąż byłby wdzięczny, gdyby Josie zechciała się dzisiaj zjawić w jego kancelarii.
– Po co?
– Ponieważ właśnie dostarczyłam pani córce wezwanie do   



stawiennictwa. W poniedziałek będzie musiała zeznawać przed ławą. Josie miała wrażenie, że wszystko wokół zaczęło wirować.
– Zeznawać? – powtórzyła drżącym głosem.
Matka ruszyła do przodu, a sądząc po wyrazie jej twarzy,
posunęłaby się do rękoczynów, gdyby Patrick nie chwycił jej wpół i nie
przytrzymał. Wyjął niebieski dokument z ręki Josie i szybko przebiegł wzrokiem jego treść.
– Ja nie mogę zeznawać w sądzie…
Matka z irytacją potrząsnęła głową.
– Przecież dysponujecie zaprzysiężonym oświadczeniem, w którym Josie jednoznacznie stwierdza, że nic nie pamięta…
– Rozumiem pani zdenerwowanie – odparła Selena. – Ale tak czy inaczej, w poniedziałek Josie będzie musiała usiąść na miejscu dla świadków. Uznaliśmy, że dla obu stron będzie lepiej, jeżeli nie wejdzie całkiem surowa na salę rozpraw… – Zawiesiła głos. – Może pani wypowiedzieć  nam  wojnę  lub  przyłączyć  się  do  koalicji.  Decyzja należy
do pani, pani sędzio.
Matka Josie przybrała kamienny wyraz twarzy.
– Druga po południu – wycedziła przez zaciśnięte zęby i zatrzasnęła   



Selenie drzwi przed nosem.
– Obiecałaś! – wrzasnęła Josie. – Obiecałaś, że nie będę musiała zeznawać! Że moja noga nie postanie na sali rozpraw!
Matka ujęła ją za ramiona.
– Skarbie, rozumiem, że przeraża cię ta perspektywa, a sala sądowa
to ostatnie miejsce, w którym chciałabyś się znaleźć. Ale pamiętaj, że cokolwiek powiesz, w najmniejszym stopniu nie wpłynie na wynik tego
procesu. Ani się obejrzysz, jak będzie po wszystkim. – Alex zerknęła
na
Patricka. – Czemu, do cholery, McAfee to robi?
– Ponieważ sprawa kompletnie mu się posypała. I teraz łudzi się nadzieją, że Josie zdoła ją jeszcze dla niego poskładać.
To jedno zdanie wystarczyło, by Josie wybuchnęła płaczem. Punktualnie o drugiej po południu Josie Cormier i jej matka zjawiły
się w kancelarii Jordana, który powitał je z Samem na ręku. Sędzia Cormier przywodziła na myśl granitową turnię, jej córka natomiast drżała jak osika.
– Dziękuję, że panie zechciały przyjść. – Jordan uśmiechnął się najszerzej  i  najprzyjaźniej,  jak  potrafił.  Zależało  mu,  żeby  Josie poczuła   



się swobodnie.
Żadna z kobiet ani słowem nie odpowiedziała na powitanie.
– Bardzo przepraszam za to. – Wskazał na synka. – Żona miała się zjawić już jakiś czas temu i zabrać Sama, żebyśmy mogli spokojnie porozmawiać, ale na drodze numer dziesięć rozkraczyła się wielka ciężarówka do zwożenia drewna i Selena utknęła w korku. – Jeszcze bardziej rozciągnął kąciki ust. – Ale to już nie potrwa długo.
Uczynił zapraszający gest, wskazując wielką sofę, fotele… Na stole konferencyjnym stał talerz z ciastkami i dzbanek z wodą.
– Czy mogę paniom zaoferować coś do jedzenia lub picia…?
– Nie – ucięła sędzia.
Jordan usiadł w fotelu za biurkiem, podrzucając synka na kolanie.
– No tak…
Wpatrzył się w wiszący na ścianie zegar; wprost nie do wiary, jak wolno mija sześćdziesiąt sekund, gdy chciałoby się, żeby przemknęły jak błyskawica… Nagle drzwi otworzyły się z impetem i do środka wbiegła Selena.
– Przepraszam… Bardzo przepraszam… – zaczęła od progu. Pośpiesznie ruszyła w stronę synka i gdy wyciągała po niego ręce, z
jej   


ramienia spadł plecak z pieluchami. Odbił się parę razy i wylądował u stóp Josie.
Dziewczyna poderwała się na równe nogi, nie odwracając wzroku
od plecaka. Zaczęła się gwałtownie cofać; potknęła się o nogi matki,
o
brzeg kanapy.
– Nie – jęknęła cicho.
Zwinęła się w kłębek w rogu pokoju, zakryła głowę rękami i
zaniosła się szlochem. Na ten odgłos Sam również wybuchnął płaczem… Jordan natomiast patrzył na to wszystko kompletnie oniemiały.
Sędzia Cormier przykucnęła obok córki.
– Josie, o co chodzi? Josie? Co się stało?
Josie kołysała się w przód i tył, wciąż cicho szlochając.
– Ja pamiętam – wyszeptała przez łzy. – Pamiętam dużo więcej, niż mówiłam.
Sędzia zaniemówiła z wrażenia i Jordan postanowił wykorzystać ten moment do maksimum.
– A co dokładnie pamiętasz? – On również przykucnął obok dziewczyny.   


Sędzia Cormier odepchnęła go jednak bezceremonialnie, po czym pomogła córce się podnieść. Posadziła ją na kanapie i podała jej szklankę wody.
– Już dobrze – mruknęła.
Josie konwulsyjnie wciągnęła powietrze.
– Plecak… – powiedziała, wskazując głową na podłogę. – Plecak
spadł Peterowi z ramienia… jak ten przed chwilą. Zamek był rozpięty i… i ze środka wypadł pistolet. Matt go chwycił… Wystrzelił do Petera, ale spudłował. A wtedy Peter… wtedy on… – zacisnęła powieki. – Wtedy Peter zabił Matta.
Jordan spojrzał znacząco na Selenę. Obrona Petera była zbudowana wokół PTSD – wokół reminiscencji wywołanych z pozoru banalnymi zdarzeniami; wokół obronnego wypierania przez ludzki umysł
pewnych incydentów. W tej chwili Josie stanowiła ucieleśnienie przedstawianej przez Jordana linii obrony – na widok upadającego plecaka przypomniała sobie niespodziewanie, do czego doszło przed miesiącami w gimnastycznej szatni. Przypomniała sobie, że Peter stał naprzeciwko swojego odwiecznego prześladowcy, który mierzył do niego z pistoletu – stanowił realne zagrożenie dla jego życia.
A to z kolei oznaczało, że od samego początku prawniczy instynkt   



prowadził Jordana w dobrym kierunku – ku prawdzie.
– Niezły pasztet – powiedział do Seleny, gdy zostali sami. – Ale zadziała na moją korzyść.
Selena już jakiś czas temu ułożyła synka do snu w pustej szufladzie,
a teraz siedziała z Jordanem przy konferencyjnym stole; wspólnie omawiali wyznania Josie. Dziewczyna w końcu przyznała, że już dawno  temu  zaczęły  do  niej  wracać  fragmenty  wspomnień  z feralnego
dnia, ale nie powiedziała o tym nikomu, ponieważ bała się zeznawać
w
sądzie.   A   teraz,   na   widok   toczącego   się   po   ziemi   plecaka, przypomniała
sobie wszystko z drobiazgową dokładnością.
– Gdybym się o tym dowiedział przed rozpoczęciem procesu, wymógłbym na Dianie ugodę. Niewykluczone jednak, że przed ławą przysięgłych uda mi się wykorzystać te rewelacje jeszcze skuteczniej.
– Nie ma to jak dar niebios, ratujący z opresji w ostatniej chwili – mruknęła Selena.
– Kiedy Josie opowie o wydarzeniach w szatni, poczynania Petera nagle ukażą się w całkiem nowym świetle. Zeznania tej dziewczyny postawią też pod znakiem zapytania wiele sugestii, które Diana   



przedstawiła ławie. Innymi słowy: skoro oskarżenie nie zdołało ustalić tak istotnych faktów, jakie jeszcze inne ważne poszlaki lub dowody umknęły śledczym prokuratury?
– Poza tym słowa Josie idealnie podbudują zeznania Kinga –
zauważyła Selena. – Peter miał powody do strachu; tamtego dnia chłopak, który go najdotkliwiej szykanował, skierował na niego broń. Tyle że przyniesioną przez Petera…
– To bez znaczenia – zdecydował Jordan. – Nie muszę wiązać wszystkich sznurków. – Mocno ucałował Selenę w usta. – Muszę się tylko postarać, żeby oskarżenie też tego nie zrobiło.
Alex siedziała na ławce i patrzyła na grupę studentów college’u, zabawiających  się  w  parku  freesbie,  zupełnie  nieświadomych,  że przed
chwilą rozpadł się świat. Josie, która przycupnęła obok matki, podciągnęła kolana pod brodę.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś? – spytała cicho Alex.
– Nie mogłam. Miałaś przewodniczyć tej rozprawie.
Alex odniosła wrażenie, że nagle jakieś cienkie ostrze przeszyło jej mostek.
– Ale czemu nie zrobiłaś tego, kiedy zrezygnowałam? Kiedy   


poszłyśmy do Jordana, wciąż twierdziłaś, że nic nie pamiętasz… Złożyłaś pod przysięgą oświadczenie tej treści…
– Myślałam, że tobie zależy na tym oświadczeniu – odparła Josie. – Powiedziałaś, że jeśli je podpiszę, nie będę musiała zeznawać w sądzie… a ja bardzo nie chciałam zeznawać. Nie chciałam patrzeć na Petera.
Jeden ze studentów wyskoczył w górę, ale i tak nie zdołał złapać plastikowego talerza, który ostatecznie w chmurze pyłu wylądował u stóp Alex.
– Przepraszam! – krzyknął chłopak, unosząc rękę.
Alex podniosła freesbie i odesłała zgrabnym lobem. Wiatr poniósł
lekki dysk hen, wysoko, plamiąc nieskazitelny błękit nieba.
– Mamusiu… – Josie już od lat nie zwracała się do matki tym
słowem. – Co się teraz ze mną stanie?
Alex nie umiała udzielić odpowiedzi na tak zadane pytanie. Ani
jako  prawnik,  ani  jako  sędzia,  ani  jako  matka.  Mogła  jedynie wesprzeć
córkę zdroworozsądkową radą w nadziei, że ta okaże się pomocna.
– Od tej chwili musisz mówić tylko prawdę.
Tego ranka Patrick został wezwany jako negocjator do Cornish,   



gdzie jeden z policjantów interweniujących w sprawie przemocy domowej został zatrzymany w charakterze zakładnika. Gdy dotarł z powrotem do Sterling, dochodziła północ. Nie pojechał jednak do siebie,
ale do Alex – gdzie już od dłuższego czasu czuł się bardziej w domu niż
we własnym mieszkaniu. Parę razy w ciągu dnia próbował się z nią skontaktować – był ciekaw, jak przebiegło spotkanie u Jordana McAfee’ego – ale miał problemy ze znalezieniem zasięgu.
Zastał Alex siedzącą w pogrążonym w ciemności salonie. Padł na kanapę u jej boku i przez chwilę także wpatrywał się w milczeniu w ścianę.
– Co my właściwie robimy? – zapytał w końcu szeptem.
Spojrzała na niego i wówczas dopiero zauważył, że płakała. Natychmiast zaczął czynić sobie wyrzuty: Powinieneś pilniej szukać tego zasięgu! Powinieneś przyjechać wcześniej!
– Co się stało?
– Nawaliłam na całej linii – oznajmiła Alex. – Myślałam, że jej pomagam. Myślałam, że wiem, co robię. A nagle się okazało, że o niczym nie miałam pojęcia.
– Gdzie jest Josie? – zapytał Patrick, próbując powiązać niespójne   



fragmenty w całość.
– U siebie. Śpi. Kazałam jej zażyć środek uspokajający.
– Opowiesz mi, co się stało?
– Poszłyśmy na spotkanie z Jordanem McAfee’em i Josie wyznała… wyznała, że pamięta to i owo z tamtego dnia. A ściśle rzecz biorąc, pamięta wszystko.
Patrick gwizdnął cicho przez zęby.
– A więc z rozmysłem kłamała?
– Nie wiem. Z pewnością bała się zeznawać. – Alex zerknęła na Patricka z ukosa. – Ale na tym nie koniec rewelacji. Josie utrzymuje,
że
Matt pierwszy strzelił do Petera.
– CO TAKIEGO?!
– Plecak z bronią ześliznął się Peterowi z ramienia, wylądował nieopodal Matta, wypadła z niego broń, Matt chwycił za pistolet… Strzelił, ale chybił.
Patrick przejechał dłonią po twarzy. Diana Leven nie będzie uszczęśliwiona, gdy o tym usłyszy.
– Wyobrażasz sobie, co teraz czeka Josie? – denerwowała się Alex. – W najlepszym wypadku całe miasto znienawidzi ją za zeznania na   


korzyść Petera. W najgorszym – skłamie na miejscu dla świadków i zostanie oskarżona o krzywoprzysięstwo.
– Przestań się zamartwiać. Ty już nie masz na to wpływu. Uważam jednak, że Josie sobie poradzi. Ma w sobie siłę tych, co potrafią wszystko
przetrwać.
Nachylił się i zaczął całować Alex, by nie składać żadnych obietnic
w obawie, że mogą się nie spełnić. Całował ukochaną tak długo, aż poczuł, że opuszcza ją napięcie.
– Powinnaś teraz iść na górę i sama wziąć jedną z tych tabletek na uspokojenie – szepnął.
Alex zerknęła na niego z ukosa.
– Nie zostaniesz?
– Nie mogę. Jeszcze czeka mnie praca.
– Przejechałeś taki szmat drogi tylko po to, by mi powiedzieć, że wychodzisz?
Patrick spojrzał na nią czule, żałując, że nie może jej wyjaśnić, czym musi się teraz zająć.
– Do zobaczenia wkrótce, Alex.
Patrick nie mógł zachować w sekrecie tego, co usłyszał od Alex – z   



czego ona, jako prawnik, z pewnością zdawała sobie sprawę. W poniedziałek będzie musiał pójść do Diany i powiedzieć, że wedle jego
najnowszej wiedzy, Matt Royston pierwszy wystrzelił do Petera Houghtona. Prawo obligowało Patricka do dzielenia się z prokuraturą każdą nową poszlaką. Dziś jednak była niedziela, a to oznaczało, że
do
poniedziałku może robić ze świeżo zdobytą informacją, co mu się żywnie podoba.
Gdyby znalazł ślady potwierdzające wersję Josie, zdjąłby z niej część odium, jakie czekało ją po złożeniu zeznań, i wyrósłby na bohatera w oczach Alex. Ale Patrick miał także całkiem inny powód, by po raz kolejny przeszukać szatnię gimnastyczną. Osobiście przeczesał w swoim czasie to niewielkie pomieszczenie kawałek po kawałku i nie odnalazł pocisku. A gdyby Matt rzeczywiście wystrzelił pierwszy – Patrick musiałby go znaleźć.
Nie chciał mówić tego Alex, ale podejrzewał, że Josie znowu kłamie.
O szóstej rano Sterling High było pogrążone w sennym letargu.
Patrick otworzył frontowe drzwi i ruszył przed siebie mrocznymi korytarzami. Zostały profesjonalnie wyczyszczone i posprzątane, ale Patrickowi i tak stawały przed oczami plamy na podłodze i miejsca,   



gdzie kule roztrzaskały szyby. Szedł szybkim krokiem. Energicznym ruchem  odgarniał  brezentowe  plandeki,  zręcznie  wymijał  sterty desek.
Otworzył dwuskrzydłowe drzwi sali gimnastycznej i sięgnął do
panelu  z  włącznikami.  Chwilę  później  pomieszczenie  zalała  fala światła.
Gdy  był  tu  po  raz  ostatni,  na  parkiecie  wciąż  leżały  kawałki termalnego
koca z numerami odpowiadającymi tym wypisanym na czołach Drew Girarda,  Noaha  Jamesa,  Justina  Friedmana,  Dusty’ego  Spearsa  i Austina
Prokiova. Śledczy z laboratorium kryminalistycznego pełzali po podłodze, by pozbierać łuski i sfotografować najmniejsze ubytki w dolnych fragmentach ścian, w parkiecie i listwach podłogowych. Inni wchodzili na drabiny, by wyciągnąć kule, które utkwiły pod sufitem i
w
tablicy do kosza.
Po wyjściu od Alex Patrick pojechał na posterunek, gdzie przez
kilka godzin badał odcisk zdjęty ze spustu broni B, zbyt fragmentaryczny i rozmazany, żeby przepuścić go przez komputer. Patrick, ulegając lenistwu umysłowemu, z góry założył, że to odcisk Petera. A jeżeli należał do Matta? Czy można w jakikolwiek sposób   



udowodnić, że Royston trzymał tę broń w ręku – jak utrzymywała Josie? Patrick godzinami porównywał linie z tajemniczego odcisku z liniami papilarnymi Roystona. Obracał je pod różnymi kątami, wpatrywał się w minucje, aż w końcu wszystko zaczęło mu się rozmazywać przed oczyma.
Ten odcisk do niczego go nie doprowadzi. A to oznaczało, że jeżeli
ma znaleźć jakikolwiek dowód na potwierdzenie słów Josie, musi szukać go w szkole.
Wnętrze szatni przedstawiało się identycznie jak na dużej fotografii, którą Diana prezentowała w sądzie podczas przesłuchania Patricka – tyle że, naturalnie, teraz nie było tu ciała Matta. W odróżnieniu od klas i
korytarzy szkolnych, tutaj nie przeprowadzono prac remontowo- porządkowych. Zarząd szkoły podjął jednomyślną uchwałę, że ta szatnia, a także sala gimnastyczna i kafeteria zostaną wyburzone pod koniec miesiąca. Z miejscami tymi wiązało się zbyt wiele cierpienia i traumatycznych wspomnień, by je zachować w dotychczasowym kształcie.
Szatnie zbudowano na planie prostokąta. Drzwi wiodące z sali gimnastycznej znajdowały się pośrodku długiej ściany. Pod   



przeciwległą  ścianą  stały  metalowe  szafki  oraz  niskie  drewniane ławki.
W skrajnym lewym rogu było wejście pod prysznice. Tam także leżało ciało  Matta  Roystona,  a  obok  niego  –  zemdlona  Josie.  Dziesięć metrów
dalej, niemalże naprzeciwko, w prawym skrajnym rogu siedział w kucki
Peter Houghton. Niebieski plecak został odnaleziony po lewej stronie drzwi.
Gdyby przyjąć wersję Josie, sytuacja przedstawiałaby się
następująco. Peter wpadł do szatni, gdzie Matt i Josie postanowili się przed nim ukryć. Najprawdopodobniej trzymał w ręku pistolet A. Upuścił plecak i Matt – który w takiej sytuacji musiałby stać mniej więcej pośrodku pomieszczenia – pochwycił pistolet B. Strzelił do Petera
i chybił. Pytanie – gdzie się podziała kula? Kiedy Royston chciał wystrzelić po raz drugi, mechanizm spustowy się zaciął. Wówczas Peter
oddał dwa strzały do Matta – w tym jeden śmiertelny.
Problem w tym, że ciało Roystona znaleziono ponad cztery metry od miejsca, gdzie upadł plecak, z którego wysunęła się broń.
Dlaczego Matt miałby się cofnąć o kilka metrów i dopiero wówczas   



wystrzelić do Petera? To nie miało najmniejszego sensu. Z tej broni, przy
amunicji tego kalibru, strzał też nie mógł odrzucić ciała rosłego Matta
na
taką odległość. Poza tym rozbryzgi krwi wykluczały, by Matt się znajdował w pobliżu plecaka, gdy Peter do niego wystrzelił. Wszystkie analizy potwierdzały, że Royston padł mniej więcej w tym samym miejscu, w którym stał, gdy dosięgła go kula.
Patrick podszedł do kąta, w którym kulił się Peter. Zaczął systematycznie przeszukiwać każde miejsce – centymetr po centymetrze. Zbadał raz jeszcze wszystkie szafki, położył się nawet
na
podłodze i sprawdził spód ławki. Przejechał dokładnie latarką po suficie. Gdyby Matt wystrzelił do Petera w tak niewielkim pomieszczeniu i chybił, po uderzeniu kuli musiałby gdzieś pozostać wyraźnie widoczny ślad. Nic takiego nie było. A więc w stronę Petera nikt nie oddał strzału.
Patrick przemieścił się w przeciwległy róg szatni. Na podłodze
wciąż widniała plama krwi i krwawy odcisk męskiego buta. Omijając
je,
detektyw wszedł do pomieszczenia z prysznicami.
Gdyby znalazł zaginioną kulę tutaj, nieopodal miejsca, w którym   



znaleziono ciało Matta, toby oznaczało, że Royston nie mógł strzelać z pistoletu B. Innymi słowy, byłby to dowód na to, że Josie okłamała Jordana McAfee’ego.
Poszukiwanie śladów w pomieszczeniu z prysznicami było
zadaniem łatwym, ponieważ wszystkie ściany pokrywały białe, błyszczące kafelki, na których każdy ślad, każdy odprysk natychmiast rzucałby się w oczy.
Wszystkie kafle były w idealnym stanie.
Patrick odwrócił się i zaczął badać miejsca, które z pozoru zdawały
się absurdalne – sitka prysznicowe, sufit, kratki odpływowe. Zdjął buty
i skarpetki, po czym zaczął się przesuwać powoli po posadzce pryszniców.
I właśnie wówczas małym palcem stopy wyczuł dziwną nierówność przy jednym z sitek odpływu.
Opadł na czworaki i zaczął delikatnie obmacywać to miejsce. Jedna
z białych terakotowych płytek była uszkodzona na brzegu. Technicy
to
przeoczyli, ponieważ z racji usytuowania odprysku uznali, że to osad. Patrick poświecił latarką w głąb odpływu; jeżeli kula tam trafiła – dawno nie pozostało po niej ani śladu. Z drugiej strony – otwory   


wlotowe były tak małe, że mało prawdopodobne, by przeleciał przez nie pocisk kalibru 9 mm.
Czyżby więc rykoszet?
Patrick otworzył jedną z szafek i z wewnętrznej strony jej drzwiczek oderwał niewielkie lusterko. Położył je stroną odbicia do góry, w miejscu uszkodzenia płytki. Potem zgasił światło i wyjął wskaźnik laserowy. Stanął w miejscu, w którym kucał Peter, i skierował wiązkę lasera na lusterko. Smuga odbitego światła padła na ścianę prysznica, wolną od jakichkolwiek uszkodzeń.
Obchodził wkoło szatnię, cały czas puszczając światło na lusterko,
aż w pewnym momencie wiązka odbita uderzyła w sam środek niewielkiego okienka. Wówczas Patrick przyklęknął, wyjął z kieszeni długopis i wyraźnie oznaczył miejsce, w którym się znajdował. A potem
wyjął z kieszeni komórkę i szybko wybrał numer.
– Diano, musisz zrobić wszystko, co w twojej mocy, by przedłużyć przerwę w rozprawie do wtorku.
– Zdaję sobie sprawę, że to niecodzienna prośba – tłumaczyła Diana nazajutrz w sędziowskim gabinecie, tuż po wznowieniu procesu. – Wiem, że przysięgli są już na sali, niemniej proszę o odroczenie   


rozprawy do czasu przybycia mojego detektywa. Niespodziewanie pojawił się nowy wątek w sprawie… być może oczyszczający oskarżonego z części zarzutów.
– Dzwoniła pani do swojego detektywa? – spytał Wagner.
– Kilkakrotnie.
Patrick nie odbierał telefonu. Gdyby to zrobił, Diana powiedziałaby
mu osobiście, że w tej chwili ma ochotę zamordować go gołymi rękami.
– Obrona nie wyraża zgody na odroczenie, wysoki sądzie – wtrącił Jordan. – Jesteśmy gotowi do prezentacji argumentów. Osobiście nie wątpię, że pani Leven podzieli się ze mną wszelkimi informacjami, mogącymi działać na korzyść mojego klienta – gdy tylko wejdzie w ich
posiadanie. W obecnej chwili jednak zaryzykuję kontynuację swojej linii
obrony. Poza tym na przesłuchanie czeka już mój kolejny świadek.
– Świadek? – zaniepokoiła się Diana. – Jaki świadek? Przecież ty już nie masz żadnych świadków.
Jordan uśmiechnął się rozbrajająco.
– Córka sędzi Cormier.
Przed salą rozpraw Alex mocno ściskała rękę córki.   


– Zanim się obejrzysz, już będzie po wszystkim – powtórzyła po raz
nie wiedzieć który.
Cóż za ironia! Kilka miesięcy temu – kiedy walczyła jak lew, by przewodniczyć temu procesowi – wiedziała, że nie potrafi zapewnić Josie emocjonalnego wsparcia; była jednak pewna, że przynajmniej zdoła rozwiać wszelkie niepokoje córki w kwestiach prawniczych i proceduralnych. I oto teraz Josie miała stanąć na scenie, którą Alex znała
tak dobrze jak niewielu innych, a mimo to nie umiała w tej trudnej chwili udzielić swojemu dziecku żadnej mądrej rady.
To będzie doświadczenie budzące lęk. I bolesne wspomnienia. Wszystko  jednak,  co  Alex  mogła  teraz  zrobić,  to  jedynie  biernie patrzeć
na cierpienie córki.
Do ławki, na której siedziały, podszedł zastępca szeryfa.
– Pani sędzio? Czy córka jest gotowa do złożenia zeznań?
Alex wstała, by zająć miejsce na sali. Wcześniej jednak raz jeszcze uścisnęła mocno rękę Josie.
– Po prostu powiedz wszystko, co wiesz, kochanie.
– Mamo…? A jeżeli to, co się wie, nie jest tym, co ludzie chcieliby usłyszeć?   



Alex próbowała przywołać uśmiech na usta.
– Powiedz prawdę. To zawsze najlepsze wyjście.
By zadośćuczynić przepisom, które nakazywały równoważny
dostęp stron do materiału dowodowego, Jordan – podchodząc do miejsca dla świadków – położył na biurku Diany streszczenie zeznań Josie, złożonych w sobotę w jego kancelarii.
– Kiedy to do ciebie trafiło? – wysyczała prokurator.
– Dopiero w weekend. Bardzo mi przykro – powiedział, chociaż ostatnie słowa były wierutnym kłamstwem.
Podszedł do Josie, która wydawała się bardzo blada i krucha. Miała włosy gładko ściągnięte w koński ogon; dłonie złożyła na kolanach. Pilnie   się   starała   nie   patrzeć   na   nikogo   ze   zgromadzonych; uporczywie
wbijała wzrok w drewno balustrady.
– Proszę podać swoje nazwisko do protokołu.
– Josie Cormier.
– Gdzie mieszkasz, Josie?
– Mój adres to 45 East Prescott Street, Sterling.
– Ile masz lat?
– Siedemnaście.   


Jordan podszedł jeszcze bliżej, żeby nikt poza Josie nie usłyszał, co ma jej do powiedzenia.
– No widzisz? – mruknął. – Bułka z masłem. – Puścił oko i wydało mu się, że przez twarz dziewczyny przebiegł cień uśmiechu.
– Gdzie byłaś rankiem 6 marca 2007 roku?
– W szkole.
– Jaka była twoja pierwsza lekcja owego dnia?
– Angielski – odparła Josie cicho.
– A druga?
– Matematyka.
– A następna?
– Na trzeciej godzinie miałam okienko.
– Jak je spędziłaś?
– Z moim chłopakiem… z Mattem Roystonem. – Zamrugała szybko, żeby powstrzymać łzy.
– Gdzie się z Mattem udaliście?
– Do kafeterii. Tam siedzieli nasi przyjaciele. Ale wyszliśmy wcześniej, bo przed następnymi zajęciami Matt chciał coś wyjąć ze swojej szafki.
– Co się wówczas wydarzyło?   



Josie spuściła oczy.
– Usłyszeliśmy okropny hałas i ludzie zaczęli się rozbiegać na
wszystkie strony. Niektórzy coś krzyczeli na temat broni. O tym, że w szkole pojawił się ktoś z pistoletem. Jeden z naszych przyjaciół, Drew Girard, powiedział, że to Peter strzela do wszystkich na oślep.
Uniosła wzrok i spojrzała wprost na Petera. Przez dłuższą chwilę
oboje spoglądali sobie prosto w oczy, a potem Josie zacisnęła powieki
i

odwróciła głowę.
– Czy miałaś świadomość, co się naprawdę dzieje?
– Nie.
– Widziałaś, by ktoś oddawał strzały?
– Nie.
– Dokąd się udałaś?
– Do sali gimnastycznej. Chcieliśmy się dostać do szatni. Gdy biegliśmy,  wiedziałam,  że  Peter  jest  coraz  bliżej,  bo  wyraźnie słyszałam
strzały.
– Kto dotarł z tobą do celu?
– W pierwszej chwili myślałam, że Matt i Drew, ale kiedy się odwróciłam za siebie, Drew już z nami nie było. Został postrzelony.   



– Widziałaś, jak doszło do jego postrzelenia?
Josie pokręciła głową.
– Nie.
– Czy widziałaś Petera, zanim znalazłaś się w szatni?
– Nie. – Twarz Josie wykrzywił grymas płaczu; otarła oczy.
– I co się następnie wydarzyło?
Tamten Dzień, 10:16 rano
– Na ziemię – syknął Matt i pchnął Josie tak mocno, że wylądowała
za ławką.
Nie najlepsza kryjówka. Ale w szatni właściwie nie było gdzie się schować. Matt miał plan: chciał, żeby wydostali się na zewnątrz przez okienko w pomieszczeniu z prysznicami. Nawet już je otworzył, ale wówczas w sali gimnastycznej rozległy się strzały, zrozumieli więc, że nie ma czasu na przyciągnięcie ławki z szatni i ucieczkę. Niechcący sami
zapędzili się w pułapkę.
Josie zwinęła się w kulkę, Matt przykucnął przed nią. Serce waliło jej jak młotem; chwilami zapominała oddychać.
Matt sięgnął do tyłu i chwycił Josie za rękę.
– Gdyby wydarzyło się coś złego, Jo – wyszeptał – pamiętaj, że   



zawsze cię kochałem.
Zaczęła płakać. Jeszcze chwila, a zginie. Oboje zginą. Pomyślała o
tych wszystkich rzeczach, które tak bardzo chciała zrobić w życiu. Pojechać do Australii. Popływać z delfinami. Nauczyć się całego tekstu „Bohemian Rhapsody” na pamięć. Skończyć studia.
Wyjść za mąż.
Otarła twarz o tył koszulki Matta i wtedy drzwi szatni otworzyły się
z trzaskiem. Do środka wpadł Peter z ogniem w oczach i pistoletem w dłoni. Josie zauważyła, że jego lewy trampek jest rozsznurowany, i w
tej
samej   chwili   pomyślała,   że   to   nie   do   wiary,   by   w   takich okolicznościach
zwracać uwagę na równie trywialne drobiazgi.
Peter wycelował w Matta i Josie odruchowo krzyknęła.
Może sprawił to sam krzyk, a może Peter rozpoznał jej głos. W
każdym razie drgnął gwałtownie i wówczas plecak zsunął się z jego ramienia, uderzył o podłogę i ze środka wypadł drugi pistolet. Sunął
po
gładkiej posadzce, po czym zatrzymał się tuż przy nodze Josie. Każdy przeżywa choć raz taką chwilę, w której świat niebywale zwalnia   



obroty:

wyczuwa

się

wówczas

wyraźnie

drgnięcie

najdrobniejszego najbardziej




















mięśnia




















w




















ciele,




















przepłynięcie




















przez




















umysł 

przelotnej myśli. I nabiera się pewności, że bez względu na to, co jeszcze
się wydarzy w życiu, wszystkie sekundy tej jednej minuty utkwią w pamięci już na zawsze. Josie patrzyła na swoją leniwie wysuwającą się
dłoń, na palce obejmujące chłodny, czarny uchwyt.
Podniosła się niezdarnie i skierowała wylot lufy na Petera.
Matt cofnął się w stronę pryszniców, stanął za jej plecami. Peter
wciąż trzymał pistolet pewnym chwytem i cały czas celował w głowę Matta.
– Josie – odezwał się cicho. – Pozwól mi to skończyć.
– Zabij go, Jo! – wykrzyknął Matt. – Po prostu, kurwa, go zastrzel! Jednym płynnym ruchem Peter przesunął dźwignię zamka,   



wprowadzając tym samym nabój z magazynka do komory. Obserwująca go pilnie Josie postąpiła w identyczny sposób. Przypomniały jej się czasy, gdy chodziła z Peterem do przedszkola.
Inni chłopcy chwytali kamienie i patyki, a potem biegali dookoła i wydzierali się na całe gardło: „Ręce do góry!”. A co ona i Peter robili z patykami?
Nie mogła sobie przypomnieć.
– Josie, na Boga jedynego! – Matt pocił się gwałtownie i miał oczy okrągłe z przerażenia. – Czy cię, kurwa, totalnie pojebało?
– Nie odzywaj się do niej w ten sposób! – krzyknął Peter.
– Zamknij się, dupku – odparował Matt. – Myślisz, że ona daruje ci życie? – Odwrócił się w stronę Josie. – No, na co czekasz? Strzelaj! Więc strzeliła.
Gdy pistolet wypalił, zdarł jej kawałek skóry z miejsca, gdzie kciuk łączy się z dłonią. Ręka Josie odskoczyła w górę – zdrętwiała, dziwnie pulsująca. Krew na T-shircie Matta zdawała się czarna jak smoła. Matt stał przez chwilę bez ruchu i zszokowany przyciskał dłoń do rany w brzuchu. Josie zauważyła, że jego usta układają się w jej imię, ale wciąż
słyszała tylko wibrujący huk wystrzału.   



Bezgłośne „J-o-s-i-e”.
I Matt zwalił się z nóg.
Ręka zaczęła jej drżeć tak gwałtownie, że pistolet upadł na podłogę. Wcześniej zdawał się kleić do dłoni, teraz się wymknął, jakby jej dotyk
miał w sobie coś odrażającego.
– Matt!
Rzuciła się do przodu. Przycisnęła obie dłonie do rany, bo tak
przecież powinno się robić, ale Matt zaczął się wić w agonii bólu i rozdzierająco krzyczeć. Z ust wydobywała mu się pienista krew i spływała po szyi.
– Zrób coś! – zaszlochała Josie, zwracając się w stronę Petera. – Pomóż mi!
Peter podszedł bliżej, uniósł pistolet w górę i strzelił Mattowi prosto
w głowę.
Niezdarnie, na czworakach, zdjęta przerażeniem Josie zaczęła się wycofywać, byle znaleźć się jak najdalej od nich obu.
Przecież nie o to jej chodziło. To niemożliwe, by tego właśnie
chciała.
Wpatrzyła się w Petera i nagle uświadomiła sobie, że przez ten jeden   



krótki moment, gdy zatraciła jasność myślenia, poczuła to, co musiał czuć Peter, wędrując po korytarzach Sterling High z plecakiem wyładowanym bronią. Każdy dzieciak w szkole odgrywał jakąś rolę: aroganckiego   sportowca,   podziwianej   piękności,   mózgowca   lub frajera.
Peter zrobił to, o czym sekretnie marzyli wszyscy inni: był, choćby tylko
przez dziewiętnaście minut, kimś, kto nie pozwolił się osądzać.
– Nikomu ani słowa – wyszeptał Peter, a Josie zdała sobie sprawę, że on ofiarowuje jej wybawienie: zawiera z nią pakt przypieczętowany krwią;  zawiązuje  zmowę  milczenia.  „Nie  wydam  twoich  sekretów, jeżeli
ty nie wydasz moich”.
Josie powoli pokiwała głową, a potem osunęła się w ciemność.
Życie powinno przybierać format filmu na DVD. Można by wówczas     oglądać     wersję     kinową,     przeznaczoną     dla przeciętnego
odbiorcy,  lub  wybrać  wersję  reżyserską  –  dzieło,  które powstało wedle
pierwotnego zamysłu twórcy, zanim mnóstwo innych ludzi wtrąciło
swoje trzy grosze.   



Obowiązkowe  menu  z  wyborem  scen  pozwalałoby  wracać tylko do
dobrych   chwil,   a   omijać   wszystkie   nieudane.   Swoją egzystencję
mierzyłoby     się     wówczas     liczbą     epizodów     chętnie przeżywanych na
nowo lub minut spędzonych na ich wyszukiwaniu.
Problem w tym, że w rzeczywistości życie o wiele bardziej przypomina nudną wideokasetę, rejestrującą obraz z kamery przemysłowej.  Rozmyte,  niewyraźne  kształty,  choćby  nie wiem jak
bardzo wytężało się wzrok. Oraz tryb wielokrotnego zapisu i odtwarzania: nieznośna monotonia powtarzalności.
Pięć miesięcy później
Po
tych
wyznaniach
sala
eksplodowała
oburzeniem

i

niedowierzaniem. Alex rzuciła się do przodu, by za wszelką cenę   


przedostać się do Josie. Gdzieś w tym tłumie znajdowali się Roystonowie, którzy właśnie usłyszeli, że ich syn został postrzelony przez córkę sędzi Cormier, ale Alex nie chciała w tej chwili o tym myśleć. Teraz koncentrowała się jedynie na swoim dziecku, pochwyconym w pułapkę miejsca dla świadków, podczas gdy ona próbowała sforsować barierkę oddzielającą widownię od czynnych uczestników procesu.
Do jasnej cholery! Przecież była sędzią, miała prawo przejść na
drugą stronę, a tymczasem rośli zastępcy szeryfa stanowczo ją od tego
powstrzymywali.
Wagner walił młotkiem w stół, nikt jednak nie zwracał na niego najmniejszej uwagi.
– Zarządzam piętnastominutową przerwę! – wrzasnął.
Gdy funkcjonariusze wywlekali Petera z sali, sędzia zwrócił się do Josie:
– Młoda damo, przypominam, że jest pani cały czas związana przysięgą.
Alex bezsilnie patrzyła, jak jej córkę wyprowadzają z sali bocznymi drzwiami. Zaczęła ją wołać i jednocześnie zdała sobie sprawę z   



obecności   Eleanor   u   swojego   boku.   Asystentka   zdecydowanie chwyciła
ją pod ramię.
– Pani sędzio, proszę za mną. W tej chwili nie jest pani tu
bezpieczna.
I wówczas, po raz pierwszy w życiu, Alex pozwoliła, by ktoś –
choćby na krótki moment – przejął nad nią kontrolę.
Patrick dotarł do sądu w najbardziej krytycznym momencie. Ujrzał Josie szlochającą na miejscu dla świadków i sędziego Wagnera bezskutecznie usiłującego zapanować nad salą. Ale całą swoją uwagę skupił  przede  wszystkim  na  Alex,  która  desperacko  usiłowała przedrzeć
się do córki.
W tej chwili był gotów wyciągnąć broń, byle pomóc jej w osiągnięciu celu.
Zanim jednak zdołał sforsować tłum, Alex zniknęła za drzwiami prowadzącymi do sędziowskich gabinetów. Mimo to jednym susem przeskoczył barierkę i wtedy poczuł, że ktoś łapie go za rękaw. Zirytowany odwrócił głowę i ujrzał Dianę Leven.
– Co tu się, do cholery, wyprawia? – zapytał.
– Ty pierwszy.   



Patrick westchnął głęboko.
– Cały wczorajszy dzień spędziłem w Sterling High, szukając potwierdzenia zeznań Josie. Ale nic mi się nie składało w spójną całość;
gdyby Matt strzelił do Petera, musiałbym znaleźć miejsce uderzenia pocisku, który chybił celu. Doszedłem więc do wniosku, że Josie znowu
skłamała, a nasze pierwotne założenie było słuszne – Peter bez dania racji strzelił do Matta. W końcu udało mi się jednak odnaleźć miejsce,
w
które trafiła kula. Za pomocą wiązki laserowej sprawdziłem azymut rykoszetu i wówczas stało się jasne, czemu nie mogliśmy odnaleźć tego
pocisku.  –  Wyjął  z  kieszeni  marynarki  plastikowy  woreczek  na dowody,
w którym znajdował się pojedynczy nabój. – Strażacy pomogli mi go wydobyć z pnia klonu rosnącego pod oknem pomieszczenia z prysznicami. Natychmiast zawiozłem ten pocisk do laboratorium stanowego i stałem nad nimi jak kat nad dobrą duszą tak długo, aż w końcu poddali go ekspresowym badaniom. Okazało się, że nie tylko został wystrzelony z broni B, ale są na nim również ślady tkanki i krwi Matta Roystona. Problem w tym, że gdy wyznaczyłem azymut   



odwrotny – puściłem wiązkę laserową od drzewa ku wnętrzu szatni,
by
sprawdzić, z którego dokładnie miejsca oddano strzał – od razu stało się
jasne, że nie zrobił tego Peter Houghton, ale…
– Josie Cormier właśnie wyznała, że postrzeliła Matta Roystona – weszła  mu  w  słowo  Diana  i  ze  znużeniem  przesunęła  dłonią  po twarzy.
– No, proszę. A więc w końcu powiedziała prawdę – mruknął
Patrick, przekazując Dianie woreczek z dowodem rzeczowym.
Jordan oparł się o kraty aresztanckiej celi.
– Nie wspomniałeś o tym drobnym epizodzie, ponieważ tak jakoś wyleciał ci z pamięci?
– Nie – odparł Peter.
– Gdybym wiedział o tym wcześniej, wynik twojego procesu
mógłby być zupełnie inny.
Peter leżał na metalowej ławce z rękami pod głową. I ku niewypowiedzianemu zdumieniu Jordana uśmiechał się pogodnie.
– Znowu została moją przyjaciółką – powiedział Peter. – A obietnic składanych przyjaciołom nigdy nie wolno łamać.
Alex usiadła w mrocznej salce konferencyjnej, do której zazwyczaj   


na czas krótkich przerw w rozprawie wprowadzano oskarżonych, i nagle zdała sobie sprawę, że jej córka w istocie też już się zalicza do
tej
kategorii. Wkrótce odbędzie się kolejny proces, tym razem z Josie w roli
głównej.
– Dlaczego? – spytała cicho, wpatrując się w jasny profil córki.
– Ponieważ kazałaś mi powiedzieć prawdę.
– Ale jak ta prawda wygląda naprawdę?
– Kochałam Matta. A jednocześnie go nienawidziłam. I
nienawidziłam siebie za to, że go kocham. I za to, że gdybym go zostawiła, utraciłabym poczucie tożsamości.
– Nie bardzo rozumiem…
– Bo jak mogłabyś zrozumieć? Ty jesteś chodzącym ideałem. – Josie potrząsnęła głową. – Jednak my, zwykli śmiertelnicy… nie różnimy się niczym od Petera. Tyle że niektórym z nas udaje się to ukryć lepiej od pozostałych. Ale w gruncie rzeczy jakie to ma znaczenie, czy udajesz,
że
jesteś niewidzialnym człowiekiem, czy też kimś, kogo każdy chciałby
w
tobie widzieć? Tak czy inaczej – nie jesteś sobą.
Alex przypomniała sobie niezliczone eleganckie przyjęcia, gdzie   



pierwszym pytaniem, jakie jej zadawano, było: „Czym się zajmujesz zawodowo?” – jak gdyby odpowiedź wyczerpywała całą wiedzę o człowieku. A tymczasem tożsamość jest pojęciem o wiele bardziej pojemnym.   Można   być   sędzią,   matką   i   marzycielką   zarazem. Rodzicem i
jednocześnie dzieckiem. Samotnikiem, wizjonerem i pesymistą. Ofiarą lub katem. Jednego dnia można cierpieć, następnego – tryskać zdrowiem.
Daleko mi do ideału, pomyślała Alex.
I niewykluczone, że tym samym się do niego zbliżyła.
– Co się ze mną stanie? – Josie zadała to samo pytanie, co przed kilkoma dniami, gdy Alex w swojej naiwności – a może zadufaniu? – wciąż jeszcze wierzyła, że zna wszystkie odpowiedzi.
– Co się stanie z NAMI – poprawiła córkę.
Przez twarz Josie przemknął cień uśmiechu.
– Ja zapytałam pierwsza.
Drzwi salki konferencyjnej uchyliły się nieznacznie; szparę
wypełniło żółte światło korytarza. Alex chwyciła dłoń córki i wzięła głęboki oddech.
– Chodź. Wkrótce się przekonamy.   


Peter został uznany za winnego ośmiu zabójstw pierwszego i dwóch zabójstw drugiego stopnia. Przysięgli uznali, że w wypadku Matthew Roystona i Courtney Ignatio nie działał z premedytacją. Został
sprowokowany.
Po ogłoszeniu werdyktu Jordan spotkał się z Peterem w
aresztanckiej celi. Peter pozostanie w więzieniu hrabstwa tylko do ogłoszenia uzasadnienia wyroku; potem czeka go przeniesienie do więzienia stanowego w Concord. Przy zasądzonym trybie łącznego odbywania kary za osiem morderstw nie istniał cień szansy, by Peter opuścił za życia zakład penitencjarny.
– Trzymasz się jakoś? – spytał Jordan, kładąc dłoń na ramieniu Petera.
– Uhm. – Peter wzruszył ramionami. – W zasadzie od początku wiedziałem, że to się tak skończy.
– Przynajmniej przysięgli uważnie wysłuchali twoich racji. Dlatego uznali, że w dwóch przypadkach nie działałeś z premedytacją.
– Powinienem ci podziękować za wysiłki. – Peter uśmiechnął się szelmowsko. – Życzę udanego życia.
– Ilekroć będę w Concord, wpadnę z wizytą – obiecał Jordan. Przyjrzał się baczniej Peterowi. W ciągu sześciu miesięcy, które   



upłynęły od dnia, gdy ta sprawa spadła mu na kark, jego klient dojrzał i
wydoroślał. Był już teraz wzrostu Jordana, ale lepiej umięśniony. Miał niski, męski głos i cień zarostu na twarzy. Jordan wprost nie mógł uwierzyć, że do tej pory tego wszystkiego nie zauważył.
– Cóż – dodał – bardzo mi przykro, że wypadki nie potoczyły się zgodnie z naszymi życzeniami.
– Mnie również przykro.
Peter wyciągnął rękę; Jordan jej nie przyjął, lecz chwycił chłopaka w objęcia.
– Uważaj na siebie – przykazał.
I już miał wyjść z celi, gdy Peter przywołał go z powrotem. W ręku trzymał okulary, które Jordan niegdyś mu przyniósł.
– Są twoje.
– Zatrzymaj je. Ty zrobisz z nich lepszy użytek.
Peter wetknął okulary do górnej kieszonki marynarki Jordana.
– Będę się czuł lepiej ze świadomością, że są pod twoją opieką. Poza tym nie ma tak wielu rzeczy na tym świecie, którym chciałbym się dokładniej przyjrzeć.
Jordan skinął głową. Powolnym krokiem wyszedł z celi i pożegnał   



się  z  zastępcami  szeryfa.  Potem  ruszył  w  stronę  holu,  gdzie  już czekała
na niego Selena.
Kiedy do niej podchodził, wsunął na nos okulary Petera.
– A co to ma znaczyć?
– Jakoś je polubiłem.
– Masz przecież sokoli wzrok.
Na brzegach soczewek świat ulegał dziwnemu odkształceniu, więc
w tych okularach Jordan musiał stąpać z większą ostrożnością i rozwagą.
– Nie zawsze i nie wszędzie – odparł.
Parę tygodni po zakończeniu procesu Lewis powrócił do swoich
zabaw liczbami. Dokonał już wstępnych obliczeń i teraz przepuszczał
je
przez komputer, by sprawdzić, czy wyłania się określona
prawidłowość. Najbardziej interesujące w tym wszystkim było to, że jego   najnowsze   zainteresowania   nie   miały   nic   wspólnego   ze szczęściem.
Lewis podjął obecnie badania nad społecznościami, w których doszło
do
szkolnych masakr; chciał poszukać zależności pomiędzy pojedynczym, drastycznym   



aktem
przemocy
a
stabilnością
ekonomiczną
społeczeństwa. Lub, inaczej rzecz ujmując, pragnął odpowiedzieć na pytanie, czy człowiek, któremu grunt usunął się spod nóg, ma jeszcze szansę twardo na nich stanąć.
Poza tym znowu prowadził wykłady w Sterling College – tym
razem z podstaw makroekonomii. Zajęcia się rozpoczęły w drugiej połowie września i Lewis gładko wszedł w nowy rytm. Rozprawianie
na temat teorii Keynesa przychodziło mu z niezwykłą łatwością. Prowadził teraz wykłady, przechadzając się po całej auli. Stało się to nieznośną koniecznością od czasu, gdy college został naszpikowany hot
spotami,   a   studenci,   zamiast   się   koncentrować   na   słowach wykładowcy,
nagminnie grywali w internetowego pokera lub wymieniali maile.
To właśnie w jednej ze swoich wędrówek Lewis się zapędził na
szczyt auli. Tam dwóch zawodników drużyny futbolowej zabawiało się strzykaniem wodą w kask innego dzieciaka, siedzącego dwa rzędy   


niżej. Chłopak co chwila się odwracał, żeby sprawdzić, kto jest tym dowcipnisiem, ale wówczas dwaj mięśniacy z minami niewiniątek wbijali wzrok w wykres wyświetlany na ekranie.
– No dobrze – ciągnął niewzruszenie Lewis – kto mi teraz powie, co
się stanie, gdy ceny wzrosną powyżej punktu A? – Zdecydowanym ruchem wyjął butelkę z ręki futbolisty. – Dziękuję, panie Graves. Właśnie zaczynało zasychać mi w gardle.
Ręka chłopca siedzącego dwa rzędy niżej wystrzeliła w górę niczym strzała i Lewis udzielił mu głosu.
– Nikt nie zechce kupić wyprodukowanych dóbr za tak
wygórowaną  cenę.  Spadnie  więc  popyt,  a  to  oznacza,  że  trzeba będzie
drastycznie obniżyć ceny albo ponosić wysokie koszty składowania nadwyżek produkcyjnych w magazynach.
– Doskonale – pochwalił Lewis, po czym zerknął na zegar. – No
dobrze, panie i panowie. Na poniedziałek proszę przeczytać kolejny rozdział z Mankiwa. Niewykluczone, że przy okazji zafunduję wam drobny test-niespodziankę.
– Skoro pan już nam o tym powiedział, test nie będzie
niespodzianką – zauważyła jedna z dziewcząt.   



– Ups – mruknął Lewis, uśmiechając się szeroko.
Stanął przy krześle studenta, który udzielił poprawnej odpowiedzi
na  jego  pytanie.  Chłopak  wciskał  książki  do  plecaka  już  tak zapchanego
papierami, że zasunięcie suwaka było absolutnie niewykonalnym zadaniem. Dzieciak miał zbyt długie włosy jak na obowiązującą modę
i

był ubrany w T-shirt z portretem Einsteina.
– Dobrze się pan dzisiaj spisał.
– Dzięki – odparł dzieciak, przestępując z nogi na nogę; Lewis widział, że chłopak nie bardzo wie, co ze sobą począć; w końcu się zdecydował na wyciągnięcie ręki. – Miło pana poznać, profesorze. To znaczy, wszyscy już się poznaliśmy, tyle że nie… no, nie osobiście.
– W rzeczy samej. Proszę mi przypomnieć, jak panu na imię?
– Peter. Peter Granford.
Lewis już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale ostatecznie tylko potrząsnął głową.
– Profesorze…? – Chłopak speszył się. – Przepraszam… przez
chwilę mi się zdawało, że chce pan powiedzieć coś ważnego.
Lewis patrzył na tego imiennika swojego syna – przygarbionego, wciągającego szyję w ramiona, jakby uważał, że nie zasługuje na   



zajmowanie  większej  przestrzeni,  niż  to  absolutnie  konieczne  –  i poczuł
ten dobrze znajomy ból, jakby ciężki młot opadł mu na mostek. Ból, który odzywał się zawsze, gdy myślał o swoim Peterze; o życiu, które miało się zmarnować w więzieniu. Jakże teraz żałował, że nie przyglądał się baczniej synowi, gdy ten był jeszcze w zasięgu jego wzroku,  ponieważ  teraz  Lewis  musiał  kompensować  te  stracone chwile
fragmentarycznymi wspomnieniami czy też – co jeszcze tragiczniejsze

poszukiwać cech syna w twarzach obcych dzieci.
Lewis sięgnął w głąb siebie i wydobył na powierzchnię uśmiech zarezerwowany dla takich właśnie sytuacji – gdy nie odnajdował żadnych powodów do szczęścia czy radości.
– To rzeczywiście było ważne – rzekł. – Chciałem panu powiedzieć,
że przypomina mi pan chłopca, którego kiedyś znałem.
Lacy dopiero po trzech tygodniach zebrała się na odwagę i weszła
do pokoju Petera. Teraz, gdy już ogłoszono wyrok – gdy stało się oczywiste, że Peter nigdy w życiu nie powróci do domu rodzinnego – nie było sensu utrzymywać tego miejsca w dotychczasowym stanie. Usiadła na łóżku i przycisnęła poduszkę do twarzy. Wciąż był w niej   



uwięziony zapach Petera i Lacy zastanowiło, ile potrzeba czasu, żeby całkowicie  się  ulotnił.  Rozejrzała  się  po  stojących  na  półkach książkach –
tych, które się jeszcze ostały po policyjnym przeszukaniu. Otworzyła szufladę szafki nocnej: przejechała palcami po jedwabistej zakładce
do
książek i metalowej paszczy zszywacza do papierów. Po pilocie opróżnionym z baterii. Po lupie. Po pliku kart z pokemonami i po przenośnym twardym dysku, przyczepionym do smyczy.
Chwyciła karton przyniesiony z piwnicy i zaczęła wkładać do
środka wszystkie te przedmioty po kolei.
Zwinęła kołdrę, prześcieradła, zdjęła powłoczkę z poduszki. Nagle przypomniała  sobie  pewną  wypowiedź  Lewisa,  wygłoszoną  wieki temu
przy jakimś obiedzie. Za jedyne sto tysięcy dolarów można zburzyć dom do imentu i wywieźć cały gruz. To wprost niebywałe, o ile mniej kosztuje  niszczenie  niż  budowanie:  za  niecałą  godzinę  ten  pokój będzie
wyglądał tak, jakby Peter nigdy w nim nie mieszkał.
Kiedy wszystkie rzeczy syna leżały już starannie ułożone w stos,
Lacy znów usiadła na łóżku i rozejrzała się po ścianach, gdzie miejsca po plakatach odcinały się żywszym odcieniem koloru od tła. Dotknęła   



szwu na brzegu materaca, zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie nazywać go w myślach materacem Petera.
Miłość ponoć przenosi góry, może poruszyć z posad świat, jest wszystkim, czego nam potrzeba, ale zawodzi w zderzeniu z realiami życia. Miłość nie ocaliła żadnego z dzieci, które Tamtego Dnia zjawiły się w Sterling High, nieświadome, że za chwilę zmieni się ich życie – ani
tych zabitych i poranionych, ani Josie Cormier, ani Petera. Czy więc miłość     wymagała     jakiejś     domieszki?     Szczęścia?     Nadziei? Przebaczenia?
Nagle Lacy przypomniała sobie, co powiedziała Alex jeszcze
podczas procesu: „Tak długo, jak coś żyje w ludzkiej pamięci, nie rozpływa się w niebycie”.
Wszyscy zapamiętają jedynie te dziewiętnaście minut z życia Petera.
A co z pozostałymi dziewięcioma milionami? Lacy będzie musiała zostać ich strażniczką, bo inaczej zaginie pamięć o tamtym dawnym Peterze. Na każde wspomnienie o swoim dziecku, związane z hukiem wystrzałów i krzykiem ofiar, ona odpowie dziesiątkami innych. Ujrzy małego  chłopca  pluskającego  się  w  stawie,  po  raz  pierwszy jeżdżącego
na rowerku, machającego radośnie ze szczytu drabinek. Stanie jej przed   


oczami pocałunek na dobranoc i laurka na Dzień Matki, z rysunkiem kredkami. W uszach zabrzmi piosenka wyśpiewywana fałszywie pod prysznicem. Lacy naniże na jedną długą nić wspomnienia tych chwil,
gdy jej dziecko niczym się nie różniło od innych dzieci. I będzie codziennie nosić je przy sobie, bo gdyby zaginęły, zaginąłby również bezpowrotnie ten chłopiec, którego kochała.
Wstała i rozłożyła na łóżku prześcieradło. Zarzuciła na nie kołdrę, starannie podwijając brzegi. Przetrzepała poduszkę. Odstawiła książki na półkę. Odłożyła wszystkie skarby z powrotem do szuflady nocnej szafki. Na końcu rozwinęła rulony plakatów i powiesiła je na ścianach, bardzo uważając, by pinezki znalazły się na swoich miejscach. By nie poczynić już żadnych więcej szkód.
Minął dokładnie miesiąc od wyroku skazującego.
Gdy światła przygasły, a strażnicy zakończyli swój wieczorny
obchód, Peter odwrócił się twarzą do ściany, powoli ściągnął skarpetę
z
prawej stopy i zaczął wpychać ją sobie do gardła.
Kiedy już nie mógł oddychać, zapadł w sen. Wciąż był osiemnastolatkiem, ale cofnął się do pierwszego dnia przedszkola. Miał
na ramionach prawie pusty plecak, a w ręku pudełko z Supermanem.   



Nadjechał żółty autobus i z dychawicznym westchnieniem rozwarł szeroko paszczę drzwi. Peter wspiął się po schodkach do środka. Tym razem był jedynym pasażerem. Przeszedł przez całą długość pojazdu
i
usiadł na samym końcu, tuż przy wyjściu awaryjnym. Obok siebie położył pudełko na lunch i wyjrzał przez tylną szybę. Zobaczył taką jasność, jakby samo słońce ruszyło w pościg za autobusem.
– Już prawie dojeżdżamy – odezwał się jakiś głos.
Peter zerknął w stronę kierowcy, ale się okazało, że za kierownicą
nikt nie siedzi.
Najbardziej niesamowite było to, że na ten widok wcale nie poczuł strachu. Gdzieś w głębi duszy wiedział, że dotrze dokładnie tam, dokąd
od dawna pragnął dotrzeć.   





6 marca 2008
Sterling High zmieniło się nie do poznania. Gmach został pokryty nowym, zielonym dachem, frontowy trawnik porastała świeża trawa,
a
z tyłu wznosiło się szklane atrium na wysokość całego budynku. Przy drzwiach wejściowych umieszczono mosiężną tabliczkę, a na niej wygrawerowano napis: BEZPIECZNA PRZYSTAŃ.
Później tego dnia odbędzie się uroczystość poświęcona pamięci
tych, co przed rokiem stracili tu życie, ale Patrick – który opracował dla
szkoły procedury zapewniające zwiększenie bezpieczeństwa – zdołał przemycić Alex do środka na krótką, przedpremierową wycieczkę.
Teraz w szkole nie było żadnych zamykanych szafek, lecz jedynie otwarte przegródki na książki i inne pomoce naukowe. W tej chwili trwały lekcje, więc uczniowie siedzieli w klasach; przez korytarze od czasu do czasu przechodzili jedynie nauczyciele. Wszyscy mieli na piersi duże identyfikatory. Alex nie bardzo pojmowała sens tego oznakowania – ostatecznie największe zagrożenie zawsze pochodziło
z
wewnątrz, a nie z zewnątrz – ale Patrick jej wyjaśnił, że identyfikatory mają zbawienne działanie psychologiczne – a to już połowa sukcesu.   


Odezwał się dzwonek komórki Alex i Patrick westchnął z niezadowoleniem.
– Myślałem, że im przykazałaś…
– Przykazałam – odparła Alex.
Odebrała jednak połączenie i usłyszała głos sekretarki z biura obrońców z urzędu, rozpoczynającej litanię nieszczęść, jakie właśnie spadły na to biuro.
– Przestań – przerwała jej Alex. – Przecież wyraźnie
zapowiedziałam, że dziś przysługuje mi status zaginionej w akcji.
Alex zrezygnowała ze stanowiska sędziego. Josie została oskarżona
o współudział w zabójstwie drugiego stopnia, poszła na ugodę z prokuraturą i otrzymała wyrok pięciu lat więzienia. Od tamtej pory
Alex nie byłaby zdolna do zachowania bezstronności, gdyby przyszło
jej
sądzić jakiegoś nastolatka. Wzbudzałoby to w niej zbyt wiele emocji i nie pozwalałoby na zimno oceniać wartości dowodów. Powrót do korzeni  –  do  biura  obrońców  z  urzędu  –  wydał  jej  się  całkiem naturalny.
I,  o  dziwo,  bardzo  dobrze  czuła  się  teraz  w  tej  roli.  Na  skutek osobistych
przeżyć doskonale rozumiała sytuację swoich klientów. Gdy otrzymywali wyrok, odwiedzała ich przy okazji odwiedzin u córki, odbywającej karę w zakładzie dla kobiet. Oskarżeni lubili ją, ponieważ nigdy nie traktowała ich z góry, a poza tym jasno i wprost przedstawiała całą sytuację. Niczego nie owijała w bawełnę, nikomu nie mydliła oczu.
Patrick zaprowadził ją do tej części budynku, gdzie rok temu znajdowały się tylne schody. Teraz wznosiło się tu ogromne szklane atrium – obejmujące także powierzchnię dawnej sali gimnastycznej i szatni. Stąd rozciągał się widok na szkolne boiska. Ponieważ tego roku
wiosna nadeszła wcześnie i stopniały już śniegi, na jednym z nich rozgrywał się mecz piłki nożnej.
Wewnątrz atrium stały drewniane stoły i taborety. Tutaj uczniowie mogli się pouczyć, poczytać w spokoju, coś przegryźć. W tej chwili grupa dzieciaków przygotowywała się do testu z geometrii. Ich szepty wznosiły się niczym smugi dymu: przeciwprostokątna… cięciwa…
punkt przecięcia… kąt dopełniający…
Po jednej stronie, tuż przy szklanej ścianie, stało dziesięć białych krzeseł. Trzeba by mieć bardzo bystre oko, by zauważyć, że zostały przynitowane do podłogi, a nie przyciągnięte w owo miejsce przez   


uczniów. Nie stały w rzędzie; nie były ustawione w żadnym
określonym porządku. Nie widniały na nich żadne plakietki, ale i bez tego każdy wiedział, co symbolizują.
Gdy Alex chciała sobie przysunąć stołek do szklanej ściany, Patrick natychmiast wyrwał go z jej ręki.
– Chryste – mruknęła. – Jestem tylko w ciąży, nie śmiertelnie chora.
To było kolejne niespodziewane wydarzenie w jej życiu. Dziecko
miało przyjść na świat pod koniec maja. Alex starała się nie myśleć o nim jako o substytucie córki, którą czekały jeszcze cztery lata pobytu
w
więzieniu; wyobrażała sobie natomiast, że to nowe życie będzie dla nich
wszystkich ocaleniem.
Patrick usiadł obok i zerknął na jej zegarek.
10:02.
Wzięła głęboki oddech.
– To miejsce nie wygląda już tak jak dawniej.
– Tak, wiem – odparł Patrick.
– Myślisz, że to dobrze?
– Myślę, że to był rozsądny pomysł.
Alex dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że wielki klon, który rósł pod oknami szatni gimnastycznej, nie został wycięty podczas przebudowy. Z miejsca, w którym siedziała, wyraźnie widziała dziurę wyciętą w celu odzyskania kuli. Drzewo było ogromne, o grubym pniu
i
powyginanych konarach. Zapewne rosło tu na długo przed wzniesieniem budynku Sterling High, być może nawet przed powstaniem samego Sterling.
10:09.
Alex przeniosła wzrok na boisko, na którym rozgrywał się mecz
piłki nożnej. Drużyny zdawały się być przerażająco niedobrane. Po jednej   stronie   grali   chłopcy   już   niemal   dorośli,   po   drugiej niewyrośnięte
dzieciaki. Jeden z napastników natarł na drobnego obrońcę i niemal wdeptał go w ziemię, przy okazji posyłając piłkę w górny róg siatki. Taka tragedia, pomyślała Alex, a w istocie nic nie uległo zmianie.
Znów ponownie zerknęła na zegarek. 10:13. Najtrudniejsze,
naturalnie, były te ostatnie minuty. Alex wstała i przycisnęła dłonie do szyby. Poczuła kopnięcia dziecka.
10:16.
10:17.
Napastnik się cofnął i wyciągnął rękę, by pomóc drobniejszemu chłopcu podnieść się z ziemi. A potem razem ruszyli w stronę środka boiska, żywo o czymś rozprawiając.
10:19.
Alex raz jeszcze spojrzała na klon. Soki już na nowo zaczęły krążyć.
Za parę tygodni na gałęziach pojawią się czerwonobrunatne zawiązki liści. A potem pączki, które szybko wybuchną soczystą zielenią.
Wzięła Patricka za rękę. W milczeniu przeszli przez atrium, potem podążyli długim korytarzem, minęli rzędy drewnianych przegródek. Przestąpili próg szkoły i tą samą drogą, jaką przyszli, wrócili do domu. PODZIĘKOWANIA
To zapewne zabrzmi intrygująco: na początku chciałabym
podziękować komuś, kto przyszedł do naszego domu, by nauczyć mnie
posługiwania się pistoletem. Kapitan Frank Moran przyjął prostą metodę – kazał mi strzelać do sągu drewna, stojącego w naszym ogrodzie. Dziękuję również jego koledze, porucznikowi Michaelowi Evansowi, za szczegółowe informacje na temat broni palnej, a także komendantowi Nickowi Giaccone za cierpliwość, z jaką odpowiadał na miliony moich maili, wysyłanych za pięć dwunasta z zapytaniami o wszelkiego rodzaju policyjne procedury. Królowej badań kryminalistycznych, jestem detektyw policji stanowej, Flaire Demarois, winna szczególną dzięczność za to, że poprowadziła Patricka przez miejsce   zbrodni   o   tak   monstrualnej   skali.   Przyznaję,   jestem szczęściarą:
wielu członków mojej rodziny to eksperci w różnych dziedzinach, którzy godzą się na wykorzystanie swoich osobistych doświadczeń w moich książkach. Dziękuję Jane Picoult, doktorowi Davidowi Toubowi, Wyattowi Foksowi, Chrisowi Keatingowi, Suzanne Serat, Conradowi Farnhamowi, Chrisowi i Karen van Leerom. Dziękuję Guentherowi Frankensteinowi za wkład w rozbudowę Hanover’s Howe Library, a także za zgodę na wykorzystanie swojego cudownego nazwiska. Glen Libby niestrudzenie odpowiadał na moje pytania, dotyczące życia codziennego w więzieniu hrabstwa Grafton, natomiast Ray Fleer, zastępca  szeryfa  hrabstwa  Jefferson,  był  uprzejmy  udostępnić  mi wiele materiałów na temat masakry w Columbine. Dziękuję Davidowi Plautowi i Jake’owi van Leerowi za zabawianie mnie matematycznymi dykteryjkami; Dougowi Irwinowi za podzielenie się ze mną wiedzą na temat ekonomii szczęścia; Kyle’owi van Leerowi i Axelowi Hansenowi za konstrukcję „Hide-n-Shriek”; Luke’owi Hansenowi za informacje dotyczące programowania komputerowego oraz Ellen Irwin za pomysł diagramu obrazującego status społeczny uczniów w liceum.
Jak zwykle jestem dozgonnie wdzięczna całemu zespołowi wydawnictwa Atria Books, dzięki któremu uchodzę za zdecydowanie lepszą pisarkę, niż jestem w rzeczywistości: Carolyn Reidy, Davidowi Brownowi, Alyson Mozzarelli, Christine DuPlessis, Gary’emu Urda, Jeanne Lee, Lisie Keim, Sarah Branham i niestrudzonej Jodi Lipper. Judith Curr dziękuję gorąco za nieustanne wychwalanie mnie pod niebiosa. Camille McDuffie – wielkie dzięki, że w świecie książki uczyniłaś ze mnie markę. Małą szklaneczką szkockiej wznoszę też toast
na   cześć   Laury   Gross,   bez   której   nie   wyobrażam   sobie funkcjonowania
w tym biznesie. Gdy zaś chodzi o Emily Bestler… cóż, odsyłam na sąsiednią stronę. Chylę też nisko czoło przed sędzią Jennifer Sargent
– bez jej pomocy nigdy nie narodziłaby się postać Alex Cormier. Pani prokurator Jennifer Sternick – mogę tylko powiedzieć, że jesteś jedną
z najinteligentniejszych kobiet, jakie spotkałam w życiu; praca z tobą jest świetną zabawą (wiwat King Wah!), więc w istocie sama jesteś sobie winna, że w kółko zwracam się do ciebie o pomoc. Jak zwykle winna jestem wdzięczność mojej rodzinie – Kyle Jake i Sammy nieustannie przypominają mi, co tak naprawdę liczy się w życiu; oraz mojemu mężowi, Timowi, który sprawia, że jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Wreszcie chciałabym podziękować grupie ludzi będących solą tej  książki  –  to  ocalali  z  prawdziwych  masakr  szkolnych.  Betsy Bicknase, Donna O’Connel, Linda Liebl i niesamowity Kevin Braun – dziękuję gorąco za waszą wielką odwagę, której wymagał powrót do tak bolesnych wydarzeń, hojność, z jaką się dzieliliście swoimi doświadczeniami, i pozwolenie na ich wykorzystanie w niniejszej powieści. Na koniec zwracam się do tysięcy młodych ludzi, którzy nie do końca odnajdują swoje miejsce wśród rówieśników, którzy codziennie odczuwają podskórny, nękający lęk, którzy nie należą do „popularnej elity” – tę książkę pisałam z myślą o was wszystkich.

KONIEC

#7 Nowe książki » JODI PICOULT - DZIEWIĘTNAŚCIE MINUT » 2025-01-16 21:38:49

opowiadacz
Odpowiedzi: 0

DZIEWIĘTNAŚCIE MINUT
(Nineteen Minutes)
Tłumaczyła Katarzyna Kasterska

Wydanie polskie: 2011
Wydanie oryginalne: 2007
Tytuł oryginału
NINETEEN MINUTES
Copyright © 2007 by Jodi Picoult
All rights reserved
Projekt okładki
Ewa Wójcik
Ilustracja na okładce
© Elisa Lazo de Valdez/Corbis Redaktor prowadzący
Renata Smolińska
Redakcja
Wiesława Karaczewska
Redakcja techniczna
Elżbieta Urbańska
ISBN 978-83-7648-742-7
Plik wyprodukowany na podstawie: Dziewiętnaście minut, wyd. I, Warszawa 2011
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
www.woblink.com
Plik opracowany przez Woblink i eLib.pl















Dla   Emily   Bestler,   najlepszej   redaktorki   i   najlepszej promotorki, jaką można sobie wymarzyć. Dziękuję za Twoje bystre oko, za entuzjastyczne  słowa  zachęty,  a  przede  wszystkim  –  za przyjaźń.





CZĘŚĆ PIERWSZA

Jeżeli nie zejdziesz z drogi, którą kroczysz – dotrzesz tam, dokąd wiedzie.
PRZYSŁOWIE CHIŃSKIE
Mam nadzieję, że gdy zaczniesz to czytać, będę martwa. Nie można odczynić   dokonanego,   cofnąć   słów,   które   raz   zostały wypowiedziane.
Będziesz  o  mnie  myśleć  i  żałować,  że  nie  zdołałaś  mnie powstrzymać.
Będziesz  się  zastanawiać,  czy  jakaś  rozmowa  lub  gest  z twojej strony mogły odwrócić bieg wydarzeń.
Pewnie powinnam ci powiedzieć: Nie oskarżaj się, to nie twoja wina, ale przecież to byłoby kłamstwem. Obie wiemy, że nie sama wybrałam drogę, która mnie doprowadziła do tego miejsca.
Będziesz płakać na moim pogrzebie. Mówić, że tak się nie musiało stać.  Zachowywać  się,  jak  w  podobnych  okolicznościach przystało. Ale czy będziesz za mną tęsknić?
A co ważniejsze – czy ja będę tęsknić za tobą?
I czy któraś z nas chciałaby poznać odpowiedź na to pytanie?

6 marca 2007
W dziewiętnaście minut można skosić frontowy trawnik, ufarbować włosy, obejrzeć tercję meczu hokejowego. Dziewiętnaście minut wystarczy, żeby zaplombować ząb, upiec ciastka, poskładać pranie pięcioosobowej rodziny.
W dziewiętnaście minut Tytani z Tennessee wyprzedali bilety na
swoje mecze fazy play-off. Dziewiętnaście minut trwa odcinek przeciętnego sitcomu – minus reklamy – i tylko tyle zajmuje przejazd
od granicy stanu Vermont do miasteczka Sterling w stanie New Hampshire.
W ciągu dziewiętnastu minut można się doczekać dostawy zamówionej  pizzy.  Przeczytać  dziecku  bajkę  lub  wymienić  olej  w aucie.
Przejść dwa kilometry. Obrębić dół spódnicy.
W dziewiętnaście minut można wstrzymać świat lub ewakuować się
z niego na zawsze.
Dziewiętnaście minut – tyle wystarczy, żeby dopełnić zemsty.

Jak zwykle Alex Cormier była spóźniona. Na dojazd z domu w  Sterling     do     budynku     sądu     okręgowego     hrabstwa     Grafton potrzebowała trzydziestu  dwóch  minut,  i  to  pod  warunkiem,  że  w  szaleńczym pędzie przejeżdżała przez Orford.
Zbiegła na dół w samych pończochach, z eleganckimi butami w
jednym i dokumentami zabranymi z pracy na weekend w drugim ręku.
Gęste miedziane włosy skręciła w węzeł i upięła tuż nad karkiem, przeobrażając się w postać, jaką codziennie odgrywała poza domem. Trzydzieści cztery dni temu Alex awansowała w prawniczej hierarchii. Uważała, że skoro przez kilka ostatnich lat doskonale się sprawdzała na stanowisku sędzi sądu dystryktowego, kolejną nominację przypłaci mniejszym stresem. A tymczasem się okazało, że chociaż właśnie stuknęła jej czterdziestka, jest nadal najmłodszym sędzią wyższej instancji w całym stanie New Hampshire. Poza tym musiała na nowo udowadniać swoją bezstronność: zanim się zjawiła w nowej sali rozpraw, wszyscy już wiedzieli, że rozpoczynała karierę w biurze obrońców z urzędu, stąd prokuratorzy podejrzewali ją o tendencję do faworyzowania adwokatów. Kiedy przed kilku laty Alex
się ubiegała o stanowisko sędzi, chciała przede wszystkim stać na straży podstawowej zasady każdego cywilizowanego systemu prawnego:
człowiek jest niewinny, dopóki mu się nie dowiedzie winy. Nigdy nie przypuszczała, że gdy już zasiądzie za sędziowskim stołem, jej samej się odmówi owego legalistycznego kredytu zaufania.
Aromat świeżo parzonej kawy zwabił Alex do kuchni, gdzie jej
córka, Josie, siedziała zgarbiona nad parującym kubkiem i pilnie studiowała jakiś podręcznik. Wyglądała na przemęczoną: niebieskie oczy miała przekrwione, a ciemnokasztanowe włosy ściągnięte w skołtuniony ogon.
– Powiedz, że nie zarwałaś całej nocy – odezwała się Alex.
Josie nawet nie uniosła wzroku znad książki.
– Nie zarwałam całej nocy – powtórzyła mechanicznie.
Alex napełniła filiżankę kawą i wśliznęła się na krzesło naprzeciwko córki.
– Naprawdę?
– Nie chciałaś poznać prawdy – odparła Josie – tylko usłyszeć konkretny tekst.
– Nie powinnaś pić kawy. – Alex zmarszczyła brwi.
– A ty nie powinnaś palić papierosów.
Alex poczuła, jak płoną jej policzki.   
– Ja nie…
– Mamo – westchnęła Josie – nawet jeżeli otwierasz okno w łazience na całą szerokość, ręczniki i tak śmierdzą dymem. – Uniosła wyzywająco wzrok, jakby się spodziewała, że matka przypuści teraz atak na jej kolejne występki – poważniejsze niż picie kawy.
Sama Alex, poza okazjonalnym papierosem, nie dopuszczała się żadnych grzechów. Nie miała na to czasu. I chciałaby autorytatywnie stwierdzić, że jej córka jest również bez skazy, jednak zdawała sobie sprawę, że wówczas wpadłaby w tę samą pułapkę pochopnych wniosków, w jaką wpadali inni na widok ślicznej, popularnej, szóstkowej licealistki, która z racji matki sędzi zapewne była bardziej świadoma od swoich rówieśników, do czego może doprowadzić brak rozwagi.
Oto dziewczyna, której pisana świetlana przyszłość. Młoda kobieta,
na jaką Alex miała nadzieję ją wychować.
Swego czasu Josie była bardzo dumna, że jej matka jest sędzią. Entuzjastycznie oznajmiała to kasjerom w banku, pracownikom supermarketu, pakującym zakupy, personelowi pokładowemu w samolotach. Wypytywała Alex o rozprawy i wydawane werdykty. Wszystko się jednak zmieniło trzy lata temu, kiedy Josie rozpoczęła naukę w liceum: wówczas powoli, cegła po cegle, wyrósł pomiędzy nimi mur blokujący komunikację. Alex nie przypuszczała, że córka ukrywa przed nią coś więcej niż nastolatki w jej wieku, ale też obie się
znajdowały w szczególnej sytuacji: każdy inny rodzic mógł osądzać przyjaciół dzieci jedynie w sensie metaforycznym, tymczasem Alex mogła to robić z punktu widzenia prawa.
– Co masz dziś na wokandzie? – spytała córkę.
– Test z całego działu. A ty?
– Odczytanie zarzutów prokuratury – odparła Alex. Zmrużyła oczy, próbując rozszyfrować tekst podręcznika leżącego do góry nogami. – Chemia?

Katalizatory.
– Josie pomasowała
skronie.

Substancje
przyśpieszające reakcję, które podczas jej przebiegu same nie ulegają żadnym przemianom. Na przykład, jeżeli weźmiesz tlenek węgla i   



wodór, dorzucisz cynk i tlenek chromu… o co chodzi?
– Właśnie mi się przypomniało, czemu z chemii zawsze miałam
marną tróję. Jadłaś śniadanie?
– Wypiłam kawę.
– Kawa się nie liczy.
– Tobie wystarcza, kiedy się śpieszysz – wypomniała Josie.
Alex zważyła w myślach, czy w ostatecznym rozrachunku więcej
będzie ją kosztować powiększenie spóźnienia o kolejne pięć minut, czy następna krecha na kosmicznym certyfikacie dobrego rodzicielstwa. I czy przypadkiem siedemnastolatka nie powinna już samodzielnie zadbać o własne śniadanie?
Alex wyjęła z lodówki jaja, mleko i bekon.
– Swego czasu przewodniczyłam rozprawie o natychmiastowe przymusowe zamknięcie w zakładzie psychiatrycznym kobiety, której się zdawało, że jest drugim Emerilem. Jej mąż złożył wniosek o hospitalizację tuż po tym, jak wrzuciła pół kilo boczku do blendera, a potem zaczęła jego samego gonić po kuchni z nożem w ręku, wrzeszcząc: „Ciach!”.
Josie podniosła wzrok znad podręcznika.   



– Naprawdę?
– Wierz mi, czegoś takiego nie byłabym w stanie wymyślić. – Alex wbiła jajko na patelnię. – Kiedy spytałam, czemu akurat blender, obrzuciła mnie bacznym spojrzeniem, po czym oznajmiła, że musimy się różnić technikami gotowania.
Josie oparła się o blat szafki i obserwowała poczynania matki. Prace domowe nie należały do mocnych stron Alex. Nie miała pojęcia, jak przyrządzić pieczeń, za to się szczyciła, że zna na pamięć numer telefonu każdej pizzerii i chińskiej restauracji w Sterling, które prowadziły bezpłatne domowe dostawy.
– Och, spokojnie – rzuciła Alex oschle. – Myślę, że zdołam usmażyć jajka, nie obracając przy tym domu w dymiące zgliszcza.
Josie jednak wyjęła matce z ręki patelnię, po czym rozłożyła na niej plasterki bekonu – równo, obok siebie, na podobieństwo marynarzy leżących pokotem na kojach.
– Dlaczego się ubierasz w taki sposób? – zapytała.
Alex zerknęła na swoje buty, spódnicę, bluzkę – i zmarszczyła brwi.
– A co? Za bardzo w stylu Margaret Thatcher?
– Nie. To znaczy… czemu w ogóle zawracasz sobie głowę strojem? I tak nikt nie wie, co nosisz pod togą. Równie dobrze mogłabyś – bo ja   


wiem? – włożyć spodnie od piżamy. Albo ten sweter z dziurami na łokciach, który masz jeszcze od czasów college’u.
– Bez względu na to, czy ludzie to widzą, czy nie, oczekują, że będę
się ubierać… z sędziowską rozwagą.
Josie spuściła powieki i spochmurniała, jakby matka udzieliła
błędnej odpowiedzi. Alex zawiesiła wzrok na córce – ogryzione paznokcie, pieprzyk za uchem, zygzakowaty przedziałek – i nagle ujrzała małą dziewczynkę, rozpłaszczającą nos na szybie w domu opiekunki każdego dnia o zachodzie słońca: w porze, gdy Alex przychodziła ją odebrać.
– Co prawda, nigdy nie włożyłam spodni od piżamy do pracy, ale czasami się zamykam w gabinecie na klucz i ucinam sobie drzemkę
na
podłodze.
Josie rozciągnęła usta w powolnym, pełnym zdumienia uśmiechu, jakby wyznanie matki było motylem, który przez przypadek przysiadł na jej dłoni – wydarzeniem tak zdumiewającym, że nie można zdecydowanie na nie zareagować, bo natychmiast się je spłoszy. Ale ostatecznie nic nie trwa wiecznie: tego ranka trzeba było przejechać wiele mil, wysłuchać zarzutów przeciwko kilkudziesięciu oskarżonym i   


zinterpretować sporo równań chemicznych, więc zanim Josie zdążyła wyłożyć bekon na papierowy ręcznik, by go osączyć z nadmiaru tłuszczu – ta niezwykła chwila bezszelestnie uleciała.
– Wciąż nie rozumiem, czemu muszę jadać śniadania, skoro ty je
sobie odpuszczasz – mruknęła Josie.
– Bo trzeba osiągnąć określony wiek, żeby nabyć prawo do
rujnowania własnego zdrowia i życia. – Alex wskazała na jajka, które córka mieszała na patelni. – Obiecujesz, że to zjesz?
Josie spojrzała matce prosto w oczy.
– Obiecuję.
– W takim razie zmykam.
W drodze do drzwi Alex chwyciła stalowy termokubek, napełniony kawą. Zanim na dobre wycofała samochód z garażu, myślami była już przy pisemnym uzasadnieniu wyroku, jakie musiała wydać jeszcze tego
popołudnia, przy aktach oskarżenia, wciśniętych na jej dzisiejszą wokandę, i przy wnioskach procesowych stron; wszystko to niczym mroczne  cienie  spływało  na  jej  biurko  od  piątkowego  wieczoru. Jednym
słowem, Alex porwał w swój wir świat o lata świetlne odległy od jej domu, gdzie właśnie teraz Josie zsuwała usmażone jajka z patelni do   



śmietnika, nie wziąwszy przedtem do ust ani kęsa.
* * *
Niekiedy Josie odnosiła wrażenie, że jej życie jest jak pokój bez
drzwi i okien. Pokój wyjątkowo luksusowy oczywiście – połowa dzieciaków z jej szkoły, Sterling High, dałaby sobie rękę uciąć, byle do takiego wkroczyć – z którego jednak nie było ucieczki. Josie znalazła się
w potrzasku: albo mogła być osobą, jaką nie miała ochoty być, albo kimś, kogo nikt by nie chciał mieć w swojej orbicie.
Uniosła twarz ku strumieniom wody, tryskającym z prysznica –
wody  tak  gorącej,  że  pozostawiała  na  skórze  czerwone  pręgi, zapierała
dech, pokrywała szyby gęstą parą. Josie policzyła do dziesięciu i dopiero wtedy się wymknęła spod wodnego bicza, po czym mokra i naga stanęła przed lustrem. Twarz miała zaczerwienioną i lekko obrzmiałą; włosy klejące się do ramion przypominały grube sznury. Odwróciła się bokiem i zlustrowała swój płaski brzuch. Wiedziała, co widzi Matt, gdy na nią patrzy – co widzą Courtney, Maddie, Brady, Haley i Drew. Josie często marzyła, żeby zobaczyć to samo, co oni.
Bo ilekroć ona spoglądała w lustro, nie widziała tej efektownej powłoki,   



którą widzieli inni, lecz to, co się pod nią kryje.
Była w pełni świadoma, jak powinna wyglądać i jak się
zachowywać. Dlatego miała długie, proste włosy, nosiła ciuchy marki Abercombie   &   Fitch,   słuchała   kapel   w   rodzaju   Dashboard Confessional
czy  Death  Cab  for  Cutie.  Sprawiało  jej  przyjemność,  że  inne dziewczyny
patrzą na nią z ledwo skrywanym podziwem, gdy siedzi w kafeterii, poprawiając makijaż kosmetykami pożyczonymi od Courtney. Cieszyło ją, że nauczyciele zapamiętują jej imię już po pierwszych zajęciach. Pochlebiały Josie spojrzenia chłopaków, przesuwające się po jej ciele, gdy szła korytarzem wraz z Mattem obejmującym ją ramieniem.
A jednocześnie gdzieś w zakamarkach umysłu cały czas się kołatała myśl: co by było, gdyby im wszystkim wyjawiła swój sekret – gdyby przyznała, że w niektóre poranki tylko z największym trudem się 

zwleka  z  łóżka nierealnym

bytem,

tandetną

podróbką,

która



i



wygina



usta



w



sztucznym



uśmiechu;



że



jest   



się
śmieje
wyłącznie
z
„nieobciachowych” dowcipów, plotkuje na „topowe” tematy i ma takiego faceta, jakiego się od niej oczekuje; podróbką, która już nie pamięta, jak to jest być sobą… która w gruncie rzeczy nie chce pamiętać,
ponieważ wówczas cierpiałaby jeszcze bardziej.
Nie było przy niej nikogo, z kim mogłaby o tym porozmawiać. Bo
już samo zwątpienie w prawo do miejsca wśród uprzywilejowanej, podziwianej elity skończyłoby się wykluczeniem z tego grona. Naturalnie miała u boku Matta, ale Matt… cóż, jego też przywabiła jedynie maska i powlekający ją werniks. W bajkach, gdy czar pryska, książę nadal kocha dziewczynę, bez względu na wszystko – i dzięki temu ona się staje księżniczką. Ale w liceum sprawy mają się inaczej. Tym, co uczyniło księżniczkę z Josie, był fakt, że zainteresował się nią ktoś taki jak Matt. Chociaż, zgodnie z regułami pokręconej szkolnej logiki, równie prawdziwe było twierdzenie odwrotne – że Matt się zainteresował Josie, ponieważ była ona jedną z księżniczek Sterling   



High.
Rozmowa z matką też nie wchodziła w grę. „Po wyjściu z sali
rozpraw nie przestaje się być sędzią” – zwykła mawiać Alex. I dlatego poza domem nigdy nie piła więcej niż jeden kieliszek wina, nigdy też publicznie nie roniła łez ani nie podnosiła głosu. Była dumna z osiągnięć  córki  –  jej  świetnych  wyników  w  nauce,  doskonałej prezencji,
przynależności do śmietanki towarzyskiej szkoły. Rzecz w tym, że Josie
nie zdobywała tego wszystkiego dlatego, że jej na tym w jakikolwiek sposób zależało, ale ponieważ zdejmował ją strach na myśl, co się stanie,
gdy zejdzie poniżej poziomu perfekcji.
Owinęła się ręcznikiem i przeszła do swojego pokoju. Włożyła
dżinsy i dwa T-shirty z długimi rękawami, efektownie opinające ciało, po czym zerknęła na zegar: jeżeli nie chce się spóźnić, musi się pośpieszyć.
Zanim jednak wyszła z pokoju, usiadła na łóżku i zaczęła
obmacywać spód nocnej szafki w poszukiwaniu plastikowej torebki, przypiętej pinezką do drewnianej ramy. W środku znajdowały się tabletki nasenne, które lekarz przepisał Alex, a które Josie   



niepostrzeżenie podbierała po jednej sztuce, żeby przypadkiem nie wzbudzić podejrzeń matki. W ciągu sześciu miesięcy udało jej się zgromadzić zaledwie piętnaście pigułek, ale doszła do wniosku, że jeżeli popije je dwoma szklankami wódki, osiągnie zamierzony efekt. I nie chodzi o to, że opracowała już jakiś strategiczny plan – zdecydowała, że się zabije, powiedzmy, w następny wtorek lub gdy stopnieje  śnieg.  Te  tabletki  były  jej  wyjściem  awaryjnym:  gdyby prawda
w końcu wyszła na jaw, nikt nie chciałby mieć z nią nic wspólnego, więc
logiczne, że w takiej sytuacji ona również nie miałaby ochoty na dalsze
przebywanie we własnym towarzystwie.
Ponownie przypięła torebkę pod szafką i zbiegła na dół. Kiedy
weszła do kuchni, żeby spakować plecak, na otwartym podręczniku
do
chemii leżała czerwona róża o długiej, smukłej łodydze.
W rogu, oparty o lodówkę, stał Matt, który zapewne wszedł do
domu przez otwarte drzwi garażu. Jak zwykle na jego widok Josie zawirowały przed oczami obrazy wszystkich pór roku. Włosy Matta mieniły się kasztanowo-rdzawymi kolorami jesieni, oczy miały odcień chłodnego błękitu zimowego nieba, a uśmiech był tak promienny, jak   



przesycony słońcem, upalny dzień lata. Matt miał na sobie baseballówkę włożoną tyłem na przód i bluzę szkolnej drużyny hokejowej,     zarzuconą     na     termalną     koszulkę,     którą     Josie podprowadziła
mu kiedyś na cały miesiąc, schowała w szufladzie na bieliznę i wyciągała, ilekroć chciała poczuć zapach Matta.
– Wciąż jesteś na mnie wkurzona? – spytał.
Josie spojrzała na niego z wahaniem.
– To nie ja dostałam szału.
Matt się odepchnął od lodówki, po czym objął Josie w pasie.
– Przecież wiesz, że nie potrafię nad sobą zapanować.
W jego prawym policzku pojawił się rozkoszny dołek i Josie
poczuła, jak cała się rozpływa.
– Nie chodziło o to, że nie chciałam się z tobą zobaczyć –
powiedziała cicho. – Po prostu naprawdę musiałam się pouczyć.
Matt odsunął włosy z jej twarzy i zaczął ją całować. Prawdę mówiąc, właśnie dlatego Josie nie chciała, żeby przyszedł zeszłego wieczoru: kiedy był tuż obok, odnosiła wrażenie, że zatraca cielesność. Niekiedy, gdy czuła na sobie jego dłonie, wydawało jej się, że lada chwila się przemieni w obłok pary i rozwieje w powietrzu.   



Jego usta miały smak syropu klonowego i skruchy.
– To wszystko twoja wina – oznajmił. – Gdybym cię tak strasznie nie kochał, aż tak bardzo by mi nie odbijało.
Josie natychmiast zapomniała o zgromadzonych tabletkach i o tym,
że płakała pod prysznicem. Wszystko zostało wyparte przez jedną myśl:
jakże cudownie być uwielbianą. Jestem szczęściarą, powtarzała sobie
w
duchu, i słowa te przepływały jej przed oczami srebrzystą wstęgą. Szczęściarą, szczęściarą, szczęściarą.
Patrick Ducharme, jedyny oficer śledczy w siłach policyjnych
Sterling, usiadł na ławce w kącie szatni i przebierając się, słuchał, jak patrolowi  z  porannej  zmiany  dogryzają  żółtodziobowi  z  oponą tłuszczu
na brzuchu.
– Hej, Fisher – odezwał się Eddie Odenkirk – to które z was
właściwie będzie rodzić: ty czy twoja żona?
Wszyscy wybuchnęli śmiechem i Patrick poczuł przypływ litości dla dzieciaka.
– Eddie, jest jeszcze cholernie wcześnie – zauważył. – Nie mógłbyś
się wstrzymać przynajmniej do czasu, aż wypijemy poranną kawę?   


– Mógłbym, kapitanie – przyznał Eddie ze śmiechem. – Ale wygląda
na to, że Fisher zżarł już wszystkie pączki i… a co to, u diabła?
Idąc za wzrokiem Eddiego, Patrick spojrzał na własne stopy.
Zazwyczaj nie korzystał z szatni dla mundurowych, ale tego ranka przybiegł w dresie na posterunek, żeby spalić nadmiar kalorii wchłoniętych podczas weekendu. Sobotę i niedzielę spędził w Maine wraz   z   istotą,   która   obecnie   władała   jego   sercem   –   swoją pięcioipółletnią
chrześniaczką,   Tarą   Frost.   Jej   matka,   Nina,   była   najstarszą przyjaciółką
Patricka i miłością jego życia, z której prawdopodobnie już nigdy się nie
wyleczy, i to bez względu na fakt, że sama Nina doskonale sobie radziła
bez jego towarzystwa. W te weekendowe dni z rozmysłem przegrał tysiące rund najnowszej gry planszowej dla przedszkolaków, niezliczone godziny nosił Tarę na barana, pozwolił sobie ufryzować włosy, a także – co się okazało kardynalnym błędem – pomalować paznokcie u nóg cukierkowo różowym lakierem, który zapomniał potraktować zmywaczem.
Ponownie zerknął na swoje stopy, po czym podwinął palce.
– Laski uważają, że to cholernie seksowne – burknął pod nosem,   



podczas gdy pozostałych siedmiu mężczyzn z trudem się powstrzymywało od wykpienia faceta, który formalnie był ich przełożonym. Patrick szybko włożył cienkie skarpety, skórzane mokasyny i wyszedł z krawatem w dłoni. W myślach rozpoczął odliczanie: raz, dwa, trzy… w tej samej chwili w szatni gruchnęła salwa
śmiechu, i jej echo ścigało Patricka wzdłuż całego korytarza.
Patrick zamknął drzwi swojego biura, po czym zerknął w niewielkie lusterko. Czarne włosy miał wciąż wilgotne po prysznicu, a twarz zdrowo zarumienioną od biegu. Podciągnął w górę węzeł krawata, poprawił jego położenie i usiadł za biurkiem.
Podczas weekendu napłynęły siedemdziesiąt dwa maile, a
zazwyczaj już pięćdziesiąt oznaczało, że przez cały tydzień nie będzie wracał do domu przed ósmą wieczorem. Patrick zaczął się przez nie przedzierać, raz po raz dopisując coś do piekielnej listy, zatytułowanej „Pilne” – listy, która nigdy nie ulegała skróceniu bez względu na to, jak
ciężko harował.
Dzisiaj musiał zawieźć próbkę narkotyków do laboratorium
stanowego – banalna rutyna, która jednak oznaczała czterogodzinną wyrwę w jego dniu. Do pomyślnego końca doszło natomiast   



postępowanie z oskarżenia o gwałt: sprawca został zidentyfikowany
na
podstawie  zdjęć  z  albumu  studentów  college’u,  i  jego  spisane zeznania
już czekały na przesłanie do biura prokuratora stanowego. Za to wciąż
wisiała nad Patrickiem sprawa telefonu komórkowego, zwiniętego z samochodu  przez  jakiegoś  bezdomnego.  Lada  chwila  miały  też nadejść
wyniki analiz DNA, identyfikujące sprawcę napadu na sklep jubilerski, czekało go poza tym przesłuchanie w sądzie wyższej instancji w związku z wnioskiem obrony o odrzucenie dowodów rzeczowych. A na jego biurku leżała już pierwsza skarga wniesiona tego dnia – kradzież kilku portfeli z kartami kredytowymi. Złodziej zdążył puścić te karty w obieg: pozostawił trop, którym teraz miał podążyć Patrick.
Jako detektyw w niewielkim mieście Patrick działał na wszystkich frontach.  Jeżeli  gliniarze  w  metropoliach  nie  rozwiązali  sprawy  w ciągu
dwudziestu czterech godzin, uznawali ją za nudnego, wlokącego się tasiemca i odkładali do zamrażarki, Patrick natomiast musiał się zajmować wszystkim, co spływało na jego biurko – nie mógł, niczym wisienek     z     tortu,     wybierać     tych     najbardziej     interesujących przypadków,   



chociaż trudno się podniecać fałszerstwem czeku na niewielką kwotę czy  też  drobną  kradzieżą  sklepową,  za  którą  sprawca  zostanie ukarany
dwustoma dolarami grzywny, natomiast podatnicy zapłacą pięć razy więcej, ponieważ postępowanie dowodowe zajmie Patrickowi tydzień. Ilekroć jednak dochodził do wniosku, że się rozmienia na drobne, stawała mu przed oczami jedna z ofiar przestępstw: zapłakana matka dzieciom, której ukradziono portfel; zdruzgotane starsze małżeństwo jubilerów, obrabowane z dorobku życia; wstrząśnięty profesor uniwersytetu, którego tożsamość przywłaszczył sobie jakiś oszust. Patrick miał świadomość, że jest jedyną nadzieją dla ludzi, którzy przychodzą do niego po pomoc. Jeżeli on się nie zaangażuje całym sercem, jeżeli nie da z siebie wszystkiego, ofiary już na zawsze pozostaną  ofiarami,  więc  zapewne  dlatego  od  czasu  gdy  podjął służbę
w Sterling, udało mu się rozwiązać każdą sprawę.
A mimo to…
Kiedy leżał samotnie w łóżku i pracowicie nicował własne życie, nie przychodziły mu na myśl sukcesy, lecz potencjalne porażki. Ilekroć obchodził wokół umyślnie zdewastowaną stodołę, ilekroć odnajdował
w lesie resztki skradzionego samochodu, rozszabrowanego na części,   



czy podawał chusteczkę rozszlochanej dziewczynie, zgwałconej na randce,  ogarniało  go  przygnębiające  uczucie,  że  jego  kariera zawodowa
układa się w pasmo wiecznych spóźnień. Był detektywem, ale nie otrzymał daru owej szczególnej intuicji, która mogłaby zapobiec przestępstwu. I stąd zawsze, bez wyjątku, miał do czynienia z nieszczęściem już dokonanym, z potrzaskanymi ludzkimi losami.
To był pierwszy ciepły dzień marca – dzień, w którym się zaczyna wierzyć,  że  śniegi  wkrótce  stopnieją,  a  czerwiec  już  się  czai  za rogiem.
Na parkingu dla uczniów Josie siedziała na masce saaba należącego
do
Matta i myślała o tym, że rok szkolny dawno przekroczył półmetek, że do lata jest całkiem blisko i że zaledwie za trzy miesiące stanie się oficjalnie maturzystką.
Stojący obok niej Matt oparł się o przednią szybę i wystawił twarz
do słońca.
– Olejmy szkołę – zaproponował. – Jest tak ładnie, że szkoda
siedzieć w tych murach.
– Jeżeli się urwiesz z zajęć, dzisiejszy mecz przesiedzisz na ławce.
Tego popołudnia rozpoczynała się faza play-off rozgrywek o   


mistrzostwo stanu w hokeju na lodzie, a Matt był prawoskrzydłowym napastnikiem pierwszego składu. Sterling zdobyło puchar w ubiegłym roku i wszyscy oczekiwali, że drużyna powtórzy ten wyczyn.
– Przyjdziesz na mecz. – To nie było ze strony Matta pytanie, lecz autorytatywne stwierdzenie.
– A zdobędziesz bramkę?
Matt uśmiechnął się szelmowsko i pociągnął Josie na siebie.
– Ja zawsze idealnie trafiam w punkt – rzucił chełpliwie, wcale nie mając na myśli hokeja, i Josie oblał gorący pot.
Niespodziewanie poczuła na plecach ciężkie uderzenia gradu. Oboje
z Mattem poderwali się raptownie i ujrzeli Brady’ego Pryce’a trzymającego za rękę Haley Weaver, królową piękności ostatniego zjazdu absolwentów1. Haleywyrzuciła w powietrze drugą garść miedziaków: wedle tradycji Sterling High obrzucanie drobnymi monetami miało zapewnić szczęście sportowcom w zawodach.
– Skop im dzisiaj tyłki, Royston! – wykrzyknął Brady.
Przez parking przechodził również nauczyciel matematyki, niosący podniszczoną, czarną skórzaną teczkę i termos z kawą.
– Hej, panie McCabe! – pozdrowił go Matt. – Jak wypadł mój
piątkowy test?   


– Na szczęście ma pan inne talenty, na których może pan w życiu polegać, panie Royston – odparł matematyk, sięgając do kieszeni. Mrugnął do Josie, po czym sypnął miedziakami, które spadły z nieba
na
jej ramiona niczym konfetti – niczym migotliwe gwiazdy uwolnione z galaktyk.
Jakże by inaczej, pomyślała Alex, wciskając z powrotem do torebki
całą jej zawartość. Okazało się, że zostawiła w domu elektroniczną kartę, którą mogła otwierać tylne drzwi sądu, przeznaczone jedynie dla
personelu. I chociaż milion razy naciskała dzwonek, najwyraźniej w pobliżu wejścia nie było nikogo, kto by mógł ją wpuścić.
– A niech to szlag! – mruknęła pod nosem, lawirując między
kałużami, żeby przypadkiem nie zniszczyć szpilek ze skóry aligatora.
1 W amerykańskich szkołach średnich i na uniwersytetach organizuje się doroczne zjazdy absolwentów – uroczystości trwające kilka dni, z obowiązkowym meczem w sporcie zespołowym (zazwyczaj futbolu amerykańskim), paradą i uroczystym balem. Na ten okres spośród uczniów/
studentów ostatnich klas/lat wybiera się królową, a czasami także króla
obchodów (przyp. tłum.).   



Do jednego z bonusów wchodzenia tylnymi drzwiami należała pewność, że się nie będzie skazanym na podobną ekwilibrystykę. Cóż, przy sprzyjającym układzie planet może się Alex uda przemknąć do gabinetu   na   skróty,   przez   pomieszczenia   administracyjne   –   i rozpocząć
sesję punktualnie.
Chociaż przed głównym wejściem stała kolejka co najmniej
dwudziestu osób, jeden z funkcjonariuszy z biura szeryfa zaprosił Alex skinieniem dłoni do środka. Ponieważ miała w ręku klucze, stalowy termos z kawą i Bóg wie co jeszcze w czeluściach torby, natychmiast zawył wykrywacz metalu. Przeszywający alarm zadziałał niczym sceniczny reflektor – oczy wszystkich zgromadzonych w holu skierowały się w jej stronę, każdy chciał bowiem zobaczyć, kto został przyłapany  na  przemycie  niedozwolonych  gadżetów.  Pochylając głowę,
Alex przyśpieszyła kroku i natychmiast się pośliznęła na błyszczących płytach posadzki. Gdy bezwładnie leciała w przód, podskoczył w jej stronę przysadzisty mężczyzna i uchronił ją przed upadkiem.
– Hej, laluniu – zagaił z lubieżnym uśmiechem – masz ekstrabuty. Alex bez słowa wyrwała się z jego objęć i szybko ruszyła w stronę części administracyjnej budynku. Podobna przygoda nie mogłaby się   



przydarzyć żadnemu z pozostałych sędziów, urzędujących w tym przybytku. Sędzia Wagner był miłym facetem, ale jego twarz przywodziła na myśl dynię pozostawioną po Halloween na pastwę gnicia i rozkładu. Sędzia Gerhardt natomiast – druga z kobiet w sędziowskiej palestrze – nosiła bluzki starsze od Alex. Kiedy Alex się tutaj zjawiła, uznała, iż fakt, że jest młodą, dość atrakcyjną kobietą, będzie   jej   zdecydowanym   atutem   –   walnie   się   przyczyni   do przełamania
stereotypu – ale w poranki takie jak dzisiejszy zaczynała wątpić w słuszność tej teorii.
We własnym gabinecie rzuciła torebkę byle gdzie, naciągnęła togę,
po  czym  następne  pięć  minut  przeznaczyła  na  picie  kawy  i studiowanie
wokandy. Każdy oskarżony miał własną kartotekę, a w przypadku recydywistów dokumenty z poprzednich rozpraw były złączone z aktualnymi aktami gumową opaską. Niekiedy w kartotekach znajdowały się samoprzylepne karteczki z uwagami innych sędziów. Alex otworzyła jedną z teczek i zobaczyła obrazek kreskowego ludzika za kratami – przesłanie sędzi Gerhardt, że wydany przez nią łagodny werdykt  był  ostatnią  szansą  daną  oskarżonemu  i  w  wypadku kolejnego   



złamania prawa należy go posłać do więzienia.
Alex nacisnęła na guzik brzęczyka informującego zastępcę szeryfa,
że jest gotowa rozpocząć pracę, po czym spokojnie czekała na wywoławczy anons: „Proszę wstać. Sesji przewodniczy sędzia Alexandra Cormier”. Wkraczając na salę rozpraw, Alex zawsze się czuła
tak, jakby wychodziła na broadwayowską scenę w dniu premiery. Każda gwiazda niby wie, że na widowni będzie sporo ludzi
wlepiających w nią oczy, a mimo to na moment zapiera jej dech w piersiach i wprost nie może uwierzyć, że oni wszyscy przyszli tutaj
tylko po to, aby ją zobaczyć.
Alex energicznie podeszła do sędziowskiego podwyższenia i
zasiadła za stołem. Tego dnia czekało na nią siedemdziesiąt oskarżeń wniesionych przez prokuraturę, więc sala była nabita po brzegi. Wywołano  pierwszego  delikwenta,  który  –  powłócząc  nogami  i uparcie
umykając na boki wzrokiem – przeszedł przez bramkę w barierce oddzielającej strony procesu od widowni.
– Panie O’Reilly – odezwała się Alex i oskarżony wreszcie spojrzał
jej w oczy. Natychmiast rozpoznała w nim mężczyznę z holu. Teraz, gdy dotarło do niego, z kim usiłował flirtować, był bardzo   



zdeprymowany.  –  Czy  to  pan  jest  dżentelmenem,  który  rycersko ruszył
mi na pomoc?
Mężczyzna nerwowo łykał ślinę.
– Tak jest, wysoki sądzie.
– Gdyby pan wiedział, że jestem sędzią, czy również by pan powiedział: „Hej, laluniu, masz ekstrabuty”?
Oskarżony spuścił głowę i wyraźnie było widać, jak polityczna poprawność walczy w nim o lepsze ze szczerością.
– Myślę, że tak, wysoki sądzie – wykrztusił po chwili. – Te buty są naprawdę super.
Cała widownia zamarła w oczekiwaniu na reakcję Alex, a
tymczasem ona uśmiechnęła się najradośniej, jak umiała.
– Cóż, panie O’Reilly – odparła. – Zgadzam się z panem w całej rozciągłości.
Lacy Houghton pochyliła się nad łóżkiem i zbliżyła twarz do twarzy łkającej pacjentki.
– Wszystko jest na najlepszej drodze, świetnie ci idzie – oświadczyła stanowczo.
Po szesnastu godzinach akcji porodowej wszyscy byli już bardzo   


zmęczeni – Lacy, rodząca oraz przyszły ojciec, który w godzinie zero nagle się poczuł zupełnie zbędny, ponieważ to nie jego, ale położną rodząca żona chciała mieć przede wszystkim u boku.
– Stań za Janine – poleciła mężczyźnie Lacy – i obejmij mocno jej plecy. Janine, spójrz na mnie. Jeszcze jedno porządne parcie…
Kobieta zacisnęła zęby i zaczęła przeć, zupełnie zatracając własne jestestwo w wysiłku sprowadzenia na świat odrębnej istoty. Lacy wymacała główkę dziecka, gładko przeprowadziła ją przez fałd skóry i wprawnie przerzuciła pępowinę na drugą stronę drobnej szyjki, nie tracąc przy tym ani na moment kontaktu wzrokowego z pacjentką.
– Za dwadzieścia sekund twoje maleństwo będzie najnowszym
bytem na tej planecie. Chciałabyś je wreszcie poznać?
Zamiast odpowiedzi – silne parcie, krzyk wyrażający siłę woli, a
chwilę później plask śluzu, i w rękach Lacy znalazło się śliskie, czerwonawe ciałko, które szybko wcisnęła matce w ramiona, żeby – gdy
dziecko wyda z siebie pierwszy krzyk – ktoś natychmiast mógł je ukoić.
Kobieta znowu zaczęła szlochać, ale w jakże inną melodię układa się płacz pozbawiony nuty cierpienia. Świeżo upieczeni rodzice pochylili   



się nad dzieckiem i Lacy odsunęła się o krok. Jako położna miała jeszcze
dużo pracy przy noworodku, ale przede wszystkim chciała popatrzeć uważnie na tę małą istotę. Gdy rodzice odkrywali podbródek identyczny jak u ciotki Marge czy nos jota w jotę jak u dziadunia, ona widziała spojrzenie pełne mądrości i niebiańskiego spokoju; cztery kilogramy emanujące nieskończonością możliwości. Każdy noworodek przywodził  jej  na  myśl  miniaturowego,  zatopionego  w  nirwanie Buddę.
Ta aura jednak szybko zanikała. Kiedy Lacy widziała te same dzieci tydzień później na badaniach kontrolnych, zdążyły się już przemienić
w
najzwyklejszych, choć nadal maleńkich ludzi. Po świętości nie zostawało ani śladu i Lacy często się zastanawiała, dokąd ta świętość ulatuje.
Podczas gdy Lacy sprowadzała na świat nowego obywatela Sterling,
po drugiej stronie miasta jej syn, Peter Houghton, otrząsał się ze snu. Bez pudła zadziałał jego osobisty budzik: ojciec, który bębnił w drzwi pokoju tuż przed wyjściem do pracy. Peter wiedział, że na dole będzie na niego czekała wystawiona na kuchenny stół miseczka i pudełko z płatkami śniadaniowymi, bo matka nigdy nie zapominała ich   



przygotować, nawet jeżeli wzywano ją do porodu w środku nocy. Obok
też kładła karteczkę z życzeniami miłego dnia w szkole, co samo w sobie brzmiało absurdalnie.
Peter odrzucił kołdrę i, jeszcze w piżamie, usiadł za biurkiem, żeby
się zalogować do Internetu.
Treść maila była dla niego rozmazaną plamą. Sięgnął więc po
okulary, które zawsze trzymał przy komputerze, wsunął je na nos, rzucił etui na klawiaturę i wówczas zobaczył słowa, których miał nadzieję nigdy więcej w życiu nie oglądać.
Szybko nacisnął naraz trzy klawisze: CONTROL ALT DELETE, ale i
tak wciąż widział przed oczami ten tekst – nawet gdy ekran wypełniła czerń, nawet gdy zacisnął powieki, i nawet wtedy, gdy spod powiek popłynęły łzy.
W miasteczku wielkości Sterling wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. W pewnym sensie było to kojące: jakby się miało nadzwyczajnie rozgałęzioną rodzinę, którą niekiedy się kocha, a niekiedy… cóż, serdecznie się jej nie cierpi. Ale zdarzało się również,
że
ta świadomość przytłaczała Josie – jak na przykład teraz, gdy stała w   



stołówkowej kolejce tuż za Natalie Zlenko, lesbą pierwszej wody, która
dawno temu, w drugiej klasie podstawówki, zaprosiła do siebie Josie,
a
potem namówiła, żeby się wysikały na frontowym trawniku, tak jak to robią  chłopcy.  „Co  też  cię  napadło!”  –  obruszyła  się  Alex,  kiedy przyszła
po córkę i zobaczyła ją z gołą pupą nad rabatą z żonkilami. Od tamtego
czasu minęło dziesięć lat, a mimo to, ilekroć Josie widziała Natalie – obciętą teraz na krótkiego jeża, z nieodłączną cyfrową lustrzanką zawieszoną na szyi – zawsze się zastanawiała, czy Zlenko na jej widok
też przypomina sobie o tamtym dniu.
Tuż za Josie stała Courtney Ignatio, bez dwóch zdań samica alfa Sterling High. Ze swoimi włosami w kolorze miodu, spływającymi na ramiona niczym jedwabny szal, i dżinsami sprowadzonymi od Freda Segala, stanowiła matrycę rozlicznych klonów. Na tacy Courtney znajdowała się butelka wody mineralnej i leżał jeden niewielki banan. Na tacy Josie stał tekturowy talerz z frytkami. To była druga przerwa
i,
zgodnie z przewidywaniami matki, Josie zdjął wilczy głód.
– Halo – Courtney podniosła głos, żeby jej słowa dotarły do Natalie i   



wszystkich

innych

stojących

w

kolejce

czy

ta vaginataria






















nka mogłaby nas przepuścić? 

Czerwona jak burak Natalie przywarła do szyby bufetu
sałatkowego, pozwalając Courtney i Josie przecisnąć się do kasy.
Tam zapłaciły za lunch i ruszyły przez salę.
Za każdym razem, gdy Josie przechodziła przez kafeterię, czuła się
jak przyrodnik obserwujący rozmaite gatunki zwierząt w ich
naturalnym środowisku. Oto komputerowe świry, pochylone nad podręcznikami, zaśmiewające się z dowcipów, których nikt normalny nawet nie próbowałby zrozumieć. Za nimi maniakalni artyści, palący
za
boiskiem szkolnym skręcane z koniczyny papierosy, pokrywający marginesy notatników komiksami Manga. Obok kontuaru z przyprawami rozsiadły się matoły wciągające hektolitry czarnej kawy,   



czekające na autobus, który dowoził ich trzy miasta dalej do szkoły zawodowej na zajęcia popołudniowe; dalej ćpuny nawalone już od dziewiątej rano. No i dziwolągi w rodzaju Natalie czy Angeli Phlug, które kolegowały się ze sobą tylko dlatego, że nikt inny nie chciał mieć z
nimi nic wspólnego.
A do tego wszystkiego, oczywiście, dochodził ekskluzywny
wianuszek przyjaciół Josie. Ich grupa zajmowała aż dwa stoliki – nie dlatego, że była szczególnie liczna, ale ponieważ każde z nich potrzebowało przestrzeni do odpowiedniej ekspozycji własnej rozbuchanej osobowości. Emma, Maddie, Haley, John, Brady, Trey, Drew i Courtney. Kiedy Josie zaczęła się obracać w ich towarzystwie, nieustannie myliła imiona tych ludzi. Byli po prostu nierozróżnialni. Wszyscy wyglądali mniej więcej tak samo: faceci nosili kasztanowe bluzy drużyny hokejowej, a nad czołem, spod paska włożonej tył na przód baseballówki, wystrzeliwały im płomienie blond kosmyków; dziewczyny natomiast, na skutek pilnych zabiegów, były idealnymi kalkami Courtney. Josie szybko się wtopiła w ich towarzystwo, ponieważ ona też tak wyglądała. Niesforne włosy starannie rozprostowywała, aż się stawały gładką jak szkło zasłoną i nosiła   



ośmiocentymetrowe szpilki, mimo że na ulicach wciąż zalegał śnieg. Ale
dzięki temu, że zewnętrznie upodobniła się do tego grona, łatwiej jej było   ignorować   wewnętrzne   rozterki,   związane   z   kryzysem tożsamości.
– Hej – rzuciła Maddie, gdy Courtney usiadła na sąsiednim krześle.
– Hej.
– Słyszałaś już o Fionie Kierland?
W oczach Courtney od razu się pojawił żywy błysk: żaden, nawet najcudowniejszy, związek chemiczny nie był równie doskonałym katalizatorem towarzyskiej interakcji jak plotka.
– Mówisz o tej, która ma cycki różnej wielkości?
– Nie, tamta to Fiona z drugiej klasy, a ja mówię o Fionie z
pierwszej.
– Tej, która z powodu alergii zawsze nosi przy sobie pudełko z chusteczkami? – wtrąciła Josie, wślizgując się na swoje miejsce.
– Niekoniecznie z powodu alergii – wtrąciła Haley. – Zgadnijcie, kto wylądował na odwyku za wciąganie koki.
– Nie zalewaj!
– A to nie koniec skandalu – dodała Emma. – Jej dealerem był przewodniczący szkolnego Kółka Biblijnego.   



– Ale numer! – wykrzyknęła Courtney.
– No właśnie.
– Hej. – Matt usiadł na krześle obok Josie. – Czemu się tak
grzebałaś?
Odwróciła się w jego stronę. Reszta chłopaków siedzących po tej stronie stołu ugniatała bibułki od słomek w kulki-plujki i rozprawiała o snowboardzie.
– Jak myślicie, do kiedy będzie otwarty half-pipe w Sunapee? –
spytał John, posyłając plujkę w stronę chłopaka, który spał przy sąsiednim stoliku.
Ten chłopak chodził wraz z Josie na zajęcia fakultatywne z języka migowego. I podobnie jak ona był w przedmaturalnej klasie. Jego głowa
i  rozrzucone  na  boki  ręce,  przypominające  chude,  blade  odnóża pająka,
spoczywały bezwładnie na blacie, a z szeroko otwartych ust wydobywało się głośne chrapanie.
– Nie trafiłeś, cieniasie – oznajmił Drew. – Jak zamkną Sunapee, to
się przeniesiemy do Killington. Tam śnieg leży do sierpnia czy coś koło tego. – Jego plujka wylądowała we włosach śpiącego chłopaka.
Derek. Ten chłopak miał na imię Derek.   



Matt zerknął na frytki Josie.
– Chyba nie zamierzasz tego jeść?
– Umieram z głodu.
Chwycił w dwa palce jej skórę w pasie: gest będący oceną grubości nieistniejącej  tkanki  tłuszczowej  i  wyrazem  dezaprobaty  zarazem. Josie
spojrzała na swoje frytki. Jeszcze kilka sekund temu były złociste i wydzielały niebiański aromat. Teraz widziała jedynie odrażający
tłuszcz, znaczący ohydnymi plamami tekturę talerza.
Matt chwycił kilka z nich, a resztę oddał Johnowi i Drew, który w
końcu trafił papierową kulką w rozdziawione usta śpiącego chłopaka. Charcząc i plując, Derek gwałtownie się zbudził.
– Super! – Drew przybił piątkę z Johnem.
Derek wypluł rozmiękłą bibułkę na serwetkę, z obrzydzeniem
wytarł usta, a potem ukradkiem rozejrzał się po sali, żeby sprawdzić, kto jeszcze był świadkiem jego upokorzenia. Josie niespodziewanie przypomniała sobie pewien znak języka migowego – języka, który w całości wyrzuciła z pamięci tuż po zaliczeniu końcowego egzaminu. Zaciśnięta pięść prawej ręki, zataczająca małe kółka wokół serca, to „przepraszam”.   



Matt się nachylił i pocałował ją w szyję.
– Idziemy stąd – zarządził. Pociągnął Josie w górę, a do reszty rzucił przez ramię: – To na razie.
Sala gimnastyczna była zlokalizowana na piętrze, ponad miejscem, które  w  założeniu  miało  być  basenem,  ale  z  braku  środków finansowych
zostało w końcu podzielone na trzy klasy, nieustannie rezonujące tupotem rozbieganych stóp i stukotem piłek odbijanych o parkiet. Michael Beach i jego najlepszy przyjaciel, Justin Friedman, obaj pierwszoklasiści, siedzieli tuż za linią boiska do koszykówki, podczas gdy ich nauczyciel WF po raz setny się rozwodził nad techniką dryblingu. Kompletna strata czasu, ponieważ obecne tu dzieciaki albo należały do tej grupy, co Noah James – niekwestionowany ekspert wszelkich gier zespołowych, albo Michael i Justin, którzy, co prawda, biegle
się
porozumiewali
w
językach
elfów,   



za
to home run definiowali jedynie jako cwał do domu natychmiast po zajęciach, żeby uniknąć powieszenia za gacie na hakach w szatni. Teraz
siedzieli po turecku, wystawiając na boki chude, gruzłowate kolana, i ponuro  kontemplowali  pisk  trampek  trenera  miotającego  się  od jednego
końca boiska do drugiego.
– Zakład o dziesięć dolców, że zostanę wybrany do drużyny jako ostatni – mruknął Justin.
– Dałbym wiele, żeby to się już skończyło – jęknął Michael. – Może będziemy mieli szczęście i ogłoszą próbny alarm przeciwpożarowy.
– Albo nastąpi trzęsienie ziemi – rozmarzył się Justin z błogim uśmiechem.
– Albo tsunami.
– Plaga szarańczy!
– Atak terrorystyczny!
Trampki się zatrzymały tuż przed ich nosem. Trener Spears
skrzyżował ramiona i spiorunował obu wzrokiem.
– Czy raczycie mi powiedzieć, co was tak śmieszy w koszykówce? Michael zerknął na Justina, po czym przeniósł wzrok na nauczyciela.   



– Zupełnie nic – odparł z kamienną twarzą.
* * *
Lacy Houghton wzięła prysznic, a potem zaparzyła sobie kubek
zielonej herbaty i ogarnięta błogim spokojem zaczęła wędrować po domu. Kiedy dzieci jeszcze były małe, a ona przytłoczona nadmiarem obowiązków, Lewis często pytał, jak mógłby uprzyjemnić jej życie. Biorąc pod uwagę jego zawód, taka indagacja zakrawała na ironię. Lewis był bowiem profesorem w Sterling College, gdzie wykładał ekonomię szczęścia. Owszem, taka gałąź nauki naprawdę istniała, i owszem, mąż Lacy należał do najwyższej klasy ekspertów w tej dziedzinie. Prowadził rozliczne seminaria, pisał uczone artykuły i udzielał wywiadów dla CNN na temat przełożenia szczęścia i subiektywnego poczucia dobrostanu na wymierne wartości finansowe

a mimo to nie miał bladego pojęcia, w jaki sposób mógłby wnieść trochę
radości do życia Lacy. Może miałaby ochotę na obiad w dobrej restauracji? Na profesjonalny pedikiur? Na drzemkę? Kiedy mu wyznała, do czego tęskni najbardziej, nie potrafił tego pojąć. A ona
po
prostu chciała pobyć zupełnie sama we własnym domu, uwolniona od   


męczącego przeświadczenia, że czekają na nią pilne obowiązki. Otworzyła drzwi pokoju Petera, odstawiła kubek na komodę i
zabrała się do ścielenia łóżka. „To nie ma najmniejszego sensu – oznajmił Peter, kiedy mu suszyła głowę, żeby wreszcie sam się zajął porządkowaniem pościeli. – Przecież za kilka godzin znowu będzie identycznie skłębiona”.
Lacy rzadko wchodziła do pokoju syna pod jego nieobecność. I
może  dlatego  natychmiast  ogarnęło  ją  wrażenie,  że  brakuje  tu jakiegoś
integralnego składnika przestrzeni. Z początku uznała, że to dziwne uczucie pustki jest wywołane nieobecnością Petera, ale po chwili uświadomiła  sobie,  że  komputer  –  nieustannie  wydający  niskie szumy,
rozbłyskujący zieloną poświatą monitora – teraz jest wyłączony. Wygładziła prześcieradło i podwinęła jego brzegi pod materac, starannie ułożyła na wierzchu kołdrę, przetrzepała poduszki. Wychodząc,  zatrzymała  się  w  progu  i  z  uśmiechem  powiodła wzrokiem
po pokoju: prezentował się bez zarzutu.
Zoe Patterson od dłuższej chwili roztrząsała w duchu, jak by to było, gdyby się całowała z chłopakiem noszącym aparat korekcyjny na   



zębach.  Co  prawda,  nie  podejrzewała,  że  coś  podobnego  jej  się przytrafi
w najbliższym czasie, ale chciała być przygotowana na podobną ewentualność, żeby w razie czego sytuacja kompletnie jej nie zaskoczyła.  W  zasadzie  ciekawiło  ją,  jak  by  to  było,  gdyby  się całowała z
jakimkolwiek facetem – niekoniecznie stojącym przed takimi samymi wyzwaniami ortodontycznymi, jakie jej przypadły w udziale. No i, pomijając wszystko inne, cóż lepszego można robić na głupiej lekcji matematyki, niż puszczać wodze fantazji?
Pan McCabe, któremu się zdawało, że jest Chrisem Rockiem
algebry,  odstawiał  swój  codzienny  numer  komediowy,  sypiąc  na prawo
i lewo matematycznymi kalamburami. Zoe wbiła wzrok we wskazówki zegara. Niecierpliwie odliczała minuty, a równo o 9:50 poderwała się
z
miejsca i wręczyła panu McCabe zwolnienie.
– A, ortodonta – przeczytał na głos nauczyciel. – Panno Patterson, proszę uważać, żeby nie zadrutował pani ust na amen.
Zoe zarzuciła ciężki plecak na ramię i wyszła z klasy. Miała się
spotkać z mamą przed szkołą o dziesiątej, a ponieważ zaparkowanie samochodu o tej porze graniczyło z cudem, umówiły się, że mama   


zgarnie ją w przelocie. Podczas zajęć hol był pusty i każdy, nawet najlżejszy odgłos niósł się po nim głuchym echem – niczym w przepastnym brzuchu wieloryba. Zoe weszła do sekretariatu, gdzie się wpisała na stosowną listę, a potem z takim pośpiechem wypadła za drzwi szkoły, że niemal stratowała jakiegoś dzieciaka.
Na dworze zrobiło się na tyle ciepło, że można było rozpiąć kurtkę, pomyśleć o lecie, o obozie treningowym żeńskiej drużyny piłki nożnej
i
o tym, jak się zmieni życie Zoe, kiedy wreszcie przestanie nosić swój podniebienny ekspander. Jeżeli teraz całowałaby się z chłopakiem, który
nie  nosi  aparatu,  i  zbyt  zachłannie  wpiła  w  niego  ustami,  czy poraniłaby
mu dziąsła? Jakiś cichy głos podpowiadał Zoe, że gdyby pokaleczyła faceta do krwi, to najprawdopodobniej już więcej nie miałby ochoty się
z nią spotkać. A co by było, jeżeli on także nosiłby aparat, jak ten blondyn,  który  się  przeniósł  z  Chicago  i  siedzi  przed  nią  na angielskim?
(Co nie znaczy, że on jej się podobał, nic z tych rzeczy, chociaż kiedy się
pewnego dnia odwrócił, żeby jej podać poprawioną pracę domową, przytrzymał kartki w palcach odrobinę za długo…). Czy by się   


zaklinowali jak uszkodzone tryby maszynerii? Czy, żeby je rozczepić, trzeba by ich przewieźć na oddział ratunkowy szpitala? Aż strach myśleć o takim upokorzeniu.
Zoe przejechała
językiem
po
metalowych
sztachetach,
przytwierdzonych do zębów. Może tymczasowo przyjmą ją do klasztoru.
Westchnęła głęboko i wyjrzała na ulicę w nadziei, że w wijącym się sznurze przejeżdżających samochodów wypatrzy zielonego explorera matki. I właśnie w tym momencie powietrzem wstrząsnął wybuch. Patrick,
rozparty na
fotelu
nieoznakowanego
samochodu
policyjnego, stał na światłach przed zjazdem na autostradę. Obok, na   



siedzeniu pasażera, leżała papierowa torba na dowody, a w niej fiolka
z
kokainą. Dealer, którego zwinęli na terenie liceum, przyznał od razu,
że
to koks, a mimo to Patrick musiał tracić pół dnia na wyprawę do laboratorium   stanowego,   by   ktoś   ubrany   w   biały   kitel   mógł potwierdzić
to, o czym on już doskonale wiedział. Pokręcił gałką policyjnego radia
i
usłyszał, jak dyspozytor wysyła jednostkę straży pożarnej do liceum, gdzie nastąpił jakiś wybuch. Najprawdopodobniej eksplozja bojlera. Szkoła była już na tyle stara, że infrastruktura powoli się sypała. Patrick
próbował sobie uprzytomnić, gdzie w Sterling High jest usytuowana kotłownia. Miał nadzieję, że wszystkim dopisze szczęście i nikt nie zostanie poszkodowany w wypadku.
„Oddano strzały…”
Światła się zmieniły na zielone, ale Patrick nie ruszył z miejsca.
Użycie broni palnej w Sterling było tak rzadkie, że całą uwagę skupił
na
policyjnym radiu, czekając na dalsze wyjaśnienia.
„Strzały w liceum… strzały w Sterling High…”
Głos dyspozytora nabrał przyśpieszenia, w jego ton się wkradło   



napięcie. Patrick gwałtownie zawrócił, włączył czerwono-niebieskie policyjne światła i skierował się w stronę szkoły. W radiu przez elektrostatyczne     trzaski     przebijały     głosy     innych     policjantów, podających
swoją aktualną pozycję w mieście. Dyżurny oficer próbował koordynować ich działania, wzywał także posiłki z Hanover i Lebanon. Słowa się plątały, zagłuszały i blokowały nawzajem, tak że w końcu nikt
niczego nie był w stanie zrozumieć.
„Kod tysiąc – zarządził dyspozytor. – Kod tysiąc”.
W całej swojej karierze detektywa Patrick usłyszał wywołanie tego kodu jedynie dwukrotnie. Raz, jeszcze w Maine, kiedy ścigany za niepłacenie alimentów, zdesperowany ojciec wziął policjanta na zakładnika. Po raz drugi już w Sterling, podczas domniemanego napadu na bank, który się szczęśliwie okazał fałszywym alarmem. Kod
1000 oznaczał, że każdy ma natychmiast zwolnić radio do wyłącznej dyspozycji koordynatora akcji. Że nie jest to codzienna, policyjna rutyna, ale sprawa życia i śmierci.
Chaos. Uczniowie wybiegający na oślep ze szkoły, tratujący rannych kolegów. Chłopak w oknie na piętrze, trzymający dużą kartkę z   


własnoręcznie wypisanym apelem: POMOCY! Łkające, tulące się do siebie dziewczęta. Narastający chaos. Krew znacząca rozbielonym karminem
topniejący
śnieg.
Rodzice
napływający
powolnym 

strumieniem, imiona



a



już



chwilę



później



oceaniczną



falą,



wykrzykujący 

dzieci,   których wszystkim



nie



mogli



odnaleźć.



Totalny



chaos.



Podtykane 

pod  nos karetek,



obiektywy



telewizyjnych



kamer,



niedostateczna



liczba 
niedostateczna liczba policjantów i kompletny brak planu działania w sytuacji, gdy dotąd dobrze znany świat zaczyna się rozpadać w proch. Patrick wjechał kołami na chodnik i chwycił kamizelkę kuloodporną
z tylnego siedzenia. Adrenalina pulsowała mu w żyłach, wyostrzając zmysły. Odnalazł komendanta O’Rourke, który utknął pośrodku tego pandemonium z megafonem w ręku.
– Nie mamy żadnego rozpoznania sytuacji – poinformował Patricka.   



– Chłopcy z oddziału specjalnego już tu jadą.
Patrick miał gdzieś oddział specjalny. Zanim SWAT dotrze na
miejsce, może paść setka kolejnych strzałów, mogą zginąć jakieś dzieciaki. Stanowczym ruchem wyszarpnął pistolet z kabury.
– Wchodzę do środka – oznajmił.
– Wykluczone. To wbrew procedurom.
– W podobnym wypadku żadne pieprzone procedury nie mają zastosowania – odpalił Patrick. – Jak będzie po wszystkim, możesz mnie
wylać.
Kiedy biegł po schodach w stronę wejścia, zorientował się, że jeszcze dwóch patrolowych zignorowało rozkaz komendanta i ruszyło za nim
w strefę zagrożenia. Patrick każdego z nich posłał wzdłuż innego korytarza, a sam zaczął forsować szerokie dwuskrzydłowe drzwi, przepychając  się  przez  masy  uczniów,  którzy  za  wszelką  cenę usiłowali
się wydostać na zewnątrz. Alarmy przeciwpożarowe wyły tak głośno, że trudno było wychwycić odgłosy wystrzałów. Patrick złapał za połę kurtki jednego z przebiegających obok chłopaków.
– Kto to jest? – krzykiem przedarł się przez ryk alarmu. – Kto
strzela?   


Dzieciak jął bezradnie potrząsać głową, wyrwał się Patrickowi, po
czym jak obłąkany pocwałował korytarzem, pchnął drzwi i zniknął w szerokiej smudze słonecznego światła.
Pędzący uczniowie rozstępowali się przed Patrickiem, a potem
znów łączyli w jeden nurt – jakby Patrick był kamieniem, który utkwił pośrodku  rzeki.  Kłęby  dymu  gryzły  go  w  oczy.  Usłyszał  kolejne staccato
wystrzałów i ostatnim wysiłkiem woli powstrzymał się od pobiegnięcia na oślep w stronę, z której dochodziły złowrogie odgłosy.
– Ilu jest napastników? – wykrzyknął do mijającej go dziewczyny.
– Nie wiem… nie wiem…
Jej biegnący obok kolega odwrócił się i spojrzał uważnie na Patricka, rozdarty pomiędzy chęcią podzielenia się wiedzą a potrzebą jak najszybszego opuszczenia budynku.
– Jeden z uczniów… strzela do każdego…
To wszystko, czego Patrickowi było trzeba. Ruszył pod prąd napierającej ludzkiej fali niczym łosoś płynący w górę strumienia. Podłoga była usiana arkuszami prac domowych dzieciaków, podeszwy butów ślizgały się na łuskach pocisków. Płyty sufitowe przypominały rzeszoto,  a  leżące  tu  i  ówdzie  nienaturalnie  powykręcane  ciała pokrywał   



szarawy, gipsowy pył. Patrick nie zwracał uwagi na te widoki; wbrew odruchom  wpojonym  na  niezliczonych  szkoleniach  biegiem  mijał drzwi,
za  którymi  mógł  się  czaić  napastnik,  i  sale,  które  powinien przeszukać.
Gnał przed siebie z wyciągniętą bronią, a krew pulsowała mu gwałtownie w każdym skrawku skóry. Jakiś czas później wróciły do niego obrazy, których w owej chwili świadomie nie rejestrował: oderwane pokrywy ciasnych szybów wentylacyjnych, gdzie próbowali wpełznąć uczniowie; bezpańskie buty, z których dzieciaki dosłownie wyskoczyły z przerażenia; upiorna antycypacja sceny przestępstwa – zarysy ludzkich sylwetek przed pracownią biologiczną, gdzie podczas zajęć   uczniowie   odrysowywali   na   papierze   pakowym   kontury własnych
ciał.
Patrick przebiegał przez korytarze tworzące w jego wyobraźni zamknięty, kolisty labirynt. „Gdzie?” – wykrzykiwał, ilekroć się natknął na uciekających uczniów, bo tylko oni mogli mu dostarczyć jakichkolwiek wskazówek nawigacyjnych. Mijał ściany zbryzgane
krwią, dzieciaki leżące bezwładnie na podłodze, ale nie oglądał się za siebie.  Popędził  w  górę  głównymi  schodami,  a  w  chwili,  gdy  się znalazł   


na podeście, uchyliły się jedne z drzwi. Patrick odwrócił się automatycznie, odruchowo wycelował w tamtą stronę broń i ujrzał młodą nauczycielkę, opadającą na kolana z uniesionymi do góry rękami. Za bladym owalem jej twarzy wykwitało dwanaście innych, z których strach wymazał wszelkie indywidualne cechy. Patricka dobiegł odór uryny.
Opuścił pistolet i wskazał na schody.
– Ruszajcie – zarządził, po czym pobiegł dalej, nie sprawdzając, czy
się zastosowali do jego polecenia.
Skręcił za załom ściany, pośliznął się na kałuży krwi i w tym samym momencie usłyszał kolejny wystrzał – tym razem tak głośny, że aż zadźwięczał mu w uszach. Rzucił się przez dwuskrzydłowe drzwi, prowadzące do sali gimnastycznej, gdzie ujrzał kolejne ciała, leżące
na
podłodze, oraz przewrócony wózek, z którego piłki do koszykówki wyturlały się pod sąsiednią ścianę – ale ani śladu strzelca. Ponieważ
w
piątkowe wieczory, w ramach nadgodzin, pilnował porządku podczas szkolnych rozgrywek koszykarskich, wiedział, że dotarł do najodleglejszego  krańca  Sterling  High.  A  to  oznaczało,  że  albo napastnik   



czai  się  w  pobliżu,  albo  zdołał  przemknąć  niepostrzeżenie  obok Patricka
i teraz mógł zajść go od tyłu.
Z wyciągniętą przed siebie bronią Patrick szybko się odwrócił w
stronę  wejścia,  by  wykluczyć  podobną  ewentualność,  i  wówczas znowu
usłyszał wystrzał. Podbiegł do kolejnych drzwi, które w pierwszej
chwili umknęły jego uwadze. Prowadziły do szatni o podłodze i ścianach wyłożonych białymi kaflami. Patrick spojrzał pod nogi, zobaczył wachlarzowaty rozbryzg krwi i wysunął pistolet poza załom ściany.
W jednym rogu szatni leżały dwa nieruchome ciała. W drugim, bliższym Patricka, kucał drobny chłopiec przytulony do szafek. Miał na nosie okulary w cienkich drucianych oprawkach, teraz żałośnie przekrzywione. Konwulsyjnie drżał na całym ciele.
– Nic ci się nie stało? – wyszeptał Patrick, żeby zbyt donośnym
głosem nie zdradzić strzelcowi własnej pozycji.
Chłopak nie zareagował,
tylko
wpatrywał
się   



w
niego
nieprzytomnym wzrokiem.
– Gdzie on jest? – spytał bezgłośnie Patrick.
W odpowiedzi chłopak wyciągnął spod uda pistolet i przystawił
sobie do skroni.
Patricka oblała fala gorąca.
– Ani, kurwa, drgnij! – wykrzyknął i wycelował. – Rzuć broń albo
będę strzelał!
Poczuł, jak na czoło występuje mu zimny pot, jak już spływa
wąskimi strużkami po plecach. Poprawił uchwyt na rękojeści, zdecydowany przeszyć gówniarza kulami, jeżeli będzie do tego zmuszony. Zaczął z wolna przesuwać palcem po spuście, a wówczas dzieciak otworzył dłoń i rozczapierzył palce na podobieństwo ramion rozgwiazdy. Pistolet upadł na podłogę i pojechał naprzód po gładkich kaflach.
Patrick natychmiast się rzucił w stronę chłopaka. Jeden z funkcjonariuszy – z którego obecności Patrick do tej pory zupełnie nie zdawał sobie sprawy – zabezpieczył broń rzuconą przez napastnika. Patrick przewrócił dzieciaka na brzuch, wbił kolano w jego kręgosłup i   



wprawnie skuł mu ręce.
– Gdzie inni? Czy ktoś z tobą współdziałał?
– Nie. Byłem sam – wydusił chłopak.
Patrickowi świat zawirował przed oczami, a puls galopował mu w rytmie wojennych werbli, mimo to dotarła do niego treść meldunku składanego przez mundurowego przez radio: „Sterling, zatrzymaliśmy sprawcę. Nic nie wskazuje na obecność innych napastników”.
Równie niespodziewanie, jak wszystko się zaczęło – dobiegło końca.
O ile w ogóle w przypadku podobnego zdarzenia można mówić o końcu. Patrick nie wiedział, czy na terenie szkoły nie ma żadnych innych ładunków wybuchowych poza tymi, które już eksplodowały; ile tak naprawdę jest ofiar; jak wielu rannych może przyjąć Centrum Medyczne Dartmouth-Hitchcock i Szpital Fundacji Alice Peck; nie miał pojęcia, jak się zabrać do zabezpieczenia dowodów na tak rozległym obszarze.  Napastnik  został  ujęty,  jednak  jakim  kosztem?  Patrick zaczął
drżeć na całym ciele, bo dotarło do niego, że znowu się spóźnił, a cenę
za to zapłaciło wielu uczniów, rodziców i obywateli Sterling.
Postąpił naprzód kilka kroków i opadł na kolana, ponieważ najzwyczajniej w świecie nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Udawał   



jednak, że uczynił to celowo – że chciał się uważniej przyjrzeć dwóm ciałom, leżącym w kącie. Podświadomie zarejestrował, że sprawca jest
wyprowadzany z szatni, że za chwilę się znajdzie w czekającym radiowozie. Ale się nie odwrócił, całą swoją uwagę skupiając na pierwszej z ofiar.
Chłopak ubrany w bluzę hokejową miał ranę postrzałową w czole i leżał w kałuży krwi. Patrick sięgnął po baseballówkę z wyhaftowanym logo drużyny hokeja; wystrzał zdmuchnął czapkę z głowy zabitego i posłał pół metra dalej. Patrick obrócił ją kilka razy w dłoniach, kreśląc daszkiem niezgrabne kółka w powietrzu.
Druga ofiara, dziewczyna, leżała odwrócona twarzą do dołu, a spod
jej skroni wypływała strużka krwi. Była boso i miała paznokcie u nóg pomalowane  na  taki  sam  cukierkowo  różowy  kolor,  jakim  Tara ozdobiła
jego stopy. Na ów widok Patrick poczuł skurcz serca. Ta dziewczyna, podobnie jak jego chrześniaczka, jak jej brat i miliony innych dzieciaków, wstała dziś rano i pojechała do szkoły zupełnie nieświadoma, że czeka tam na nią śmiertelne zagrożenie. Wierzyła,
że
dorośli – że nauczyciele będą ją chronić. Dla podniesienia poziomu   


bezpieczeństwa po 11 września wszyscy pracownicy placówek edukacyjnych nosili identyfikatory, a drzwi szkół zamykano podczas trwania zajęć, bo przecież wrogiem mógł być tylko ktoś obcy, jakiś intruz z zewnątrz, a nie dzieciak, który siedział w sąsiedniej ławce. Niespodziewanie dziewczyna się poruszyła.
– Pomocy…
Patrick klęknął u jej boku.
– Jestem przy tobie. – Dotknął jej nieznacznie, próbował oszacować rozmiar obrażeń. – Wszystko będzie dobrze. – Odwrócił ją na tyle, by zobaczyć, że krew płynęła z rany spowodowanej upadkiem, a nie postrzałem w głowę, jak pierwotnie założył. Nieustannie coś do niej mówił, jego słowa nie zawsze się układały w logiczny ciąg, ale przede wszystkim chciał, by miała świadomość, że nie jest już osamotniona.

Jak ci na imię, kochanie?
– Josie… – Dziewczyna zaczęła się szamotać, próbowała usiąść i Patrick się ustawił w strategicznej pozycji, tak by zasłonić sobą ciało zabitego chłopaka. Dziewczyna i bez tego była w szoku, nie chciał dodatkowo pogarszać jej stanu. Ona tymczasem przytknęła rękę do czoła, a gdy poczuła lepką krew, wpadła w panikę. – Co… co się stało?   



Powinien poczekać, aż ją zbadają ratownicy medyczni. Powinien
przez radio wezwać pomoc. Ale słowo „powinien” nie miało już teraz zastosowania. Patrick chwycił więc Josie na ręce, po czym wyniósł ją
z
szatni,  gdzie  niemal  straciła  życie,  pośpiesznie  zbiegł  z  nią  po schodach i
wyskoczył na zewnątrz przez frontowe drzwi, jakby w ten sposób mógł
ocalić ich oboje.
Siedemnaście lat wcześniej
Naprzeciwko Lacy siedziało czternaście osób – wziąwszy pod
uwagę  fakt,  że  każda  z  siedmiu  kobiet,  które  się  zjawiły  na  jej zajęciach,
była w ciąży. Niektóre z nich przyszły uzbrojone w zeszyty i ołówki i przez ostatnie półtorej godziny skrzętnie zapisywały wysokość zalecanych dawek kwasu foliowego, nazwy i przyczyny powstawania wad rozwojowych, składniki diet dla przyszłych matek. Podczas omawiania przebiegu prawidłowego porodu dwie z nich pozieleniały
na twarzy i musiały gnać do łazienki, nękane porannymi mdłościami, które – co naturalne – rozciągały się na cały dzień; nazywanie ich „porannymi” było równoznaczne z określaniem wszystkich czterech
pór roku mianem kanikuły.   



Lacy była zmęczona. Dopiero niecały tydzień temu wróciła do pracy
po
własnym
urlopie
macierzyńskim

i

uważała
za
wielką
niesprawiedliwość losu fakt, że jeżeli w ciągu nocy nie musi się zajmować własnym niemowlęciem, to traci sen na sprowadzanie na świat cudzych dzieci. Piersi ją bolały, przypominając natarczywie, że powinna   lada   moment   ściągnąć   pokarm,   który   zostawi   jutro opiekunce
dla Petera.
Jednak zbyt kochała swoją pracę, aby na dobre z niej zrezygnować.
W liceum miała tak wysokie oceny, że bez trudu się dostała na studia medyczne. Zamierzała zostać ginekologiem aż do dnia, w którym sobie
uświadomiła,   że   nie   potrafi   siedzieć   u   boku   rodzącej   i   z profesjonalnym   



dystansem podchodzić do jej cierpienia. Doktorzy wznosili mury
między sobą a pacjentami, pielęgniarki te mury burzyły. Postanowiła więc zostać dyplomowaną położną, co dawało jej możliwość koncentrowania się w dużej mierze na przeżyciach emocjonalnych przyszłych  matek,  a  nie  jedynie  na  fizjologicznych  symptomach. Pewnie
niektórzy lekarze ze szpitala uważali ją za stukniętą, ale ona szczerze wierzyła, że jeżeli pytało się pacjentkę: „Jak się pani czuje?”, nie należało
się skupiać na bólach i dolegliwościach, ale objawach świadczących o prawidłowym przebiegu procesów fizjologicznych.
Zza plastikowego modelu stadiów płodu wyciągnęła najnowszy bestseller wśród poradników dla kobiet w ciąży.
– Ile z was widziało tę książkę?
Siedem rąk uniosło się w górę.
– Okay. Nie kupujcie jej. Nie czytajcie. Jeżeli już się znalazła w
waszym domu, wyrzućcie ją na śmietnik. Ten poradnik wpoi w was przekonanie, że będziecie krwawić, cierpieć rozliczne bóle, padniecie trupem lub ofiarą tysiąca różnych przypadłości, które się nigdy nie zdarzają w przebiegu prawidłowej ciąży. A wierzcie mi, procent ciąż prawidłowych jest wielokrotnie wyższy, niż chcieliby wam wmówić   


autorzy tej książki. – Lacy zerknęła w głąb sali, gdzie jedna z kobiet gwałtownie się złapała za bok. Ostry skurcz?
Kobieta była ubrana w czarną garsonkę, a włosy miała gładko ściągnięte na wysokości karku. Ponownie przycisnęła dłoń do talii, ale tym razem wyjęła spod żakietu niewielki pager.
– Ja… przepraszam – powiedziała, podnosząc się z krzesła. – Ale muszę już iść.
– Czy to, czymkolwiek jest, nie mogłoby poczekać jeszcze kilka
minut? – spytała Lacy. – Właśnie miałyśmy się wybrać na zwiedzanie oddziału porodowego.
Kobieta wręczyła jej formularze rozdane na początku zajęć z prośbą
o wypełnienie.
– Mam sprawę zdecydowanie bardziej niecierpiącą zwłoki –
oznajmiła i pośpiesznie wyszła.
– Cóż, to chyba dobry moment, żeby zrobić przerwę na siusiu – zdecydowała Lacy.
Podczas gdy sześć pozostałych kobiet gęsiego wymaszerowało z
sali, ona zerknęła na arkusze trzymane w ręku. „Alexandra Cormier”, przeczytała, po czym pomyślała: Tę muszę mieć na oku.
Poprzednim razem Alex broniła Loomisa Bronchettiego w sprawie o   


włamanie do trzech domów, skąd wyniósł cały sprzęt elektroniczny, który potem próbował opchnąć na ulicach Enfield. I chociaż był dostatecznie sprytny, by obmyślić i wcielić w czyn śmiały plan kradzieży, nie wpadł już na to, że w miasteczku tak małym jak Enfield trefny towar natychmiast wzbudzi poważne podejrzenia.
Okazało się, że ubiegłej nocy Loomis postanowił rozszerzyć swoje kryminalne dossier i w tym celu wraz z kumplami zasadził się na dealera, który nie dostarczył im zadowalającej ilości marihuany. Kiedy już byli na niezłym haju, związali faceta w kij jak prosię i wrzucili do bagażnika samochodu, a Loomis na dokładkę trzasnął gościa kijem baseballowym, rozłupując mu czaszkę i przyprawiając go o konwulsje. Gdy delikwent zaczął się dusić własną krwią, Loomis łaskawie przewrócił go na bok, żeby umożliwić mu oddychanie.
– Nie mogę uwierzyć, że oskarżają mnie o napaść – oznajmił zza
krat celi. – Przecież uratowałem temu facetowi życie.
– Cóż – odezwała się Alex. – Zapewne moglibyśmy użyć tego argumentu dla potrzeb obrony, gdyby nie fakt, że właśnie ty spowodowałeś uraz, który ściągnął na niego śmiertelne zagrożenie.
– Musi pani zawrzeć ugodę z prokuratorem na wyrok poniżej roku odsiadki. Nie chcę iść do pierdla stanowego w Concord…   



– Ciesz się, że nie zostałeś oskarżony o próbę zabójstwa.
Loomis spiorunował ją wzrokiem.
– Zrobiłem gliniarzom przysługę, usuwając takiego śmiecia z ulic. Dokładnie to samo można by powiedzieć o Bronchettim, gdyby wlepiono mu karę kilku lat pozbawienia wolności i wysłano go do więzienia stanowego. Ale jej zadanie nie polegało na osądzaniu Loomisa. Miała ciężko pracować na rzecz klienta, bez względu na to,
co
o nim myślała; chować się za maską beznamiętnego profesjonalizmu, nigdy nie ukazując własnej twarzy; nie dopuścić, by jej odczucia i emocje kolidowały z działaniami na rzecz uniewinnienia Loomisa Bronchettiego.
– Zobaczę, co się da zrobić – obiecała.
Lacy dobrze wiedziała, że każde niemowlę jest inne – każde to maleńka istota z własnymi upodobaniami i dziwactwami, pragnieniami
i fobiami. Ale niekiedy miała nadzieję, że drugie podejście do macierzyństwa przyniesie w efekcie latorośl podobną do jej pierworodnego – Joeya, złotego chłopca, na którego widok ludzie się oglądali na ulicy lub wręcz przystawali przy wózku i rozpływali się w zachwytach. Peter był dzieckiem równie ślicznym, ale o wiele bardziej   



wymagającym. Często płakał, cierpiąc na kolkę, i wówczas jedynym sposobem uspokojenia malucha było zapakowanie go do fotelika samochodowego, który następnie należało postawić na wibrującej suszarce do bielizny. W jednym momencie Peter ssał pierś matki, a już
w następnym gwałtownie się prężył i odwracał od niej główkę. Dochodziła druga w nocy i Lacy próbowała ponownie uśpić synka.
W odróżnieniu od Joeya, który zapadał w sen tak gwałtownie, jakby stawiał krok w przepaść, Peter zapierał się przed snem rękami i nogami.
Lacy poklepywała go po plecach, masowała wąską przestrzeń między łopatkami, a on i tak wciąż zawodził, wstrząsany przy tym czkawką. Prawdę powiedziawszy, ona też była już bliska płaczu. Przez ostatnie dwie godziny oglądała puszczaną w kółko reklamę japońskich noży, liczyła paski na obiciu poręczy sofy, aż zaczęły jej się rozmywać przed oczami. Była tak wyczerpana, że bolał ją każdy skrawek ciała.
– O co chodzi, mój okruszku? – westchnęła. – Czym mogłabym cię uszczęśliwić?
Według Lewisa, szczęście to pojęcie względne. Większość ludzi wybuchała śmiechem, gdy Lacy wyjaśniała, że jej mąż zajmuje się zawodowo finansową wyceną psychicznego dobrostanu, ale przecież   


praca wszystkich ekonomistów w gruncie rzeczy polega na przypisywaniu wartości pieniężnej rozmaitym aspektom ludzkiego życia. Koledzy Lewisa ze Sterling College pisali uczone rozprawy na temat materialnego wymiaru poziomu wykształcenia, dostępności do powszechnej opieki zdrowotnej czy satysfakcji z wykonywanego zawodu. Dyscyplina jej męża była nie mniej ważna, tyle że dość nieortodoksyjna. Ale też dzięki niej Lewis był popularnym gościem w stacji Ogólnonarodowego Radia Publicznego, w programie Larry’ego Kinga czy na seminariach korporacyjnych, co dobitnie świadczyło, że dyskusja na temat finansów znacznie zyskuje na atrakcyjności, gdy
na
dolary przelicza się serdeczny śmiech bądź też chichot wywołany idiotycznym dowcipem o blondynkach. Na przykład w kategoriach 

poczucia  szczęścia podwyżka



regularny



seks



miał



taką



samą



wartość



jak 

rocznej
wzrost



pensji



o



pięćdziesiąt



tysięcy



dolarów.



Jednakże



podobny 
płacy nie wzbudziłby równie wielkiej radości beneficjenta, gdyby
dostali ją wszyscy inni pracownicy. Na podobnej zasadzie to, co uszczęśliwiało nas kiedyś, nie musiało czynić szczęśliwymi obecnie. Pięć lat temu Lacy oddałaby wszystko za bukiet róż, przyniesiony przez   


męża;
teraz
popadłaby
w
ekstazę,
gdyby
jej
zafundował
dziesięciominutową drzemkę.
Poza dokonaniami z dziedziny statystyki Lewis przejdzie do historii ekonomii jako twórca matematycznej formuły na szczęście – R/O – Realia  dzielone  przez  Oczekiwania.  Zgodnie  z  owym  ilorazem szczęście
można zwielokrotnić na dwa sposoby: poprzez poprawę aktualnego bytu lub obniżenie oczekiwań. Pewnego razu, podczas przyjęcia u znajomych, Lacy zapytała męża, co by było, gdyby ktoś niczego nie oczekiwał od życia. Przecież nie istnieje dzielenie przez zero. Czy więc nigdy się nie zazna szczęścia, jeżeli ze stoickim spokojem będzie się przyjmowało wszystko, co niesie los? W drodze powrotnej do domu Lewis oskarżył ją o wystawianie jego pracy na pośmiewisko.   



Lacy nie próbowała się zastanawiać, czy jej rodzina jest naprawdę szczęśliwa. Można by pomyśleć, że facet, który opracował matematyczny model szczęścia, wie, jak wcielić go w życie, ale teoretycy rzadko bywają dobrymi praktykami. Nie bez dania racji stara
ludowa mądrość głosi: „Szewc bez butów chodzi”. Mimo to, gdy Lewis siedział  długo  na  uczelni,  bo  gonił  go  kolejny  termin  oddania publikacji
do druku, a Lacy była tak wykończona, że mogłaby zasnąć na stojąco
w
szpitalnej windzie, próbowała przekonać samą siebie, że przechodzą jedynie określony etap w życiu – szkołę przetrwania dla dwójki pracujących ludzi z maleńkimi dziećmi, po której nastąpi faza zadowolenia i doświadczania wszelkich pozytywnych wartości, jakie się
składają na parametry szczęścia, opracowywane przez Lewisa za pomocą  mądrych  programów  komputerowych.  Ostatecznie  Lacy miała
kochającego
męża,
dwóch
zdrowych   



synów

i

wyjątkowo
satysfakcjonującą pracę. Czyż to samo z definicji nie czyniło jej szczęśliwą?
Nagle zdała sobie sprawę, że – o cudzie nad cudami – Peter zasnął, przyciskając aksamitny policzek do jej nagiego ramienia. Na palcach weszła po schodach na piętro i położyła synka w kołysce, a potem spojrzała na łóżeczko, w którym leżał Joey oświetlony poświatą księżyca. Zastanawiała się, czy Peter wyrośnie na chłopczyka podobnego do Joeya. I czy naprawdę można aż dwukrotnie w życiu doświadczyć tak szczęśliwego zrządzenia losu?
Alex Cormier była młodsza, niż się Lacy zdawało. Miała zaledwie dwadzieścia  cztery  lata,  ale  emanowała  tak  niezwykłą  pewnością siebie,
że robiła wrażenie starszej o dziesięć lat.
– No więc – zagadnęła Lacy – jak się zakończyła ta niecierpiąca
zwłoki sprawa?
Alex spojrzała pytająco na położną, ale po chwili przypomniała
sobie, o co chodzi: zwiedzanie oddziału porodowego, z którego się   



urwała w zeszłym tygodniu.
– Prokurator poszedł na ugodę.
– A więc jesteś prawniczką? – Lacy zerknęła na nią znad notatek.
– Adwokatem w biurze obrońców z urzędu. – Alex uniosła
wojowniczo
głowę,
jakby
oczekiwała
ze
strony
położnej
deprecjonującego   komentarza   na   temat   relacji   łączącej   ją   z wyrzutkami
społeczeństwa.
– To musi być bardzo wymagająca praca – nieoczekiwanie
oświadczyła Lacy. – Czy współpracownicy wiedzą, że jesteś w ciąży? Alex pokręciła głową.
– To nie ma żadnego znaczenia – odparła sucho. – Nie pójdę na
urlop macierzyński.
– Niewykluczone, że zmienisz zdanie, kiedy…   



– Nie chcę tego dziecka.
Lacy rozsiadła się wygodniej na krześle.
– Rozumiem. – Nie do niej należało osądzanie kobiet, które podejmowały decyzję o rezygnacji z macierzyństwa. – Możemy więc porozmawiać o różnych dostępnych opcjach – zaproponowała.
Alex była w jedenastym tygodniu ciąży, mogła więc jeszcze bez najmniejszych przeszkód dokonać aborcji.
– Umówiłam się na zabieg – wyznała Alex, jakby czytała w myślach Lacy.  –  Ale  się  nie  stawiłam  w  wyznaczonym  terminie.  I  to dwukrotnie.
Lacy doskonale wiedziała, że można popierać prawo do wolnego wyboru, a jednocześnie nie móc lub nie chcieć się poddać aborcji – ostatecznie na tym właśnie polegał ów wolny wybór.
– Cóż, w takim razie mogę ci udzielić informacji na temat agencji adopcyjnych, o ile sama do tej pory z żadną się nie skontaktowałaś. – Sięgnęła do szuflady i wyciągnęła z niej kilka broszur agencji powiązanych z różnymi organizacjami religijnymi czy też z
kancelariami prawniczymi, wyspecjalizowanymi w prywatnych adopcjach.
Alex je przyjęła i rozsunęła w palcach niczym wachlarz lub talię   



kart.
– Teraz jednak skupmy się na tobie i twoim samopoczuciu – dodała Lacy.
– Czuję się świetnie – odparła Alex gładko. – Nie mam nudności, nie odczuwam zmęczenia. – Zerknęła na zegarek. – Za to grozi mi spóźnienie na ważne spotkanie.
Lacy od razu spostrzegła, że Alex jest silną kobietą, przywykłą do całkowitego panowania nad wszystkimi aspektami swojego życia.
– Warto nieco zwolnić obroty, gdy się jest w ciąży. Twój organizm tego potrzebuje.
– Umiem o siebie zadbać.
– Ale może powinnaś pozwolić, żeby od czasu do czasu ktoś inny zrobił to za ciebie?
Przez twarz Alex przebiegł cień irytacji.
– Nie potrzebuję sesji terapeutycznej. Naprawdę. Doceniam troskę, jaką mi okazujesz, ale…
– Czy twój partner popiera decyzję o rezygnacji z dziecka?
Alex na ułamek chwili odwróciła głowę, ale szybko nad sobą zapanowała.
– Nie mam partnera – oznajmiła chłodno.   


Alex zaszła w ciążę, gdy pozwoliła, żeby jej ciało wzięło górę nad rozumem. Wszystko, jak to zazwyczaj bywa, zaczęło się całkiem niewinnie:
Logan
Rourke,
profesor
prowadzący
seminarium
adwokackie, wezwał Alex do swojego gabinetu, żeby ją pochwalić za wysokie kompetencje procesowe. Oświadczył, że żaden przysięgły nie będzie w stanie oderwać od niej wzroku – i że to samo on może powiedzieć   o   sobie.   Alex   uważała   wówczas,   że   Logan   jest Clarence’em
Darrowem, F. Lee Baileyem i Panem Bogiem w jednej osobie. Prestiż i władza są niezwykle atrakcyjne – a z Logana uczyniły mężczyznę, o jakim Alex marzyła przez całe życie.
Wierzyła mu bez zastrzeżeń, gdy mówił, że w ciągu dziesięciu lat swojej akademickiej kariery nie spotkał studentki równie błyskotliwej jak ona. Wierzyła, kiedy utrzymywał, że jego małżeństwo istnieje jedynie na papierze. I uwierzyła mu, gdy pewnej nocy odwiózł ją z   



kampusu do domu, ujął jej twarz w dłonie i powiedział, że tylko dla niej
codziennie rano wstaje z łóżka.
Prawo to dziedzina, która bazuje na faktach i namacalnych
dowodach, nie na emocjach. Alex popełniła kardynalny błąd w chwili, gdy o tym zapomniała i związała się z Loganem. Zanim się obejrzała, zaczęła odkładać na bok własne plany i całymi dniami wyczekiwała na telefon od niego; czasami telefon dzwonił, a czasami nie. Udawała, że nie dostrzega jego flirtów ze studentkami pierwszego roku, które patrzyły na niego z takim samym uwielbieniem, z jakim swego czasu patrzyła Alex. A kiedy zaszła w ciążę, wmówiła sobie, że pisane jej szczęśliwe, wspólne życie z tym wspaniałym mężczyzną.
Logan kategorycznie zażądał aborcji. Umówiła się więc na zabieg,
ale zapomniała zaznaczyć jego termin w kalendarzu. Umówiła się ponownie,  ale  poniewczasie  się  zorientowała,  że  data  zabiegu koliduje z
datą jej końcowego egzaminu. Po tym wszystkim raz jeszcze poszła
na
rozmowę z Loganem.
– To znak z nieba – argumentowała.
– Niewykluczone – odpowiedział. – Ale jego przesłanie jest inne, niż   


ci się wydaje. Zachowaj, proszę, rozsądek. Samotna matka nigdy nie zrobi kariery jako adwokat procesowy. Będzie musiała wybierać: albo praca zawodowa, albo dziecko.
Mówiąc to, miał tak naprawdę na myśli, że Alex będzie musiała wybierać pomiędzy dzieckiem a nim, Loganem.
Kobieta
wyglądała
znajomo,
była
jednak
pozbawiona
przynależnego jej kontekstu – jak sprzedawczyni z pobliskiego supermarketu,  którą  się  niespodziewanie  spotyka  w  kolejce  do okienka
bankowego, lub listonosz siedzący w kinie po przeciwnej stronie przejścia. Alex przyglądała się tej kobiecie jeszcze przez moment i nagle
zdała sobie sprawę, że elementem zdecydowanie zaburzającym kontekst jest niemowlę. Ruszyła przez hol w stronę stanowiska skarbowego,  przy  którym  stanęła  Lacy  Houghton,  by  zapłacić mandat.   



– Potrzebujesz prawnika? – zagaiła Alex.
Lacy podniosła na nią wzrok, balansując jednocześnie nosidełkiem zawieszonym
w
zgięciu
łokcia.
Potrzebowała
chwili,
żeby
zidentyfikować  tę  twarz,  nie  widziała  bowiem  Alex  od  czasu  jej ostatniej
wizyty, od której minął już dobry miesiąc.
– O, witam! – Uśmiechnęła się szeroko, gdy wreszcie się
zorientowała, kogo ma przed sobą.
– Co cię sprowadza w moje rejony?
– Muszę wpłacić kaucję za mojego eks… – Lacy poczekała, aż oczy Alex rozszerzą się ze zdumienia, po czym wybuchnęła śmiechem. – Żartuję. Przyszłam zapłacić mandat.
Alex nagle przyłapała się na tym, że nie może oderwać oczu od
synka Lacy. Miał na sobie niebieską, wiązaną pod brodą czapeczkę, i   



jego okrągłe policzki wylewały się ponad skraj miękkiej wełny. Coś kapało  mu  z  nosa,  a  kiedy  zauważył  na  sobie  wzrok  Alex, poczęstował
ją przepastnym, bezzębnym uśmiechem.
– Miałabyś ochotę na filiżankę kawy? – spytała Lacy.
Wetknęła kwit mandatowy wraz z banknotem dziesięciodolarowym
w rozwartą paszczę okienka, a potem podsunęła nieco wyżej nosidło
na
ręku, wyszła z sądu i ruszyła w stronę kafeterii po przeciwnej stronie ulicy. Po drodze przystanęła jeszcze na moment, żeby dać drugą dziesięciodolarówkę żebrakowi siedzącemu nieopodal sądu i Alex mimowolnie przewróciła oczami – nie dalej jak wczoraj, kiedy wychodziła z pracy, widziała tego samego faceta, znikającego w drzwiach pobliskiego baru.
Kiedy już usiadły przy stoliku, Lacy wprawnie ściągnęła z synka
kilka zbędnych warstw ubrania, a potem posadziła go sobie na kolanach.  Nie  przerywając  rozmowy,  zarzuciła  kocyk  na  ramię  i zaczęła
karmić Petera.
– Czy to trudne? – wyrwało się Alex.
– Karmienie piersią?   



– Nie tylko karmienie. Także cała reszta.
– Z czasem nabiera się wprawy. – Lacy uniosła synka nieco wyżej na ręku, a on kopnął ją obutą nóżką, jakby już teraz była mu potrzebna prywatna   przestrzeń.   –   Ale   w   porównaniu   z   twoją   pracą macierzyństwo
to zapewne bułka z masłem.
Alex natychmiast przypomniała sobie, jakim śmiechem wybuchnął Logan Rourke na wieść, że postanowiła się zatrudnić w biurze obrońców z urzędu. „Nie wytrwasz tam dłużej niż tydzień. Jesteś za miękka”.
Niekiedy Alex zadawała sobie pytanie, czy stała się tak dobrym adwokatem dzięki zdobytej wiedzy, czy raczej dlatego, że postanowiła za  wszelką  cenę  udowodnić  Loganowi,  jak  bardzo  się  mylił.  W każdym
razie na użytek pracy przeobrażała się w osobę, która walczyła o równe
prawa dla każdego oskarżonego, a jednocześnie nigdy nie pozwalała sobie na skracanie dystansu wobec osób z jej zawodowego życia.
Raz w życiu popełniła podobną pomyłkę – z Loganem – i nie zamierzała jej powtarzać.
– Czy już się skontaktowałaś z jakąś agencją adopcyjną? – spytała   



Lacy.
Alex nawet nie zabrała do domu otrzymanych broszur; zostawiła je
na  kontuarze  w  recepcji,  gdzie  być  może  leżały  zapomniane  do dzisiaj.
– Zadzwoniłam w kilka miejsc – skłamała gładko.
Kontakt z agencjami wpisała na swoją listę priorytetów, tyle że
zawsze wypadało jej coś bardziej naglącego.
– Czy mogę ci zadać osobiste pytanie? – odezwała się Lacy i Alex
bez przekonania pokiwała głową; szczerze mówiąc, nie znosiła osobistych pytań. – Dlaczego się zdecydowałaś oddać dziecko?
Alex zaczęła się zastanawiać, czy naprawdę to ona podjęła taką decyzję, czy raczej ktoś inny zadecydował za nią.
– To nie jest odpowiednia pora na macierzyństwo.
Lacy parsknęła śmiechem.
– Nie jestem pewna, czy na macierzyństwo kiedykolwiek
przychodzi odpowiednia pora. Nie da się ukryć, że dzieci wywracają człowiekowi życie do góry nogami.
Alex spojrzała jej prosto w oczy.
– Nie mam ochoty na żadne rewolucje.
Lacy przez chwilę koncentrowała uwagę na synku.   



– W gruncie rzeczy nasze zawody nie różnią się tak bardzo od siebie
– oznajmiła nieoczekiwanie.
– Procent recydywy jest zapewne zbliżony – zauważyła Alex.
– Nie o to mi chodzi. Obie mamy do czynienia z ludźmi w najtrudniejszych momentach ich życia. To właśnie lubię w swoim zawodzie. Prawdziwą siłę człowieka poznaje się po sposobie, w jaki się
zmaga z cierpieniem. – Zerknęła spod oka na Alex. – Czyż to nie zdumiewające,  że  w  swojej  najgłębszej  istocie  wszyscy  jesteśmy bardzo
do siebie podobni?
Alex pomyślała o oskarżonych, którzy się przewinęli przez jej zawodowe życie. Wszyscy się zlewali w jej pamięci w jedno. Pytanie tylko, czy z tego powodu, że – jak twierdziła Lacy – mieli tak wiele ze sobą wspólnego, czy może raczej dlatego, że Alex stała się z czasem mistrzynią w ignorowaniu indywidualnych cech swoich klientów?
Lacy posadziła sobie teraz synka na kolanach. Peter zaczął uderzać rączkami po blacie stolika, wydając z siebie dźwięki podobne do gruchania gołębia. Nagle Lacy poderwała się z miejsca i pchnęła dziecko
w stronę Alex, której nie pozostało nic innego, jak tylko je pochwycić,   



jeżeli nie chciała, żeby wylądowało na podłodze.
– Popilnuj, proszę, przez chwilę Petera. Muszę natychmiast biec do łazienki.
Alex ogarnęła panika. „Czekaj! – wrzasnęła w myślach. – Nie mam pojęcia, co robić!”. Tymczasem dziecko wierzgało nogami niczym postać z kreskówki, która właśnie sfrunęła z wysokiego klifu.
Alex niezdarnie posadziła sobie niemowlaka na kolanie. Był cięższy,
niż przypuszczała, a jego skóra przypominała w dotyku wilgotny aksamit.
– Peterze – odezwała się oficjalnym tonem. – Mam na imię Alex. Niemowlę sięgnęło po filiżankę z gorącą kawą i Alex nerwowo
rzuciła się do przodu, żeby ją usunąć z zasięgu maleńkich rąk. W tej samej chwili twarz Petera wykrzywił taki grymas, jakby go napojono piołunem, i dziecko wybuchnęło płaczem.
Jego wycie było ogłuszające, naładowane setkami decybeli, rozpaczliwe.
– Uspokój się – błagała Alex, podczas gdy oczy wszystkich obecnych
w kafeterii zwróciły się w jej stronę. Zerwała się z krzesła i zaczęła poklepywać  Petera  po  plecach,  tak  jak  to  wcześniej  robiła  Lacy. Modliła   



się przy tym w duchu, żeby dzieciak się nagle zadławił, żeby gwałtownie zapadł na nieżyt migdałków lub po prostu się ulitował nad
jej kompletnym brakiem doświadczenia. Niespodziewanie Alex, która zawsze   umiała   błysnąć   ciętą   ripostą   i   nawet   z   najgorszego prawniczego
koszmaru gładko wychodziła obronną ręką, poczuła się kompletnie zagubiona.
Ponownie usiadła i chwyciła Petera pod pachy. Teraz jego twarz
była koloru dojrzałego pomidora, na którego tle puch włosów odbijał bielą platyny.
– Posłuchaj – postanowiła się odwołać do zdrowego rozsądku
chłopca – zapewne nie mnie chciałbyś mieć teraz u boku, ale na razie jesteśmy na siebie skazani.
Jeszcze jedno głośne czknięcie i dziecko zaczęło się uspokajać. Intensywnie skupiło wzrok na Alex, jakby próbowało odnaleźć jej obraz
w pamięci.
Z uczuciem wielkiej ulgi Alex ułożyła sobie Petera na ręku i
odważyła się nawet wygodniej usiąść. Zerknęła na małą główkę, na pulsujące ciemiączko.   


Kiedy przestała kurczowo przytrzymywać dziecko, ono też się rozluźniło. Czyżby to było aż tak banalnie proste?
Alex powiodła palcem po czubku głowy Petera. Wiedziała, że
dziecko się rodzi z niezrośniętymi kośćmi czaszki. Dzięki temu łatwiej przechodzi przez kanał rodny. Czaszka zasklepia się na dobre dopiero po kilkunastu miesiącach. Wszyscy przychodzimy na świat jako bezbronne istoty i dopiero z upływem czasu obrastamy w pancerz ochronny.
– Wybacz. – Lacy szybkim krokiem podeszła do stołu. – Dzięki, że
się nim zajęłaś.
Alex bez słowa pchnęła dziecko w jej stronę – tak gwałtownie, jakby ją parzyło.
Pacjentkę przywieziono do szpitala po trzydziestu godzinach domowego porodu. Ponieważ była entuzjastką medycyny naturalnej, nie wykonywała żadnych badań w okresie ciąży – nie poddała się choćby ultrasonografii, nie wspominając już o analizie płynu owodniowego; na szczęście dzieci i bez tego wiedziały, co robić, by zmusić przyszłe matki do wydania ich na świat, gdy nadejdzie na to odpowiednia pora. Lacy, niczym uzdrowicielka-cudotwórczyni, położyła dłonie na rozedrganym brzuchu rodzącej. Trzy kilogramy,   



pomyślała. Główka tu, pupa tam.
W drzwiach pojawiła się twarz lekarza.
– Jak leci?
– Zawiadom neonatologię, że mamy poród w trzydziestym piątym tygodniu  –  odparła  Lacy.  –  I  że  na  razie  wszystko  przebiega absolutnie
prawidłowo.
Kiedy doktor się wycofał, usiadła pomiędzy nogami pacjentki.
– Wiem, masz wrażenie, że to się ciągnie już całą wieczność, ale
jeżeli  zechcesz  współdziałać  ze  mną  przez  następną  godzinę, zobaczysz
wreszcie swoje maleństwo.
Lacy poleciła mężowi stanąć za plecami żony, a w chwili gdy mu tłumaczyła, co robić, kiedy nadejdzie skurcz, zawibrował pager przytwierdzony do paska jej uniformu w kolorze morskim.
– Przepraszam na moment. – Zostawiła rodzącą pod opieką pielęgniarki, a sama przeszła do dyżurki sióstr i chwyciła za telefon.
– Co się dzieje? – spytała, usłyszawszy w słuchawce głos swojej sekretarki.
– Jedna z twoich pacjentek uparcie utrzymuje, że się musi z tobą zobaczyć.   


– Jestem w tej chwili trochę zajęta – oświadczyła Lacy dobitnym tonem.
– Powiedziała, że zaczeka. Będzie czekać tak długo, jak to konieczne.
– Co to za pacjentka?
– Alex Cormier.
Normalnie w podobnej sytuacji Lacy poleciłaby sekretarce, żeby skierowała ciężarną do innej położnej, ale w Alex było coś nieuchwytnego,     intrygującego     i     jednocześnie     wzbudzającego niepokój.
– Dobrze, niech zaczeka – zdecydowała Lacy. – Ale uprzedź ją, że to może potrwać nawet kilka godzin.
Odłożyła słuchawkę i pośpiesznie wróciła do salki porodowej, po
czym sprawdziła u rodzącej stopień rozwarcia.
– No proszę, a więc wszystko, czego ci było potrzeba, to kilka minut mojej nieobecności – zażartowała. – Mamy rozwarcie na dziesięć centymetrów. Kiedy przyjdzie następny skurcz… przyj na całego.
Kilka minut później na świat przyszła półtorakilogramowa
dziewczynka. Podczas gdy rodzice rozpływali się nad dzieckiem, Lacy wymownie spojrzała na pielęgniarkę, dając jej do zrozumienia, że sprawy przybierają bardzo dramatyczny obrót.   


– Jest nieprawdopodobnie maleńka – zdziwił się świeżo upieczony ojciec. – Czy… czy wszystko w porządku? – dodał niepewnie.
Lacy się zawahała, bo tak naprawdę nie wiedziała, co odpowiedzieć. Czyżby włókniak? Bez wątpienia w macicy tej kobiety było coś więcej niż półtorakilogramowe dziecko. A to oznaczało, że teraz w każdej chwili jej pacjentka może dostać krwotoku.
Raz jeszcze położyła ręce na wydatnym brzuchu, ucisnęła macicę – i zamarła.
– Czy ktoś już wam mówił, że będziecie mieli bliźnięta?
Ojciec noworodka poszarzał na twarzy.
– Tam jest dwoje dzieci?
Lacy uśmiechnęła się radośnie. Z bliźniętami poradzi sobie bez problemu.  Bliźnięta  to  dodatkowy  los  na  loterii,  a  nie  jakiś przerażający
medyczny kataklizm.
– Cóż, teraz już tylko jedno – odparła.
Mężczyzna przykucnął przy żonie i najwyraźniej zachwycony
pocałował ją w czoło.
– Słyszałaś, Terri? Bliźniaki.
Kobieta ani na moment nie oderwała wzroku od swojej nowo   



narodzonej córeczki.
– To miło – odparła z chłodnym spokojem. – Ale tego drugiego już z siebie nie wypchnę.
Lacy roześmiała się radośnie.
– Myślę, że zdołam cię nakłonić do zmiany zdania.
Czterdzieści minut później opuściła salkę porodową, w której pozostawiła uszczęśliwionych rodziców dwóch dziewczynek, i weszła
do łazienki dla personelu. Tam opłukała twarz zimną wodą i włożyła czysty uniform. Potem wjechała na piętro, gdzie się mieściły gabinety położnych, i powiodła wzrokiem po grupie kobiet, które siedziały z rękami splecionymi na brzuchach wszelkich możliwych wielkości i kształtów, przywodzących na myśl fazy księżyca. Jedna z nich poderwała się w górę, jakby widok Lacy podziałał na nią niczym magnes.  Miała  zaczerwienione  oczy  i  niepewnie  się  trzymała  na nogach.
– Alex… – Lacy w tym samym momencie przypomniała sobie, że w kolejce przed Alex Cormier czeka na nią jeszcze inna pacjentka. – No dobra, chodź za mną.
Wprowadziła Alex do pustego pokoju zabiegowego, wskazała
krzesło, sama usiadła naprzeciwko i wówczas spostrzegła, że kobieta   



włożyła  sweter  tył  na  przód.  Był  to  bladoniebieski  pulower  z wycięciem
w łódkę, więc ten fakt nie rzucałby się wcale w oczy, gdyby spod dekoltu nie wychylała się metka. Z pewnością wiele osób mogłoby w pośpiechu lub zdenerwowaniu popełnić podobną pomyłkę, ale… to wyjątkowo niepodobne do kobiety pokroju Alex Cormier.
– Zaczęłam krwawić – oznajmiła Alex rzeczowo. – Niewiele. Hm…
ale jednak.
Dostosowując się do tonu pacjentki, Lacy zaproponowała równie opanowanym głosem:
– Może więc sprawdzimy, co się dzieje?
Poprowadziła Alex na drugą stronę korytarza, do pomieszczenia z ultrasonografem, gdzie tak długo czarowała technika, aż w końcu się zgodził wpuścić ją poza kolejnością. Ułożyła Alex na łóżku, posmarowała jej brzuch żelem i zaczęła jeździć po nim głowicą skanującą. Szesnastotygodniowy płód już przypominał niemowlę – miniaturowe, lecz uderzająco doskonałe.
– Widzisz? – Lacy najechała kursorem na maleńki, czarno-biały pulsujący punkt. – To serce.
Alex szybko odwróciła głowę, ale Lacy i tak zdążyła dostrzec   



spływającą po policzku łzę.
– Z dzieckiem wszystko w porządku – zapewniła. – A plamienie w
ciąży jest zjawiskiem zupełnie naturalnym. Nie wywołałaś go jakimś swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem; nie możesz też nic zrobić, aby je powstrzymać.
– Myślałam, że to poronienie.
– Alex, twoje dziecko ma się doskonale – sama przed chwilą mogłaś się  o  tym  przekonać.  A  to  oznacza,  że  prawdopodobieństwo poronienia
wynosi mniej niż jeden procent. Czy może inaczej: szanse donoszenia ciąży w przypadku prawidłowo rozwijającego się płodu wynoszą
ponad dziewięćdziesiąt dziewięć procent.
Alex skinęła głową i otarła łzy rękawem.
– Doskonale.
– To oczywiście nie moja sprawa – podjęła Lacy z wahaniem – ale
jak  na  kogoś,  kto  nie  chce  dziecka,  wyjątkowo  się  przejmujesz stanem
jego zdrowia.
– Ja nie potrafię… nie mogę…
Lacy spojrzała na monitor ultrasonografu, na którym widniał zatrzymany w czasie obraz maleńkiej córeczki Alex.   



– Przemyśl to jeszcze – zasugerowała.
– Ja już mam jedną rodzinę. I nie potrzebuję kolejnej – oznajmił
Logan Rourke później tego samego dnia, gdy usłyszał od Alex, że jednak zamierza urodzić dziecko.
Wieczorem, po powrocie do domu, Alex odprawiła swoiste
egzorcyzmy. Roznieciła ogień pod grillem i spaliła na popiół każdą pisemną pracę z okresu studiów, którą oceniał Logan Rourke. Nie mogła  spalić  zdjęć,  na  których  byliby  we  dwoje  czy  żadnych miłosnych
liścików ze słodkimi wyznaniami, a to z tego prostego powodu, że ich nie miała – to wprost zdumiewające, jak bardzo Logan był ostrożny w czasie trwania ich romansu, i jak łatwo dzięki temu przyszło jej wymazać go ze swojego życia.
A więc dziecko będzie należało tylko do niej. Alex wbiła wzrok w dogasające palenisko i zaczęła się zastanawiać, jak dużo przestrzeni zajmie płód w jej wnętrzu. W wyobraźni widziała rozsuwające się na boki organy, rozciągającą się skórę i serce kurczące się do wielkości wyszlifowanego  przez  fale  otoczaka,  ustępujące  miejsca  nowemu życiu.
Wolała nie zadawać sobie pytania, czy zdecydowała się na urodzenie tego dziecka, by stanowiło namacalny dowód na to, że jej związek z   



Loganem  Rourke  nie  był  jedynie  urojeniem,  czy  dlatego,  żeby pognębić
Logana  tak  bardzo,  jak  on  pognębił  ją.  Wolała  tego  nie  robić, ponieważ
jak każdy dobry adwokat wiedziała, że nigdy nie należy zadawać pytań, na które z góry nie zna się odpowiedzi.
Pięć tygodni później Lacy była już nie tylko położną sprawującą
pieczę nad prawidłowym przebiegiem ciąży Alex, ale stała się także
jej
powierniczką, najlepszą przyjaciółką, głosem zdrowego rozsądku. I chociaż z zasady się nie spoufalała z pacjentkami, dla Alex zrobiła wyjątek.  Tłumaczyła  sobie,  że  złamała  swoją  żelazną  regułę, ponieważ
ta kobieta – która ostatecznie postanowiła zatrzymać dziecko – potrzebowała wsparcia, a nie miała wokół siebie nikogo, kto mógłby
jej
owo wsparcie zapewnić.
I między innymi dlatego zgodziła się spędzić pewien sobotni
wieczór na mieście z Alex i jej koleżankami z pracy. Okazało się jednak,
że  w  tym  składzie  nawet  babska  impreza,  bez  choćby  jednego dziecka w
zasięgu wzroku, traciła swój urok: już przejście podwójnego leczenia   


kanałowego byłoby przyjemniejszym przeżyciem niż kolacja w towarzystwie grupy prawniczek. Po krótkiej chwili stało się oczywiste, że każda z nich tokuje tylko po to, by się napawać brzmieniem własnego głosu. Dlatego Lacy szybko się wyłączyła; pozwoliła, żeby słowa łagodnie ją opływały, jakby była kamieniem w rwącym strumieniu, i tylko raz po raz dolewała sobie coli z dużego dzbanka. Siedziały w jakiejś włoskiej knajpie, w której serwowano
beznadziejny sos pomidorowy, a szef kuchni płonął nadzwyczajną miłością do czosnku. Grzebiąc widelcem w talerzu, Lacy zaczęła się zastanawiać leniwie, czy we Włoszech są również amerykańskie restauracje.
Alex tymczasem zażarcie dyskutowała na temat jakiejś sprawy,
która została skierowana do rozpatrzenia przez ławę przysięgłych: Singh kontra Jutla, postępowanie odszkodowawcze za złamanie przepisów kodeksu pracy. Zażywna rumiana kobieta, siedząca po prawej stronie Lacy, zdecydowanie pokręciła głową.
– To wysyłanie fatalnego komunikatu do społeczeństwa – orzekła. – Jeżeli się przyznaje odszkodowania za nielegalną pracę, sankcjonuje się
tym samym pozaprawne działania.   


– Sita – wtrąciła Alex ze śmiechem – muszę ci przypomnieć, że jesteś jedynym prokuratorem w tym gronie, nie masz więc najmniejszych szans na przekonanie którejkolwiek z nas do swoich racji.
– Wszystkie cierpimy na skrzywienie zawodowe. Potrzebna nam
opinia niezależnego obserwatora. – Sita uśmiechnęła się do Lacy. – A
co
ty sądzisz o inwazji obcych na nasz kraj?
Lacy doszła do wniosku, że może jednak powinna była baczniej
śledzić tok rozmowy, bo najwyraźniej, podczas gdy ona błądziła myślami w obłokach, na wokandę weszły o wiele ciekawsze tematy.
– Cóż, nie jestem ekspertem w tej kwestii, ale niedawno skończyłam książkę o Strefie 51. Wprost nie do wiary, do czego się posuwał rząd, żeby ukryć jej istnienie. W książce opisano również przypadki okaleczeń u bydła – i rzeczywiście trudno nie uznać za podejrzany fakt,
że nagle w południowym zakątku Nevady znajduje się krowę, której usunięto nerki, nie uszkadzając przy tym powłok skórnych i nie powodując najmniejszej utraty krwi. Osobiście swego czasu podejrzewałam, że moja kotka została porwana przez kosmitów. Zaginęła dokładnie na cztery tygodnie – co do minuty – a kiedy wróciła,   


miała na futerku wypalone regularne trójkąty, coś jak tamte kręgi w zbożu… – powiedziała Lacy. I dorzuciła z wahaniem: – Tyle że w tym wypadku nie chodziło o zboże…
Każda z siedzących przy stole prawniczek wpatrywała się w nią okrągłymi jak spodki oczami. W końcu obcięta na pazia blondynka wycedziła przez ściągnięte wargi:
– Używając terminu „obcy”, miałyśmy na myśli nielegalnych imigrantów.
Lacy zaczerwieniła się gwałtownie.
– A! No tak. Oczywiście.
– Jeżeli chcecie znać moją opinię – Alex zgrabnie ściągnęła na siebie uwagę pozostałych kobiet – Lacy powinna zastąpić Lucy Chao na stanowisku szefowej Departamentu Pracy. Z pewnością przebiłaby ją kompetencjami…
Rozległy się głośne śmiechy, Lacy natomiast zdała sobie sprawę, że Alex ma rzadką zdolność wtapiania się w każde środowisko. Dzisiaj jej naturalnym żywiołem zdawała się ta restauracja, ale zapewne identyczne wrażenie można by odnieść, obserwując ją podczas rozprawy w sądzie, w trakcie rodzinnego obiadu przy kuchennym stole   


w domu Lacy czy na herbatce u królowej angielskiej. Alex była kameleonem.
Nagle uderzyła Lacy myśl, że nie ma pojęcia, jakiego koloru jest w rzeczywistości skóra kameleona – zanim zmieni barwę na ochronną.
W przypadku każdej ciąży nadchodziło takie badanie, gdy w Lacy
się budził duch wiejskiej znachorki: kładła ręce na brzuchu pacjentki i
z
układu wzniesień oraz dolin pod palcami bezbłędnie się orientowała, jakie jest ułożenie płodu. W tych momentach zawsze przychodził jej
na
myśl halloweenowy „gabinet potworności”, do którego zabrała Joeya

wsuwało się rękę za zasłonę i wtykało palce do talerza zimnego spaghetti, mającego uchodzić za wypatroszone ludzkie wnętrzności, lub
dotykało galaretki, która udawała mózg. To, co Lacy robiła w swoim gabinecie, nie opierało się na ścisłej wiedzy medycznej, ale prostej ludowej mądrości, która głosiła, że płód ma tylko dwie zdecydowanie twarde części ciała: głowę i pupę. Kiedy się kołysało nieznacznie główką, chwiała się niczym kwiat na łodydze kręgosłupa. Natomiast kołysanie pupą wprawiało w ruch całe ciałko płodu.
Lacy powiodła rękami po wypukłym brzuchu Alex, po czym   



pomogła jej wstać z leżanki.
– Dobra wiadomość: dziecko się rozwija doskonale. Zła: jest ułożone w odwrotnej pozycji, pośladkami do przodu.
Alex zamarła.
– Grozi mi cesarka?
– Do porodu pozostało jeszcze osiem tygodni. Mamy więc sporo czasu na podjęcie działań, które mogą skłonić dziecko do zmiany pozycji.
– Jakich działań?
– Skieruję cię do specjalistki od akupunktury i akupresury. Ona
będzie w specjalny sposób uciskać twoje małe palce u stóp łodyżką bylicy. To nie boli, ale poczujesz nieprzyjemny przypływ ciepła. Kiedy opanujesz sposób uciskania palców i zaczniesz to robić regularnie w domu, istnieją duże szanse, że po dwóch tygodniach dziecko się odwróci w dobrą stronę.
– Chcesz powiedzieć, że jak będę się dźgała jakąś łodygą, płód zmieni swoje ułożenie?
– To może nie wystarczyć. Dlatego chciałabym, żebyś dodatkowo zastosowała sztuczkę z deską do prasowania. Oprzyj ją o siedzenie   



kanapy, aby utworzyła pochylnię, a potem kładź się na niej głową w dół
trzy razy dziennie na piętnaście minut.
– Jezu, Lacy, jesteś pewna, że na dodatek nie powinnam nosić przy sobie jakichś kryształów?
– Wierz mi, te metody są o wiele przyjemniejsze niż odwracanie dziecka przez lekarza w trakcie porodu… lub rekonwalescencja po cesarskim cięciu.
Alex złożyła ręce na wydatnym brzuchu.
– Nie wierzę w gusła – oświadczyła.
Lacy wzruszyła ramionami.
– W takim razie masz szczęście, że to nie ty jesteś ułożona
pośladkami do przodu.
Adwokaci zdecydowanie nie powinni wozić swoich klientów do
sądu, ale w wypadku Nadyi Saranoff Alex postanowiła zrobić wyjątek. Mąż Nadyi najpierw ją bił, a potem porzucił dla innej kobiety. Nie chciał
łożyć na dwóch synków, mimo że nieźle zarabiał, podczas gdy Nadya za pracę w barze kanapkowym dostawała zaledwie pięć dwadzieścia pięć za godzinę. Założyła mężowi sprawę o alimenty, ale młyny wymiaru sprawiedliwości mielą z nieznośną powolnością, więc   


pewnego dnia Nadya poszła do pobliskiego Wal-Martu, skąd ukradła parę majtek dla siebie i białą koszulę dla swojego pięciolatka, który w nadchodzącym tygodniu rozpoczynał naukę w przedszkolu, a zdążył powyrastać ze wszystkich swoich ubrań.
Nadya przyznała się do winy. Ponieważ nie miała pieniędzy na grzywnę, zasądzono jej trzydzieści dni więzienia z odroczeniem wykonania  wyroku,  co  –  jak  właśnie  wyjaśniała  Nadyi  Alex  – oznaczało,
że w ciągu najbliższego roku pozostanie na wolności.
– Jeżeli pójdziesz do więzienia – mówiła, gdy stały w sądzie pod drzwiami damskiej toalety – to będzie dla twoich chłopców ciężki wstrząs.  Wiem,  że  się  znalazłaś  w  rozpaczliwym  położeniu,  ale przecież
zawsze istnieją inne opcje niż kradzież. Kościół… Armia Zbawienia. Nadya ocierała z oczu łzy.
– Nie miałam jak się dostać do kościoła czy Armii Zbawienia.
Zostałam bez samochodu.
No oczywiście. Przecież właśnie dlatego Alex osobiście przywiozła
ją dzisiaj do sądu.
Kiedy Nadya zniknęła w toalecie, Alex próbowała zdusić w sobie   



współczucie   dla   tej   kobiety.   Jej   zadanie   ograniczało   się   do wywalczenia
dla   klientki   jak   najniższego   wyroku,   z   czego   się   wywiązała koncertowo,
biorąc pod uwagę fakt, że było to już drugie oskarżenie o kradzież sklepową. Po raz pierwszy Nadya ukradła z apteki opakowanie paracetamolu dla dzieci.
Alex pomyślała o własnej córeczce, z której powodu codziennie
leżała głową w dół na desce do prasowania i zadawała sobie tortury, kłując się w palce stóp maleńkimi ostrymi łodygami. Czy przyjście na świat w odwrotnej pozycji jest równoznaczne z gorszym startem w życie?
Kiedy po dziesięciu minutach Nadya wciąż siedziała w toalecie,
Alex zaczęła się dobijać do drzwi.
– Halo? – Jej klientka stała oparta o umywalkę i niepohamowanie łkała. – Nadya?! Co się stało?
Kobieta spuściła nisko głowę. Najwyraźniej przeżywała katusze.
– Właśnie dostałam okres – wyznała z zażenowaniem. – A nie stać mnie na tampon.
Alex pogrzebała w torebce i wyciągnęła ćwierćdolarówkę, którą wrzuciła do wiszącego na ścianie automatu. Gdy z maszyny wytoczył   



się kartonowy rulon, coś w niej pękło: zrozumiała, że ta sprawa jeszcze
nie została doprowadzona do pożądanego finału.
– Spotkamy się przed wyjściem – zarządziła. – Idę po samochód. Zawiozła Nadyę do Wal-Martu – tego samego, który był miejscem
jej przestępstwa – po czym wrzuciła do wózka trzy gigantyczne opakowania tampaksów.
– Czego jeszcze potrzebujesz?
– Majtek – wyszeptała Nadya. – To moja ostatnia para.
Alex ruszyła między półki i zaczęła napełniać wózek T-shirtami, skarpetkami, majtkami i spodniami dla Nadyi; dżinsami, kurtkami, czapkami i rękawiczkami dla jej chłopców; pudełkami paluszków rybnych, krakersów i rodzynek, puszkami zup i sosów, paczkami makaronu  i  czekoladowych  ciastek.  Robiła  to,  co  w  owej  chwili uważała
za niezbędne, chociaż przed takim postępowaniem przestrzegano wszystkich obrońców z urzędu; Alex zachowała racjonalność myślenia
i
wiedziała, że nigdy więcej się nie posunie do podobnego kroku. Na razie jednak wydała osiemset dolarów w tym samym sklepie, który wniósł oskarżenie przeciwko Nadyi, ponieważ prościej było pieniędzmi   


naprawić niegodziwość losu, niż godzić się z faktem, że jej dziecko przyjdzie na świat, którego ona sama czasami nie była w stanie zaakceptować.
Przynoszące ulgę katharsis dobiegło końca, w chwili gdy Alex
podała kasjerce swoją kartę kredytową, a w uszach zadźwięczały jej słowa Logana.
„Masz zbyt miękkie serce” – powiedział pewnego razu.
Cóż, kto jak kto, ale on powinien wiedzieć to najlepiej.
Ostatecznie pierwszy to serce złamał.
W porządku, pomyślała Alex ze stoicką rezygnacją. A więc tak
wygląda agonia.
Kiedy stała w kuchni, nadszedł kolejny skurcz i przeciął ją na pół – niczym seria z karabinu maszynowego.
Dwa tygodnie temu, w trzydziestym siódmym tygodniu ciąży, Alex rozmawiała z Lacy na temat znieczulenia. Powiedziała wówczas, że z niego   zrezygnuje,   ponieważ   chce   urodzić   dziecko   całkowicie naturalnie,
a ból z pewnością będzie do zniesienia.
Okazało się, że nie był.
Alex powróciła myślami do szkoły rodzenia. Lacy zmusiła ją do   


chodzenia na te zajęcia, a potem ćwiczyła z nią w parze, ponieważ z całej grupy tylko ona jedna nie miała u boku przyszłego ojca dziecka. 

Podczas
trakcie



tych



zajęć



oglądali



również



filmy



pokazujące



kobiety



porodu  – wydające



o



gumowatych



twarzach,



szczerzące



zaciśnięte



zęby, 
z siebie jakieś prehistoryczne, nieludzkie odgłosy. Alex patrzyła na te sceny z niesmakiem i dystansem. Serwują nam skrajne przypadki, zdecydowała w duchu. Ludzie mają różną tolerancję na ból.
Następny skurcz zaatakował błyskawicznie jak kobra – owinął się wokół kręgosłupa i zatopił kły w jej brzuchu. Alex opadła na kolana.
Na zajęciach dowiedziała się również, że pierwszy etap porodu
może trwać nawet kilkanaście godzin.
Jeżeli do tej pory nie umrze śmiercią naturalną, to bez wątpienia
palnie sobie w łeb.
Jako stażystka Lacy przez wiele miesięcy nie ruszała się do porodu
bez małej linijki, którą mierzyła stopień rozwarcia u pacjentek. Teraz,
po
latach pracy, wystarczył jeden rzut oka i już wiedziała, że średnica kubka z kawą wynosi dziewięć centymetrów, natomiast pomarańczy leżącej przy telefonie – równo osiem.   



Wysunęła dłoń spomiędzy nóg Alex i energicznym ruchem
ściągnęła z ręki lateksową rękawiczkę.
– Dwa centymetry – oznajmiła, a wówczas Alex wybuchnęła
płaczem.
– Tylko dwa? Dłużej tego nie zniosę – wysapała Alex, wyginając kręgosłup w nadziei uśmierzenia bólu. Próbowała ukryć cierpienie za maską profesjonalistki, prezentowaną na co dzień w sali sądowej, okazało się jednak, że w pośpiechu zapomniała zabrać swoją maskę z domu.
– Wiem, że się czujesz zawiedziona – odparła Lacy. – Ale jest też
dobra wiadomość: idzie ci doskonale. A jeżeli wszystko przebiega idealnie przy dwucentymetrowym rozwarciu, równie gładko się
potoczy przy rozwarciu ośmiocentymetrowym. Spróbujmy się więc rozprawić z każdym skurczem po kolei, okay?
Dla wszystkich kobiet poród to ciężkie przeżycie, ale szczególnie
trudne dla tych, które mają wobec siebie wysokie oczekiwania, drobiazgowo planują i w pełni kontrolują własne życie, ponieważ akcja
porodowa
nigdy   



nie

przebiega

zgodnie

z

wcześniejszymi

wyobrażeniami. należy

















Żeby

















przez

















cały

















proces

















przejść

















jak

















najłagodniej, 
pozwolić, by ciało się wyzwoliło spod władzy rozumu. Dla kogoś takiego jak Alex – przyzwyczajonego do panowania nad sobą i otoczeniem  –  to  wyjątkowo  traumatyczna  sytuacja.  Pełen  sukces trzeba
okupić odrzuceniem wszelkich barier i hamulców – całkowitym przeobrażeniem.
Lacy pomogła Alex podnieść się z łóżka i zaprowadziła ją do
jacuzzi. Przyciemniła światło, włączyła łagodną muzykę, po czym rozpięła kobiecie szlafrok. Na tym etapie wstyd stał się już dla Alex pojęciem wyłącznie abstrakcyjnym – teraz byłaby gotowa się rozebrać przed  całą  populacją  męskiego  więzienia  stanowego,  jeżeli  tylko dzięki
temu ustąpiłyby skurcze.
– Wskakuj – zarządziła Lacy.   


Alex oparła się na niej całym ciężarem, po czym powoli usiadła w jacuzzi. Ciepła woda potrafiła zdziałać cuda – niekiedy już samo zanurzenie w niej stóp znacznie obniżało galopujące tętno rodzącej.
– Lacy – wysapała Alex – musisz mi coś obiecać…
– Co takiego?
– Że jej nie powiesz. Mojej córce.
Lacy chwyciła Alex za rękę.
– Czego mam jej nie mówić?
Alex zamknęła oczy i przycisnęła policzek do brzegu wanny.
– Nigdy nie powiesz mojej córce, że z początku jej nie chciałam.
Zanim Lacy zdążyła cokolwiek odrzec, nadszedł kolejny skurcz.
– Oddychaj głęboko – poleciła.
Wyrzuć   ból   wraz   z   powietrzem   wypychanym   z   płuc, wdmuchnij go
w dłonie, wyobraź go sobie jako smugę czerwonego dymu. Unieś się na
czworaki. Zatop w sobie. A potem powtarzaj w duchu, że jesteś na
plaży. Kładziesz się na piasku i rozkoszujesz ciepłem słońca. Oszukuj zmysły, aż uwierzysz w ułudę.
Kiedy człowiek cierpi, ucieka w głąb siebie. Lacy widziała to tysiące   


razy. Układ nerwowy zalewają endorfiny – substancje naturalnie wytwarzane przez organizm, działające podobnie do opiatów – i przenoszą człowieka w inne rejony, gdzie nie może go już dopaść ból.
Pewnego   razu   jedna   z   pacjentek,   maltretowana   przez   męża, odpłynęła
tak daleko, że Lacy się bała, czy zdoła do niej dotrzeć i nakłonić ją do parcia. Skończyło się na tym, że śpiewała kobiecie kołysanki po hiszpańsku.
Przez minione trzy godziny Alex znowu w pełni nad sobą panowała dzięki     anestezjologowi,     który     podał     jej     znieczulenie zewnątrzoponowe.
Najpierw  trochę  pospała,  potem  grała  w  kierki  z  Lacy.  Ale  teraz dziecko
przesuwało się coraz niżej i akcja porodowa weszła w kolejną fazę.
– Czemu znowu zaczyna mnie boleć? – W głosie Alex pobrzmiewała panika.
– Tak właśnie działa ten rodzaj znieczulenia. Gdybyśmy całkowicie wyłączyli układ nerwowy, nie byłabyś w stanie przeć.
– Nie mogę urodzić tego dziecka! – wykrzyknęła Alex. – Nie jestem
na to gotowa.
– Rozumiem. To dobry moment, żeby o tym podyskutować.   


– Co mi w ogóle strzeliło do głowy?! Logan miał rację; zupełnie postradałam zmysły. Ja nie jestem stworzona do roli matki, ale do roli prawnika. Nie mam faceta, nie mam psa… do diabła, nawet każdą roślinę doniczkową udało mi się uśmiercić. I na dodatek wciąż nie wiem, jak prawidłowo założyć pieluchę.
– Postaci z kreskówek zawsze z przodu – odparła spokojnie Lacy, a potem chwyciła rękę Alex i wsunęła między jej własne nogi, gdzie się pojawił czubek główki dziecka.
Alex szybko cofnęła dłoń.
– Czy to…?
– Owszem.
– Już wychodzi?
– Nie ma odwrotu.
Nadszedł kolejny skurcz.
– Och, Alex, widzę jej brewki… – Lacy pomagała dziecku przejść
przez kanał rodny. – Wiem, że bardzo cię piecze… a oto i jej bródka… jakie śliczne maleństwo… – Otarła twarz dziecka, odessała śluz z jego ust. Przerzuciła pępowinę na drugą stronę, a potem spojrzała na przyjaciółkę. – Alex, zróbmy to razem.
Poprowadziła rękę Alex, tak by jej dłoń objęła główkę maleństwa.   



– Zostań w tej pozycji, ja jej pomogę wypchnąć ramionka…
Kiedy dziecko się wysunęło wprost w ręce matki, Lacy odstąpiła pół kroku w tył. Szlochając ze szczęścia, Alex położyła maleńkie ciałko na swojej  piersi.  Lacy,  jak  zwykle,  przyglądała  się  z  uwagą  temu nowemu
życiu, a potem pomasowała delikatnie plecy noworodka. Wówczas maleństwo otworzyło swoje niebieskie, zamglone oczy i po raz pierwszy spojrzało na matkę.
– Jest cała twoja – rzekła cicho Lacy.
Nikt nie chce powiedzieć tego wprost, ale zło zawsze będzie powracać.   Może   to   kwestia   niekończącej   się   reakcji łańcuchowej: w
zamierzchłej przeszłości ktoś dopuścił się strasznego czynu, zmuszając
tym innego człowieka do postępku jeszcze okropniejszego, i tak to się
już potoczyło – jak w tej zabawie, gdy się szepcze komuś zdanie do
ucha,  ten  ktoś  powtarza  je  następnej  osobie,  ta  jeszcze następnej, i w
rezultacie ostatnia osoba słyszy już coś zupełnie innego, niż zostało
powiedziane na samym początku.   



Ale niewykluczone też, że zło powraca, ponieważ tylko dzięki temu
jesteśmy w stanie pamiętać, czym jest dobro.
Kilka godzin później
Pewnego razu, gdy siedzieli w barze, przyjaciółka Patricka, Nina, zapytała, co uważa za najokropniejszą rzecz, jaką widział w życiu. Odpowiedział szczerze, że skutki wydarzenia, które miało miejsce, kiedy jeszcze pracował w Maine: pewien facet postanowił popełnić samobójstwo i w tym celu przymocował się drutem do torów. W rezultacie koła rozpędzonego pociągu dosłownie przecięły go na pół. Wszędzie było mnóstwo krwi oraz porozrywanych na strzępy części ciała, i nawet najbardziej zahartowani policjanci, którzy przybyli na miejsce zdarzenia, nie mogli się powstrzymać od torsji. Kiedy Patrick odszedł na bok, żeby odzyskać równowagę, natknął się na oderwaną głowę tego człowieka, z ustami wciąż rozwartymi w niemym krzyku. Teraz te zmasakrowane zwłoki nie były już najgorszą rzeczą, jaką widział w życiu. Uczniowie jeszcze się wylewali z budynku szkoły, gdy do środka wkroczyli ratownicy medyczni, żeby się zająć rannymi. Podczas masowego exodusu mnóstwo dzieciaków odniosło drobne obrażenia – głównie zadrapania i stłuczenia. Wiele z nich było w stanie   


histerii, niemal wszyscy – w szoku. Ale Patrick zarządził, żeby przede wszystkim skoncentrować się na pomocy rannym w strzelaninie, których ciała, leżące na drodze od kafeterii do sali gimnastycznej, wyznaczały krwawy szlak, jakim się przemieszczał napastnik.
Alarmy przeciwpożarowe nadal wyły, a woda lecąca ze
spryskiwaczy zamieniła główny hol w niewielką rzekę. Nie zważając
na
strumienie tryskające spod sufitu, dwóch ratowników przyklękło nad dziewczyną postrzeloną w prawy bark.
– Połóżmy ją na nosze.
Patricka przeszedł lodowaty dreszcz, gdy sobie uprzytomnił, że zna
tę ranną. Pracowała w wypożyczalni filmów w centrum miasta. W ubiegły weekend, kiedy brał „Brudnego Harry’ego”, przypomniała mu, że ma zaległość na kwotę trzy dolary czterdzieści centów. Widywał tę dziewczynę w każdy piątkowy wieczór, a jednak nigdy nie zapytał, jak jej na imię. Dlaczego, u diabła, tego nie zrobił?
Dziewczyna pojękiwała cicho, a tymczasem sanitariusz wyjął wodoodporny flamaster i wypisał na jej czole cyfrę 9.
– Nie jesteśmy w stanie oficjalnie zweryfikować tożsamości
wszystkich rannych – wyjaśnił Patrickowi. – Dlatego ich numerujemy.   



Podczas gdy uczennicę przenoszono na sztywne nosze, Patrick
sięgnął ponad nią po jarzeniowożółty, plastikowy koc termalny, jaki każdy policjant ma w swoim radiowozie. Porwał go na niewielkie kwadraty, raz jeszcze zerknął na czoło dziewczyny i oznaczył jeden z kawałków cyfrą 9.
– Zostawcie to w miejscu, w którym ją znaleźliście – polecił ratownikom.  –  W  ten  sposób,  gdy  już  zidentyfikujemy  ofiary, będziemy
znali pozycję każdej z nich podczas strzelaniny.
Zza rogu wychylił głowę kolejny sanitariusz.
– W Hitchcock twierdzą, że nie mają już więcej wolnych łóżek.
Przed szkołą leżą dzieciaki przygotowane do transportu, ale karetki nie
mają ich dokąd wieźć.
– A co ze szpitalem Alice Peck?
– Tam też już komplet.
– W takim razie dzwońcie do Concord i poinformujcie, żeby się szykowali na przyjęcie kilku autobusów rannych – zarządził Patrick. Kątem oka dostrzegł, jak ratownik, którego dobrze znał – stary wyga,
za
trzy miesiące przechodzący na emeryturę – przykuca i zaczyna   



szlochać. Patrick złapał za rękaw przechodzącego obok policjanta.
– Jarvis, mam dla ciebie zadanie specjalne…
– Przed chwilą już mnie pan przydzielił do pracy w sali
gimnastycznej, kapitanie.
Ze wszystkich funkcjonariuszy – zarówno miejscowych, jak i przysłanych  do  pomocy  z  oddziałów  policji  stanowej  –  Patrick utworzył
grupy, z których każda była odpowiedzialna za opanowanie sytuacji w określonym sektorze budynku.
– Zapomnij o sali gimnastycznej. – Podał Jarvisowi pozostałe
kawałki koca oraz czarny flamaster. – Skontaktuj się ze wszystkimi ratownikami na całym terenie szkoły. W miejscu, z którego zabierają oznakowanego numerem rannego, połóż jeden z tych kawałków i wypisz na nim taki sam numer.
Nagle ktoś krzyknął głośno:
– Jakaś dziewczyna się wykrwawia w damskiej toalecie!
– Biorę to na siebie – oznajmił jeden z ratowników. Porwał z podłogi torbę medyczną i pobiegł we wskazanym kierunku. Upewnij się, że o niczym ważnym nie zapomniałeś, napominał się Patrick w duchu. Musisz wszystko ogarnąć za jednym zamachem – drugiej szansy już nie   



dostaniesz. Wydawało mu się, że zamiast głowy ma szklaną kulę: zbyt
ciężką i zbyt kruchą zarazem, żeby unieść bezmiar docierających do niego bodźców. Nie mógł być we wszystkich miejscach naraz; nie był
w
stanie mówić i myśleć dostatecznie szybko, żeby wysyłać ludzi tam, gdzie ich najbardziej potrzebowano. Nie miał pieprzonego pojęcia, jak się zabrać do kryminologicznej analizy zdarzenia tak monstrualnych rozmiarów, mimo to musiał udawać, że doskonale wie, co robi, ponieważ wszyscy oczekiwali od niego sprawnego dowodzenia. Podwójne drzwi kafeterii zamknęły się za jego plecami. Ranni z tego pomieszczenia zostali już wstępnie zdiagnozowani i zabrani do ambulansów; teraz leżały tu jedynie zwłoki śmiertelnych ofiar. W miejscach,   gdzie   pociski   trafiły   w   ściany,   ziały   wyrwy.   Z potrzaskanego
automatu z napojami wypływały strumyki sprite’a, coli oraz wody mineralnej i łączyły się w szeroką strugę na linoleum podłogi. Jeden z techników fotografował dowody: porzucone plecaki, portmonetki, podręczniki. Kadrował każdy przedmiot w zbliżeniu, a potem oznaczał go żółtym, policyjnym markerem i zdejmował z dalszej odległości, dokumentując jego położenie w relacji do reszty pomieszczenia. Inny   


śledczy analizował układ rozprysków krwi. Dwóch następnych wbijało wzrok w róg sufitu.
– Kapitanie – odezwał się jeden z nich – zdaje się, że mamy zapis wideo.
– Gdzie nagrywarka?
Policjant wzruszył ramionami.
– W biurze dyrektora? – zasugerował.
– Znajdźcie ją – rozkazał Patrick.
Ruszył głównym przejściem między stolikami. Sceneria jak z filmu science fiction: dzieciaki coś jadły, żartowały w najlepsze lub wymieniały plotki z przyjaciółmi, gdy nagle się zjawili kosmici i w mgnieniu oka porwali wszystkie ludzkie istoty, nie tykając jednak artefaktów. Ciekawe, jak antropolog scharakteryzowałby uczniów Sterling High na podstawie tego, co po nich pozostało: nadgryzione kanapki  z  białego,  intensywnie  wzbogacanego  mikroelementami chleba;
tubka wiśniowego błyszczyku do ust, na której wciąż widniał wyraźny odcisk palca; skoroszyty wypełnione opisami cywilizacji Azteków, z komentarzami  na  marginesach,  odnoszącymi  się  do  cywilizacji własnej:
„Kocham Zacha S.!!!”, „Pan Keifer to nazista!!!”.   



Patrick zawadził kolanem o jeden ze stolików, po którym się
potoczyły oderwane z kiści winogrona. Jedno z nich się odbiło od ręki chłopaka leżącego na zeszycie o liniowanych kartkach, powoli nasiąkających  krwią.  Palce  chłopca  kurczowo  się  zaciskały  na okularach.
Czy je czyścił, gdy Peter Houghton wpadł tu w ataku morderczego szału? Czy może je zdjął, bo nie chciał oglądać tego, co się rozgrywa
na
sali?
Patrick dał duży krok ponad ciałami dwóch dziewcząt, które leżały rozciągnięte na podłodze niczym swoje lustrzane odbicia. Miały wciąż szeroko rozwarte oczy, a skąpe minispódniczki podjechały im wysoko nad   uda.   Wszedł   za   kontuar,   po   czym   przesunął   uważnym spojrzeniem
po  pojemnikach  pełnych  siniejącej  marchewki  z  groszkiem,  po garnku, z
którego wyciekał gulasz z kurczaka, po saszetkach z solą i pieprzem, zaściełających posadzkę niczym konfetti. Spojrzał na błyszczące, metaliczne hełmy jogurtów – o smaku truskawkowym, owoców leśnych, limety i brzoskwini – które jakimś cudem pozostały nietknięte
i

wciąż stały dumnie przy kasie w czterech równiutkich szeregach, na   



podobieństwo miniaturowej, niezwyciężonej armii. Obok – jedna taca, zdradzająca lata intensywnego użycia, a na niej talerzyk z galaretką i papierowa serwetka, czekające w osamotnieniu na resztę posiłku. Nagle dobiegł Patricka odgłos bezsprzecznie świadczący o czyjejś obecności. Czy mógł się aż tak pomylić? Czy to możliwe, że jednak było
dwóch napastników? Że ten drugi zdołał się ukryć przed wzrokiem tak wielu funkcjonariuszy? Czyżby jego ludzie szukali ocalałych… a jednocześnie sami byli wystawieni na śmiertelne niebezpieczeństwo? Wyciągnął broń i ruszył ku trzewiom kuchni: minął regał z gargantuicznymi puszkami sosu pomidorowego, zielonej fasolki i taniego sera; przeszedł obok olbrzymich rolek z folią plastikową i aluminiową, aż dotarł do niewielkiej chłodni, gdzie przechowywano mięso oraz inne nietrwałe produkty. Kopniakiem otworzył drzwi i
zimne powietrze owiało mu nogi.
– Ani drgnij! – wrzasnął i niewiele brakowało, a wybuchnąłby śmiechem.
Obsługująca kafeterię Latynoska w średnim wieku, z włosami wciśniętymi pod siatkę przywodzącą na myśl pajęczynę, wysunęła się nieznacznie zza regału, na którym leżały torby z przygotowaną   


mieszanką zielonych sałat. Trzęsąc się jak osika, uniosła ręce do góry.
– No me tire – zaszlochała.
Patrick schował pistolet, zdjął marynarkę i otulił nią ramiona
kobiety.
– Już po wszystkim – uspokajał, chociaż doskonale wiedział, że to wierutne kłamstwo. Dla niego, dla Petera Houghtona, dla całego Sterling… to był dopiero początek.
– Czy ja dobrze zrozumiałam, pani Calloway? – odezwała się Alex. – Stworzyła pani śmiertelne zagrożenie na drodze oraz spowodowała poważne uszkodzenie ciała innego uczestnika ruchu, ponieważ ratowała pani akwariową rybkę?
Oskarżona, pięćdziesięcioletnia kobieta w tandetnym spodniumie i z równie tandetną trwałą na głowie, energicznie pokiwała głową.
– Tak właśnie było, wysoki sądzie.
Alex oparła się łokciami o stół.
– Tej historii muszę wysłuchać.
Kobieta spojrzała niepewnie na swojego adwokata.
– Pani Calloway wracała z małego zoo, gdzie zakupiła srebrną
arowanę – rozpoczął prawnik.
– To tropikalna ryba, kosztuje aż pięćdziesiąt pięć dolarów, pani   



sędzio – wtrąciła oskarżona.
– Plastikowa torebka, w której było transportowane zwierzę, spadła
z  siedzenia  i  pękła.  Pani  Calloway  rzuciła  się  rybie  na  ratunek  i właśnie
wówczas doszło do… do tego niefortunnego incydentu.
– Przez niefortunny incydent rozumie pan… – Alex zerknęła na
wniosek prokuratury – …potrącenie pieszego.
– Tak jest, wysoki sądzie.
Alex zwróciła się w stronę oskarżonej.
– A jak się miewa ryba?
Pani Calloway rozpromieniła się w uśmiechu.
– Doskonale – wyznała. – Dałam jej na imię Kraksa.
Kątem oka Alex dostrzegła funkcjonariusza sądowego wchodzącego
na salę i szepczącego coś do ucha sekretarzowi, który skinął głową, szybko coś zapisał na kawałku papieru i przez innego funkcjonariusza przekazał Alex.
„Strzelanina w Sterling High” – przeczytała i skamieniała.
Josie!
– Ogłaszam odroczenie rozprawy – szepnęła, po czym wybiegła z
sali.   



John Eberhard zacisnął zęby i całą uwagę skoncentrował na przemieszczeniu się o kilkanaście kolejnych centymetrów do przodu. Krew zalewała mu oczy, więc praktycznie nic nie widział, a do tego lewą stronę ciała miał całkiem bezwładną. Nic też nie słyszał – w uszach
nieustannie dudnił mu huk wystrzału. Mimo to zdołał się przeczołgać
z
górnego holu, gdzie został postrzelony przez Petera Houghtona, do składziku z materiałami na zajęcia ze sztuki.
Powróciło do niego wspomnienie treningów, podczas których trener kazał im wielokrotnie pokonywać całą długość lodowiska – od jednej linii bramkowej do drugiej – coraz szybciej i szybciej, aż wszyscy tracili
dech. Przypomniał sobie pewne szczególne uczucie: gdy już się człowiekowi zdawało, że nie wyciśnie z siebie absolutnie nic więcej, nagle odnajdował w sobie jeszcze jakieś rezerwy siły.
Pokrzepiony tym wspomnieniem, John zaparł się łokciami o
podłogę i pokonał następne pół metra.
W końcu dotarł do metalowego regału, gdzie składowano glinę i
farby, koraliki rozmaitych kształtów oraz zwoje drutu. Spróbował się podciągnąć do pozycji stojącej, ale wówczas przeszył mu głowę   


straszliwy ból i… John zapadł w ciemność. Kilka minut – godzin? – później odzyskał świadomość. Nie wiedział, czy może już bezpiecznie wyjrzeć ze swojej kryjówki. Leżał na plecach, a twarz mu owiewały zimne podmuchy. Wiatr! Wiatr, który się wdzierał przez nieszczelną framugę okna.
Okno!
Niespodziewanie stanęła Johnowi przed oczami Courtney Ignatio. Siedziała naprzeciwko niego w kafeterii, gdy nagle szklana ściana za
jej
plecami eksplodowała milionem odłamków, a na środku piersi
Courtney wykwitł dziwny kwiat – jaskrawoczerwony jak maki. W tej samej chwili setki rozproszonych krzyków ułożyło się w jedną, ogłuszającą nutę. Niczym susły z nor nauczyciele zaczęli wysuwać głowy zza drzwi klas. Rany, ale mieli miny, kiedy usłyszeli kolejne strzały.
John zaczął się podciągać na półkach, powoli, jedną ręką, walcząc z mrocznym demonem, ściągającym go w omdlenie. Kiedy wreszcie się znalazł w pozycji pionowej, drżał na całym ciele. Obraz tak bardzo rozmywał mu się przed oczami, że gdy chwycił puszkę z farbą, by cisnąć nią w szybę, musiał się długo zastanawiać, które z okien w jego   



polu widzenia jest tym prawdziwym.
Szyba trzasnęła i kawałki szkła poleciały na podłogę. John oparł się
o parapet i wyjrzał na zewnątrz. Karetki i wozy strażackie. Reporterzy
i

rodzice,   napierający   na   policyjną   taśmę.   Zapłakani   uczniowie, pozbijani
w małe grupki. Okaleczone ciała rozłożone równo na śniegu na podobieństwo podkładów kolejowych. Ratownicy wynoszący z
budynku kolejnych rannych.
John Eberhard chciał wykrzyknąć: „Pomocy!” – ale nie był w stanie wydać z siebie głosu. Nie był w stanie wyartykułować żadnego słowa, nawet własnego imienia.
Nagle ktoś wykrzyknął:
– Tam na piętrze jest jakiś chłopak!
Szlochając bezgłośnie, John zamierzał pomachać, ale ręka odmówiła mu posłuszeństwa.
Ludzie zaczęli wskazywać na niego palcami.
– Nie ruszaj się z miejsca! – polecił jeden ze strażaków i John chciał mu odpowiedzieć skinieniem głowy. Ale jego ciało już do niego nie należało,  i  zanim  zdał  sobie  sprawę  z  tego,  co  się  dzieje,  ten nieznaczny   



ruch głową spowodował przesunięcie środka ciężkości i chłopak runął
z
piętra na goły beton.
Diana Leven odeszła z biura prokuratora okręgowego w Bostonie, ponieważ chciała podjąć pracę w bardziej przyjaznym i spokojnym 

środowisku,
krokiem



za



jakie



uznała



Sterling.



Teraz



weszła



stanowczym 

do   sali   gimnastycznej postrzelonego



i



zatrzymała



się



przy



ciele



chłopca 
w szyję, leżącym dokładnie na linii rzutów osobistych. Kryminolodzy fotografowali miejsce przestępstwa, a podeszwy ich butów wydawały charakterystyczny wizg, gdy się przemieszczali po lakierowanym parkiecie i zbierali łuski po pociskach do plastikowych torebek.
Grupą dochodzeniową dowodził Patrick Ducharme.
Diana powiodła wzrokiem po sali pełnej nieprawdopodobnej ilości materiału dowodowego: ubrań, krwi, łusek, porzuconych plecaków, pogubionych trampek – i pomyślała, że nie tylko ona staje przed monstrualnym wyzwaniem.
– Co zdołaliście do tej pory ustalić?
– Praktycznie mamy pewność, że był tylko jeden sprawca. Już został zatrzymany – odparł Patrick. – Nie wiemy jednak, czy ktoś mu nie   


pomagał w zorganizowaniu tej masakry. Tak czy owak, budynek jest pod naszą pełną kontrolą.
– Ile ofiar śmiertelnych?
– Potwierdzonych dziesięć.
Diana skinęła głową.
– Liczba rannych?
– Jeszcze nie wiemy. Musieliśmy ściągnąć karetki ze wszystkich północnych okręgów New Hampshire.
– W czym mogę pomóc?
Patrick zwrócił się w jej stronę.
– Daj przedstawienie dla prasy, a potem pozbądź się jakoś tych kamer.
Diana już ruszyła w stronę drzwi, gdy Patrick chwycił ją za ramię.
– Chcesz, żebym z nim porozmawiał?
– Ze sprawcą?
Patrick przytaknął.
– To może być jedyna szansa na przesłuchanie, zanim zażąda adwokata, więc jeżeli tylko możesz się stąd urwać, jedź do aresztu. Diana opuściła salę i szybko zeszła po schodach, uważając jednak,
by nie przeszkadzać w pracy policjantom i ratownikom. Ledwo wyszła   


na zewnątrz, opadła ją chmara dziennikarzy i zarzuciła pytaniami bolesnymi jak ukłucia os. „Ilu zabitych?” „Nazwiska śmiertelnych ofiar?” „Kim jest sprawca?”
„Dlaczego?”
Diana wzięła głęboki oddech i odgarnęła ciemne włosy z twarzy.
Tego aspektu swojej pracy nie znosiła najbardziej – konieczności przemawiania do kamer. W ciągu dnia zacznie się tu zjeżdżać coraz więcej ekip telewizyjnych, ale teraz na miejscu byli jedynie reporterzy lokalnych stacji, zafiliowanych z CBS, ABC i FOX. To dawało Dianie przewagę władzy na własnym terytorium, którą powinna wykorzystać do maksimum.
– Dzień dobry, nazywam się Diana Leven i pracuję w biurze
stanowego prokuratora generalnego. W obecnej chwili nie możemy ujawnić wszystkich informacji ze względu na dobro toczącego się śledztwa, obiecuję jednak, że podamy szczegóły w możliwie najszybszym terminie. Mogę natomiast potwierdzić, że na terenie Sterling High doszło do strzelaniny. Do tej pory nie ustaliliśmy jednoznacznie tożsamości sprawcy bądź sprawców. Policja zatrzymała jedną  osobę,  ale  na  razie  nikomu  nie  postawiono  formalnych zarzutów.   



Jedna z reporterek przepchnęła się na czoło dziennikarskiej watahy.
– Ilu uczniów straciło życie?
– Jeszcze nie dysponujemy takimi danymi.
– Ile osób zostało rannych?
– Jeszcze nie dysponujemy takimi danymi – powtórzyła Diana. –
Gdy tylko nadejdą, media zostaną poinformowane.
– Kiedy zatrzymana osoba usłyszy zarzuty? – wykrzyknął kolejny z dziennikarzy.
– Co może pani powiedzieć tym rodzicom, którzy jeszcze nic nie
wiedzą o losie swoich dzieci?
Diana zacisnęła usta, wiedząc, że nie ominie jej publiczna chłosta.
– Dziękuję państwu, to wszystko – rzuciła stanowczo, chociaż doskonale  zdawała  sobie  sprawę,  że  dla  nikogo  nie  jest  to zadowalająca
odpowiedź.
W okolicach Sterling High kłębiły się takie tłumy, że Lacy musiała zaparkować sześć przecznic od szkoły. Ledwie wysiadła z samochodu, puściła się biegiem przed siebie, przyciskając do piersi koce, które zabrała w odpowiedzi na apel lokalnego radia: były potrzebne dla ofiar
znajdujących się w stanie szoku.   


W głowie huczała jej tylko jedna myśl: Już straciłam pierworodnego syna. Nie mogę stracić następnego.
Kiedy ostatni raz widziała Petera, doszło między nimi do sprzeczki.
To było zeszłego wieczoru, zanim została wezwana do porodu. „Przecież jeszcze wczoraj cię prosiłam, żebyś wyrzucił śmieci! – wykrzyknęła. – Czy ty mnie w ogóle nie słuchasz?”
Peter zerknął na nią znad monitora komputerowego. „Czego znowu ode mnie chcesz?!”
A jeżeli to była ich ostatnia rozmowa w życiu?
Ani studia na wydziale pielęgniarstwa, ani lata pracy w szpitalu nie przygotowały  jej  na  widok,  jaki  ujrzała,  gdy  wybiegła  zza  rogu. Dlatego
przyswajała sobie scenerię partiami, kawałek po kawałku. Masa potłuczonego szkła, wozy bojowe straży pożarnej, gęsty dym. Krew, płacz i jęki, ryk syren.
Lacy rzuciła koce obok karetki, po czym zanurzyła się w ocean
chaosu, by wraz z innymi rodzicami wyskakiwać od czasu do czasu nad
powierzchnię w nadziei, że ujrzy swoje zagubione dziecko, dryfujące bezpiecznie do brzegu, zanim nadejdzie złowieszcza fala pływu.
Na błotnistym placu przed szkołą miotało się wiele dzieciaków.   



Żadne  z  nich  nie  miało  na  sobie  wierzchniego  okrycia.  Jakaś szczęśliwa
matka odnalazła córkę i Lacy zaczęła się gorączkowo rozglądać za Peterem, uświadamiając sobie przy tym boleśnie, że nie ma pojęcia,
co
dzisiaj na siebie włożył.
Wokół niej wirowały strzępy rozmów.
– …nie widziałem go…
– …pan McCabe został zastrzelony…
– …jeszcze jej nie znalazłem…
– …myślałam, że już nigdy…
– …zgubiłam komórkę, kiedy…
– …Peter Houghton był…
Lacy odwróciła się gwałtownie i skupiła wzrok na dziewczynie wypowiadającej imię jej dziecka – tej samej, którą przed chwilą odnalazła matka.
– Przepraszam, chodzi o mojego syna… próbuję go odszukać. Słyszałam, jak przed chwilą o nim wspominałaś… Peter Houghton. Dziewczyna spojrzała na nią szeroko rozwartymi oczami i
instynktownie przywarła do matki.
– To właśnie on do nas strzelał.   



W tej samej chwili Lacy doświadczyła niezwykłego rozciągnięcia
czasu, w którym każdy ruch uległ groteskowemu zniekształceniu: zwolniło pulsowanie świateł ambulansu, chaotyczne rozbieganie uczniów, wibrowanie w powietrzu okrągłych zgłosek, które się wytoczyły z ust zagadniętej przez nią dziewczyny.
Może po prostu zawiódł ją słuch.
Raz jeszcze spojrzała na dziewczynę i natychmiast tego pożałowała. Nastolatka szlochała, a jej matka wpatrywała się w Lacy z przerażeniem, po czym gwałtownie się odwróciła i osłoniła córkę własnym   ciałem,   jakby   miała   przed   sobą   bazyliszka,   którego spojrzenie
może obrócić człowieka w kamień.
To musi być jakaś straszna pomyłka. Boże, spraw, żeby to była pomyłka,   modliła   się   w   duchu   Lacy,   wodząc   wzrokiem   po pobojowisku.
A jednocześnie czuła, jak w gardle wraz z ciężkim szlochem więźnie
jej
imię syna.
Sztywna, odrętwiała, podeszła do najbliższego policjanta.
– Szukam swojego dziecka – powiedziała.
– Nie pani jedna, niestety. Zapewniam, że robimy wszystko, co w   



naszej mocy…
Lacy zaczerpnęła głęboki oddech świadoma, że od tej chwili już nic
w jej życiu nie będzie takie jak przedtem.
– Mój syn się nazywa Peter Houghton.
Alex zahaczyła wysokim obcasem o pęknięcie w płycie chodnika i upadła na kolano. Zbierając się niezdarnie z ziemi, chwyciła za rękaw jakąś inną rozgorączkowaną matkę, biegnącą w stronę szkoły.
– Nazwiska ofiar… gdzie je znajdę?
– Wywiesili listę na lodowisku hokejowym.
Alex pędem minęła ulicę, zamkniętą teraz dla ruchu, służącą personelowi
medycznemu
za
centrum
przesiewowe,
gdzie
klasyfikowano obrażenia uczniów, których następnie ładowano do odpowiednich karetek.
Kiedy wysokie szpilki zaczęły ją spowalniać – ostatecznie były   



przeznaczone do poruszania się po gładkich posadzkach sądu, a nie
do
krosu po zabłoconych ulicach – Alex ściągnęła je z nóg i w samych pończochach pomknęła po mokrym trotuarze.
Lodowisko hokejowe, wspólne dla dwóch drużyn – licealnej oraz miejscowego college’u – było oddalone o pięć minut drogi od szkoły. Alex pokonała ten dystans w dwie minuty, po czym stanęła w tłumie rodziców kłębiących się przed dwiema odręcznie wypisanymi, przyklejonymi do drzwi listami z nazwiskami uczniów zabranych do szpitali. Nie zaznaczono przy tym, jak ciężkich doznali obrażeń…
Alex przeczytała pierwsze trzy nazwiska.
Whitaker Obermeyer, Kaitlyn Harvey, Matthew Royston.
Matt?!
– Nie… – jęknęła stojąca obok niej kobieta. Była niska, bardzo szczupła, o ciemnych, rozbieganych jak u ptaka oczach i cienkich rudych włosach. – Nie! – powtórzyła i tym razem zalała się łzami.
Alex wpatrywała się w tę kobietę, niezdolna zaofiarować słów
pociechy z zabobonnego lęku, że tragedia może być zaraźliwa jak dżuma. Niespodziewanie ktoś pchnął ją w lewą stronę i nagle Alex znalazła się przed drugą listą, gdzie umieszczono nazwiska dzieci   



zabranych do Centrum Medycznego Darthmouth-Hitchcock.
Emma Alexis, Min Horuka, Brady Pryce, Josephine Cormier…
Nogi odmówiły Alex posłuszeństwa i gdyby nie napór ciał z obu
stron, z pewnością by się osunęła na ziemię.
– Przepraszam – wymamrotała, ustępując miejsca kolejnej zdesperowanej  matce,  po  czym  zaczęła  się  z  trudem  przepychać przez
gęstniejący tłum. – Przepraszam – powtórzyła, ale jej słowa nie były już
teraz grzecznościową formułką, lecz błaganiem o rozgrzeszenie.
Ledwo Patrick wszedł na posterunek, zatrzymał go sierżant
dyżurny.
– Kapitanie… to ona – powiedział, strzelając oczami w stronę
kobiety, która w spiętej, zdeterminowanej pozie stała po przeciwnej stronie holu.
Patrick zwrócił się we wskazanym kierunku. Matka Petera
Houghtona była bardzo drobna, a w jej rysach próżno by się doszukiwać cech wspólnych z synem. Miała na sobie szpitalny, zabiegowy uniform i chodaki na grubych podeszwach. Ciemne włosy skręciła na czubku głowy ołówkiem. A więc prawdopodobnie jest lekarzem. Patrickowi nie umknęła ironia całej sytuacji – „Po pierwsze,   



nie szkodzić”.
Ta kobieta nie wyglądała na osobę, która wydała na świat potwora. Ledwo Patrick to pomyślał, uświadomił sobie, że poczynania syna zapewne zaszokowały ją tak samo jak resztę społeczności.
– Pani Houghton?
– Chcę się zobaczyć z synem.
– Przykro mi, ale to niemożliwe – odparł Patrick. – Został
zatrzymany w areszcie.
– Potrzebuje prawnika.
– Pani syn skończył siedemnaście lat, więc z punktu widzenia prawa odpowiada za swoje czyny jak dorosły. A to oznacza, że sam musi wyrazić wolę skorzystania z przysługującego mu prawa do adwokata.
– Ale on zapewne o tym nie wie… – powiedziała Lacy Houghton łamiącym się głosem. – Nie ma pojęcia, co powinien zrobić…
Patrick doskonale zdawał sobie sprawę, że na swój sposób ta kobieta również padła ofiarą własnego dziecka. W swoim życiu przesłuchiwał dostateczną liczbę rodziców młodocianych przestępców, by wiedzieć, że nie wolno zrywać z nimi komunikacji – nie wolno palić wszystkich mostów.
– Pani Houghton, usilnie próbujemy zrozumieć, co się właściwie   



dzisiaj wydarzyło. I, prawdę powiedziawszy, mam nadzieję, że zechce pani ze mną porozmawiać nieco później – że pomoże mi pojąć, jakie motywy mogły kierować Peterem. – Zawahał się, po czym dodał: – Jest
mi doprawdy bardzo przykro.
Wyjął z kieszeni klucze, wszedł do wewnętrznego sanktuarium komisariatu i pobiegł schodami na górę, do izby zatrzymań, za którą się
znajdowały cele aresztu.
Peter Houghton siedział na posadzce i zwrócony plecami do krat
kiwał się jak w chorobie sierocej.
– Peterze – odezwał się Patrick. – Wszystko w porządku?
Chłopak odwrócił się powoli i wbił niewidzący wzrok w Patricka.
– Poznajesz mnie?
Potakująco skinął głową.
– Miałbyś ochotę na kawę?
Chwila wahania, a po niej kolejne skinienie głową.
Patrick wezwał dyżurnego, kazał otworzyć celę, po czym
zaprowadził Petera do niewielkiej kuchenki. Wcześniej już zarządził, żeby ustawiono tam kamerę, na wypadek gdyby zatrzymany zgodził się   



zeznawać. Wskazał dzieciakowi krzesło przystawione do stołu o blacie poznaczonym  niezliczonymi  rysami,  po  czym  napełnił  dwa  kubki kawą.
Nie spytał Petera, jaką pija – z własnej inicjatywy dodał mleka i cukru,
po czym postawił kubek przed chłopakiem.
Sam usiadł naprzeciwko. Wcześniej nie przyjrzał się uważniej temu dzieciakowi – pomyśleć, co z człowiekiem robi adrenalina – za to teraz
pilnie skupił na nim wzrok. Peter Houghton był szczupły, miał bladą, piegowatą  twarz  i  okulary  w  drucianej  oprawie.  Jeden  z  jego przednich
zębów był lekko skrzywiony, a jabłko Adama zdawało się wielkie jak pięść. Zaciskał na kubku dłonie o gruzłowatych, pokrytych spierzchniętą skórą kłykciach. Płakał bezgłośnie i to samo by wystarczyło, żeby poczuć dla niego współczucie… gdyby nie miał na sobie T-shirta splamionego krwią innych uczniów.
– Czy nic ci nie dolega, Peterze? – spytał raz jeszcze Patrick. – Nie jesteś głodny?
Chłopak pokręcił przecząco głową.
– Mógłbym ci podać coś jeszcze?
Peter oparł głowę o stół.   



– Chcę do mamy – wyszeptał.
Patrick skierował wzrok na przedziałek w jego włosach. Gdy ten chłopak  czesał  się  tego  ranka  przed  lustrem,  czy  myślał  sobie: „Dzisiaj
właśnie nadszedł dzień, w którym zabiję dziesięcioro moich kolegów”?
– Ja natomiast chciałbym z tobą porozmawiać o porannych wydarzeniach. Co ty na to?
Peter nie odpowiedział.
– Jeżeli mi wyjaśnisz całą sytuację – rzekł z naciskiem Patrick – może uda mi się wytłumaczyć innym twój punkt widzenia.
Peter uniósł twarz teraz już na dobre zalaną łzami i Patrick
zrozumiał,  że  do  niczego  dzisiaj  nie  dojdą.  Westchnął  głęboko  i odsunął
się od stołu.
– No dobrze – zdecydował. – A więc chodźmy.
Poszli z powrotem do celi, gdzie chłopak położył się na podłodze i zwrócił twarzą w stronę betonowej ściany. Patrick przykucnął u jego boku i podjął jeszcze jedną próbę nawiązania rozmowy.
– Pozwól mi pomóc sobie – powiedział, ale Peter tylko potrząsnął głową; z oczu nieustannie płynęły mu łzy.
Dopiero kiedy Patrick wyszedł z celi i przekręcił klucz w zamku,   



Peter odezwał się po raz drugi:
– To oni wszystko rozpętali.
Doktor Guenther Frankenstein pracował na stanowisku stanowego lekarza sądowego od sześciu lat – dokładnie tak długo, jak dzierżył tytuł
Mistera Uniwersum w latach siedemdziesiątych, zanim zamienił hantle na  skalpel,  czy  też,  jak  sam  to  ujmował,  zanim  przeszedł  od rozbudowy
ciała do rozbierania ciał na czynniki pierwsze. Mięśnie miał nadal imponujące i tak wyraźnie się rysujące pod marynarką, że ich widok z mety
powstrzymywał
wszelkich
facecjonistów
od
produkcji
makabrycznych żartów, nawiązujących do jego nazwiska. Patrick lubił Guenthera – no bo jak tu nie podziwiać faceta, który jest w stanie podnieść ciężar trzykrotnie przekraczający wagę jego ciała, a jednocześnie potrafi bezbłędnie ocenić, ile gramów waży ludzka wątroba, którą ma przed oczami?   



Od czasu do czasu Patrick i Guenther wyskakiwali razem na piwo i
po określonej dawce alkoholu dawny kulturysta opowiadał dykteryjki
o
kobietach, które niemal się biły, żeby przed zawodami namaścić mu ciało oliwą, czy też bawił Patricka zabawnymi anegdotami o Arnoldzie
z czasów, zanim został politykiem. Teraz jednak ani Guenther, ani Patrick nie byli w nastroju do żartów czy jakichkolwiek wspomnień o przeszłości. Przytłoczyła ich teraźniejszość wymuszająca cichą wędrówkę po korytarzach Sterling High w celu formalnego potwierdzenia liczby śmiertelnych ofiar.
Patrick spotkał się z Guentherem już na miejscu zdarzeń, tuż po nieudanej próbie przesłuchania Petera Houghtona. Diana Leven tylko wzruszyła ramionami, kiedy usłyszała, że Peter nie wyraził ochoty na rozmowę.
– Mamy setki naocznych świadków, utrzymujących, że zabił
dziesięć osób – oznajmiła. – Postawcie mu zarzuty.
Tymczasem Guenther przykucnął przy zwłokach ofiary numer
sześć. Została zastrzelona w damskiej toalecie i leżała twarzą do podłogi
przy umywalkach. Patrick zerknął pytająco na dyrektora, Arthura McAllistera, który zgodził się im towarzyszyć w celu ustalenia   



tożsamości zabitych.
– Kaitlyn Harvey – oznajmił McAllister głuchym głosem. – Dziecko specjalnej troski… przemiła dziewczyna.
Guenther i Patrick wymienili znaczące spojrzenia. Dyrektor nie ograniczał się do identyfikacji ciał – wygłaszał również kilka ciepłych słów pod adresem każdej z ofiar. Patrick podejrzewał, że McAllister po prostu nie jest w stanie się powstrzymać – w odróżnieniu od niego i Guenthera nie miał na co dzień do czynienia z ludzkimi tragediami. Patrick pracowicie odtwarzał trasę wędrówki Petera. Z głównego
holu  wiodła  do  kafeterii  (ofiary  numer  1  i  2:  Courtney  Ignatio  i Maddie
Shaw), następnie do stolika obok wyjścia na schody główne (ofiara numer 3: Whit Obermeyer), do męskiej toalety (ofiara numer 4: Topher
McPhee), potem kolejnym korytarzem (ofiara numer 5: Grace Murtaugh)  do  damskiej  toalety  (ofiara  numer  6:  Kaitlyn  Harvey). Teraz
Patrick poprowadził wszystkich schodami w górę i skręcił w lewo, ku drzwiom  najbliższej  klasy,  skąd  smuga  krwi  ciągnęła  się  aż  pod tablicę,
gdzie leżał jedyny zabity w strzelaninie dorosły… przy którym klęczał młody chłopak, przyciskający dłoń do rany postrzałowej w brzuchu   



mężczyzny.
– Ben? – odezwał się McAllister. – Co tu jeszcze robisz?
Patrick odwrócił się gwałtownie w stronę chłopaka.
– To ty nie jesteś jednym z ratowników?!
– Ja… ja nie…
– Powiedziałeś, że przeszedłeś przeszkolenie medyczne!
– Ben należy do skautów – wyjaśnił dyrektor.
– Ja… ja nie mogłem zostawić pana McCabe’a. Zastosowałem… zastosowałem ucisk. I… i zadziałało, widzicie? Krwawienie ustało! Guenther delikatnie oderwał dłoń chłopaka od ciała nauczyciela.
– To dlatego, że nastąpił zgon, synu.
Twarz Bena wykrzywił grymas rozpaczy.
– Ale ja… ja…
– Zrobiłeś wszystko, co w ludzkiej mocy – zapewnił go Guenther. Patrick spojrzał znacząco na dyrektora.
– Może wyprowadzi pan Bena na zewnątrz… Chyba powinien z nim porozmawiać jeden z lekarzy…
Szok, powiedział bezgłośnie ponad ramieniem chłopaka.
Kiedy McAllister wyprowadzał ucznia z sali, Ben chwycił go za rękaw, pozostawiając na tkaninie krwawy odcisk dłoni.   



– Jezu – szepnął Patrick, przeciągając ręką po twarzy.
– Chodź, im szybciej to skończymy, tym lepiej – zdecydował
Guenther.
Przeszli do sali gimnastycznej. Tam lekarz formalnie stwierdził zgon dwóch kolejnych chłopców, białego i czarnoskórego, aż w końcu się znaleźli w szatni – tej samej, w której Patrick dopadł wreszcie Petera Houghtona. Podczas gdy Guenther badał ciało chłopaka ubranego w hokejową bluzę, Patrick wszedł do przyległego pomieszczenia z prysznicami i wyjrzał przez okno. Reporterzy wciąż tkwili na swoich miejscach, ale większość rannych została rozwieziona po szpitalach. Przed szkołą, zamiast siedmiu, stała już tylko jedna karetka.
Zaczęło natomiast padać – i to rzęsiście. A więc nazajutrz rano po
krwi na pobliskiej ulicy nie pozostanie ani śladu: jakby dzisiejszego dnia
nigdy nie było.
– To doprawdy intrygujące – odezwał się Guenther.
Patrick zamknął okno, odcinając się od ściany deszczu.
– Dlaczego? Czy ten dzieciak jest bardziej martwy od pozostałych?
– W pewnym sensie tak. Jest jedyną ofiarą, która oberwała dwa razy. W brzuch i w głowę. – Guenther spojrzał na Patricka. – Ile sztuk broni   



znaleźliście przy napastniku?
– Jedną trzymał w ręku, następna leżała obok na podłodze, dwie kolejne miał w plecaku.
– Nie ma to jak dobry plan awaryjny.
– Fakt – mruknął Patrick. – Czy jesteś w stanie stwierdzić, która kula została wystrzelona pierwsza?
– Nie. Ale logika wskazuje, że najpierw dostał w brzuch… ponieważ postrzał w głowę był śmiertelny. – Guenther przyklęknął obok ciała. – Może tego dzieciaka nienawidził w jakiś szczególny sposób. Niespodziewanie otworzyły się drzwi szatni i stanął w nich
patrolowy, przemoknięty do nitki przez niespodziewaną ulewę.
– Kapitanie? Właśnie znaleźliśmy kolejną bombę rurową w samochodzie Petera Houghtona.
Kiedy Josie była młodsza, Alex nieustannie prześladował pewien
senny koszmar: znajdowała się w samolocie gwałtownie pikującym w dół; wyraźnie czuła przeciążenie grawitacyjne, ostro wciskające ją w fotel; widziała torebki, marynarki i podręczne bagaże, wypadające z górnych schowków na podłogę. I w owej chwili ogarniała ją tylko jedna
myśl: Muszę natychmiast odnaleźć swoją komórkę. Chciała koniecznie   



zostawić dla Josie wiadomość w skrzynce głosowej – cyfrowy dowód
na
to, że matka ją kochała i była przy niej myślami do ostatniej sekundy życia. Dowód, który Josie mogłaby mieć nieustannie przy sobie i zachować po wsze czasy. W końcu Alex udawało się wyszarpnąć telefon z torebki i go aktywować – ale wówczas było już za późno. Kiedy samolot się roztrzaskiwał o ziemię, aparat wciąż jeszcze poszukiwał zasięgu.
Budziła się drżąca, zlana potem, i długo nie mogła dojść do siebie, nawet gdy rozsądek całkowicie odrzucał logikę snu: Alex przecież bardzo   rzadko   podróżowała   bez   Josie,   nie   miała   też   pracy wymagającej
latania  samolotami.  Żeby  ochłonąć,  szła  do  łazienki,  spryskiwała twarz
zimną wodą, ale i tak prześladowało ją natrętne przeświadczenie, że przegrała z czasem – że się spóźniła.
Teraz, kiedy siedziała w ciemnym, spowitym ciszą szpitalnym
pokoju, gdzie jej córka spała po środkach uspokajających, zaaplikowanych przez lekarza w izbie przyjęć, gnębiło ją to samo przekonanie.
Oto co Alex zdołała do tej pory ustalić: Josie zemdlała podczas   


strzelaniny; upadając, rozbiła sobie czoło, przystrojone obecnie gazą ułożoną w kształt motyla, i doznała lekkiego wstrząsu mózgu. Lekarze postanowili zostawić ją na noc w szpitalu, aby się upewnić, że jej zdrowiu i życiu nie zagraża żadne niebezpieczeństwo.
Alex nagle zdała sobie sprawę, że definicja bezpieczeństwa zyskała tego dnia zupełnie nowe znaczenie.
Natomiast za sprawą stacji telewizyjnych, wałkujących w kółko wydarzenia w Sterling, poznała także nazwiska zabitych. Jednym z nich
był Matthew Royston.
Matt.
A co, jeżeli Josie stała u jego boku, kiedy zginął?
Od chwili gdy Alex dotarła do szpitala, jej córka była nieprzytomna. Wydawała się niezwykle krucha i bezbronna pod spranym szpitalnym prześcieradłem. Leżała całkiem nieruchomo, tylko od czasu do czasu
jej
prawa ręka zaciskała się kurczowo i Alex machinalnie chwyciła za tę rękę. „Obudź się – błagała córkę w duchu. – Daj mi dowód na to, że nic
ci się nie stało”.
Alex opadły natrętne pytania. Jak potoczyłyby się wydarzenia,   


gdyby dzisiaj rano nie zaspała? Gdyby miała czas usiąść z Josie przy kuchennym stole i porozmawiać o tym, o czym – w jej wyobrażeniach

rozmawiają matki z córkami, a na co nigdy jakoś nie mogła znaleźć czasu? Co by było, gdyby, zbiegłszy rano ze schodów, uważniej się przyjrzała Josie i kazała jej iść do łóżka, wyspać się i wypocząć?
A gdyby pod wpływem impulsu zabrała ją na wycieczkę do Punta Cana, do San Diego, na Fidżi – w jedno z tych miejsc, po których z rozmarzeniem surfowała w Internecie, obiecując sobie w duchu, że uda
się  tam  w  rzeczywistym  świecie,  czego  jednak  nigdy  dotąd  nie zrobiła?
Gdyby matczyny szósty zmysł skłonił ją do zatrzymania córki w
domu pod byle pretekstem?
Naturalnie, setki innych rodziców z niewiedzy i w jak najlepiej
pojętym interesie dziecka popełniło dzisiaj te same błędy, które popełniła Alex. Ale nie było to dla niej żadną pociechą. Obce dzieci jej nie obchodziły. Liczyła się tylko Josie. I żadne z innych rodziców z pewnością nie miało tak wiele do stracenia jak ona.
Kiedy się to wszystko skończy, ruszymy na wyprawę do lasów deszczowych, przysięgała sobie w duchu Alex. Pojedziemy obejrzeć   


piramidy lub udamy się na plażę o piasku tak białym jak wypalone na słońcu kości. Będziemy jeść winogrona prosto z krzewów winorośli, pływać w oceanie z wielkimi żółwiami, wędrować bez końca wąskimi, brukowanymi uliczkami. Będziemy się śmiać, rozmawiać, wymieniać zwierzenia. Zrobimy to wszystko tylko we dwie.
Razem.
A jednocześnie cichy głos podpowiadał, że realizacja tych
wspaniałych planów będzie musiała ulec odroczeniu. Bo najpierw odbędzie się proces. A ta sprawa z pewnością trafi na wokandę Alex.
I znajdzie się tam już niedługo, ponieważ każdy będzie dążył do jak najszybszego osądzenia sprawcy. Przez najbliższe osiem miesięcy to Alex  sprawowała  władzę  sędziowską  nad  hrabstwem  Grafton.  Jej córka,
Josie, była, co prawda, na miejscu przestępstwa, ale nie padła ofiarą napastnika. Gdyby odniosła rany postrzałowe, Alex automatycznie zostałaby   wyłączona   z   postępowania   ze   względu   na   konflikt interesów.
Ale w zaistniałej sytuacji żadne aspekty prawne nie eliminowały jej z przewodniczenia sesji. Musiała jedynie zapanować nad emocjami – pamiętać, że nie znalazła się na sali rozpraw jako matka uczennicy szkoły średniej, ale jako przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości. To   


będzie pierwsza wielka rozprawa w sądzie wyższej instancji, która zapewne ustali jej pozycję i nada ton całej dalszej karierze jako sędzi. W tej chwili jednak nie to było dla niej priorytetem.
Nagle Josie się poruszyła i Alex z ulgą spostrzegła, że córka powoli
się wynurza z mroków nieświadomości.
– Gdzie ja jestem?
Alex powoli przeczesała parę razy włosy córki palcami.
– W szpitalu.
– Dlaczego?
Ręka Alex znieruchomiała.
– Czy pamiętasz coś z wydarzeń dzisiejszego dnia?
– Matt przyszedł po mnie przed szkołą – odparła Josie, po czym gwałtownie usiadła. – Czy mieliśmy wypadek samochodowy?
Alex nie wiedziała, co odpowiedzieć. Może Josie, dla własnego
dobra, nie powinna na razie poznać prawdy? Może jej umysł wyparł wspomnienia, by się bronić przed straszną traumą, wywołaną Bóg wie jak makabrycznymi scenami, których była świadkiem?
– Nic ci nie jest, kochanie – zapewniła Alex. – Nie doznałaś żadnych obrażeń.
Na twarzy Josie pojawił się wyraz ulgi.   



– A co z Mattem? – spytała po chwili, spoglądając na matkę.
Lewis miał załatwić adwokata. Lacy kurczowo uczepiła się tej myśli, gdy skulona siedziała na łóżku i kiwając się machinalnie w przód i w tył, czekała na powrót męża do domu.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił Lewis, natomiast Lacy nie mogła pojąć, jakim cudem przeszła mu przez gardło tak zwodnicza obietnica. – To bez wątpienia jedna wielka pomyłka – zawyrokował. Ale on nie był tego dnia pod szkołą. Nie widział twarzy tych wszystkich uczniów – dzieciaków, które już nigdy więcej nie będą beztroskimi nastolatkami.
Lacy bardzo chciała uwierzyć Lewisowi – nabrać przekonania, że to, 

co   dziś   zostało jednocześnie

z

zakamarków

jej

pamięci

wypełzało

pewne

wspomnienie:



zdruzgotane,



uda



się



jeszcze



odbudować.



A   



wspomnienie     Lewisa     budzącego     Petera     o     czwartej     rano, zabierającego
chłopca na wyprawę myśliwską. To Lewis nauczył ich syna obchodzić się z bronią, bo nie przyszło mu do głowy, że pewnego dnia Peter może
zapolować na bardzo nietypową zwierzynę. W oczach Lacy myślistwo było     sportem     i     jednocześnie     wymuszonym     przez     ewolucję atawizmem,
więc nauczyła się przyrządzać doskonałą potrawkę oraz teriyaki z dziczyzny i ze smakiem jadła wszelkie rodzaje mięs, jakie się zjawiały na stole za sprawą hobby Lewisa. Teraz jednak zaczęła za dzisiejsze wydarzenia obwiniać męża i jego pasję, ponieważ nie mogła znieść myśli, że to ona gdzieś po drodze popełniła straszliwy błąd.
Jak można co tydzień zmieniać dziecku pościel, codziennie
szykować mu śniadanie, regularnie wozić je do ortodonty, a jednocześnie nic o nim nie wiedzieć? Ilekroć Peter zbywał jej pytania monosylabami, uznawała, że to typowe zachowanie dla chłopców w jego wieku – doświadczenie, przez które przechodzą wszystkie matki nastolatków. Teraz przeczesywała pamięć w poszukiwaniu groźnych sygnałów: jakiejś rozmowy, której podtekst jej umknął, jakiegoś drobnego incydentu, który nieopatrznie zlekceważyła, ale wszystko,   



czego się doszukała, to codzienna, banalna rutyna.
Tysiące zwyczajnych epizodów, których część matek ze Sterling już nigdy nie przeżyje wraz ze swoimi dziećmi.
Do oczu Lacy napłynęły łzy, natychmiast jednak otarła je wierzchem dłoni. Nie zawracaj sobie głowy innymi, skarciła się w duchu. Teraz musisz się martwić tylko o siebie.
Czy Peter w tej chwili myślał podobnie?
Po raz kolejny tego dnia weszła do pogrążonego w mroku pokoju
syna. Zobaczyła starannie zasłane łóżko – dzieło jej własnych rąk – ale
tym razem dostrzegła także plakat zespołu muzycznego o nazwie Death
Wish i zaczęła się zastanawiać, jakim trzeba być chłopcem, żeby powiesić na ścianie coś podobnego. Otworzyła szafę i ujrzała rząd pustych butelek, zwoje taśmy izolacyjnej, podarte kawałki szmat oraz jeszcze kilka innych budzących grozę przedmiotów, na które nigdy wcześniej nie zwróciła uwagi.
Nagle się zatrzymała w pół gestu. Przecież sama może się uporać z tym problemem. Pobiegła na dół do kuchni i z dużej rolki oderwała trzy
czarne, studwudziestopięciolitrowe worki na śmieci. Pędem wróciła do   


pokoju syna i dopadła do szafy. Kłęby sznurowadeł, torebki z cukrem, opakowania azotanu potasowego sprzedawanego jako nawóz oraz – wielki Boże, czy to doprawdy rury?! – powędrowały do pierwszego worka. Nie miała pojęcia, co dokładnie z tym wszystkim zrobi, wiedziała jedynie, że jak najszybciej musi się pozbyć tych rzeczy z domu.
Kiedy w holu rozległ się dźwięk dzwonka, Lacy odetchnęła z ulgą, przekonana, że to Lewis wreszcie wraca do domu. Gdyby pomyślała logicznie, zapewne dotarłoby do niej, że Lewis po prostu otworzyłby sobie drzwi własnym kluczem. Ale była tak roztrzęsiona, że po prostu porzuciła worek na środku pokoju, zeszła na dół i… ujrzała w progu policjanta z cienką niebieską teczką na dokumenty w ręku.
– Pani Houghton? – zapytał.
Czego mogą jeszcze od niej chcieć? Przecież już mają jej syna.
– Oto nakaz przeszukania.
Wręczył jej stosowne papiery, po czym wepchnął się do środka, a za nim pięciu innych funkcjonariuszy.
– Jackson i Walhorne, idźcie do pokoju chłopca. Rodriguez – do piwnicy. Tewes i Gilchrist, zacznijcie od parteru. I żeby żaden z was nie   



zapomniał
o
automatycznych
sekretarkach
czy
sprzęcie
komputerowym… – Przeniósł wzrok na Lacy, która zastygła w miejscu jak skamieniała. – Pani Houghton, musi pani opuścić dom.
Odprowadził odrętwiałą kobietę do jej własnego holu wejściowego. Gdy maszerowała za nim posłusznie, myślała tylko o jednym: Jak zareagują  policjanci,  kiedy  w  pokoju  Petera  znajdą  zapakowany worek
na śmieci? Czy oskarżą Petera o próbę ukrycia dowodów? A może jej postawią zarzuty?
Poczuła na policzkach powiew zimnego powietrza, płynący od otwartych drzwi.
– Na jak długo?
Policjant wzruszył ramionami.
– Dopóki nie skończymy – odparł i pozostawił ją samotną na
chłodzie.   



Jordan McAfee był adwokatem od niemal dwudziestu lat i szczerze wierzył, że widział lub słyszał w życiu już wszystko – aż do tej chwili, gdy wraz z żoną, Seleną, stanął przed telewizorem i ujrzał relację CNN
ze strzelaniny w Sterling High.
– Zupełnie jak w Columbine – zauważyła Selena. – I to na naszym własnym podwórku.
– Tyle że w odróżnieniu od Columbine na naszym własnym
podwórku pozostał przy życiu ktoś, kogo można o to wszystko oskarżyć  –  mruknął  Jordan.  Zerknął  na  niemowlę,  które  żona trzymała
w ramionach – niebieskooką, jasnoczekoladową mieszankę jego patrycjuszowskich, anglosaskich genów oraz hebanowej skóry Seleny
i

jej  długich,  wysmukłych  kończyn  –  po  czym  chwycił  za  pilota  i wyłączył
dźwięk, jakby się bał, że synek podświadomie zarejestruje płynące z odbiornika opisy makabry.
Jordan znał miejscowe liceum. Znajdowało się przy tej samej ulicy
co zakład fryzjerski, w którym się strzygł, i zaledwie dwie przecznice
od
budynku   banku,   gdzie   wynajmował   pomieszczenia   na   swoją kancelarię.   


Zdarzyło mu się również reprezentować przed sądem kilku uczniów Sterling High, zgarniętych za marihuanę znalezioną w ich schowkach samochodowych lub za picie alkoholu w barach campusu uniwersyteckiego. Selena, która była nie tylko jego żoną, ale i prywatnym detektywem, wpadała niekiedy do liceum, żeby pogadać z dzieciakami na temat prowadzonych przez niego spraw.
Mieszkali tutaj od niedawna. Syn Jordana, Thomas – jedyna dobra rzecz, jaka wyniknęła z jego pierwszego, katastrofalnego małżeństwa

zdał maturę w Salem Falls i rozpoczął studia na Yale, co kosztowało Jordana czterdzieści tysięcy rocznie. Wszystko, co otrzymał w zamian
za
łożenie tej ciężkiej forsy, to oświadczenie Thomasa, że po dwóch latach
nauki właśnie zawęził wybór przyszłej kariery do trzech profesji: artysty performance, historyka sztuki lub zawodowego klauna.
Jeszcze przed maturą syna Jordan poprosił Selenę o rękę, a kiedy zaszła  w  ciążę,  przeprowadzili  się  do  Sterling,  ponieważ  tutejsze szkoły
szczyciły się bardzo dobrą renomą.
Cóż za ironia losu.
Ciszę, która nagle zapanowała w pokoju, przerwał dzwonek   



telefonu. Jordan – który nie miał ochoty oglądać relacji ze strzelaniny,
a
jednocześnie nie mógł oderwać od ekranu wzroku – nie zareagował w żaden sposób, więc Selena wcisnęła mu dziecko w ramiona i sama odebrała telefon.
– O, cześć – rzuciła po chwili. – Jak leci?
Jordan spojrzał na żonę pytającym wzrokiem.
Thomas, poruszyła bezgłośnie ustami, po czym powiedziała:
– Tak, czekaj, jest obok mnie.
Jordan przejął od żony słuchawkę.
– Co, do diabła, się u was dzieje? – zapytał na dzień dobry. – Na MSNBC.com nie pokazują nic poza Sterling High.
– Wiem tyle samo co ty – odparł Jordan. – Istne pandemonium.
– Znam kilkoro dzieciaków z tej szkoły. Przyjeżdżali do nas na
zawody lekkoatletyczne. To wszystko jest… to po prostu nierealne.
Z oddali wciąż dobiegało Jordana wycie karetek.
– Jak najbardziej realne, niestety. – W tej samej chwili w słuchawce rozległo się ciche piknięcie: znak, że na linii czeka inny rozmówca. – Poczekaj chwilę, muszę sprawdzić, kto to taki.
– Czy pan McAfee?   



– Tak…
– Ja… hm… o ile mi wiadomo, jest pan adwokatem. Otrzymałem numer pańskiego telefonu od Stuarta McBride’a ze Sterling College… Na ekranie telewizora pojawiła się lista zabitych, a obok ich zdjęcia z albumu szkolnego.
– Przepraszam – odezwał się Jordan – ale mam rozmowę na drugiej linii. Jeżeli zechciałby pan podać swoje nazwisko i numer telefonu, to wkrótce oddzwonię.
– Chciałem zapytać, czy nie zgodziłby się pan reprezentować
mojego syna – odparł na to mężczyzna. – Chodzi o chłopca, który… ucznia liceum, który… – Głos mu zadrżał, by po chwili całkiem się załamać. – Podobno to mój syn dopuścił się tych czynów.
Jordanowi stanął przed oczami proces, w którym kiedyś bronił nastolatka. Jak i w tym wypadku, Chris Harte został przyłapany z dymiącym pistoletem w dłoni.
– Czy pan… czy zechciałby pan się podjąć jego obrony?
Jordan natychmiast zapomniał o czekającym Thomasie. Zapomniał o sprawie Chrisa Harte’a i o tym, jak niewiele brakowało, by przez ową sprawę jego własne życie rozleciało się na kawałki. Zawiesił wzrok na Selenie i trzymanym przez nią w ramionach maleńkim Samie, który   



teraz  za  wszelką  cenę  usiłował  chwycić  w  rękę  kolczyk  matki. Chłopak,
który tego ranka wszedł do Sterling High i dokonał masakry, był również czyimś synem. I bez względu na odczucia społeczności, która jeszcze  długo  się  nie  pozbiera  po  tym  ciosie,  oraz  szaleństwo medialne,
które   już   przekroczyło   poziom   dopuszczalnego   wysycenia   – zasługiwał
na uczciwy proces.
– Owszem – odparł. – Zechciałbym.
Po tym, jak saperzy w końcu rozbroili bombę z samochodu Petera Houghtona, jak zebrano sto szesnaście łusek, rozrzuconych po całym terenie szkoły, a specjaliści od rekonstrukcji miejsc przestępstwa rozpoczęli pomiary potrzebne do sporządzenia wyskalowanych diagramów, ukazujących położenie dowodów rzeczowych oraz ciał ofiar; po tym, gdy technicy wykonali setki zdjęć, z których utworzą opatrzoną rozlicznymi indeksami dokumentację fotograficzną, Patrick zwołał  całą  ekipę  dochodzeniową  do  szkolnej  auli,  pogrążonej  w gęstym
mroku.
– W toku tego śledztwa będziemy musieli przeanalizować przytłaczającą masę danych – oznajmił zebranym pod mównicą   


współpracownikom. – Pojawią się również naciski ze wszystkich stron, żeby postępowanie zakończyć szybko, a jednocześnie przeprowadzić
je
jak najstaranniej, wedle wszelkich podręcznikowych reguł. W związku
z
tym spotkamy się tutaj za dwadzieścia cztery godziny, żebyśmy się mogli zorientować, z czym dokładnie mamy do czynienia.
Ludzie ruszyli w stronę wyjścia. Po następnym spotkaniu Patrick
będzie już dysponował fotoalbumami oraz listami zgromadzonych dowodów z zaznaczeniem, które z nich przekazano do analizy laboratoryjnej. Po upływie doby przysypie go lawina, spod której trudno się będzie wydostać.
Podczas gdy część ekipy rozeszła się po różnych zakątkach
budynku, by na nowo podjąć pracę, która zajmie im całą noc i cały następny  dzień,  Patrick  wyszedł  na  zewnątrz  i  ruszył  w  stronę swojego
samochodu. Szczęśliwie przestało już padać. Pierwotnie zamierzał wrócić   na   posterunek   i   obejrzeć   dowody   zabrane   z   domu Houghtonów.
Chętnie też porozmawiałby z rodzicami Petera, jeżeli tylko wyraziliby gotowość do rozmowy. Ale po chwili złapał się na tym, że jedzie ulicą prowadzącą do Centrum Medycznego. Zostawił wóz na parkingu, po   


czym wszedł na izbę przyjęć i błysnął odznaką przed oczami dyżurnej pielęgniarki.
– Zdaję sobie sprawę, że przywieźli wam dzisiaj masę dzieciaków.
Ale jedną z pierwszych była dziewczyna imieniem Josie. Chciałbym ją odnaleźć.
Palce pielęgniarki zatańczyły na klawiaturze komputera.
– Josie… a jak dalej?
– Rzecz w tym, że nie wiem – przyznał Patrick.
Na monitorze wyświetlił się gąszcz informacji, ale już po chwili
dyżurna triumfalnie postukała palcem w ekran.
– Cormier. Czwarte piętro. Pokój czterysta dwadzieścia dwa.
Patrick podziękował i wsiadł do windy. Cormier. Nazwisko
brzmiało znajomo, mimo to nie umiał go powiązać z żadną twarzą. Ale
ostatecznie było dość często spotykane: być może widział je w jakiejś gazecie lub usłyszał w telewizorze.
Kiedy się znalazł na czwartym piętrze, przemknął obok stanowiska pielęgniarek i ruszył wzdłuż korytarza. Drzwi pokoju Josie były lekko uchylone. Dziewczyna, spowita w cień, siedziała na łóżku i mówiła coś
do stojącej obok postaci.   


Patrick zapukał cicho i wszedł do środka. Josie zawiesiła na nim zdumione spojrzenie i wówczas czuwająca przy niej kobieta odwróciła twarz.
A! Cormier. Jak „sędzia Cormier”. Patrick zeznawał przed nią kilka
razy, zanim awansowała do sądu wyższej instancji; była też ostatnią osobą, do której w razie potrzeby zwracał się o nakaz aresztowania – ostatecznie rozpoczynała karierę w biurze obrońców z urzędu, więc jeżeli nawet teraz była najsprawiedliwszą wśród sprawiedliwych, to nie
należało zapominać, że swego czasu grała w przeciwnej drużynie.
– Pani sędzio – odezwał się na powitanie. – Nie wiedziałem, że Josie jest pani córką. – Podszedł bliżej do łóżka. – Jak się czujesz, skarbie? Josie wciąż patrzyła na niego ze zdumieniem.
– Czy my się znamy?
– To ja cię wyniosłem z… – zaczął, ale w tej samej chwili sędzia Cormier chwyciła go za ramię i szybko odciągnęła w kąt pokoju, poza zasięg słuchu Josie.
– Ona nic nie pamięta – wyszeptała. – Z jakiegoś bliżej
nieokreślonego powodu uważa, że chodzi o wypadek samochodowy…
a ja… ja nie mogłam się zdobyć na wyznanie jej prawdy.   


Patrick świetnie to rozumiał. Nikt nie chce być osobą, która obraca wniwecz świat kogoś, kogo bardzo kocha.
– Czy chce pani, żebym ja to zrobił?
Po chwili wahania sędzia kiwnęła głową i Patrick podszedł do Josie.
– No więc, jak się czujesz?
– Boli mnie głowa. Lekarze twierdzą, że mam lekkie wstrząśnienie mózgu, i chcą mnie tu zatrzymać na noc. – Podniosła na niego wzrok.

Chyba powinnam podziękować panu za uratowanie życia. – Przez jej twarz przebiegł cień. – A może pan wie, co się dzieje z Mattem? Tym chłopakiem, który jechał razem ze mną?
Patrick przysiadł na skraju łóżka.
– Josie – odezwał się miękkim głosem. – Nie uległaś wypadkowi samochodowemu. W twojej szkole doszło do pewnego incydentu – jeden z uczniów przyszedł z bronią i strzelał do kolegów.
Josie tylko potrząsała przecząco głową; nie przyjmowała
dochodzących do niej słów.
– Matt padł jego ofiarą.
W oczach dziewczyny pojawiły się łzy.
– Ale wyjdzie z tego?   



Patrick spuścił wzrok na miękkie fałdy kraciastego koca.
– Przykro mi.
– Nie – jęknęła Josie. – Nie! Pan kłamie! – Rzuciła się na Patricka z pięściami, bijąc go na oślep po piersi i twarzy.
Sędzia podbiegła do córki, próbowała ją powstrzymać, ale
dziewczyna nie dała się okiełznać: krzyczała, płakała, drapała, co w końcu zwróciło uwagę dyżurujących na oddziale pielęgniarek. Dwie z nich wpadły do pokoju, wyprosiły z niego Patricka i sędzię Cormier, po czym podały szalejącej dziewczynie środki uspokajające.
Na korytarzu Patrick oparł się o ścianę i zacisnął powieki. Jezu
Chryste! Czy przez coś podobnego będzie musiał przechodzić podczas rozmowy z każdym ze świadków? Już miał się zwrócić do sędzi i przeprosić za to, że zdenerwował jej córkę, ale w tej samej chwili ona napadła na niego niemal równie gwałtownie jak Josie.
– Co, u diabła, strzeliło panu do głowy?! Jak pan mógł jej powiedzieć
o Matcie?!
– Przecież sama mnie pani o to prosiła – zjeżył się Patrick.
– Prosiłam, żeby pan jej powiedział o wydarzeniach w szkole – sprecyzowała. – A nie, że jej chłopak stracił życie!
– Dobrze pani wie, że Josie musiałaby się o tym dowiedzieć   



wcześniej czy…
– …później – weszła mu w słowo. – Dużo, dużo później.
W drzwiach pokoju pojawiły się pielęgniarki.
– Już zasnęła – oznajmiła jedna z nich. – Będziemy do niej zaglądać. Patrick i Alex milczeli do czasu, aż siostry znalazły się poza
zasięgiem ich głosu.
– Proszę posłuchać – podjął Patrick sucho. – Dzisiaj widziałem
dzieciaki z ranami postrzałowymi głowy, dzieciaki, które już nigdy w życiu  nie  staną  na  własnych  nogach,  dzieciaki,  które  zginęły, ponieważ
się znalazły w nieodpowiednim czasie w niewłaściwym miejscu. Pani córka… jest w stanie szoku… należy jednak do grupy tych, którzy mieli
wielkie szczęście.
Jego słowa otrzeźwiły Alex jak siarczysty policzek. W jednej chwili opuściła   ją   furia.   Jej   szare   oczy   pociemniały   od   obrazów przerażających
scenariuszy, które szczęśliwie się nie rozegrały, i wywołane tą świadomością uczucie ulgi złagodziło linię jej ust. A potem nagle, zupełnie  nieoczekiwanie,  twarz  sędzi  przekształciła  się  w  gładką maskę
obojętności.   


– Przepraszam – powiedziała. – Zazwyczaj się tak nie zachowuję. To był po prostu… to był wyjątkowo wyczerpujący dzień.
Patrick pilnie się wpatrywał w tę kobietę, nie zdołał jednak dostrzec
w jej rysach ani śladu emocji, nad którymi jeszcze chwilę temu nie była
w stanie zapanować. Nieprzenikalna. Oto jaka się stała.
– Zdaję sobie sprawę, że pan próbował jedynie jak najlepiej
wywiązać się ze swoich obowiązków.
– Chciałbym, oczywiście, porozmawiać z Josie… ale nie dlatego się tutaj zjawiłem. Przyszedłem, ponieważ ona była pierwsza… cóż, po prostu musiałem się przekonać, że nic jej już nie grozi.
Obdarzył sędzię Cormier nieznacznym uśmiechem z rodzaju tych,
które potrafią złamać serce każdej kobiecie.
– Proszę na nią uważać – rzucił, po czym się odwrócił i ruszył przed siebie korytarzem, czując wzrok sędzi na plecach tak wyraźnie, jakby był dotykiem dłoni.
Dwanaście lat wcześniej
W dniu, w którym miał rozpocząć naukę w przedszkolu, Peter Houghton obudził się o 4:32 rano, po czym poczłapał do pokoju rodziców i zaczął się dopytywać, czy aby na pewno nie nadszedł już   



czas odjazdu szkolnego autobusu.
Odkąd Peter sięgał pamięcią, przyglądał się swojemu bratu,
Joeyemu, jak wsiada do tego autobusu, który miał w sobie coś z magicznego pojazdu: promienie słońca tańczyły na jego żółtym, tępo ściętym nosie; osadzone na długich zawiasach drzwi rozwierały się niczym paszcza smoka, a ilekroć autobus się zatrzymywał lub ruszał z miejsca,  wydawał  z  siebie  świszczące,  dramatyczne  westchnienie. Peter
miał samochodzik matchboksa, wyglądający zupełnie tak samo jak cudowny wehikuł, którym Joey jeździł dwa razy dziennie – i którym Peter teraz także zacznie podróżować.
Rodzice kazali mu wracać do łóżka i pospać spokojnie do rana, ale Peter nie był w stanie zmrużyć oka. Włożył więc na siebie odświętne ubranie, które mama mu kupiła specjalnie na pierwszy dzień w przedszkolu, po czym położył się na łóżku i niespokojnie odliczał upływające godziny. Pierwszy się zjawił w kuchni na śniadaniu, na które  mama  usmażyła  naleśniki  z  kawałkami  czekolady  –  jego ulubione.
Pocałowała go w policzek i zrobiła mu zdjęcie, gdy siedział przy kuchennym stole, a potem jeszcze jedno, jak już miał na sobie kurtkę
i   



całkiem pusty plecak, przypominający skorupę żółwia.
– Nie mogę uwierzyć, że moje maleństwo wyfruwa z domu – powiedziała.
Joey, który w tym roku rozpoczynał naukę w drugiej klasie,
powiedział Peterowi, żeby się przestał zachowywać jak głupek.
– Przecież to tylko przedszkole – prychnął. – Żadne wielkie halo.
Mama pomogła Peterowi zapiąć guziki kurtki.
– Dla ciebie to też było kiedyś wielkie halo – przypomniała.
A potem powiedziała Peterowi, że przygotowała dla niego niespodziankę.  Poszła  do  kuchni,  a  kiedy  wróciła,  miała  w  ręku pudełko
na lunch z Supermanem na wieczku. Superman wyciągał przed siebie ramię, jakby chciał się przebić przez metal pudełka, a cała jego postać
była trochę wypukła, niczym litery w książkach dla niewidomych. Peter
bardzo się ucieszył z prezentu – pomyślał, że nawet jeżeli z jakiegoś powodu nie będzie nic wokół widział, zdoła wyczuć swoje pudełko palcami. Wziął je z rąk mamy i mocno ją uściskał. Usłyszał, jak w środku głucho turla się owoc, jak szeleści woskowany papier śniadaniowy, i wyobraził sobie, że we wnętrzu jego pudełka tkwią   



jakieś tajemne organy.
Wreszcie wyszli z domu, stanęli na końcu ulicy i wówczas, tak jak w marzeniach Petera, na szczycie wzniesienia ukazał się żółty autobus.
– Jeszcze jedno! – wykrzyknęła mama i pstryknęła Peterowi kolejne zdjęcie na tle autobusu stającego z dychawicznym jękiem. – Joey, opiekuj się bratem – przykazała i ucałowała Petera w czoło. – Mój duży
chłopiec – westchnęła i zacisnęła usta tak samo mocno jak wtedy, gdy
chciało jej się płakać.
Tymczasem Peter poczuł, że nagle żołądek zamienia mu się w bryłę lodu. A co się stanie, jeżeli w przedszkolu nie będzie tak super, jak sobie
wyobrażał? Jeżeli pani będzie przypominała z wyglądu tę czarownicę
z
programu telewizyjnego, która czasami prześladowała go w snach?
Co
będzie, jak zapomni, w którą stronę są odwrócone kreseczki w literze
E i
wszyscy się zaczną z niego nabijać?
Pełen obaw i wahań wspiął się po schodach autobusu. Kierowca
miał na sobie wojskową kurtkę i brakowało mu dwóch przednich zębów.   


– Z tyłu są wolne miejsca – oznajmił, i Peter ruszył przed siebie, szukając wzrokiem Joeya.
Brat siedział obok jakiegoś chłopca, którego on nigdy przedtem nie widział. Chłopiec spojrzał spod oka na Petera, ale nie odezwał się ani słowem.
– Peter!
Odwrócił się i zobaczył Josie poklepującą sąsiednie siedzenie.
Ciemne włosy miała zebrane w kitki i była ubrana w spódniczkę, mimo
że nie cierpiała spódnic.
– Trzymałam to miejsce dla ciebie – oznajmiła.
Peter od razu poczuł się dużo lepiej. A więc wreszcie jechał
szkolnym autobusem! A na dodatek siedział u boku swojej najlepszej
na
całym świecie przyjaciółki.
– Masz superpudełko na lunch – pochwaliła Josie.
Podniósł je wyżej, żeby pokazać, jak Superman się porusza, gdy
lekko pokręcić pudełkiem, i wówczas, poprzez przejście, w stronę Petera wyciągnęła się jakaś ręka. Chłopak o ramionach długich jak u małpy, w baseballówce włożonej tyłem do przodu, wyszarpnął mu pudełko z dłoni.   



– Co, frajerze, chcesz zobaczyć, jak twój Superman fruwa?
Zanim Peter się zorientował w zamiarach starszego chłopaka, ten otworzył  okno  i  wyrzucił  pudełko  na  ulicę.  Peter  poderwał  się  z miejsca,
żeby poszukać tylnych, ewakuacyjnych drzwi, i wówczas ujrzał, jak pudełko uderza o asfalt. Wypadło z niego jabłko, przetoczyło się na drugą stronę żółtej przerywanej linii i zniknęło pod kołami nadjeżdżającego samochodu.
– Siadaj na tyłku! – wrzasnął kierowca.
Peter skulił się na swoim miejscu. Twarz miał lodowatą, za to uszy płonęły mu żywym ogniem. Słyszał tego starszego chłopaka i jego kolegów zarykujących się ze śmiechu – a ich śmiech był tak głośny,
że
aż dudnił mu w głowie. I wówczas poczuł, jak Josie bierze go za rękę.
– Mam kanapki z masłem orzechowym – szepnęła. – Podzielę się z tobą.
Alex siedziała w salce konferencyjnej więzienia naprzeciwko
swojego najnowszego klienta, Linusa Frooma. Tego samego ranka, o czwartej  rano,  Linus  ubrał  się  na  czarno,  naciągnął  na  twarz kominiarkę,
po czym – terroryzując bronią personel – okradł całodobową stację   


benzynową w Irwing. Policjanci wezwani na miejsce zdarzenia znaleźli na podłodze telefon komórkowy, który się rozdzwonił, zanim jeszcze detektyw sporządzający raport z przebiegu wypadków zdążył wstać
od
biurka.
– Hej, koleś – odezwał się dzwoniący – to moja komóra. Znalazłeś
ją?
Detektyw przytaknął, po czym zapytał, gdzie telefon został
zgubiony.
– Na stacji benzynowej w Irwing, chłopie. Byłem tam jakieś pół godziny temu.
Policjant zaproponował spotkanie u zbiegu dróg stanowych numer
10 i 25A.
Linus, naturalnie, stawił się w wyznaczonym miejscu i w rezultacie wylądował za kratkami.
Alex spojrzała na swojego klienta. Jej córka właśnie w tej chwili popijała  ciasteczka  sokiem  owocowym,  słuchała  bajki  albo  miała zajęcia
z zaawansowanego kolorowania obrazków bądź też innego równie frapującego przedszkolnego przedmiotu, a tymczasem ona tkwiła w ciasnej salce konferencyjnej więzienia stanowego, naprzeciwko   



kryminalisty,  który  był  tak  durny,  że  nawet  się  nie  nadawał  na bandytę.
– Tutaj napisano – zerknęła na policyjny raport – że doszło do
obrazy słownej funkcjonariusza, gdy detektyw Chisholm przedstawiał
ci twoje prawa.
Linus spojrzał Alex w oczy. Był tak naprawdę dzieciakiem –
skończył zaledwie dziewiętnaście lat, miał trądzik i brwi zrośnięte w grubą krechę.
– Bo mnie wziął za zasranego debila.
– A co, mianowicie, ci powiedział?
– Zapytał, czy umiem czytać.
Wszyscy policjanci zadawali to pytanie; takie były wymogi,
ponieważ podejrzany podpisywał formularz, na którym wydrukowano przysługujące mu prawa.
– A ty ponoć odpowiedziałeś: „Masz mnie za jakiegoś przygłupa, pojebie?”.
Linus wzruszył ramionami.
– A co niby miałem odpowiedzieć?
Alex mocno ścisnęła palcami nasadę nosa. Jej praca w biurze obrońców z urzędu układała się w jedno wyczerpujące pasmo   



podobnych  epizodów.  Traciła  mnóstwo  czasu  i  energii  na  obronę kogoś,
kto – za tydzień, za miesiąc czy najdalej za rok – ponownie wyląduje
na
tym  samym  miejscu,  za  tym  samym  stołem  o  pokiereszowanym blacie.
Cóż jednak innego mogłaby robić ze swoim wykształceniem? Ostatecznie sama się zdecydowała wejść do tego świata.
Zabrzęczał jej pager. Zerknęła na numer, który się ukazał na wyświetlaczu, po czym przeniosła wzrok na klienta.
– Linus, będziesz musiał pójść na ugodę z prokuratorem.
Zostawiła chłopaka w rękach strażnika, a sama wśliznęła się do
biura i poprosiła o możliwość skorzystania z telefonu.
– Dzięki Bogu – powiedziała, gdy jej rozmówca podniósł słuchawkę.
– Gdyby nie ty, wyskoczyłabym przez okno z pierwszego piętra więzienia.
– Najwyraźniej zapomniałaś, że mają tam kraty – odparł Whit
Hobart ze śmiechem. – Zresztą zawsze twierdziłem, że zainstalowano
je
nie po to, żeby zatrzymać w środku osadzonych, lecz nie dopuścić do ucieczki obrońców z urzędu, gdy uświadomią sobie, jak beznadziejnie się przedstawia czekająca ich sprawa.   


Whit przyjmował Alex do pracy, przez lata był jej przełożonym, ale dziewięć miesięcy temu przeszedł na emeryturę. Sam w sobie był chodzącą legendą, a dla Alex stał się takim ojcem, jakiego nigdy nie miała – w odróżnieniu od rodzonego, zawsze ją chwalił, nigdy nie krytykował. Wiele by dała, żeby w tej chwili Whit był w pobliżu, a nie
w
jakimś nadmorskim miasteczku, raju dla zapalonych golfistów. Wówczas zabrałby ją na lunch i uraczył rozlicznymi dykteryjkami, dobitnie dowodzącymi, że każdy obrońca z urzędu ma niekiedy do czynienia z klientami takimi jak Linus. Po czym pozostawiłby ją z rachunkiem do zapłacenia i bateriami doładowanymi na tyle, że z nową
energią ruszyłaby do boju.
– Co robisz o tej porze na nogach? – spytała. – Zachciało ci się porannej herbatki?
– Nie. Ten cholerny ogrodnik zrobił mi pobudkę dmuchawą do zeschłych liści. Jak wiele mnie omija?
– Nic. Tyle że biuro już nie jest takie samo bez ciebie. Brakuje w
nim… pozytywnych wibracji.
– Wibracji?! Mam nadzieję, Al, że się nie przyłączyłaś do któregoś z tych ruchów New Age i nie zaczęłaś wróżyć z kryształów?   



Alex uśmiechnęła się szeroko.
– W żadnym razie…
– To dobrze. Bo dzwonię w bardzo określonym celu. Znalazłem dla ciebie pracę.
– Ja już mam pracę, zapomniałeś? I tyle obowiązków, że starczyłoby na dwie posady.
– Słuchaj, trzy sądy dystryktowe w twojej okolicy poszukują
sędziów. Widziałem ogłoszenia w „Biuletynie Prawnym”. Uważam, że powinnaś zgłosić swoją kandydaturę, Alex.
– Na stanowisko sędziego? – Wybuchnęła śmiechem. – Whit, co ostatnio zacząłeś palić?
– Byłabyś dobra w tym fachu, Al. Potrafisz szybko podejmować
trafne decyzje. Jesteś opanowana i zrównoważona. Nie pozwalasz, żeby
emocje wpływały na twoją pracę. Jako obrońca poznałaś wagę ugody stron. Poza tym od zawsze byłaś świetnym prawnikiem procesowym. No i… – dorzucił po chwili wahania – …nieczęsto się zdarza, żeby gubernatorem     New     Hampshire,     rozdzielającym     nominacje sędziowskie,
była kobieta, w dodatku demokratka.
– Jestem wzruszona twoją wiarą w moje kompetencje, ale w żadnym   



razie nie nadaję się na sędzię.
Doskonale zdawała sobie z tego sprawę – ostatecznie jej ojciec był sędzią wyższej instancji. Alex pamiętała, jak się kręciła w jego obrotowym fotelu, liczyła spinacze w pojemniku i wyrzynała paznokciem misterną kratkę na powierzchni nieskazitelnej podkładki, leżącej na biurku. Jak podnosiła słuchawkę i przemawiała w rytm jednostajnego sygnału. Jak kreowała nową rzeczywistość. A potem nieuchronnie pojawiał się ojciec i ganił ją za przesunięcie idealnie prosto
odłożonego ołówka, jakichś akt czy – nie daj Boże – marnowanie jego ojcowskiego czasu.
Pager u jej paska znowu zaczął brzęczeć.
– Przepraszam cię, ale muszę lecieć do sądu. Może w przyszłym tygodniu spotkamy się na lunchu?
– Czas pracy sędziów jest normowany – dorzucił Whit. – O której
Josie wraca ze szkoły do domu?
– Posłuchaj…
– Przemyśl to dobrze – powiedział, po czym się rozłączył.
– Peter – mama Petera westchnęła głęboko – jak mogłeś ZNOWU je zgubić?   


Obeszła dookoła ojca, który właśnie nalewał sobie kawę, i
zanurkowała w ciemnych odmętach spiżarki, skąd wyłowiła brązową papierową torebkę śniadaniową.
Peter nienawidził tych toreb. Nigdy nie udawało się w nich zmieścić całego banana, a kanapka ZAWSZE się rozgniatała. Nic jednak nie mógł
na to poradzić.
– Co takiego zgubił? – zainteresował się ojciec.
– Pudełko na lunch. Już trzeci raz w tym miesiącu. – Matka zaczęła pakować brązową torebkę: kartonik z sokiem i owoc powędrowały na spód, kanapka na wierzch. Mama zerknęła na Petera, który zamiast jeść
śniadanie, przeprowadzał za pomocą noża wiwisekcję papierowej serwetki. Do tej pory zdołał w niej wykroić litery H i T. – Jeżeli będziesz
się tak grzebał, autobus odjedzie bez ciebie.
– Musisz się wreszcie nauczyć odpowiedzialności – dodał
złowieszczo ojciec.
Peterowi jego słowa wydały się gęstą smugą dymu, która na
moment zawisła nad kuchnią, po czym niespodziewanie rozwiała się bez śladu.   



– Zlituj się, Lewis, on ma dopiero pięć lat.
– Nie przypominam sobie, żeby Joey w pierwszym miesiącu przedszkola trzykrotnie zgubił pudełko na lunch.
Peter niekiedy się przyglądał, jak ojciec i Joey grają przed domem w nogę. Ich stopy pracowały niczym oszalałe tłoki – w przód, w tył, w przód – jakby wykonywali skomplikowany taniec wokół piłki. Ale ilekroć  sam  się  do  nich  przyłączał,  gubił  się  w  gąszczu  własnej frustracji.
Ostatnim razem przez pomyłkę sam sobie strzelił bramkę.
Idąc do drzwi, zerknął przez ramię na rodziców.
– Nie jestem Joeyem – oznajmił. I chociaż nikt nie odezwał się słowem, wyraźnie zadźwięczała mu w uszach odpowiedź: „To akurat wiemy”.
– Mecenas Cormier? – Przed biurkiem Alex stał jeden z jej
uprzednich klientów, uśmiechnięty od ucha do ucha.
Potrzebowała chwili, żeby wywołać z pamięci jego nazwisko. Teddy McDougal lub McDonald – w każdym razie coś w tym rodzaju. Oskarżony o przemoc domową. Oboje z żoną nieźle popili, a potem skoczyli sobie do oczu. Alex doprowadziła do jego uniewinnienia.
– Przywiozłem coś dla pani – oznajmił.   



– Mam nadzieję, że nie kupił pan dla mnie żadnego prezentu.
Nie była to ze strony Alex rytualna kokieteria. Ten człowiek
pochodził z Północnej Krainy i był tak biedny, że zamiast podłogi miał w domu autentyczne klepisko, a żywił się jedynie tym, co upolował. Alex nie pochwalała myślistwa, ale rozumiała, że dla niektórych ludzi

takich jak Teddy – nie jest to rozrywka, lecz konieczność życiowa. I dlatego też wyrok skazujący w jego wypadku miałby wyjątkowo katastrofalne konsekwencje: Teddy straciłby swoje sztucery.
– Nie kupiłem tego prezentu. Daję słowo. – Teddy uśmiechnął się jeszcze radośniej. – Mam go w swoim wozie. Chodźmy na dwór.
– Nie może pan przynieść go do biura?
– Nie. To absolutnie niemożliwe.
No, cudnie, pomyślała Alex. Co też on może mieć takiego w swoim pikapie, czego nie może zabrać pod pachę?
Kiedy wraz z Teddym zeszli na parking, zobaczyła na skrzyni jego furgonetki cielsko wielkiego, ubitego niedźwiedzia.
– Do pani zamrażarki.
– Teddy, to ogromna góra jedzenia. Wystarczyłoby ci na całą zimę.
– Cholerna racja. Jednak w pierwszej kolejności pomyślałem o pani.   


– Bardzo ci dziękuję. Ale ja… hm… ja nie jadam mięsa. Grzechem byłoby je zmarnować. – Dotknęła jego ramienia. – Dlatego bardzo się ucieszę, jeżeli zatrzymasz wszystko dla siebie.
Teddy zerknął w niebo, zmrużył oczy przed słońcem.
– Wobec tego niech tak będzie – zgodził się. Skinął Alex głową, wskoczył za kierownicę pikapa i wyjechał z parkingu, podczas gdy ustrzelony niedźwiedź obijał się głucho o obrzeża skrzyni.
– Alex! – W drzwiach budynku stała jej sekretarka. – Właśnie dzwoniono z przedszkola twojej córki. Josie została wysłana na dywanik do dyrektorki.
Josie miała problemy w przedszkolu?!
– Za co? – z niedowierzaniem spytała Alex.
– Podobno stłukła na kwaśne jabłko jakiegoś chłopca.
Alex bez zastanowienia skierowała się w stronę własnego
samochodu.
– Powiedz im, że już jadę.
W drodze do domu Alex raz po raz spoglądała na odbicie córki w lusterku wstecznym. Tego ranka Josie wyszła do przedszkola ubrana
w
spodnie khaki i biały kardigan, teraz poznaczony smugami brudu. We   



włosach, których kosmyki powymykały się spod ściągającej je gumki, miała  kawałki  drobnych  gałązek.  W  swetrze,  na  łokciu,  widniała solidna
dziura; z rozciętej wargi wciąż jeszcze się sączyła krew. Mimo to – co zdumiewające – Josie była w o niebo lepszym stanie niż chłopiec, z którym się pobiła.
– Idziemy – zarządziła Alex i poprowadziła córkę na piętro, do
łazienki. Tam zdjęła z niej koszulę, obmyła zadrapania, posmarowała
je
antyseptyczną   maścią   i   zakleiła   plastrem.   A   potem   usiadła naprzeciwko
Josie na macie łazienkowej – włochatej jak skóra Ciasteczkowego Potwora.
– Pogadamy o tej sprawie?
Dolna warga Josie zaczęła drżeć, z oczu popłynęły łzy.
– Poszło o Petera. Drew cały czas go wyzywa i bije, więc chciałam, żeby dzisiaj było odwrotnie.
– Czy na placu zabaw nie ma żadnych nauczycieli?
– Są praktykantki.
– W takim razie powinnaś im zgłosić, że ktoś dokucza Peterowi.
Bijąc Drew, zniżyłaś się do jego poziomu: zachowałaś się równie   



brzydko jak on.
– Poszliśmy z Peterem do praktykantek – oświadczyła Josie. – Powiedziały Drew i innym dzieciakom, żeby zostawiły Petera w spokoju, ale nikt ich nie posłuchał.
– Wobec tego postanowiłaś wziąć sprawy we własne ręce?
– Tak. I zrobiłam to dla Petera.
– Pomyśl jednak, do czego by doszło, gdybyś zawsze postępowała według swojego widzimisię? Na przykład uznała, że czyjaś kurtka bardziej ci się podoba niż twoja własna, i po prostu ją sobie wzięła?
– To byłaby kradzież – odparła rezolutnie Josie.
– No właśnie. Dlatego wszystkich nas obowiązują określone normy zachowania. I nie wolno ich łamać, nawet jeśli robią to inni. Jeżeli większość   osób   by   się   do   tego   posunęła,   świat   stałby   się przerażającym
miejscem. Miejscem, gdzie bezkarnie wolno kraść cudze ubrania i bić inne dzieci na placach zabaw. Dlatego zamiast robić to, co najskuteczniejsze, często musimy się ograniczyć do tego, co najsłuszniejsze.
– A czym się różni jedno od drugiego?
– Najskuteczniejsze jest takie postępowanie, jakie, według nas,   


najszybciej przyniesie pożądane efekty. Najsłuszniejsze natomiast jest takie podejście do sprawy, które nie wynika jedynie z naszych zachcianek – ale w którym bierzemy pod uwagę także inne ważne elementy: kogo dotyczy spór, jakie wydarzenia doprowadziły do zaistniałych okoliczności i co w danej sytuacji nakazują reguły. – Alex zerknęła uważnie na córkę. – Dlaczego Peter sam nie pobił Drew?
– Bo się bał, że wpadnie w jeszcze większe tarapaty.
– Nic dodać, nic ująć, wysoki sądzie.
Na rzęsach Josie wciąż połyskiwały łzy.
– Jesteś na mnie zła?
– Jestem przede wszystkim zła na praktykantki z twojego
przedszkola – odparła Alex po chwili wahania. – Jestem na nie zła dlatego,  że  nie  zareagowały,  gdy  ktoś  dokuczał  Peterowi.  I  nie podoba
mi się, że rozkwasiłaś swojemu koledze nos. Ale jestem dumna, że chciałaś bronić przyjaciela. – Pocałowała córkę w czoło. – A teraz biegnij
i wciągnij na siebie coś, w czym nie ma dziur, moja Wonder Woman. Josie poczłapała do swojego pokoju, Alex jednak nie ruszyła się z miejsca,
ponieważ   



uderzyła

nagła
myśl: wymierzanie
sprawiedliwości wymaga czujności i zaangażowania – tego, czego zabrakło tym praktykantkom w przedszkolu. Można być stanowczym, nie będąc jednocześnie autorytarnym; należy dogłębnie poznać określone prawem normy, a przed wydaniem werdyktu starannie rozważyć wszelkie dowody i racje obu stron.
Alex niespodziewanie uświadomiła sobie, że bycie dobrym sędzią niewiele się różni od bycia dobrą matką.
Powoli się podniosła z włochatego dywanika, zeszła na dół i
sięgnęła po telefon. Whit odebrał po trzecim dzwonku.
– Okay – rzuciła w słuchawkę. – Powiedz mi, co muszę zrobić. Krzesełko było zbyt małe dla Lacy, jej kolana w żadnym razie nie chciały się zmieścić pod ławką, a kolory na ścianach raziły oczy swoją jaskrawością. W dodatku siedząca naprzeciwko niej wychowawczyni Petera wydawała się absurdalnie młoda – Lacy zaczęła się nawet zastanawiać, czy ta kobieta może wypić lampkę wina, nie łamiąc przy   



tym prawa.
– Pani Houghton – podjęła nauczycielka – wiem, że takie
wyjaśnienie nie będzie dla pani satysfakcjonujące, ale fakt pozostaje faktem:  niektóre  dzieci  momentalnie  stają  się  obiektem  szykan. Koledzy
wyczuwają ich słabości i bezwzględnie je wykorzystują.
– A jakie są słabości Petera?
Nauczycielka się uśmiechnęła.
– Ja naturalnie nie nazwałabym ich słabościami. Peter jest wrażliwy i delikatny. A co za tym idzie, zamiast się bawić z innymi chłopcami w policyjne pościgi, woli siedzieć w kącie z Josie i kolorować książeczki. Inne dzieci szybko to zauważają.
Lacy przypomniała sobie pewne wydarzenie z czasów, gdy była niewiele  starsza  od  Petera  i  sama  zaczynała  naukę  w  szkole. Wówczas
obserwowali w klasie kurczaki hodowane w inkubatorze. Wykluło się ich  sześć,  ale  jeden  miał  kaleką,  powykręcaną  nóżkę.  Z  trudem udawało
mu się docisnąć do tacy z pożywieniem i korytka z wodą, był bardziej cherlawy i mniej przebojowy od reszty rodzeństwa. No i pewnego dnia,   



na oczach zdjętej przerażeniem klasy, został zadziobany na śmierć przez
pozostałe kurczaki.
– W żadnym razie nie zamierzamy tolerować ekscesów tych
chłopców – zapewniła wychowawczyni. – Ilekroć bywamy świadkami niestosownych zachowań, delikwent jest natychmiast odsyłany do gabinetu pani dyrektor, co się wiąże z wezwaniem rodziców… – Nauczycielka otworzyła usta, jakby chciała jeszcze coś dodać, ale szybko się zreflektowała.
– Tak? – podjęła skwapliwie Lacy.
Młoda kobieta spuściła wzrok.
– Rzecz w tym, że nasza reakcja często wywołuje skutek odwrotny
do zamierzonego. Chłopcy postrzegają Petera jako przyczynę swoich kłopotów, a to napędza spiralę przemocy.
Policzki zaczęły palić Lacy żywym ogniem.
– A co pani osobiście zamierza zrobić, żeby tę spiralę w końcu przerwać?
Spodziewała się, że usłyszy od nauczycielki o karnym krzesełku czy innych tego typu sankcjach dyscyplinarnych, które zostaną bezzwłocznie wcielone w życie, jeżeli nękanie Petera się powtórzy.   



Tymczasem młoda nauczycielka powiedziała:
– Chcę pokazać Peterowi, jak skutecznie się bronić. Uświadomić mu, że jeżeli ktoś wypchnie go z kolejki po lunch lub znowu zacznie mu dokuczać, powinien zareagować w podobny sposób, a nie biernie akceptować wszystko, co go spotyka.
Lacy oniemiała.
– Ależ… Wprost nie wierzę własnym uszom. Więc jeżeli zostanie popchnięty, ma w ramach odwetu popchnąć kolegę, który się tego dopuścił? Gdy ktoś zrzuci jego lunch z tacy na podłogę, powinien odpowiedzieć równie karygodnym zachowaniem?
– Oczywiście, że nie…
– Chce mi pani powiedzieć, że Peter dopiero wtedy poczuje się bezpiecznie w przedszkolu, kiedy zacznie odpłacać pięknym za nadobne?
– Chcę jedynie pani uświadomić realia przedszkolnego świata – sprecyzowała nauczycielka. – Proszę posłuchać. Mogłabym wygłosić kilka okrągłych, miłych dla ucha zdań. Oznajmić, że Peter jest wspaniałym dzieckiem – co, oczywiście, jest prawdą. Że szkoła ma uczyć dzieci tolerancji, dlatego będzie srogo karać chłopców, którzy   



uprzykrzają  Peterowi  życie.  I  że  to  załatwi  problem.  Ale  smutna prawda
przedstawia się inaczej: jeżeli Peter chce, żeby nękanie się skończyło, również sam musi się o to postarać.
Lacy wbiła wzrok we własne dłonie. Wydawały się gigantyczne na blacie maleńkiej ławki.
– Dziękuję pani. Za szczerość – powiedziała i podniosła się z
krzesełka; bardzo ostrożnie, ponieważ tak właśnie należy się poruszać po świecie, do którego już się nie należy.
W milczeniu wyszła z klasy na korytarz, gdzie czekał na nią Peter. Siedział na niskiej drewnianej ławeczce, ustawionej pod szafkami uczniów. Do niej jako matki należało w miarę bezbolesne przeprowadzenie syna przez dzieciństwo. Ale czy doprawdy zdoła prostować przed nim wszystkie życiowe ścieżki? I czy nie to właśnie chciała jej uświadomić ta młoda nauczycielka?
Przykucnęła przed Peterem i ujęła jego ręce w swoje dłonie.
– Wiesz, że cię kocham, prawda?
Peter kiwnął głową.
– I że chcę dla ciebie tylko tego, co najlepsze?
– Taaak…   



– Dowiedziałam się o pudełkach na lunch. I o problemach z Drew. Wiem, dlaczego Josie go uderzyła. Słyszałam wyzwiska, jakimi on cię obrzuca. – Lacy z trudem powstrzymywała łzy. – Ale kiedy następnym razem  ktokolwiek  cię  zaatakuje,  chcę,  żebyś  sam  się  skutecznie obronił.
Przeciwstawisz się przemocy, Peter, albo… albo ja… będę zmuszona cię
ukarać.
Życiem nie rządzą reguły fair play. Lacy kilkakrotnie pomijano w awansach, mimo że wyjątkowo ciężko pracowała. Miała do czynienia
z
pacjentkami, które bardzo dbały o siebie, a jednak rodziły martwe dzieci, oraz z wycierającymi się po melinach narkomankami, które wydawały na świat zdrowe noworodki. Widziała na własne oczy czternastoletnią dziewczynkę, umierającą na raka jajników – zanim na dobre mogła posmakować życia. Niesprawiedliwości losu nie da się wyeliminować;  trzeba  się  jej  pokornie  poddać  i  mieć  po  prostu nadzieję,
że kiedyś nadejdą lepsze czasy. Gdy owa niesprawiedliwość dotykała własnego dziecka, stawało się to wyjątkowo bolesne. Więc fakt, że musiała zerwać sprzed oczu Petera zasłonę niewinności, przyprawiał   



Lacy  o  niemal  fizyczne  cierpienie.  Ale  nadszedł  czas,  by  syn zrozumiał,
że bez względu na to, jak bardzo matka go kocha i jak bardzo pragnie uczynić jego świat idealnym – nie ma takiej mocy sprawczej. Przełykając łzy, spojrzała na Petera, zastanawiając się, jaka kara mogłaby  go  zmusić  do  zmiany  zachowania,  chociaż  jednocześnie pękało
jej serce, że sama posuwa się do tak drastycznych środków.
– Jeżeli jeszcze raz pozwolisz zrobić z siebie ofiarę… przez miesiąc
nie będziesz mógł się bawić z Josie po zajęciach w przedszkolu. Wygłosiwszy owo ultimatum, odruchowo zacisnęła powieki. Nie w
taki sposób chciała wychowywać swoje dziecko, ale okazało się, że jej dotychczasowe przykazania – bądź miły, bądź grzeczny, traktuj innych tak,  jak  sam  chciałbyś  być  traktowany  –  prowadziły  Petera  na manowce.
Jeżeli jakąś groźbą mogłaby sprawić, że w Peterze obudzi się lew, na którego ryk Drew i cała reszta tych paskudnych dzieciaków czmychnie z podkulonymi ogonami – Lacy ją przywoła.
Odgarnęła synkowi włosy z twarzy, na której rysował się wyraz zwątpienia oraz niepewności. I trudno się temu dziwić. Ostatecznie nigdy wcześniej nie usłyszał od matki podobnego zalecenia.   


– Drew jest małym nicponiem, z którego na pewno nie będzie nic dobrego. A tymczasem ty wyrośniesz na wspaniałego człowieka. – Uśmiechnęła się do syna najpłomienniej, jak umiała. – Pewnego dnia, synku, cały świat pozna twoje imię.
Na placu zabaw znajdowały się tylko dwie huśtawki i czasami, jeżeli
się chciało na nich pobujać, trzeba było poczekać na swoją kolejkę. Wtedy Peter odprawiał w duchu tajemne rytuały, mające sprawić, że nie
przypadnie mu w udziale ta huśtawka, na której jakiś piątoklasista przelatywał nad poprzeczką, wokół której tak się zaplątał łańcuch, że teraz krzesełko wisiało bardzo wysoko nad ziemią i trudno się było na nie wdrapać. Peter zawsze się bał, że spadnie na ziemię, próbując wejść
na ową huśtawkę lub – co jeszcze bardziej obciachowe – że w ogóle nie
zdoła dosięgnąć siedzenia.
Jeżeli stał w kolejce razem z Josie, ona zawsze wybierała tę wysoko wiszącą huśtawkę. Twierdziła, że ją lubi, ale Peter szybko odkrył prawdę: Josie po prostu udawała, że nie ma pojęcia, jak bardzo on nie
znosi tego wysokiego krzesełka.
Tego dnia, na długiej przerwie, siedzieli na huśtawkach, ale wcale   



się na nich nie bujali. Kręcili się po prostu wokół własnej osi – splatając
łańcuchy w grube węzły – a potem odrywali nogi od ziemi i wirowali jak  szaleni.  Peter  od  czasu  do  czasu  zadzierał  do  góry  głowę, wpatrywał
się w niebo i wyobrażał sobie, że fruwa.
Kiedy się w końcu zatrzymali, ich huśtawki się zaklinowały, a nogi pomieszały ze sobą. Josie wybuchnęła śmiechem, zahaczyła kostkami
o
kostki Petera i wówczas stali się jednym ogniwem ludzkiego łańcucha. Peter zerknął nieśmiało na przyjaciółkę.
– Chciałbym, żeby ludzie mnie lubili – wyznał.
Josie w pewnym siebie geście uniosła brodę.
– Ależ ludzie cię lubią.
Peter odsunął nogi, rozrywając ogniwo.
– Miałem na myśli jakichś ludzi poza tobą.
Wypełnienie formularzy aplikacyjnych na stanowisko sędzi zajęło
Alex całe dwa dni i w czasie gdy oddawała się tej czynności, zdarzyło się coś nieoczekiwanego: zdała sobie sprawę, że w gruncie rzeczy bardzo  chciałaby  zostać  sędzią.  Wbrew  temu,  co  powiedziała Whitowi,
wbrew własnym wcześniejszym zastrzeżeniom, nagle doszła do   


wniosku, że podejmuje właściwą decyzję, podyktowaną słusznymi racjami.
Kiedy po jakimś czasie otrzymała wezwanie na przesłuchanie przed Sądową Komisją Selekcyjną, dano jej jasno do zrozumienia, że nie wszyscy aplikanci dostąpili tego zaszczytu, i że w związku z tym jest poważną pretendentką do objęcia wymarzonego stanowiska.
Zadanie tej komisji polegało na sporządzeniu dla gubernatora wyselekcjonowanej     listy     kilku     najbardziej     kompetentnych kandydatów.
Przesłuchania odbywały się w starej rezydencji gubernatorskiej – Bridges House – w East Concord. Wezwanych przed oblicze komisji wpuszczano i wypuszczano innymi drzwiami, w założeniu po to, żeby żaden aplikujący nie wiedział, kto poza nim ubiega się o posadę. Komisja liczyła dwunastu członków: prawników, policjantów, założycieli   organizacji   działających   na   rzecz   ofiar   przestępstw. Wszyscy
oni tak intensywnie wpatrywali się w Alex, że policzki zaczęły ją palić żywym ogniem. Jej samopoczucia nie poprawiał fakt, że w środku nocy
poprzedzającej to przesłuchanie Josie obudziła się przerażona jakimś koszmarnym snem o boa dusicielu, po czym kategorycznie odmówiła   


powrotu do łóżka. Alex nie miała pojęcia, kto poza nią ubiegał się o stanowisko sędziego, ale założyłaby się o każde pieniądze, że nie były
to
samotne matki, które o trzeciej rano musiały wtykać kij we wszystkie otwory   wentylacyjne,   by   udowodnić   swojemu   dziecku,   że   w mrocznych
kanałach nie czają się żadne węże.
– Taki charakter pracy bardzo by mi odpowiadał. – Alex starannie dobierała słowa, odpowiadając na zadane pytania. Dobrze wiedziała, jakich wypowiedzi się od niej oczekuje. Ale sztuczka polegała na tym, by standardowym, politycznie poprawnym formułkom nadać pewne cechy indywidualności, i w ten sposób podkreślić swoją nietuzinkową osobowość. – Konieczność podejmowania szybkich decyzji działa na mnie stymulująco. Przywiązuję dużą wagę do zasad dopuszczalności dowodów i ich ciężaru gatunkowego. Sama miewam niekiedy do czynienia z sędziami, którzy są merytorycznie nieprzygotowani do rozprawy; wiem, jakie to frustrujące, więc nigdy sobie na to nie pozwolę. – Urwała i rozejrzała się po twarzach siedzących przed nią kobiet i mężczyzn, rozważając przy tym, czy powinna za wszelką cenę przyjąć punkt widzenia ludzi, którzy zazwyczaj starali się o stanowisko sędziego – a więc wywodzących się z uświęconych szeregów   


prokuratury – czy może jednak nieznacznie zaakcentować fakt, że jej pierwotnym środowiskiem było biuro obrońców z urzędu.
A, co tam. Raz kozie śmierć.
– Chciałabym zostać sędzią i dlatego, że przemawia do mnie idea
sali rozpraw jako miejsca równych szans dla każdego obywatela. Poszkodowany bądź oskarżony, który się tam znajdzie, winien mieć gwarancję, że przez krótką chwilę jego sprawa będzie najważniejsza dla
wszystkich osób znajdujących się w owej sali. Że system działa na jego
korzyść. Że bez względu na to, kim jest i skąd się wywodzi, wyrok zostanie podyktowany jedynie przepisami prawa, a nie jakimiś względami natury socjoekonomicznej.
Jedna z członkiń komisji zerknęła w swoje notatki.
– Jakimi cechami, pani zdaniem, powinien się odznaczać dobry
sędzia?
Alex poczuła strużkę zimnego potu, spływającą pomiędzy
łopatkami.
– Powinien być cierpliwy, ale stanowczy. W pełni panować nad sytuacją, nie popadając przy tym w arogancję. Starannie zapoznawać się   



z  dowodami  i  ściśle  kierować  regułami  obowiązującymi  na  sali sądowej
i… choć to zapewne zabrzmi dość dziwnie, uważam, że dobry sędzia powinien być mistrzem tangramu.
Starsza kobieta, reprezentująca organizację działającą na rzecz ofiar przestępstw, zamrugała gwałtownie.
– Słucham?
– Tangramu. Chińskiej łamigłówki. Moja pięcioletnia córka ją ma. Zabawa polega na układaniu rozmaitych figur – na przykład łódki, pociągu czy ptaka – z siedmiu elementów: kwadratu, równoległoboku
i
pięciu trójkątów różnej wielkości. Nie jest to trudne dla osób z rozwiniętą wyobraźnią przestrzenną – wystarczy tylko się uwolnić od schematycznego myślenia. W mojej opinii, sędzia powinien się wykazywać podobnymi umiejętnościami. Ma bowiem do dyspozycji kilka, często wykluczających się nawzajem, racji, takich jak: sytuacja ofiary,     argumenty     oskarżonego,     raporty     policji,     oczekiwania społeczne,
precedensy – i odpowiednio się nimi posługując, musi rozwiązać określony problem zgodnie z obowiązującymi regułami.
W pełnej konsternacji ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Alex   



odwróciła głowę i kątem oka pochwyciła sylwetkę następnego kandydata, podchodzącego do głównego wejścia. W pierwszej chwili pomyślała, że coś jej się przywidziało, ale przecież nie sposób zapomnieć linii siwiejących, lekko kręconych włosów, w które kiedyś
się wsuwało palce, czy wyrzucić z pamięci topografię kości policzkowych i szczęki, studiowaną zapamiętale własnymi ustami. Logan Rourke – profesor, do którego uczęszczała na seminarium adwokackie,  jej  dawny  kochanek,  ojciec  jej  córki  –  wkroczył  do gmachu
rezydencji i zamknął za sobą drzwi.
A więc on także się ubiegał o stanowisko sędziego.
Alex wstrzymała oddech, teraz jeszcze bardziej zdeterminowana, by zdobyć tę posadę, niż zaledwie chwilę temu.
– Pani Cormier? – odezwała się z naciskiem starsza kobieta i Alex
zdała sobie wówczas sprawę, że coś jej umknęło.
– Tak? Słucham?
– Pytałam, jakie są pani osiągnięcia w tangramie?
Alex śmiało spojrzała jej w oczy, po czym pozwoliła sobie na szeroki uśmiech.
– Muszę nieskromnie przyznać, że jestem niekwestionowanym   



mistrzem stanu New Hampshire.
Z początku cyfry po prostu się zdawały tylko nieco tłuściejsze niż zwykle, ale po jakimś czasie zaczęły się rozmywać i Peter musiał mrużyć oczy, żeby nabrać pewności, czy chodzi o trójkę, czy ósemkę. Pani  wysłała  go  do  higienistki,  od  której  zalatywało  zapachem zużytych
torebek  po  herbacie  i  przepoconych  nóg,  a  ona  kazała  mu odczytywać
litery wydrukowane na dużej planszy.
Okulary, które otrzymał, były lekkie niczym piórko i miały specjalne szkła, które nie porysowałyby się nawet wtedy, gdyby wylądowały w piaskownicy. Oprawki wykonano z drutu, zbyt cienkiego w jego opinii, żeby przez dłuższy czas utrzymać wypukłe szklane krążki, za którymi jego oczy wyglądały podobnie jak oczy sowy: były wielkie, świetliste i na dodatek bardzo niebieskie.
Kiedy Peter wsunął na nos swoje okulary, ogarnęło go
najprawdziwsze zdumienie. Nagle niewyraźna plama, majacząca na horyzoncie, nabrała ostrych konturów farmy z silosem i rozległymi polami, na których pasły się krowy. Litery na czerwonym znaku drogowym ułożyły się w wyraz STOP. Okazało się też, że mama ma w kącikach oczu małe nieznaczne kreseczki – takie same jak w stawach   



jego palców.
Superbohaterowie dysponowali magicznymi akcesoriami – Batman cudownym pasem, Superman peleryną – a on, Peter, miał swoje okulary, dzięki którym widział wszystko, co uprzednio zdawało się niewidzialne. Był nimi tak oczarowany i zachwycony, że pierwszego dnia nie chciał ich zdjąć nawet do snu.
Niestety, kiedy następnego ranka się znalazł w przedszkolu, odkrył,
że idealny wzrok idzie w parze z idealnym słuchem. Zewsząd dochodziły go szepty: „okularnik” albo „ślepy nietoperz”. Jego okulary nie były już cudownym wyróżnikiem, ale kolejnym stygmatem, czyniącym z niego wyrzutka i odmieńca.
Jednak nawet nie to okazało się najgorsze.
Kiedy świat się wyostrzył, Peter zdał sobie sprawę, w jaki sposób patrzą na niego inni – jakby był puentą marnego dowcipu.
Tak więc, pomimo swojego nadzwyczajnego wzroku, cały czas
chodził ze spuszczonymi oczami, żeby nie widzieć tego, co go otacza.
– Jesteśmy wywrotowymi matkami – szepnęła Alex do ucha Lacy,
gdy podczas dni otwartych szkoły siedziały przy maleńkich stolikach,
a
ich kolana sterczały nad blatami niczym tylne odnóża pasikonika.   



Alex wzięła w rękę klocki do nauki matematyki – drewniane
kolorowe słupki różnej długości, z namalowanymi cyframi dwa, trzy, cztery, pięć – i ułożyła z nich nieprzyzwoite słowo.
– Tak można się zabawiać tylko dopóty, dopóki się nie zostanie
sędzią – napomniała ją Lacy i jednym ruchem dłoni zburzyła wyraz.
– Boisz się, że wystawię na twoje nazwisko zakaz wstępu do przedszkola? – zaśmiała się Alex. – A co do tej sędziowskiej posady, mam mniej więcej takie same szanse ją zdobyć, jak strzelić szóstkę w lotto.
– Pożyjemy, zobaczymy – odparła filozoficznie Lacy.
W tej samej chwili pochyliła się nad nimi nauczycielka i wręczyła każdej po arkuszu papieru.
– Proszę wszystkich rodziców, żeby napisali na kartce jedno słowo, które najtrafniej charakteryzuje ich dziecko. Później skomponujemy z tych kartek kolaż stanowiący wyraz rodzicielskiej miłości.
Alex posłała Lacy kpiące spojrzenie.
– Czyli kolaż miłosny?
– Przestań być taka antyprzedszkolna.
– Wcale nie jestem. Prawdę powiedziawszy, uważam, że właśnie w przedszkolu człowiek poznaje wszystkie najważniejsze zasady prawa.   



Sama  rozumiesz,  „nie  bij  innych  dzieci”,  „nie  ruszaj  tego,  co  nie twoje”,
„nie zabijaj”, „nie gwałć”.
– O tak, szczególnie dobrze pamiętam zajęcia dotyczące dwóch ostatnich zakazów. Odbyły się tuż po przerwie na mleko – rzuciła Lacy.
– Och, przecież wiesz, o co mi chodzi. Przestrzeganie zasad umowy społecznej.
– A co się stanie, gdy już zasiądziesz za sędziowskim stołem i
będziesz   musiała   się   zastosować   do   prawa,   z   którym   się fundamentalnie
nie zgadzasz?
– Po pierwsze, moje zasiadanie za owym stołem to nadzwyczaj
śmiałe założenie. Po drugie – zastosowałabym się do litery owego prawa. Czułabym się okropnie, niemniej tak właśnie bym postąpiła – odparła  Alex.  –  I  powiem  ci  jedno,  Lacy:  w  żadnym  razie  nie chciałabyś
stawać przed sędzią kierującym się własnymi racjami moralnymi, możesz mi wierzyć.
Lacy zdążyła już gustownie wystrzępić brzeg swojego arkusza.
– Jeżeli odłożysz na bok własne przekonania, to kiedy będziesz
sobą?   



Alex uśmiechnęła się szelmowsko i z drewnianych słupków ułożyła kolejny wulgaryzm.
– Podczas dni otwartych w przedszkolu, jak sądzę.
Nagle stanęła przed nią Josie zarumieniona z podniecenia.
– Mamusiu! – Pociągnęła Alex za rękę, podczas gdy Peter próbował
się wdrapać na kolana Lacy. – Już jesteśmy gotowi.
Do tej pory Josie siedziała razem z Peterem w kącie zabawkowym, gdzie wspólnie przygotowywali niespodziankę dla mam. Lacy i Alex posłusznie wstały z miejsc i dały się prowadzić pomiędzy półkami z książeczkami, stosikami mat gimnastycznych, a potem wzdłuż laboratoryjnego stołu, gdzie w ramach eksperymentu biologicznego spokojnie gniła sobie dynia. Jej zapadnięty miąższ i poznaczona brodawkami łupina przywodziły Alex na myśl twarz pewnego znajomego prokuratora.
– To nasz dom – wyjaśniła z dumą Josie, po czym odsunęła duży klocek,   służący   za   drzwi   wejściowe.   –   Peter   i   ja   jesteśmy małżeństwem.
Lacy szturchnęła Alex w bok.
– Zawsze marzyłam o dobrych stosunkach z przyszłą teściówką
mojego syna.   


Peter stanął przy drewnianej kuchence i mieszał wyimaginowane potrawy w plastikowych garnkach. Tymczasem Josie włożyła za duży fartuch laboratoryjny.
– Muszę lecieć do pracy – oznajmiła. – Wrócę na kolację.
– Okay – odparł Peter. – Przygotuję klopsiki.
– Gdzie pracujesz? – spytała córkę Alex.
– Jestem sędzią. Przez cały dzień wysyłam ludzi do więzienia, a
potem wracam i zjadam spaghetti. – Obeszła powoli zarysy domu dokoła, po czym ponownie weszła przez umowne drzwi.
– Siadaj – zarządził Peter. – I natychmiast wytłumacz, dlaczego
znowu się spóźniłaś?!
Lacy zacisnęła powieki.
– Czy to rzeczywiście mój portret, czy tylko odbicie w krzywym zwierciadle?
Wraz z Alex przyglądały się, jak Josie i Peter odstawiają talerze, a potem przechodzą do innej części swojego domu z klocków – mniejszego prostokąta wewnątrz większego kwadratu – i kładą się na podłodze.
– To jest łóżko – wyjaśniła Josie.
Zza pleców Alex i Lacy dobiegł głos nauczycielki.   



– Wciąż się bawią razem w dom. Czyż to nie urocze?
Peter przewrócił się na bok, a Josie przytuliła się do jego pleców i objęła go ramieniem. Alex natomiast zaczęła się zastanawiać, jakim cudem  jej  córka  potrafiła  stworzyć  w  wyobraźni  obraz  wspólnie śpiącej
pary, skoro jej matka nawet nie umawiała się na randki.
Lacy oparła się o ściankę z klocków i napisała na swojej kartce jedno słowo: WRAŻLIWY. To określenie rzeczywiście dobrze opisywało
Petera – był wrażliwy wręcz do bólu. Dlatego potrzebował obrony kogoś takiego jak Josie – osłaniającej go teraz niczym muszla.
Alex sięgnęła po ołówek i wygładziła swoją kartkę. Przez jej głowę przebiegały rozliczne przymiotniki, z których każdy trafnie charakteryzował jej córkę: dynamiczna, lojalna, błyskotliwa, śliczna – ale jej ręka nakreśliła zupełnie inny wyraz.
MOJA.
Gdy tym razem pudełko na lunch uderzyło o asfalt, rozpłaszczyło
się   wzdłuż   zawiasów,   a   samochód   podążający   za   szkolnym autobusem
rozgniótł na miazgę kanapkę z tuńczykiem oraz paczkę chipsów. Kierowca autobusu, jak zwykle, niczego nie zauważył. Piątoklasiści byli   



już tak wyspecjalizowani w tej zabawie, że okno otwierało się i zamykało, zanim jeszcze Peter zdołał wydać z siebie głos. Podczas gdy
starsi  chłopcy  przybijali  piątkę,  do  oczu  Petera  napłynęły  łzy.  W głowie
zadźwięczały mu słowa matki – właśnie w takich okolicznościach kazała mu się postawić! – ale ona nie zdawała sobie sprawy, że w ten sposób tylko pogorszyłby sytuację.
– Och, Peter! – westchnęła Josie, gdy usiadł u jej boku.
On tymczasem wbił wzrok w swoje rękawice z jednym palcem.
– W piątek nie będę mógł przyjść do ciebie po szkole – wybąkał.
– Dlaczego?
– Bo mama powiedziała, że jeżeli jeszcze raz zginie mi pudełko na lunch, za karę przez miesiąc nie będę się mógł z tobą bawić.
– To nie fair – oburzyła się Josie.
Peter wzruszył ramionami.
– A co jest fair?
Nikt nie był bardziej zdumiony od Alex, gdy spośród trójki rekomendowanych kandydatów to właśnie ona została wybrana na stanowisko sędzi sądu dystryktowego. Chociaż w zasadzie to było   



logiczne, że Jeanne Shaheen – kobieta pełniąca funkcję gubernatora
z
ramienia Partii Demokratycznej – zdecyduje się powierzyć godność sędziowską młodej kobiecie o poglądach zgodnych z linią jej partii, Alex, wciąż jeszcze oszołomiona tą wieścią, szła na rozmowę z panią
gubernator.
Jeanne Shaheen okazała się młodsza i ładniejsza, niż sobie wyobrażała. Dokładnie to samo ludzie będą myśleć na mój widok, kiedy
już  oficjalnie  obejmę  nowe  stanowisko,  skonstatowała  w  duchu. Usiadła
na wskazanym miejscu i wsunęła dłonie pod uda, żeby ukryć, jak silnie
drżą.
– Czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć, zanim oficjalnie ogłoszę swój wybór? – zapytała bez zbędnych wstępów pani gubernator.
– Chodzi o to, czy chowam jakieś trupy w szafie?
Shaheen skinęła głową. W istocie jej pytanie sprowadzało się do
jednej kwestii: czy nominowana przez nią osoba nie rzuci cienia na urząd gubernatorski. Alex to rozumiała i szanowała tę kobietę za szczerość.
– A więc zakładam, że podczas przesłuchania przed Radą   


Wykonawczą nikt nie przedstawi uzasadnionego wniosku o unieważnienie nominacji? – upewniała się Shaheen.
– To zależy. Czy zamierza pani urlopować część pensjonariuszy więzienia stanowego?
Gubernator parsknęła śmiechem.
– Rozumiem, że tam właśnie się znajdują niezadowoleni z pani
klienci.
– Miejsce ich pobytu jest głównym powodem tego niezadowolenia. Jeanne Shaheen podniosła się z fotela i uścisnęła dłoń Alex.
– Jestem pewna, że nasza współpraca ułoży się jak najlepiej.
Maine i New Hampshire to jedyne stany w kraju, gdzie wciąż funkcjonuje  Rada  Wykonawcza  –  ciało  teoretycznie  sprawujące nadzór
nad   urzędem   gubernatora.   Pociągało   to   za   sobą   określone konsekwencje
i dla Alex: przez miesiąc dzielący jej nominację od przesłuchania przed
Radą musiała na wszelkie możliwe sposoby obłaskawiać pięciu konserwatystów z Partii Republikańskiej, którzy i tak w końcu mieli ją przeciągnąć przez wyżymaczkę.
W związku z tym dzwoniła do nich co tydzień z pytaniem, czy   



życzą sobie jakichś dodatkowych informacji. A jednocześnie poszukiwała osób, które by zaświadczyły przed Radą, że jest osobą szacowną  i  kompetentną.  Po  latach  pracy  w  biurze  obrońców  z urzędu
mogłoby się to wydawać prostym zadaniem, ale faceci z Rady nie życzyli sobie opinii prawników. Chcieli usłyszeć zdanie członków społeczności, w której żyła Alex – poczynając od nauczycielki z przedszkola, a kończąc na szeryfie stanowym, który na szczęście ją lubił,
pomimo jej aliansu z ciemną stroną mocy. Procedura wynajdywania świadków kryła w sobie dodatkowy kruczek: prosząc tych wszystkich ludzi o przysługę, Alex jednocześnie musiała dać im jasno do zrozumienia, że gdy już zostanie sędzią, nie będzie mogła się odwzajemnić żadnymi przysługami.
Wreszcie, po dniach ciężkiej pracy, przyszedł czas na przesłuchanie. Alex zasiadła w sali Rady Wykonawczej, gdzie musiała odpowiadać na pytania wszelkiego rodzaju, na przykład: „Jaką książkę czytała pani ostatnio?” lub „Na której ze stron ciąży obowiązek przeprowadzenia postępowania dowodowego w sprawie o maltretowanie?”. Jednak, ogólnie rzecz biorąc, zainteresowanie Rady koncentrowało się na teoretycznych, akademickich zagadnieniach. Aż w końcu jeden z jej   



członków zapytał:
– Pani Cormier, kto ma prawo osądzać innych?
– Cóż, to zależy od tego, czy mówimy o osądzie z moralnego, czy z legalistycznego punktu widzenia. W kategoriach moralnych nikt nie może osądzać drugiego człowieka. Natomiast gdy w grę wchodzi prawo, nie jest to kwestia przywileju, ale obowiązku.
– Podążając dalej tym tropem, jakie jest pani stanowisko w kwestii posiadania broni palnej?
Alex się zawahała. Nie należała do miłośników broni. Nie pozwalała Josie oglądać jakichkolwiek programów telewizyjnych, zawierających sceny przemocy. Dobrze też wiedziała, co może się zdarzyć, gdy dostęp
do pistoletu ma zaburzony nastolatek, rozwścieczony mąż czy maltretowana żona – zbyt często broniła takich klientów, żeby nie zdawać sobie sprawy z katalitycznego działania broni.
Mimo to…
Mieszkała w New Hampshire, konserwatywnym stanie, i siedziała
przed grupą republikańskich radykałów, przerażonych, że nowo nominowana  sędzia  może  się  okazać  lewicującą  kontestatorką tradycji.   



A przecież jej władza będzie się rozciągała nad społecznością, dla której
myślistwo to często warunek przetrwania.
Alex wypiła niewielki łyk wody.
– Kierując się zasadą legalizmu konstytucyjnego, popieram prawo
do posiadania broni.
– Można dostać obłędu – orzekła Alex, siedząc na stołku w kuchni Lacy. – Każdy sklep internetowy, sprzedający togi sędziowskie, zatrudnia modelki, które wyglądają jak żywcem wyjęte z futbolowej linii obrony – tyle że mają piersi. Najwyraźniej w powszechnym mniemaniu wszystkie kobiety, sprawujące w tym kraju urząd sędzi, są klonami Bei Arthur. – Wychyliła się mocno do przodu i krzyknęła w stronę schodów: – Josie! Liczę do dziesięciu i wychodzimy!
– A czy przynajmniej wybór jest szeroki?
– Och, powalający. Kolor dowolny, byle czarny. Jeżeli chodzi o
rodzaj tkaniny, to w grę wchodzi mieszanka bawełny z poliestrem bądź
czysty poliester. Podobnie ma się sprawa z krojem: rękawy szerokie i luźno puszczone lub szerokie i zebrane w mankiet. Tak czy owak, wszystkie te togi są po prostu ohydne. A moje wymagania wcale nie
są   



wygórowane: chcę tylko czegoś, co choć odrobinę podkreśla talię.
– Zgaduję, że projektowaniem sędziowskich tóg nie zajmuje się Vera Wang.
– Najwyraźniej. – Alex wstała z taboretu i wyszła z kuchni. – Josie! Natychmiast się zbieraj!
Lacy odłożyła ścierkę, którą wycierała jeden z garnków, i podążyła
za Alex do holu.
– Peter! Mama Josie chce już wychodzić! – Żadne z dzieci nie dało znaku   życia,   więc   Lacy   ruszyła   w   górę   po   schodach.   – Prawdopodobnie
się pochowali.
Obie z Alex weszły do pokoju Petera. Lacy zajrzała do szafy, potem
pod łóżko. Następnie sprawdziły łazienkę, pokój Joeya i główną sypialnię. A gdy w końcu ponownie zbiegły na dół, usłyszały głosy dochodzące z piwnicy.
– Ale ciężkie. – To były słowa Josie.
– Trzeba zrobić tak. – Instruktaż Petera.
Alex zeszła po drewnianych kręconych schodach. Piwnica była stuletnia,  zamiast  podłogi  miała  klepisko,  a  u  jej  stropu  wisiały okazałe
pajęczyny, przywodzące na myśl bożonarodzeniowe girlandy. Alex   


skierowała się w stronę, z której dochodziły głosy, i za stertą kartonowych pudeł, obok półki z domowymi przetworami, zobaczyła Josie stojącą ze sztucerem w rękach.
– Wielkie nieba! – jęknęła.
W tej samej chwili córka odwróciła się w jej stronę, automatycznie kierując na nią wylot lufy.
Lacy wyrwała dziewczynce broń.
– Skąd to wzięłaś? – spytała ostrym tonem i dopiero wówczas dzieci zdały sobie sprawę, że zrobiły coś naprawdę złego.
– Peter mi dał – odparła spłoszona Josie. – Miał klucz.
– Klucz?! – wrzasnęła Alex. – Do czego?
– Do sejfu – mruknęła Lacy. – Musiał podglądać Lewisa, gdy
ostatnio wybierał się na polowanie.
– Mam rozumieć, że moja córka od niepamiętnych czasów bawi się
w domu, w którym się poniewiera broń?
– Nie poniewiera się – zaoponowała Lacy. – Jest zamknięta w sejfie.
– Który bez trudu otwiera twój pięciolatek!
– Ale Lewis trzyma naboje…
– Gdzie? No, gdzie je trzyma? A może powinnam zapytać o to Petera?   



Lacy odwróciła się w stronę syna.
– Przecież wiesz, że nie wolno się zbliżać do broni. Co cię nagle napadło?
– Josie chciała zobaczyć strzelbę. Poprosiła, żebym jej pokazał. Dziewczynka spojrzała na matkę z przerażeniem.
– Wcale nie prosiłam.
Alex stężała.
– A więc teraz twój syn przerzuca winę na moją córkę…
– Albo twoja córka kłamie – odparowała Lacy.
Mierzyły się groźnie wzrokiem – dwie przyjaciółki, poróżnione
sporem o stopień przewiny dzieci. Alex wciąż nie była w stanie nad sobą     zapanować.     Wyobraźnia     podsuwała     jej     przed     oczy najstraszniejsze
obrazy. Do czego mogłoby dojść, gdyby wpadły do tej piwnicy pięć minut później? Co by było, gdyby Josie została ranna lub zginęła? A jednocześnie osaczało ją natrętnie wspomnienie odpowiedzi, których udzieliła przed Radą Wykonawczą kilka tygodni temu.
„Kto ma prawo osądzać innych?”
„Nikt” – oświadczyła wówczas.
A tymczasem to właśnie teraz robiła.   



„Popieram prawo do posiadania broni” – oświadczyła także.
Czy obecne zachowanie czyniło z niej hipokrytkę? Czy oznaczało jedynie, że jest dobrą matką?
Lacy przyklękła przed synem i ten gest matczynej troskliwości
sprawił,  że  w  Alex  coś  pękło.  Nagle  doszła  do  wniosku,  że opiekuńczość
Josie względem Petera tylko ściąga dziewczynkę w dół przedszkolnej hierarchii.  Może  więc  będzie  dla  niej  lepiej,  jeżeli  poszuka  sobie innych
przyjaciół. Przyjaciół, przez których nie będzie lądowała na dywaniku
u
dyrektorki i którzy nie będą jej wciskać w ręce broni.
Alex przyciągnęła córkę do siebie.
– Myślę, że najlepiej będzie, jak wyjdziemy.
– Owszem – przyznała Lacy chłodnym tonem. – Tak rzeczywiście będzie najlepiej.
W Josie wstąpił zły duch w chwili, gdy się przemieściły do działu z mrożoną żywnością.
– Nie znoszę zielonego groszku! – zawyła.
– Nie musisz go jeść – odparła Alex, otwierając przeszklone drzwi chłodni. Poczuła na policzku liźnięcie lodowatego powietrza i sięgnęła   



po gigantyczną torbę mrożonych jarzyn.
– Chcę markizy czekoladowe.
– Nie ma mowy. Już wzięłyśmy herbatniki w kształcie zwierzątek.
Josie zachowywała się wojowniczo przez cały tydzień – od czasu przykrego  incydentu  w  domu  Lacy.  Alex  nie  mogła  zapobiec kontaktom
córki z Peterem w ciągu dnia, w przedszkolu, jednak nie życzyła sobie,
żeby Josie kontynuowała tę przyjaźń, stąd kategorycznie się sprzeciwiała zapraszaniu Petera do domu.
Wpakowała do wózka zgrzewkę polskiej wody mineralnej oraz
butelkę wina. Po namyśle dołożyła kolejną.
– Co chcesz dzisiaj na kolację? Kurczaka czy hamburgery?
– Chcę tofurki2. Alex wybuchnęła śmiechem.
2 Tofurkey – zbitka słów tofu i turkey (ang. indyk); „fałszywy” indyk, serwowany  m.in.  w  Święto  Dziękczynienia  jako  wegetariańska alternatywa
tradycyjnego dania. W postaci gotowej sprzedawany często w formie pasztecików (przyp. tłum.).
– Gdzie usłyszałaś tę nazwę?
– Lacy dawała je nam na lunch. Wyglądem przypominają hot dogi,   



ale są zdrowsze.
Zza lady z mięsem wywołano numerek Alex.
– Poproszę ćwierć kilo piersi z kurczaka.
– Dlaczego zawsze kupujemy tylko to, co ty chcesz, a nie to, o co ja proszę? – spytała oskarżycielskim tonem Josie.
– Wierz mi, ani w połowie nie jesteś tak ciemiężonym dzieckiem, jak
ci się wydaje.
– Chcę jabłko.
Alex westchnęła głęboko.
– Czy do końca pobytu w tym sklepie mogłabyś się powstrzymać od wypowiadania słowa „chcę”?
Siedząca na wózku z zakupami Josie niespodziewanie mocno
kopnęła nogą i trafiła Alex prosto w brzuch.
– Nienawidzę cię! – wrzasnęła. – Jesteś najgorszą mamą na świecie! Alex poczuła się nieswojo pod obstrzałem obcych spojrzeń: starszej kobiety, wybierającej melona, i pracownicy sklepu z rękami pełnymi świeżych brokułów. Czemu dzieci zawsze dostają napadu histerii w miejscu publicznym, gdzie każda reakcja rodzicielska musi się znaleźć na cenzurowanym?
– Josie! – Alex, zaciskając zęby, przywołała na usta sztuczny   



uśmiech. – Natychmiast się opanuj.
– Czemu nie jesteś taka jak mama Petera?! O wiele bardziej
wolałabym mieszkać z nimi niż z tobą!
Alex chwyciła córkę za ramiona – na tyle mocno, że dziecko wybuchnęło płaczem.
– Posłuchaj, moja panno… – zaczęła nabrzmiałym od irytacji głosem
i w tej samej chwili dobiegł ją szmer szeptów oraz jedno słowo: „sędzia”.
W miejscowej gazecie niedawno ukazała się notatka informująca o
jej nominacji, opatrzona zdjęciem portretowym. Już w dziale z pieczywem Alex podchwytywała spojrzenia świadczące o tym, że została rozpoznana, ale dopiero teraz zrozumiała, jakie to pociąga za sobą konsekwencje. Patrząc na jej potyczkę z Josie, ludzie oczekiwali
od
Alex, że zareaguje… z sędziowską roztropnością.
Natychmiast więc zwolniła uchwyt.
– Zdaję sobie sprawę, że jesteś zmęczona – powiedziała na tyle donośnym głosem, żeby dotarł do najodleglejszych zakątków sklepu.

Wiem, że chciałabyś się już znaleźć w domu. Nie wolno ci jednak zapominać, że jesteś w miejscu publicznym, a to cię zobowiązuje do   



stosownego zachowania.
Josie rozwarła buzię ze zdumienia i z niedowierzaniem wsłuchiwała
się w Głos Najwyższego Rozsądku. Zastanawiała się jednocześnie, co
to
stojące przed nią UFO zrobiło z jej mamą, która po prostu by na nią wrzasnęła i kazała natychmiast się zamknąć.
Tymczasem Alex pojęła nagle, że sędzią nie przestaje się być po opuszczeniu  sali  rozpraw.  Jest  się  nim  także  w  restauracji,  na przyjęciu
czy pośrodku sklepu spożywczego, gdy ma się najszczerszą ochotę udusić własne dziecko. Przyjmując togę – oznakę swojego majestatu

Alex nie zdawała sobie sprawy, że nigdy i nigdzie nie będzie już mogła
jej zdjąć.
I tu się pojawiał poważny problem. Jeżeli zacznie się koncentrować
na tym, co myślą o niej inni, czy nie zapomni, kim jest naprawdę? Czy do jej twarzy nie przylgnie na stałe maska… pod którą w końcu będzie
się kryła jedynie pustka?
Alex pchnęła wózek w stronę kas. Jej córka z małego półdiablęcia znów się przemieniła w układną, małą dziewczynkę, jedynie od czasu   



do czasu wstrząsaną cichą czkawką.
– No proszę – odezwała się Alex, bardziej po to, by uspokoić samą siebie niż Josie. – Czyż tak nie jest dużo lepiej?
Pierwszy dzień za sędziowskim stołem Alex spędziła w Keene w hrabstwie Cheshire. Nikt oprócz jej osobistego asystenta nie miał pojęcia, że debiutuje w tej roli. Adwokaci i prokuratorzy naturalnie wiedzieli, że po raz pierwszy będzie przewodniczyć sesjom w tym sądzie,  nie  znali  jednak  przebiegu  jej  kariery.  Mimo  to  była przerażona.
Rano przebierała się trzy razy, chociaż i tak nikt nie miał zobaczyć, co nosi pod togą. A potem, przed samym wyjazdem, dwukrotnie dostała torsji.
Bez trudu natomiast trafiła do sędziowskich gabinetów – ostatecznie była w tym gmachu na setce rozpraw, tyle że wówczas znajdowała się
po drugiej stronie podwyższenia. Z owych czasów pamiętała również swojego obecnego asystenta: chudego mężczyznę imieniem Ishmael, który zawsze odnosił się do niej z nieskrywaną niechęcią.
Za to dzisiaj niemal padł jej do stóp obutych w kosztowne szpilki.
– Serdecznie witamy, pani sędzio. Oto wokanda. Pozwolę sobie
teraz zaprowadzić panią do gabinetu, a gdy już będzie pani gotowa   



rozpocząć sesję, przyślę funkcjonariusza sądowego. Czy jest jeszcze coś,
co mógłbym dla pani zrobić?
– Nie, dziękuję.
Zostawił ją w gabinecie, w którym panował okrutny chłód. Alex podkręciła termostat, po czym wyjęła z teczki togę. Do gabinetu przylegała bezpośrednio prywatna łazienka i Alex weszła tam, by sprawdzić w lustrze swój wygląd. Prezentowała się całkiem nieźle. Majestatycznie.
Choć w tym stroju miała w sobie także coś z chórzystki gospel.
Usiadła za biurkiem i natychmiast przypomniał jej się ojciec. Tylko popatrz na mnie, tato, pomyślała, mimo że on już teraz znajdował się
w
miejscu, do którego nie mogły dotrzeć żadne apele. Alex byłaby w stanie wyrecytować dziesiątki spraw, w których ojciec wydawał werdykty – opowiadał jej o nich po powrocie do domu, przy kolacji – nie umiała natomiast przywołać z pamięci ani jednej chwili, w której zachowałby się jak najzwyczajniejszy tato, a nie sędzia.
Alex przerzuciła akta osób, które dzisiaj w jej obecności miały wysłuchać prokuratorskich zarzutów, po czym zerknęła na zegarek. Do   



rozpoczęcia sesji pozostało aż czterdzieści pięć minut, za co mogła winić
tylko siebie – to przez swoje cholerne zdenerwowanie zjawiła się tutaj tak wcześnie.
Wstała z fotela i przeciągnęła się kilkakrotnie. Gabinet był tak duży,
że mogłaby w nim wykręcić kilka gwiazd. Choć, naturalnie, w żadnym razie by tego nie zrobiła, ponieważ podobna płochość nie przystoi sędzi.
Niepewnie, z wahaniem, otworzyła drzwi, za którymi natychmiast zmaterializował się Ishmael.
– Czym mogę służyć, pani sędzio?
– Chętnie napiłabym się kawy.
Patrząc na nadgorliwą reakcję Ishmaela, Alex doszła do wniosku, że gdyby go poprosiła o kupienie prezentu urodzinowego dla Josie, miałaby  na  biurku  pięknie  opakowany  podarek  jeszcze  przed wybiciem
południa.
Na razie jednak ruszyła za swoim asystentem do pokoju socjalnego
– wspólnego dla wszystkich prawników – i podeszła do ekspresu z kawą, od którego natychmiast odskoczył jeden z młodych prokuratorów.   


– Bardzo proszę, pani sędzio – odezwał się ugrzecznionym tonem, ustępując jej miejsca w kolejce.
Alex sięgnęła po papierowy kubek. Musi pamiętać, żeby przywieźć
z domu fajansowy i trzymać pod ręką w gabinecie. Ale zaraz sobie przypomniała, że przecież jej stanowisko wiąże się z rotacyjnością –
w
zależności od dnia tygodnia będzie przewodniczyła sesjom nie tylko w Keene, ale również w Laconii, Concord, Nashua, Rochester, Milford, Jaffrey, Peterborough, Grafton i Coos, musiałaby się więc zaopatrzyć
w
pokaźną zastawę.
Nacisnęła na dźwignię dozownika, ale w rezultacie usłyszała
jedynie cienki świst – ekspres był pusty. Bez namysłu wyciągnęła więc
filtr, by zaparzyć nową porcję.
– Proszę się nie fatygować, pani sędzio! – Do Alex podskoczył
gorliwy prokurator z zaambarasowaną miną, po czym sam zaczął przygotowywać świeży napar.
Alex, zdumiona tą sceną, zastanawiała się jednocześnie, czy ktoś jeszcze kiedykolwiek zwróci się do niej po imieniu, czy też może powinna je oficjalnie zmienić na „Pani Sędzia”. A także – czy znalazłby   



się osobnik na tyle odważny, by zwrócić jej, na przykład, uwagę, że ma
kawałek papieru toaletowego na obcasie lub szpinak między zębami. Czuła się dziwnie ze świadomością, że chociaż jest pod nieustannym obstrzałem ludzkich spojrzeń, nikt się nie ośmieli wytknąć jej niedoskonałości. Usłużny młodzieniec podszedł z kubkiem pełnym świeżo zaparzonej kawy.
– Nie wiedziałem, co dodać, pani sędzio – wyznał nieśmiało, podstawiając Alex pod nos cukierniczkę i dzbanek z mlekiem.
– Dziękuję, nic – odparła, ale sięgając po kubek, zawadziła o rant szerokim rękawem togi i kawa chlusnęła na podłogę.
Nie ma co, wspaniale się zaczyna.
– O rety. Najmocniej przepraszam, pani sędzio!
„Czemu mnie przepraszasz, durniu, skoro to moja wina?” – skarciła
go w duchu Alex. Jakaś młoda dziewczyna rzuciła się na rozlaną kawę
z
serwetkami w ręku, Alex natomiast ściągnęła togę, żeby zrobić z nią porządek, i w tej samej chwili przemknęła jej przez głowę szaleńcza myśl: Może nie powinna poprzestać na todze, ale rozebrać się do bielizny  i  w  takim  stanie  przedefilować  korytarzami  sądu  niczym cesarz   



z  baśni  Andersena.  „Czyż  moje  szaty  nie  są  zachwycające?”  – pytałaby
od czasu do czasu, a chór uniżonych pochlebców odpowiadałby: „Doprawdy przepiękne, pani sędzio”.
Opłukała rękaw pod kranem, starannie wyżęła go z wody i z togą przerzuconą przez rękę skierowała się w stronę gabinetu. Jednakże perspektywa spędzenia w nim samotnych trzydziestu minut wydała
jej
się nagle tak przygnębiająca, że postanowiła się wybrać na wędrówkę po korytarzach gmachu. Obchodziła wszystkie nieznane jej zakamarki
i

po   jakimś   czasie   znalazła   się   w   suterenie   przy   drzwiach wychodzących
na rampę przeładunkową.
Przy rampie siedziała kobieta w zielonym kombinezonie
pracownika porządkowego i paliła papierosa. Powietrze przesycał zapach zimy, a szron na asfalcie połyskiwał, jakby obsypany małymi odłamkami szkła. Alex objęła się mocno ramionami – niewykluczone,
że
tu, na zewnątrz, było nawet zimniej niż w jej gabinecie – i skinęła głową
nieznajomej.
– Cześć – rzuciła.   


– Cześć. – Z ust kobiety wypłynęła smuga dymu. – Nigdy wcześniej
cię tu nie widziałam. Jak masz na imię?
– Alex.
– A ja Liz. Jestem jednoosobowym departamentem konserwacji zieleni. – Uśmiechnęła się przyjaźnie. – A ty w jakim dziale pracujesz? Alex zaczęła przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu tic-taców – nie dlatego, że miała jakąś szczególną ochotę na miętówkę, ale ponieważ bardzo chciała odwlec moment, w którym nieodwołalnie się urwie tak przyjemnie rozpoczęta rozmowa.
– Ja… hm… jestem sędzią.
Liz natychmiast odsunęła się o kilka kroków, a na jej twarzy pojawił
się wyraz zakłopotania.
– Wiesz, nie przyznałam się do tego wcześniej, bo tak miło mnie zagadnęłaś. Nikt tutaj sobie na to nie pozwala, więc… czuję się nieco osamotniona. Jak sądzisz… – Alex w napięciu zawiesiła głos – …czy mogłabyś zapomnieć, że jestem sędzią?
Liz przydepnęła peta ciężkim butem.
– To zależy.
Alex skinęła głową. Przez cały czas obracała w dłoniach małe plastikowe pudełeczko, w którym grzechotały cukierki.   



– Chcesz tic-taca?
Po chwili wahania Liz wyciągnęła dłoń.
– Pewnie, że chcę, Alex – powiedziała ze szczerym uśmiechem.
Peter od kilku dni snuł się po domu jak duch. Był uziemiony, co w
jakiś tajemniczy sposób wiązało się z faktem, że Josie już nie przychodziła do niego po przedszkolu, chociaż do niedawna spędzali razem trzy lub cztery popołudnia w tygodniu. Joey też nie chciał się z nim bawić; jeżeli nie był na treningu drużyny piłki nożnej, grał na komputerze w taką grę, w której trzeba było naprawdę bardzo szybko przejeżdżać przez tor wyścigowy, poskręcany jak precel – a to oznaczało, że Peter nie miał co ze sobą począć.
Pewnego dnia, po kolacji, usłyszał jakieś odgłosy, dochodzące z piwnicy. Nie schodził tam od czasu, gdy mama przyłapała go razem z Josie na zabawie strzelbą, teraz jednak światło lampy wiszącej nad roboczym stołem przyciągnęło go jak ćmę do płomienia. Przy stole,
na
taborecie, siedział ojciec i trzymał w ręku tę samą strzelbę, która wpędziła Petera w tak poważne tarapaty.
– Czy nie powinieneś się już szykować do snu? – zapytał ojciec.
– Nie jestem zmęczony. – Peter wpatrywał się w ręce ojca, sunące po   



lufie smukłej niczym łabędzia szyja.
– Piękny sztucer, prawda? Remington 721, 30-06. – Ojciec spojrzał na Petera. – Chciałbyś mi pomóc w jego czyszczeniu?
Peter mimowolnie zerknął w górę, w stronę kuchni, gdzie mama zmywała naczynia po kolacji.
– Uważam, synku, że skoro tak bardzo fascynuje cię broń, musisz się nauczyć   podchodzić   do   niej   z   należytym   respektem.   Lepiej zapobiegać,
niż leczyć, prawda? Nawet mama musiałaby się zgodzić z tym argumentem. – Położył strzelbę na kolanach. – Broń palna jest śmiertelnie niebezpieczna, ale przede wszystkim dlatego, że ludzie nie wiedzą, jak się z nią obchodzić. Kiedy natomiast poznają jej funkcjonowanie, broń się okazuje zwykłym narzędziem, podobnym w istocie do młotka czy śrubokrętu. Czy pojmujesz, co do ciebie mówię? Peter nie pojmował, ale nie zamierzał się do tego przyznać. Wprost
nie mógł uwierzyć, że niedługo tata go nauczy, jak się obchodzić z najprawdziwszą strzelbą! Żadne z tych idiotycznych dzieciaków w jego grupie – z tych najgorszych palantów – nie mogłoby się czymś takim pochwalić.
– Po pierwsze, musimy odwieść zamek, o tak, i sprawdzić, czy w   



komorze nie ma żadnych nabojów. Zajrzyj tutaj. Widzisz coś?
Peter pokręcił głową.
– Spójrz jeszcze raz. Sprawdzania nigdy za wiele. Jeżeli teraz naciśniemy ten mały guziczek tuż przed spustem, będziemy mogli całkowicie usunąć zamek.
Ojciec wziął ze stołu metalową butelkę z jakimś płynem – na
naklejce widniał napis Hoppes No 9 – i zwilżył nim miękką szmatkę.
– Nie ma nic wspanialszego od polowania, Peter. Od wyprawy do
lasu wczesnym świtem, gdy reszta świata jeszcze śpi… od widoku jelenia unoszącego powoli łeb, spoglądającego ci prosto w oczy… – Ojciec  zaczął  czyścić  zamek.  Chociaż  trzymał  szmatkę  daleko  od Petera,
od silnego zapachu i tak zakręciło mu się w głowie. – Może ty to zrobisz? – zaproponował niespodziewanie tata. – Trzymaj.
Peterowi aż szczęka opadła z wrażenia. Miał naprawdę wziąć w ręce strzelbę, po tym co się wydarzyło, gdy był tutaj wraz z Josie? Może wolno  mu  to  zrobić,  ponieważ  tata  go  teraz  pilnuje,  a  może  to pułapka i
zostanie ukarany tylko za to, że miał ochotę ponownie potrzymać broń?
Niepewnie sięgnął po sztucer, zdumiony, podobnie jak poprzednio, jego   



znacznym ciężarem. W komputerowej grze Joeya, zwanej Big Buck Hunter, wszystkie postaci wymachiwały strzelbami, jakby były lekkie niczym piórko.
Okazało się, że to nie pułapka. Ojciec rzeczywiście chciał, żeby Peter mu pomógł. Teraz sięgnął po kolejną puszkę – smar do broni – i nalał troszkę na drugą szmatkę.
– Naoliwimy zamek i kapniemy kroplę na iglicę… Chcesz wiedzieć, synku, jak działa sztucer? Podejdź tu do mnie. Wewnątrz zamka, czego
nie widzimy, znajduje się potężna sprężyna. Kiedy naciskasz na spust, sprężyna ulega zwolnieniu, uderza w iglicę i przesuwa ją odrobinę… – Dla ilustracji ojciec rozsunął kciuk i palec wskazujący o parę
milimetrów. – Iglica nakłuwa nabój… i aktywuje spłonkę, która zapala materiał wybuchowy, umieszczony w naboju. Widziałeś naboje, prawda? Zauważyłeś, że na końcu są mocno wydłużone? To właśnie
w
tej cienkiej części mieści się właściwy pocisk, a kiedy proch ulega zapaleniu, wytwarza za pociskiem ciśnienie, które wypycha go do przodu.
Ojciec wziął zamek z ręki Petera, naoliwił i odłożył na bok.
– A teraz zajrzyj w głąb lufy. Co widzisz?   



– Coś, co przypomina makaron, który mama czasami gotuje na
obiad.
– Rzeczywiście. Jak on się nazywa? Rotini? Lufa jest wewnątrz nagwintowana. Niczym śruba. Kiedy nabój przez nią przelatuje, gwint wprawia go w szybki ruch wirowy. I nabój się zachowuje podobnie jak
piłka futbolowa, kiedy w czasie rzutu ją podkręcisz.
Peter próbował tak parę razy zrobić, gdy przed domem grał z tatą i Joeyem, ale piłka była za duża dla małej dłoni chłopca i zazwyczaj lądowała tuż u jego stóp.
– Jeżeli pocisk wylatuje z lufy, wirując jednocześnie wokół własnej
osi, leci prościutko i nie zbacza z toru. – Ojciec sięgnął po długi wycior,
który miał pętelkę na końcu. Wsunął w tę pętelkę szmatkę, po czym umoczył ją w ostro pachnącym płynie. – Proch pozostawia w środku lufy smolisty osad, i ten osad właśnie musimy usunąć.
Ojciec energicznie wsuwał do lufy i wysuwał z niej wycior –
wyglądało to tak, jakby ubijał masło. Zmienił szmatkę, potem jeszcze raz i jeszcze, aż ostatnia wyszła z lufy zupełnie czysta, bez ciemnych smug.
– Kiedy byłem w twoim wieku, Peterze, mój tata też mi pokazał, jak   



czyścić broń. – Ojciec wrzucił zużyte szmatki do kosza. – Pewnego dnia,
już całkiem niedługo, zabiorę cię na polowanie.
Peter wprost nie posiadał się z oszołomienia i dumy. On, który nie umiał porządnie rzucić piłki do kosza ani dryblować w czasie gry w nogę, a nawet niespecjalnie dobrze pływał – on miał teraz iść na polowanie z ojcem! Najbardziej w tym pomyśle podobało mu się to,
że
nie będzie razem z nimi Joeya. Zaczął się zastanawiać, jak długo przyjdzie mu czekać na tę przygodę i jak się poczuje, gdy będą z tatą robili coś sami, tylko we dwóch.
– Hm – mruknął ojciec. – A teraz jeszcze raz obejrzyj wnętrze lufy. Peter przytknął jej wylot do oka.
– Chryste, Peter! – Ojciec wyjął mu sztucer z dłoni. – Nigdy nie
wolno ci w ten sposób chwytać broni! Nawet jeżeli nie ma w niej zamka,
czyli teoretycznie jest bezpieczna. Pamiętaj, nigdy nie kieruj wylotu lufy
na coś, czego nie chcesz zastrzelić.
Peter zmrużył oko i zajrzał w lufę od prawidłowej strony. Była oślepiająco błyszcząca, srebrzysta, wprost doskonała.
Ojciec przejechał naoliwioną szmatką lufę od zewnątrz.   



– A teraz pociągnij za spust – polecił.
Peter spojrzał na ojca pełnym niedowierzania wzrokiem. Nawet on wiedział, że tego w żadnym razie nie wolno mu robić.
– Broń jest teraz bezpieczna – zapewnił tata. – Trzeba nacisnąć na spust, żeby prawidłowo złożyć sztucer z powrotem.
Peter z wahaniem zahaczył palec o półksiężycowaty kawałek metalu
i nacisnął. Wówczas zwolniła się mała zapadka i zamek gładko wszedł na swoje miejsce.
A potem tata zaniósł sztucer z powrotem do sejfu.
– Ludzie, którzy nie lubią widoku broni, zazwyczaj nic o niej nie wiedzą. Ale jak się ją już pozna, niebezpieczeństwo znika.
Wykład taty sprawił, że nagle aura tajemniczości, która otaczała
broń i popchnęła Petera do podwędzenia klucza od sejfu z ojcowskiej szuflady  na  bieliznę,  a  także  pokazania  sztucera  Josie,  zniknęła. Teraz,
kiedy  widział  sztucer  rozebrany  na  części,  a  potem  złożony  z powrotem,
pojął, czym naprawdę jest broń palna: zbiorem kawałków metalu, sumą
różnych części.
Broń sama w sobie nic nie znaczyła – tak naprawdę liczył się tylko   



trzymający ją w rękach człowiek.
Nie  ma  większego  znaczenia,  czy  wierzysz,  czy  też  nie wierzysz w
przeznaczenie   –   istotne,   kogo   będziesz   winić,   gdy   się wydarzy jakieś
nieszczęście. Czy uznasz, że gdybyś się bardziej starał, pilniej nad sobą
pracował, nic złego by cię nie spotkało? Czy może zwalisz wszystko na
okoliczności? Znam ludzi, którzy na wieść o śmierci innych będą
mówić, że to wola boża. I takich, którzy zaczną mówić o pechu. No i z
pewnością pojawi się mój niekwestionowany faworyt pośród tych
wyjaśnień:     znaleźli     się     w     niewłaściwym     miejscu     w nieodpowiednim   





czasie.
Chociaż, z drugiej strony, czy właśnie tego nie można by powiedzieć
o mnie?
Dzień później
Na Boże Narodzenie, szóste w swoim życiu, Peter dostał akwariową rybkę. Był to bojownik japoński o strzępiastym, cienkim jak bibułka ogonie, sunącym za rybą na podobieństwo trenu u sukni gwiazdy filmowej. Peter nazwał swojego bojownika Wolverine, po czym godzinami się wpatrywał w jego cekinowe oczy i łuski srebrzyste niczym poświata księżyca. Ale już kilka dni później zaczął rozmyślać nad tym, jak sam by się czuł, gdyby jego cały świat się ograniczał do jednego szklanego naczynia. Kiedy ryba unosiła się nad pokręconym wąsem plastikowej rośliny, zastanawiał się, czy Wolverine za każdym razem odkrywa w tym kawałku plastiku coś nowego i intrygującego, czy po prostu odlicza kolejne odbębnione opłynięcie go wkoło.
Peter nabrał nawyku wstawania w środku nocy, żeby sprawdzić,
czy jego ryba kiedykolwiek zasypia, ale bez względu na to, o której się
obudził,  ona  zawsze  była  w  ruchu.  Peter  próbował  też  sobie wyobrazić,   


co widzi jego ryba, gdy on na nią patrzy: zapewne wielkie oko, pojawiające się niczym wschodzące słońce po drugiej stronie grubego szkła. Peter słyszał, jak pastor Ron mówił w kościele, że Bóg ogarnia swoim spojrzeniem cały świat, i zaczął się zastanawiać, czy dla swojej ryby nie jest przypadkiem bogiem.
Teraz, gdy siedział w celi więzienia hrabstwa Grafton, usiłował
sobie przypomnieć, co się stało z jego rybą. Zapewne zdechła. Prawdopodobnie on sam doprowadził ją do śmierci tym ciągłym wlepianiem w nią wzroku.
Zerknął na kamerę umieszczoną w górnym rogu celi, mrugającą z beznamiętną regularnością. Oni – kimkolwiek byli ci „oni” – cały czas go obserwowali, ponieważ nie chcieli dopuścić, żeby sam się zabił, zanim zostanie publicznie ukrzyżowany. Z tego też powodu w jego celi
nie było normalnej pryczy, poduszki czy choćby karimaty – jedynie twarda decha oraz ta idiotyczna kamera.
Chociaż, z drugiej strony, może i lepiej, że tak go potraktowali. O ile
się zdołał zorientować, był sam na tym małym oddziale pojedynczych cel.   Kiedy   samochód   szeryfa   zatrzymał   się   przed   więzieniem hrabstwa,
ogarnęło go autentyczne przerażenie. Ostatecznie Peter oglądał   


telewizję, wiedział więc, co się wyrabia w takich miejscach. Podczas całej procedury przyjmowania na oddział nie odezwał się ani słowem

nie dlatego, że był takim twardzielem, ale ponieważ się bał, że skoro już
otworzy usta, zaniesie się strasznym łkaniem, którego już nigdy nie zdoła powstrzymać.
Dobiegł go metaliczny poświst, przywodzący na myśl ścierające się szpady, a po nim odgłos kroków. Peter nie ruszył się z miejsca – przygarbiony, obejmował mocno podciągnięte kolana. Nie chciał sprawiać  wrażenia  gorliwego,  nie  chciał  też  wzbudzać  litości. Wtapianie
się w tło – tę sztukę opanował do perfekcji. Ostatecznie doskonalił się
w
niej przez ostatnie dwanaście lat.
Strażnik zatrzymał się przed jego celą.
– Masz widzenie – oznajmił i otworzył drzwi.
Peter podniósł się powoli, spojrzał w oko kamery, po czym ruszył za strażnikiem szarym, odrapanym korytarzem.
Czy trudno byłoby się wyrwać z więzienia? Może, jak w grach komputerowych, zdołałby powalić cudownym ciosem kung-fu tego   



strażnika,  a  potem  jeszcze  kilku  następnych,  wybiec  za  drzwi  i wciągnąć
w płuca haust świeżego powietrza, którego zapach powoli już się ulatniał z jego pamięci?
A co, jeżeli będzie musiał zostać tu na zawsze?
Ledwo ta myśl przemknęła mu przez głowę, przypomniał sobie, co
się stało z jego rybką. Przejęty hasłami obrońców praw zwierząt, w odruchu humanitaryzmu wyjął ją z małego, pękatego akwarium i spuścił z wodą w ubikacji. Wyobraził sobie, że rura kanalizacyjna wiedzie do wielkiego oceanu, w którym Wolverine odnajdzie drogę do Japonii i swoich pobratymców, innych bojowników. Ale kiedy się zwierzył ze swojego czynu Joeyowi, brat opowiedział mu o ściekach i jasno wykazał, że zamiast podarować swojej rybce wolność, Peter skazał
ją na śmierć.
Strażnik zatrzymał się przy drzwiach, na których widniał napis
SALA KONFERENCYJNA. Peter nie sądził, żeby z wizytą mógł przyjść ktoś poza rodzicami, a akurat z nimi nie miał ochoty się teraz widzieć. Natychmiast zasypią go pytaniami, na które nie znał odpowiedzi. Pytaniami w rodzaju: „Jak syn, którego wieczorem otulało się kołdrą,   



następnego ranka wstawał jako całkiem inny, obcy stwór?”. Może więc
o wiele lepiej byłoby, gdyby wrócił do celi i towarzystwa kamery, która,
co prawda, nieustannie się na niego gapiła, ale przynajmniej nie formułowała żadnych ocen?
– Wchodź – polecił strażnik i otworzył przed Peterem drzwi.
Peter wziął głęboki oddech, zastanawiając się przy tym, co czuła
jego ryba, kiedy – zamiast w błękitnych falach oceanu – wylądowała
w
morzu gówna.
Jordan wszedł do budynku więzienia hrabstwa Grafton i zatrzymał
się na wartowni. Przed wizytą u Petera Houghtona musiał złożyć podpis na odpowiednim formularzu oraz dostać identyfikator z
napisem GOŚĆ od strażnika urzędującego po drugiej stronie pleksiglasowej szyby. Jordan podpisał się na czekającym na niego arkuszu i wsunął podkładkę z klipsem w wąski otwór u dołu plastikowego przepierzenia, ale po drugiej stronie nie było nikogo, kto by ją przyjął. Dwaj strażnicy stali odwróceni do Jordana plecami, skupieni   na   maleńkim   czarno-białym   telewizorze,   który   –   jak wszystkie   



inne odbiorniki telewizyjne na całej planecie – był nastawiony na kanał
relacjonujący wydarzenia w Sterling High.
– Przepraszam – odezwał się Jordan, ale żaden z mężczyzn nie zareagował.
„Kiedy doszło do strzelaniny” – rozległ się głos reportera – „Ed
McCabe wyjrzał zza drzwi gabinetu matematycznego, gdzie prowadził zajęcia z dziewiątą klasą, i własnym ciałem osłonił swoich uczniów przed kulami napastnika”.
Na ekranie pojawiła się twarz szlochającej kobiety oraz białe drukowane litery, głoszące: JOAN MCCABE, SIOSTRA OFIARY.
„Bardzo się troszczył o te dzieciaki – oznajmiła przez łzy. – Troszczył się
o nie przez siedem lat pracy w Sterling i chronił je do ostatnich chwil swojego życia”.
Jordan zniecierpliwiony przestąpił z nogi na nogę.
– Halo!
– Moment, kolego – burknął jeden ze strażników i nonszalancko machnął w powietrzu dłonią.
Na ekranie znowu się pojawił ziarnisty wizerunek reportera. Wiatr unosił mu włosy na podobieństwo wydymanego bryzą żagla, a zza   


ramienia wyłaniała się monotonna w swej jednolitości, ceglana ściana szkoły.
„Koledzy
zapamiętają
Eda
McCabe’a
jako
świetnego,
zaangażowanego nauczyciela, który chętnie poświęcał swój prywatny czas na pomoc uczniom, oraz jako wielkiego miłośnika wędrówek krajoznawczych,
z
entuzjazmem
opowiadającego
w
pokoju
nauczycielskim  o  swoim  największym  marzeniu:  przejściu  pieszo przez
Alaskę. Marzeniu – dorzucił grobowym tonem reporter – które już nigdy się nie spełni”.   


Jordan chwycił za podkładkę, po czym z całej siły pchnął ją przez szczelinę w pleksiglasie, tak że z głośnym trzaskiem spadła na posadzkę. Obaj strażnicy natychmiast się odwrócili.
– Przyszedłem na spotkanie z klientem – oznajmił.
Lewis Houghton był profesorem w Sterling College od
dziewiętnastu lat i przez ten cały czas ani razu się nie zdarzyło, żeby nie
wygłosił swojego cotygodniowego wykładu dla studentów. Aż do dzisiejszego dnia. Kiedy Lacy do niego zadzwoniła, opuścił kampus w takim  pośpiechu,  że  nawet  zapomniał  wywiesić  na  drzwiach  auli kartkę
odwołującą zajęcia. Przed oczami stanął mu obraz studentów czekających, aż się pojawi za katedrą i wygłosi zdania, które oni skrzętnie zanotują, jakby to, co miał im do powiedzenia, było wciąż nieskazitelne moralnie.
Jakie słowo, jaka uwaga, jaki komunał, który kiedyś wypowiedział, pchnął Petera do tego czynu?
Jakie słowo, jaka uwaga, jaki komunał, którego swego czasu nie wypowiedział, mógłby go od tego powstrzymać?
Siedział wraz z Lacy we własnym ogródku, czekając, aż policja
opuści ich dom. Jeden funkcjonariusz właśnie stamtąd wyszedł, ale   



zapewne  tylko  po  to,  by  rozszerzyć  zakres  nakazu  przeszukania. Lewis i
Lacy stali przez jakiś czas na podjeździe i przyglądali się policjantom wynoszącym worki lub kartony z przedmiotami, których rekwizycji Lewis się spodziewał – jak sprzęt komputerowy i książki z pokoju Petera  –  oraz  takimi,  których  widok  go  zaskoczył  –  jak  rakieta tenisowa
czy duże kuchenne pudełko zapałek sztormowych.
– I co my teraz zrobimy? – zapytała Lacy.
Lewis tylko pokręcił głową. Na potrzeby jednego ze swoich
artykułów, dotyczących wymiernej wartości szczęścia, przeprowadzał wywiady ze starszymi ludźmi, z których wielu miewało myśli samobójcze. „Już nic nas w tym życiu nie czeka” – powtarzali, i wówczas  Lewis  nie  był  w  stanie  pojąć  tego  kompletnego  braku nadziei.
W owym czasie nie umiał sobie wyobrazić, jak to możliwe, by świat tak
bardzo obrzydł człowiekowi, że nie dostrzegał w nim żadnych jasnych stron.
– Teraz już nic nie możemy zrobić – odparł. I naprawdę tak uważał.
W zamyśleniu przeniósł wzrok na policjanta wsuwającego do radiowozu stos starych komiksów Petera.   



Kiedy tego dnia wrócił do domu, zobaczył żonę spacerującą
nerwowo po podjeździe. Lacy, ledwie go ujrzała, natychmiast rzuciła mu się w ramiona.
– Dlaczego? – zaniosła się płaczem. – Dlaczego?!
To pytanie w istocie kryło w sobie tysiące innych pytań, ale Lewis
nie umiał odpowiedzieć na żadne z nich. Przylgnął do żony, jakby była zbawienną kłodą drewna, dryfującą na powodziowej fali, i wówczas zauważył oczy sąsiada szpiegujące zza firanki.
To właśnie wtedy przeszli do ogrodu i usiedli na huśtawce okolonej gąszczem  nagich  gałęzi  oraz  łachami  topniejącego  śniegu.  Lewis zastygł
w idealnym bezruchu; palce i wargi miał zdrętwiałe z zimna i szoku.
– Czy sądzisz, że to nasza wina? – wyszeptała Lacy.
Szczerze zdumiała Lewisa swoją odwagą: ośmieliła się powiedzieć
na głos to, o czym on nawet bał się pomyśleć. Ale też o czym innym mogliby mówić? Strzelanina stała się faktem dokonanym; ich syn był
w
nią zamieszany. A z faktami nie ma sensu polemizować, można je najwyżej poddać relatywizacji.
Lewis zwiesił głowę.
– Nie wiem.   


Nawet nie umiał sobie wyobrazić, według jakiego klucza miałby wartościować ich rodzicielskie kompetencje. Czy doszło do tego dramatu, ponieważ Lacy zbyt często nosiła Petera na rękach, kiedy
był
malutki? A może dlatego, że ilekroć stawiający pierwsze kroki Peter się
przewracał,  Lewis  wybuchał  śmiechem  w  nadziei,  że  dziecko  nie będzie
płakać, gdy zobaczy, że nie ma żadnego powodu do płaczu? Czy powinni staranniej nadzorować wszystko, co Peter czytał, co oglądał, czego słuchał… czy też przytłaczanie go rodzicielską kontrolą doprowadziłoby do takiego samego rezultatu? Nie sposób również wykluczyć, że istota problemu tkwiła w kombinacji osobowości Lewisa
i

Lacy.  Jeżeli  miarą  osiągnięć  pary  małżeńskiej  miałyby  być  dzieci, trzeba
uznać, że oni zawiedli na całej linii.
I to dwukrotnie.
Lacy koncentrowała wzrok na skomplikowanym kamiennym
wzorze pod stopami. Lewis doskonale pamiętał, jak budował to patio

własnoręcznie zniwelował teren, a potem układał kostkę. Peter chciał mu pomagać, ale Lewis się nie zgodził. Kamienne elementy były zbyt   



ciężkie. „Mógłbyś sobie zrobić krzywdę” – powiedział wówczas.
Gdyby nie rozciągał nad synem parasola ochronnego i pozwolił,
żeby Peter poznał, czym jest fizyczny ból, to może nie przyszłoby mu
do
głowy zadawać go innym?
– Jak miała na imię matka Hitlera? – zapytała nagle Lacy.
Lewis spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Co takiego?
– Czy była potworem?
Otoczył żonę ramieniem.
– Nie pognębiaj się w taki sposób – mruknął.
Lacy wtuliła twarz w jego ramię.
– Dlaczego? Przecież inni będą się nad tym zastanawiać.
Od czasu do czasu Lewis wmawiał sobie, że wszyscy wokół się mylą
– że to nie jego syn popełnił te straszne czyny. W pewnym sensie miał
oczywiście rację: chociaż na Petera wskazywały setki świadków, chłopiec, którego widzieli, nie był tym samym chłopcem, z którym Lewis   rozmawiał   zaledwie   poprzedniego   wieczoru   tuż   przed rozejściem
się do łóżek.   



Krótka wymiana zdań dotyczyła samochodu Petera. „Wiesz, że
przed  końcem  miesiąca  musisz  zrobić  przegląd?”  –  przypomniał Lewis.
„uhm – odparł Peter. – Już się umówiłem z mechanikiem”.
Czy wtedy także kłamał?
– Ten adwokat…
– Obiecał, że do nas zadzwoni – wtrącił pośpiesznie Lewis.
– Powiedziałeś mu, że Peter jest uczulony na skorupiaki? Jeżeli mu
je podadzą…
– Powiedziałem – zapewnił Lewis, chociaż wcale tego nie zrobił.
Stanął mu przed oczami obraz Petera siedzącego w celi więzienia, obok
którego   przejeżdżali   każdego   lata   w   drodze   do   lunaparku. Przypomniał
sobie, jak Peter zadzwonił do domu w drugim dniu wakacyjnego obozu
z błaganiem, żeby go stamtąd zabrać. Chcąc nie chcąc, wciąż wracał myślami do swojego syna – bo to wciąż był jego syn, nawet jeżeli naprawdę zrobił coś tak niewyobrażalnego, że ilekroć Lewis zamykał oczy, pod powiekami stawały mu najstraszliwsze obrazy, a w piersi ściskało tak mocno, że nie był w stanie zaczerpnąć dostatecznej ilości powietrza.   



– Lewis? – Lacy spojrzała na niego z niepokojem. – Nic ci nie
dolega?
Pokręcił głową z uśmiechem, chociaż rzeczywistość nieustannie go dławiła.
– Panie Houghton?
Oboje podnieśli wzrok i ujrzeli przed sobą policjanta.
– Czy mógłbym prosić pana na moment?
Lacy także chciała się poderwać z ławki, ale Lewis ją powstrzymał.
Nie wiedział, dokąd chce go zabrać ten funkcjonariusz i co zamierza mu
pokazać. Nie chciał narażać żony na dodatkowy wstrząs, o ile nie było to konieczne.
Wszedł za policjantem do własnego domu i stanął jak wryty na
widok detektywów w białych rękawiczkach, przeczesujących kuchnię, grzebiących w jego szafach. A kiedy policjant poprowadził go do piwnicznych drzwi, Lewis zaczął się pocić. Dobrze wiedział, co go czeka, chociaż z rozmysłem wyrzucał ten problem z głowy od chwili, gdy Lacy po raz pierwszy do niego zadzwoniła.
W piwnicy stał jeszcze jeden detektyw i jego plecy przesłaniały Lewisowi część wnętrza. Na dole panowała temperatura o kilka stopni   



niższa niż na zewnątrz, mimo to Lewisa zalała fala gorąca. Szybko otarł
czoło rękawem.
– Czy znajdująca się tu broń należy do pana?
– Owszem – odparł z trudem Lewis. – Jestem myśliwym.
– Proszę nam powiedzieć, panie Houghton, czy wszystkie sztuki są
na  swoim  miejscu?  –  Policjant  odsunął  się  na  bok,  odsłaniając oszkloną
szafkę.
Pod Lewisem ugięły się nogi. Trzy z pięciu karabinków stały w
środku gabloty, niczym niechciane panny, podpierające ściany na zabawie tanecznej.
Dwóch brakowało.
Aż do pory Lewis nie chciał wierzyć w te potworne opowieści na
temat Petera. Aż do tej chwili uważał, że najwyżej doszło do jakiegoś katastrofalnego w skutkach wypadku.
Teraz natomiast zaczął obwiniać samego siebie.
Odwrócił się w stronę policjanta z beznamiętnym, niezdradzającym żadnych uczuć wyrazem twarzy. Z wyrazem twarzy, jak nagle sobie uświadomił, który przejął od własnego syna.
– Nie – odpowiedział. – Nie wszystkie.   



Jedna z podstawowych zasad zawodu adwokata głosiła: Zachowuj
się tak, jakbyś wszystko wiedział, mimo że tak naprawdę o niczym nie masz pojęcia. Obrońca stawał oko w oko z nieznanym sobie klientem, który mógł zostać uniewinniony lub nie mieć na to cienia szansy. Dowcip polegał na tym, żeby być zdystansowanym i jednocześnie władczym. Należało od pierwszej chwili określić zasady relacji: Ja tu rządzę, a ty mówisz mi jedynie to, co muszę wiedzieć.
Jordan setki razy się znajdował w podobnej sytuacji – czekał w tej samej salce tego samego więzienia na przybycie swojego kolejnego klienta – więc szczerze wierzył, że widział już absolutnie wszystko. A tymczasem  –  o,  dziwo  –  Peterowi  Houghtonowi  udało  się  go zaskoczyć.
Biorąc  pod  uwagę  rozmiary  masakry  i  przerażenie  ludzi,  których Jordan
widział na ekranie telewizora… cóż, ten chudy, piegowaty dzieciak w okularach wydawał się absolutnie niezdolny do podobnego czynu.
Taka była pierwsza myśl Jordana. A zaraz po niej pojawiła się następna: Jego wygląd zadziała na moją korzyść.
– Peterze, nazywam się Jordan McAfee i jestem adwokatem.
Zostałem wybrany przez twoich rodziców do reprezentowania cię
przed sądem.   



Czekał na jakąś reakcję, ale na próżno.
– Siadaj.
Chłopak się nie ruszył.
– W takim razie sobie postój – dorzucił Jordan. Przybrał
profesjonalną  maskę  obojętności  i  spojrzał  na  Petera.  –  Jutro odbędzie
się rozprawa wstępna. Sędzia nie wyrazi zgody na kaucję. Będziemy mieli okazję omówić zarzuty prokuratury rano, zanim się udamy do sądu. – Dał Peterowi chwilę na przyswojenie sobie tych informacji. – Od
tej pory nie będziesz już musiał przechodzić przez to sam. Teraz ja będę
u twojego boku.
Czy Jordanowi się zdawało, czy po jego słowach w oczach Petera rzeczywiście pojawił się żywszy błysk? Tak czy owak, nawet jeżeli ów błysk tam był, natychmiast zniknął. Peter ponownie wbijał wzrok w ziemię z beznamiętnym wyrazem twarzy.
– No dobrze. – Jordan powoli podniósł się z krzesła. – Jakieś
pytania?
Zgodnie z przewidywaniami, nie było żadnych. Do diabła, przy
takim zaangażowaniu Petera w ich rozmowę Jordan mógł równie   


dobrze przeprowadzić pogawędkę z którąś z najbardziej pechowych ofiar strzelaniny.
Niewykluczone, że w istocie rozmawiasz z ofiarą, zadźwięczał Jordanowi w głowie jakiś cichy głos, który cholernie podejrzanie przypominał brzmienie głosu jego żony.
– W porządku. A więc do zobaczenia jutro. – Zastukał w drzwi, żeby wezwać strażnika, który miał zaprowadzić Petera z powrotem do celi,
i

wówczas niespodziewanie chłopak się odezwał.
– Ilu dorwałem?
Jordan zatrzymał się z ręką na klamce, ale nie odwrócił głowy w
stronę swojego klienta.
– Do zobaczenia jutro – powtórzył jedynie.
Doktor Ervin Peabody mieszkał po drugiej stronie rzeki, w Norwich,
w stanie Vermont, natomiast pracował na pół etatu w Sterling, w miejscowym college’u, na wydziale psychologii. Sześć lat temu, wraz
z
piątką współautorów, opublikował artykuł na temat przemocy w szkołach – czysto akademickie rozważania, o których już niemal zapomniał. A tymczasem właśnie do niego zadzwoniono z lokalnej,
zafiliowanej z NBC stacji z Burlington, skąd nadawano poranny blok   


programowy. Ervin oglądał go niekiedy nad miską płatków śniadaniowych
dla
czystej
przyjemności
wykpiwania
niekompetentnych dziennikarzy, raz po raz się kompromitujących z powodu swojej ignorancji.
„Szukamy
kogoś,
kto
mógłby
omówić
strzelaninę
z
psychologicznego punktu widzenia” – oznajmił producent. A Ervin odpowiedział: „A więc lepiej nie mogliście trafić”.
– Sygnały ostrzegawcze? – powtórzył pytanie prezentera. – Cóż,
takie nastolatki z reguły się alienują od ludzi. To typy samotnicze. Jeżeli   



już   nawiązują   z   kimś   rozmowę,   często   wspominają   o   chęci wyrządzenia
krzywdy sobie lub innym. Nie potrafią się odnaleźć w środowisku szkolnym, trudno ich zdyscyplinować. Nie mają w swoim otoczeniu nikogo, dla kogo – przynajmniej w ich mniemaniu – byliby ważni i wartościowi.
Ervin zdawał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy ta stacja nie
zwróciła  się  do  niego  po  fachową  opinię,  ale  po  wsparcie.  Całe Sterling,
a wraz z nim cały świat, chciało usłyszeć zapewnienie, że dzieciaki w rodzaju Petera Houghtona można bez trudu rozpoznać w tłumie; że potencjalna zdolność do przemiany młodego człowieka w mordercę rzuca się w oczy niczym znamię.
– A więc istnieje coś takiego jak profil szkolnego zabójcy? – naciskał prezenter.
Ervin Peabody spojrzał wprost w obiektyw kamery. Doskonale
wiedział, że wygłaszane przy takich okazjach komunały w rodzaju: te dzieci  ubierają  się  na  czarno,  są  wyobcowane,  słuchają  dziwnej muzyki,
sprawiają wrażenie gniewnych i zbuntowanych – odnoszą się do większości nastolatków płci męskiej na pewnym etapie ich życia.   



Wiedział też, że jeżeli jakaś głęboko zaburzona osoba postanowi wyrządzić innym krzywdę, zapewne dopnie swego bez względu na okoliczności. Ale miał również świadomość, że w tej chwili wszystkie oczy  z  Connecticut  Valley  –  może  nawet  z  całego  północnego wschodu –
są skierowane właśnie na niego. A on się ubiegał o etat profesorski w Sterling College, więc szybko doszedł do wniosku, że odrobina dodatkowego prestiżu – etykietka „eksperta” – z pewnością mu nie zaszkodzi.
– Można by się zgodzić z takim stwierdzeniem – odparł autorytatywnym tonem.
To Lewis zawsze oporządzał gospodarstwo Houghtonów, zanim
cały dom pogrążył się we śnie. Zaczynał od kuchni, gdzie ładował i puszczał w ruch zmywarkę. Następnie ryglował frontowe drzwi i gasił światła. W końcu szedł na górę. Lacy już zazwyczaj siedziała w łóżku
i

czytała książkę – o ile nie asystowała przy jakimś porodzie – a Lewis
po
drodze  do  sypialni  zahaczał  o  pokój  syna,  po  czym  nakazywał Peterowi,
żeby wyłączył komputer i kładł się spać.
Dzisiaj stanął na progu pokoju Petera i spojrzał na bałagan, jaki   


pozostał po policyjnym przeszukaniu. Pomyślał, że powinien poustawiać książki z powrotem na półkach i powkładać do szuflad biurka jego zawartość, walającą się teraz na podłodze. Ale po chwili jedynie cicho zamknął drzwi.
Lacy nie było w sypialni ani w łazience. Lewis wytężył słuch i
wówczas  z  pokoju  znajdującego  się  dokładnie  pod  jego  stopami dobiegł
go szmer głosów: jakby ktoś ukradkiem prowadził rozmowę.
Cofnął się i zszedł po schodach. Z kim to Lacy mogła konwersować
w samym środku nocy?
W ciemnym gabinecie ekran telewizora świecił zielonkawą, upiorną poświatą. Lewis nie pamiętał, że w tym pomieszczeniu w ogóle stoi telewizor – tak rzadko był używany. Zobaczył logo CNN, a u dołu znajomy, szybko się przesuwający pasek informacyjny. Uderzyła go nagła  myśl:  aż  do  jedenastego  września  ów  pasek  nie  istniał  – pojawił
się dopiero wtedy, gdy ludzi ogarnęło tak straszne przerażenie, że chcieli natychmiast wiedzieć, co się dzieje w zamieszkiwanym przez nich świecie.
Lacy klęczała przed odbiornikiem, wpatrzona w twarz prezentera.
„Nie wiemy jeszcze dokładnie, skąd mężczyzna, który strzelał, miał   



broń, ani jaki to był rodzaj broni…”.
– Lacy… – odezwał się Lewis przez ściśnięte gardło. – Lacy, chodź spać.
Ale ona ani drgnęła – żadnym, choćby najdrobniejszym gestem nie dała do zrozumienia, że usłyszała słowa męża. Lewis ruszył w stronę telewizora, po drodze gładząc żonę po ramieniu.
„Wstępne raporty balistyczne mówią o dwóch pistoletach” –
wyjawił poufnym tonem prezenter, tuż zanim jego twarz zniknęła z ekranu.
Lacy się odwróciła w stronę Lewisa. Jej oczy przywodziły mu na
myśl niebo oglądane z okna samolotu: bezkresna szarość, która była wszędzie i nigdzie zarazem.
– Wciąż mówią o nim „mężczyzna” – szepnęła. – A przecież to tylko chłopiec.
– Lacy – powtórzył cierpliwie Lewis, a ona wówczas się podniosła i wsunęła w jego ramiona, jakby właśnie usłyszała zaproszenie do tańca.
Jeżeli w szpitalu pilnie się nadstawi ucha, w końcu zawsze się pozna prawdę.  Kiedy  udajesz,  że  śpisz,  pielęgniarki  szepczą  jedna  do drugiej;
policjanci się wymieniają poufnymi informacjami, gdy przemierzają   


korytarze; lekarze wchodzą do twojego pokoju, wciąż jeszcze pochłonięci omawianiem przypadku poprzedniego pacjenta.
Josie więc bez trudu ułożyła sobie w głowie listę rannych. Skategoryzowała też łączące ją z nimi relacje: gdzie ich widziała po raz
ostatni; kiedy skrzyżowały się ich ścieżki; w jakim położeniu w stosunku do niej się znajdowali, gdy zostali postrzeleni.
Wśród rannych był Drew Girard – to on dopadł do Josie i Matta, by
im powiedzieć, że Peter Houghton rozstrzeliwuje szkołę. Była Emma,
w
kafeterii siedząca o trzy krzesła od Josie. I Trey MacKenzie, futbolista, który organizował odlotowe imprezy w swoim domu. I John Eberhard, niedługo przed strzelaniną jedzący frytki Josie. I Min Horuka, który przyjechał w ramach wymiany uczniowskiej z Tokio, a w ubiegłym
roku spił się za boiskiem, po czym nasikał przez otwarte okno do samochodu dyrektora. I Natalie Zlenko, która stała przed Josie w kolejce
do stołówkowego bufetu. Trener Spears i pani Ritolli, dwójka byłych nauczycieli Josie. A także maturzyści Brady Pryce i Haley Weaver – złota para Sterling High.
Byli też inni, znani Josie jedynie ze słyszenia: Michael Beach, Steve   


Babourias, Natalie Phlug, Austin Prokiov, Alyssa Carr, Jared Weiner, Richard Hicks, Jada Knight, Zoe Patterson – całkiem obcy jej ludzie, z którymi teraz połączyła ją nierozerwalna więź.
Trudniej natomiast było poznać nazwiska zabitych. O nich szeptano nawet jeszcze ciszej, jakby ich stan mógł być zaraźliwy dla reszty nieszczęsnych dusz, wypełniających przestrzeń szpitalnych łóżek. Do Josie dotarły jednak pewne pogłoski: podobno zginął pan McCabe, a także Topher McPhee – szkolny dealer jointów. Żeby zgromadzić okruchy wiadomości, Josie próbowała oglądać telewizję, bo wszystkie stacje dwadzieścia cztery godziny na dobę nadawały raporty o strzelaninie, ale wówczas zazwyczaj zjawiała się matka i wyłączała odbiornik. Ze swoich zakazanych kontaktów z mediami Josie zdołała się
dowiedzieć tylko jednego: było dziesięć ofiar śmiertelnych.
A wśród nich Matt.
Ilekroć Josie o nim myślała, coś dziwnego się działo z jej ciałem. Nie mogła oddychać, a wszystkie słowa więzły jej w gardle.
Dzięki środkom uspokajającym świat dokoła zdawał się odrealniony
– jakby Josie dryfowała na dziwnym gąbczastym obłoku – ale gdy tylko
przypominała sobie o Matcie, powracała rzeczywistość, a z nią   



nieznośny ból istnienia.
Już nigdy w życiu nie pocałuje Matta.
Już nigdy nie usłyszy jego śmiechu.
Nigdy nie poczuje jego dłoni na swoim ciele; nie przeczyta notki, wrzuconej przez niego przez szczelinę w szafce szkolnej; nigdy już nie będzie rozpinać mu koszuli i nie poczuje bicia jego serca nad swoją dłonią.
Zdawała sobie sprawę, że wielu rzeczy nie pamięta; ta strzelanina
nie tylko podzieliła jej życie na PRZED i PO, ale również ograbiła ją z pewnych umiejętności: jak przetrwać godzinę bez płaczu; jak nie czuć obezwładniającej słabości na widok czerwonego koloru; jak z małych fragmentów wspomnień skonstruować szkielet prawdy. Biorąc jednak pod uwagę rozmiary tragedii, przypominanie sobie tego wszystkiego byłoby wręcz nieprzyzwoite.
Josie rozmyślała o Matcie i bezwładnie osuwała się w świat
makabry. Nieustannie dźwięczała jej w głowie fraza z Romea i Julii,
od
której  cierpła  jej  skóra  już  wtedy,  gdy  omawiali  tę  sztukę  na zajęciach:
„Pośród robaków, kładących cię do snu”3. Tak powiedział Romeo w grobowcu Kapuletów na widok pozornie martwej Julii. Z prochu   



powstałeś, w proch się obrócisz. Ale przed tym obróceniem się w proch
jest jeszcze całe mnóstwo różnych stadiów, o których nikt nie chce mówić,  i  kiedy  w  nocy  pielęgniarki  zniknęły  z  pokoju  Josie,  ona zaczęła
się zastanawiać, ile trzeba czasu, żeby skóra zaczęła odpadać od czaszki;
co się dzieje z galaretowatą tkanką oczu; i czy Matt już przestał wyglądać jak Matt. Obudziła się potem z przeszywającym krzykiem, ściągając  tym  do  pokoju  pół  tuzina  lekarzy  i  pielęgniarek,  które musiały
siłą zatrzymywać ją w łóżku.
Jeżeli się oddaje komuś serce i ten ktoś umiera, czy zabiera
ofiarowane serce ze sobą? Czy potem do końca życia chodzi się z wielką
dziurą w środku, której już nic nigdy nie zdoła zapełnić?
Drzwi do pokoju Josie otworzyły się cicho i do środka weszła matka.
– Jesteś gotowa? – zapytała ze sztucznym uśmiechem, tak szerokim, że przecinał jej twarz na pół niczym równik.
Była zaledwie siódma rano, a Josie już zdążyli wypisać ze szpitala.
3 Przełożył Maciej Słomczyński
Skinęła głową w stronę matki. Prawdę mówiąc, w tej chwili dość   



szczerze jej nienawidziła. Matka odgrywała rolę zatroskanej i przejętej

tak bardzo się wysilała, jakby trzeba było strzelaniny, aby sobie uświadomiła, że między nią a Josie nie ma już żadnej więzi. Cóż, trochę
się spóźniła. W kółko powtarzała, że gdyby Josie chciała się wygadać, ona wszystkiego wysłucha – co zakrawało na kpinę. Gdyby Josie miała
ochotę na rozmowę, a zdecydowanie NIE MIAŁA, matka byłaby ostatnią osobą, której z czegokolwiek by się zwierzyła. Przede wszystkim dlatego, że i tak niczego by nie pojęła, zresztą nikt by nie pojął – z wyjątkiem innych dzieciaków, leżących teraz w rozmaitych salach tego szpitala. Nie chodziło przecież o jakieś przypadkowe zabójstwo w ciemnym zaułku, choć naturalnie to też byłoby straszne. Rzecz w tym, że wydarzyło się coś absolutnie najgorszego w miejscu,
do
którego Josie będzie musiała wrócić, czy jej się to podoba, czy nie. Miała na sobie inne ubranie niż to, w którym ją tu przywieziono.
Tamto zniknęło. Pewnie była na nim krew Matta. Jeżeli tak, to dobrze, że wylądowało na śmietniku. Bez względu na to, ile razy byłoby prane
i

traktowane wybielaczem, Josie wciąż miałaby przed oczami te plamy.   


Głowa nadal ją bolała w miejscu, którym uderzyła o posadzkę, gdy zemdlała. Rozcięcie było dość spore – niewiele brakowało, a trzeba
by
założyć  szwy.  Do  szycia  jednak  nie  doszło,  a  mimo  to  lekarze zatrzymali
ją na noc w szpitalu. (Właściwie po co? Bali się, że dostanie zawału? Wylewu krwi do mózgu? Czy że się targnie na własne życie?). Ledwo Josie się podniosła, matka doskoczyła do jej boku i podtrzymała ją ramieniem.  Josie  przypomniała  sobie  natychmiast,  jak  razem  z Mattem
spacerowali w lecie ulicami i wsuwali sobie nawzajem ręce do tylnych kieszeni dżinsów.
– Och, kochanie – westchnęła matka.
Dopiero wówczas Josie zdała sobie sprawę, że znowu się rozpłakała. Teraz zdarzało się to tak często, że już nie zauważała, kiedy łzy zaczynają, a kiedy przestają płynąć. Matka podała jej chusteczkę.
– W domu od razu poczujesz się lepiej. Obiecuję.
A to dopiero odkrycie. Josie już po prostu nie mogła poczuć się
gorzej.
Zdobyła się jednak na grymas, który od biedy mógł uchodzić za uśmiech, ponieważ wiedziała, że matka oczekuje od niej uśmiechu. A   


potem pokonała piętnaście kroków, dzielących ją od drzwi szpitalnego pokoju.
– Uważaj na siebie, skarbie – powiedziała jedna z pielęgniarek, gdy dziewczynka mijała ich stanowisko.
Inna z nich, najbardziej przez Josie lubiana, ta, która karmiła ją kulkami lodów, uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Już nigdy więcej tu nie wracaj, słyszysz? – rzuciła na pożegnanie. Josie powoli ruszyła w stronę windy, która z każdym krokiem
zdawała się coraz bardziej oddalać. Kiedy wraz z matką przechodziły obok innych sal chorych, dojrzała znajome nazwisko na wywieszce: HALEY WEAVER.
Haley przez ostatnie dwa lata była królową zjazdu absolwentów.
Ona i jej chłopak, Brady, uchodzili za Angelinę Jolie i Brada Pitta Sterling High. Swego czasu Josie szczerze wierzyła, że z Mattem przejmą od nich tę pałeczkę, gdy w przyszłym roku Haley i Brady rozpoczną studia. Nawet niepoprawne marzycielki, które wzdychały
do
uwodzicielskiego uśmiechu Brady’ego i jego idealnie wyrzeźbionego ciała, musiały przyznać, że życie potoczyło się jak w baśni, gdy zaczął chodzić z Haley – najpiękniejszą dziewczyną w szkole. Ze swoją   


kurtyną jasnoblond włosów i przejrzystymi, błękitnymi oczami, przywodziła Josie na myśl cudowną wróżkę – seraficzną, boską istotę, która spłynęła na ziemię, żeby spełniać ludzkie marzenia.
Na temat tej pary krążyło mnóstwo legend: że Brady rezygnował z futbolowych stypendiów, oferowanych przez te college, gdzie nie było kierunku sztuk pięknych, na którym chciała studiować Haley; że Haley wytatuowała sobie imię ukochanego w jakimś intymnym miejscu; że przed pierwszą randką on wymościł płatkami róż siedzenie pasażera
w
swojej hondzie. Josie, obracająca się w tym samym towarzystwie co cudowna para, dobrze wiedziała, że to bzdety. Sama Haley twierdziła, że, po pierwsze, chodziło o zmywalny tatuaż, a, po drugie, nie były to żadne płatki róż, lecz bukiet bzu, który Brady podprowadził z ogrodu sąsiada.
– Josie? – rozległ się szept z wnętrza pokoju. – Czy to ty?
Poczuła na ramieniu rękę matki, próbującą ją powstrzymać. Ale wówczas rodzice Haley, którzy do tej pory zasłaniali łóżko, odsunęli się
na bok.
Prawą stronę twarzy Haley pokrywały bandaże; prawa połowa jej głowy została wygolona na łyso. Haley miała złamany nos, a odkryte   


oko było krwistoczerwonej barwy. Alex aż się zatchnęła na ten widok. Josie weszła do środka i zmusiła się do uśmiechu.
– Josie, on je pozabijał – szepnęła Haley. – Zabił Courtney i Maddie. Potem wycelował we mnie, a wówczas Brady osłonił mnie własnym ciałem. – Po jej policzku spłynęła łza. – Słyszałaś, jak ludzie mówią,
że
by to zrobili dla ukochanej osoby…?
Josie zaczęła drżeć na całym ciele. Chciała zadać Haley setki pytań,
ale zęby szczękały jej tak gwałtownie, że nie mogła wypowiedzieć ani słowa. Haley złapała ją za rękę i Josie mimochodem się wzdrygnęła. Chciała się stąd wyrwać. Chciała udawać przed samą sobą, że nigdy nie
widziała Haley w takim stanie.
– Jeżeli cię o coś zapytam, będziesz ze mną szczera?
Josie skinęła głową.
– Moja twarz… moja uroda… jest kompletnie zrujnowana, prawda? Jose spojrzała wprost w nabiegłe krwią oko.
– Nie. Wyglądasz jak zwykle.
Obie wiedziały, że skłamała.
Josie pożegnała się z Haley i jej rodzicami, chwyciła matkę za rękę i popędziła jak najszybciej w stronę windy, chociaż każdy krok   



wywoływał nieznośny ból gdzieś za oczami. Niespodziewanie przypomniała sobie zajęcia z biologii, na których omawiali funkcjonowanie mózgu. Oglądali wówczas film przedstawiający przypadek mężczyzny, który – po uszkodzeniu któregoś z płatów mózgowych   przez   stalowy   pręt   –   zaczął   mówić   płynnie   po portugalsku,
chociaż nigdy wcześniej się nie uczył portugalskiego. Może Josie doświadczy teraz czegoś podobnego – może od tej pory z jej ust zaczną
się wydobywać jedynie kłamstwa; może to będzie jej nowy język. Kiedy następnego ranka Patrick powrócił do Sterling High,
korytarze szkoły – za sprawą śledczych z biura kryminalistycznego – pokrywała zawiła pajęcza sieć. Na podstawie planu z zaznaczonym położeniem ofiar rozpinano sznurki, które biegły od miejsc, gdzie Peter
Houghton przystawał, by oddać strzały lub przeładować broń, i ciągnęły się wzdłuż całej jego trasy. Linie w niektórych miejscach zachodziły na siebie nawzajem, układając się w namacalny diagram paniki i chaosu.
Patrick przez chwilę się przyglądał technikom przecinającym
sznurkami hol, szafki i drzwi pomieszczeń. Próbował sobie wyobrazić,   


jakie to uczucie, gdy masa ludzka podrywa się do biegu na odgłos wystrzałów i napiera na ciebie niczym fala przypływu, a ty i tak wiesz, że nie jesteś w stanie biec szybciej od lecącego pocisku. Wówczas dociera do ciebie, że się znalazłeś w matni – wpadłeś w pajęczą sieć. Patrick wszedł w labirynt sznurków, uważając, by nie zniweczyć
pracy techników. Posłuży mu ona do dowodowego potwierdzenia zeznań świadków. Wszystkich – tysiąca dwudziestu sześciu osób. Poranne wiadomości trzech lokalnych stacji telewizyjnych były
niemal w całości poświęcone postawieniu zarzutów Peterowi Houghtonowi. Alex, z kubkiem kawy w ręku, stała przed telewizorem
w swojej sypialni i wpatrywała się w budynek sądu dystryktowego, jej poprzednie miejsce pracy, obecnie stanowiące tło dla twarzy skwapliwych reporterów.
Szczęśliwie Josie spała w swoim pokoju ciężkim, pozbawionym
snów snem, sprowadzonym przez środki uspokajające. Szczerze powiedziawszy, Alex bardzo potrzebowała tej chwili samotności. Któż mógłby przewidzieć, że kobieta, która z takim mistrzostwem panuje nad sobą w miejscach publicznych, będzie skrajnie wyczerpana utrzymaniem emocji na wodzy w obecności własnej córki?
Alex miała ogromną ochotę upić się do nieprzytomności. Chciała   



schować  twarz  w  dłoniach  i  szlochać  ze  szczęścia,  że  jej  córka znajduje
się  zaledwie  dwa  pomieszczenia  dalej.  Później,  gdy  Josie  już  się obudzi,
zjedzą razem śniadanie. Ilu rodziców w tym mieście uświadomi sobie tego ranka, że to dla nich nieosiągalne marzenie?
Zgasiła telewizor. Nie chciała, żeby media w jakikolwiek sposób wpływały na jej bezstronność i obiektywizm.
Wiedziała, że będzie musiała stawić czoło oponentom – bo z
pewnością pojawią się głosy utrzymujące, że skoro jej córka była uczennicą Sterling High, Alex powinna zostać odsunięta od przewodniczenia sesji. Gdyby Josie została postrzelona, sama by natychmiast  zrezygnowała.  Gdyby  Josie  nadal  się  przyjaźniła  z Peterem
Houghtonem, wręcz poprosiłaby o zastępstwo. Ale w zaistniałych okolicznościach obiektywizm Alex nie uległ większemu zmąceniu niż obiektywizm jakiegokolwiek innego sędziego, mieszkającego w tym stanie bądź znającego któreś z dzieci, uczęszczających do tej szkoły, czy
będącego rodzicem nastolatka. Sędziowie w Północnej Krainie muszą się liczyć z nieuniknionym: wcześniej czy później ktoś, kogo dobrze znają, wyląduje na ich sali rozpraw. Kiedy Alex pracowała w sądzie   



dystryktowym, musiała orzekać w sprawie swojego listonosza, u którego w samochodzie znaleziono marihuanę, a także swojego mechanika, oskarżonego przez żonę o zakłócenie miru domowego. Tak
długo, jak sprawa nie dotyczyła Alex osobiście, zgodnie z literą prawa mogła – ba, musiała! – wydać werdykt. W wypadku osób, które się znało, należało po prostu całkowicie się zdystansować – być ogniwem wymiaru sprawiedliwości i niczym poza tym. W opinii Alex strzelanina w Sterling podlegała takim samym regułom, tyle że konsekwencje przestępstwa wymagały wyjątkowej staranności procesowej. Prawdę powiedziawszy, Alex uważała, że w wypadku sprawy tak monstrualnie nagłośnionej przez media jedynie sędzia wywodzący się z adwokatury
– jak to było w jej przypadku – potrafi naprawdę bezstronnym okiem spojrzeć na sprawcę. I im więcej o tym rozmyślała, tym bardziej się utwierdzała w przekonaniu, że w tym postępowaniu tylko ona może być gwarantką obiektywizmu, a to z kolei czyniłoby żądanie jej ustąpienia wręcz groteskowym.
Pociągnęła kolejny łyk kawy, a potem na palcach ruszyła w stronę pokoju córki. Okazało się, że drzwi stoją otworem, a w środku nie ma żywej duszy.   



– Josie?! – Alex ogarnęła fala paniki. – Josie? Wszystko w porządku?
– Jestem na dole!
Na dźwięk tego głosu Alex poczuła, jak obręcz ściskająca jej żołądek zaczyna  puszczać.  Zeszła  po  schodach  na  parter  i  ujrzała  córkę siedzącą
przy kuchennym stole.
Josie była starannie ubrana – miała na sobie spódniczkę i czarny sweter. Jej włosy wciąż połyskiwały wilgocią po prysznicu, a gazę na czole częściowo zakrywała misternie ułożona grzywka. Josie spojrzała uważnie na matkę.
– Czy wyglądam odpowiednio? – spytała.
– Odpowiednio do czego? – Alex zbaraniała. To chyba niemożliwe,
żeby jej córka się wybierała do szkoły? Lekarze uprzedzili, że Josie być
może już nigdy nie przypomni sobie strzelaniny… czyżby jednak wymazała z pamięci fakt, że w ogóle do niej doszło?!
– Do sądu. Dzisiaj odczytanie zarzutów prokuratury.
– Kochanie, nie ma mowy, żebyś się dziś znalazła choćby w pobliżu
sali rozpraw.
– Ale ja muszę.
– Wykluczone – odparła Alex bez ogródek.   



Josie wyglądała tak, jakby za chwilę miała się rozsypać psychicznie.
– Ale dlaczego?
Alex otworzyła usta, ale nie była w stanie udzielić żadnej rzeczowej odpowiedzi. W tej chwili nie działała zgodnie z logiką, ale kierowała się
intuicją; po prostu nie chciała, żeby Josie na nowo przeżywała ten koszmar.
– Bo ja tak mówię – wypaliła w końcu.
– To żaden argument – zaprotestowała Josie.
– Ponieważ wiem, co zrobiliby reporterzy, gdyby cię dzisiaj
zobaczyli w sądzie. I wiem także, że nie wydarzy się tam nic nadzwyczajnego. A przede wszystkim nie chcę cię teraz spuszczać z oka.
– Więc jedź ze mną.
Alex pokręciła głową.
– Nie mogę – odparła łagodnie. – Będę przewodniczyła rozprawie głównej.
Josie pobladła i Alex zdała sobie nagle sprawę, że aż do tej pory jej córka nie uwzględniała podobnej możliwości. Proces, to oczywiste, jeszcze powiększy dzielący je mur. Jako sędzia Alex nie będzie mogła   



prowadzić z córką rozmów dotyczących postępowania; podczas gdy Josie rozpocznie walkę o uwolnienie się od tej tragedii, ona będzie coraz
bardziej się w nią zagłębiać. Jakże mogła tyle rozważań poświęcić wszelkim aspektom czekającej ją rozprawy, a jednocześnie ani przez moment  się  nie  zastanowić,  jak  ta  cała  sytuacja  wpłynie  na  jej własne
dziecko? Josie teraz kompletnie nie obchodziło, czy jej matka jest bezstronnym, sprawiedliwym sędzią. Ona chciała – potrzebowała! – matczynej troski i uwagi; problem w tym, że – w odróżnieniu od zawiłości prawnych – Alex nie radziła sobie najlepiej z macierzyńskimi obowiązkami.
Ni stąd, ni zowąd przyszła jej na myśl Lacy Houghton – matka,
która w tej chwili się znajdowała w zupełnie innym kręgu piekła. Lacy chwyciłaby Josie za rękę i usiadła obok, a w jej wykonaniu ten gest byłby naturalnym odruchem współczucia, a nie wykoncypowaną rozumowo reakcją. Alex musiała sięgnąć pamięcią lata wstecz, by odnaleźć prawdziwą więź z córką – przypomnieć sobie, jaki impuls, który działał wtedy, byłby skuteczny także teraz i zdołał połączyć je
na
nowo.   


– Może pójdziesz się przebrać, a potem się zabierzemy do smażenia naleśników? Swego czasu bardzo to lubiłaś.
– Uhm, kiedy miałam pięć lat…
– A więc upieczmy ciastka z groszkami czekoladowymi…
Josie zamrugała gwałtownie.
– Jesteś na cracku?
Nawet dla samej Alex te propozycje brzmiały absurdalnie, ale rozpaczliwie pragnęła pokazać Josie, że może i chce się o nią zatroszczyć – że jej praca nie jest ważniejsza od córki. Podniosła się z krzesła  i  zaczęła  otwierać  wszystkie  szafki,  aż  w  końcu  znalazła zestaw
do scrabble.
– A co powiesz na to? – Uniosła w górę pudełko. – Założę się, że nie zdołasz mnie pokonać.
Josie także wstała.
– Wygrywasz walkowerem – oznajmiła drewnianym głosem i
odeszła.
Uczeń, z którym przeprowadzała wywiad stacja z Nashua,
zafiliowana z CBS, pamiętał Petera Houghtona z lekcji angielskiego w dziewiątej klasie.   


– Mieliśmy napisać opowiadanie, z narracją w pierwszej osobie, a bohatera mogliśmy sobie wybrać sami – wyjaśniał chłopak. – Peter wybrał Johna Hinckleya4. Z tego, co napisał, można by wnioskować,
że
Hinckley przemawia do nas z piekła, ale na końcu się okazuje, że to niebo. Nasza nauczycielka lekko spanikowała. Zaniosła opowiadanie Petera do dyrektora i w ogóle… – Chłopak zawiesił głos i zaczął
szorować kciukiem po szwie dżinsów. – Peter im powiedział, że
to licentia poetica i subiektywny narrator, co wcześniej omawialiśmy
na
zajęciach. – Zerknął prosto w oko kamery. – Zdaje się, że w końcu dostał
za to opowiadanie szóstkę.
Czekając w samochodzie na zmianę świateł, Patrick zapadł w
drzemkę. Śniło mu się, że biegnie korytarzami szkoły, słyszy strzały, ale
4 John Hinckley podjął próbę zamachu na Ronalda Reagana, by tym czynem zwrócić na siebie uwagę Jodi Foster (przyp. tłum.)
ilekroć skręca za załom ściany, zawisa w powietrzu, bo podłoga nagle umyka mu spod stóp.
Na odgłos klaksonu natychmiast się obudził.
Pomachał przepraszająco w stronę mijającego go samochodu, po   


czym
skierował
się
w
stronę
stanowego
laboratorium
kryminalistycznego, gdzie wszyscy – podobnie jak on – pracowali przez
całą dobę, koncentrując się zwłaszcza na badaniach balistycznych. Ulubioną specjalistką Patricka, i jednocześnie osobą obdarzaną
przez niego największym zaufaniem, była Selma Abernathy, babka czworga     wnucząt,     która     wiedziała     więcej     o     najnowszych technologiach
niż wszyscy maniacy high-tech razem wzięci. Kiedy Patrick wszedł do laboratorium, obrzuciła go taksującym spojrzeniem, po czym stwierdziła oskarżycielskim tonem:
– Uciąłeś sobie drzemkę.
Patrick stanowczo pokręcił głową.
– Słowo skauta, że nie.
– Wyglądasz zbyt dobrze jak na kogoś, kto pracował bez   



wytchnienia przez całą dobę.
– Selmo, wiem, że się we mnie durzysz, ale najwyższy czas skończyć
z tym niedorzecznym uczuciem. – Patrick uśmiechnął się szeroko. Selma wepchnęła okulary głębiej na nos.
– Skarbie, mam dość rozumu, żeby nie tracić głowy dla kogoś, kto nagminnie uprzykrza mi życie. Chcesz poznać wyniki?
Patrick podążył za Selmą do stołu, na którym leżały cztery sztuki
broni: dwa pistolety, glocki 17 – oznaczone jako broń A i B, oraz dwie strzelby,  oznaczone  jako  C  i  D.  Patrick  natychmiast  rozpoznał  te glocki:
gdy wszedł do szatni gimnastycznej, pierwszy z nich Peter Houghton trzymał w dłoni, drugi natomiast leżał nieopodal, na podłodze.
– Najpierw się zajęłam daktyloskopią – poinformowała Selma, przedstawiając raport Patrickowi. – Z broni A zdjęłam odciski identyczne z odciskami podejrzanego. Broń C i D były czyste. Natomiast na pistolecie B odcisk jest tak niewyraźny, że nie można go poddać analizie porównawczej.
Selma skinęła głową w stronę dwóch potężnych cystern z wodą,
które wykorzystywano do testów balistycznych. Wystrzeliwuje się pocisk do wody, a potem bada mikroskopijne rowkowania,   


pozostawione na naboju po przejściu przez lufę. Dzięki temu można stwierdzić, z której broni oddano konkretne strzały.
Na podstawie wyników tego testu Patrick zdoła jeszcze dokładniej odtworzyć posunięcia Petera Houghtona.
– Strzelano niemal bez wyjątku z broni A. Broń C i D, znaleziona w plecaku zabranym z miejsca zdarzenia, w ogóle nie była używana, co należy uznać za szczęście w nieszczęściu, ponieważ bez wątpienia poczyniłaby o wiele większe spustoszenia. Wszystkie pociski wyjęte z ciał ofiar zostały wystrzelone z broni A.
Patrick zaczął się zastanawiać, jak Peter Houghton zdołał
zgromadzić taki arsenał, i niemal natychmiast uprzytomnił sobie, że w Sterling nietrudno znaleźć ludzi, którzy polowali bądź ćwiczyli celność oka, strzelając z broni krótkiej do tarczy na terenach dawnego wysypiska śmieci.
– Na podstawie pozostałości prochu jestem w stanie stwierdzić, że z broni B również oddano strzał. Jednakże nie odnaleziono pocisku potwierdzającego ten fakt.
– Technicy nadal badają…
– Pozwól, że skończę – przerwała mu Selma. – Broń B jest
intrygująca również pod innym względem: zacięła się po pierwszym   


wystrzale, ponieważ do komory zostały wprowadzone dwa pociski jednocześnie.
Patrick skrzyżował ramiona.
– Ale nie ma na niej żadnych odcisków palców? – upewnił się raz jeszcze.
– Częściowy, niewyraźny odcisk na spuście… prawdopodobnie
uległ zatarciu, gdy podejrzany upuszczał broń, ale nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością.
Patrick skinął głową, po czym wskazał na pistolet A.
– Wypuścił go z ręki, kiedy do niego wycelowałem, a więc najprawdopodobniej to z tej broni oddał ostatni strzał.
Za pomocą pęsety Selma podniosła jeden z pocisków.
– Najprawdopodobniej masz rację. Oto co wyciągnięto z mózgu Matthew Roystona. Rowkowania wskazują, że wystrzelono go z broni
A.
Matthew Royston – chłopak z szatni gimnastycznej, znaleziony obok Josie Cormier.
Jedyna ofiara, do której oddano dwa strzały.
– A co z pociskiem z brzucha tego dzieciaka? – zapytał Patrick.
Selma pokręciła głową.   


– Przeszedł na wylot. Mógł zostać wystrzelony zarówno z broni A, jak i B, ale nie będziemy tego wiedzieć, dopóki go nie odnajdziecie. Patrick spojrzał na pistolety.
– Przez cały czas używał jedynie broni A. Nie mogę pojąć, dlaczego nagle miałby zmienić pistolet.
Selma podniosła na niego wzrok. Po raz pierwszy zauważył
głębokie cienie pod jej oczami; oto widoczne oznaki ceny, jaką ta niemłoda kobieta płaciła za ciężką, całonocną pracę.
– Ja natomiast nie mogę pojąć, dlaczego w ogóle chwycił za broń – powiedziała.
Meredith Vieira patrzyła ponuro w obiektyw kamery, ze starannie wystudiowanym, grobowym wyrazem twarzy, idealnie oddającym nastrój ogólnonarodowej tragedii.
– Dociera do nas coraz więcej informacji na temat strzelaniny w Sterling High – oznajmiła. – Najnowsze doniesienia w tej sprawie przekaże nam Ann Curry. Ann?
Prezenterka wiadomości skinęła głową.
– Do chwili obecnej śledczy ustalili, że na teren szkoły sprawca wniósł cztery sztuki broni, chociaż strzelał tylko z dwóch. Poza tym odkryto dowody świadczące, że Peter Houghton – podejrzany o   



dokonanie  masakry  –  był  zagorzałym  fanem  hardcore’owej  grupy Death
Wish: często się logował na jej stronach, a także ściągał z Internetu teksty jej utworów. Biorąc pod uwagę przesłanie owych tekstów oraz zaistniałe tragiczne fakty, należy się poważnie zastanowić, czy nasze dzieci powinny mieć jakikolwiek kontakt z tego typu twórczością. Czarny śnieg pada
Skamieniały trup gada
Skurwiele ryczą ze śmiechu
Wszystkich ich rozwalę w dniu Sądu Ostatecznego.
– Utwór Death Wish, zatytułowany „Dzień Sądu Ostatecznego” to przerażająca przepowiednia tego, co się wydarzyło wczoraj rano w Sterling, New Hampshire – oznajmiła Curry. – Raven Napalm, wokalista   Death   Wish,   wczoraj   wieczorem   zwołał   konferencję prasową.
Na ekranie ukazał się mężczyzna z czarnym irokezem na głowie, złotymi cieniami na powiekach i pięcioma kolczykami, przebijającymi dolną wargę. Przed nim wyrastał las mikrofonów.
– Żyjemy w kraju, w którym amerykańskie dzieciaki umierają, ponieważ wysyłamy je na drugi koniec świata, żeby walczyły o ropę.   



Ale   kiedy   jakiś   smętny,   sfrustrowany   chłopak,   który   przestał dostrzegać
piękno życia, dostaje szału i rozpętuje strzelaninę w szkole, wszyscy zaczynają obwiniać muzykę heavymetalową. Tymczasem problem leży nie   w   rockowych   tekstach,   ale   w   postępującym   zepsuciu społeczeństwa.
Ekran ponownie wypełniła twarz Ann Curry.
– Gdy tylko dotrą do nas nowe informacje, dotyczące masakry w Sterling High, natychmiast je państwu przekażemy. Teraz natomiast przechodzimy do wiadomości ogólnokrajowych. W minioną środę Senat  odrzucił  ustawę  o  ograniczeniu  dostępu  do  broni  palnej, senator
Roman Nelson z Dakoty Południowej utrzymuje jednak, że to jeszcze nie koniec batalii. Senatorze?
Peter był przekonany, że przez całą noc nie zmrużył oka, nie
usłyszał jednak kroków strażnika, który podszedł do jego celi. Ocknął się dopiero na odgłos szczęku metalowych drzwi.
– Masz. – Strażnik rzucił coś w stronę Petera. – Włóż to na siebie. Peter wiedział, że dziś idzie do sądu; powiedział mu o tym Jordan McAfee.  Uznał  więc,  że  to  garnitur  czy  coś  w  tym  rodzaju. Ostatecznie
ludzie zawsze się zjawiali w sądach w garniturze, nawet jeżeli   


przywożono ich prosto z więzienia. Dzięki temu wyglądali sympatyczniej. Peter nieraz widział to w telewizji.
Okazało się jednak, że strażnik nie przyniósł mu garnituru, ale kuloodporną kamizelkę z kevlaru.
Jordan zszedł do cel aresztanckich, znajdujących się pod salami rozpraw,     i     ujrzał     swojego     klienta     leżącego     na     podłodze, zasłaniającego
oczy  ramieniem.  Peter  miał  na  sobie  kamizelkę  kuloodporną  – widomy
dowód na to, że każdy, kto dzisiejszego ranka tłoczył się w sądzie, miał
szczerą ochotę go wykończyć.
– Dzień dobry – powiedział Jordan i Peter natychmiast usiadł.
– Albo i niedobry – mruknął.
Jordan zignorował tę uwagę i przysunął się bliżej krat.
– Oto nasz plan – zagaił. – Prokuratura postawiła ci dziesięć
zarzutów zabójstwa pierwszego stopnia i dziewiętnaście zarzutów usiłowania popełnienia zabójstwa pierwszego stopnia. Zamierzam zgłosić wniosek o przyjęcie aktu prokuratury bez publicznego odczytania – we dwóch przedyskutujemy wszystkie jego punkty w stosowniejszym  czasie.  Teraz  jedynie  pójdziemy  na  górę,  a  ja oświadczę,   



że się nie przyznajesz do zarzucanych ci czynów. Ty przez ten cały czas
masz trzymać język za zębami. Jeżeli będziesz miał jakieś pytania, zadaj
mi je szeptem. Cokolwiek by się działo, przez najbliższą godzinę masz być kompletnym niemową. Czy to jasne?
Peter spojrzał mu prosto w oczy.
– Jak słońce – odparł ponuro.
Jordan tymczasem przeniósł wzrok na ręce swojego klienta.
Trzęsły się niczym w febrze.
Fragment listy przedmiotów skonfiskowanych z pokoju Petera Houghtona:
Laptop marki Dell.
Dwie gry komputerowe na CD: Doom 3, Grand Theft Auto: Vice
City.
Trzy plakaty reklamowe wytwórców broni palnej.
Rury metalowe różnej średnicy i długości.
Książki: „Buszujący w zbożu” Salingera; „O wojnie” Clausewitza; komiksy Franka Millera i Neila Gaimana.
Film na DVD: „Zabawy z bronią”.
Album szkolny Sterling High z fotografiami niektórych uczniów,   



obwiedzionymi czarnym flamastrem. Jedna z zaznaczonych twarzy wykreślona, a pod spodem napis: POZOSTAWIĆ PRZY ŻYCIU. Osoba na wzmiankowanym zdjęciu zidentyfikowana jako Josie Cormier. Dziewczyna mówiła tak cicho, że potężny, obły mikrofon,
zawieszony nad jej głową, ledwo wyłapywał jakiekolwiek dźwięki.
– Klasa pani Edgar sąsiaduje z klasą pana McCabe’a, więc często słyszymy, jak u nich szurają krzesła albo jak ktoś głośno podaje odpowiedź. Ale tym razem usłyszeliśmy rozpaczliwe krzyki. Pani
Edgar zabarykadowała drzwi swoim biurkiem, a nam kazała biec na koniec klasy i usiąść na podłodze, pod oknami. Wystrzały
przypominały odgłos pękającego popcornu. A potem… – Dziewczyna urwała i otarła łzy. – A potem była już tylko cisza.
Diana Leven nie przypuszczała, że sprawca będzie wyglądał tak
młodo. Peter Houghton miał skute ręce i nogi, był ubrany w pomarańczowy, więzienny kombinezon i kuloodporną kamizelkę, ale
ze
swoimi świeżymi policzkami wciąż wyglądał na chłopca, który na
dobre nie wszedł w wiek dojrzewania, i Diana założyłaby się o każde pieniądze, że jeszcze nawet nie zaczął się golić. Niepokoiły ją również okulary  na  jego  nosie.  Obrona  z  pewnością  będzie  do  upadłego zgrywać   


tę kartę – utrzymywać, że krótkowzroczność uniemożliwiała celność strzałów.
Kamery czterech stacji telewizyjnych – ABC, CBS, NBC i CNN –
które sędzia dopuścił do prowadzenia bezpośredniej transmisji, zamruczały niczym chór rewelersów, gdy tylko oskarżony pojawił się
na sali. Ponieważ poza tym panowała taka cisza, że można było usłyszeć szmer własnych wątpliwości, Peter natychmiast spojrzał w ich
stronę. Diana pomyślała, że jego oczy nie różnią się zbytnio od obiektywów tych kamer – były równie ciemne, niewidzące, puste za szkłami soczewek.
Jordan McAfee – adwokat, którego Diana osobiście nie lubiła, jednak uznawała, acz niechętnie, za cholernie dobrego obrońcę – nachylił się
w
stronę swojego klienta, gdy tylko Peter zasiadł za stołem. I w tej samej
chwili funkcjonariusz sądowy zakrzyknął:
– Proszę wstać! Rozprawie przewodniczy sędzia Charles Albert.
Sędzia Albert wkroczył na salę w szeleście fałdzistej togi.
– Proszę siadać – zarządził, po czym przeniósł wzrok na
podejrzanego. – Peterze Houghton…   



Jordan McAfee podniósł się z krzesła.
– Wysoki sądzie, rezygnujemy z odczytania listy zarzutów. Mój
klient nie przyznaje się do popełnienia żadnego z czynów wyszczególnionych przez prokuraturę. Prosimy również, by kolejna rozprawa wstępna odbyła się za dwa tygodnie.
To oświadczenie nie zdziwiło Diany – ostatecznie czemu Jordan
miałby chcieć, żeby cały świat usłyszał, jak jego klientowi przedstawia się dziesięć zarzutów popełnienia morderstwa z premedytacją?
Sędzia zwrócił się w jej stronę.
– Pani Leven, nasz kodeks stanowi, że oskarżony o popełnienie zabójstwa pierwszego stopnia – w tym wypadku wielokrotnego – nie ma prawa do ubiegania się o kaucję. Rozumiem, że możemy pominąć omawianie tego punktu.
Diana z trudem stłumiła uśmiech. Sędzia Albert, niech mu Bóg błogosławi,   zdołał   jednak   przemycić   treść   najpoważniejszych zarzutów.
– Tak jest, wysoki sądzie.
Cała procedura zajęła mniej niż pięć minut, co oznaczało, że publika nie będzie usatysfakcjonowana. Wszyscy łaknęli krwi, zionęli żądzą zemsty. Peter Houghton, prowadzony do bocznego wyjścia przez   


funkcjonariuszy biura szeryfa, niezdarnie drepczący ze skutymi
nogami, obejrzał się na swojego adwokata z niewypowiedzianym pytaniem w oczach. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Diana chwyciła teczkę i przeszła do holu pełnego kamer telewizyjnych rozlicznych stacji.
Stanęła naprzeciwko wyciągających się ku niej mikrofonów.
– Peter Houghton został właśnie oskarżony przez prokuraturę o dokonanie dziesięciu zabójstw pierwszego stopnia i usiłowanie popełnienia dziewiętnastu zabójstw pierwszego stopnia. Postawiono mu także dodatkowe zarzuty, między innymi nielegalnego posiadania broni palnej i materiałów wybuchowych. Odpowiedzialność zawodowa nie pozwala nam na omawianie materiału dowodowego na obecnym etapie postępowania, możemy jednak zapewnić, że prokuratura prowadzi energiczne działania, a detektywi pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, starannie zabezpieczając wszelkie ślady, tak aby sprawca tej niewyobrażalnej tragedii poniósł zasłużoną karę. – Wzięła głębszy oddech i zamierzała kontynuować, ale nagle zdała sobie sprawę, że reporterzy opuszczają jej naprędce zorganizowaną konferencję
prasową,   



aby
wysłuchać
Jordana
McAfee’ego
przemawiającego po przeciwnej stronie holu.
Jordan, poważny i skupiony, stał z rękami w kieszeniach spodni. Spojrzał Dianie prosto w oczy, po czym powiedział:
– Łączę się w smutku ze społecznością, która została tak tragicznie doświadczona;   zamierzam   jednak   jak   najlepiej   reprezentować interesy
mojego klienta. Peter Houghton jest siedemnastoletnim, bardzo przerażonym chłopcem. Proszę więc, byście państwo uszanowali prywatność jego rodziny i pamiętali, że ostateczne rozstrzygnięcia w
tej
sprawie należą do sądu. – Jordan efektownie zawiesił głos, jak na doświadczonego showmana przystało, po czym powiódł wzrokiem po tłumie reporterów. – I proszę, byście pamiętali, że wydarzenia nie zawsze w rzeczywistości wyglądają tak, jak nam się na pierwszy rzut oka wydaje.
Diana uśmiechnęła się ironicznie. Za sprawą tego końcowego fajerwerku słownego reporterzy – a wraz z nimi ludzie na całym   


świecie, którzy mieli okazję wysłuchać starannie przygotowanej przemowy Jordana – uwierzą, że adwokat jest strażnikiem jakiejś cudownej prawdy objawionej, dowodzącej, iż jego klient nie jest w istocie potworem. Ale Diana wiedziała swoje. Doskonale rozumiała,
co
się kryje za takim prawniczym bełkotem, ponieważ sama biegle nim władała. Kiedy adwokat odwołuje się do tak enigmatycznych aluzji, oznacza to jedynie, że nie ma żadnych konkretnych argumentów na obronę swojego klienta.
W samo południe gubernator New Hampshire zwołał konferencję prasową na schodach Kapitolu w Concord. W klapie miał pętelkę ze wstążki w kasztanowo-białym kolorze – oficjalnych barwach Sterling High. Podobne pętelki pojawiły się masowo na stacjach benzynowych
i
ladach Wal-Martu w cenie dolara za sztukę, a całkowity dochód z ich sprzedaży miał zasilić Fundację Ofiar Sterling. Jeden z asystentów gubernatora pokonał aż czterdzieści pięć kilometrów, żeby zdobyć taką
pętelkę, ponieważ jego szef w 2008 roku zamierzał się ubiegać o nominację  prezydencką  z  ramienia  Partii  Demokratycznej,  a  ta masakra
była doskonałą okazją, by w mediach efektownie podkreślić   


empatyczną stronę swojej osobowości. Tak jest, gubernator gorąco współczuł mieszkańcom Sterling, w szczególności zaś nieszczęsnym rodzicom zabitych dzieci; a jednocześnie chłodny rozsądek mu
podpowiadał, że człowiek, który wyprowadzi obywateli swojego stanu
z traumy wywołanej najtragiczniejszą strzelaniną szkolną w historii Ameryki, będzie postrzegany jako silny, zdecydowany przywódca.
– Dzisiaj cała Ameryka łączy się w bólu z New Hampshire –
oznajmił. – Dzisiaj wszyscy cierpimy wraz ze społecznością Sterling. Dzieci z tej szkoły są naszymi dziećmi. – Gubernator uniósł wzrok. – Byłem w owym mieście i rozmawiałem ze śledczymi, którzy pracują niestrudzenie dzień i noc, by wyjaśnić, co się właściwie wczoraj stało. Spędziłem kilka godzin z rodzinami ofiar, a także z dzielnymi
ocalałymi,   przebywającymi   w   szpitalu.   Jakaś   cząstka   naszej przeszłości i
przyszłości  zagubiła  się  w  tej  tragedii.  –  Gubernator  spojrzał  z powagą
wprost w obiektywy kamer. – Teraz musimy się skoncentrować na odzyskaniu tej przyszłości.
Zanim minął ranek, Josie zdołała już poznać trzy magiczne słowa: ilekroć chciała, żeby matka zostawiła ją w spokoju, ilekroć już miała dość jej nieustannie śledzących ją oczu, wystarczyło powiedzieć, że   


chciałaby się przespać. Wówczas matka bez protestu się wycofywała, kompletnie nieświadoma, że na jej twarzy natychmiast pojawia się wyraz wielkiej ulgi – jedyny naturalny i zarazem rozpoznawalny dla córki.
Na górze, w zaciemnionym roletami pokoju, Josie siadała na łóżku z rękami złożonymi na kolanach. Dzień był jasny i słoneczny, ale tutaj nikt by na to nie wpadł. Ludzie wymyślili setki sposobów kreowania sztucznej rzeczywistości. W zamkniętym pomieszczeniu w ciągu dnia można było stworzyć wrażenie nocy. Botoks cudownie odmieniał ludzkie twarze. Telewizyjne dekodery cyfrowe pozwalały uwierzyć, że można zatrzymać czas lub przynajmniej zmieniać chronologię wydarzeń według własnego widzimisię. Rozprawa wstępna w sądzie była niczym plaster na ranę, która tak naprawdę wymagała opaski uciskowej.
W ciemności pokoju Josie wymacała przypięty do spodu szafki plastikowy
woreczek
z
podprowadzonymi
matce   



tabletkami
nasennymi. Ona sama nie była lepsza od całej masy idiotów zaludniających ten świat, którzy wierzyli, że jeżeli skupią się na udawaniu kogoś, kim nie są w rzeczywistości, to w końcu kimś takim się staną. Sądziła, że w razie niepowodzenia samobójstwo będzie dobrym rozwiązaniem problemu, ponieważ w swej niedojrzałości nie pojmowała, że śmierć nie jest żadnym rozwiązaniem, lecz największą zagadką.
Jeszcze wczoraj nie miała pojęcia, jak wyglądają rozbryzgi krwi na pobielonej ścianie. Nie wiedziała, że życie najpierw uchodzi z płuc, a
na
końcu  gaśnie  w  oczach.  Wyobrażała  sobie,  że  samobójstwo  to dobitny
manifest, ostateczne „pieprzę was”, wygłoszone pod adresem tych wszystkich, którzy nie rozumieli, jak ciężko jej przychodziło być taką Josie, jaką chcieli w niej widzieć. Roiła sobie, że jeżeli się zabije, będzie
w  stanie  obserwować  reakcje  tych,  którzy  pozostali,  i  że  to  ona będzie
się śmiała ostatnia. Aż do wczoraj nie pojmowała fenomenu śmierci.
A
tymczasem, gdy umierasz, po prostu giniesz. Nie powracasz jako   



niematerialny  byt,  zdolny  do  obserwacji  świata.  Nie  możesz  już nikogo
za nic przeprosić. Nie możesz liczyć na drugą szansę.
Nad stanem śmierci nie sposób zapanować. To śmierć zawsze obejmuje nad nami władzę.
Otworzyła woreczek, wysypała pięć tabletek na dłoń, a potem
położyła je na języku. Poszła do łazienki, odkręciła wodę i podstawiła głowę pod kran; pigułki zaczęły pływać w bulgoczącym akwarium jej ust.
Połknij, nakazywała sobie w duchu.
Po chwili opadła jednak na kolana i wypluła wszystko do muszli, a potem wysypała resztę tabletek z woreczka, który ściskała w dłoni. Szybko spuściła wodę, zanim miała czas zmienić zdanie.
Matka przybiegła na górę, kiedy usłyszała szloch Josie. Przeniknął
na parter przez terakotę, warstwę cementu, konstrukcję stropu i tynk. Rozpacz miała się teraz stać tak nieodłączną częścią tego domu, jak cegły i zaprawa, chociaż żadna z żyjących tu kobiet nie zdawała sobie jeszcze z tego sprawy.
Matka Josie wpadła do łazienki i uklękła obok córki.
– Co mogłabym zrobić, skarbie? – wyszeptała, wodząc ręką po   


ramionach Josie, jakby odpowiedź na to pytanie była wytatuowana na skórze córki, a nie ukryta w jątrzącej się bliźnie na sercu.
Yvette Harvey siedziała na kanapie i trzymała w rękach zdjęcie
córki, zrobione na zakończenie ósmej klasy – dwa lata, sześć miesięcy
i

cztery dni przed jej śmiercią. Od tej pory włosy Kaitlyn znacznie urosły,
ale wciąż niezmienione pozostały pucołowata twarz i szczególny uśmiech – nieomylne wyróżniki zespołu Downa.
Co by było, gdyby Yvette się nie zdecydowała na włączenie Kaitlyn
do powszechnego systemu oświaty? Gdyby zapisała ją do szkoły dla niepełnosprawnych? Może takie dzieci nie nosiły w sobie agresji typowej dla młodocianych morderców?
Producentka z programu „The Ophrah Winfrey Show” skończyła przeglądać stosik fotografii. Yvette do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że istnieje określona gradacja ludzkich tragedii; że gdy z programu Ophrah dzwonią i proszą, byś opowiedziała swoją smutną historię, chcą dokładnie sprawdzić, czy ta historia jest dostatecznie rozdzierająca serce, zanim pozwolą ci przedstawić ją przed kamerami. Yvette nie planowała dzielenia się swoją rozpaczą na telewizyjnej antenie – a jej mąż był temu tak bardzo przeciwny, że nawet   



demonstracyjnie wyszedł z domu przed wizytą producentki – ale ostatnio   ogarnęła   ją   desperacja.   Pilnie   słuchała   wszystkich medialnych
doniesień. I w końcu doszła do wniosku, że sama też ma coś do powiedzenia.
– Kaitlyn ślicznie się uśmiechała – zauważyła uprzejmie
producentka.
– Tak, ma rzeczywiście piękny uśmiech – zgodziła się Yvette, po
czym gwałtownie potrząsnęła głową. – To znaczy, miała.
– Czy znała Petera Houghtona?
– Nie. Nie chodzili do tej samej klasy. Nigdy nawet nie mieli
żadnych  wspólnych  zajęć.  –  Yvette  przycisnęła  kciuk  do  brzegu srebrnej
ramki tak silnie, że aż poczuła ostry ból. – Teraz ludzie opowiadają, że Peter Houghton nie miał żadnych przyjaciół, że w szkole był prześladowany i poniżany… co dla mnie brzmi jak farsa – powiedziała.
– To moja córka nie miała przyjaciół. To ją upokarzano każdego dnia.
To
ona się czuła wyrzucona poza nawias, bo w istocie doświadczała odrzucenia każdego dnia. Peter Houghton nie należy do osób szykanowanych, jak wszyscy próbują teraz przekonywać. Peter   



Houghton jest po prostu ucieleśnieniem zła.
Yvette wbiła wzrok w szkło chroniące portret córki.
– Psycholożka policyjna powiedziała mi, że Kaitlyn zginęła
pierwsza. Zapewniała, że córka nie miała świadomości, co się dzieje, więc nie cierpiała.
– To musiało być drobną pociechą – podsunęła producentka.
– Było. Dopóki my, rodzice ofiar, nie zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Wówczas się okazało, że ta kobieta opowiada wszystkim to samo. – Yvette podniosła oczy pełne łez. – A przecież wszyscy nie mogli być tymi pierwszymi.
Już nazajutrz po strzelaninie rodziny ofiar zostały zarzucone
darami: pieniędzmi, domowymi specjałami, deklaracjami pomocy przy dzieciach i niewyczerpanymi pokładami współczucia. Kiedy ojciec Kaitlyn Harvey wstał rano po wiosennej śnieżycy, zobaczył, że jego podjazd został już wymieciony do czysta przez jakiegoś dobrego samarytanina. Rodzinę Courtney Ignatio wzięła pod swoje skrzydła wspólnota lokalnego kościoła: jej członkowie zobowiązali się zająć aprowizacją  i  sprzątaniem,  a  lista  chętnych  była  tak  długa,  że wszystkie
dni w grafiku zostały zapełnione aż do końca czerwca. Matce Johna   



Eberharda     zakłady     Forda     w     Sterling     podarowały     vana przystosowanego
do potrzeb niepełnosprawnych, żeby jej syn łatwiej mógł się zaadaptować do życia paraplegika. Wszyscy ranni w strzelaninie otrzymali list od prezydenta Stanów Zjednoczonych z pochwałą za odwagę na czerpanym papierze z oficjalnym nagłówkiem Białego Domu.
Zalew ludzi mediów – z początku równie niepożądany jak tsunami
– stał się wkrótce naturalnym elementem krajobrazu Sterling. Po kilku dniach bezsilnego obserwowania, jak eleganckie buty grzęzną w marcowym błocie Nowej Anglii, reporterzy popędzili do najbliższego supermarketu, gdzie się zaopatrzyli w chodaki na grubej podeszwie i solidne  śniegowce.  Przestali  też  w  kółko  wypytywać  w  recepcji Sterling
Inn, dlaczego nie działają ich komórki, zaczęli się natomiast tłumnie gromadzić na parkingu stacji benzynowej Mobilu – w najwyższym punkcie miasta – gdzie od biedy udawało się złapać pożądany zasięg. Nieustannie się kręcili w okolicach komendy policji i sądu oraz przesiadywali w pobliskiej kawiarni, czyhając na okruch informacji, którą mogliby nazwać „ekskluzywną”.
Każdego dnia w Sterling odbywał się jakiś pogrzeb.   



Msza pogrzebowa Matthew Roystona była odprawiana w kościele
zbyt małym, żeby mógł pomieścić wszystkich pogrążonych w bólu żałobników. Rodzina, przyjaciele rodziny i koledzy ze szkoły wypełnili ławki, stali tłumnie pod ścianami, wylewali się na zewnątrz budynku. Grupa kilkudziesięciu uczniów Sterling High przyszła ubrana w zielone T-shirty z numerem 19 na przodzie – takim samym, jaki widniał na kostiumie hokejowym Matta.
Josie i jej matka usiadły w jednej z tylnych ławek, ale Josie i tak się zdawało, że wszyscy wlepiają w nią wzrok. Nie wiedziała tylko, czy to
z
powodu tego, że była dziewczyną Matta, czy też dlatego, że ludzie już zdołali przejrzeć ją na wylot.
– Błogosławieni pogrążeni w żałobie – odczytał pastor – albowiem spłynie na nich łaska ukojenia.
Josie zadrżała. Czy ona była pogrążona w żałobie? Czy żałobą
można nazwać to uczucie dziury w środku, która stawała się tym większa, im bardziej usiłowało się ją zapełnić? A może była w ogóle niezdolna do żałoby, ponieważ żałoba wymagała odwołania się do pamięci, czego Josie w żadnym razie nie potrafiła zrobić?
Matka nachyliła się do jej ucha.   



– Możemy w każdej chwili wyjść. Powiedz tylko słowo.
Już dostatecznie przerażający był fakt, że Josie sama nie miała pojęcia,  kim  jest  naprawdę,  a  tymczasem  teraz,  w  trakcie  tego epilogu,
każdy wydawał jej się także kimś całkiem nieznanym. Nagle ludzie, którzy ignorowali ją przez całe życie, zaczęli się wylewnie zwracać do niej po imieniu. Wszystkie spojrzenia miękły, kiedy kierowały się w jej stronę. A najbardziej obca ze wszystkich była matka: niczym korporacyjna żyleta, która – otarłszy się o śmierć – nagle zaczęła się przytulać do drzew i miłować bliźnich. Josie podejrzewała, że będzie musiała walczyć z matką o pozwolenie pójścia na pogrzeb, a tymczasem,
ku
jej
wielkiemu
zdumieniu,
matka
sama
to
zaproponowała.  Idiotyczny  psycholog,  z  którym  Josie  musiała  się teraz   



widywać – i z którym zapewne będzie się już spotykać do końca swoich
dni – bredził coś o „finalizacji” i „ostatecznym zakończeniu”. „Zakończenie” najwyraźniej miało oznaczać uświadomienie sobie, że nad przewartościowaniem stanu normalności można spokojnie przejść do porządku dziennego – jak nad przegranym meczem czy utratą ulubionego T-shirtu. „Zakończenie” oznaczało również przemianę matki     w     oszalałą,     nadmiernie     kompensacyjną,     rozchwianą emocjonalnie
maszynę, w kółko pytającą, czy Josie czegoś nie potrzebuje; usiłującą się
zachowywać  jak  normalna  matka  –  a  przynajmniej  jak  normalna matka
z jej wyobrażeń. Josie miała ochotę powiedzieć: „Jeżeli rzeczywiście chcesz, żebym się poczuła lepiej, wracaj do pracy”. Wówczas przynajmniej obie mogłyby udawać, że życie wróciło do dawnego stanu.  Ostatecznie  matka  była  specjalistką  od  udawania  i  tego jednego
skutecznie nauczyła Josie.
Z przodu kościoła stała trumna. Zamknięta – zgodnie z
wcześniejszymi pogłoskami. Josie trudno było sobie wyobrazić, że w środku tej lakierowanej skrzyni leży Matt. Że już nie oddycha. Że   


wyciągnięto krew z jego żył, a w jej miejsce wpompowano rozmaite chemikalia.
– Drodzy przyjaciele, zebraliśmy się tu dzisiaj, aby w obliczu miłosiernej miłości Boga wspominać Matthew Carltona Roystona – oznajmił pastor. – Możemy śmiało wylać z siebie rozpacz, wyrzucić gniew i nie lękać się pustki w sercu, ponieważ wiemy, że Bóg ma nas
w
swojej łaskawej opiece.
W zeszłym roku, na zajęciach z historii, omawiali pochówki w starożytnym Egipcie, i Matt, który się uczył tylko wtedy, gdy Josie go
do
tego zmusiła, był szczerze zafascynowany tym tematem. Pasjonował
go
sposób  usuwania  mózgu  przez  nos.  I  fakt,  że  tak  wiele  dóbr doczesnych
składano w grobowcu wraz z mumią faraona – nawet jego ulubione zwierzęta. Josie czytała ten rozdział na głos, trzymając głowę na kolanach Matta. W pewnym momencie Matt przytknął dłoń do jej czoła.
„Kiedy odejdę na zawsze – powiedział – zabiorę cię ze sobą”.
Pastor powiódł wzrokiem po zgromadzonych.
– Śmierć najbliższej osoby zawsze wstrząsa nami do głębi. Ale kiedy   



ginie ktoś młody, utalentowany, o tak obiecującej przyszłości, uczucie straty  i  rozpaczy  staje  się  jeszcze  bardziej  dojmujące.  W  takich chwilach
zwracamy się ku rodzinie i przyjaciołom, by towarzyszyli nam w cierpieniu, płakali i modlili się razem z nami. I choć w żaden sposób nie
możemy  przywrócić  Matta  do  życia,  pociechę  dla  nas  powinna stanowić
wiara, że po śmierci zaznał spokoju, jaki nie był mu dany na tej ziemi. Matt nie chodził do kościoła. Jego rodzice uczęszczali na msze i próbowali go do tego nakłonić, ale on nienawidził wszelkich modłów. Uważał, że szkoda na takie bzdety niedzieli; i że jeżeli Bóg jest gościem,
z którym warto mieć cokolwiek wspólnego, to nie wysiaduje w zatęchłym     gmaszysku,     wysłuchując     w     kółko     tego     samego monotonnego
ględzenia, ale całymi dniami szaleje w swoim terenowym dżipie lub namiętnie grywa w hokeja na zamarzniętym stawie.
Pastor usunął się na bok, a z ławki wstał ojciec Matta. Josie dobrze
go  znała  –  zawsze  opowiadał  najgorsze,  najgłupsze  kawały  na świecie,
które nigdy nie były śmieszne. W młodości grał w hokeja w drużynie Uniwersytetu Stanu Maine, dopóki nie rozwalił sobie kolana, i miał   



nadzieję, że Matt zrobi karierę sportową, jaka jemu nie była pisana.
W
ciągu zaledwie kilku dni przygarbił się i sposępniał – przypominał teraz
wyschłą, pustą łuskę po swojej dawnej postaci. Kiedy wszedł na podwyższenie, zaczął opowiadać, jak pierwszy raz zabrał Matta na łyżwy, jak ciągnął go na kiju hokejowym i nagle zdał sobie sprawę, że Matt już się tego kija nie trzyma. Siedząca w pierwszym rzędzie matka
Matta wybuchnęła głośnym, zawodzącym płaczem, który rozbijał się głucho o ściany kościoła.
Josie, nie mając w pełni świadomości, co robi, poderwała się na
równe nogi.
– Josie! – syknęła matka i w ułamku sekundy zmieniła się znowu w dawną, dobrze znaną matkę: tę, której się nie mieściło w głowie, że można
zrobić
z
siebie
publiczne
widowisko.   



Josie
drżała
niepohamowanie na całym ciele; gdy ruszyła główną nawą, ubrana w czarną, pożyczoną od matki sukienkę, miała wrażenie, że jej stopy nie dotykają podłogi. Jednak z każdym krokiem coraz bardziej się zbliżała do trumny, która ją przyciągała, jak biegun przyciąga magnes.
Czuła na sobie wzrok ojca Matta, słyszała coraz głośniejsze szepty zgromadzonych
żałobników.
Podeszła
do
czarnej
skrzyni,
wylakierowanej na taki błysk, że ujrzała w niej odbicie własnej twarzy

twarzy uzurpatorki.
– Josie… – Pan Royston zszedł z podwyższenia i objął ją ramieniem.
– Wszystko w porządku?
Josie poczuła ostre ściskanie w gardle. Jak ten mężczyzna, który za chwilę miał pogrzebać syna, był w stanie się o nią troszczyć? Właśnie
o   


nią! Josie miała wrażenie, że zatraca cielesność, i zaczęła się zastanawiać, czy koniecznie trzeba umrzeć, żeby przemienić się w ducha. Czy śmierć nie jest jedynie drobnym szczegółem technicznym, który w tym procesie można spokojnie pominąć?
– Chciałabyś powiedzieć parę słów o Matcie? – zasugerował pan Royston, i zanim Josie zdała sobie sprawę, co się dzieje, zaprowadził

na podwyższenie. Jak przez mgłę dotarło do niej, że matka wstała z ławki i szła teraz w jej stronę. I właściwie po co? Żeby ją stąd zabrać? Uchronić przed popełnieniem katastrofalnego błędu?
Josie popatrzyła na rozpościerające się przed nią morze twarzy. Rozpoznawała  tych  ludzi,  a  jednocześnie  w  ogóle  ich  nie  znała. Wszyscy
zapewne myśleli w tej chwili: Ona go kochała. Była u jego boku, kiedy
zginął.
Oddech zatrzepotał w jej piersi jak ćma pochwycona w sieć.
I co właściwie miałaby im powiedzieć? Wyznać prawdę?
Poczuła, że jej usta i twarz wykrzywia grymas płaczu. Rozszlochała
się tak gwałtownie, że aż zaskrzypiały drewniane deski podłogi; tak głośno, że nawet zamknięty w skrzyni Matt musiał ją usłyszeć.   



– Przepraszam… – powiedziała przez łzy. Do Matta, do pana
Roystona, do wszystkich, którzy jej słuchali. – O Boże, tak bardzo przepraszam…
Matka weszła na podwyższenie, objęła Josie ramieniem i
poprowadziła     córkę     za     ołtarz,     do     małego     pomieszczenia, zajmowanego
przez organistę. Josie przyjęła podaną chusteczkę i nie protestowała, gdy matka zaczęła gładzić ją po plecach. Nie sprzeciwiła się także, gdy
całkiem zapomnianym gestem matka zatknęła jej włosy za uszy – zupełnie tak samo jak wtedy, gdy Josie była mała.
– Wszyscy mają mnie teraz za ostatnią idiotkę.
– Nie. Są przekonani, że tęsknisz za Mattem… – sprostowała Alex. A
po chwili wahania dodała: – Wiem, że się obwiniasz o jego śmierć. Serce Josie zabiło tak silnie, że aż zadrżał cienki szyfon sukienki.
– Kochanie – odezwała się znowu matka. – W żadnym wypadku nie mogłaś go ocalić.
Josie bez słowa sięgnęła po kolejną chusteczkę. Okay, niech się
matce zdaje, że wszystko zrozumiała.
Nadzór specjalny oznaczał, że Peter siedział w pojedynce. Nie wychodził na spacery, a posiłki przynoszono mu trzy razy dziennie do   



celi. Nie mógł czytać niczego, co wcześniej nie zostało ocenzurowane przez personel więzienny. A ponieważ podejrzewano, że nadal może się
targnąć na własne życie, w jego obecnym lokum wciąż się znajdował jedynie kibel i twarda prycza – bez materaca, prześcieradeł czy czegokolwiek  innego,  co  pomogłoby  mu  się  ewakuować  z  tego świata.
Na tylną ścianę jego celi składało się dokładnie czterysta pięćdziesiąt szarych pustaków – Peter wiedział to, bo je policzył. Dwukrotnie. Potem
większość czasu spędzał na gapieniu się w oko kamery, przez którą
go
obserwowano. Niekiedy się zastanawiał, kto siedzi po drugiej stronie.
I
wówczas wyobrażał sobie grupę strażników stłoczonych przy małym monitorze, poszturchujących się konfidencjonalnie i wybuchających śmiechem, ilekroć musiał skorzystać z toalety.
Innymi słowy, kolejna banda ludzi, dla których stał się obiektem niewybrednych kpin.
Kamera była zaopatrzona w migający na czerwono wskaźnik
zasilania i obiektyw połyskujący kolorami tęczy. Wokół obiektywu znajdował się gumowy ochraniacz, przypominający powiekę. Peter   



doszedł do wniosku, że gdyby nawet nie myślał o samobójstwie, to
po
kilku tygodniach w takim otoczeniu z pewnością miałby ochotę ze sobą
skończyć.
W więzieniu nigdy nie zapadały idealne ciemności; w nocy panował szary mrok. Co prawda, nie miało to większego znaczenia, bo i tak nie
było tu nic do roboty poza spaniem. Leżąc na pryczy, Peter się zastanawiał,  czy  można  zatracić  zmysł  słuchu  tylko  dlatego,  że przestaje
się go wykorzystywać. I czy podobnie jest z umiejętnością mowy. Przypomniał sobie, czego się pewnego razu dowiedział na zajęciach historii: kiedy w czasach Dzikiego Zachodu zamykano Indian w więzieniu, oni niekiedy po prostu padali trupem. Ogólnie przyjęta
teoria głosiła, że ktoś tak przyzwyczajony do bezkresnych przestrzeni nie  był  w  stanie  znieść  zamknięcia,  ale  Peter  interpretował  to zjawisko
zupełnie inaczej. Kiedy jedynym towarzystwem, jakie masz do dyspozycji, jest twoja własna osoba, a ty nie jesteś w stanie jej zaakceptować, tylko śmierć pozwala się wymiksować z tej niekomfortowej sytuacji.   


Kolejny strażnik, tupocząc ciężkimi butami, minął celę Petera. Odbębniał regulaminowy obchód. I wówczas Peter usłyszał te słowa: „Wiem, co zrobiłeś”.
Jasna cholera, pomyślał. Już mi zaczyna odbijać.
„Każdy wie”.
Peter obrócił się na pięcie i spojrzał na kamerę, ale tam nie znalazł żadnego wyjaśnienia zagadki.
Głos przywodził na myśl wiatr sunący nad zaspami śniegu. „Na prawo” – rozległ się ponownie wygłuszony szept i Peter powoli się skierował w kąt celi.
– Kto… kto tam? – spytał.
– Już, kurwa, najwyższy czas. Myślałem, że nigdy w życiu nie przestaniesz ryczeć.
Peter próbował coś dostrzec pomiędzy prętami krat – ale na próżno.
– Słyszałeś, jak płakałem?
– Jebany mazgaj – oznajmił głos. – Wreszcie, kurwa, dorośnij.
– Kim jesteś?
– Możesz mi mówić Ludojad, tak jak wszyscy inni.
Peter nie wierzył własnym uszom.
– A co ty zrobiłeś?   



– Nic z tego, o co mnie oskarżają – odparł Ludojad. – Ile jeszcze?
– Co „ile jeszcze”?
– Ile czasu do twojej rozprawy?
Peter nie miał pojęcia. Tego jednego pytania nie zadał Jordanowi McAfee’emu, prawdopodobnie dlatego, że bał się odpowiedzi.
– Moja jest w przyszłym tygodniu – oświadczył Ludojad, zanim
Peter zdążył otworzyć usta. Metalowe pręty, do których przyciskał skroń, zdawały się zimne jak sople lodu.
– A jak długo tu siedzisz? – zapytał.
– Dziesięć miesięcy.
Peter próbował sobie wyobrazić, że spędzi w tej celi całe dziesięć miesięcy. I natychmiast stanęło mu przed oczami liczenie pustaków i sikanie śledzone przez strażników na monitorze.
– Pozabijałeś jakieś dzieciaki, tak? Wiesz, co robią w więzieniu z mordercami dzieci?
Peter nie odpowiedział na ten nonsensowny tekst. On był przecież mniej więcej w tym samym wieku, co wszyscy inni w Sterling High; ostatecznie nie wpadł do jakiegoś żłobka i nie zaczął strzelać do maluchów. No i do tego miał ważkie powody, żeby tak potraktować tych pieprzonych dupków.   



Nie zamierzał jednak przedstawiać ich Ludojadowi.
– Dlaczego nie wyszedłeś za kaucją? – zapytał natomiast.
Ludojad prychnął szyderczo.
– Bo mówią, że zgwałciłem jakąś kelnerkę, a potem zadźgałem ją na śmierć.
Czy doprawdy wszyscy zamknięci w pudle utrzymują, że są
niewinni? Do tej pory Peter, leżąc godzinami na pryczy, wmawiał sobie,
że w więzieniu hrabstwa Grafton jest kimś absolutnie wyjątkowym, ale
teraz się okazało, że był w błędzie.
– Jesteś tam jeszcze? – spytał Ludojad.
Peter bez słowa wrócił na pryczę. Odwrócił się twarzą do ściany i udawał, że nie słyszy, jak mężczyzna z sąsiedniej celi raz po raz próbuje
nawiązać przerwany kontakt.
W pierwszej chwili Patricka ponownie uderzyła myśl, że sędzia
Cormier wygląda dużo młodziej poza salą rozpraw. Kiedy otworzyła drzwi, miała włosy ściągnięte w kucyk, była w dżinsach i wycierała dłonie o kuchenną ścierkę. Tuż za nią stała Josie z tym samym pustym
wyrazem twarzy, jaki Patrick widywał ostatnio wiele razy u innych   


przesłuchiwanych ofiar strzelaniny. Rozmowa z Josie mogła mu dostarczyć istotnego elementu łamigłówki, ponieważ tylko ona widziała, jak Peter zabijał Matthew Roystona. W odróżnieniu jednak
od
innych poszkodowanych Josie miała matkę, dla której zawiłości systemu prawnego nie stanowiły żadnej tajemnicy.
– Sędzio Cormier, Josie. Dziękuję, że pozwoliły mi panie przyjść.
Sędzia nie spuszczała z niego oczu.
– Osobiście uważam, że to strata czasu. Josie nic nie pamięta.
– Z całym szacunkiem, pani sędzio, ale muszę to usłyszeć z jej ust. Patrick już się wewnętrznie szykował do zwarcia, a tymczasem Alex Cormier odsunęła się na bok i wpuściła go do środka. Powiódł wzrokiem po obszernym holu: antyczny stół, a na nim rozrośnięta trzykrotka, ściany zawieszone gustownymi olejnymi pejzażami. A więc tak mieszkają sędziowie. Jego własne lokum było tylko miejscem, gdzie
można się przespać; przechowalnią dla starych gazet, dawno przeterminowanej żywności i ciuchów; wpadał tam na kilka godzin przerwy pomiędzy dochodzeniami.
Spojrzał na Josie.
– Jak tam głowa?   


– Jeszcze trochę boli – odparła tak cicho, że z trudem ją dosłyszał. Ponownie zwrócił się w stronę sędzi.
– Czy moglibyśmy gdzieś spokojnie zamienić kilka słów?
Zaprowadziła go do kuchni, która wyglądała tak, jak w
wyobrażeniach Patricka wyglądałaby jego kuchnia, gdyby pokierował swoim życiem w sensowny sposób. Szafki z wiśniowego drewna, promienie słońca, hojnie wpadające przez wykuszowe okno, i miska pełna bananów na blacie. Patrick usiadł naprzeciwko Josie, sądząc, że pani  sędzia  zajmie  krzesło  obok  córki,  a  tymczasem,  ku  jego zdumieniu,
Alex Cormier powiedziała:
– Gdybym była potrzebna, jestem na górze.
Josie posłała jej nieszczęśliwe spojrzenie:
– Nie możesz zostać?
Przez moment w oczach sędzi pojawił się szczególny błysk –
tęsknota? żal? – ale zniknął, zanim Patrick zdołał odczytać jego wymowę.
– Przecież wiesz, że nie mogę – odparła cicho.
Patrick, co prawda, nie miał własnych dzieci, ale był absolutnie
pewien, że gdyby jego dziecko tak blisko się otarło o śmierć, nie   



chciałby ani na moment spuszczać go z oka. Nie umiałby powiedzieć,
co
właściwie  się  rozgrywa  między  matką  a  córką,  miał  za  to  dość rozumu,
żeby w to nie wnikać.
– Jestem pewna, że detektyw Ducharme potraktuje cię najdelikatniej, jak to możliwe.
Jej słowa były pobożnym życzeniem, a jednocześnie zawoalowaną pogróżką. Patrick w odpowiedzi skinął głową. Dobry gliniarz robi wszystko, co w jego mocy, żeby służyć i chronić, ale gdy ofiarą przestępstwa pada osoba znajoma, zaczyna się grać o zdecydowanie wyższą stawkę. Wykonuje się kilka telefonów więcej, niż to bezwzględnie konieczne, na nowo organizuje pracę, żeby akurat tej sprawie nadać szczególny priorytet. Patrick doświadczył tego, w o wiele
dramatyczniejszej  formie,  lata  temu  w  postępowaniu  dotyczącym Niny i
jej syna. Co prawda, nie znał osobiście Josie Cormier, ale jej matka pracowała w wymiarze sprawiedliwości – Chryste, siedziała na najwyższym szczeblu hierarchii tego wymiaru – i dlatego jej córka zasługiwała na traktowanie w białych rękawiczkach.
Odprowadził wzrokiem Alex idącą schodami na górę, po czym   



wyjął z kieszeni notes i długopis.
– No więc, jak się naprawdę czujesz, Josie?
– Proszę posłuchać, nie musi pan udawać, że to pana obchodzi.
– Ja nie udaję – zaprotestował Patrick.
– Ja natomiast nie rozumiem, dlaczego w ogóle pan tu przyszedł. I
tak bez względu na to, co kto panu powie, nikogo to już nie wskrzesi.
– To prawda – zgodził się Patrick. – Ale zanim postawimy Petera Houghtona przed sądem, musimy wiedzieć, co dokładnie się stało. A mnie, niestety, nie było na miejscu zdarzenia.
– Niestety?
Patrick spuścił wzrok.
– Niekiedy myślę, że łatwiej być ofiarą niż tym, kto nie zdołał
zapobiec nieszczęściu.
– Ja tam byłam – odparła Josie wstrząśnięta jego słowami. – A niczemu nie zapobiegłam.
– Posłuchaj, to nie twoja wina.
Wyraz jej twarzy świadczył, że bardzo chciałaby mu wierzyć, ale w żaden sposób nie potrafi. Poza tym jakie prawo miał Patrick do wygłaszania  takich  zdań?  Ilekroć  wracał  myślami  do  szaleńczego biegu   



w  stronę  Sterling  High,  próbował  sobie  wyobrazić,  jak  by  się potoczyły
wydarzenia, gdyby był na miejscu wtedy, kiedy napastnik wszedł do budynku. Czy zdołałby go rozbroić, zanim padły pierwsze ofiary?
– Nic nie pamiętam z tej strzelaniny – powiedziała Josie.
– Nie pamiętasz, że byłaś na sali gimnastycznej?
Pokręciła przecząco głową.
– Ani jak biegłaś tam z Mattem?
– Nie. Nawet nie pamiętam, jak wstałam tamtego ranka i jak się znalazłam w szkole. Zamiast wspomnień mam w głowie wielką białą plamę.
Od psychiatrów przydzielonych do rozmów z ofiarami Patrick
wiedział, że to całkiem naturalna reakcja. Amnezja to jeden z mechanizmów obronnych umysłu, chroniący przed całkowitym załamaniem nerwowym, jakie mogłyby wywołać traumatyczne wspomnienia.  W  pewnym  sensie  Patrick  zazdrościł  Josie  –  też chciałby,
żeby to, co widział w szkole, w cudowny sposób zniknęło z jego pamięci.
– A co z Peterem Houghtonem? Znałaś go?
– Każdy go znał.   



– Co chcesz przez to powiedzieć?
Josie wzruszyła ramionami.
– Peter się rzucał w oczy.
– Ponieważ różnił się od innych?
Josie przez chwilę się zastanawiała nad odpowiedzią.
– Ponieważ nie próbował się nie różnić.
– Byłaś dziewczyną Matthew Roystona?
Oczy Josie natychmiast się zaszkliły od łez.
– On wolał, żeby go nazywać Matt.
Patrick sięgnął po papierową serwetkę i podał ją dziewczynie.
– Bardzo mi przykro z powodu jego śmierci, Josie.
Zwiesiła nisko głowę.
– Mnie też.
Poczekał, aż otrze łzy i wydmucha nos.
– Czy znasz powody, dla których Peter mógł nie znosić Matta?
– Ludzie się często nabijali z Petera. Nie tylko Matt.
„A ty się nabijałaś?” – zapytał w duchu Patrick. Miał okazję obejrzeć szkolny album, skonfiskowany z pokoju Petera, a w nim zakreślone portrety dzieciaków, z których kilkoro padło ofiarą strzelaniny, ale większość wyszła bez szwanku. Mogło być ku temu wiele powodów:   



zaczynając od tego, że Peter nie miał czasu, by dokończyć dzieła, a kończąc  na  tym,  że  wytropienie  trzydziestu  osób  wśród  tysiąca okazało
się dużo trudniejsze, niż sobie wyobrażał. Jednak ze wszystkich celów zaznaczonych w albumie tylko Josie została wykreślona, jakby Peter zmienił wobec niej swoje nastawienie. Jedynie pod jej portretem, obwiedzionym flamastrem, znalazły się słowa: POZOSTAWIĆ PRZY ŻYCIU.
– Znałaś go osobiście? Miałaś z nim wspólne zajęcia?
Josie uniosła wzrok.
– Kiedyś razem pracowaliśmy.
– Gdzie?
– W centrum ksero.
– Dobrze układała się wam współpraca?
– Różnie. Ale nie najlepiej się zakończyła.
– Dlaczego?
– Pewnego razu Peter wywołał pożar i ja doniosłam na niego do właściciela. Stracił wtedy pracę.
Patrick zapisał szybko kilka słów w notesie. Dlaczego Peter
postanowił oszczędzić Josie, skoro miał wszelkie powody, by żywić do   



niej urazę?
– A czy przed tym wydarzeniem byliście przyjaciółmi?
Josie chwyciła serwetkę, którą ocierała oczy, i zaczęła ją składać na coraz mniejsze trójkąty.
– Nie – odpowiedziała po chwili. – Nigdy się nie przyjaźniliśmy. Siedząca obok kobieta miała na sobie kraciastą flanelową koszulę, cuchnęła dymem papierosowym i była niemal bezzębna. Obrzuciła uważnym spojrzeniem spódnicę i bluzkę Lacy, po czym powiedziała:
– Pierwszy raz na widzeniu?
Lacy skinęła głową. Czekały w wąskim pomieszczeniu, w którym ustawiono długi rząd krzeseł. Tuż przed ich stopami biegł szeroki czerwony pas, a za nim stały bliźniacze krzesła. Odwiedzający i osadzeni siadywali naprzeciwko siebie, jak lustrzane odbicia. Kobieta zajmująca miejsce obok Lacy uśmiechnęła się przyjaźnie.
– Można do tego przywyknąć – zapewniła.
Peter mógł się widywać z jednym z rodziców raz na dwa tygodnie przez godzinę. Lacy zabrała ze sobą kosz pełen świeżych muffinek, ciasta, czasopism i książek w nadziei, że to złagodzi Peterowi ciężkie chwile odosobnienia. Wszystko jednak zarekwirował strażnik wpuszczający ją na widzenie. Żadnych pieczonych ciast. I żadnej   



lektury wcześniej nieocenzurowanej przez personel więzienny.
Nagle w stronę Lacy skierował się mężczyzna z ogoloną na łyso
głową, o ramionach gęsto pokrytych tatuażami. Zadrżała na jego widok
– czy to, co widniało na jego czole, to rzeczywiście swastyka?!
– Hej, mamo – mruknął, a siedząca obok Lacy kobieta spojrzała na niego tak, jakby nie widziała żadnych tatuaży, wygolonej czaszki i pomarańczowego kombinezonu, ale miała przed sobą małego chłopczyka,  łowiącego  kijanki  w  błotnistym  oczku  wodnym  za domem.
Każdy jest czyimś synem, pomyślała Lacy.
Odwróciła
wzrok
od
rodzinnej
sceny

i

ujrzała
Petera
wprowadzanego  na  salę  widzeń  przez  strażnika.  Poczuła  ostre ściskanie   


w sercu – jej syn wydawał się strasznie chudy, a jego oczy za szkłami okularów dziwnie puste, szybko jednak zapanowała nad emocjami i uśmiechnęła się najradośniej, jak potrafiła. Będzie udawała, że nie wstrząsnął nią widok syna w tym stroju; że nie musiała walczyć z atakiem paniki na więziennym parkingu; że to zupełnie normalne, iż
w
towarzystwie dealerów narkotyków i gwałcicieli będzie wypytywać syna, czy aby na pewno dobrze się odżywia.
– Peter! – Pochwyciła go w ramiona.
Trwało to chwilę, ale w końcu Peter odwzajemnił uścisk. Lacy przycisnęła twarz do jego szyi, jak to robiła, gdy był jeszcze maleńki,
a
ona miała ochotę schrupać go żywcem, i wówczas poczuła, że ten chłopiec, którego do siebie tuli, pachnie zupełnie inaczej niż jej syn. Przez ułamek sekundy wyobraziła sobie, że to wszystko jest tylko koszmarną   pomyłką:   Peter   wcale   nie   siedzi   w   więzieniu!   To nieszczęsne
dziecko jakichś innych ludzi! Ale wówczas dotarło do niej, skąd ta zmiana. Szampon i dezodorant, których Peter tutaj używał, znacznie się
różniły  od  tych,  które  miał  w  domu;  ten  Peter  pachniał  ostrzej, bardziej   



dorośle.
Nagle ktoś postukał Lacy w ramię.
– Proszę pani – odezwał się strażnik – proszę zostawić syna.
Gdybyż to tylko było takie proste, pomyślała Lacy. Usiedli po przeciwnych stronach czerwonego pasa.
– Wszystko u ciebie w porządku? – spytała.
– Wciąż jeszcze tu jestem.
Sposób, w jaki to powiedział – jakby ten stan się kłócił z jego wcześniejszymi rachubami – przyprawił ją o dreszcze. Lacy była przekonana,  że  nie  chodziło  mu  o  zwolnienie  za  kaucją,  ale alternatywa
– myśl, że Peter mógłby się zabić – po prostu się nie mieściła w jej głowie.  Poczuła  gwałtowne  ściskanie  w  gardle  i  zaczęła  płakać, chociaż
wcześniej obiecywała sobie, że tego jednego właśnie nie zrobi.
– Peter – wyszeptała. – DLACZEGO?
– Czy była w domu policja?
Lacy skinęła głową; wydawało jej się, że od najścia policji minęły wieki.
– Byli w moim pokoju?
– Mieli nakaz…   


– Zabrali moje rzeczy?! – wykrzyknął, po raz pierwszy ujawniając jakiekolwiek emocje. – Pozwoliłaś, żeby zabrali moje rzeczy?!
– Do czego one ci były potrzebne? Te bomby… ta broń…
– I tak byś nie zrozumiała.
– Więc mi wytłumacz, Peterze – poprosiła łamiącym się głosem. – Pozwól mi zrozumieć.
– Nie byłaś w stanie zrozumieć przez siedemnaście lat, mamo.
Czemu akurat teraz miałoby się to zmienić? – Jego twarz wykrzywił grymas. – Szczerze mówiąc, zupełnie nie wiem, dlaczego w ogóle tutaj
przyszłaś.
– Żeby cię zobaczyć…
– To popatrz na mnie! Czemu, kurwa, w ogóle na mnie nie
patrzysz?!
Schował twarz w dłonie i zgarbił chude ramiona, którymi
wstrząsnął gwałtowny szloch.
Tymczasem Lacy doszła do wniosku, że obecna sytuacja
sprowadzała się do prostej alternatywy. Patrzysz na siedzącego naprzeciwko, nieznanego ci człowieka i decydujesz, że nie jest on już twoim synem. Albo za wszelką cenę próbujesz w tej obcej postaci   


doszukać się tego, co w niej jeszcze pozostało z twojego dziecka. Pytanie tylko, czy będąc matką, rzeczywiście ma się jakiś wybór? Ludzie mogą twierdzić, że nikt nie przychodzi na świat jako potwór,
ale się nim staje. Mogą kwestionować rodzicielskie kompetencje Lacy, utrzymywać, że była dla niego zbyt surowa lub zbyt pobłażliwa, nadmiernie zdystansowana lub nadopiekuńcza. Mieszkańcy Sterling zaczną do upadłego analizować, co takiego zrobiła swojemu synowi, czy  jednak  będzie  kogokolwiek  obchodzić,  co  zrobiła  DLA  niego? Łatwo
być dumnym z dziecka, które ma same szóstki i zdobywa zwycięskie punkty dla swojej drużyny – takie dzieci są otoczone powszechnym zachwytem. Ale prawdziwym wyzwaniem jest odnalezienie czegoś godnego miłości w dziecku, które jest powszechnie znienawidzone. Może to, co Lacy zrobiła, a czego nie zrobiła dla Petera w przeszłości, nie miało w ostatecznym rozrachunku żadnego znaczenia? Może prawdziwą miarą jej macierzyństwa będzie to, jak zacznie traktować swojego syna teraz, po tych strasznych wydarzeniach?
Wyciągnęła ręce ponad czerwonym pasem i z całej siły objęła Petera. Miała  gdzieś,  co  stanowią  przepisy  regulaminu.  Może  strażnicy przyjdą   



i ją od niego oderwą, ale póki to się nie stanie, nie zamierzała wypuścić
syna z ramion.
Zapis wideo pokazywał, że kiedy Peter wkroczył do kafeterii z pistoletem w dłoni, inni uczniowie krążyli wokół stolików z tacami, gawędzili z przyjaciółmi lub odrabiali lekcje. Chwilę później kafeterią wstrząsnęły huki wystrzałów i kakofonia krzyków. Zawył alarm przeciwpożarowy.  Ktoś  zerwał  się  do  biegu.  Peter  znowu  zaczął strzelać
i na ziemię padły dwie dziewczyny, a koledzy deptali po ich ciałach, rzucając się w panice do ucieczki.
Gdy jedynymi osobami pozostałymi w kafeterii były już tylko
ofiary, Peter się przeszedł między stolikami, lustrując rezultaty swojej akcji. Minął zastrzelonego chłopca, który leżał na stole z głową opartą
o
przesiąknięty krwią skoroszyt, ale potem przystanął, podniósł z blatu iPoda i wetknął sobie słuchawki w uszy. Szybko jednak je wyjął, wyłączył odtwarzacz i odłożył go z powrotem na stół. Przerzucił kilka kartek w otwartym zeszycie. A potem usiadł przy jednej z tac z nietkniętym  jedzeniem  i  położył  na  niej  pistolet.  Nasypał  do plastikowej
miseczki płatków śniadaniowych, dolał mleka z małego kartonika,   


posilił się, a następnie wstał, znów wziął w rękę broń i wyszedł z kafeterii.
To było najbardziej mrożące krew w żyłach, najokrutniej
wyrachowane działanie, jakie Patrick kiedykolwiek widział w życiu. Spojrzał na chińską zupkę z paczki, którą przyrządził sobie na
kolację, ale apetyt już go opuścił. Odstawił więc talerz na stos starych gazet,  przewinął  taśmę  wideo  i  zmusił  się  do  ponownego  jej obejrzenia.
Kiedy zadzwonił telefon, podniósł słuchawkę, wciąż wytrącony z równowagi widokiem Petera na telewizyjnym ekranie.
– Mhm?
– Ja też cię gorąco witam – odezwała się Nina Frost.
Na dźwięk jej głosu natychmiast drgnęło mu serce: niełatwo zabić w sobie stare odruchy.
– Przepraszam, byłem bardzo zajęty.
– Domyślam się. W wiadomościach nie mówią o niczym innym. Jak
się trzymasz?
– No, wiesz… – mruknął jedynie, ale tak naprawdę te dwa słowa wyrażały, że nie sypia po nocach; że ilekroć zamyka powieki, widzi twarze zabitych; że gdzieś w jego głowie kłębią się niesprecyzowane   



pytania, które zapomniał zadać.
– Patrick, przestań się obwiniać – odparła Nina. Rozszyfrowała go bezbłędnie, ponieważ była jego najdawniejszą przyjaciółką i znała go lepiej niż ktokolwiek inny na świecie, jego samego nie wyłączając. Mimo woli zwiesił głowę.
– Jak mogę się nie obwiniać? Przecież to się stało w moim mieście.
– Gdybym miała wideofon, mogłabym zobaczyć, czy masz teraz na sobie włosiennicę, czy raczej płaszcz i szpadę.
– To wcale nie jest śmieszne.
– Wiem – odparła. – Ale przecież zdajesz sobie sprawę, że proces będzie jedynie formalnością. Ilu masz naocznych świadków? Tysiąc?
– Coś koło tego.
Nina zamilkła. Patrick nie musiał wyjaśniać tej kobiecie, której nieustannie   towarzyszyło   poczucie   winy,   że   skazanie   Petera Houghtona
nie załatwi sprawy. A on nie odnajdzie spokoju, dopóki nie zrozumie, dlaczego Peter się do tego posunął.
Bo tylko wtedy będzie mógł w przyszłości zapobiec podobnej
tragedii.
Wyjątek ze specjalnego raportu FBI, sporządzonego przez agentów   



oddelegowanych do przeanalizowania masakr szkolnych w USA i na świecie:W wypadku tego typu sprawców zaobserwowaliśmy podobieństwa w dynamice relacji rodzinnych. Na ogół związek sprawcy  z  rodzicami  jest  burzliwy;  bywa  również,  że  rodzice akceptują
patologiczne zachowania. Ogólnie rzecz biorąc, rodzinę cechuje brak bliskiej więzi pomiędzy jej członkami. Zazwyczaj sprawca ma w domu nieograniczony dostęp do telewizji i komputera, nierzadko także do broni palnej.
Sprawca niechętnie się angażuje w proces edukacyjny. W szkole, do której   chodzi,   toleruje   się   zachowania   nacechowane   brakiem szacunku
dla     kolegów,     kary     wymierzane     są     niekonsekwentnie     i niesprawiedliwie,
nauczyciele wykazują tendencję do nadmiernego faworyzowania popularnych uczniów. Sprawca zazwyczaj ma łatwy dostęp do filmów
i

gier wideo, nacechowanych przemocą; eksperymentuje z narkotykami
i
alkoholem; poza szkołą posiada rówieśniczą grupę wsparcia, która promuje jego patologiczne zachowania. Na ogół przed dokonaniem aktu przemocy sprawca w bardziej lub mniej zawoalowany sposób   


sugeruje swój zamiar. Owe sugestie mogą przybrać formę wierszy, opowiadań, luźnych notatek, rysunków, postów internetowych czy też gróźb wygłaszanych twarzą w twarz bądź in absentia. Chociaż w zachowaniach sprawców wyraźnie się rysują pewne schematy, należy podkreślić, że niniejszy raport nie może służyć do precyzyjnego typowania ewentualnych przestępców. Nie wolno więc dopuścić, żeby jego tezy przeniknęły do mediów, ponieważ w rezultacie wielu nieagresywnych uczniów mogłoby zostać naznaczonych piętnem potencjalnych morderców. Trzeba mieć na uwadze fakt, że znacząca liczba nastoletnich chłopców, którzy nigdy się nie posuną do użycia przemocy, może wykazywać zachowania przedstawione w niniejszym opracowaniu.
Lewis Houghton był niewolnikiem własnych przyzwyczajeń.
Każdego ranka budził się o 5:35 i schodził do siłowni urządzonej w piwnicy, żeby pobiegać na elektrycznej bieżni. Potem brał prysznic i czytając  poranną  gazetę,  zjadał  miskę  płatków  śniadaniowych. Zawsze,
bez względu na pogodę, wkładał tę samą kurtkę i parkował na tym samym miejscu pod swoim wydziałem.
Pewnego razu próbował matematycznie wyliczyć wpływ rutyny na   



poczucie szczęścia i wówczas odkrył interesującą zależność. Wartość dobrostanu zwiększała się lub zmniejszała w zależności od osobniczej odporności  na  zmiany.  Ujmując  to  –  jak  by  powiedziała  Lacy  – „ludzkim
językiem”: na każdą osobę taką jak on, która najchętniej się porusza utartymi koleinami, przypada osoba, która uważa powtarzalność zdarzeń za poważne ograniczenie. Wówczas iloraz poczucia komfortu przybierał wartość ujemną i rutynowe działania miały negatywny wpływ na poczucie szczęścia.
Obecnie taka sytuacja, w jego mniemaniu, dotknęła Lacy, która
snuła się po domu, jakby widziała to miejsce po raz pierwszy w życiu,
i

nie chciała słyszeć o powrocie do pracy. „Jak możesz oczekiwać, że będę
teraz  w  stanie  myśleć  o  cudzych  dzieciach?”  –  argumentowała. Upierała
się, że powinni koniecznie COŚ przedsięwziąć, ale Lewis nie miał pojęcia, co by to mogło być. A ponieważ nie był w stanie poprawić komfortu życia ani żonie, ani synowi, zdecydował, że przynajmniej zrobi coś dla siebie. Po rozprawie, na której przedstawiono Peterowi zarzuty, przez pięć dni siedział w domu; szóstego ranka natomiast zapakował teczkę, zjadł swoje płatki, przeczytał gazetę i wyruszył do   



pracy.
Po drodze rozmyślał nad matematycznym wzorem szczęścia. Swoje przełomowe odkrycie – S = R/O, czyli Szczęście równa się Rzeczywistość dzielona przez Oczekiwania – oparł na uniwersalnym założeniu, że każdy człowiek czegoś oczekuje od przyszłości. Innymi słowy, O było zawsze liczbą dodatnią.
Ostatnio jednak zaczął kwestionować zasadność tego dogmatu.
Kiedy w bezsenne noce wpatrywał się w sufit – leżąc u boku Lacy, która
jedynie udawała, że śpi, a w gruncie rzeczy tak jak on oddawała się rozmyślaniom – Lewis doszedł do wniosku, że można wyrobić w sobie odruch nieoczekiwania niczego od życia. Dzięki takiej postawie egzystencjalnej nie popada się w rozpacz po utracie pierworodnego syna i nie rozpada w proch, kiedy drugi syn trafia do więzienia za dokonanie masakry.
Gdy tylko Lewis wjechał na teren kampusu, od razu się poczuł
lepiej. Tutaj nie był ojcem sprawcy niewyobrażalnej tragedii. Tutaj był Lewisem  Houghtonem,  profesorem  ekonomii.  Tu  gra,  w  której osiągnął
mistrzostwo,  toczyła  się  według  jego  reguł;  Lewis  nie  musiał przeglądać   



wyników  swoich  badań  i  dumać,  w  którym  momencie  wszystko zaczęło
się sypać.
W gabinecie wyjął plik papierów z teczki i właśnie w tym momencie
w uchylonych drzwiach pojawiła się głowa dziekana wydziału ekonomicznego. Hugh Macquarie był bardzo potężnym mężczyzną (za jego plecami studenci mówili o nim „Huge Andhairy”5), który z entuzjazmem i werwą sprawował swój urząd.
– Houghton? A ty co tu robisz?
– O ile się nie mylę, uczelnia wciąż płaci mi za pracę – próbował zażartować Lewis. Tak naprawdę nigdy nie umiał opowiadać
dowcipów  –  brakowało  mu  odpowiedniego  wyczucia  i  zawsze zdradzał
puentę przypadkowo lub za wcześnie.
Hugh wmaszerował do gabinetu.
– Wielkie nieba, Lewis, zupełnie nie wiem, co powiedzieć…
Lewis nie miał mu tego za złe. Jemu samemu brakowało słów. Hallmark wypuszczał wiele pięknych, wzruszających kartek na okoliczność utraty bliskiej osoby, ukochanego zwierzęcia domowego czy nawet miejsca pracy, ale jak do tej pory nikt nie wymyślił słów pociechy dla rodziców, których dziecko właśnie zamordowało dziesięć   



osób.
– Miałem zamiar do ciebie zadzwonić. Lisa nawet chciała jechać do was z jakąś własnoręcznie przyrządzoną potrawką czy czymś podobnym. Jak się trzyma Lacy?
Lewis poprawił okulary na nosie.
– No wiesz… Próbujemy zachować pozory normalności.
Ledwo wypowiedział te słowa, wyobraził sobie własne życie jako wykres. „Normalność” była funkcją prostoliniową, zbliżała się do osi, ale nigdy jej nie przecinała.
Hugh opadł na fotel stojący po drugiej stronie biurka – ten sam, na którym
siadywali
studenci
przychodzący
na
konsultacje
z
mikroekonomii.
– Lewis, powinieneś iść na urlop.
– Dzięki, Hugh. Miło, że o tym pomyślałeś. – Lewis zerknął na   



tablicę, na równania, które starał się rozwinąć. – Ale tak naprawdę praca
zrobi mi teraz najlepiej. Jak jestem tutaj, nie muszę myśleć o byciu „tam”. – Chwycił kawałek kredy i zaczął zapisywać na tablicy długi ciąg
5 Huge and hairy (ang.) - wielki i włochaty.
liczb, co od razu podziałało na niego uspokajająco.
Hugh położył mu dłoń na ramieniu, przerywając obliczenia.
– Zdaje się, że nie dość precyzyjnie się wyraziłem. Rada Wydziału orzekła, że będzie lepiej, jak weźmiesz sobie wolne.
Lewis zamrugał gwałtownie.
– A! Hm. Rozumiem – powiedział, chociaż tak naprawdę nic nie rozumiał. Jeżeli on sam był gotów oddzielić swoje życie zawodowe od prywatnego, czy koledzy ze Sterling College tym bardziej nie mogli się na to zdobyć?
Chyba że…
Chyba że popełniał kardynalny błąd w rozumowaniu. Jeżeli
człowiek nie jest pewien swoich decyzji jako ojciec, czy może tę chwiejność zaklajstrować pewnością siebie w sprawach zawodowych? Czy też owa podpora będzie iluzoryczna niczym ściana z dykty, niezdolna do przenoszenia większych obciążeń?   



– Tylko na jakiś czas – zapewnił Hugh. – Tak będzie najlepiej.
Dla kogo? – pomyślał Lewis, ale nie odezwał się słowem.
Kiedy za dziekanem zamknęły się drzwi, ponownie chwycił za
kredę. Wpatrzył się intensywnie w równania, aż przed oczami zlały mu
się w jedno, i wtedy zaczął gorączkowo zapisywać tablicę liczbami – niczym kompozytor, który szybciej tworzy symfonię w głowie, niż jego palce są w stanie przełożyć utwór na notację muzyczną. Jak to się stało,
że nie wpadł na to wcześniej? Każdy wiedział, że rzeczywistość dzielona  przez  oczekiwania  to  iloraz  szczęścia.  Jeżeli  się  jednak podzieli
oczekiwania przez rzeczywistość, w wyniku wcale się nie otrzyma emocji odwrotnej do szczęścia. Ten iloraz, jak uświadomił to sobie Lewis, będzie miarą nadziei.
To zresztą najzupełniej logiczne. Zakładając, że rzeczywistość jest wartością  stałą,  oczekiwania  muszą  być  od  niej  większe,  by wytworzyło
się poczucie optymizmu. Pesymista natomiast to osoba, której oczekiwania mają niższą wartość od rzeczywistości. W życiu każdego człowieka wynik takiego ilorazu może się zbliżać do zera, ale nigdy tego   



zera  nie  osiąga,  ponieważ  ludzie  nigdy  całkowicie  nie  porzucają nadziei
– ona zawsze powraca przy najmniejszej zachęcie losu.
Lewis odszedł na krok od tablicy i obrzucił swoje dzieło uważnym spojrzeniem. Ktoś, kto odczuwa szczęście, nie żywi wielkiej nadziei na zmiany, bo nie odczuwa ich potrzeby. Choć, z drugiej strony, optymistyczne nastawienie bierze się właśnie z wiary, że to, co najlepsze, dopiero nastąpi.
Lewis zaczął się zastanawiać, czy istnieją jakieś wyjątki od tej reguły: czy ludzie szczęśliwi mogą odczuwać potrzebę karmienia się nadzieją i czy nieszczęśliwi mogą się całkowicie wyrzec nadziei na lepsze jutro. Na skutek tych rozważań stanął mu przed oczami syn.
I wówczas Lewis wybuchnął płaczem, a dłonie i marynarka
obsypane białym kredowym pyłem upodobniły go do ducha.
Biuro „komanda technoświrów”, jak Patrick pieszczotliwie nazywał grupę specjalistów, którzy się włamywali do twardych dysków komputerów w poszukiwaniu pornografii czy fragmentów „Kuchni anarchisty”, było zastawione rozmaitymi komputerami. Znajdował się tu nie tylko laptop Petera Houghtona, ale także sprzęt ze Sterling High –
między innymi z głównego sekretariatu oraz biblioteki.   


– Chłopak jest naprawdę dobry w te klocki – oświadczył Orestes, technik, który w przekonaniu Patricka sam był jeszcze w wieku przedmaturalnym. – I nie mówimy tu o prostym programowaniu.
Z komputera Petera wyciągnął kilka plików graficznych, których specyfikacje zupełnie nic Patrickowi nie mówiły. Orestes uderzył w
kilka klawiszy i wówczas na ekranie ukazał się trójwymiarowy smok, zionący ogniem.
– Rany! – mruknął Patrick.
– No właśnie. O ile się zorientowałem, stworzył kilka gier komputerowych, a niektóre nawet zamieścił w Internecie na różnych specjalistycznych witrynach, gdzie inni mogą je wypróbować i ocenić.
– Udzielał się tam na forach dyskusyjnych? Dobrałeś się do wychodzącej od niego poczty?
– Chłopie, okaż choć odrobinę wiary – odparł Orestes i kliknął
myszą. – Peter posługiwał się nickiem DeathWish. To taka…
– Kapela – wtrącił Patrick. – Tak. Wiem.
– To coś dużo więcej niż kapela – oznajmił Orestes z respektem w głosie,   przebierając   palcami   po   klawiszach.   –   Ci   goście   są wyrazicielami
świadomości zbiorowej współczesnej ludzkości.   



– Powiedz to Tipper Gore.
– Komu?
Patrick parsknął śmiechem.
– To ktoś sprzed twojej epoki.
– A jakiej muzy ty słuchałeś, kiedy byłeś małolatem?
– Jaskiniowców walących kamieniem o kamień – odparł Patrick
sucho.
Na ekranie ukazała się seria postów wysłanych przez DeathWisha. Większość z nich się koncentrowała na programowaniu grafiki lub zawierała recenzje gier zamieszczonych na odwiedzanych stronach. W dwóch znajdowały się cytaty z tekstów grupy Death Wish.
– A oto mój absolutny faworyt – oznajmił Orestes.
Od: DeathWish
Do: Hades 1991
To miasto jest do bani. W weekend będziemy mieli jarmark
rzemiosła, podczas którego stare prukwy wystawią na sprzedaż tandetne gówna własnej roboty. Powinni to nazwać JARMARK SYFU. Moja kryjówka – krzaki za kościołem. Ćwiczenia celności – odstrzał prukw przechodzących przez ulicę. Dziesięć punktów za każdą sztukę! U-ha!   


Patrick rozparł się wygodniej na krześle.
– To niczego nie dowodzi – zdecydował.
– Taa – przyznał Orestes. – Tym bardziej że jarmarki rzemiosła są
rzeczywiście obsuwą. Ale spójrz na to. – Obrócił się w stronę innego terminalu. – Włamał się do systemu komputerowego szkoły.
– Po co? Żeby sobie poprawić oceny?
– Nie. Program, który napisał, obszedł szkolnego firewalla
dokładnie o dziewiątej pięćdziesiąt osiem rano.
– O tej godzinie wybuchła pierwsza bomba – mruknął Patrick.
Orestes obrócił monitor, tak aby Patrick mógł na niego popatrzeć.
– I to się wówczas pojawiło na ekranie każdego komputera w szkole. Patrick ujrzał fioletowe tło, a na nim czerwone, płonące litery,
płynące falami w górę monitora. RAZ DWA TRZY… SZUKAM!
Jordan usadowił się za stołem i wówczas Peter Houghton został wprowadzony do salki konferencyjnej.
– Dzięki – rzucił adwokat w stronę strażnika, nie spuszczając przy
tym wzroku z Petera.
Chłopak szybko się rozejrzał dokoła, po czym zawiesił tęskne spojrzenie na jedynym w tym pomieszczeniu oknie. Jordan widywał ten   



wyraz twarzy u wszystkich osadzonych, których reprezentował w życiu:   jakże   szybko   istota   ludzka   nabierała   cech   zaszczutego zwierzęcia.
Chociaż nie. To kwestia bardziej złożona i w istocie podobna do słynnego dylematu jaja i kury: Czy ci ludzie ulegali zezwierzęceniu, bo się znaleźli w więzieniu… czy znaleźli się w więzieniu, ponieważ od dawna byli zezwierzęceni?
– Siadaj – rzucił Jordan, ale Peter tradycyjnie nie skorzystał z zaproszenia.
Niezrażony adwokat rozpoczął przemowę.
– Chcę ci wyłożyć podstawy naszej współpracy, Peterze. Wszystko,
co mówię, pozostaje między nami. I vice versa – wszystko, co od ciebie
usłyszę, zachowuję jedynie dla siebie. Mnie zresztą obliguje do tego prawo. Tobie natomiast zabraniam wszelkich kontaktów z mediami czy
policją. W ogóle nie wolno ci rozmawiać o sprawie z nikim poza mną i rodzicami. Jeżeli ktokolwiek inny będzie próbował cię nakłonić do wynurzeń, masz natychmiast mnie o tym powiadomić; dzwoń na mój koszt. Jako twój adwokat jestem poniekąd twoim alter ego. A także najlepszym  przyjacielem,  ojcem,  matką  i  spowiednikiem.  Czy  to jasne?   



Peter spiorunował go wzrokiem.
– Jak słońce.
– Doskonale. – Jordan wyjął z teczki prawniczy blok z żółtymi
kartkami i ołówek. – Przypuszczam, że masz do mnie kilka pytań. Możemy zacząć właśnie od nich.
– Nienawidzę tego miejsca! – wybuchnął Peter. – I kompletnie nie rozumiem, czemu muszę tutaj siedzieć. U większości klientów Jordana początkowe przerażenie, wywołane osadzeniem za kratami, szybko ustępowało świętemu oburzeniu i wściekłości. Ale w tej chwili Peter zachowywał się i mówił jak typowy nastolatek – choćby Thomas w jego
wieku, kiedy uważał, że jest pępkiem świata tylko jakimś dziwnym trafem zamieszkiwanego również przez Jordana.
Jordan szybko odsunął od siebie te wspomnienia: natura adwokata wzięła w nim górę nad naturą ojca i skłoniła do zastanowienia się, czy
Peter Houghton może naprawdę nie wiedzieć, dlaczego się znalazł w więzieniu. Jordan pierwszy był gotów przyznać, że obrona oparta na niepoczytalności jest zdecydowanie przereklamowana i rzadko
przynosi pożądane efekty, ale niewykluczone, że Peter jest autentycznym czubkiem – a to zapewniłoby mu uniewinnienie.   



– Co chcesz przez to powiedzieć? – postanowił drążyć temat.
– To oni krzywdzili mnie, a teraz ja mam zostać ukarany.
Jordan odchylił się na oparcie krzesła i skrzyżował ramiona. Peter
nie miał żadnych wyrzutów sumienia i ani przez moment nie żałował swojego postępku – to jedno nie ulegało wątpliwości. Co więcej, siebie
samego uważał za ofiarę.
Tyle że to wszystko Jordana kompletnie nie wzruszało: oto jedna z najlepszych stron zawodu adwokata! W tej pracy nie było miejsca na własne odczucia i emocje. Jordan w życiu zawodowym miewał do czynienia z najgorszymi szumowinami – z mordercami i gwałcicielami, którzy się uważali za męczenników. Do jego obowiązków nie należało jednak moralne osądzanie tych ludzi bądź spoglądanie na świat z ich perspektywy. Ani przez moment nie musiał też im wierzyć. Praca Jordana polegała na tym, by słowem i czynem wywalczyć dla nich wolność. W przeciwieństwie do tego, co powiedział Peterowi, nie był kapłanem, psychoterapeutą czy przyjacielem swoich klientów. Musiał ich tylko odpowiednio nastawić.
– Cóż, musisz zrozumieć punkt widzenia ludzi, którzy posłali cię do więzienia – oznajmił rzeczowym tonem. – Dla nich jesteś   



najzwyklejszym zabójcą.
– W takim razie wszyscy oni są bandą hipokrytów – odparował
Peter. – Gdyby zobaczyli karalucha, toby go rozdeptali, no nie?
– Czy taką metaforą określiłbyś wydarzenia, do których doszło w szkole?
Peter umknął wzrokiem.
– Czy pan wie, że nie pozwalają mi tutaj czytać żadnych czasopism?
–  rzucił  zaczepnie.  –  Nie  mogę  nawet  wychodzić  na  boisko  jak pozostali
więźniowie.
– Nie przyszedłem tutaj po to, żeby wysłuchiwać twoich skarg i zażaleń.
– To właściwie po co? – Peter skrzyżował ramiona i zmierzył
Jordana gniewnym wzrokiem – od kołnierzyka, poprzez krawat, aż do czubków  błyszczących  czarnych  butów.  –  Przecież  tak  naprawdę gówno
pana obchodzę.
Jordan wstał i wepchnął blok z powrotem do teczki.
– Wiesz co? Masz rację. Tak naprawdę gówno mnie obchodzisz. Po prostu wykonuję swoją pracę, ponieważ – w odróżnieniu od ciebie – mnie stan New Hampshire nie zapewni wiktu i dachu nad głową do   


końca moich dni. – Ruszył w stronę wyjścia, ale zatrzymały go słowa Petera.
– Czemu wszyscy tak bardzo się przejmują śmiercią tych palantów? Jordan odwrócił się powoli, rejestrując w pamięci, że ani życzliwość, ani autorytatywny ton nie są w odniesieniu do Petera skuteczne. Jedynie gniew w najczystszej postaci jest w stanie skłonić go do jakiejś
reakcji.
– To znaczy… wszyscy po nich płaczą… a to były najzwyklejsze
dupki. Każdy mówi, że zrujnowałem im życie, ale nikogo nie obchodziło, kiedy oni zamieniali moje życie w piekło.
Jordan przysiadł na brzegu stołu.
– W jaki sposób?
– A od kiedy mam zacząć? – spytał gorzko Peter. – Od przedszkola, gdy podczas lunchu któryś z tych fiutów odsuwał krzesło, kiedy sięgałem po kanapkę, a ja lądowałem na tyłku ku uciesze wszystkich pozostałych  dzieciaków?  Czy  od  drugiej  klasy,  kiedy  mi  wkładali głowę
do kibla i raz po raz spuszczali wodę, bo wiedzieli, że są totalnie bezkarni? A może od tego dnia, kiedy tak mnie stłukli w drodze ze szkoły do domu, że trzeba było zakładać szwy?   



Jordan sięgnął po swój blok i zapisał SZWY.
– Kim są ci „oni”?
– Cała banda dzieciaków.
Tych dzieciaków, które zamierzałeś zabić? – pomyślał Jordan, ale
tego pytania nie zadał na głos.
– Jak myślisz, dlaczego upatrzyli sobie właśnie ciebie? – rzucił w zamian.
– Bo byli ostatnimi kutasami? Nie mam pojęcia. Oni są jak wilcza wataha. I muszą koniecznie kogoś zgnoić, żeby poprawić sobie samopoczucie.
– Robiłeś coś, żeby temu zapobiec?
Peter prychnął kpiąco.
– O ile pan zauważył, Sterling trudno nazwać metropolią. Wszyscy
się tutaj znają. Człowiek ląduje w liceum z tymi samymi dzieciakami,
z
którymi w czasach przedszkola bawił się w piaskownicy.
– Nie mogłeś się trzymać od nich z daleka?
– Przecież musiałem chodzić do szkoły, prawda? A nawet pan sobie
nie wyobraża, jaki mały staje się świat po codziennej porcji ośmiu godzin w szkole.   



– A więc po zajęciach również ci dokuczali?
– Jeżeli tylko udawało im się mnie dorwać – potwierdził Peter. – I
gdy byłem sam.
– A czy zdarzały się inne formy nękania? Telefony, listy, pogróżki? – spytał Jordan.
– Internet. Wysyłali mi posty pełne wyzwisk. A pewnego dnia
wykradli mail, który do kogoś napisałem, i rozesłali po całej szkole… zrobili sobie z tego niezły ubaw… – Peter odwrócił wzrok i zamilkł.
– Dlaczego?
– To był… – Potrząsnął głową. – Nie chcę o tym mówić.
Jordan ponownie coś zanotował.
– Czy opowiadałeś komukolwiek o tym, co cię spotykało?
Rodzicom? Nauczycielom?
– Oni mają to gdzieś – rzekł z przekonaniem Peter. – Radzą
wszystko  ignorować.  Obiecują,  że  będą  pilnować,  by  podobne wypadki
się nie powtórzyły, ale nigdy tego nie robią. – Podszedł do okna i oparł
dłonie o szybę. – W pierwszej klasie dołączyła do nas dziewczynka, która cierpiała na ciężką chorobę, tę, w której kręgi przebijają się na zewnątrz…   



– Rozszczepienie kręgosłupa?
– Właśnie. Jeździła na wózku, nie mogła nawet prosto usiąść i w
ogóle, ale zanim się zjawiła w naszej klasie, nauczycielka powiedziała, że mamy ją traktować tak, jakby się niczym od nas nie różniła. Rzecz
w
tym, że ona nie była taka jak reszta z nas – my o tym wiedzieliśmy, a przede wszystkim ona sama o tym wiedziała. Więc co, mieliśmy jej kłamać w żywe oczy? – Peter potrząsnął głową. – Każdy twierdzi, że bycie innym jest okay, a jednocześnie Ameryka to podobno jeden wielki
tygiel, więc jak to, do cholery, jest naprawdę? Jeżeli Ameryka jest tyglem, to znaczy, że wszystkich ma przetapiać na jednorodną substancję, czyż nie?
Jordan pomyślał o swoim synu, Thomasie, w czasie gdy ten był uczniem szkoły średniej. W owym okresie przenieśli się z Bainbridge
do
Salem Falls, środowiska tak małego, że towarzyskie kliki zdążyły już wznieść solidne mury, broniące wstępu outsiderom. Przez jakiś czas Thomas był istnym kameleonem – po szkole zaszywał się w swoim
pokoju,   z   którego   wyskakiwał   jako   zapalony   piłkarz,   aktor dramatyczny
lub matematyczny geniusz. Wielokrotnie zmieniał skórę, zanim znalazł   



grupę przyjaciół, którzy pozwolili mu być, kim chciał, i reszta jego kariery szkolnej przebiegła względnie gładko. Ale co by się stało, gdyby
nie znalazł dla siebie miejsca? Jeżeli byłby zmuszony zrzucać z siebie skórę wciąż i wciąż od nowa, dopóty, dopóki nie pozostałoby już nic prócz żywego ciała?
Jakby czytając w myślach Jordana, Peter spytał niespodziewanie:
– Ma pan dzieci?
Jordan z zasady nie omawiał swojego prywatnego życia z klientami. Ich relacje miały się ograniczać wyłącznie do sali sądowej. W tych nielicznych wypadkach, gdy złamał swoją niepisaną regułę, ciężko za
to
zapłacił w wymiarze osobistym i zawodowym. Teraz jednak spojrzał Peterowi prosto w oczy i odpowiedział:
– Dwoje. Sześciomiesięcznego malucha i syna w Yale.
– No więc pan wie, jak to działa. Każdy chce, żeby jego dziecko
zostało absolwentem Harvardu albo rozgrywającym w drużynie Patriots. Nikt, patrząc na noworodka, nie myśli: Mam nadzieję, że wyrośnie na odmieńca. Że codziennie po drodze do szkoły będzie się modlił, by nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Ale wie pan co? Każdego dnia setki dzieciaków wyrastają na nieudaczników.   



Jordan zaniemówił. Bardzo cienka granica rozdzielała oryginalność
od dziwactwa; to, co sprawiało, że dziecko wyrastało na dobrze przystosowanego człowieka, jak Thomas, od tego, co czyniło z niego osobnika zaburzonego, jak Peter. Czy każdy nastolatek mógł się potencjalnie znaleźć na jednym bądź drugim krańcu tej zawieszonej nad
przepaścią liny i czy umiałby zdefiniować moment, który o tym zadecydował?
Jordan przypomniał sobie Sama, któremu rano zmieniał pieluszkę. Dziecko  chwyciło  się  za  palce  u  stóp,  zafascynowane  faktem,  że zdołało
je zlokalizować, po czym natychmiast wepchnęło je sobie do ust. Selena,
przyglądająca  się  tej  scence  ponad  ramieniem  Jordana,  rzuciła dowcipną
uwagę. Jordan natomiast, ubierając synka, myślał o tym, jak wszechogarniającą tajemnicą musi być życie dla takiego malucha. Zastanawiał się, co odczuwa człowiek, gdy otaczający świat jest tak niewyobrażalnie wielki. I kiedy pewnego ranka odkrywa jakąś cząstkę siebie, o której istnieniu do tej pory nie miał pojęcia.
Kiedy przestajesz pasować do reszty świata, stajesz się   



nadczłowiekiem.  Czujesz  na  sobie  cudze  spojrzenia  tak wyraźnie, jakby
się  do  ciebie  fizycznie  przyklejały.  Z  odległości  kilometra słyszysz
wymieniane  szeptem  uwagi  na  twój  temat.  Stajesz  się niewidzialny,
chociaż  w  rzeczywistości  wciąż  tkwisz  tam,  gdzie  stałeś. Możesz
wrzeszczeć na całe gardło, a i tak nikt cię nie usłyszy.
Stajesz  się  mutantem;  dżokerem,  do  którego  na  zawsze przyrosła
maska;  bionicznym  człowiekiem,  który  stracił  wszystkie członki, nadal
jednak zachował własne serce.Jesteś tworem, który kiedyś był
normalną  ludzką  istotą,  wszakże  tak  dawno  temu,  że  już zupełnie nie
pamiętasz, jakie to uczucie.
Sześć lat wcześniej
Peter wiedział, że będzie miał przechlapane, gdy na rozpoczęcie
szóstej klasy matka dała mu przy śniadaniu prezent.
– Wiem, jak bardzo chciałeś mieć coś takiego – powiedziała, czekając niecierpliwie, aż Peter zdejmie opakowanie.   


W środku znajdował się segregator z Supermanem na okładce. Peter rzeczywiście bardzo chciał taki dostać. Tyle że trzy lata temu, kiedy to był szczyt szpanu.
Zmusił się jednak do uśmiechu.
– Dzięki, mamo – wydukał.
Ona natychmiast się rozpromieniła, Peter natomiast zaczął się zastanawiać, jak inne dzieciaki wykorzystają ten idiotyczny segregator przeciwko niemu.
Jak zwykle na ratunek pośpieszyła Josie. Powiedziała woźnemu, że
ma   rozwalone   ochraniacze   na   rączkach   kierownicy   roweru   i potrzebuje
samoprzylepnej taśmy izolacyjnej, by je prowizorycznie zaklajstrować na powrót do domu. Tak naprawdę wcale nie jeździła rowerem do szkoły  –  chodziła  na  piechotę  razem  z  Peterem,  który  mieszkał kawałek
dalej i zawsze zgarniał ją po drodze. Chociaż od wielu lat nigdy się nie
spotykali po lekcjach – od czasu burzliwej awantury pomiędzy ich matkami, której przyczyn żadne z nich nie pamiętało – Josie wciąż się trzymała z nim w szkole. I łaska boska, bo nikt poza nią nie chciał się
z
Peterem zadawać.   



Siedzieli razem przy stole w czasie lunchu; sprawdzali sobie
nawzajem szkice esejów na angielski; zawsze pracowali w parze na ćwiczeniach laboratoryjnych. Najcięższą porą roku było dla nich lato. Mogli do siebie mailować i czasami nawet się spotykali przy miejskim stawie, ale to wszystko. Natomiast gdy przychodził wrzesień, bezbłędnie  wpadali  we  wspólny  rytm,  jakby  nigdy  nie  przeżyli żadnego
interwału.  I  na  tym,  w  opinii  Petera,  polegała  najprawdziwsza przyjaźń.
Tym razem, przez segregator z Supermanem, rok szkolny rozpoczął
się dla nich kryzysem. Z pomocą Josie Peter zrobił coś w rodzaju obwoluty z taśmy samoprzylepnej i starej gazety, którą podkradli z laboratorium. Josie argumentowała, że Peter będzie mógł zdejmować obwolutę po przyjściu do domu, żeby jego matka nie poczuła się urażona.
Przerwa na lunch dla szóstoklasistów została w tym roku
wyznaczona na bardzo wczesną godzinę, zaledwie jedenastą przed południem, ale i tak im się zdawało, że od miesięcy nie mieli nic w ustach.  Josie  musiała  kupić  sobie  coś  do  jedzenia  –  kulinarne osiągnięcia
jej matki ograniczały się do wypisywania czeków dla kobiet   



prowadzących stołówkę – a Peter stanął za nią w wijącej się kolejce
po
kartonik z mlekiem. Matka zawsze mu pakowała kanapkę, w której chleb był okrojony ze skórki, paczkę marchewek i jakiś owoc z ekologicznej uprawy, niekiedy już pokancerowany.
Peter położył segregator na tacy; wciąż się go wstydził, mimo obwoluty. Otworzył kartonik i wsunął do środka słomkę.
– Wiesz, tak naprawdę powinno ci być wszystko jedno, jaka jest okładka twojego segregatora – oświadczyła Josie. – Co cię obchodzi opinia innych?
Skierowali się w stronę stolika, i w tej samej chwili Drew Girard
wpadł z impetem na Petera.
– Patrz, gdzie leziesz, przygłupie! – krzyknął Drew, ale już było za późno: Peter upuścił swoją tacę.
Mleko się rozlało na segregator, redukując gazetę do pulpy, spod
której wyłoniła się sylwetka Supermana.
Drew zaniósł się śmiechem.
– Czy na gaciach też masz bohaterów kreskówek, Houghton?
– Zamknij się, Drew.
– Bo co? Porazisz mnie swoim rentgenowskim wzrokiem?   


Tego dnia dyżur w stołówce pełniła nauczycielka sztuki, pani
McDonald (Josie przysięgała, że kiedyś ją nakryła na wąchaniu kleju
w
składziku z materiałami na zajęcia), która teraz bez entuzjazmu wkroczyła do akcji. Niektórzy z szóstoklasistów, jak Drew czy Matt Royston, byli już wyżsi od nauczycieli, mieli niskie głosy i zaczęli się golić;  Peter  natomiast  co  noc  się  modlił  o  nadejście  okresu dojrzewania,
ale jak do tej pory jego modły nie zostały wysłuchane.
– Peter, zajmij swoje miejsce… – Pani McDonald westchnęła ciężko.
– Drew ci przyniesie nowy karton mleka.
Zapewne zatrutego, pomyślał Peter i zaczął osuszać segregator
kłębem papierowych serwetek. Teraz nawet po wyschnięciu będzie śmierdział. Czy więc on nie powinien powiedzieć matce, że podczas lunchu niechcący oblał go mlekiem? W zasadzie by nie skłamał, bo udział osoby trzeciej w tym zalaniu można spokojnie uznać za nieistotny szczegół. No i bardzo prawdopodobne, że dzisiejszy
wypadek zmobilizuje matkę do kupienia mu nowego, normalnego segregatora – takiego, jakie mają wszyscy inni w klasie.
Peter uśmiechnął się w duchu. Niewykluczone, że Drew Girard
mimo woli wyświadczył mu przysługę.   



– Drew – ponagliła nauczycielka – słyszałeś, co powiedziałam.
Kiedy Drew ruszył w stronę piramidy kartoników z mlekiem, Josie dyskretnie podstawiła mu nogę, o którą się potknął i runął jak długi
na
podłogę. Na ten widok cała stołówka zatrzęsła się ze śmiechu. Bo tak właśnie funkcjonowała ta społeczność: znajdowałeś się na samym dole
drabiny tak długo, póki nie znalazł się ktoś inny na twoje miejsce.
– Kryptonit bywa zabójczy – szepnęła Josie na tyle głośno, żeby jej słowa dotarły do Petera.
W opinii Alex sprawowanie urzędu sędziego miało dwie zasadnicze zalety. Po pierwsze, pozwalało pomóc ludziom w rozwiązaniu ich problemów i dawało im poczucie, że ktoś chce wysłuchać ich racji. Po drugie, nieustannie stawiało przed wyzwaniami intelektualnymi. Przy wydawaniu werdyktu trzeba było uwzględniać rozmaite czynniki: sytuację ofiar, postawę policji, argumenty prokuratury, odczucia społeczne.   I   zawsze   patrzeć   na   sprawę   z   punktu   widzenia stanowionych
precedensów.
Najgorszą stronę tej pracy stanowiło przeświadczenie, że strony postępowania   nigdy   nie   otrzymują   tego,   czego   potrzebują najbardziej:   


sprawca – wyroku, który miałby działanie terapeutyczne, a nie był jedynie karą; ofiara – prawdziwego zadośćuczynienia.
Tego dnia przed Alex stanęła dziewczyna niewiele starsza od Josie. Była ubrana w kurtkę NASCAR i czarną plisowaną spódnicę, miała tlenione blond włosy i trądzik na twarzy. Alex często widywała
podobne pannice: po zamknięciu głównej galerii handlowej przesiadywały na parkingu w camaro swoich chłopaków, robiąc Bóg wie co. Ciekawe, jaka byłaby ta dziewczyna, gdyby miała sędzię za matkę. Czy kiedykolwiek w życiu bawiła się pluszakami pod kuchennym stołem, czy czytała książki pod kołdrą z latarką w ręku, kiedy teoretycznie powinna już spać? Zawsze zdumiewało Alex, jak fundamentalny wpływ na ludzkie życie miewają pozornie nic nieznaczące zrządzenia losu.
Dziewczyna została oskarżona o paserstwo – przechowywanie kradzionych dóbr, a dokładnie złotego naszyjnika, wartego pięćset dolarów, który dostała od swojego chłopaka. Alex spojrzała na nią z wyżyn swojego podwyższenia. Ustawianie stołu sędziowskiego tak, by górował nad salą, nie miało jakiegoś logistycznego znaczenia dla procesu, za to wywoływało piorunujący efekt psychologiczny.
– Czy dobrowolnie i świadomie zrzeka się pani swoich praw?   



Rozumie, że przyznając się do winy, potwierdza tym samym prawdziwość twierdzeń oskarżenia?
Dziewczyna gwałtownie zamrugała oczami.
– Nie wiedziałam, że ten naszyjnik jest kradziony. Myślałam, że to prezent od Hapa.
– Według zarzutu postawionego przez prokuraturę, przyjęła pani naszyjnik ze świadomością, że pochodzi z kradzieży. Jeżeli jednak pani
nie wiedziała o źródle jego pochodzenia, przysługuje pani prawo do procesu przed ławą przysięgłych. Prawo do przedstawienia argumentów na własną obronę. Prawo do wniesienia wniosku o przydzielenie adwokata, ponieważ zarzucane pani przestępstwo jest wykroczeniem pierwszego stopnia i podlega karze do roku więzienia oraz grzywnie w wysokości dwóch tysięcy dolarów. Przysługuje pani prawo do przeniesienia na prokuraturę obowiązku udowodnienia winy ponad wszelką wątpliwość. Prawo do wysłuchania i przepytania wszystkich świadków, występujących przeciwko pani w sprawie.
Prawo  do  wystąpienia  o  powołanie  na  świadka  obrony  dowolnej osoby
i przedstawienie w sądzie wszelkich dowodów, które mogłyby świadczyć o pani niewinności. Ma pani prawo wnieść odwołanie do   



sądu apelacyjnego lub zażądać procesu w sądzie wyższej instancji przed
ławą przysięgłych de novo, jeżeli dopuściłabym się uchybień proceduralnych lub jeżeli kwestionowałaby pani moje decyzje. Natomiast przyznając się do winy, automatycznie rezygnuje pani z wszystkich wymienionych przeze mnie praw.
Dziewczyna nerwowo przełknęła ślinę.
– No, ale ja rzeczywiście zastawiłam go w lombardzie.
– Nie na tym polega istota zarzutu – wyjaśniła Alex. – Czynem wyszczególnionym we wniosku prokuratury jest przyjęcie naszyjnika z pełną świadomością, że pochodzi z kradzieży.
– Ale ja chcę się przyznać do winy – oznajmiła dziewczyna.
– Chwilę temu powiedziała mi pani, że się nie dopuściła
zarzucanego jej czynu. Nie można się przyznawać do przestępstwa, którego się nie popełniło.
Z jednej z tylnych ławek podniosła się kobieta, która wyglądała na marnie postarzoną kopię oskarżonej.
– Mówiłam jej, że ma się nie przyznawać – oznajmiła matka dziewczyny. – Kiedy tu dzisiaj przyszła, chciała powiedzieć, że jest niewinna, ale prokurator oświadczył, że zaproponuje jej lepszy układ,   



jeżeli powie, że zrobiła to, o co ją oskarża.
Prokurator – niczym pajac na sprężynie – natychmiast poderwał się
z miejsca.
– Nigdy nie powiedziałem niczego podobnego, wysoki sądzie. Zaoferowałem jedynie standardową ugodę pozaprocesową, jeżeli oskarżona przyzna się dzisiaj do winy – i nic poza tym. Poinformowałem, że jeżeli zdecyduje się na rozprawę przed ławą, wycofuję ofertę i wówczas wysoki sąd podejmie decyzję według własnego uznania.
Alex próbowała sobie wyobrazić, co się czuje, gdy się jest taką dziewczyną

całkowicie
przytłoczoną
potęgą
wymiaru
sprawiedliwości, niepojmującą obowiązującego w sądzie języka. Zapewne słowa prokuratora sprawiały, że patrzyła na tego faceta jak
na
prezentera prowadzącego teleturniej. „Bierzesz oferowaną gotówkę?   



Czy wybierasz drzwi numer jeden – za którymi może być kabriolet, ale
równie dobrze tylko kurczak?”.
Dziewczyna zdecydowała się wziąć pieniądze.
Alex przywołała do siebie prokuratora.
– Czy w postępowaniu dowodowym wykazano, że wiedziała o kradzieży tego naszyjnika?
– Tak jest, wysoki sądzie. – Prokurator wręczył Alex policyjny
raport, a ona szybko przebiegła go wzrokiem. Policjanci zapisali słowa dziewczyny w taki sposób, że trudno byłoby utrzymać tezę o jej niewinności.
Alex przeniosła wzrok na oskarżoną.
– Na podstawie raportu policyjnego, przy jednoczesnym
uwzględnieniu zrzeczenia się przez stronę pozwaną prawa do przeprowadzenia     postępowania     dowodowego     przed     ławą przysięgłych,
uznaję, że istnieją podstawy do przyjęcia oświadczenia wspomnianej strony. Materiał zebrany przez policję wskazuje, że przyjmując naszyjnik, wiedziała pani o jego pochodzeniu.
– Ja… ja nic z tego nie rozumiem – wydukała dziewczyna.
– To oznacza, że uznam panią za winną zarzucanego czynu, jeżeli   


nadal pani sobie tego życzy. Ale najpierw muszę usłyszeć przyznanie się do winy.
Dziewczyna przygryzła wargę, żeby powstrzymać jej drżenie.
– Okay – wyszeptała. – Zrobiłam to, co mówi prokurator.
To był jeden z tych przepięknych jesiennych dni, kiedy człowiek się wlecze do szkoły noga za nogą, bo wprost nie może uwierzyć, że będzie
tam musiał zmarnować osiem godzin życia.
Siedząc na lekcji matematyki, Josie zapatrzyła się w błękit nieba – w lazur: to książkowe słowo, które poznali w ubiegłym tygodniu, tak rozkosznie się rozlewało na języku, jak trzymane w ustach lodowe kryształki. Josie wyłapywała uchem okrzyki siódmoklasistów, którzy w ramach WF bawili się w podchody gdzieś za tylnym boiskiem. I nagle na jej kolana spadła kulka papieru. Josie ją rozwinęła i zobaczyła liścik
od Petera.
Dlaczego zawsze musimy znajdować rozwiązanie dla x? Czy x nie mógłby
się rozwiązać sam i oszczędzić nam tego PIEKŁA?!!!
Josie odwróciła się w stronę Petera i posłała mu lekki uśmiech. W odróżnieniu od niego lubiła matematykę. Uwielbiała to cudowne   


przeświadczenie, że jeżeli się należycie przyłożyć do zadania, otrzyma się sensowną, logiczną odpowiedź.
Josie nie należała do elity najpopularniejszych dzieciaków,
ponieważ była szóstkową uczennicą. Peter zbierał czwórki i trójki, a raz
nawet  dostał  jedynkę,  ale  też  się  nie  zaliczał  do  wybrańców. Naturalnie
nie dlatego, że jak ona był mózgowcem, ale ponieważ… był Peterem. Jeżeli istniało coś takiego jak drabina popularności, Josie z
pewnością zajmowała wyższy szczebel od kilkorga innych dzieciaków.
I
niekiedy się zastanawiała, czy trzyma z Peterem, bo lubi jego towarzystwo, czy raczej dlatego, że w jego obecności czuje się kimś lepszym.
Podczas gdy wszyscy się pochylali nad arkuszami z zadaniami powtórkowymi, pani Rasmussin surfowała po Internecie. Po szkole krążyły  żartobliwe  plotki  –  że  podczas  klasówek  kupuje  gacie  z witryny
Gap.com lub odwiedza portale dla fanów telenowel. Jeden chłopak przysięgał nawet, że widział, jak przeglądała strony z pornografią, gdy
podszedł do jej stołu, żeby o coś zapytać.   



Tradycyjnie Josie skończyła wcześniej od innych. Zaczęła się
rozglądać po klasie, aż w końcu jej wzrok padł na panią Rasmussin. Nauczycielka jak zwykle siedziała przy swoim komputerze i… płakała. Miała przy tym wyraz twarzy, który natychmiast zdradzał, że nie zdaje sobie sprawy z własnych łez.
Nagle nauczycielka wstała od komputera i wyszła z klasy bez słowa
– nie przykazując uczniom nawet, żeby byli cicho podczas jej nieobecności.
Po dłuższej chwili Peter postukał Josie w ramię.
– Co jej odbiło?
Zanim Josie zdążyła odpowiedzieć, pani Rasmussin powróciła.
Miała kredowobiałą twarz, a usta zaciśnięte tak mocno, jakby je ktoś zaszył.
– Dzieci – powiedziała cicho. – Stało się coś strasznego.
W centrum audiowizualnym, do którego spędzono wszystkich
uczniów gimnazjum, dyrektor przekazał im to, czego się do tej pory dowiedział: dwa samoloty uderzyły w World Trade Center. Kolejny się rozbił o budynek Pentagonu. Przed chwilą runęła południowa wieża WTC.
Bibliotekarka włączyła telewizor, żeby wszyscy mogli oglądać   



wiadomości. Chociaż omijały ich lekcje – co zazwyczaj wzbudzało powszechny entuzjazm – w sali panowała taka cisza, że Peter słyszał bicie  własnego  serca.  Rozejrzał  się  po  otaczających  go  ścianach, zerknął
w okno na rozciągające się w górze niebo. To miejsce nie było oazą bezpieczeństwa. Takie oazy po prostu nie istniały, bez względu na to,
co
kto na ten temat mówił.
Czy tak właśnie się czuli ludzie podczas wojny?
Peter przeniósł wzrok na ekran. W Nowym Jorku przechodnie
płakali i histerycznie krzyczeli, ale z ledwością można to było dostrzec
z
powodu pyłu i dymu, unoszących się w powietrzu. Wszędzie wokół buchał ogień, wyły syreny straży pożarnej i alarmy samochodowe. To, co Peter widział na ekranie, w niczym nie przypominało Nowego Jorku
z wakacyjnej wycieczki, na którą pojechał razem z rodzicami. Byli wtedy  na  samym  szczycie  Empire  State  Building  i  mieli  zjeść wytworną
kolację w Windows of the World, ale Joeyowi zrobiło się niedobrze,
bo
zjadł za dużo popcornu, i musieli wracać do hotelu.
Pani Rasmussin wzięła wolne na resztę dnia. Jej brat był maklerem   



w World Trade Center.
Zginął.
Peter siedział obok Josie. Mimo że ich krzesła nie stykały się ze sobą, wyraźnie czuł, że przyjaciółka dygocze.
– Peter – wyszeptała z przerażeniem. – Ludzie wyskakują z okien. Peter nie widział wszystkiego wyraźnie, pomimo swoich okularów,
ale gdy zmrużył oczy, przekonał się, że Josie miała rację. Poczuł ściskanie w klatce piersiowej, jakby nagle skurczyły mu się żebra. Jakim
trzeba być człowiekiem, żeby się posunąć do czegoś tak dramatycznego?
Niemal natychmiast sam udzielił sobie odpowiedzi: Człowiekiem,
który nie widzi żadnego innego wyjścia.
– Myślisz, że tutaj też mogliby nas dopaść? – szepnęła Josie.
Peter zerknął na nią spod oka. Chciałby w jakiś cudowny sposób poprawić jej nastrój, ale, prawdę mówiąc, sam nie czuł się najlepiej, a
w
dodatku nie wiedział, czy w języku angielskim istnieją słowa, które mogłyby wymazać z umysłu ten straszny szok, wywołany nagłym odkryciem, że świat nie jest takim miejscem, za jaki się go dotąd uważało.   



Odwrócił się z powrotem w stronę telewizora, żeby uniknąć
odpowiedzi na pytanie Josie. Coraz więcej ludzi wyskakiwało z okien północnej wieży, a chwilę później rozległ się ogłuszający grzmot i wszystko gwałtownie się zatrzęsło, jakby władca podziemia rozwierał swoją  olbrzymią  paszczę.  Kiedy  runął  potężny  wieżowiec,  Peter przestał
wreszcie wstrzymywać oddech – i poczuł wielką ulgę, bo teraz już naprawdę nic nie było widać.
Wszystkie szkolne telefony w końcu się zablokowały, a rodzice
podzielili się na dwie kategorie: tych, którzy nie chcieli śmiertelnie przerażać dzieci swoim pojawieniem się w szkole i wpychaniem ich do domowego, piwnicznego schronu; oraz tych, którzy chcieli przeżywać tę tragedię, mając dzieci u boku.
Lacy Houghton i Alex Cormier należały do drugiej kategorii i przypadkiem obie zajechały pod szkołę niemal w tym samym czasie. Zaparkowały obok siebie na pętli szkolnego autobusu, wysiadły z samochodów i dopiero wówczas się rozpoznały; nie widziały się od dnia, kiedy Alex wyprowadziła Josie z piwnicy, w której mąż Lacy trzymał broń.
– Czy Peter… – zaczęła Alex.   



– Nie wiem. A Josie?
– Przyjechałam zabrać ją do domu.
Weszły razem do głównego sekretariatu, skąd zostały skierowane
do centrum audiowizualnego, znajdującego się na końcu holu.
– Nie mogę uwierzyć, że pozwolili im to oglądać – powiedziała
Lacy, biegnąc u boku Alex.
– Są już w takim wieku, że rozumieją, co się dzieje – odparła Alex. Lacy pokręciła głową.
– Ja nie jestem w takim wieku, by to zrozumieć.
W centrum roiło się od uczniów – siedzieli na krzesłach, na stołach, leżeli na podłodze. Alex po chwili zdała sobie sprawę, co w tej scenie było absolutnie nadzwyczajnego: wszyscy milczeli. Nawet nauczyciele zakrywali usta rękami, jakby się bali dać upust emocjom w obawie, że gdy teraz się wyleją, zmiotą wszystko na swojej drodze niczym fala powodziowa.
Z przodu sali stał telewizor, w który wszyscy wbijali teraz wzrok.
Alex natychmiast zauważyła córkę, ponieważ ta podkradła jedną z jej opasek na włosy – tę w lamparcie cętki.
– Josie! – zawołała i dziewczynka gwałtownie się odwróciła, a potem   



niemal po głowach innych dzieci rzuciła się ku matce. Uderzyła w nią
z
siłą huraganu. Alex wiedziała, że gdzieś za tą furią, za tym kłębem emocji, kryje się oko cyklonu. Czuła też, że musi się przygotować na jeszcze jeden gwałtowny wybuch – bo tak działały nieokiełznane siły natury – zanim wszystko powróci do normy.
– Mamusiu – załkała Josie – czy już po wszystkim?
W pierwszej chwili Alex nie wiedziała, jak zareagować. Jako rodzic powinna znać odpowiedzi na wszystkie pytania, ale tym razem ich nie znała. Powinna zapewnić swojej córce bezwzględne bezpieczeństwo, ale
nie mogła uczciwie obiecać, że zdoła to zrobić. Musiała przybrać pewną
siebie minę i zaręczyć Josie, że wszystko będzie dobrze, chociaż sama nie była o tym przekonana. Już jadąc z sądu do szkoły, uświadomiła sobie, jak krucha jest nawierzchnia pod kołami jej samochodu, jak łatwa
do  rozerwania  kurtyna  nieba.  Alex  mijała  studnie  i  natychmiast myślała
o skażeniu wody pitnej; zastanawiała się, gdzie jest zlokalizowana najbliższa elektrownia atomowa.
Niemniej w ciągu lat spędzonych za sędziowskim stołem publicznie   



zawsze  się  zachowywała  zgodnie  z  powszechnymi  oczekiwaniami: była
opanowana i zrównoważona, daleka od histerycznych reakcji, nigdy nieokazująca emocji przy wydawaniu werdyktów. Z pewnością więc zdoła odegrać podobną rolę na użytek córki.
– Nic nam nie grozi – oznajmiła spokojnym, rzeczowym tonem. – Najgorsze minęło.
Nie wiedziała, że akurat w chwili, gdy to mówiła, czwarty samolot spadał na pole w Pensylwanii, i nie zdawała sobie sprawy, że gwałtowność, z jaką przyciska do siebie Josie, jawnie przeczy jej słowom.
Ponad ramieniem córki skinęła głową Lacy Houghton, która
opuszczała szkołę w towarzystwie swoich dwóch synów. Alex przeżyła drobny wstrząs na widok Petera, bo nie wyobrażała sobie, że już tak wyrósł – był niemal wzrostu dorosłego mężczyzny.
Ile to lat minęło od czasu, gdy widziała go po raz ostatni?
Nagle zdała sobie sprawę, że można utracić z kimś kontakt całkiem niespostrzeżenie, dosłownie w mgnieniu oka. Poprzysięgła sobie, że nie
dopuści,   by   coś   podobnego   spotkało   ją   i   Josie.   Ostatecznie sprawowanie   


urzędu sędziowskiego niewiele znaczyło wobec macierzyństwa. Kiedy asystent powiedział Alex o ataku na WTC, jej myśli wcale nie pobiegły ku społeczności, nad którą sprawowała pieczę… lecz jedynie ku Josie. Przez następne tygodnie Alex dotrzymywała złożonej sobie
obietnicy. Przeorganizowała wokandę, żeby być w domu, kiedy Josie wracała ze szkoły; nie zabierała pracy do domu na weekend; każdego wieczoru, podczas kolacji, prowadziła z córką rozmowy – i nie były to jakieś banalne pogaduszki, ale poważne dyskusje: dlaczego „Zabić drozda”  można  uznać  za  najlepszą  powieść  wszech  czasów;  jak można
stwierdzić, że jest się naprawdę zakochaną; zamieniły nawet kilka słów
na temat ojca Josie. Aż pewnego dnia wyjątkowo skomplikowana sprawa zatrzymała Alex dłużej w sądzie. No i Josie zaczęła już przesypiać spokojnie całe noce, nienękana koszmarami, po których się
budziła z krzykiem. Powracanie do normalności wiązało się między innymi z rozmywaniem granic oddzielających ją od anormalności, i już po  kilku  miesiącach  uczucia,  które  ogarnęły  Alex  jedenastego września,
zaczęły się osuwać w niepamięć, jak przesłanie wypisane na piasku, zacierane falą pływu.   



Peter nienawidził piłki nożnej, mimo to w gimnazjum grał w reprezentacji szkoły. Obowiązywała wówczas polityka głosząca, że każdy uczeń – nawet taki, który normalnie nigdy w życiu nie zostałby wybrany do jakiejkolwiek drużyny – może zostać zawodnikiem, co ochoczo podchwyciła matka chłopca, kierowana przekonaniem, że aby
się zintegrować, trzeba przede wszystkim jak najczęściej przebywać wśród ludzi. W rezultacie przez cały sezon Peter zasuwał na popołudniowe treningi, gdzie ćwiczył celność podań oraz biegał za piłką, rzadko miewając z nią kontakt, a na dodatek dwa razy w tygodniu  w  rozmaitych  zakątkach  hrabstwa  Grafton  grzał  ławę podczas
międzyszkolnych rozgrywek.
Była tylko jedna rzecz, której Peter nienawidził bardziej od piłki
nożnej, a mianowicie przebierania się na trening. Po lekcjach z rozmysłem  długo  grzebał  w  swojej  szafce  lub  wymyślał  różne pytania,
które musiał niezwłocznie zadać nauczycielom, byle tylko wylądować
w szatni, gdy już większość zawodników będzie się rozgrzewać na boisku. Wówczas mógł zmienić strój, nie narażając się przy tym na kpiny ze swojej zapadniętej klatki piersiowej lub na szarpanie gumy   



bokserek gwałtownie w górę, tak żeby wcięły mu się w tyłek. Koledzy
z
drużyny, zamiast Peter Houghton, wołali na niego Peter Homo, i nawet
gdy był sam w szatni, wciąż słyszał odgłos przybijanych triumfalnie piątek oraz echo szyderczego śmiechu, które napierało na niego złowieszczo niczym fala skażona wyciekiem z tankowca.
Po treningu zazwyczaj udawało mu się tak pokombinować, żeby się zjawić w szatni na szarym końcu: ochoczo się zgłaszał do zbierania piłek rozsianych po całym boisku, zasypywał trenera pytaniami na temat najbliższego meczu lub po prostu długo i starannie poprawiał sznurowadła korków. Jeżeli wyjątkowo dopisało mu szczęście, kiedy wchodził pod prysznic, wszyscy inni już zdążyli się rozejść do domów. Tego   dnia   jednak,   tuż   po   rozpoczęciu   treningu,   nadciągnęła gwałtowna
burza. Trener natychmiast ściągnął wszystkich z boiska i zapędził do szatni.
Peter powlókł się smętnie do swojego kąta. Kilku chłopaków już
szło pod prysznice, z ręcznikami owiniętymi wokół bioder. Między innymi Drew i jego przyjaciel, Matt Royston. Po drodze zarykiwali się
ze śmiechu i boksowali nawzajem po ramionach, żeby sprawdzić, który   



z nich ma większą siłę ciosu.
Peter odwrócił się w stronę szafek, rozebrał się i szybko okręcił
ręcznik wokół pasa. Serce waliło mu jak młotem. Doskonale zdawał sobie sprawę, co każdy widzi, gdy na niego patrzy, ponieważ codziennie oglądał to w lustrze: skóra biała jak brzuch ryby; sterczące obojczyki; ramiona bez śladu muskulatury.
Ostatnią rzeczą, którą Peter zdjął, były okulary, które położył na
górnej półce szafki. I wówczas, dzięki Bogu, całe otoczenie stało się jedną wielką, rozmazaną plamą.
Spuścił nisko głowę i zdejmując z siebie ręcznik w ostatniej chwili, wszedł pod prysznic. Matt i Drew już się namydlali. Peter tymczasem podstawił twarz pod wodny spray. Wyobraził sobie, że jest poszukiwaczem przygód, płynie po dzikiej rzece, napotyka spieniony wodospad i zostaje wciągnięty w otchłań wiru.
W końcu jednak przetarł oczy, odstąpił w bok i ujrzał rozmazane kontury sylwetek Drew i Matta. A także ciemne plamy pomiędzy ich nogami – włosy łonowe.
Peter jeszcze ich nie miał.
Matt niespodziewanie zerknął w bok, w jego stronę.
– Jezu Chryste. Przestań się gapić na mojego kutasa.   



– Pieprzona ciota – dorzucił Drew.
Peter natychmiast odwrócił głowę. A co, jeżeli się okaże, że oni mają rację? Jeżeli właśnie dlatego jego wzrok powędrował właśnie w te okolice ich ciała? I co będzie, jeżeli teraz nagle mu stanie, jak to się ostatnio coraz częściej zdarzało?
To by oznaczało, że jest gejem, no nie?
– Nie patrzyłem na ciebie – wykrztusił pośpiesznie. – Zresztą i tak niczego bym nie zauważył.
Śmiech Drew odbił się głośnym echem od pokrytej kaflami ściany.
– Może twój fiut jest za mały, Mattie.
Zanim Peter się obejrzał, Matt trzymał go za gardło.
– Nie mam na nosie okularów – wycharczał Peter. – Dlatego nic nie widzę.
Matt go puścił, pchnąwszy uprzednio na ścianę, po czym wymaszerował spod prysznica. Ściągnął ręcznik Petera z haczyka i wrzucił  pod  tryskającą  z  sitka  wodę.  Ręcznik,  cały  przemoczony, sfrunął
na posadzkę i zatkał główny odpływ.
Peter szybko go podniósł i owinął wokół bioder. Z bawełnianej
tkaniny leciały gęsto krople, tak jak łzy z oczu Petera. Miał tylko   


nadzieję, że nikt tego nie dostrzeże, bo po całym jego ciele spływały strużki wody.
Tak czy inaczej, wszyscy się na niego gapili.
Kiedy Peter był w towarzystwie Josie, nie odczuwał żadnych szczególnych emocji – nie miał ochoty jej pocałować, wziąć za rękę czy
coś w tym rodzaju. Wobec chłopaków też nie miał takich odruchów, ale
przecież każdy człowiek jest albo hetero, albo homo. Nie można być
ni
tym, ni owym, prawda?
Pośpieszył w stronę swojego kąta i zobaczył Matta stojącego przed jego szafką. Zmrużył oczy, żeby dojrzeć, co on tam właściwie robi, i w tym samym momencie Matt zdjął z półki okulary Petera, przytrzasnął
je
drzwiczkami szafki, po czym rzucił pogięte oprawki na podłogę.
– Teraz już nie będziesz mógł się na mnie gapić, pedale – oznajmił i odszedł.
Peter uklęknął na podłodze i próbował zebrać odłamki szkła.
Ponieważ nie widział dobrze, od razu się skaleczył w rękę. Usiadł po turecku z przemoczonym ręcznikiem między nogami i podsunął sobie dłoń pod nos, a wówczas obraz stał się pełny i wyraźny.   



W swoim śnie Alex szła główną ulicą całkiem naga.
Weszła do banku, żeby zrealizować czek, i kasjerka powiedziała z uśmiechem:
– Mamy dzisiaj piękną pogodę, nieprawdaż?
Pięć minut później Alex się znalazła w kawiarni, gdzie zamówiła
latte z odtłuszczonym mlekiem. Za barem stała dziewczyna o jaskrawofioletowych włosach i brwiach połączonych w jedną kreskę poprzez rząd wbitych w czoło ćwieków. Kiedy Josie była mała i przychodziła z matką do tej kawiarni, Alex zawsze musiała ją napominać, żeby nie wybałuszała oczu.
– Czy mam podać biszkopcik do kawy, pani sędzio? – zapytała dziewczyna zza baru.
Następnie Alex udała się do księgarni, do apteki oraz na stację benzynową, i w każdym z tych miejsc czuła na sobie natarczywe ludzkie spojrzenia. Miała świadomość, że jest naga. Otaczający ją ludzie
też o tym wiedzieli. Ale nikt nie odezwał się słowem, dopóki nie weszła
na
pocztę.
Poczmistrzem   



w
Sterling
był
staruszek,
który
prawdopodobnie pracował w tym miejscu od czasów zakończenia działalności przez Pony Express. Wręczył Alex bloczek znaczków, po czym nieśmiało położył rękę na jej dłoni.
– Zapewne podobne uwagi są z mojej strony nie na miejscu…
Alex w napięciu zawiesiła na nim wzrok.
– …ale to doprawdy przepiękna suknia, pani sędzio – dokończył z rozjaśnioną twarzą.
To jej pacjentka tak zawodziła. Lacy usłyszała jęki dziewczyny już z końca holu. Ruszyła biegiem, skręciła za załom i wpadła do szpitalnej salki.
Kelly Gamboni była sierotą, miała dwadzieścia jeden lat i iloraz inteligencji 79. Została zbiorowo zgwałcona przez trzech uczniów szkoły średniej, którzy teraz czekali na proces w poprawczaku w Concord. Kelly mieszkała w katolickim ośrodku pomocy, więc aborcja ani na chwilę nie wchodziła w grę. No, a teraz lekarz z izby przyjęć   


uznał za medycznie uzasadnione wywołanie u niej porodu w trzydziestym szóstym tygodniu ciąży.
Jedna z pielęgniarek bezskutecznie próbowała uspokoić Kelly, która leżała na łóżku, kurczowo przyciskała do siebie pluszowego misia i głośnym krzykiem przywoływała od lat nieżyjącego rodzica:
– Tatusiuuu! Zabierz mnie do domu! Tatusiu, to tak strasznie boli!
Do sali wkroczył lekarz i Lacy natychmiast ruszyła do natarcia.
– Jak śmiesz! – syknęła. – To moja pacjentka.
– Kiedy się znalazła na izbie, przeszła pod moją opiekę –
zaripostował.
Lacy spojrzała znacząco na Kelly i wyprowadziła lekarza do holu;
nie pomogą tej dziewczynie, skacząc sobie do oczu w jej obecności.
– Przyszła, skarżąc się, że od dwóch dni ma nieustannie mokre
majtki.   Badanie   wskazuje   na   pęknięcie   błony   owodniowej   – powiedział
medyk. – Dziewczyna nie gorączkuje, USG płodu wykazuje stan normalny. W tej sytuacji wywołanie porodu wydaje się jak najbardziej sensowne. Plus – sama podpisała na to zgodę.
– Wywołanie porodu może się wydawać sensowne, ale jest
niesłuszne. Ta dziewczyna cierpi na niedorozwój umysłowy. Nie ma   


pojęcia, co się z nią dzieje, a to wzbudza w niej przerażenie. I z pewnością nie jest zdolna do świadomego podejmowania decyzji. – Lacy odwróciła się na pięcie. – Ściągam tu psychiatrę.
– Ani się waż, do diabła! – Lekarz złapał ją za ramię.
– Ręce przy sobie!
Pięć minut później, gdy wciąż jeszcze na siebie wrzeszczeli, zjawił się konsultant z psychiatrii. Chłopię, które stanęło przed Lacy, było chyba mniej więcej w wieku Joeya.
– To zakrawa na kpinę – rzucił lekarz z izby przyjęć, i była to pierwsza jego uwaga, z którą Lacy zgodziła się bez zastrzeżeń. Oboje weszli za psychiatrą z powrotem do sali. Teraz dziewczyna leżała zwinięta w kłębek na boku i pojękiwała cicho.
– Trzeba jej podać zewnątrzoponówkę – mruknęła Lacy.
– To niebezpieczne przy dwucentymetrowym rozwarciu – zauważył lekarz.
– Mam to gdzieś. Ona potrzebuje znieczulenia.
– Kelly? – Psychiatra przykucnął obok łóżka. – Czy wiesz, co to jest cesarskie cięcie?
– Uhm – wyjęczała dziewczyna.
Psychiatra się podniósł.   


– Jest zdolna do podejmowania decyzji, chyba że sąd postanowi inaczej.
Lacy nie wierzyła własnym oczom. – I to ma być całe badanie?
– Na moją konsultację czeka sześcioro innych pacjentów – warknął psychiatra. – Przykro mi, że czuje się pani zawiedziona.
– To nie mnie pan zawiódł! – wrzasnęła w stronę jego oddalających
się pleców. Sama przykucnęła obok Kelly i chwyciła ją za rękę. – Wszystko będzie w porządku. Ja się tobą zaopiekuję. – Zmówiła w duchu krótką modlitwę, dedykując ją wszelkim możliwym siłom, zdolnym  poruszyć  skamieniałe  skorupy,  jakimi  niekiedy  bywały męskie
serca. A potem spojrzała na doktora. – Przede wszystkim nie szkodzić

powiedziała cicho.
Lekarz ścisnął palcami nasadę nosa i westchnął głęboko.
– Okay, podam jej to znieczulenie.
I dopiero gdy padły te słowa, Lacy zdała sobie sprawę, że przez cały ten czas wstrzymywała oddech.
Ostatnią rzeczą, na jaką Josie miała ochotę, była kolacja w
restauracji, gdzie przez cztery godziny będzie musiała patrzeć, jak kierownicy sali, kelnerzy, kucharze i pozostali goście podlizują się jej   



matce.  To  ostatecznie  były  urodziny  Josie,  zupełnie  więc  nie rozumiała,
dlaczego nie mogą ich spędzić tak, jak chciała – przy chińszczyźnie na wynos i filmie na wideo. Ale matka się upierała, że siedząc w domu, nie
uczczą tej okazji dostatecznie uroczyście, i w ten oto sposób Josie znalazła się jednak w restauracji, postępując krok w krok za matką niczym dama dworu.
Na dzień dobry naliczyła cztery: „Jakże miło panią widzieć, pani sędzio”, trzy: „Ależ naturalnie, pani sędzio”, dwa: „Cała przyjemność
po mojej stronie, pani sędzio” i jedno: „Dla pani, pani sędzio, zawsze rezerwujemy najlepszy stolik”. Niekiedy Josie czytała w „People” plotki o     różnych     gwiazdach,     stąd     wiedziała,     że     są     nieustannie obdarowywane
przez kreatorów mody kosztownymi ciuchami, butami i dodatkami, dostają darmowe bilety na broadwayowskie przedstawienia i wejściówki na stadion Jankesów. Na tej podstawie doszła do wniosku, że – z zachowaniem należytych proporcji – jej matka jest niekwestionowaną gwiazdą miasteczka Sterling.
– Wprost nie mogę uwierzyć, że moja córeczka ma już dwanaście
lat!   


– Oczekujesz, że teraz powiem: „Sama musiałaś być jeszcze
dzieckiem, kiedy mnie urodziłaś”?
Matka się roześmiała.
– To byłoby miłe.
– Za trzy i pół roku będę już mogła prowadzić samochód –
zauważyła Josie.
Widelec matki szczęknął głośniej o talerz.
– Dzięki. Od razu mi lepiej.
Do stolika podszedł bezszelestnie kelner.
– Pani sędzio – odezwał się pełnym rewerencji głosem, stawiając przed  Alex  miseczkę  z  kawiorem  –  proszę  przyjąć  tę  drobną przystawkę
od szefa kuchni w dowód szacunku.
– Co za ohyda! Rybie jaja?
– Josie! – Matka posłała kelnerowi wymuszony uśmiech. – Proszę podziękować szefowi.
Josie, grzebiąca widelcem w jedzeniu, poczuła na sobie karcący
wzrok matki.
– No co? – rzuciła zaczepnie.
– Zachowałaś się jak rozpaskudzony bachor.   


– Dlaczego? Bo nie lubię, jak ktoś podstawia mi pod nos rybie embriony? Ty też ich nie jadasz. Ja przynajmniej byłam szczera.
– A ja taktowna – odparła matka. – Natomiast teraz kelner z pewnością powie szefowi kuchni, że córka sędzi Cormier jest arogancka.
– Myślisz, że mnie to obchodzi?
– A powinno. Swoim postępowaniem również o mnie wydajesz opinię, a ja muszę dbać o swoją reputację.
– Jaką reputację? Tej, co chce się przypodobać całemu Sterling?
– Reputację osoby o nienagannej postawie zarówno w sądzie, jak i poza jego murami.
Josie przekornie przekrzywiła głowę.
– A gdybym zrobiła coś naprawdę złego?
– To znaczy?
– Gdybym na przykład paliła haszysz?
Matka zamarła.
– Josie, czy chcesz mi powiedzieć coś ważnego?
– Jezu, mamo, ja tego nie robię. To pytanie czysto hipotetyczne.
– Josie, teraz, gdy już jesteś w gimnazjum, możesz się zetknąć z   



dziećmi,     które     będą     cię     namawiały     do     niebezpiecznych eksperymentów
– lub najzwyczajniej w świecie głupich – mam jednak nadzieję, że się okażesz…
– …dość silna, by się im przeciwstawić i zachować rozsądek – dokończyła  Josie  gładko  śpiewkę,  którą  znała  na  pamięć.  –  Tak. Wiem.
Ale co byś, na przykład, zrobiła, gdybyś pewnego dnia wróciła do domu, a ja bym leżała naćpana na kanapie w salonie? Czy byś mnie wydała?
– Wydała? Co masz na myśli?
– Wezwała gliny. – Josie uśmiechnęła się szelmowsko. – Dostarczyła
im materiał dowodowy w postaci mojego zapasu haszu.
– Nie – odparła matka. – Nie zgłosiłabym tego policji.
W dzieciństwie Josie wyobrażała sobie, że gdy dorośnie, będzie wyglądała   jak   matka   –   delikatne,   idealnie   zarysowane   kości policzkowe,
ciemne włosy, niebieskie oczy. Te elementy znajdowały się w jej własnej
twarzy, ale w miarę jak dorastała, zaczynała coraz bardziej różnić się
od
matki,  a  zbliżać  wyglądem  do  kogoś,  kogo  nigdy  nie  poznała. Swojego   



ojca.
Zastanawiała się niekiedy, czy jej ojciec też miał fotograficzną
pamięć. Czy – podobnie jak ona – niemiłosiernie fałszował i czy lubił horrory. Ciekawiło ją, czy miał idealnie proste brwi – tak zupełnie różne
od delikatnych łuków jej matki.
Zastanawiała się. Kropka.
– Jeżelibyś mnie nie wydała ze względu na łączące nas
pokrewieństwo, to by oznaczało, że tak naprawdę wcale nie jesteś bezstronna i sprawiedliwa, prawda?
– Postąpiłabym, jak na matkę, a nie na sędzię, przystało. – Alex wyciągnęła rękę nad stołem i położyła ją na dłoni Josie, co było bardzo
dziwne, bo matka nie należała do osób, które lubiły się przytulać i dotykać. – Josie, wiesz, że możesz przyjść do mnie z każdym problemem, a ja zawsze cię wysłucham. I nigdy nie uwikłałabym cię
w
żadne konsekwencje prawne, bez względu na to, co bym usłyszała – czy
to by dotyczyło ciebie osobiście, czy też jednego z twoich przyjaciół. Tych akurat Josie nie miała zbyt wielu. Był naturalnie Peter, którego znała od zawsze; i chociaż od lat już się nie odwiedzali nawzajem po   



lekcjach, wciąż się trzymali razem w szkole. No, ale Peter to ostatnia osoba, która – w opinii Josie – mogłaby się dopuścić czegokolwiek nielegalnego. Stanowił natomiast jeden z powodów, dla których inne dziewczyny wykluczały ją ze swojego grona. Josie wmawiała sobie, że to nie ma dla niej żadnego znaczenia, bo ostatecznie komu mogłoby zależeć na bliskiej znajomości z osobami zainteresowanymi jedynie tym,
jak się potoczą wydarzenia w „One Time to Live”, i oszczędzającymi wszystkie pieniądze, zarobione na pilnowaniu cudzych dzieci, tylko po to, by je wydać w The Limited; Josie uważała te dziewczyny za okropnie
sztuczne i nadęte i czasami jej się zdawało, że gdyby je dźgnęła dobrze
zaostrzonym ołówkiem, pękłyby niczym balon.
I właściwie co z tego, że ona i Peter nie należą do grupy
podziwianych dzieciaków? Josie zawsze powtarzała Peterowi, że to nie
ma najmniejszego znaczenia, więc może najwyższy czas, by sama też
w
to uwierzyła.
Wysunęła dłoń spod ręki matki i z udawaną fascynacją wpatrzyła
się w zupę szparagową. Z bliżej nieokreślonych przyczyn szparagi   



bawiły ją i Petera do łez. Pewnego razu przeprowadzili eksperyment mający  na  celu  ustalenie,  ile  ich  trzeba  zjeść,  żeby  siki  zaczęły dziwnie
pachnieć,  i  okazało  się,  że  wystarczą  jedynie  dwa  kęsy.  Słowo honoru,
tylko dwa – nie więcej.
– Przestań przemawiać do mnie swoim sędziowskim głosem.
– Moim… jakim głosem?
– Sędziowskim. Tym, którym się odzywasz, kiedy podnosisz telefon. Lub gdy jesteś w miejscu publicznym. Jak teraz.
Matka ściągnęła brwi.
– To absurdalne. Zawsze mówię tym samym głosem, bez względu na…
Do stołu ponownie dosunął się kelner – tak płynnie i gładko, jakby
miał na nogach łyżwy.
– Nie chciałbym przeszkadzać… ale czy wszystko pani odpowiada,
pani sędzio?
Bez mrugnięcia okiem matka przeniosła uwagę na kelnera.
– Wyśmienite potrawy – odparła z uśmiechem, który zniknął z jej twarzy dopiero wtedy, gdy facet na dobre się oddalił. Wówczas   



ponownie się zwróciła ku Josie. – Zawsze i wszędzie mówię tym samym
głosem.
Josie zerknęła na matkę spod oka, potem spojrzała na oddalające się plecy kelnera.
– Może rzeczywiście – mruknęła.
Drugim chłopakiem w drużynie, serdecznie nienawidzącym piłki
nożnej i wysiłku fizycznego w ogóle, był niejaki Derek Markowitz, który
zagadnął Petera, kiedy obaj grzali ławę podczas meczu z North Haverhill.
– Kto cię zmusił do treningów? – zapytał.
Peter przyznał, że matka.
– To tak jak w moim wypadku. Jest dietetyczką i ma świra na
punkcie fitnessu.
Podczas rodzinnych kolacji Peter zawsze mówił rodzicom, że na treningach idzie mu doskonale. Wymyślał historyjki, w których jako własne przedstawiał wyczyny innych zawodników: atletyczne popisy, na które tak naprawdę nigdy by się nie zdobył, choćby nie wiedzieć jak
się wysilał. Snuł te powiastki tylko po to, żeby zobaczyć, jak matka w   



szczególny sposób patrzy na Joeya i oznajmia: „Widać mamy więcej niż
jednego utalentowanego sportowca w rodzinie”. A kiedy rodzice się zjawiali na meczach, żeby mu kibicować, Peter wyjaśniał, że siedzi na ławce, ponieważ trener wystawia tylko swoich ulubieńców – co w pewnym sensie nie odbiegało od prawdy.
Podobnie jak Peter, Derek należał do najgorszych piłkarzy na
świecie. Skórę miał tak jasną, że wyzierała spod niej dokładna mapa jego układu krwionośnego, a włosy tak białe, że trzeba było wytężyć wzrok, aby doszukać się brwi w jego twarzy. Teraz, ilekroć wyjeżdżali na  mecze,  Derek  siadał  zawsze  przy  Peterze.  Peter  lubił  go dodatkowo
za to, że Derek przemycał na boisko snickersy i podjadał, gdy tylko trener odwracał wzrok, a poza tym wymyślał na poczekaniu świetne dowcipy. „Co byłoby zabawniejsze od przygwożdżenia Drew Girarda
do ściany? Odrywanie go kawałek po kawałku”. W końcu doszło do tego, że Peter z ochotą chodził na treningi, żeby posłuchać tekstów Dereka  –  chociaż  zaczął  się  jednocześnie  martwić,  czy  lubi  tego faceta z
powodu jego osobowości, czy raczej dlatego, że on, Peter, jest gejem. Kiedy  nachodziła  go  taka  refleksja,  przesuwał  się  nieznacznie  na ławce,   



zwiększając dzielący ich dystans, lub obiecywał sobie, że przez cały trening nie spojrzy Derekowi w oczy, żeby przypadkiem przyjaciel nie wyciągnął pochopnych wniosków.
Pewnego popołudnia jak zwykle obaj grzali ławę, podczas gdy
reszta drużyny grała przeciwko Rivendell. Od początku panowała powszechna opinia, że Sterling złoi tyłki przeciwnikom z zamkniętymi oczami (co jednak nie było dla trenera dostatecznym argumentem, by wpuścić na boisko Petera czy Dereka). I zgodnie z oczekiwaniami pod koniec drugiej połowy wynik był dla Rivendell wręcz upokarzający – 11:2.
Podczas gdy Derek raczył Petera kolejnym dowcipem – tym razem o papudze i piracie – trener ściskał dłonie schodzących z boiska zawodników.
– Świetny mecz. Gratuluję. Świetny mecz.
– Idziesz? – spytał Derek, podnosząc się z ławki.
– Spotkamy się w szatni – odparł Peter. Przykucnął na trawie, żeby tradycyjnie  pobawić  się  sznurowadłami  korków,  i  wówczas  ujrzał przed
sobą  parę  kobiecych  pantofli,  które  od  razu  rozpoznał,  ponieważ niemal
codziennie potykał się o nie w przedsionku własnego domu.   



– Witaj, skarbie – powiedziała matka z radosnym uśmiechem.
Peter poczuł gwałtowne dławienie w gardle. Był już gimnazjalistą, a tymczasem ona przychodziła po niego na boisko jak po malucha, którego trzeba za rękę przeprowadzić przez ulicę!
– Poczekaj na mnie chwilę! – rzuciła rześkim głosem.
Peter ukradkiem rozejrzał się dokoła i zobaczył, że jego koledzy z drużyny, zamiast – jak zwykle – z mety pobiec pod prysznice, zatrzymali się przed szatnią, żeby osobiście uczestniczyć w akcie jego ostatecznego upokorzenia.
– Trenerze Yabrowski – odezwała się tymczasem matka. – Mogę
prosić na słowo?
Ale wcześniej mnie zabij, pomyślał Peter.
– Jestem matką Petera i chciałabym się dowiedzieć, dlaczego nie wystawia pan mojego syna w składzie drużyny.
– To kwestia zgrania z zespołem, pani Houghton. Robię, co mogę, żeby Peter nadrobił dystans dzielący go od kolegów…
– Jesteśmy niemal w połowie sezonu. I najwyższy czas, żeby mój syn zaczął uczestniczyć w rozgrywkach ligi, ponieważ ma do tego takie samo prawo jak wszyscy inni chłopcy.
– Mamo… – Peter gorzko żałował, że New Hampshire nie leży w   



strefie wysokiej aktywności sejsmicznej. Teraz marzył tylko o tym, żeby
ziemia się rozstąpiła pod stopami matki i pochłonęła ją raz na zawsze.

Daj spokój.
Trener z rezygnacją przesunął dłonią po twarzy.
– Wystawię Petera w poniedziałkowym meczu, pani Houghton, ale obawiam się, że to nie będzie przyjemny widok…
– Gry w piłkę nie należy oceniać w kategoriach estetycznych. To
przede wszystkim powinna być frajda dla chłopców. – Odwróciła się i kompletnie  nieświadoma,  co  właśnie  zrobiła,  uśmiechnęła  się  do Petera.
– Mam rację, synku?
Jej słowa z trudem do niego docierały. Był tak potwornie
zawstydzony, że serce waliło mu jak młotem i zagłuszało niemal wszystkie inne dźwięki – z wyjątkiem kpiących szeptów pozostałych członków drużyny. Do tej pory nie rozumiał, jak można kogoś kochać
i
nienawidzić zarazem – ale teraz, po raz pierwszy w życiu, zaczynał to pojmować.
Tymczasem matka przykucnęła u jego boku.
– Jak trener raz zobaczy cię w akcji, już zawsze będziesz wystawiany   


w pierwszym składzie. – Poklepała go po kolanie. – Czekam na parkingu, kochanie.
Kiedy się przepychał do szatni, reszta chłopaków ryczała ze
śmiechu.
– Pieprzona ciota.
– Czy od tej pory mamusia już zawsze będzie się o ciebie wykłócać, pedale?
Peter opadł na ławkę pod szafką i powoli ściągnął korki z nóg. Miał dziurę w skarpetce, dokładnie na dużym palcu, i wbił w nią wzrok, jakby   się   dziwił   tym   faktem,   a   nie   usiłował   desperacko powstrzymywać
łzy.
Nerwy miał napięte jak postronki, więc gdy ktoś przysiadł obok
niego na ławce, niemalże wyskoczył ze skóry.
– Peter, wszystko okay? – zapytał Derek.
Peter chciał przytaknąć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
– Wiesz, jaka jest różnica między tą drużyną a ławicą ryb?
Peter pokręcił głową.
– W ławicy nie ma żadnych kutasów – odparł Derek z szelmowskim uśmiechem.   


Courtney Ignatio należała do królowych podkasanego podkoszulka. Tak, z braku lepszego określenia, Josie nazywała grupkę dziewczyn, które w skąpych bluzeczkach, odsłaniających brzuchy, tańczyły na szkolnych recitalach do gniotów muzycznych w rodzaju „Bootylicious”
i „Lady Marmalade”.
Courtney była też pierwszą siódmoklasistką, która dostała własny telefon komórkowy. Miał różową obudowę i niekiedy dzwonił podczas lekcji, jednak żaden z nauczycieli nigdy się z tego powodu nie denerwował.
Josie aż jęknęła z rozpaczy, gdy na zajęciach z historii została połączona w parę z Courtney, by razem przygotowały chronologiczne zestawienie najważniejszych epizodów amerykańskiej wojny o niepodległość. Poważnie podejrzewała, że jak przyjdzie co do czego, i tak  będzie  musiała  sama  nad  wszystkim  ślęczeć.  Tymczasem Courtney
zaproponowała wspólną pracę i w tym celu zaprosiła Josie do siebie
do
domu. Josie miała najszczerszą ochotę odmówić, ale wówczas matka zauważyła, że jeżeli nie przyjmie zaproszenia, to najprawdopodobniej rzeczywiście wszystko się zwali na jej głowę. I tylko z tego powodu   



Josie  siedziała  teraz  na  łóżku  Courtney,  pogryzała  czekoladowe ciastka i
jednocześnie porządkowała fiszki.
– No więc, w czym rzecz? – spytała nagle Courtney, podpierając się pod boki.
– Jaka „rzecz”?
– Skąd u ciebie taka mina?
Josie wzruszyła ramionami.
– Twój pokój… Bardzo się różni od mojego.
Courtney potoczyła wokół wzrokiem, jakby po raz pierwszy w
życiu widziała to pomieszczenie na oczy.
– To znaczy?
Na podłodze leżał włochaty fioletowy dywanik, a na komódkach
stały lampy o wyszywanych koralikami abażurach, przykrytych półprzezroczystymi kawałkami jedwabiu dla nadania wnętrzu odpowiedniej atmosfery. Cała toaletka była zastawiona kosmetykami do makijażu. Na drzwiach wisiał plakat Johnny’ego Deppa, a na pobliskiej półce stał sprzęt stereo najnowszej generacji. Courtney miała
również swój własny odtwarzacz DVD.
W porównaniu z tym wnętrzem pokój Josie był wręcz spartański.   


Stały w nim: regał na książki, biurko, komoda i łóżko, a na nim kapa, która w porównaniu z satynowym cackiem na łóżku Courtney wyglądała staropanieńsko. Jeżeli pokój Josie w ogóle miał jakiś styl, można by go określić wczesnopurytańskim.
– Po prostu wygląda zupełnie inaczej.
– Moja mama jest dekoratorką wnętrz. W jej mniemaniu każda nastolatka marzy o podobnym wystroju swojego pokoju.
– A co ty o tym sądzisz?
Tym razem to Courtney wzruszyła ramionami.
– W mojej opinii przypomina burdel, ale jeżeli to uszczęśliwia moją matkę… Poczekaj chwilę, przyniosę skoroszyt i zabierzemy się do pracy…
Kiedy Courtney zbiegła na parter, Josie wpatrzyła się we własne odbicie w lustrze toaletki. I nagle poczuła, że stojące na owej toaletce kosmetyki przyciągają ją jak magnes. Podeszła bliżej, przesunęła ręką
po
obco wyglądających tubkach i buteleczkach. Jej matka praktycznie się nie malowała – tylko od czasu do czasu pociągała usta dyskretną w kolorze pomadką. Josie podniosła tusz do rzęs, odkręciła spiralkę i przejechała po niej palcem. Otworzyła flakonik perfum i przytknęła do   



niego nos.
W odbiciu lustra ujrzała dziewczynę wyglądającą identycznie jak
ona, unoszącą w górę sztyft szminki („Czysta namiętność” – głosił napis
na nalepce) i malującą nią usta. Twarz dziewczyny natychmiast ożyła soczystością koloru, nabrała zupełnie nowego wyrazu.
Czy doprawdy tak niewiele trzeba, żeby się przeistoczyć w zupełnie inną osobę?
– Co ty wyprawiasz?
Josie aż podskoczyła na dźwięk głosu Courtney. Nie odrywając oczu
od lustra, patrzyła, jak Courtney podchodzi i wyjmuje szminkę z jej palców.
– Ja… bardzo przepraszam – wydukała Josie.
Ku jej zdziwieniu Courtney się uśmiechnęła.
– Trzeba przyznać, że do twarzy ci w tym kolorze.
Joey miał lepsze oceny od Petera i bił go na głowę we wszystkich dyscyplinach sportu. Był także zabawniejszy, rozsądniejszy i umiał narysować dużo więcej niż tylko prostą kreskę, a na dodatek ludzie się
do niego garnęli, więc na każdej imprezie znajdował się w centrum uwagi. Jak wynikało ze skrupulatnych obserwacji Petera, Joey miał   



tylko jedną słabość – nie potrafił znieść widoku krwi.
W wieku siedmiu lat był świadkiem wypadku swojego kolegi, który przeleciał nad kierownicą roweru i paskudnie rozciął sobie czoło. W rezultacie jednak nie ów poszkodowany, ale Joey stracił przytomność. Musiał też wychodzić z pokoju, ilekroć w telewizji nadawano jakiś program medyczny. I właśnie z tego powodu szybko stało się jasne,
że
nigdy nie pójdzie z ojcem na polowanie, chociaż Lewis obiecał obu synom, że gdy tylko ukończą dwanaście lat, nauczy ich, jak robić należyty użytek ze sztucera.
Peter przez całą jesień czekał na ten weekend. Czytał wszystko, co znalazł  na  temat  broni,  którą  przeznaczył  dla  niego  ojciec  – ryglowego
winchestera 94 30-30, używanego do polowań na jelenie przez ojca, zanim kupił sobie remingtona 721. Teraz, o wpół do piątej rano, Peter wprost nie mógł uwierzyć, że trzyma ten sztucer w dłoni. Powoli posuwał się za ojcem, a jego oddech krystalizował się w zimnym powietrzu.
W nocy padał śnieg, więc panowały idealne warunki do tropienia jeleni. Poprzedniego dnia udali się na poszukiwanie drzew, po których byk szorował porożem, znacząc w ten sposób swoje terytorium.   


Wystarczyło sprawdzić, jakie rysy są świeże, by wiedzieć, którędy samiec ostatnio przechodził.
Świat wyglądał inaczej, gdy nie było w nim ludzi. Peter usiłował iść dokładnie po śladach ojca. Wyobrażał sobie, że jest w oddziale zwiadowczym, operującym na terytorium wroga. Wszędzie wokół czaiło  się  niebezpieczeństwo.  W  każdej  chwili  mogło  dojść  do wymiany
ognia.
– Peter – syknął ojciec. – Trzymaj broń w pogotowiu!
Zbliżali się do linii drzew, gdzie dzień wcześniej widzieli drzewo systematycznie znaczone przez samca. Tego ranka ślady po rogach były
świeże – bladozielona kora zdarta do żywej, białej tkanki drewna. Peter
zerknął pod nogi i na śniegu ujrzał tropy jeleni: dwóch mniejszych i jednego dużo większego.
– Już tędy przechodził – mruknął ojciec. – Prawdopodobnie podąża
za łaniami.
Byki w rui traciły czujność: tak bardzo je pochłaniała pogoń za samicami, że zapominały o istnieniu ludzi chętnych, by na nie zapolować.   



Ojciec i syn cicho przemykali przez las, podążając za tropem wiodącym  w  stronę  bagien.  Nagle  ojciec  wyrzucił  rękę  w  bok  – sygnał,
że powinni się zatrzymać. Peter podniósł oczy i ujrzał dwie łanie: jedną
starszą,   drugą   jednoroczną.   Ojciec   odwrócił   się   i   powiedział bezgłośnie:
„Nie ruszaj się”.
Kiedy zza drzewa wyłonił się byk, Peter wstrzymał oddech. Zwierzę było  potężne  i  majestatyczne,  o  imponujących  wieńcach.  Ojciec niemal
niedostrzegalnym ruchem głowy wskazał na broń.
Działaj, synu.
Peter niezdarnie uniósł winchestera, który nagle wydał mu się o piętnaście kilo cięższy niż zazwyczaj. Oparł kolbę o ramię i ujrzał jelenia
w celowniku. Serce waliło mu tak mocno, że sztucer aż podskakiwał.
W uszach dźwięczały Peterowi wskazówki ojca, jakby ich właśnie w
tej chwili udzielał: „Wyceluj w miejsce pod przednią nogą. Jeżeli trafisz
w  serce,  śmierć  będzie  natychmiastowa.  Jeżeli  nie  trafisz,  pocisk przebije
płuca, i zanim zwierzę padnie, przebiegnie jeszcze jakieś sto metrów”.   



W tej samej chwili samiec odwrócił głowę i spojrzał wprost w oczy Petera.
Peter nacisnął spust, umyślnie chybiając.
Wszystkie trzy jelenie równocześnie odskoczyły w bok, niepewne,
skąd nadeszło zagrożenie. Peterowi przemknęło przez głowę pytanie, czy ojciec się zorientował, że syn zrejterował, czy po prostu uznał go
za
marnego strzelca. Wciąż jeszcze o tym myślał, gdy rozległ się kolejny huk wystrzału. Łanie popędziły przed siebie; byk padł jak rażony gromem.
Chwilę później Peter stał nad jeleniem, patrząc, jak krew tryska z
jego serca.
– Nie chciałem cię pozbawiać możliwości strzału, synu – odezwał się ojciec – ale zwierzęta usłyszałyby szczęk przeładowywanej broni i uciekły.
– Oczywiście – odparł Peter. Nie był w stanie oderwać wzroku od ubitego jelenia. – Nie ma o czym mówić.
A potem zwymiotował w krzaki.
Słyszał, że za jego plecami ojciec pilnie się krząta, jednak nie
odwrócił głowy. Wpatrywał się w łachę śniegu, który z wolna zaczynał   



już topnieć. Kiedy ojciec się zbliżył, natychmiast to wyczuł – dobiegł
go
zapach krwi i rozczarowania.
Lewis poklepał syna po ramieniu.
– Następnym razem – westchnął.
Dolores Keating zjawiła się w ich szkole dopiero w styczniu tego
roku. Była jedną z tych osób, których się nie zauważa – ani specjalnie ładna, ani szczególnie mądra, niesprawiająca żadnych kłopotów wychowawczych. Na francuskim siedziała tuż przed Peterem i jej koński ogon podskakiwał mu przed oczami, ilekroć odmieniali na głos czasowniki.
Pewnego dnia, gdy Peter robił, co mógł, by nie zasnąć w trakcie omawiania przez madame doniosłej roli czasownika avoir, spostrzegł,
że
Dolores siedzi na dużym kleksie czerwonego tuszu. Pomyślał, że to okropnie śmieszne, bo na dodatek dziewczyna miała na sobie białe spodnie, gdy nagle dotarło do niego, że to wcale nie tusz.
– Dolores dostała okresu! – wrzasnął, wcale niepowodowany chęcią wywołania sensacji, ale najzwyklejszym szokiem. W domu, w którym mieszkali sami mężczyźni (z wyjątkiem jego matki, oczywiście),   



menstruacja  stanowiła  jedną  z  wielkich  kobiecych  tajemnic  – podobnie
jak nakładanie tuszu na rzęsy bez wydłubywania sobie przy okazji oka
czy sprawne zapinanie biustonosza na plecach.
Wszyscy w klasie skierowali wzrok na Dolores, której twarz była
teraz koloru plamy na jej spodniach. Madame wyprowadziła dziewczynę do holu i wysłała do higienistki. Na krześle stojącym przed
Peterem widniała plama krwi. Wezwana przez madame sprzątaczka szybko załatwiła problem, ale teraz już nikt nie był w stanie skoncentrować się na nauce. Przez klasę, niczym pożar buszu, przebiegały szepty
– spekulacje, ile naprawdę było krwi,
przypuszczenia, jak będzie wyglądać życie Dolores, skoro wszyscy się dowiedzieli, że dostała okresu.
– Krwawa Keating – rzucił Peter do siedzącego obok chłopaka, który natychmiast się rozpromienił.
– Krwawa Keating – powtórzył z zachwytem i chwilę później te
słowa niosły się po klasie jak mantra. „Krwawa Keating. Krwawa Keating”. Peter zerknął na przeciwległy koniec sali i pochwycił   



spojrzenie  Josie  –  Josie,  która  ostatnio  zaczęła  się  malować. Skandowała
nowe hasło razem ze wszystkimi.
Poczucie przynależności miało działanie euforyczne; Peterowi się zdawało, że ktoś napompował go helem. To on rozpoczął tę hecę; piętnując Dolores, dołączył do elity.
Podczas lunchu jak zwykle usiadł obok Josie, ale chwilę później
pojawili się Matt i Drew ze swoimi tacami.
– Podobno widziałeś to na własne oczy – zagaił Drew i poprosił,
żeby Peter opowiedział wszystko w szczegółach.
Peter hojnie podkoloryzował swoją opowieść – plama krwi na
krześle  zamieniła  się  w  olbrzymią  kałużę,  a  niewielki  ślad  na spodniach
rozrósł się do rozmiarów Alaski. Matt i Drew przywołali kolegów: niektórzy z nich byli z Peterem w drużynie piłki nożnej, a jednak przez cały rok nie zamienili z nim ani słowa.
– Im też opowiedz, to strasznie śmieszne – zarządził Matt, a potem uśmiechnął się do Petera tak, jakby Peter był jednym z nich.
Dolores przez kolejne dni nie pokazała się w szkole. Peter wiedział,
że nie miało to najmniejszego znaczenia, czy dziewczyna zniknie na miesiąc, na dwa czy pięć – pamięć szóstoklasistów była jak   



ognioodporny sejf, więc już do końca swojej szkolnej kariery Dolores pozostanie   tą,   która   dostała   okresu   na   lekcji   francuskiego   i zakrwawiła
krzesło.
Kiedy w dniu swojego powrotu wysiadała z autobusu, Matt i Drew naparli na nią z obu stron.
– Jak na KOBIETĘ – powiedzieli, sącząc z wolna słowa – masz wyjątkowo małe cycki.
Odepchnęła ich gwałtownie i Peter zobaczył ją ponownie dopiero na lekcji francuskiego.
Na okoliczność jej powrotu ktoś – bliżej nie wiadomo kto – wymyślił pewien plan. Madame zawsze się spóźniała na zajęcia, ponieważ przychodziła z drugiego końca szkoły, więc jeszcze przed dzwonkiem każdy miał podejść do ławki Dolores i wręczyć jej tampon otrzymany od Courtney Ignatio, która podprowadziła swojej matce całe opakowanie tampaksów.
Pierwszy w kolejce był Drew. Kładąc tampon na ławce, powiedział:
– Zdaje się, że coś zgubiłaś.
Sześć tamponów później dzwonek nadal nie dzwonił i madame nie pokazała się w sali. Peter podszedł do Dolores, zaciskając palce na   



kartonowym ruloniku, gotów rzucić go na ławkę, i wówczas zauważył, że dziewczyna płacze.
Nie szlochała głośno. Łzy niemal niepostrzeżenie płynęły po jej policzkach. Peter już miał wypuścić tampon z ręki, gdy nagle dotarło
do
niego, że właśnie robił takie samo piekło z życia Dolores, jakiego sam przez lata doświadczał za sprawą innych.
Zgniótł rulonik w dłoni.
– Dość tego – powiedział cicho, a potem się odwrócił w stronę trójki dzieciaków,  które  jeszcze  czekały  na  swoją  szansę  upokorzenia Dolores.
– Już wystarczy.
– Z czym masz problem, cioto? – odezwał się Drew.
– To przestało być zabawne.
Może zresztą nigdy nie było. Wystarczyło, że nie dotyczyło jego, Petera, i już samo to zaćmiło mu umysł.
Chłopak stojący za Peterem odepchnął go na bok i rzucił tampon,
tak że się odbił od głowy Dolores i potoczył pod krzesło Petera. A potem nadeszła kolej Josie.
Spojrzała na Dolores, przeniosła wzrok na Petera.
– Daj spokój – mruknął.   


Josie zacisnęła usta i pozwoliła, żeby tampon wytoczył się z jej dłoni wprost na ławkę Dolores.
– Ups! – rzuciła radośnie, a kiedy Matt Royston wybuchnął
śmiechem, stanęła u jego boku.
Peter czekał w przyczajeniu. Chociaż od kilku tygodni Josie nie
wracała razem z nim ze szkoły, dobrze wiedział, co robi po lekcjach – zazwyczaj szła do centrum z Courtney & Co., gdzie pijała mrożoną herbatę i oglądała wystawy sklepowe. Niekiedy Peter obserwował ją z daleka, niczym motyla, którego po raz ostatni widziało się w stadium poczwarki. Jakim cudem, do diabła, mogło dojść do tak dramatycznej przemiany?
Poczekał, aż Josie się pożegna z resztą dziewczyn, a potem ruszył za nią ulicą prowadzącą do jej domu. Kiedy ją dogonił i złapał za ramię, wrzasnęła z przestrachu:
– Jezu! Peter! Śmiertelnie mnie przeraziłeś!
Starannie obmyślił, jakie zada jej pytania. Zdawał sobie sprawę, że
nie jest szczególnie wymowny, więc wielokrotnie przećwiczył je na głos
w domu. Jednak po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, kiedy Josie stanęła przed nim na wyciągnięcie ręki, doszedł do wniosku, że   


każde z przygotowanych pytań byłoby jak wymierzony na zimno policzek.
Więc tylko usiadł na krawężniku i wsunął palce we włosy.
– Dlaczego? – szepnął.
Josie przysiadła obok niego i objęła kolana ramionami.
– Nie robię tego po to, żeby ci dokuczyć.
– Przy nich jesteś taka sztuczna.
– Po prostu inna niż przy tobie – odparła Josie.
– Jak powiedziałem: sztuczna.
– Są różne odcienie naturalności.
Peter parsknął kpiąco.
– Czy takich bzdetów uczą cię te dupki?
– Nikt mnie niczego nie uczy – żachnęła się Josie. – Trzymam się z nimi, bo mi to sprawia przyjemność. Są zabawni, a poza tym, jak jestem
w ich towarzystwie… – Urwała gwałtownie.
– To co?
Josie spojrzała mu prosto w oczy.
– Wszyscy ludzie mnie lubią.
Peter nie sądził, że można doświadczyć tak dramatycznej zmiany   


uczuć: w jednej chwili ma się ochotę kogoś zabić, a już w następnej – popełnić samobójstwo.
– Nie pozwolę, żeby ci jeszcze kiedykolwiek dokuczali – obiecała
Josie. – To dobra strona tej sytuacji, no nie?
Peter nie odpowiedział. Ani przez moment w tej rozmowie nie
chodziło mu o samego siebie.
– Tyle że teraz… teraz już nie będę mogła się z tobą kolegować – wyjaśniła Josie.
Peter powoli uniósł głowę.
– Nie będziesz MOGŁA?
Josie wstała i zaczęła się od niego oddalać tyłem.
– Do zobaczenia, Peter – rzuciła i odeszła z jego życia.
Można wyczuć na sobie ludzkie spojrzenia – są jak żar bijący od
ulicznego   chodnika   w   gorący,   letni   dzień;   jak   dźganie patykiem w   





plecy.
Nie   trzeba   też   wyraźnie   słyszeć   szeptanych   słów,   by wiedzieć, że   





mowa o tobie.
Swego  czasu  stawałam  przed  lustrem  w  łazience,  żeby zrozumieć,
dlaczego   właściwie   patrzą   na   mnie   takim   wzrokiem. Dlaczego
odwracają głowy; co mnie tak jaskrawo odróżnia od innych. I w
pierwszej chwili nie mogłam się zorientować. Wyglądałam całkiem
normalnie – na samą siebie.
Aż     pewnego     dnia,     gdy     przyjrzałam     się     uważniej, zrozumiałam.
Głęboko spojrzałam sobie w oczy i zaczęłam się nienawidzić

najprawdopodobniej równie głęboko jak wszyscy inni.
I tego dnia uwierzyłam, że to oni mają rację.
Dziesięć dni później
Josie czekała, aż ucichnie telewizor w sypialni matki – jakiś talk-
show – a potem przewróciła się na bok i wpatrywała w akrobacje diod
swojego budzika. Kiedy minęła druga, odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka.   



Umiała bezszelestnie przemykać na parter. Robiła to już kilka razy, gdy
Matt czekał w nocy przed domem. Pewnego razu dostała SMS-a: „Muszę się z tobą koniecznie zobaczyć”. Zbiegła do Matta w piżamie,
a
kiedy jej dotknął, miała wrażenie, że się rozpłynie pod jego palcami. Na podeście w jednym miejscu znajdowała się skrzypiąca deska, ale Josie potrafiła ominąć ją po ciemku. Kiedy już się znalazła w salonie, zaczęła przerzucać płyty DVD w poszukiwaniu tej, którą chciała
obejrzeć w samotności – i mieć jednocześnie pewność, że matka jej
na
tym nie nakryje. Włączyła telewizor i mocno ściszyła dźwięk. Żeby coś usłyszeć, musiała usiąść z nosem w ekranie.
Pierwszą osobą, jaką zobaczyła, była Courtney, która wyciągnęła
przed siebie rękę, by zasłonić się przed obiektywem kamery. A przy tym głośno się zaśmiewała. Blond włosy kryły jej twarz niczym jedwabna zasłona. Z offu rozległ się głos Brady’ego Pryce’a:
– Daj nam coś do „Girls Gone Wild”, Court.
Obraz się rozmył, a moment później na ekranie pojawiło się
zbliżenie tortu. WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI 16
URODZIN, JOSIE. Przejazd kamery przez twarze przyjaciół, w tym   



Haley Weaver, odśpiewujących „Happy birthday…”.
Josie zatrzymała odtwarzanie. Oto Courtney, Haley, Maddie, John i Drew. Dotykała palcem ich czół i za każdym razem przeszywał ją drobny prąd.
Z okazji jej urodzin urządzili grilla w parku rekreacyjnym Storrs
Pond. Jedli hamburgery, hot dogi i kukurydzę. Zapomnieli zabrać keczup i ktoś musiał jechać do pobliskiego minimarketu. Kartka od Courtney była podpisana TNP – twoja najlepsza przyjaciółka – co sprawiło Josie przyjemność, mimo że miesiąc wcześniej Court identycznie podpisała kartkę dla Maddie.
Kiedy na ekranie ukazało się zbliżenie jej własnej twarzy, Josie już płakała. Wiedziała, co będzie dalej, te wydarzenia dobrze się wryły w
jej
pamięć. Kamera objęła szerszy plan i pojawił się Matt, który tulił Josie siedzącą  mu  na  kolanach.  Nie  miał  na  sobie  koszuli  i  Josie natychmiast
sobie przypomniała dotyk jego rozgrzanej skóry na swojej skórze.
Jak to możliwe, że w jednej chwili jest się tak pełnym życia, a w następnej wszystko się urywa? Nie tylko płuca przestają pompować powietrze, nie tylko ustaje bicie serca, ale odchodzi w niebyt leniwy uśmiech rozpoczynający się od lewego kącika ust, który dopiero po   



chwili pociąga za sobą prawy; blednie całkowicie barwa głosu; na zawsze  zamierają  zabawne  odruchy,  jak  pociąganie  za  kosmyk włosów
w trakcie rozwiązywania matematycznych zadań?
„Nie mogę bez ciebie żyć” – mawiał często Matt. Cóż, teraz już z pewnością mu to nie grozi.
Josie nie była w stanie opanować łkania i żeby je zagłuszyć, wsadziła zaciśniętą pięść do ust. Przyglądała się widocznemu na ekranie Mattowi, jakby był niezwykłym tworem natury, którego nigdy
wcześniej nie oglądała na oczy i chciała dobrze zapamiętać wszystkie jego zewnętrzne cechy, by potem opowiedzieć światu o swoim odkryciu. Dłoń Matta leżała płasko na jej gołym brzuchu, kciuk zaczął wędrować pod krawędź stanika bikini.
– Nie tutaj – odezwał się głos, który był głosem Josie, ale brzmiał dziwnie obco w jej uszach, jak to zazwyczaj bywa, gdy się słucha nagrania własnego głosu.
– To chodźmy w jakieś inne miejsce – odpowiedział Matt.
Josie uniosła brzeg piżamy i rozłożyła własną dłoń na swoim
brzuchu. Wysunęła kciuk ku górze, aż sięgnął linii biustu, i udawała,
że
jest Mattem.   



Na tamte urodziny dostała od niego złoty medalionik, którego nie zdejmowała  od  owego  pamiętnego  dnia  sprzed  sześciu  miesięcy. Miała
go na sobie na tym nagraniu. Pamiętała, że kiedy przyglądała się swojemu medalionowi w lustrze, dostrzegła odcisk palca Matta na odwrocie. Musiał go zostawić, gdy wkładał jej medalion na szyję. To był
niesamowicie intymny ślad i przez kilka dni Josie robiła wszystko, co mogła, żeby się nie zatarł.
Tamtej nocy, kiedy pierwszy raz zbiegła do niego przed dom i
stanęła w świetle księżyca, Matt się podśmiewał z jej piżamy, pokrytej wzorkami z wizerunkiem Nancy Drew.
– Co robiłaś, jak puściłem do ciebie tego SMS-a?
– Spałam. Czemu musiałeś się ze mną zobaczyć w środku nocy?
– Bo chciałem się upewnić, że o mnie śnisz.
Z ekranu dobiegł ją czyjś głos, nawołujący Matta. Matt odwrócił
głowę, uśmiechając się szeroko. Miał iście wilcze zęby – nieprawdopodobnie białe i ostre. Mocno pocałował Josie w usta.
– Zaraz wracam – obiecał.
ZARAZ WRACAM.
Matt wstał i Josie wcisnęła guzik pauzy. A potem podniosła rękę i   



zerwała  medalionik  z  cienkiego  złotego  łańcuszka,  na  którym  go nosiła.
Rozpięła suwak jednej z poduszek leżących na kanapie i wepchnęła medalion głęboko w jej bebechy.
Wyłączyła telewizor. Bardzo chciała wierzyć, że Matt pozostanie już
na wieczność zatrzymany w jednej pozie, oddalony od niej zaledwie o krok, więc wystarczy, że wyciągnie dłoń, a zdoła go dotknąć. Ale tak naprawdę wiedziała, że odtwarzacz DVD zresetuje się automatycznie, jeszcze zanim ona, Josie, zdąży wyjść z pokoju.
Lacy pamiętała, że skończyło im się mleko. Tego ranka, gdy niczym para zombi siedzieli z Lewisem przy kuchennym stole, sama poruszyła tę kwestię.
„Podobno będzie dzisiaj padać”.
„Nie mamy już mleka”.
„Czy są jakieś nowe wieści od adwokata Petera?”.
Lacy była zdruzgotana faktem, że przez cały tydzień nie będzie
mogła się widzieć z Peterem, bo tak stanowił regulamin więzienny. Przygnębiało ją, że Lewis jeszcze ani razu nie odwiedził syna. Nie wiedziała, jak ma brnąć przez rutynę codzienności, podczas gdy jej dziecko tkwiło w niewielkiej celi niecałe trzydzieści kilometrów od   



domu.
Niektóre wydarzenia miały niszczycielską moc tsunami; Lacy
wiedziała,  bo  już  kiedyś  porwała  ją  fala  rozpaczy.  Po  takim kataklizmie
człowiek budzi się na całkiem obcej ziemi, boleśnie wykorzeniony. Istniał tylko jeden sposób, by tego uniknąć – uciec jak najdalej i jak najwyżej, póki to jeszcze jest możliwe.
I właśnie dlatego kupowała teraz karton mleka na stacji benzynowej, chociaż tak naprawdę miała najszczerszą ochotę wpełznąć pod kołdrę
i
zapaść w sen. Tym bardziej że wyprawa po mleko wcale nie była taka prosta, jakby się mogło wydawać. Lacy musiała wycofać samochód z garażu i przedrzeć się przez tłum reporterów blokujących podjazd, bijących dłońmi w szyby auta. Potem trzeba było zmylić furgonetkę lokalnych wiadomości, która podążała za nią autostradą. W rezultacie, zamiast w lokalnym sklepie, Lacy znalazła się na tej stacji w Purmort, gdzie wyjątkowo rzadko zajeżdżała.
– Dwa pięćdziesiąt dziewięć proszę – odezwała się kasjerka.
Lacy otworzyła portmonetkę i wyjęła trzy banknoty jednodolarowe.
I wówczas zauważyła stojącą przy kasie puszkę po kawie, a na niej niewielką karteczkę z odręcznym napisem: NA POMNIK OFIAR   


STRZELANINY W STERLING HIGH.
Lacy zadygotała jak w ataku febry.
– Doskonale panią rozumiem – zapewniła współczująco kasjerka. –
To doprawdy straszna tragedia.
Serce Lacy zaczęło walić ogłuszająco. Jeszcze chwila, pomyślała, a kasjerka z pewnością to usłyszy.
– Natomiast zupełnie nie rozumiem rodziców tego chłopaka.
Przecież musieli coś wiedzieć, coś przeczuwać, prawda?
Lacy jedynie skinęła głową, zdjęta przerażeniem, że gdy tylko
otworzy usta, zatraci swoją anonimowość. Nie zdobyła się też na żaden
gest zaprzeczenia, ponieważ opinia publiczna była w tej kwestii jednoznaczna: Czy ktoś miał kiedyś gorszego syna? Czy mogła istnieć jakaś gorsza matka?
Założenie, że za każdym strasznym dzieckiem stoją straszni rodzice, wydawało się naturalne i logiczne, ale co z tymi nieszczęśnikami, którzy
naprawdę się starali postępować jak najlepiej? Co z ludźmi pokroju Lacy, którzy kochali swojego syna bezwarunkową miłością, strzegli jak
źrenicy oka, otaczali opieką i troską – a i tak dochowali się mordercy?   



„Ja nie miałam pojęcia! – chciała krzyknąć Lacy. – To nie moja
wina”.
Ale nie odezwała się słowem, bo w istocie sama nie była
przekonana, czy naprawdę w to wierzy.
Wysypała całą zawartość portmonetki do puszki po kawie –
zarówno bilon, jak i banknoty – po czym w odrętwieniu wyszła ze sklepu, zostawiając na ladzie mleko, po które przyjechała.
Czuła w środku przerażającą pustkę. Wszystko, co miała, przelała
na syna. Ale największe cierpienie miało źródło gdzie indziej: bez względu na to, jakie nadzieje wiążemy z naszymi dziećmi, jakich sukcesów byśmy im życzyli, jak bardzo udawali przed sobą, że są doskonałe, wcześniej czy później staną się dla nas źródłem zawodu.
Bo
w gruncie rzeczy dzieci są o wiele bardziej do nas podobne, niż nam się
wydaje – równie poprzetrącane i zagubione.
Ervin Peabody, profesor psychologii w miejscowym college’u, zaproponował, że poprowadzi sesję terapeutyczną dla wszystkich mieszkańców Sterling w oszalowanym białymi deskami kościele w centrum  miasta.  Wydarzenie  nie  było  szeroko  rozreklamowane  – jedna   


linijka w lokalnym dzienniku, plus fioletowe ulotki, rozłożone w największej kawiarni oraz w banku – ale to wystarczyło, by wieść się rozniosła lotem błyskawicy. I gdy się zbliżała dziewiętnasta, wyznaczona godzina spotkania, w odległości pół mili od centrum wszystkie miejsca parkingowe były już zajęte, a przez otwarte drzwi kościoła tłum wylewał się aż na ulicę. Przedstawiciele mediów, którzy zjechali do Sterling, stawili się en masse, ale zostali uprzejmie wyproszeni przez batalion miejscowych policjantów.
Selena odruchowo przytuliła dziecko mocniej do piersi, gdy naparła
na nią kolejna grupa mieszkańców.
– Spodziewałeś się czegoś podobnego? – szepnęła do Jordana. Pokręcił przecząco głową, wodząc wzrokiem po tłumie.
Rozpoznawał twarze niektórych ludzi, ale widział wśród nich i takich, którzy z całą pewnością nie byli w bezpośredni sposób związani ze Sterling High: emeryci, studenci z college’u, młode pary z maleńkimi dziećmi. Przyszli tutaj dotknięci efektem fali: nieszczęście jednych wywoływało u innych poczucie utraty niewinności.
Ervin Peabody siedział z przodu, wraz z komendantem policji i dyrektorem Sterling High.
– Witam państwa – zagaił, podnosząc się z krzesła. – Spotkaliśmy się   



na tej sesji, ponieważ wciąż jesteśmy pogrążeni w głębokim szoku. Z dnia na dzień otaczający nas świat uległ dramatycznej przemianie i każdy z nas musi teraz na nowo wykreślić mapę swojego życia. Z pewnością wiele pytań na zawsze pozostanie bez odpowiedzi, uznaliśmy jednak, że rozmowa na temat tego, co się stało, powinna nam
wszystkim pomóc. Jeżeli wysłuchamy się nawzajem, może poczujemy się wzmocnieni.
Z drugiego rzędu ławek podniósł się mężczyzna ściskający w ręku kurtkę.
– Przeprowadziłem się tutaj pięć lat temu, ponieważ doszliśmy z
żoną do wniosku, że musimy uciec od zgiełku i obłędu Nowego Jorku. Planowaliśmy
powiększenie
rodziny

i

szukaliśmy
miejsca…
środowiska, które będzie bardziej przyjazne i bezpieczne. W Sterling, gdy się jedzie ulicą, ludzie pozdrawiają się nawzajem klaksonami, bo   



niemal wszyscy się znają. Idziesz do banku, a kasjer pamięta twoje imię.
Nie ma już wielu takich miejsc w Ameryce, i teraz… – Głos mu się załamał.
– …i teraz Sterling już także do nich nie należy – dokończył za niego Ervin.  –  Wiem,  jak  ciężko  żyć,  kiedy  odkrywamy,  że  nasze wyobrażenia
rozmijają się z rzeczywistością, a znany od lat przyjaciel okazuje się potworem.
– Potworem?! – szepnął Jordan do Seleny.
– A co, według ciebie, miał powiedzieć? Że Peter był bombą
zegarową  z  opóźnionym  zapłonem?  To  dopiero  podniosłoby  ich poziom
poczucia bezpieczeństwa – rzuciła ironicznie.
Psycholog powiódł wzrokiem po twarzach zgromadzonych.
– W mojej opinii sam fakt, że tak tłumnie się państwo stawili dzisiejszego wieczoru, wskazuje, że w swojej istocie Sterling się nie zmieniło. Może już nie będzie dokładnie takie samo jak przedtem… ale
z pewnością zdołamy na nowo zdefiniować stan normalności i konsekwentnie do niego dążyć.
Jedna ze stojących nieopodal kobiet uniosła rękę.   


– A co ze szkołą Sterling High? Czy nasze dzieci nadal będą musiały
się tam uczyć?
Ervin zerknął na dyrektora szkoły, potem na komendanta.
– W pomieszczeniach szkolnych wciąż są prowadzone intensywne czynności śledcze – oznajmił komendant.
– Sądzimy, że do wakacji zajęcia będą się odbywać w innej placówce
–   dodał   dyrektor.   –   Prowadzimy   zaawansowane   rozmowy   z kuratorium
w Lebanon: negocjujemy możliwości wykorzystania do naszych celów jednego z opuszczonych budynków szkolnych, znajdujących się w ich gestii.
– Ale wcześniej czy później dzieci będą musiały wrócić do Sterling
High – odezwała się jakaś inna kobieta. – Moja córka ma zaledwie dziesięć lat, ale już przeraża ją myśl, że kiedykolwiek miałaby się tam znaleźć. Z tego powodu budzi się po nocach z krzykiem. Śni jej się, że
w
Sterling High ktoś czyha na nią z bronią w ręku.
– Niech się pani cieszy, że córka jeszcze w ogóle może coś
przeżywać – odparł na to mężczyzna o mocno zaczerwienionych oczach, który stał obok Jordana ze skrzyżowanymi na piersi rękami. – Niech pani zagląda do niej co noc, a kiedy płacze, tuli ją do piersi i   



zapewnia,  że  jest  bezpieczna  i  nic  jej  nie  grozi.  Niech  pani  ją oszukuje,
tak jak ja robiłem swego czasu.
Przez kościół zaczął sunąć szmer szeptów niczym nić odwijana z grubego  kłębka:  „To  Mark  Ignatio.  Ojciec  jednej  ze  śmiertelnych ofiar”.
I tak oto, niepostrzeżenie, doszło w Sterling do tektonicznego
tąpnięcia – pojawiła się przepaść tak bezdenna i mroczna, że jeszcze przez wiele lat niemożliwa do zasypania. Po jednej stronie znaleźli się ci, którzy na zawsze utracili dzieci, po drugiej reszta, która nadal miała
się o kogo troszczyć i zamartwiać.
– Niektórzy z was znali moją córkę, Courtney. – Mark odepchnął się
od ściany. – Może pilnowała waszych dzieci. Lub podawała wam w lecie hamburgery w Steak Shack. A może po prostu znaliście ją z widzenia, zauważaliście na ulicy, ponieważ była piękną, wyjątkowo piękną dziewczyną. – Mark zwrócił się w stronę prezydialnego stołu. – Czy zechce mi pan wytłumaczyć, doktorze, jak mam na nowo zdefiniować stan normalności? I niech pan przypadkiem nie waży się mi mówić, że z czasem poczuję się lepiej. Że zdołam się pogodzić z tą tragedią. Zapomnieć, że moja córka leży w grobie, podczas gdy jakiś   



psychopata wciąż się cieszy życiem i dobrym zdrowiem. – Niespodziewanie ruszył w stronę Jordana. – Jak pan może patrzeć na siebie w lustrze? – rzucił oskarżycielskim tonem. – Jak, do diabła, może
pan spać spokojnie ze świadomością, że broni takiego sukinsyna? Wszystkie oczy były teraz skierowane na adwokata. Stojąca obok Selena odruchowo, w obronnym geście, przycisnęła synka do piersi. Jordan otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale nagle zabrakło mu słów.
Rozproszył go tupot ciężkich butów. Nawą w stronę Marka Ignatio szedł Patrick Ducharme.
– Wprost nie jestem w stanie wyobrazić sobie ogromu twojego bólu, Mark – powiedział detektyw, patrząc zrozpaczonemu mężczyźnie prosto w oczy. – Wiem, że masz pełne prawo do wyrażania własnego gniewu i desperacji. Ale w naszym kraju obowiązuje zasada, że każdy jest niewinny tak długo, dopóki sądownie nie dowiedzie mu się winy. Pan McAfee po prostu wykonuje swój zawód. – Położył dłoń na ramieniu Marka i ściszył głos: – Może pójdziemy gdzieś razem na kawę?
Gdy Patrick wyprowadzał Marka Ignatio z kościoła, Jordan
przypomniał sobie, co chciał powiedzieć.   



– Ja też tutaj mieszkam… – zaczął.
Mark odwrócił głowę.
– Ale już niedługo – zapewnił.
Alex to nie był skrót od Alexandry, jak błędnie zakładała większość ludzi. Ojciec nadał jej to imię, ponieważ właśnie takie nosiłby jego syn,
gdyby ojcu dopisało szczęście i zamiast dziewczynki spłodził wymarzonego chłopaka.
Alex miała pięć lat, kiedy jej matka zmarła na raka piersi, i od tamtej pory była wychowywana jedynie przez ojca. Nie należał do gatunku tych tatusiów, którzy pokazują dzieciom, jak jeździć na rowerze lub puszczać kaczki po wodzie – uczył ją za to wielu słów łacińskiego i greckiego pochodzenia, takich jak akwedukt, cyklamen czy lemur, i objaśniał  znaczenie  poprawek  do  konstytucji.  Alex  szybko  się nauczyła,
że najskuteczniej zdoła przyciągnąć uwagę ojca swoimi dokonaniami
w
nauce: wygrywała więc konkursy ortograficzne i olimpiady geograficzne, miała od góry do dołu same celujące oceny i została przyjęta do każdego college’u, do jakiego złożyła podanie.
Chciała zostać kimś takim jak ojciec – człowiekiem, któremu ludzie   



na ulicy kłaniają się z szacunkiem i podziwem. Chciała doświadczać
tej
szczególnej zmiany w głosie sekretarek, gdy podnosząc telefon, słyszały, że dzwoni sędzia Cormier.
Ojciec nigdy nie brał Alex na kolana, nigdy nie całował jej na
dobranoc i nie mówił, że ją kocha – ale to wynikało z charakteru jego osobowości. Od ojca natomiast się nauczyła, jak z każdego zjawiska wydestylować czyste fakty. Rodzicielstwo, troskliwość, miłość należały do kategorii abstraktów intelektualnych, a nie przeżywanych doświadczeń.   Natomiast   prawo…   prawo   stanowiło   fundament systemu
wierzeń i przekonań ojca. Wszystkie uczucia, jakie się pojawiały w kontekście sali rozpraw, dawały się objaśnić i wytłumaczyć. Człowiek mógł  sobie  pozwolić  na  emocje  w  określonych  logicznie  ramach. Nigdy
nie należało się angażować w relacje z klientami, zawsze należało utrzymywać  bezpieczny  dystans  –  nikogo  nie  dopuszczać  na  tyle blisko,
żeby mógł nas zranić.
Kiedy Alex była na drugim roku studiów, ojciec dostał udaru
mózgu. Siedząc na skraju szpitalnego łóżka, córka powiedziała ojcu,
że   



go kocha.
– O, Alex – westchnął głęboko. – Nie zawracajmy sobie tym głowy.
Nie płakała na jego pogrzebie, ponieważ wiedziała, że tego jednego
by sobie nie życzył.
Czy jej ojciec kiedykolwiek żałował – podobnie jak ona teraz – że ich związek nie opierał się na innych podstawach? Czy w pewnym momencie  stracił  nadzieję  na  zbudowanie  relacji  „ojciec–córka”  i dlatego
poprzestał na relacji „nauczyciel–uczennica”? Jak długo można iść ścieżką równoległą do ścieżki, którą podąża nasze dziecko, zanim bezpowrotnie utraci się szansę na spotkanie?
Alex odwiedziła niezliczone strony internetowe, poświęcone żałobie
i jej stadiom; pilnie studiowała wszelkie raporty, przedstawiające następstwa innych strzelanin szkolnych. Ale bez względu na to, jak bardzo pogłębiała swoją wiedzę, ilekroć próbowała się zbliżyć do Josie,
córka patrzyła na nią tak, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu
na
oczy. Albo wybuchała płaczem.
Alex była bezradna wobec każdej z tych reakcji. Drażniła ją własna niekompetencja – ale w takich chwilach szybko się napominała, że w   



tym wszystkim nie chodzi o nią, lecz o Josie, i wówczas poczucie porażki stawało się wręcz nieznośnie dojmujące.
Dostrzegała wyraźnie ironię losu: była o wiele bardziej podobna do ojca niż ktokolwiek, łącznie z nim samym, mógłby się spodziewać. Na sali rozpraw czuła się pewnie i swobodnie – zupełnie inaczej niż we własnym domu. Dobrze wiedziała, co powiedzieć, gdy stawał przed nią
człowiek po raz trzeci oskarżony o prowadzenie pod wpływem alkoholu, nie potrafiła natomiast przez pięć minut podtrzymać rozmowy z własnym dzieckiem.
Dziesięć dni po strzelaninie w Sterling High Alex weszła do pokoju córki. Dochodziło południe, jednak rolety wciąż szczelnie zasłaniały okna, a Josie tkwiła zagrzebana w kokonie pościeli. W pierwszym odruchu Alex chciała wpuścić do wnętrza światło słońca, ale się opanowała, położyła się na łóżku i objęła ramionami zawiniątko, które było jej córką.
– Kiedy byłaś mała, czasami przychodziłam tu w nocy i spałam
obok ciebie.
Kokon się poruszył i spod prześcieradła wyłoniła się twarz Josie z zaczerwienionymi, obrzękniętymi oczami.   



– Dlaczego?
Alex wzruszyła ramionami.
– Nigdy nie przepadałam za burzą z piorunami.
– To czemu rano, po obudzeniu, nigdy cię tu nie widziałam?
– Zawsze o świcie wracałam do siebie. Nie chciałam, byś wiedziała,
że czegoś się boję… powinnam być silna, dawać ci poczucie bezpieczeństwa…
– Supermama – mruknęła Josie.
– Ale teraz bardzo się boję, że cię stracę. Że już cię utraciłam.
Josie przez chwilę przyglądała się matce w milczeniu.
– Ja też się boję, że się zatracę.
Alex usiadła na łóżku i odgarnęła córce włosy za uszy.
– Wybierzmy się na miasto – zaproponowała.
Josie zamarła.
– Nie mam ochoty.
– Skarbie, to ci dobrze zrobi. Potraktuj to jak fizjoterapię – tyle że dla umysłu. Trzeba, choćby na siłę, powrócić do rutyny dnia codziennego, mechanicznie odtwarzać dobrze znane czynności, aż znowu się staną naturalnym odruchem.
– Nic nie rozumiesz…   



– Jeżeli się nie postarasz, Jo, on zwycięży.
Głowa Josie wyskoczyła w górę. Matka nie musiała tłumaczyć, kogo ma na myśli.
– Czy się domyślałaś? – ze zdumieniem usłyszała Alex własne słowa.
– Czego miałam się domyślać?
– Że on może coś podobnego zrobić.
– Mamo, ja nie chcę…
– Wciąż go pamiętam jako małego chłopca – wyznała Alex.
Josie potrząsnęła głową.
– To zamierzchła przeszłość – mruknęła. – Ludzie się zmieniają.
– Tak. Wiem. Ale czasami wciąż go widzę trzymającego ten sztucer…
– Byliśmy wtedy dziećmi – przerwała jej Josie. – Byliśmy głupi. – W jej oczach zabłysły łzy i w podejrzanie nagłym pośpiechu odrzuciła kołdrę. – Zdaje się, że miałyśmy gdzieś jechać.
Alex spojrzała bacznie na córkę. Natura prawnika podszeptywała,
że powinna drążyć temat. Ale jako matka nie chciała tego robić. Wkrótce siedziały obok siebie w samochodzie. Josie zapięła pas,   



rozpięła,   zapięła   ponownie,   pociągnęła,   żeby   sprawdzić,   czy zaskoczyła
zapadka.
Po drodze Alex próbowała zwracać uwagę córki na oczywiste,
zwykłe rzeczy – żonkile dzielnie wychylające głowy spod rozmiękłego śniegu   na   pasie   rozdzielającym   jezdnie   głównej   ulicy;   osady wioślarskie,
trenujące na rzece Connecticut, tnące dziobami łodzi resztki lodu; wskaźnik temperatury w samochodzie, według którego na zewnątrz panowała temperatura przekraczająca nieco dziesięć stopni. Alex z rozmysłem wybrała okrężną trasę, która nie przebiegała obok szkoły. Josie tylko raz wykazała zainteresowanie światem zewnętrznym –
gdy mijały posterunek policji.
Alex wjechała na parking przy kafeterii. Ulice były pełne
przechodniów, którzy podczas przerwy na lunch wyskoczyli na
zakupy. Niektórzy z nich rozmawiali przez komórki, inni wodzili wzrokiem po sklepowych witrynach. Dla kogoś, kto nigdy nie słyszał o masakrze, Sterling mogłoby się wydawać miastem jak tysiące innych.
– No więc? – Alex odwróciła się w stronę córki. – Jak się czujesz?
Josie spojrzała w dół, na zaciśnięte dłonie.
– Okay.   



– Nie jest tak źle, jak sądziłaś, prawda?
– Jeszcze nie.
– Moja córka, niepoprawna optymistka – rzuciła Alex z uśmiechem.
– Co powiesz na kanapkę z bekonem i sałatkę?
– Przecież jeszcze nie przejrzałaś menu – odparła Josie, ale wysiadła za matką z samochodu.
Nagle przerdzewiały dodge raptownie przyśpieszył, by przejechać skrzyżowanie przed zmianą świateł, i głośno wystrzeliła rura wydechowa.
– Idiota! – oburzyła się Alex. – Powinnam spisać jego numery… – Urwała, bo dotarło do niej, że Josie zniknęła. – Josie!
Zobaczyła córkę przyciśniętą brzuchem do płyt chodnika. Josie
drżała na całym ciele i była blada jak płótno.
Alex przykucnęła u jej boku.
– To samochód. Tylko samochód… – Pomogła Josie podnieść się na kolana.
Wszyscy przechodnie patrzyli na matkę i córkę, chociaż udawali, że spoglądają w inną stronę.
Alex osłoniła Josie przed ich wzrokiem. Kolejna rodzicielska
porażka. Dotychczas sędzia Cormier słynęła z trafności sądów, a więc   



najwyraźniej przechodziła fazę jakiegoś przerażającego regresu. Przypomniała sobie pewną informację, wyczytaną w Internecie: kiedy ma się do czynienia z człowiekiem w żałobie, za krok w przód trzeba często zapłacić trzema krokami wstecz. Niestety, w Internecie nie uprzedzono, że gdy cierpi ktoś, kogo kochamy, ból może i dla nas stać
się nie do zniesienia.
– Już dobrze. – Alex z całej siły objęła Josie ramieniem. – Zabieram
cię do domu.
Patrick dosłownie żył tym dochodzeniem.
Na posterunku okazywał zdecydowanie i zimną krew – ostatecznie
to do niego zwracali się pozostali śledczy ze wszystkimi sprawami – ale
gdy tylko przychodził do domu, poddawał krytycznej ocenie każde swoje posunięcie. Na lodówce wisiały zdjęcia ofiar; na lustrze w łazience widniał minutowy rozkład poczynań Petera, wypisany zmywalnym flamastrem. W środku nocy Patrick siadał przy stole i spisywał  listy  pytań:  Co  robił  Peter  w  domu,  przed  pójściem  do szkoły?
Co  jeszcze  się  znajduje  na  twardym  dysku  jego  laptopa?  Gdzie nauczył   



się  strzelać?  Skąd  wziął  broń?  Dlaczego  nosił  w  sobie  tak  wiele gniewu?
W ciągu dnia Patricka przytłaczała ogromna liczba dowodów, które wymagały   opracowania,   oraz   świadomość,   że   jeszcze   więcej informacji
musi dopiero zdobyć.
Tego dnia siedział naprzeciwko Joan McCabe, która zużyła już
ostatnie pudełko chusteczek, jakie znajdowało się na posterunku, i teraz
ściskała w dłoni kłąb papierowych ręczników.
– Bardzo przepraszam – powiedziała, łykając łzy. – Łudziłam się, że
z każdą rozmową na temat brata będzie mi łatwiej.
– Obawiam się, że ten mechanizm tak nie działa – odparł miękkim głosem Patrick. – Ale jestem wdzięczny, że zechciała pani poświęcić
mi
swój czas.
Ed McCabe był jedynym nauczycielem, który zginął w strzelaninie.
Jego klasa znajdowała się tuż obok schodów, na szlaku wiodącym do sali gimnastycznej. Na swoje nieszczęście Ed wyszedł na korytarz i próbował powstrzymać masakrę. Według szkolnych rejestrów, w dziesiątej klasie Peter miał lekcje matematyki z McCabe’em. Był   



czwórkowym uczniem. Nikt też sobie nie przypominał, aby między nim
a     nauczycielem     dochodziło     do     jakichkolwiek     nieporozumień. Większość
uczniów w ogóle nie pamiętała, że Peter chodził z nimi na te zajęcia.
– Już nic więcej nie jestem w stanie panu powiedzieć – oświadczyła Joan. – Może Philip przypomni sobie coś istotnego.
– Pani mąż?
Joan podniosła wzrok.
– Nie. Partner Eda.
Patrick odchylił się na oparcie krzesła.
– Partner. Czyli…
– Ed był gejem.
To może mieć istotne znaczenie… albo zgoła żadne. Niewykluczone jednak, że Ed McCabe, który jeszcze pół godziny temu należał jedynie do nieszczęsnych ofiar strzelaniny, był przyczyną, dla której w ogóle
do
niej doszło.
– Nikt w szkole o tym nie wiedział – wyznała Joan. – Ed chyba się obawiał stygmatyzacji. Wszystkim wokół mówił, że Philip jest jego starym przyjacielem z czasów college’u.   



Inną ofiarą, która jednak w odróżnieniu od Eda pozostała przy
życiu, była Natalie Zlenko. Raniona w bok, przeszła resekcję wątroby. Patrickowi się zdawało, że właśnie takie nazwisko nosiła przewodnicząca Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek w Sterling High. Natalie została postrzelona jedna z pierwszych, McCabe – jeden z ostatnich.
Może Peter Houghton był homofobem.
Patrick wręczył Joan swoją wizytówkę.
– Bardzo by mi zależało na rozmowie z Philipem.
Lacy Houghton postawiła przed Seleną dzbanek z herbatą i talerz z łodygami selera.
– Niestety, nie mam mleka. Pojechałam je kupić, ale…
Głos jej zamarł i Selena sama spróbowała dopowiedzieć sobie resztę.
– Jestem wdzięczna, że zdecydowałaś się ze mną porozmawiać – oświadczyła na wstępie. – Cokolwiek od ciebie usłyszę, może nam pomóc w obronie Petera.
Lacy skinęła głową.
– Odpowiem na każde, absolutnie każde pytanie.
– Zacznijmy może od tych najprostszych. Gdzie się urodził Peter?
– Tutaj, w Sterling. W szpitalu Dartmouth-Hitchcock.   



– Czy poród przebiegał prawidłowo?
– Absolutnie. Najmniejszych komplikacji. – Uśmiechnęła się lekko. – Gdy byłam w ciąży, codziennie pokonywałam na piechotę pięć kilometrów. Lewis był przekonany, że do rozwiązania dojdzie na cudzym podjeździe.
– Karmiłaś go piersią? Ssał prawidłowo?
– Przepraszam, ale nie rozumiem…
– Musimy ustalić, czy nie mamy do czynienia z wrodzonym lub okołoporodowym     uszkodzeniem     mózgu     –     wyjaśniła     Selena rzeczowym
tonem. – Wykluczyć lub potwierdzić zmiany organiczne.
– Ach, tak… – odezwała się Lacy słabym głosem. – A więc owszem, karmiłam go piersią. Peter był zdrowym, dobrze odżywionym niemowlęciem. Może nieco drobniejszym od dzieci w swoim wieku, ale
też ani ja, ani Lewis nie należymy do olbrzymów.
– A jak wyglądał jego rozwój społeczny?
– Nie miał wielu przyjaciół – przyznała Lacy. – W odróżnieniu od Joeya.
– Joeya?
– Brata Petera, starszego o dwa lata. Peter był dużo od niego   


łagodniejszy i bardziej nieśmiały. Często mu dokuczano z powodu niewysokiego wzrostu oraz dlatego, że nie dorównywał Joeyowi w osiągnięciach sportowych…
– Jakie związki łączą Petera z Joeyem?
Lacy spuściła wzrok na zaciśnięte dłonie.
– Joey zginął w zeszłym roku. W wypadku samochodowym, spowodowanym przez pijanego kierowcę.
Ręka Seleny zawisła nad notesem.
– Bardzo mi przykro.
– Taaak. Mnie również.
Selena odchyliła się nieznacznie na krześle. Wiedziała, że to
idiotyczne, ale na wypadek gdyby nieszczęście było jednak zaraźliwe, wolała się za bardzo nie zbliżać do tej kobiety. Pomyślała o Samie, który
jeszcze spał w swoim łóżeczku, kiedy rano wychodziła z domu. W nocy
zsunęła mu się jedna skarpetka, ukazując małe paluszki, pulchne jak ziarenka grochu. Selena ostatnim wysiłkiem woli się powstrzymała,
by
nie posmakować jego karmelowego ciałka. Język miłości zawiera w sobie wiele tego typu określeń: pożeramy kogoś oczami; upajamy się   


jego widokiem; chętnie schrupalibyśmy ukochaną osobę w całości. Miłość jest niczym strawa – dostarcza życiodajnych sił naszym organizmom.
Selena ponownie skoncentrowała się na Lacy.
– Czy stosunki Petera z Joeyem dobrze się układały?
– Och, Peter uwielbiał brata.
– Czy kiedykolwiek ci o tym powiedział?
Lacy wzruszyła ramionami.
– Nie musiał. Chodził z nami na wszystkie mecze piłkarskie Joeya, gdzie dopingował go równie głośno i entuzjastycznie jak my, rodzice. Kiedy znalazł się w liceum, wszyscy mieli wobec niego bardzo wysokie oczekiwania tylko dlatego, że był młodszym bratem Houghtona.
Co równie dobrze mogło stanowić źródło frustracji, nie dumy, pomyślała Selena.
– Jak Peter zareagował na śmieć Joeya?
– Podobnie jak my, był zdruzgotany. Często płakał. Na długie
godziny zamykał się w swoim pokoju.
– Czy wasze relacje z Peterem zmieniły się w jakiś sposób po śmierci starszego syna?
– Uległy wzmocnieniu – odparła zdecydowanie Lacy. – Byliśmy   



pogrążeni w głębokiej rozpaczy. Peter… dawał nam oparcie.
– A czy on sam mógł liczyć na wsparcie innych osób? Czy łączyły go
z kimś intymne więzi?
– Masz na myśli dziewczęta?
– Albo chłopców.
– Był w trudnym wieku. Wiem, że zapraszał jakieś panny na randki, ale o ile mi wiadomo, nic z tego nie wyszło.
– Jak wyglądały oceny Petera?
– W odróżnieniu od brata nie należał do szóstkowych uczniów. Zbierał głównie czwórki, od czasu do czasu zdarzała się jakaś trójka. Zawsze mu powtarzaliśmy, żeby się starał na miarę własnych możliwości.
– Czy stwierdzono u niego jakieś zaburzenia, mogące utrudniać naukę? Dysleksję? Dysgrafię?
– Nie.
– A jego życie poza szkołą? Jak najchętniej spędzał czas?
– Słuchał muzyki. Bawił się grami komputerowymi. Jak każdy nastolatek.
– Czy kiedykolwiek słuchałaś jego ulubionej muzyki lub grałaś z
nim w te gry?   



Na twarzy Lacy pojawił się cień uśmiechu.
– Celowo tego unikałam.
– Czy monitorowaliście jego aktywność w Internecie?
– W założeniu korzystał z niego tylko dla potrzeb nauki. Przeprowadziliśmy z nim kilka długich rozmów na temat niebezpieczeństw czyhających w sieci, a przede wszystkim zagrożeń związanych z wchodzeniem do czat roomów, ale Peter zawsze się wykazywał dużą dozą rozsądku. Ja i Lewis… – Odwróciła wzrok. – Oboje mu ufaliśmy.
– Sprawdzałaś, jakie pliki ściągał na swój twardy dysk?
– Nie.
– Przejdźmy do broni. Czy wiesz, skąd ją wziął?
Lacy wzięła głęboki oddech.
– Lewis jest myśliwym. Pewnego razu zabrał Petera na polowanie, ale nie bardzo mu się spodobało. Sztucery są zawsze zamknięte w specjalnej szafce…
– Jednak Peter wie, gdzie leży klucz.
– Owszem – mruknęła Lacy.
– A pistolety?
– Nigdy nie mieliśmy w domu broni krótkiej. Nie mam pojęcia, jak   



Peter je zdobył.
– Czy kiedykolwiek sprawdzałaś jego pokój? Zaglądałaś pod
materac, do szaf i tak dalej?
Lacy spojrzała Selenie prosto w oczy.
– Zawsze szanowaliśmy jego prywatność. W mojej opinii, dziecko powinno mieć własną, nienaruszalną przestrzeń, a poza tym… – Zacisnęła usta.
– Tak?
– Jeżeli zacznie się szukać, można znaleźć rzeczy, których wolałoby
się nigdy nie zobaczyć.
Selena oparła łokcie na kolanach i pochyliła się do przodu.
– Kiedy cię to spotkało, Lacy?
Lacy podeszła do okna, odsunęła na bok jedną z zasłon.
– Musiałabyś znać Joeya, żeby wszystko zrozumieć. Rozpoczął
naukę w maturalnej klasie, był celującym uczniem, doskonałym sportowcem. A potem, na tydzień przed ukończeniem szkoły, zginął. – Powiodła dłonią po tkaninie. – Trzeba było się zająć jego pokojem, popakować  to,  co  postanowiliśmy  rozdać.  Długo  się  zbierałam  w sobie,
ale w końcu rozpoczęłam porządki. Kiedy przeglądałam szuflady,   


natknęłam się na narkotyki. Trochę proszku w sreberku po gumie do żucia oraz igła ze strzykawką i aluminiowa łyżeczka. Nie wiedziałam,
że to heroina, póki nie sprawdziłam w Internecie. Narkotyk spuściłam
z
wodą w ubikacji, a strzykawkę wyrzuciłam do specjalnego pojemnika
w
pracy. – Odwróciła się do Seleny z wypiekami na twarzy. – Wprost nie mogę uwierzyć, że o tym opowiadam. Nigdy nikomu nie pisnęłam na ten temat słowa, nawet Lewisowi. Nie chciałam, żeby ktokolwiek źle myślał o Joeyu.
Lacy z powrotem usiadła na kanapie.
– Celowo i z rozmysłem nie robiłam przeglądów w pokoju Petera, ponieważ się bałam, że mogłabym tam znaleźć coś bardzo niepokojącego – wyznała. – Nie przypuszczałam, że może być jeszcze dużo gorzej niż w moich najczarniejszych wyobrażeniach.
– Czy kiedykolwiek wchodziłaś do niego? Pukałaś i wsuwałaś
głowę do środka?
– Jasne. Codziennie przychodziłam mu powiedzieć dobranoc.
– Czym się wtedy zajmował?
– Niemal zawsze siedział przy komputerze.
– Widziałaś, co jest na ekranie?   



– Nie. Przeważnie zamykał plik.
– A jak reagował, kiedy się zjawiałaś, gdy się tego nie spodziewał? Przygnębieniem,
gniewem,
konsternacją?
Sprawiał
wrażenie
przyłapanego na gorącym uczynku?
– Dlaczego odnoszę wrażenie, że go osądzasz? – spytała Lacy. – Czy nie powinnaś stać po jego stronie?
Selena beznamiętnie spojrzała jej w oczy.
– Jeżeli mam przeprowadzić dogłębne śledztwo, muszę poznać wszystkie fakty. I właśnie usiłuję to robić.
– Peter był typowym nastolatkiem. Złościł się, kiedy całowałam go
na dobranoc. Kiedy go zaskakiwałam, nie robił wrażenia zawstydzonego.  Nie  zachowywał  się  tak,  jakby  coś  przed  nami ukrywał.
Czy to właśnie chciałaś usłyszeć?
Selena schowała długopis. Kiedy przepytywana osoba przyjmowała postawę obronną, należało zakończyć rozmowę. Lacy jednak   



spontanicznie ciągnęła dalej:
– Nigdy nie sądziłam, że mamy poważny problem. Peter nie
wydawał się przygnębiony. Nie wiedziałam, że ma autodestrukcyjne myśli. O niczym nie miałam pojęcia. – Zaczęła płakać. – Te rodziny zabitych i poranionych dzieci… nie wiem, co im powiedzieć, jak wyjaśnić, że ja też kogoś straciłam. I to dawno temu.
Selena objęła ramionami tę drobną kobietę.
– To nie twoja wina – zapewniła, ponieważ wiedziała, że właśnie te słowa były teraz Lacy najbardziej potrzebne.
Ironia rządząca szkolnym życiem sprawiła, że dyrektor Sterling
High przyznał sąsiadujące sale Kółku Biblijnemu oraz Stowarzyszeniu Gejów i Lesbijek. Obie grupy spotykały się we wtorki, o piętnastej trzydzieści, odpowiednio w klasach numer 234 i 233. Normalnie w sali 233 prowadził zajęcia Ed McCabe. Jedną z członkiń Kółka Biblijnego była córka miejscowego pastora, Grace Murtaugh, zastrzelona w korytarzu  prowadzącym  do  sali  gimnastycznej,  tuż  obok  małej fontanny
-poidełka. Przewodnicząca Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek wciąż znajdowała  się  w  szpitalu:  Natalie  Zlenko,  autorka  fotografii  do albumu
szkolnego, przyznała, że jest lesbijką, pod koniec pierwszej klasy   


liceum, gdy zawędrowała do sali 233 na spotkanie stowarzyszenia, by zobaczyć, czy na tej planecie żyją jeszcze jacyś inni podobni do niej ludzie.
– Z zasady nie udostępniamy nazwisk członków. – Natalie mówiła
tak  cicho,  że  Patrick  musiał  się  nad  nią  nachylić,  by  cokolwiek usłyszeć.
Na domiar złego wisiała mu nad głową matka dziewczyny. Gdy jej oznajmił, że chce porozmawiać z Natalie, kazała mu się wynosić i zagroziła  wezwaniem  policji.  Musiał  jej  przypomnieć,  że  on  jest policją.
– Nie pytam o nazwiska – odparł Patrick. – Proszę jedynie, abyś pomogła mi zrozumieć, dlaczego doszło do tej tragedii.
Natalie zamknęła oczy i skinęła głową.
– Czy Peter Houghton kiedykolwiek się zjawił na waszym
spotkaniu?
– Tylko raz.
– Czy powiedział lub zrobił coś takiego, co utkwiło ci w pamięci?
– Nic nie zrobił ani nie odezwał się słowem. Przyszedł raz i więcej
się nie pokazał. Koniec, kropka.
– Czy często się zdarzają podobne wypadki?
– Czasami – odparła Natalie. – Niektórzy ludzie dochodzą do   


wniosku, że nie są jeszcze gotowi się ujawnić. Niekiedy też wpadają różne dupki tylko po to, żeby zobaczyć, kto jest homoseksualistą, i potem zmienić nasze życie w piekło.
– Jak sądzisz, czy Peter się zaliczał do którejś z tych dwóch
kategorii?
Natalie milczała przez bardzo długą chwilę, aż Patrick doszedł do wniosku, że zasnęła.
– Dziękuję pani – rzucił w stronę matki, i wówczas Natalie odezwała się ponownie:
– Peter solidnie dostawał w kość na długo przedtem, zanim się
pojawił na naszym spotkaniu.
Podczas gdy Selena przeprowadzała rozmowę z Lacy Houghton,
Jordan dyżurował przy synku. Mały Sam miał zawsze koszmarne problemy z zasypianiem, ale wystarczyła dziesięciominutowa przejażdżka samochodem, żeby odpłynął jak bokser po nokaucie. Jordan   opatulił   więc   synka,   a   potem   wsadził   do   fotelika zamocowanego
na tylnym siedzeniu. I dopiero kiedy wrzucił w saabie wsteczny bieg, zdał sobie sprawę, że szoruje felgami po kamiennym podjeździe. Wszystkie cztery opony miał poprzecinane aż do kołpaków.   


– Kurwa! – zaklął głośno, i Sam zaniósł się płaczem. Jordan wyjął dziecko z samochodu, wniósł do domu, założył na siebie nosidełko- plecaczek, ulubiony gadżet Seleny, i wsunął do niego synka. A potem zadzwonił na policję i zgłosił akt wandalizmu.
Jordan wiedział, że się znalazł na przegranej pozycji, gdy dyżurny oficer nie poprosił, by przeliterował swoje nazwisko – najwyraźniej już
dobrze je znał.
– Zajmiemy się tą sprawą – zapewnił. – Ale najpierw musimy pomóc wiewiórce, która utknęła wśród konarów. – Po czym się rozłączył.
Czy można pozwać gliniarzy do sądu za to, że są wypranymi z
empatii sukinsynami?
Jakimś cudem – zapewne za sprawą feromonów stresu – mały Sam zapadł w sen, ale gdy się rozległ dzwonek w holu, natychmiast na nowo
zaczął zawodzić. Jordan ze złością otworzył drzwi i ujrzał w progu Selenę.
– Obudziłaś dziecko – oznajmił z wyrzutem, po czym wyjął Sama z nosidełka.
– Nie powinieneś był zamykać się na klucz. Och, witaj mój maleńki słodziaku – zaćwierkała Selena. – Czy tatuś był takim okropnym   



potworem przez cały czas mojej nieobecności?
– Ktoś pociął mi opony.
Selena zerknęła na męża ponad głową niemowlęcia.
– Ty to wiesz, jak zyskać przyjaciół i wzbudzić powszechny podziw. Pozwól, że zgadnę – gliniarze się nie palą do zbadania sprawy?
– Nieszczególnie.
– Cóż, sam się zdecydowałeś bronić tego chłopaka. Musisz to
przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza.
– Gdzie się podziało małżeńskie współczucie?
Selena wzruszyła ramionami.
– Tego ci nie ślubowałam przed ołtarzem. Jeżeli chcesz sobie
urządzić seans samoużalania, nakryj stół na jedną osobę.
Jordan przejechał dłonią po włosach.
– Czy przynajmniej dowiedziałaś się czegoś pożytecznego od matki? Nie miałbym nic przeciwko zdiagnozowanej chorobie psychicznej. Balansując z dzieckiem na ręku, Selena zdjęła z siebie kurtkę, a
potem rozpięła guziki bluzki, usiadła na sofie i zaczęła karmić synka.
– Choroby nie mogę ci zaoferować. Ale może zainteresuje cię fakt, że Peter miał brata.
– Doprawdy?   



– Uhm. Chłopak nie żyje. Ale zanim został zabity przez pijanego kierowcę,   był   modelowym   synem,   uosobieniem   amerykańskich marzeń.
Jordan usiadł obok żony.
– To da się wykorzystać…
Selena przewróciła teatralnie oczami.
– Czy choć raz mógłbyś nie być adwokatem, lecz zachować się jak normalna istota ludzka? Jordan, ta rodzina tak się zagubiła, że nie miała
szans na normalne funkcjonowanie. Chłopak był chodzącą beczką prochu. Rodzice pogrążyli się we własnej rozpaczy i nic nie zauważali. Peter nie miał się do kogo zwrócić ze swoimi problemami.
Jordan spojrzał na Selenę z szerokim uśmiechem.
– Bosko – oznajmił. – Nasz klient zaczyna wzbudzać współczucie. Tydzień po strzelaninie w Sterling High szkoła Mount Lebanon –
swego czasu podstawówka, obecnie wykorzystywana do celów administracyjnych z powodu spadku populacji uczniów – została tymczasowo zaadaptowana na potrzeby licealistów, by mieli gdzie dotrwać do zakończenia roku.
W dniu, w którym na nowo rozpoczynały się zajęcia, matka Josie przyszła do pokoju córki.   



– Nie musisz tam dzisiaj jechać – oświadczyła. – Jeżeli chcesz,
możesz sobie zrobić jeszcze parę tygodni wolnego.
Kilka
dni
wcześniej,
gdy
uczniowie
otrzymali
oficjalne
zawiadomienie   o   wznowieniu   nauki,   rozdzwoniły   się   telefony pulsujące
paniką. „Wracasz do szkoły?” „A ty?” Miasto obiegały plotki: kogo rodzice zamierzają zatrzymać w domu; kto się przenosi do St. Mary’s; kto zastąpi pana McCabe’a. Josie nie dzwoniła do nikogo ze swoich przyjaciół. Bała się tego, co może usłyszeć.
Nie czuła też najmniejszej ochoty na powrót do szkoły. Nie
wyobrażała sobie, że miałaby przejść spokojnie szkolnym korytarzem, nawet jeżeli fizycznie nie był on zlokalizowany w Sterling High. Nie rozumiała, jak kurator i dyrektor mogą wymagać od uczniów odgrywania swoich ról – bo to właśnie wszyscy będą robić: przybierać   



sztuczne pozy, ponieważ dopuszczenie do siebie rzeczywistych uczuć doprowadziłoby do katastrofy.
A jednocześnie Josie wiedziała, że właśnie w szkole jest teraz jej miejsce. Tylko inni uczniowie Sterling High pojmowali, co to znaczy budzić się rano i rozkoszować trzema pierwszymi sekundami jawy, zanim człowiek sobie przypomni, że życie już nie jest takie jak przedtem; tylko oni wiedzieli, jak łatwo zapomnieć, że ziemia, po której
się stąpa, wcale nie jest trwałym i solidnym oparciem.
Jeżeli się dryfowało bez celu wraz z tysiącem innych ludzi, czy rzeczywiście można było powiedzieć, że jest się zagubioną duszą?
– Josie?
Matka czekała na odpowiedź.
– Wszystko w porządku – skłamała dziewczyna gładko.
Alex wyszła i Josie zaczęła zbierać podręczniki. Nagle zdała sobie sprawę, że owego feralnego dnia nie zdążyła napisać testu z chemii. Katalizatory. Nic zupełnie nie pamiętała na ich temat. Chyba pani Duplessiers nie będzie taka podła i nie zrobi im klasówki w pierwszy dzień po przerwie? Ostatecznie czas nie zatrzymał biegu na te trzy tygodnie – czas nabrał zupełnie innego wymiaru.   


Gdy ostatnim razem wybierała się do szkoły, nie myślała o niczym szczególnym. No, może trochę o tym teście z chemii. I o Matcie. 

Zastanawiała
odrobienia.



się,



czy



wieczorem



będzie



miała



dużo



lekcji



do 

Innymi dzień.



słowy,



pochłaniały





najzwyklejsze



sprawy.



Dzień



jak



co 
Nic zupełnie nie wyróżniało tamtego poranka ze wszystkich innych poranków  w  roku.  Skąd  więc  Josie  mogła  mieć  pewność,  że dzisiejszego
dnia nie dojdzie do kolejnego kataklizmu?
Zeszła do kuchni i zobaczyła, że matka ma na sobie elegancki
kostium – swój profesjonalny uniform. Ten widok ją zaszokował.
– Idziesz do pracy? Akurat dzisiaj?
Matka odwróciła się ze szpatułką w dłoni.
– Ehm… – Była najwyraźniej skonsternowana. – Doszłam do
wniosku, że skoro ciebie tu nie będzie… W razie potrzeby zawsze możesz się ze mną skontaktować przez moją asystentkę. Przysięgam
na
Boga, Josie, zjawię się w mgnieniu oka…
Josie opadła na krzesło i zacisnęła powieki. Nie myślała o tym, że matka zostałaby sama w domu; do tej pory wyobrażała sobie, że będzie   



tu na nią czekała, tak na wszelki wypadek. Ale teraz zrozumiała, jak głupie były jej nadzieje. Matka nigdy się nie posuwała do podobnych ustępstw na jej rzecz, więc niby czemu teraz miałoby się to zmienić? Ponieważ, odezwał się cichy głos w głowie Josie, wszystko inne
uległo dramatycznej przemianie.
– Przeorganizowałam swoją wokandę, będę więc mogła odebrać cię ze szkoły. A w razie potrzeby…
– Tak, wiem. Mogę zadzwonić do twojej asystentki. Nie ma o czym mówić.
Matka usiadła po przeciwnej stronie stołu.
– Skarbie, czego się spodziewałaś?
Josie uniosła wzrok.
– Niczego. Już dawno temu przestałam czegokolwiek od ciebie oczekiwać. – Podniosła się z krzesła. – Przypalasz naleśniki – dodała i wróciła na górę, do swojego pokoju.
Wcisnęła twarz w poduszkę. W istocie nie wiedziała, co, u diabła, ją napadło. Wydawało jej się, że po strzelaninie pojawiły się nagle dwie Josie – mała dziewczynka, która chce wierzyć, że to wszystko się nie wydarzyło naprawdę, oraz zdeklarowana realistka, która cierpi tak bardzo, że szczerzy zęby na każdego, kto się za bardzo do niej zbliży.   



Problem w tym, że Josie nie wiedziała, która z tych dwóch postaci zawładnie nią w danym momencie. Oto jej matka – kobieta, która nie umie ugotować nawet wody – próbowała teraz usmażyć dla Josie naleśniki, ponieważ chciała sprawić córce przyjemność. Kiedy Josie była
mała, marzyła, by mieszkać w domu, gdzie w pierwszy dzień szkoły mama  szykuje  śniadanie  z  prawdziwego  zdarzenia:  jajka,  bekon, tosty,
świeży  sok  pomarańczowy  –  a  nie  ogranicza  się  jedynie  do wystawienia
pudełek z płatkami śniadaniowymi i położenia na stole papierowej serwetki.  Cóż,  teraz  dostała  to,  czego  chciała,  prawda?  Matka siedziała u
jej boku w chwilach załamania; rzuciła w kąt pracę, choć właśnie przez
pracę zawsze się określała, ponieważ chciała otoczyć córkę troskliwą opieką. A jak na to wszystko zareagowała Josie? Josie ją odepchnęła.
Za
każdym jej słowem kryło się przesłanie: Nigdy cię nie obchodziło, co się
dzieje w moim życiu, nie poświęcałaś mi uwagi, o ile się nie znajdowałaś pod obstrzałem obcych oczu, więc sobie nie wyobrażaj,
że   



twoje obecne wysiłki cokolwiek między nami zmienią.
Niespodziewanie
pod
domem
rozległ
się
ryk
silnika
samochodowego. Matt! – pomyślała Josie w pierwszym odruchu i każdy nerw w jej ciele napiął się do granicy bólu. Do tej pory zupełnie nie myślała, jak właściwie dostanie się do szkoły – w przeszłości to Matt
zawsze zabierał ją po drodze. Oczywiście, matka zapewniłaby jej transport. Josie jednak zastanowiło, dlaczego do tej pory nie podjęła próby rozwiązania tego logistycznego problemu. Ponieważ bała się o tym myśleć?
Z okna pokoju patrzyła, jak Drew Girard wysiada ze swojego poobijanego volvo. Zanim zbiegła na dół i otworzyła frontowe drzwi, matka też już wyszła z kuchni. Trzymała w ręku wykrywacz dymu, wyjęty z plastikowej osłony, przyczepionej do sufitu.   



Drew stał w smudze słońca, osłaniając dłonią oczy. Drugą rękę miał wciąż na temblaku.
– Powinienem najpierw zadzwonić.
– Nie, wszystko okay – odparła Josie, walcząc z zawrotem głowy. Niespodziewanie dotarło do niej, że ptaki już powróciły z tych miejsc, do których odlatywały na zimę.
Drew spoglądał to na Josie, to na jej matkę.
– Pomyślałem, no wiesz, że może potrzebny ci transport.
W tej samej chwili Josie odniosła wrażenie, że stanął między nimi
Matt; wyraźnie poczuła na plecach dotyk jego dłoni.
– Dziękujemy za życzliwość, ale dzisiaj ja zawiozę córkę do szkoły. Słowa matki obudziły drzemiącą w Josie bestię.
– Wolę pojechać z Drew – oświadczyła, chwytając plecak ze zwieńczenia balustrady schodów. – Zobaczymy się po lekcjach. – I nie oglądając się na matkę, by nie widzieć wyrazu jej twarzy, schroniła się
we wnętrzu samochodu.
Drew przekręcił kluczyk w stacyjce i wycofał wóz z podjazdu. Gdy
ostro ruszył ulicą, Josie zamknęła oczy i spytała:
– Czy twoi rodzice też tak cię przytłaczają?   



Drew spojrzał na nią spod oka.
– Uhm.
– Rozmawiałeś z kimś o tym, co się stało?
– Masz na myśli policję?
Josie pokręciła głową.
– Nie. Ludzi takich jak my.
Drew zmienił bieg.
– Parę razy byłem w szpitalu u Johna. Nie pamięta, jak mam na imię. Nie może sobie przypomnieć nawet najprostszych słów w rodzaju „widelec”, „grzebień” czy „schody”. Siedziałem przy nim i
opowiadałem o głupotach – o wynikach ostatnich meczów Bruinsów – ale przez cały czas się zastanawiałem, czy on wie, że już nigdy nie będzie mógł chodzić. – Kiedy stanęli na światłach, Drew odwrócił się
w
stronę Josie. – Dlaczego nie ja?
– Słucham?
– Czemu akurat nam się udało?
Josie nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Wykręciła więc głowę w stronę okna i udawała, że bardzo zainteresował ją pies, który tak mocno   



szarpał smycz, że właściwie to on prowadził swojego właściciela, a nie
odwrotnie.
Drew zatrzymał się na parkingu pod szkołą Mount Lebanon. Z tyłu znajdował   się   plac   zabaw,   ponieważ   swego   czasu   była   to podstawówka.
I  nawet  gdy  budynek  został  oddany  na  cele  administracyjne, okoliczne
dzieciaki wciąż tu przychodziły, żeby się powspinać na drabinki lub pobujać na huśtawkach. Na schodach prowadzących do głównego wejścia  stał  szpaler  rodziców,  a  na  samym  szczycie  –  dyrektor.
Wszyscy
wykrzykiwali głośno imiona wchodzących do środka uczniów, dodając im otuchy przed pierwszym dniem zajęć.
– Mam coś dla ciebie. – Drew sięgnął pod siedzenie i wyjął dobrze znaną Josie baseballówkę. Haftowane logo niemal zupełnie się już wypruło, daszek był postrzępiony i powykręcany jak główka skrzypcowego gryfu. Josie wzięła czapkę do ręki i powiodła palcem
po
wewnętrznym szwie.
– Kiedyś została w moim samochodzie – wyjaśnił Drew. – Po tym…
jak, no wiesz… zamierzałem ją oddać jego rodzicom, ale ostatecznie   



pomyślałem sobie, że może tobie by na niej zależało.
Josie skinęła głową, łykając łzy spływające jej do gardła.
Drew oparł głowę o kierownicę i dopiero wtedy Josie zauważyła, że
on także płacze.
Położyła rękę na jego ramieniu.
– Dzięki – wykrztusiła i włożyła czapkę Matta na głowę. Otworzyła drzwi samochodu i wyjęła plecak, ale zamiast ruszyć w stronę szkoły, przebiegła przez zardzewiałą furtkę, prowadzącą na plac zabaw. Weszła do piaskownicy i wbiła wzrok w odciski własnych stóp, zastanawiając się, ile trzeba czasu, żeby zostały bezpowrotnie zatarte przez matkę naturę.
Dwukrotnie Alex ogłaszała przerwę w posiedzeniu i wymykała się z sali  rozpraw,  by  zadzwonić  na  komórkę  Josie,  chociaż  dobrze wiedziała,
że podczas lekcji córka zawsze wyłącza telefon. Wiadomość, jaką zostawiała  w  skrzynce  głosowej,  brzmiała  za  każdym  razem  tak samo:
„To ja, chciałam się tylko dowiedzieć, jak się trzymasz”.
Alex przykazała swojej asystentce, Eleanor, że gdyby Josie
zadzwoniła, ma ją o tym natychmiast powiadomić. Bez względu na okoliczności.   



Kiedy się znalazła w gmachu sądu, natychmiast opadło z niej
napięcie, niemniej z trudem się koncentrowała na przebiegu rozpraw. Teraz stała przed nią kobieta, która rozkładała bezradnie ręce i utrzymywała, że nie ma pojęcia o postępowaniu karnym.
– Nie rozumiem procedur sądowych – oświadczyła. – Czy mogę już iść?
Prokurator był właśnie w połowie jej przesłuchania.
– Przede wszystkim proszę wyjaśnić wysokiemu sądowi, na jaką okoliczność znalazła się pani w sądzie poprzednim razem.
Kobieta wyraźnie się zawahała.
– Z powodu niezapłaconego mandatu?
– A poza tym?
– Nie pamiętam.
– Czy przypadkiem nie jest pani od jakiegoś czasu pod nadzorem kuratora sądowego?
– A! O to chodzi…
– Za co otrzymała pani wyrok w zawieszeniu?
– Nie mogę sobie przypomnieć. – Wbiła wzrok w sufit i w
zamyśleniu zmarszczyła brwi. – To takie trudne słowo… wiem, że była w nim litera „f” …   



Prokurator westchnął ciężko.
– Sprawa dotyczyła pewnych czeków, czy tak?
Alex zniecierpliwiona zerknęła na zegarek. Jak tylko się pozbędzie
tej kobiety, będzie mogła sprawdzić, czy Josie już się odezwała.
– Co by pani powiedziała na słowo „fałszerstwo”? – wtrąciła. –
Zawiera literę „f”.
– Podobnie jak „defraudacja” – zauważył z naciskiem prokurator. Kobieta spojrzała tępo na Alex.
– Nie pamiętam – stwierdziła.
– Ogłaszam godzinną przerwę w rozprawie – zdecydowała Alex. – Posiedzenie zostanie wznowione o jedenastej.
Ledwo zamknęła drzwi swojego gabinetu, natychmiast ściągnęła
togę.  Dzisiaj  się  w  niej  dusiła  i  zupełnie  nie  mogła  tego  pojąć, ponieważ
do tej pory zawsze czuła się wyjątkowo swobodnie i w todze, i w swojej
roli. Prawo było zbiorem reguł wyznaczających konsekwencje, jakie trzeba ponieść za popełnienie określonych czynów. Kodeksem zachowania, opartym na logicznym ciągu przyczynowo-skutkowym, który   Alex   doskonale   znała   i   rozumiała.   Niestety,   nie   mogła powiedzieć   



tego samego o swoim życiu osobistym. Bo jak odnaleźć logikę w fakcie,
że  szkoła,  która  powinna  zapewniać  dzieciom  bezpieczeństwo, zmienia
się w krwawą łaźnię; czy że córka, twór jej własnego ciała, stała się osobą, której Alex już nie potrafi zrozumieć.
No dobrze, jeżeli ma być całkiem szczera, której w zasadzie nigdy
nie rozumiała.
Rozgoryczona podniosła się z fotela i przeszła do pokoju asystentki. Przed rozpoczęciem sesji dwukrotnie dzwoniła do Eleanor w błahych sprawach, z nadzieją, że zamiast reagować służbistym: „Tak jest, pani sędzio”, asystentka obniży gardę i zapyta, jak Alex sobie radzi po tej tragedii, a przede wszystkim – jak radzi sobie Josie. Chciała choć przez
parę minut być traktowana nie jak sędzia, ale rodzic, który przeżył najbardziej przerażające chwile swojego życia.
– Muszę zapalić – oznajmiła Alex. – Będę na dole.
Eleanor podniosła wzrok znad biurka.
– Oczywiście, pani sędzio.
ALEX. Chcę usłyszeć Alex, Alex, Alex.
Wyszedłszy na zewnątrz, przysiadła na cementowym murku   



nieopodal rampy przeładunkowej i zapaliła papierosa. Zamknęła oczy
i

głęboko zaciągnęła się dymem.
– Ten nałóg zabija.
– Podobnie jak starość – odparła Alex. Odwróciła głowę i ujrzała Patricka Ducharme’a.
Detektyw wystawił twarz do słońca i zmrużył oczy.
– Nigdy bym nie przypuszczał, że sędziowie też miewają przywary.
– I zapewne żyje pan w przekonaniu, że sypiamy na swoich sędziowskich podwyższeniach.
Patrick uśmiechnął się szeroko.
– To byłaby czysta głupota. Tam nie da się wcisnąć materaca.
Alex wyciągnęła w jego stronę paczkę z papierosami.
– Proszę się częstować.
– Jeżeli chce mnie pani zdeprawować, znam przyjemniejsze sposoby.
Alex poczuła, że się rumieni. Czyżby on naprawdę powiedział coś podobnego? Do sędzi?!
– Skoro pan nie pali, dlaczego pan tutaj przyszedł?
– Poddać się fotosyntezie. Siedzenie przez cały dzień w sądzie   



fatalnie wpływa na moje feng shui.
– Feng shui nie odnosi się do ludzi. Jedynie do miejsc.
– Jest pani tego pewna?
– Mmm… – Alex się zawahała. – Nie do końca.
– Otóż to. – Odwrócił się w jej stronę i wówczas po raz pierwszy zauważyła,  że  Patrick  Ducharme  ma  we  włosach  białe  pasmo, biegnące
od środka czoła. – Pani wytrzeszcza oczy.
Alex natychmiast umknęła wzrokiem.
– Wszystko w porządku – zaśmiał się Patrick. – To albinizm.
– Albinizm?
– Owszem. Inaczej bielactwo. Zapewne słyszała pani o tym… jasna skóra, białe włosy? Na szczęście jest cechą zanikającą. Co nie zmienia faktu, że zaledwie jeden gen dzieli mnie od różowych króliczych oczu.

Przybrał poważną minę i spojrzał uważnie na Alex. – Jak się miewa Josie?
W pierwszym odruchu Alex chciała się skryć za chińskim murem rygoryzmu,   oznajmić,   że   ze   względów   etycznych   musi   się powstrzymać
od rozmów na tematy w jakikolwiek sposób związane ze sprawą, która   


się znajdzie na jej wokandzie. Ale Patrick Ducharme zrobił tę jedyną rzecz, o której od dawna marzyła: potraktował ją jak najzwyklejszą osobę, a nie postać z życia publicznego.
– Dzisiaj wróciła do szkoły.
– Wiem. Widziałem.
– Pan… pan tam był?
Patrick wzruszył ramionami.
– Uhm. Tak na wszelki wypadek.
– Czy wydarzyło się coś nadzwyczajnego?
– Nie. Wszystko przebiegło całkiem normalnie.
Ostatnie słowo zawisło nad nimi ciężką chmurą. Oboje wiedzieli, że nic już nie będzie teraz „normalne”. Można idealnie posklejać roztrzaskane kawałki, ale gdy się to robi własnymi rękami, do końca życia będzie się widziało rysy w miejscach dawnych pęknięć.
– Wszystko w porządku? – zapytał nagle Patrick, dotykając jej ramienia.
Alex z konsternacją uświadomiła sobie, że płacze. Szybko otarła
oczy i odsunęła się poza zasięg rąk Patricka.
– Nic mi nie jest – rzuciła wyzywającym tonem.
Otworzył usta, jakby zamierzał podjąć rękawicę, ale niemal   



natychmiast je zamknął.
– A więc zostawiam panią z jej przywarami – powiedział cicho i
zniknął za drzwiami sądu.
Dopiero kiedy Alex znalazła się w swoim gabinecie, dotarło do niej,
że detektyw użył liczby mnogiej. Że nie tylko przyłapał ją na paleniu, ale także na kłamstwie.
Ustanowiono nowe reguły. Po rozpoczęciu zajęć wszystkie wejścia
do szkoły, z wyjątkiem głównego, będą zamknięte na głucho – mimo
że
napastnik mógł być jednym z uczniów i już znajdować się w środku. Do
klas pod żadnym pozorem nie wolno wnosić plecaków – mimo że broń
bez trudu udałoby się przemycić pod ubraniem lub nawet w zamykanym segregatorze. Wszyscy – zarówno uczniowie, jak i nauczyciele – będą musieli nosić na szyi duże identyfikatory. Teoretycznie po to, by wiedzieć, kto i gdzie się znajduje, Josie jednak nie
mogła się uwolnić od podejrzenia, że miały one służyć szybkiemu ustaleniu tożsamości ofiar w przypadku kolejnej masakry.
Na pierwszej lekcji dla wszystkich zarządzono godzinę
wychowawczą, podczas której dyrektor przemówił przez radiowęzeł.   



Powitał uczniów Sterling High, chociaż znajdowali się zupełnie gdzie indziej, a potem zaproponował uczczenie pamięci zabitych minutą skupienia.
Podczas gdy część ludzi pochyliła głowy, Josie rozejrzała się po
klasie. Nie tylko ona nie pogrążyła się w modlitwie. Niektórzy wymieniali między sobą liściki. Parę osób słuchało muzyki z iPodów. Jeden z chłopaków przepisywał od kolegi zadania z matematyki.
Josie była ciekawa, czy te dzieciaki – podobnie jak ona – nie chciały czcić pamięci zabitych, ponieważ to jedynie pogłębiłoby w nich poczucie winy.
Przesunęła się w bok i walnęła kolanem o kant ławki. Sprzęty, które sprowadzono   z   powrotem   do   tej   tymczasowej   szkoły,   były dostosowane
do potrzeb małych dzieci, a nie uchodźców z liceum. W rezultacie nikt nie mógł wygodnie usiąść. Josie miała nogi pod brodą. Niektórzy w ogóle nie mieścili się w ławkach i musieli pisać na kolanie.
Jestem Alicją w krainie czarów, pomyślała Josie. Niepostrzeżenie wpadłam w głąb króliczej nory.
Jordan poczekał cierpliwie, aż jego klient zasiądzie po przeciwnej stronie stołu, po czym rzucił od niechcenia:   



– Opowiedz mi o swoim bracie.
Nie spuszczał wzroku z twarzy Petera, na której pojawił się cień rozczarowania,  gdy  chłopak  zdał  sobie  sprawę,  że  Jordan  odkrył kolejną
drażliwą kwestię, która w założeniu nigdy nie miała wyjść na wierzch.
– A co pan chce wiedzieć?
– Jak się między wami układało?
– Ja go nie zabiłem. Czy o to panu chodzi?
– Nie całkiem. – Jordan wzruszył ramionami.
– Po prostu się dziwię, że do tej pory o nim nie wspomniałeś.
Peter spiorunował go wzrokiem.
– A niby kiedy miałem wspomnieć? Jak kazał mi pan odgrywać niemowę na rozprawie wstępnej? Czy może, gdy się pan zjawił, by oznajmić, że ja jestem tu tylko od słuchania?
– Jak byś go scharakteryzował?
– Proszę posłuchać. Joey nie żyje, o czym zapewne panu wiadomo. Zupełnie więc nie rozumiem, w jaki sposób gadka na jego temat mogłaby mi pomóc.
– Co było przyczyną śmierci?
Peter przejechał paznokciem kciuka po metalowym obrzeżu stołu.   



– Ten szóstkowy złoty chłopiec bez skazy pozwolił, by władował się
w niego pijany kierowca.
– Trudno to przebić… – rzekł Jordan z wahaniem.
– Co pan przez to rozumie?
– O ile się nie mylę, twój brat powszechnie uchodził za chodzący
ideał, tak? To samo w sobie już jest niełatwe do zniesienia, a tu na domiar złego on nagle ginie w wypadku i zostaje świętym.
Jordan odgrywał rolę adwokata diabła, by sprawdzić, czy Peter
połknie przynętę – i naturalnie, jak na zawołanie, twarz chłopaka wykrzywił grymas gniewu.
– Czegoś takiego nie da się przebić – rzucił zapalczywie. – Choćbym nie wiem co robił, nigdy nie zdołałbym mu dorównać.
Jordan zaczął stukać końcem ołówka o teczkę. Czy gniew Petera zrodził się z zazdrości, czy z samotności? Może chłopak dokonał tej masakry,  żeby  wreszcie  odwrócić  uwagę  innych  od  wspomnienia Joeya
i skupić ją na sobie? Jak skonstruować linię obrony, by czyn Petera został uznany za akt desperacji, a nie próbę przyćmienia osiągnięć brata?
– Tęsknisz za nim? – spytał Jordan.   



Peter uśmiechnął się kpiąco.
– Czy tęsknię za moim bratem… Za moim bratem, kapitanem reprezentacji koszykówki, moim bratem, który wygrał stanową olimpiadę z francuskiego, moim bratem ulubieńcem dyrektora, moim cudownym, otoczonym powszechnym zachwytem bratem, który wyrzucał mnie z samochodu kilometr od bramy szkoły, żeby nikt przypadkiem nie zobaczył go ze mną u boku…
– Dlaczego?
– Przebywanie w moim towarzystwie nie przysparza nikomu popularności. Czyżby pan jeszcze się o tym nie przekonał?
Jordanowi
stanął
przed
oczami
obraz
własnych
opon,
poprzecinanych aż po felgi.
– Joey nie próbował cię bronić, gdy byłeś nękany i upokarzany?
– Żartuje pan?! Przecież to właśnie od Joeya wszystko się zaczęło.   



– Jak to?
Peter podszedł do małego okienka. Na jego szyi widniały teraz czerwone plamy, jakby wspomnienia wypalały na skórze bolesne piętno.
– Opowiadał wszystkim, że zostałem adoptowany. Że moja
prawdziwa matka była kurwą uzależnioną od cracku, więc dlatego jestem taki popieprzony. Czasami robił to w mojej obecności, a kiedy się
wkurzałem  i  rzucałem  się  na  niego  z  pięściami,  jednym  ciosem powalał
mnie na ziemię, po czym spoglądał znacząco na kumpli, dając im do zrozumienia, że moja reakcja tylko w pełni potwierdza prawdziwość jego słów. Czy więc za nim tęsknię? – powtórzył Peter, odwracając się
w
stronę Jordana. – Osobiście cholernie się cieszę, że nie żyje.
Jordana trudno było czymkolwiek zadziwić, a tymczasem Peterowi Houghtonowi ta sztuka udała się już kilka razy. Ten dzieciak był 

żywym  dowodem najbardziej

intensywnych

emocji

zostanie



na



to,



co



się



może



wydarzyć,



gdy



esencja   



odfiltrowana
od
powszechnie
akceptowanych zasad niepisanego kontraktu społecznego.
Jeżeli
cierpisz,
płaczesz.
Jeżeli
ogarnia
cię
wściekłość,
wyprowadzasz cios.
Jeżeli budzi się w tobie nadzieja, szykujesz się na rozczarowanie.
– Peter, czy rzeczywiście chciałeś ich wszystkich zabić? – wyrwało
się Jordanowi.
Natychmiast przeklął się w duchu. Właśnie zadał to jedyne pytanie, którego obrońca nigdy nie powinien zadawać – sprowokował Petera,
by
przyznał  się  do  działania  z  premedytacją.  Jednak  Peter  tego  nie zrobił, a
w zamian odpowiedział pytaniem na pytanie, skądinąd również   



wprawiającym w konsternację:
– A co pan by zrobił na moim miejscu?
Jordan wepchnął Samowi do ust kolejną porcję puddingu
waniliowego, po czym ze smakiem oblizał łyżeczkę.
– To nie dla ciebie – skarciła go Selena.
– Całkiem niezłe. W odróżnieniu od tego świństwa z groszku,
którym go futrujesz.
– Przepraszam, że jestem dobrą matką. – Selena otarła wilgotną szmatką buzię Sama, po czym tak samo potraktowała Jordana, zanim zdążył się jej wywinąć spod ręki.
– Mam przerąbane – oświadczył. – Nie zdołam wzbudzić
współczucia  dla  Petera  przez  odwołanie  się  do  śmierci  brata, ponieważ
on nienawidził Joeya. Co gorsza, nie widzę żadnej legalnie dopuszczalnej linii obrony poza ewentualnym powołaniem się na niepoczytalność, czego z kolei nigdy nie uda mi się udowodnić przy takiej masie materiału wskazującego na premedytację.
Selena posłała mu znaczące spojrzenie.
– Wiesz, na czym w istocie polega twój problem, prawda?
– No, na czym?   



– Jesteś przekonany o jego winie.
– Jak w wypadku dziewięćdziesięciu dziewięciu procent moich klientów. Mimo to zdołałem doprowadzić do uniewinnienia całkiem pokaźnej ich liczby.
– Racja. Ale ty w głębi duszy nie chcesz, żeby Peter Houghton został uniewinniony.
Jordan zmarszczył brwi.
– To absurd.
– Wręcz przeciwnie. Czysta prawda. On wzbudza w tobie lęk.
– To tylko dzieciak…
– …który cię przeraża. Nie miał ochoty siedzieć z założonymi
rękami i pozwalać, by świat dłużej obrzucał go gównem, a według ciebie, powinien to potulnie znosić.
Jordan spojrzał znacząco na żonę.
– Zabicie dziesięciorga uczniów nie czyni z nikogo bohatera, Seleno.
– Oczywiście, że czyni. Peter jest bohaterem dla milionów
dzieciaków, które chciałyby mieć dość odwagi, żeby zrobić to samo.
– No, pięknie. Może w takim razie założysz fanklub Petera Houghtona.
– Nie rozgrzeszam go z tej zbrodni, Jordanie, ale rozumiem, co go   


do niej pchnęło. Ty się urodziłeś nie tylko w czepku, ale i z sześcioma srebrnymi łyżeczkami w tyłku. To znaczy… jeśli miałbyś być całkiem szczery, czy kiedykolwiek w życiu znalazłeś się poza elitą? W szkole,
w
palestrze, gdziekolwiek… Nie! Jesteś znany, podziwiany, ludzie patrzą na ciebie z szacunkiem. Wszystkie drzwi zawsze stają przed tobą otworem, więc nawet sobie nie uświadamiasz, jak wiele osób nigdy nie
mogłoby się do nich dobić.
Jordan wojowniczo skrzyżował ramiona na piersi.
– Czy znowu zamierzasz rozprawiać o swojej afroamerykańskiej dumie? Bo, prawdę mówiąc…
– Nie wiesz, co się czuje, gdy na twój widok ktoś przechodzi na
drugą stronę ulicy tylko dlatego, że jesteś czarny. Nikt nigdy nie patrzył
na ciebie z pogardą jedynie z tego powodu, że trzymasz na ręku dziecko,  a  wcześniej  zapomniałeś  wsunąć  obrączkę  na  palec. Człowiek
ma  ochotę  natychmiast  coś  z  tym  zrobić  –  nawrzeszczeć  na traktujących
cię w ten sposób ludzi, wyzwać ich od idiotów – ale nie jest w stanie się
na to zdobyć. Wykluczenie, egzystowanie na marginesie wyjaławia,   



pozbawia siły i woli, Jordanie. Osacza. I w pewnym momencie czujesz się tak zaszczuty, że nie widzisz już drogi ucieczki z tego zamkniętego kręgu.
Jordan uśmiechnął się kpiąco.
– To ostatnie zdanie zapożyczyłaś z mojej mowy końcowej w
procesie Katie Riccobono.
– Maltretowanej żony? – Selena wzruszyła ramionami. – Cóż, nawet jeżeli to prawda, równie adekwatnie opisuje i tę sytuację.
Jordan poderwał się z krzesła, chwycił Selenę w ramiona i mocno ucałował.
– Jesteś zajebiście błyskotliwa.
– Nie zamierzam zaprzeczać, ale może zechcesz mi powiedzieć dlaczego.
– Syndrom maltretowanej żony. To dopuszczona prawem linia
obrony. Maltretowane kobiety wcześniej czy później nabierają przekonania, że się znalazły w potrzasku; żyją w poczuciu ciągłego zagrożenia, a gdy w końcu się zdobywają na szaleńczy akt, robią to z przekonaniem, że działają w obronie własnej – nawet jeżeli prześladowca jest pogrążony w głębokim śnie. Ten model idealnie pasuje do Petera Houghtona.   


– Wiesz, Jordanie, jestem ostatnią osobą, która chciałaby burzyć
twoją finezyjną konstrukcję myślową, ale muszę ci zwrócić uwagę na fakt, że Peter nie jest kobietą, i do tego zamężną.
– To nie ma żadnego znaczenia. Tak naprawdę mówimy bowiem o zespole stresu pourazowego. Kiedy te dręczone kobiety w końcu eksplodują i strzelają do swoich mężów lub obcinają im fiuty, ani przez
moment  nie  myślą  o  konsekwencjach…  pragną  jedynie  przerwać spiralę
przemocy. Peter bez przerwy to powtarza – utrzymuje, że chciał, aby wszystko się wreszcie skończyło! A w jego wypadku obrona oparta na 

syndromie musiał



maltretowanej



ofiary



ma



dodatkową



zaletę:



nie



będę 

walczyć
kobieta



z



koronnym



kontrargumentem



prokuratury,



że



dorosła 
powinna sobie zdawać sprawę z konsekwencji sięgnięcia po nóż czy pistolet. Peter to wciąż jeszcze dzieciak. Z definicji nie potrafi przewidywać skutków swojego postępowania.
Potwory nie biorą się znikąd. Gospodyni domowa sama z siebie nie zmieni się w morderczynię, ktoś z niej tę morderczynię musi uczynić.
W
wypadku maltretowanej kobiety doktorem Frankensteinem jest   



opresyjny mąż. W wypadku Petera – była to cała społeczność Sterling High.  Prześladowcy  szkolni  kopią,  biją,  upokarzają,  żeby  pokazać swojej
ofierze, że należy do gorszej kategorii i nigdy nie może zapominać, gdzie tak naprawdę jej miejsce. To oprawcy Petera nauczyli go, że przemoc jest jedynym sposobem na przetrwanie.
Siedzący w wysokim krzesełku Sam zaczął marudzić, więc Selena wzięła synka na ręce.
– Nikt jeszcze tego nie próbował – zauważyła. – Nie ma czegoś
takiego jak syndrom ucznia poniewieranego przez rówieśników.
Jordan sięgnął po słoiczek z puddingiem waniliowym i wygrzebał resztki palcem.
– Od dziś już jest – oznajmił, smakując słodycz rozlewającą się po języku.
Patrick siedział w ciemnym biurze przed monitorem swojego służbowego komputera i wodził kursorem po menu gry stworzonej przez Petera Houghtona.
Na początek trzeba się było wcielić w jedną z trzech postaci –
mistrza
ortografii,   



geniusza
matematycznego
lub
maniaka
komputerowego. Pierwszy z chłopców był mały, chudy i obsypany trądzikiem. Drugi nosił okulary. Trzeci miał olbrzymią nadwagę.
Na starcie nie dysponowało się żadną bronią. Żeby ją zdobyć,
należało wyruszyć na wędrówkę po szkole i wykazać się kreatywną inteligencją: w pokoju nauczycielskim stały ukryte butelki z wódką, mogące służyć za ręczne granaty. W kotłowni była bazooka. W laboratorium  –  żrące  kwasy.  W  gabinecie  języka  angielskiego  – ciężkie,
opasłe tomy. W gabinecie matematyki – cyrkle doskonale nadające się
do sztyletowania oraz metalowe linijki, które cięły jak ostre noże. W sali
komputerowej roiło się od kabli idealnie spełniających funkcję garoty. W warsztacie stolarskim znajdowały się piły łańcuchowe. W klasie gospodarstwa domowego – blendery i druty do robótek ręcznych. W pracowni plastycznej stał piec do wypalania ceramiki. Można też było tworzyć kombinacje rozmaitych materiałów i urządzeń, by uzyskać   



bardziej wymyślną broń: bazooka i wódka dawały w połączeniu płonące pociski; kwasy i cyrkle – trujące sztylety; kable i ciężkie książki
– śmiercionośne wnyki.
Za pomocą kursora Patrick przemykał po korytarzach i wspinał się
po schodach, zajrzał do szatni i kantorka woźnego. W pewnym momencie, gdy mijał kolejny zakręt, uświadomił sobie, że już pokonywał   tę   trasę.   Szkoła   z   gry   Petera   była   wiernym odwzorowaniem
Sterling High.
Żeby wygrać, należało unicestwić wszystkie gwiazdy sportu, agresywnych samców alfa i najpopularniejsze dzieciaki. Za zabicie każdej osoby otrzymywało się określoną liczbę punktów. Za zabicie dwóch naraz zdobyte punkty ulegały potrojeniu. Można też było odnieść rany w walce. Zostać ugodzonym celnym ciosem pięści, przyszpilonym do ściany, zamkniętym w szafce.
W nagrodę za zdobycie stu tysięcy punktów otrzymywało się
pistolet. Za pięćset tysięcy punktów – karabin maszynowy. Po przekroczeniu miliona człowiek stawał się dumnym posiadaczem bomby atomowej.
Przed oczami Patricka z trzaskiem otworzyły się wirtualne drzwi   


szkoły. STAĆ! NIE RUSZAĆ SIĘ! – wrzasnęły głośniki i na ekranie pojawiła się falanga funkcjonariuszy SWAT-u. Patrick w skupieniu położył palce na klawiszach ze strzałkami. Już dwukrotnie doszedł do tego miejsca i albo został zabity, albo popełniał samobójstwo – co oznaczało przegraną.
Tym razem jednak uniósł swój wirtualny karabin maszynowy i
patrzył, jak funkcjonariusze padają na ziemię, a z ich ciał tryskają fontanny jaskrawoczerwonej krwi.
GRATULACJE! ZWYCIĘŻYŁEŚ! – ogłosił duży napis. CZY
CHCESZ PONOWNIE ZAGRAĆ W HIDE-N-SHRIEK!?
Dziesiątego dnia od strzelaniny w Sterling High Jordan siedział w
volvo na parkingu pod gmachem sądu dystryktowego. Tak jak przewidywał, wszędzie wokół roiło się od vanów stacji telewizyjnych,
z
antenami satelitarnymi wyciągającymi się ku niebu niczym tarcze słoneczników. Jordan uderzał palcami po kierownicy w takt piosenek Wigglesów, które skutecznie i bez wysiłku powstrzymywały znajdującego się z tyłu Sama od napadów płaczu.
Selena zdołała niepostrzeżenie przemknąć do budynku sądu, bo nikt
z reporterów nie miał pojęcia, że jest w jakikolwiek sposób powiązana   


ze sprawą. Kiedy ponownie się zjawiła na parkingu, Jordan wysiadł z auta i chwycił pobrany przez nią formularz.
– Doskonale – orzekł z zadowoleniem.
– Do zobaczenia na sali – powiedziała Selena. Zajęła się
wyjmowaniem synka z fotelika samochodowego, Jordan natomiast ruszył  w  stronę  sądu.  Wystarczyło,  że  zauważył  go  jeden  z reporterów,
a zadziałał efekt domina: dziesiątki fleszy wystrzeliło jak fajerwerki, pod  nosem  Jordana  wyrósł  las  mikrofonów.  Jordan  odepchnął natrętów
wyciągniętym ramieniem i powtarzając cicho: „Bez komentarza”, pośpiesznie wszedł do środka.
Peter już został przetransportowany do celi szeryfa, skąd miał być wprowadzony na salę rozpraw. Kiedy Jordan się tam pojawił, chłopak krążył  w  kółko  po  ciasnym  okręgu  i  mamrotał  coś  do  siebie półgłosem.
– A więc dziś jest ten wielki dzień – powiedział, nerwowo łapiąc oddech.
– Zabawne, że o tym wspominasz – odparł Jordan. – Pamiętasz, dlaczego się tutaj znaleźliśmy?
– Czy to jakiś test?   



Jordan patrzył na chłopaka w milczeniu.
– Sędzia ma wysłuchać argumentów stron i ocenić, czy prokuratura zebrała dostateczny materiał dowodowy, by wystąpić do wielkiej ławy przysięgłych  o  wydanie  formalnego  aktu  oskarżenia  –  powiedział Peter.
– Tak przynajmniej mówił mi pan w zeszłym tygodniu.
– Cóż, nie powiedziałem ci natomiast, że zrezygnujemy z tego
etapu.
– Zrezygnujemy? Co to oznacza?
– Że zwiniemy karty jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywki –
wyjaśnił  Jordan.  Podał  Peterowi  formularz,  który  przyniosła  mu Selena.
– Podpisz to.
Peter zdecydowanie pokręcił głową.
– Chcę innego adwokata.
– Każdy obrońca, który ma choć odrobinę oleju w głowie, podejmie identyczną decyzję.
– Co takiego? Mam się poddać kompletnie bez walki? Przecież pan mówił…
– Mówiłem, że zapewnię ci najlepszą możliwą obronę – przerwał
mu Jordan. – Istnieją dostateczne dowody na to, że się dopuściłeś   



zarzucanej ci zbrodni, ponieważ prokuratura dysponuje zeznaniami setek świadków wskazujących na ciebie palcem. Rzecz więc nie w tym,
czy to zrobiłeś, Peter, ale co cię pchnęło do tak desperackiego czynu. Jeżeli  zgodzimy  się  na  dzisiejszą  rozprawę,  oskarżenie  zdobędzie masę
punktów, a my dokładnie zero; przede wszystkim prokuratura będzie mogła   udostępnić   materiał   dowodowy   mediom,   a   za   ich pośrednictwem
opinii publicznej, zanim ktokolwiek pozna naszą wersję wydarzeń. – Ponownie podsunął formularz Peterowi pod nos. – Podpisz.
Peter, nadąsany, spojrzał Jordanowi w oczy. A potem wziął z rąk adwokata podany mu dokument i długopis.
– I tak uważam, że to syfiaste rozwiązanie.
– Twoja sytuacja stałaby się dużo bardziej syfiasta, gdybyśmy się zgodzili na tę rozprawę. – Jordan chwycił formularz i skierował się w stronę wyjścia, żeby jak najszybciej przekazać dokument sekretarzowi sądu. – Do zobaczenia na górze.
Kiedy wszedł na salę, była już zapełniona po brzegi. Przedstawiciele mediów dopuszczonych do bezpośredniej relacji zgromadzili się w ostatnim rzędzie. Kamery znajdowały się w pogotowiu bojowym.   



Jordan poszukał wzrokiem Seleny – stała z Samem na ręku w środku trzeciego  rzędu,  za  stołem  oskarżenia.  Na  widok  męża  pytająco uniosła
brew.
Jordan niemal niedostrzegalnie skinął głową. Sprawa załatwiona.
Było mu dokładnie wszystko jedno, jaki sędzia został wyznaczony
do przewodniczenia sesji, ponieważ jego rola miała się ograniczyć do zatwierdzenia dokumentu oraz przekazania sprawy do sądu wyższej instancji. I dopiero tam Jordan będzie musiał odstawić porywający show. Na salę wszedł sędzia David Iannucci. Wszystko, co Jordan w
tej
chwili pamiętał na temat tego faceta, to to, że nosił tupecik, w związku z
czym stając przed nim, należało skupiać wzrok na jego łasicowatej twarzy i broń Boże nie wędrować spojrzeniem wyżej, w stronę linii włosów.
Sekretarz wywołał sprawę Petera i dwóch zastępców szeryfa wprowadziło chłopaka na salę. Widownia, do tej pory tętniąca odgłosem rozmów, zamarła w milczeniu. Peter ani razu nie podniósł wzroku – uparcie wbijał oczy w ziemię, nawet gdy został usadzony obok Jordana za stołem obrony.   



Sędzia Iannucci przebiegł wzrokiem leżący przed nim dokument.
– Widzę, panie Houghton, że rezygnuje pan z dzisiejszej rozprawy wstępnej.
Na tę wieść, zgodnie z przewidywaniami Jordana, przedstawiciele mediów wydali z siebie zbiorowy jęk zawodu, bo właśnie w tym momencie rozwiały się ich nadzieje na pasjonujący spektakl.
– Rozumie pan, że moim obowiązkiem podczas dzisiejszej rozprawy byłoby ustalenie, czy istnieją przesłanki do uznania zasadności zarzutów prokuratury, a przez rezygnację z jej przeprowadzenia zwalnia mnie pan z tego obowiązku, co automatycznie skutkuje wystąpieniem do wielkiej ławy przysięgłych o wydanie formalnego aktu oskarżenia i przekazaniem postępowania do sądu wyższej instancji?
Peter spojrzał na Jordana i szepnął:
– Czy to było po angielsku?
– Powiedz „tak” – zarządził Jordan.
– Tak – powtórzył na głos Peter.
Sędzia Iannucci spojrzał na Petera karcącym wzrokiem.
– Tak, wysoki sądzie – pouczył z naciskiem.
– Tak, WYSOKI SĄDZIE. – Peter ponownie zwrócił się w stronę   



Jordana i rzucił półgłosem: – Nadal uważam, że to do dupy.
– Panie Houghton, może pan opuścić salę – oznajmił sędzia i
zastępcy szeryfa pociągnęli Petera w górę.
Jordan także się podniósł, ustępując miejsca adwokatowi mającemu występować  w  następnej  sprawie.  Podszedł  do  stołu  oskarżenia, gdzie
Diana  Leven  pakowała  tomy  akt,  z  których  nie  miała  okazji skorzystać.
– Cóż, nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczona twoją decyzją – oznajmiła, nie zaszczycając Jordana choćby przelotnym spojrzeniem.
– Kiedy zamierzasz mi przysłać pełną dokumentację? – spytał
Jordan.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, jak do tej pory nie wpłynął do mnie odnośny wniosek. – Przepchnęła się obok Jordana i pośpieszyła w stronę wyjścia. Jordan zarejestrował w pamięci, że Selena musi wystukać kilka stosownych zdań na komputerze i przesłać je do prokuratury. Zwykła formalność, ale Diana nie odpuści. W tak poważnej i nagłośnionej sprawie oskarżenie przestrzega wszelkich, najdrobniejszych  nawet  reguł,  żeby  w  apelacji  wyrok  pierwszej instancji
nie przepadł z przyczyn proceduralnych.   


Tuż za dwuskrzydłowymi drzwiami sali rozpraw Jordana osaczyli Houghtonowie.
– Co to miało być, u diabła? – zaatakował Lewis. – Przecież płacimy panu za wystąpienia w sądzie.
Jordan po cichu policzył do pięciu.
– Omówiłem taktykę obrony z moim klientem. Peter upoważnił
mnie do rezygnacji z tego etapu postępowania procesowego.
– Ależ pan nie powiedział ani słowa w jego obronie – upierała się
Lacy. – Nie dał pan Peterowi cienia szansy.
– Udział w dzisiejszej rozprawie nie byłby korzystny dla Petera. Za
to państwa rodzina znalazłaby się na cenzurowanym wszelkich możliwych mediów. W końcu i tak do tego dojdzie, niestety. Ale chyba woleliby państwo, żeby nastąpiło to możliwie najpóźniej, prawda? – Spojrzał uważnie na Lacy, potem na jej męża. – Wyświadczyłem wam dzisiaj przysługę – oświadczył i zostawił ich sam na sam z tą prawdą, ciążącą niczym głaz.
Patrick był w drodze na rozprawę Petera Houghtona, gdy
rozdzwoniła się jego komórka. Wiadomość, którą otrzymał, sprawiła,
że
z wizgiem opon zawrócił i pomknął w przeciwną stronę, do sklepu z   



bronią w Plainfield. Jego właściciel, okrągły, niski człowieczek z krótką brodą, poznaczoną plamami nikotyny, siedział na krawężniku wstrząsany łkaniem. Na widok Patricka patrolowy, który pierwszy przybył na miejsce, wskazał głową na otwarte drzwi sklepu.
Patrick przysiadł obok właściciela.
– Jestem detektyw Ducharme. Czy mógłby mi pan powiedzieć, co
się tutaj stało?
Mężczyzna potrząsnął głową.
– To wszystko wydarzyło się tak szybko. Powiedziała, że chce
obejrzeć pistolet, smitha & wessona. Że chce mieć w domu broń. Dla bezpieczeństwa.  Zapytała,  czy  mam  jakieś  broszury,  w  których mogłaby
znaleźć  więcej  informacji  na  temat  tego  modelu,  a  kiedy  się odwróciłem,
żeby ich poszukać… ona… ta kobieta… – Głos uwiązł mu w gardle.
– Skąd miała amunicję? – spytał Patrick.
– Nie ode mnie – zapewnił właściciel. – Musiała przynieść naboje w torebce.
Patrick skinął głową.
– Proszę zostać z funkcjonariuszem Rodriguezem. Niewykluczone,
że jeszcze będę miał do pana kilka pytań.   



Wszedł do sklepu i na ścianie po prawej stronie ujrzał świeży
rozbryzg krwi oraz tkanki mózgowej. Główny patolog policyjny, doktor Guenther Frankenstein, już się pochylał nad ciałem leżącym bokiem
na
podłodze.
– Jakim cudem udało ci się tak szybko dotrzeć na miejsce? – spytał Patrick.
Guenther wzruszył ramionami.
– Byłem w tym miasteczku na zlocie kolekcjonerów kart baseballowych.
Patrick przykucnął obok lekarza.
– Kolekcjonujesz karty baseballowe?
– Przecież nie mogę kolekcjonować ludzkich organów, prawda? – Zerknął spod oka na Patricka. – Musimy zaprzestać spotkań przy takich
okazjach.
– Też bym sobie tego życzył.
– Cóż, przyczyna śmierci całkiem oczywista – powiedział Guenther.
– Wetknęła lufę do ust i pociągnęła za spust.
Patrick dostrzegł damską torebkę, stojącą na szklanej ladzie.   



Przejrzał  jej  zawartość,  wśród  której  znajdowało  się  pudełko  z nabojami
oraz kwit z Wal-Martu, potwierdzający ich zakup. Otworzył portfel i wyjął prawo jazdy, a tymczasem Guenther przewrócił ciało na wznak. Twarz pokrywały osmaliny postrzałowe, ale i tak Patrick rozpoznał martwą kobietę, jeszcze zanim potwierdził jej tożsamość na prawie jazdy. Z Yvette Harvey rozmawiał tuż po strzelaninie. To od niego usłyszała, że jej jedyne dziecko – córka z zespołem Downa – nie przeżyło masakry w Sterling High.
Śmiertelne żniwo poczynań Petera Houghtona nadal rosło.
– Jeżeli ktoś kolekcjonuje broń, to wcale nie znaczy, że zamierza jej użyć – upierał się Peter z zaciętą miną.
Jak na koniec marca zapanował niedorzeczny upał, dochodzący do
30o C, a tymczasem w więzieniu siadła klimatyzacja. Osadzeni nie wkładali na siebie nic prócz szortów; strażnicy chodzili rozdrażnieni. Ekipa HVAC6, którą ściągnięto pod pozorem zapewnienia więźniom humanitarnych warunków odbywania kary, poszukiwała źródła awarii
w tak żółwim tempie, że istniały marne szanse na jej zlokalizowanie, zanim spadną kolejne śniegi. Jordan od dwóch godzin siedział z Peterem  w  dusznej,  rozprażonej  salce  konferencyjnej  i  właśnie doszedł   



do wniosku, że już przepocił garnitur do ostatniej nitki.
Miał najszczerszą ochotę zrezygnować z tej sprawy. Chciał pojechać
do domu, powiedzieć Selenie, że nigdy nie powinien był się podejmować obrony Petera Houghtona, a potem zabrać rodzinę na plażę – te skąpe osiemnaście mil wybrzeża, jakimi został pobłogosławiony stan New Hampshire – i w ubraniu wskoczyć w lodowate fale Atlantyku. Śmierć na skutek hipotermii nie mogła być gorsza od powolnego mordu, jakiego dokona na nim w sądzie Diana Leven do spółki z biurem zastępcy prokuratora okręgowego.
Iskra nadziei, którą wykrzesał w sobie Jordan, wymyśliwszy
legalnie dopuszczalną – chociaż do tej pory nigdy nieprezentowaną – linię obrony, była systematycznie gaszona w ciągu ostatnich tygodni przez materiały napływające z prokuratury: raporty policyjne, zdjęcia, tony zeznań, dowody rzeczowe. Trudno sobie wyobrazić, by w ich świetle   ławę   przysięgłych   w   jakimkolwiek   stopniu   obchodziło, dlaczego
Peter zabił dziesięć osób – przysięgłym w zupełności wystarczy
6 Heating, Ventilation, Air Conditioning - w tym kontekście odpowiednik polskiego Pogotowia Ciepłowniczego (przyp. tłum.). przekonanie, że się dopuścił tej masakry.   



Jordan, znużony, ścisnął mocno nasadę nosa.
– Kolekcjonowałeś broń – powtórzył. – I zapewne tylko dlatego chowałeś ją pod materacem, że aktualnie nie mogłeś sobie pozwolić
na
elegancką gablotę ekspozycyjną.
– Pan mi nie wierzy?
– Ludzie, którzy kolekcjonują broń, nie trzymają jej w ukryciu. Nie zmieniają szkolnego albumu w listę celów przeznaczonych do odstrzału.
Peter zacisnął wargi, a na jego czole i karku, tuż nad kołnierzem kombinezonu, pojawiły się połyskliwe krople potu.
Jordan pochylił się w stronę klienta.
– Kim jest dziewczyna, którą usunąłeś ze swojej listy?
– Jaka dziewczyna?
– Ta, której twarz najpierw zakreśliłeś, a potem napisałeś pod
spodem POZOSTAWIĆ PRZY ŻYCIU.
Peter odwrócił wzrok.
– To ktoś, kogo kiedyś znałem.
– Jak się nazywa?
– Josie Cormier – odparł Peter, po czym spojrzał na Jordana z   



wahaniem. – Czy wszystko u niej w porządku?
Cormier, pomyślał Jordan. Jedyną znaną mu osobą o tym nazwisku była sędzia wyznaczona do przewodniczenia w procesie Petera.
Nie. To niemożliwe.
– A dlaczego pytasz? Czy ją też postrzeliłeś?
Peter potrząsnął głową.
– Pańskie pytanie jest wyjątkowo nietrafione.
Czyżby za tym wszystkim kryła się jakaś sprawa, o której on,
Jordan, nie ma bladego pojęcia?
– Była twoją dziewczyną?
Na twarzy Petera pojawił się uśmiech, który jednak nie sięgnął jego oczu.
– Nie.
Jordan kilka razy stawał przed sędzią Cormier, kiedy jeszcze
pracowała w sądzie dystryktowym. Lubił tę kobietę – twarda, ale sprawiedliwa. W rzeczy samej Peter nie mógł lepiej trafić. Alternatywnym sędzią sądu wyższej instancji dla hrabstwa Grafton był obecnie Wagner – człowiek posunięty w latach, konserwatywny i z zasady faworyzujący prokuraturę. Josie Cormier nie odniosła obrażeń na skutek strzelaniny, ale istniało wiele innych czynników, które   



ewentualnie dałoby się wykorzystać w celu wyłączenia sędzi Cormier
z
postępowania.  Jordanowi  przemknęły  przez  głowę  setki  procedur, które
mogły pójść lewym torem – z manipulowaniem świadkami włącznie. Zaczęło go nurtować, jak mógłby się dowiedzieć, co Josie Cormier wie
na temat strzelaniny, nie ujawniając przy tym, że on, Jordan, próbuje
to
zgłębić.
Czy ta dziewczyna skrywała coś, co mogłoby pomóc w obronie
Petera?
– Rozmawiałeś z nią po tym, jak cię zamknęli? – zapytał Jordan.
– Po co miałbym pana pytać, czy wszystko u niej w porządku,
gdybym z nią rozmawiał?
– Okay. I pod żadnym pozorem nie rozmawiaj – poinstruował
Petera Jordan. – Pamiętaj, że nie wolno ci rozmawiać z nikim oprócz mnie.
– Co jest równoznaczne z rzucaniem grochem o ścianę – mruknął Peter.
– Wiesz, mógłbym na poczekaniu wymienić tysiące rzeczy, które sprawiłyby mi więcej przyjemności niż tkwienie z tobą w piekle tej   



salki.
Peter spojrzał na niego zwężonymi oczami. – Więc czemu nie
pójdzie pan się nimi zająć? I tak w ogóle pan mnie nie słucha.
– Wsłuchuję się pilnie w każde twoje słowo, Peterze. I jednocześnie myślę  o  kartonach,  które  prokuratura  zrzuciła  na  progu  mojego domu,
wypchanych po brzegi materiałem dowodowym, czyniącym z ciebie wyrachowanego, zimnego mordercę. Tymczasem ty beztrosko utrzymujesz, że jedynie kolekcjonowałeś broń – jakbyś mówił o zabytkowych militariach z okresu wojny secesyjnej.
Peter wykrzywił usta.
– W porządku. Chce pan wiedzieć, czy zamierzałem uczynić z tej
broni użytek? Owszem. Zamierzałem. Opracowałem drobiazgowy scenariusz. Obmyśliłem każdy najmniejszy szczegół, aż do ostatniej sekundy. Zaplanowałem to wszystko, żeby zabić jedną jedyną osobę, której nienawidzę najbardziej. Ale mój plan nie wypalił.
– A tych dziesięcioro uczniów…
– Po prostu wleźli mi w drogę – wyjaśnił Peter.
– Kogo więc tak bardzo chciałeś uśmiercić?
W tej samej chwili umieszczony na przeciwległej ścianie   


klimatyzator z głośnym charkotem obudził się do życia i Peter odruchowo odwrócił się w jego stronę.
– Siebie – wyznał.
Rok wcześniej
– Nadal uważam, że to niefortunny pomysł – stwierdził Lewis, otwierając tylne drzwi minivana. Na podłodze leżał Dozer, pies Houghtonów, i z trudem walczył o każdy oddech.
– Słyszałeś, co powiedział weterynarz – odparła Lacy, gładząc łeb retrievera. Dobre, kochane zwierzę. Kupili je, kiedy Joey miał trzy lata.
Teraz, dwanaście lat później, psie nerki odmówiły dalszej pracy. Sztuczne utrzymywanie Dozera przy życiu za pomocą leków byłoby egoizmem z ich strony – wprost nie sposób wyobrazić sobie ich dom bez odgłosu człapania psich łap, niosącego się po holu – a nie humanitarnym gestem wobec zwierzęcia.
– Nie mówiłem o uśpieniu Dozera – wyjaśnił Lewis. – Ale o
przyjeździe do tego miejsca całą rodziną.
Chłopcy wytoczyli się z samochodu ciężko jak kamienie. Zmrużyli
oczy w słońcu, przygarbili ramiona. Ich szerokie plecy skojarzyły się Lacy z konarami dębu, zginającymi się ku ziemi; w marszu obaj mieli   


zwyczaj stawiania lewej stopy lekko do wewnątrz. Żałowała, że jej synowie nie widzą, jak bardzo w gruncie rzeczy są do siebie podobni.
– Nie mogę uwierzyć, że nas tu przywlokłaś – jęknął Joey.
Peter czubkiem buta rył w żwirze parkingu.
– To wszystko jest do dupy.
– Pilnuj języka – rzuciła ostrzegawczo Lacy. – A co do naszego przyjazdu: po prostu nie przyjmuję do wiadomości, że z czystego egoizmu  mielibyście  zrezygnować  z  pożegnania  członka  naszej rodziny.
– Mogliśmy się pożegnać z nim w domu – burknął Joey.
Lacy wsparła się pod boki.
– Śmierć jest nieodłącznym elementem życia. Ja chciałabym być otoczona najbliższymi, kiedy już nadejdzie mój czas.
Poczekała, aż Lewis weźmie psa na ręce, po czym zatrzasnęła drzwi vana.
Na wyraźne życzenie Lacy byli ostatnimi klientami: zależało jej,
żeby weterynarz nie działał w pośpiechu. Usiedli w pustej poczekalni. Pies leżał na kolanach Lewisa bezwładny niczym miękki pled. Joey podniósł egzemplarz „Sports Illustrated” sprzed trzech lat i zagłębił się
w lekturze. Peter skrzyżował ramiona i wbił wzrok w sufit.   


– Niech każde z nas powie teraz, jakie ma najlepsze wspomnienie, związane z Dozerem – zarządziła Lacy.
– Na Boga jedynego… – jęknął Lewis.
– To idiotyczne – dodał Joey.
– Jeżeli o mnie chodzi – podjęła Lacy, jakby nie usłyszała słów męża
i  syna  –  to  wspomnienie  z  czasów,  gdy  Dozer  był  jeszcze szczeniakiem.
Do końca życia będę pamiętać, jak weszłam do jadalni i zobaczyłam
go
z łbem wetkniętym w indyka. – Delikatnie pogłaskała psa. – Tamtego roku w Święto Dziękczynienia mieliśmy na obiad tylko zupę.
Joey z trzaskiem odłożył czasopismo na stół i westchnął teatralnie.
Do poczekalni weszła Marcia, asystentka weterynarza, która miała warkocz  tak  długi,  że  sięgał  jej  za  pupę.  Pięć  lat  temu  Lacy sprowadziła
na świat jej synów bliźniaków.
– Witaj, Lacy. – Marcia podeszła do swojej położnej i wzięła ją w ramiona. – W porządku?
Lacy zdawała sobie sprawę, że w obliczu śmierci trudno znaleźć odpowiednie słowa.
Tymczasem Marcia pochyliła się nad Dozerem i delikatnie   



podrapała go za uszami.
– Chcecie poczekać tutaj? – spytała.
– Tak – bezgłośnie powiedział Joey do Petera.
– Nie. Wszyscy wchodzimy do środka – oznajmiła Lacy głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Weszli za Marcią do jednego z gabinetów zabiegowych i ułożyli
Dozera na stalowym stole. Pies przebierał łapami, szukając punktu oparcia, pazury cicho stukały o metal.
– Dobry piesek – uspokajającym głosem powiedziała Marcia.
Lewis i chłopcy stali pod ścianą jak przestępcy na policyjnym
okazaniu. Kiedy do gabinetu wszedł weterynarz ze strzykawką w ręku,
niemalże wtopili się w mur.
Lacy skinęła głową, podeszła do stołu i – podobnie jak Marcia –
mocno objęła psa.
– Cóż, Dozer, walczyłeś bardzo dzielnie – rzekł weterynarz.
Odwrócił się w stronę chłopców i powiedział: – On nic nie poczuje.
– Co jest w tej strzykawce? – spytał Lewis.
– Kombinacja specyfików, które rozluźniają mięśnie i zatrzymują przewodzenie nerwowe. Nic już wówczas się nie czuje, ustaje praca   



mózgu. Ten proces przypomina nieco zapadanie w sen. – Poszukał żyły
na tylnej łapie, powoli wstrzyknął roztwór, a potem pogłaskał Dozera po głowie.
Pies wziął głęboki oddech, po czym zastygł w bezruchu. Asystentka
się wycofała, i zwierzę było już tylko w objęciach Lacy.
– Zostawimy was samych – powiedziała Marcia i wraz z
weterynarzem wyszła z gabinetu.
Lacy przywykła do trzymania w ramionach nowego życia, a nie
tulenia odchodzącego. Był to jeden z etapów wielkiego cyklu: ciąża – poród – dzieciństwo – dorosłość – śmierć. A jednak żegnanie się na zawsze z domowym zwierzęciem wydawało się Lacy wyjątkowo
trudne. Czy idiotyzmem było darzenie jakiejś innej niż ludzka istoty tak
silnym uczuciem? Bo Lacy kochała tego psa – który zawsze się plątał pod nogami, niszczył pazurami skórzane meble i znosił do domu błoto
– niemal równie gorąco jak swoje własne dzieci.
Ten pies ze stoickim spokojem pozwalał, by dwuletni Peter ujeżdżał
go niczym konia. Ten pies postawił szczekaniem na nogi cały dom, gdy
Joey  zasnął  na  kanapie  podczas  odgrzewania  obiadu  i  kuchenka stanęła   



w ogniu. Ten pies siedział na stopach Lacy w zimowe wieczory, gdy tkwiła
przed
komputerem,

i

ogrzewał

swoim
ciepłem,
promieniującym od różowawego brzucha.
Nachyliła się nad ciałem zwierzęcia i zaczęła płakać – najpierw
cicho,  ale  już  po  chwili  tak  rozdzierająco,  że  Joey  odwrócił  z niesmakiem
twarz, a Lewis odruchowo wykrzywił usta.
– Zrób coś – dobiegł do Lacy chropawy głos Joeya.
Poczuła dotyk ręki na swoim ramieniu i pomyślała, że to Lewis, ale wówczas usłyszała głos Petera.
– Ja też zapamiętam Dozera z czasów, gdy był szczeniakiem. A dokładnie z tego dnia, kiedy poszliśmy go wybierać z miotu. Jego rodzeństwo próbowało się wydostać z kojca, a Dozer stał na szczycie   


schodów. Spojrzał na nas, potknął się o własne łapy i stoczył w dół. Lacy uniosła twarz i spojrzała w oczy Petera.
– To moje ulubione wspomnienie – oznajmił.
Lacy zawsze dziękowała losowi, że dał jej syna, który nie był modelowym amerykańskim chłopcem, ale dzieckiem wrażliwym i empatycznym, potrafiącym idealnie się dostroić do uczuć innych ludzi. Wypuściła z dłoni psią sierść i otworzyła przed Peterem ramiona. W odróżnieniu od Joeya, który był wyższy od niej i bardziej umięśniony od Lewisa, Peter wciąż się mieścił w matczynych objęciach. Nawet jego
szerokie  plecy,  napinające  bawełnianą  koszulkę,  wydawały  jej  się wciąż
delikatne. Oto z grubsza zarysowany, jeszcze niedokończony twór – zalążek prawdziwego mężczyzny.
Gdybyż można było zatrzymać dzieci w tym stadium – zatopić w bursztynie, powstrzymać przed dorosłością.
Podczas każdego szkolnego koncertu czy przedstawienia, w którym brała udział Josie, na widowni siedziało tylko jedno z jej rodziców. Trzeba oddać matce sprawiedliwość: zawsze tak ustawiała wokandę,
by
mogła obejrzeć Josie odgrywającą kamień nazębny w sztuce   



propagującej higienę jamy ustnej czy posłuchać jej pięcionutowego solo
w bożonarodzeniowych jasełkach. Naturalnie, w szkole aż się roiło od dzieciaków  wychowywanych  tylko  przez  jednego  rodzica  –  na przykład
z powodu rozwodu – ale Josie była jedyną osobą, która nigdy w życiu nie widziała swojego ojca. Kiedy w drugiej klasie podstawówki wszystkie dzieci robiły na Dzień Ojca specjalne laurki w formie krawatów, została usadzona przy stoliku w kącie wraz z dziewczynką, której tata zmarł przedwcześnie na raka – zaledwie w wieku czterdziestu dwóch lat.
Jak każde z natury ciekawe dziecko, Josie w miarę dorastania
zadawała matce coraz więcej pytań. Chciała wiedzieć, dlaczego jej rodzice nie są już małżeństwem, i była oszołomiona wiadomością, że nigdy  się  nie  pobrali.  „Nie  należał  do  gatunku  mężczyzn,  którzy chętnie
się żenią” – usłyszała Josie, nie rozumiała jednak, czemu niechęć do zawierania formalnych związków musiała się wiązać z niechęcią do wysyłania własnej córce prezentów na urodziny, zapraszania jej do swojego domu na weekend czy choćby wystukania numeru telefonu, żeby zamienić z nią kilka zdawkowych słów.   



Tego roku Josie miała rozpocząć naukę biologii i na myśl, że jednym
z przerabianych działów będzie genetyka, czuła się nieswojo. Nie wiedziała, jakiego koloru są oczy jej ojca; czy miał kręcone włosy, piegi
lub szósty palec u stóp.
Matka zbyła jej rozterki wzruszeniem ramion.
– Z pewnością w twojej klasie jest jakieś adoptowane dziecko – zauważyła. – W porównaniu z nim będziesz dysponowała o połowę większą wiedzą na temat własnego pochodzenia.
Oto obraz ojca, jaki Josie skleciła z drobnych strzępów informacji,
które do tej pory zdołała zgromadzić.
Nazywa się Logan Rourke i był wykładowcą matki na wydziale
prawa.
Przedwcześnie posiwiał, ale – jak zapewniała matka – w seksowny,
a nie beznadziejny sposób.
Jest dziesięć lat starszy od matki, co oznacza, że właśnie przekroczył pięćdziesiątkę.
Ma długie, wysmukłe palce i gra na pianinie.
Nie umie gwizdać.
Gdyby ktoś zapytał Josie o zdanie, powiedziałaby, że to trochę mało   


jak na standardową biografię, ale nikt nie zawracał sobie głowy jej opiniami.
Na zajęciach z biologii Josie siedziała razem z Courtney. Normalnie
nie  wybrałaby  jej  sobie  na  partnerkę  do  zajęć  laboratoryjnych, ponieważ
Court zdecydowanie nie należała do najjaśniej świecących gwiazd na firmamencie intelektu, ale w tym wypadku nie miało to większego znaczenia. Nauczycielka biologii, pani Aracort, opiekowała się drużyną czirliderek, do której należała Courtney, więc bez względu na to, jak mizerne merytorycznie były ich laboratoryjne raporty, i tak zawsze dostawały szóstkę.
Na stole przed panią Aracort leżał poddany wiwisekcji koci mózg. Śmierdział
formaliną

i

wyglądał
jak
rozjechane
kołami
samochodowymi, rzucone na pobocze drogi truchło, co samo w sobie   



byłoby już ohydne, a tymczasem na domiar złego zajęcia biologii odbywały się bezpośrednio po przerwie na lunch. („To coś – oznajmiła Courtney  –  zrobi  ze  mnie  jeszcze  gorszą  bulimiczkę”).  Josie  nie chciała
patrzeć w stronę nieszczęsnego kociego mózgu, więc skoncentrowała się
na pracy. Każdy student dostał do dyspozycji laptop z bezprzewodowym dostępem do Internetu i miał wyszukać w sieci przykłady badań prowadzonych na zwierzętach. Jak do tej pory Josie znalazła publikację dotyczącą wykorzystania naczelnych przez wytwórcę tabletek przeciwastmatycznych – wywoływano u małp astmę, a potem skutecznie ją leczono – oraz wzmiankę o eksperymentach dokonywanych na szczeniętach w związku z badaniami nad śmiercią w kołysce.
Przez pomyłkę nacisnęła jakiś klawisz i nagle znalazła się na stronie domowej „The Boston Globe”. Na ekranie pojawił się artykuł omawiający     przebieg     wyborów     na     stanowisko     prokuratora okręgowego,
a dokładniej rywalizację pomiędzy facetem aktualnie sprawującym ten
urząd a pretendentem, dziekanem do spraw studenckich na wydziale prawa w Harvardzie, niejakim Loganem Rourke.   



Josie poczuła ostre łaskotanie w brzuchu. To chyba niemożliwe,
żeby było więcej prawników o tym nazwisku, prawda? Zmrużyła oczy, przysunęła twarz do monitora, ale zdjęcie było bardzo ziarniste, a na dodatek od ekranu odbijało słońce. Niewiele więc zobaczyła.
– Co ci się stało? – zainteresowała się Courtney.
Josie pokręciła głową i szybko zatrzasnęła laptop, jakby dzięki temu
jej tajemnice mogły pozostać nietknięte.
Peter nigdy nie korzystał z pisuaru – nawet jeżeli musiał się tylko wysikać. Nie chciał robić tego u boku jakiegoś wielkiego dwunastoklasisty, który mógłby głośno skomentować fakt, że Peter jest
zaledwie   karłowatym   dziewiątoklasistą,   szczególnie   w   dolnych rejonach
ciała. Dlatego zawsze wchodził do kabiny i starannie zamykał drzwi. Lubił czytać napisy na ścianach. Jedna z kabin mieściła wciąż
rosnącą kolekcję kawałów z serii: „Puk, puk… Kto tam?”. W innych można było znaleźć nazwiska dziewczyn chętnie obciągających laskę. Peter złapał się na tym, że pewien napis szczególnie przyciąga jego wzrok: TREY WILKINS JEST PEDZIEM. Nie znał żadnego Treya
Wilkinsa – był wręcz przekonany, że w Sterling High nie ma obecnie ucznia o takim nazwisku – zastanawiał się jednak, czy ów Trey także   



wchodził do kabiny, żeby się wysikać.
Peter wyszedł z lekcji angielskiego w połowie sprawdzianu gramatycznego. Ani przez moment nie wierzył, by w wielkim cyklu życia cokolwiek mogło zależeć od modyfikującej funkcji przymiotnika, czy też od istnienia przymiotnika w ogóle; z pewnością nic by się nie stało, gdyby przymiotnik na zawsze zniknął z powierzchni ziemi, co notabene niezmiernie ucieszyłoby Petera, szczególnie jeśliby się zdarzyło przed jego powrotem do klasy. Już załatwił w ubikacji to, co miał  do  załatwienia;  teraz  tylko  zabijał  czas.  Jeśli  obleje  ten sprawdzian,
będzie   to   jego   druga   wpadka   z   rzędu.   Nie   przejmował   się ewentualnym
gniewem rodziców. Natomiast słabo mu się robiło na myśl, że znowu obrzucą go tym szczególnym spojrzeniem, wyrażającym głębokie rozczarowanie, że ich młodszy syn jest tak mało podobny do Joeya. Usłyszał stuk otwieranych drzwi i hałas ciągnący się z holu za chłopakami, którzy weszli do środka. Peter się schylił i wyjrzał przez szparę pod drzwiami.
Zobaczył dwie pary nike’ów.
– Jestem spocony jak wieprz – odezwał się głos.
Drugi parsknął śmiechem.   



– To dlatego, że masz dupę obrośniętą sadłem.
– Chciałbyś. Na boisku do kosza nie masz ze mną szans, nawet gdybym grał tylko jedną ręką.
Petera dobiegł odgłos odkręcanego kranu i plusk rozpryskiwanej wody.
– Ej, ty, nie chlap! Prawie mnie przemoczyłeś.
– Aaaa! Dużo lepiej – odezwał się pierwszy głos. – Przynajmniej 

przestałem
Alfalfa.

– Kto?



się



pocić.



Ty,



popatrz



na



moje



włosy.



Wyglądam



jak 

– Gdzieś ty się chował, przygłupie? To dzieciak z „Little Rascals” –
ten z wicherkiem na czubku głowy.
– Dla mnie wyglądasz jak totalna ciota…
– Wiesz co…? – Kolejna salwa śmiechu. – Teraz chyba rzeczywiście przypominam trochę Petera.
Ledwo Peter usłyszał te słowa, serce zaczęło mu walić
przyśpieszonym rytmem. Odsunął cicho zasuwkę i wyszedł z kabiny. Przed rzędem umywalek stał pewien bliżej nieznany mu futbolista, a obok niego Joey we własnej osobie. Jego włosy ociekały wodą, a z tyłu
sterczały nieco w górę, podobnie jak niekiedy u Petera, nawet jeśli   


przygładził je żelem należącym do matki. Joey obrzucił brata szybkim spojrzeniem.
– Znikaj, świrze – zarządził.
Peter wybiegł z ubikacji, zastanawiając się jednocześnie, jaki sens ma kierowanie takiego tekstu do człowieka, który prawie całe życie był niewidzialny.
Dwaj mężczyźni stojący przed Alex mieszkali w jednym domu i
pałali do siebie szczerą nienawiścią. Arliss Undergroot był wygolonym na  łyso  budowlańcem,  miał  ramiona  od  góry  do  dołu  pokryte tatuażami
i wystarczającą liczbę kolczyków w okolicach twarzy, by aktywować wszystkie  wykrywacze  metalu  w  tym  gmachu.  Rodney  Eakes natomiast
pracował  jako  kasjer  w  banku,  był  weganinem  i  szczycił  się imponującą
kolekcją płyt z nagraniami broadwayowskich spektakli w premierowej obsadzie. Arliss miał mieszkanie na parterze, Rodney – na piętrze. Parę
miesięcy temu Rodney ściągnął do domu belę słomy, którą zamierzał wykorzystać  jako  ściółkę  do  swojego  ekologicznego  ogródka,  ale jakoś
nie miał czasu się do tego zabrać i bela pozostała na ganku Arlissa.   



Arliss prosił sąsiada, żeby coś zrobił z tą słomą, jednak Rodney nie wykazał się dostatecznym refleksem. Zatem pewnego wieczoru Arliss, 

spółki  frontowym

trawniku.



ze



swoją



dziewczyną,



rozwinął



słomę



i



rozłożył



na 
Rodney wezwał policję; Arliss został aresztowany za umyślne działanie przeciwko cudzemu mieniu, bo tak w prawniczym żargonie określa się zniszczenie beli słomy.
– Dlaczego podatnicy stanu New Hampshire muszą wyrzucać pieniądze na postępowanie sądowe w tak błahej sprawie? – Alex nie kryła irytacji.
Prokurator wzruszył ramionami.
– Szef policji zażyczył sobie rozprawy – poinformował i przewrócił oczami, dając tym jasno do zrozumienia, co osobiście sądzi o takiej decyzji.
Do tej pory zdołał już bezsprzecznie dowieść, że Arliss bez zgody właściciela rozłożył tę słomę na trawniku. Jednak gdyby Alex uznała Arlissa za winnego zarzucanego czynu, jego nazwisko automatycznie by się znalazło w rejestrze skazanych, a to ciągnęłoby się za nim do końca życia.   



Może ów monter płyt gipsowych był rzeczywiście fatalnym
sąsiadem, na coś podobnego jednak z pewnością nie zasługiwał.
Alex zwróciła się w stronę prokuratora.
– Ile poszkodowany zapłacił za tę belę siana?
– Cztery dolary, wysoki sądzie.
Przeniosła wzrok na pozwanego.
– Czy ma pan przy sobie taką sumę?
Arliss skinął głową.
– Doskonale. A więc załatwimy sprawę polubownie, bez orzekania o winie. Proszę wyjąć te cztery dolary z portfela i podać stojącemu tam funkcjonariuszowi. On się uda na koniec sali i przekaże te pieniądze panu Eaksowi. – Alex zwróciła się do sekretarza sądu. – Ogłaszam piętnastominutową przerwę.
W swoim gabinecie zdjęła togę i sięgnęła po papierosy. Tylnymi schodami zeszła do sutereny i wyszła na parking, gdzie się głęboko zaciągnęła tytoniowym dymem. Bywały takie dni, kiedy praca napawała ją dumą, ale czasami, jak na przykład dzisiaj, wpędzała w poczucie kompletniej beznadziei.
Alex ruszyła przed siebie i natknęła się na Liz grabiącą liście z frontowego trawnika.   



– Przyniosłam ci papierosa – powiedziała.
– O, musiało cię spotkać coś niemiłego.
– Skąd wiesz? – spytała Alex.
– Ponieważ pracujesz tutaj od niepamiętnych czasów, a jeszcze
nigdy nie przyniosłaś mi fajki.
Alex oparła się o drzewo i wpatrzyła w liście uwięzione między
zębami grabi, migoczące wielobarwnie jak klejnoty.
– Właśnie zmarnowałam trzy godziny życia na sprawę, która nigdy
nie powinna trafić do sądu. Dostałam rwącego bólu głowy. A na domiar
złego skończył się papier toaletowy w mojej łazience i musiałam wysłać
asystentkę po kolejną rolkę.
Liz uniosła wzrok ku koronie drzewa, z której – za sprawą gwałtownego  podmuchu  wiatru  –  kolejna  porcja  liści  sfrunęła  na świeżo
wygrabiony trawnik.
– Alex… czy mogę cię o coś zapytać?
– Jasne.
– Kiedy ostatni raz ktoś cię przeleciał?
Alex rozdziawiła usta z wrażenia.   



– Co to ma wspólnego z…
– Zazwyczaj ludzie w pracy zastanawiają się, kiedy wreszcie będą mogli pójść do domu i zająć tym, na co naprawdę mieliby ochotę. W twoim wypadku jest dokładnie odwrotnie.
– To nieprawda. Josie i ja…
– Co robiłyście razem w ostatni weekend dla czystej przyjemności? Alex chwyciła w dłoń opadły liść i zaczęła rozdzierać go na strzępki.
Od trzech lat towarzyski kalendarz Josie był ściśle wypełniony wielogodzinnymi pogaduszkami przez telefon, grupowymi wypadami do kina i imprezami piżamowymi. W miniony weekend córka wybrała się na zakupy z Haley Weaver, o rok starszą koleżanką, która właśnie dostała prawo jazdy. Alex w tym czasie napisała uzasadnienia do dwóch wyroków oraz wyszorowała szufladę lodówki, przeznaczoną na warzywa.
– Natychmiast załatwiam ci randkę w ciemno – zdecydowała Liz.
W Sterling było dużo firm, które chętnie przyjmowały uczniów do pracy w godzinach pozaszkolnych. Peterowi wystarczyło jedno lato spędzone w QuickCopy, by odkryć dlaczego: wszystkie proponowane dzieciakom zajęcia były tak beznadziejne, że po prostu nikt inny nie chciał ich wykonywać.   



W ramach swoich obowiązków Peter kopiował materiały
dydaktyczne niemal dla całego Sterling College. Wiedział, jak pomniejszyć   dokument   do   jednej   trzydziestej   drugiej   jego oryginalnego
formatu, i umiał sprawnie dosypywać toner. Kiedy przychodziło do płacenia, na podstawie wyglądu klientów próbował zgadnąć, co wyciągną z portfela. Studenci zazwyczaj kładli na ladę dwudziestki. Mamuśki z dziećmi w wózkach z reguły płaciły kartami kredytowymi. Profesorowie – pomiętymi banknotami jednodolarowymi.
Peter podjął tę pracę, ponieważ potrzebował komputera wyższej
klasy
z
lepszą
kartą
graficzną,
pozwalającą
na
tworzenie
zaawansowanych gier. To była jego nowa pasja, którą dzielił z Derekiem. Petera fascynował fakt, że za pomocą łańcucha pozornie   



bezsensownych  komend  można  na  ekranie  wyczarować  rycerza, miecz
lub zamek obronny. Zachwycała go sama idea programowania komputerowego: coś, co zwykły człowiek odrzucał jako ciąg nonsensownych znaków, było porywającym tworem, o ile tylko się wiedziało, jak na niego spojrzeć.
W zeszłym tygodniu, gdy szef mu powiedział, że zatrudnił jeszcze jedną  osobę  z  liceum,  Peter  wpadł  w  panikę.  Musiał  na  całe dwadzieścia
minut zamknąć się w łazience, aby opanować nerwy i w miarę skutecznie udawać, że nie stało się nic wielkiego. Ta praca może była nudna i ogłupiająca, ale dawała poczucie bezpieczeństwa, niczym spokojny port podczas burzy. Przez większość popołudnia Peter
siedział sam w centrum kserograficznym i nie musiał się przejmować, że napotka na swojej drodze którąś z gwiazd Sterling High.
Jego błogi spokój zburzył pan Cargrew, zatrudniając kogoś ze szkoły Petera. Nawet jeżeli ta osoba nie należy do znienawidzonej elity, Peter i
tak przestanie się czuć tutaj swobodnie. Będzie musiał dwa razy się zastanowić, zanim coś powie lub zrobi, bo każde jego słowo czy gest staną się pożywką dla szkolnych plotek.   



Ku wielkiemu zdumieniu Petera jego współpracowniczką okazała
się Josie Cormier.
Weszła do centrum skryta za plecami pana Cargrewa.
– To Josie – oznajmił właściciel. – A może już się znacie?
– O tyle, o ile – odparła Josie w tej samej chwili, gdy Peter żarliwie przytaknął.
– Peter cię we wszystko wprowadzi – poinformował pan Cargrew i poszedł pograć w golfa.
Podczas wędrówek po szkolnych korytarzach Peter niekiedy
widywał Josie w towarzystwie jej nowych przyjaciół i z trudem ją rozpoznawał. Ubierała się zupełnie inaczej niż dawniej: w dżinsy, które
odsłaniały jej płaski brzuch, i w kilka warstw tęczowych, obcisłych T- shirtów. Teraz też się malowała, co sprawiało, że jej oczy wydawały się
niewiarygodnie olbrzymie, a do tego jej twarz wyrażała jakiś dziwny smutek – Peter jednak wątpił, czy dziewczyna zdaje sobie z tego sprawę.
Ostatnią dłuższą rozmowę odbył z Josie pięć lat temu, kiedy
chodzili do szóstej klasy. Po tamtej pamiętnej rozmowie jeszcze długo   



wierzył,  że  prawdziwa  Josie  wkrótce  się  wyłoni  z  tej  mgławicy elitarnej
popularności. Bo przecież w końcu musi do niej dotrzeć, że ci, z którymi
się zaczęła zadawać, są mniej więcej tak samo fascynujący, jak ludziki wycięte z tektury. Peter był pewien, że gdy tylko te dupki zaczną się wyżywać na słabszych, Josie do niego wróci. „Jeeezu! – jęknie i razem
będą się zaśmiewać z jej wyprawy w mroczne, odległe rejony. – Jak mogło mi aż tak odbić?”.
Ale Josie do niego nie wróciła, nie złożyła samokrytyki, a potem on zaczął  się  trzymać  z  Derekiem,  którego  poznał  w  drużynie  piłki nożnej,
i zanim wszyscy się znaleźli w siódmej klasie, Peter wprost nie mógł uwierzyć, że swego czasu strawił z Josie całe dwa tygodnie na obmyślanie  sekretnego  uścisku  rąk,  którego  nikomu  nigdy  nie udałoby
się podrobić.
– No, dobra. To na czym będą polegały moje obowiązki? – zapytała Josie pierwszego dnia takim tonem, jakby nigdy wcześniej nie widzieli się na oczy.
Od tamtej pory minął tydzień ich wspólnej pracy. Chociaż „wspólna   



praca” to nie było najtrafniejsze określenie sytuacji: oboje wykonywali jakiś dziwny taniec przy akompaniamencie westchnień i gardłowych pomruków fotokopiarek oraz przenikliwych dzwonków telefonu. Jeżeli się do siebie odzywali, to tylko w celu wymiany niezbędnych
informacji: „Czy mamy jeszcze toner do kolorowej drukarki?”, „Ile kosztuje przesłanie faksu na nasz numer?”.
Tego popołudnia Peter powielał materiały dla college’u na zajęcia psychologii.  Gdy  maszyna  wyrzucała  z  siebie  kolejne  kartki,  on chwytał
kątem oka tomograficzne obrazy mózgu schizofreników: jasnoróżowe kręgi w płatach czołowych, reprodukowane na kopiach w różnych odcieniach szarości.
– Jakim słowem określa się takie coś, gdy zamiast opisywać
przedmiot według jego przeznaczenia, używa się zastrzeżonej nazwy firmowej?
Josie, spinająca strony jakiegoś innego zlecenia, wzruszyła
ramionami.
– Ale wiesz, co mam na myśli? Na przykład kleeneksy lub
tampaksy.
– Lub adidasy – odparła Josie po chwili.   



– I Google.
Josie podniosła na Petera wzrok.
– Band-Aid – dorzuciła.
– Scotch.
Twarz Josie przeciął szeroki uśmiech.
– FedEx.
Peter odpowiedział uśmiechem.
– Frisbee.
– Jacuzzi. Post-it.
– Marker.
– Ping-pong!
Teraz już żadne z nich nie zajmowało się pracą. Stali obok siebie, pękając ze śmiechu, gdy rozległ się gong nad wejściowymi drzwiami. Do środka wszedł Matt Royston. Miał na sobie baseballówkę z logo drużyny hokejowej Sterling High. Chociaż sezon rozgrywek rozpoczynał się dopiero za miesiąc, każdy wiedział, iż Matt zostanie przyjęty
do
reprezentacji
szkoły,   



mimo
że
jest
zaledwie
pierwszoroczniakiem. Peter zachwycony, że Josie – dawna Josie – znów
znalazła się u jego boku, patrzył teraz bezsilnie, jak ona zwraca się ku Mattowi.
Policzki jej poróżowiały, a w oczach pojawił się taki błysk jak w najjaśniejszej części płomienia.
– A co ty tu robisz?
Matt oparł się o ladę.
– To tak traktuje się klientów?
– Chcesz, żeby ci coś skopiować?
Matt uśmiechnął się szelmowsko.
– Nigdy w życiu. Chcę mieć wszystko w oryginale. – Rozejrzał się
po całym pomieszczeniu. – A więc tutaj pracujesz.
– Skądże. Wpadam jedynie na kawior z szampanem.
Peter obserwował tę scenkę w milczeniu. Czekał, aż Josie powie Mattowi, że jest akurat bardzo zajęta, co może niedokładnie   


odpowiadało rzeczywistości, ale ostatecznie ten facet przerwał im rozmowę. W każdym razie coś w rodzaju rozmowy.
– Kiedy kończysz? – zapytał Matt.
– O piątej – odparła Josie.
– Dzisiaj w kilka osób wybieramy się do Drew.
– Czy mam to potraktować jak zaproszenie? – spytała, a Peter zauważył, że kiedy Josie naprawdę radośnie się uśmiecha, w jej policzku pojawia się dołek, którego on nigdy wcześniej nie zauważył.
A
może po prostu Josie nigdy w ten sposób nie uśmiechała się w jego towarzystwie.
– A chciałabyś to tak potraktować?
Peter zdecydowanym krokiem podszedł do lady.
– Musimy wracać do pracy – przypomniał z naciskiem.
Matt obrzucił go lekceważącym spojrzeniem.
– Przestań się na mnie gapić, cioto.
Josie szybko się przesunęła w bok, żeby zasłonić Petera przed wzrokiem Matta.
– O której? – zapytała.
– O siódmej.   



– W takim razie spotkamy się na miejscu.
Matt zabębnił dłońmi o ladę.
– Super – rzucił i w końcu sobie poszedł.
– iPod – rzucił desperacko Peter.
Josie spojrzała na niego jak na przybysza z kosmosu.
– Co takiego…? Ach, tak. Rzeczywiście.
Wzięła w rękę materiały, które przygotowała do zszywania,
położyła na wierzch kolejny stosik stron, wyrównała brzegi.
Peter tymczasem dołożył papier do kopiarki, przy której pracował.
– Lubisz go? – zapytał z wahaniem.
– Matta? Chyba tak.
– A czy on ci się podoba? – Peter włączył maszynę i patrzył, jak wydala ze swojego wnętrza setkę identycznych potomków.
Chwilę później przeszedł do stołu sortowniczego. Chwycił w rękę gruby plik kartek, podłożył pod zszywarkę i gotowy dokument przesunął w stronę Josie.
– Jakie to uczucie? – zapytał.
– Słucham?
– Co się czuje, gdy jest się jednym z wybrańców?
Josie sięgnęła po kolejne stosy kartek. Kiedy zszyła trzeci komplet, a   



Peter
nabrał
przekonania,
że
postanowiła
go
zignorować,
niespodziewanie odpowiedziała na pytanie:
– Masz wrażenie, że wystarczy jeden fałszywy krok, a runiesz na
samo dno.
W jej słowach pojawiła się nuta, która w uszach Petera brzmiała kojąco niczym kołysanka z lat dzieciństwa. Nagle żywo przypomniał sobie, jak siedział z Josie w lipcowym upale na podjeździe jej domu i próbował wzniecić ognisko, mając do dyspozycji jedynie garść trocin, ostre światło słońca i własne okulary. Zobaczył Josie biegnącą przed siebie ulicą, obracającą się przez ramię, wyzywającą go na pojedynek sprinterski. Nagle doszedł do wniosku, że ta Josie, która kiedyś się z nim przyjaźniła, wciąż tu jeszcze jest, tyle że ukryta wewnątrz wielowarstwowego kokonu. Z nią było teraz tak jak z rosyjskimi matrioszkami: trzeba wyjąć jedna z drugiej kilka lalek, żeby w końcu   



odnaleźć tę jedyną, która idealnie pasuje do dłoni.
Gdybyż tylko udało mu się wzbudzić w Josie dawne wspomnienia. Może dążenie do powszechnego poklasku nie było tym, co sprawiło,
że
zaczęła się trzymać z Mattem & Co. Może stało się tak tylko dlatego,
że
zapomniała, jak bardzo lubiła kiedyś towarzystwo Petera.
Zerknął na nią spod oka. Przygryzała wargę, koncentrując się na starannym zszyciu dokumentu. Peter bardzo żałował, że nie jest tak wyluzowany i naturalny jak Matt; że przez całe życie śmiał się zbyt głośno lub zbyt późno i pozostawał ślepy na fakt, że wszyscy inni naśmiewali się z niego. Problem w tym, że nie umiał być kimś innym. Wziął więc głęboki oddech i zaczął się w duchu pocieszać, że swego czasu to w zupełności Josie wystarczało.
– Chodź ze mną – powiedział. – Coś ci pokażę.
Wszedł do biura, w którym stało zdjęcie żony i dzieci pana
Cargrewa oraz komputer zabezpieczony hasłem, którego pod żadnym pozorem nie wolno było dotykać pracownikom.
Peter usiadł w fotelu, Josie stanęła za jego plecami. Uderzył szybko
w kilka klawiszy i nagle ekran obudził się do życia.
– Jak to zrobiłeś?   



Peter wzruszył ramionami.
– Interesuję się komputerami. Spędzam przy nich dużo czasu. Do Cargrewa włamałem się w zeszłym tygodniu.
– Myślę, że nie powinniśmy…
– Poczekaj… – Peter szybko przerzucał zawartość twardego dysku,
aż się dokopał do dobrze ukrytego folderu z materiałami ściągniętymi
z
Internetu i otworzył pierwszy pornograficzny plik.
– Czy to… karzeł? – mruknęła Josie. – I osioł?
Peter przekrzywił głowę.
– Wydawało mi się, że jakiś wielki kot.
– Tak czy owak, to ohydne. – Otrząsnęła się z obrzydzeniem. – Uch.
I ja mam brać czek z wypłatą z łapy takiego faceta? – Po chwili zerknęła
bystrym   okiem   na   Petera.   –   Co   jeszcze   potrafisz   zrobić   z komputerem?
– Wszystko – odparł chełpliwie.
– To znaczy… że umiałbyś się włamać do każdego miejsca? Do
każdej szkoły i tym podobnej instytucji?
– Jasne – odparł Peter. Chociaż tak naprawdę wcale nie był taki
bardzo tego pewien. Dopiero się uczył zasad szyfrowania i sposobów   



przełamywania kodów.
– Umiałbyś odnaleźć dowolny adres?
– Bułka z masłem – zapewnił. – A czyj chcesz?
– Wybierzemy kogoś na chybił trafił. – Pochyliła się i zaczęła stukać
w klawiaturę. Peter poczuł zapach włosów Josie – jabłkowy; poczuł nacisk  jej  ramienia  na  swoje  ramię.  Zamknął  oczy  i  czekał  na uderzenie
miłosnego pioruna. Josie była bardzo ładną dziewczyną, a mimo to… niczego do niej nie czuł.
Dlatego, że znali się od zawsze i traktował ją jak siostrę?
A może dlatego, że nie była chłopakiem?
„Przestań się na mnie gapić, cioto”.
Peter nigdy by tego nie powiedział Josie, ale kiedy po raz pierwszy oglądał pornografię Cargrewa, złapał się na tym, że nie patrzy na dziewczyny,  ale  na  facetów.  Czy  to  oznaczało,  że  czuje  do  nich pociąg?
Z drugiej strony, gapił się także na zwierzęta. Może więc kierowała nim
czysta ciekawość? Chęć porównania siebie z innymi mężczyznami?
A co będzie, jeżeli się okaże, że Matt – i wszyscy inni – ma jednak rację?   



Josie kliknęła parę razy myszą i ekran wypełnił artykuł z „The
Boston Globe”.
– Mam. – Josie wskazała palcem na załączone zdjęcie. – Znajdziesz adres tego faceta?
Peter zmrużył oczy, by przeczytać podpis pod fotografią.
– Kim jest Logan Rourke?
– A kogo to obchodzi? Wystarczy, że wygląda na gościa, który ma zastrzeżony adres.
Rzeczywiście miał. Peter jednak od razu wiedział, że ktoś, kto się ubiega o urząd publiczny, z pewnością dawno temu usunął swoje dane
z   książki   telefonicznej.   Potrzebował   dziesięciu   minut,   by   się dowiedzieć,
że  Logan  Rourke  pracuje  na  wydziale  prawa  na  Harvardzie,  i kolejnych
piętnastu,     żeby     się     włamać     do     uniwersyteckiego     rejestru wykładowców.
– Ta-dam! – wykrzyknął z dumą. – Mieszka w Lincoln, przy Conant Road.
Zerknął przez ramię i ujrzał na twarzy Josie wesoły, zaraźliwy
uśmiech. Przez chwilę wpatrywała się w ekran w milczeniu, po czym powiedziała:   



– Ty naprawdę jesteś w tym dobry.
Wedle obiegowego powiedzenia ekonomiści to ludzie, którzy znają cenę każdej rzeczy, lecz wartość – żadnej. Lewis miał tę maksymę żywo
w pamięci, gdy otwierał potężny plik, zawierający Katalog Ogólnoświatowych
Wartości.
Grupa
norweskich
socjologów
zgromadziła w nim informacje zebrane od setek tysięcy ludzi z całego świata;  niekończący  się  ciąg  detali.  Były  wśród  nich  podstawowe dane,
takie jak: płeć, wiek, waga, oficjalnie wyznawana religia, stan cywilny, liczba posiadanych dzieci – oraz bardziej złożone, takie jak poglądy polityczne  i  aksjologia.  W  katalogu  znalazły  się  również  rozmaite relacje
czasowe, na przykład: ile godzin badany spędzał w pracy, jak często uczestniczył w praktykach religijnych, ile razy w tygodniu uprawiał
seks i z jaką liczbą partnerów.
To, co wielu ludziom wydawałoby się żmudną, nudną dłubaniną,   



dla Lewisa było równie fascynujące jak przejażdżka rollercoasterem. Kiedy zaczynało się tropić schematy i prawidłowości pośród takiego ogromu     danych,     każdy     krok     mógł     przynieść     zaskakujące niespodzianki
– nigdy nie było wiadomo, czy się wpadnie w otchłań, czy zawędruje
na
niebosiężne szczyty. Lewis przeglądał ten katalog dostatecznie często, by   wiedzieć,   że   na   jego   podstawie   zdoła   szybko   wysmażyć wystąpienie
na przyszłotygodniową konferencję. Nie musiało olśniewać – grono słuchaczy będzie bowiem niewielkie i nie znajdzie się wśród nich żaden
z prominentnych rywali Lewisa. Później Lewis wyszlifuje tę pracę i wyśle do publikacji w liczącym się czasopiśmie naukowym.
W swoim wystąpieniu zamierzał się skoncentrować na materialnym wymiarze zmiennych decydujących o szczęściu. Każdy twierdził, że pieniądze jednak mogą dawać szczęście, ale jaka konkretnie suma wchodzi w grę? Czy dochód ma bezpośredni czy pośredni wpływ na subiektywne poczucie dobrostanu? Czy szczęśliwi ludzie są lepiej wynagradzani,  ponieważ  odnoszą  większe  sukcesy  w  pracy,  czy dostają
więcej pieniędzy tylko za samo emanowanie pozytywną energią?   



Naturalnie, poziom szczęśliwości nie zależy jedynie od dochodów.
Czy trwanie w związku małżeńskim ma większą wartość w Ameryce
czy w Europie? Jaką rolę odgrywa seks? Dlaczego ludzie chodzący do kościoła czują się szczęśliwsi od tych, którzy się nie oddają żadnym praktykom religijnym? Dlaczego Skandynawowie, plasujący się bardzo wysoko na skali szczęścia, należą do nacji o najwyższym odsetku samobójców?
Badając wybrane zmienne za pomocą funkcji regresji, Lewis zaczął
się zastanawiać, jaką wartość przypisałby rozmaitym czynnikom, składającym się na jego osobiste poczucie szczęścia. Jaka suma pieniędzy byłaby w stanie zrekompensować mu brak w życiu kobiety takiej jak Lacy? A zwolnienie z profesorskiego etatu? Utratę zdrowia? Laikowi nic nie mówiła informacja, że zawarcie związku
małżeńskiego podnosi poziom szczęścia o 0,07 punktu (przy standardowym odchyleniu wynoszącym 0,02%). Ale gdy się powiedziało przeciętnemu człowiekowi, że zawarcie małżeństwa miało taki sam wpływ na zwiększenie poczucia szczęścia, jak podwyżka pensji o sto tysięcy dolarów rocznie, wszystko stawało się dużo prostsze.
Oto co Lewis zdołał do tej pory ustalić:   



Zwiększenie dochodów podnosi poziom poczucia szczęścia, ale jest
to wzrost, który się charakteryzuje malejącą progresją. Na przykład ktoś, kto zarabia 50 000 dolarów, jest znacznie szczęśliwszy od osoby zarabiającej 25 000 dolarów. Ale już podwyżka z 50 000 dolarów do 100
000 dolarów nie zwiększa w znaczący sposób poczucia szczęścia.
Stały, proporcjonalny wzrost płac w długim przedziale czasu nie podnosi poziomu szczęścia; stąd wniosek, że jednorazowy skok płacy
o
wiele korzystniej wpływa na poprawę samopoczucia niż wzrost dochodu rozłożony w czasie, nawet jeżeli jest on dużo wyższy w wartościach bezwzględnych.
Wyższy poziom dobrostanu cechuje kobiety, ludzi żyjących w
związku małżeńskim, osoby o wysokim poziomie wykształcenia oraz te,
które nie doświadczyły rozwodu rodziców.
Poziom poczucia szczęścia u kobiet maleje – prawdopodobnie
dlatego, że podobnie jak mężczyźni muszą coraz ostrzej konkurować
na
rynku pracy.
Czarnoskórzy w USA mają niższy poziom poczucia szczęścia niż
biali, niemniej ów poziom systematycznie rośnie.   



Modele matematyczne wskazują, że utratę pracy mogłaby „zrekompensować”     kwota     60     000     dolarów     rocznie,     bycie czarnoskórym 

– 30 000
dolarów

rocznie.



dolarów rocznie, a wdowieństwo lub rozwód – 100



000 

Po narodzinach synów Lewis czuł się tak nieprzytomnie szczęśliwy,
że w jego przekonaniu – choćby ze statystycznego punktu widzenia – wcześniej czy później musiała nadciągnąć jakaś katastrofa. Wówczas sam ze sobą prowadził pewną grę. Tuż przed snem zmuszał się do dokonywania trudnych wyborów. Co wolałby utracić najpierw: swój status mężczyzny żonatego, swoją pracę czy dziecko? Zastanawiał się,
ile ciosów jest w stanie znieść człowiek, zanim zostanie zredukowany do zera.
Zamknął plik z danymi i wbił wzrok w wygaszacz ekranu swojego komputera. Było to zdjęcie zrobione w małym zoo w Connecticut, gdy synowie mieli osiem i dziesięć lat. Joey trzymał brata na barana i obaj uśmiechali  się  szeroko  na  tle  różowego  zachodu  słońca.  Chwilę później
jeden z jeleni (jeleń na sterydach, jak zawyrokowała Lacy) podciął   



Joeyowi nogi, obaj chłopcy runęli na ziemię i zalali się łzami… ale tego
epizodu wyprawy do Connecticut Lewis nie lubił wspominać.
Na poczucie szczęścia nie składała się jedynie suma suchych faktów, ale również to, w jaki sposób zdecydowaliśmy się te fakty zapamiętać. Lewis zanotował jeszcze jedno ze swoich spostrzeżeń: rozkład
poziomu szczęścia w populacji można wyrazić odwróconą krzywą dzwonową. Ludzie czuli się najszczęśliwsi w okresie wczesnego dzieciństwa i późnej starości. Ostry spadek nadchodził mniej więcej w okolicach czterdziestki.
To odkrycie podniosło Lewisa na duchu. A więc już nic gorszego nie może go spotkać.
Josie lubiła matematykę i miała z tego przedmiotu same szóstki, ale też tylko w tym przedmiocie na tak wysokie oceny musiała ciężko zapracować. Żonglowanie liczbami nie przychodziło jej łatwo, mimo
że
nie miała najmniejszych problemów z logicznym wnioskowaniem, a pisanie  rozprawek  na  dowolne  tematy  było  dla  niej  dziecinną igraszką.
Pod tym względem zapewne przypominała matkę.
A może i ojca.   


Pan McCabe, ich nauczyciel matematyki, przechadzał się między rzędami, odbijał piłkę tenisową o sufit i na melodię piosenki Dona McLeana wyśpiewywał o liczbie π i mękach, jakie dziewiątoklasiści musieli przeżywać na jego lekcjach.
Josie wymazała jedną ze współrzędnych tworzonego przez siebie diagramu.
– My nawet jeszcze nie wiemy, do czego służy liczba π – jęknął
jeden z chłopaków.
Nauczyciel obrócił się na pięcie i rzucił piłką tak, że się odbiła od ławki malkontenta.
– Andrew, jakże się cieszę, że zdołałeś się obudzić i to zauważyć.
– Czy pańska piosenka to część jakiegoś sprawdzianu?
– Nie. Ale może powinienem zaprezentować ją w telewizji. – Pan McCabe zamyślił się. – Czy istnieje coś takiego jak „matematyczny idol”?
– Chryste, mam nadzieję, że nie – mruknął Matt za plecami Josie. Dźgnął ją w ramię, by przesunęła skoroszyt w górny lewy róg ławki, ponieważ tak łatwiej mu było odpisywać pracę domową.
W tym tygodniu zajmowali się tworzeniem diagramów. Poza milionem zadań wyznaczonych przez nauczyciela, polegających na   



konstruowaniu rozlicznych tabel i kolorowych słupków, każdy miał przedstawić w statystycznym ujęciu i dowolnej formie graficznej jakiś problem bliski jego sercu. Codziennie pod koniec lekcji pan McCabe przeznaczał     dziesięć     minut     na     indywidualne     prezentacje. Poprzedniego
dnia Matt omówił i odpowiednio zilustrował rozkład wiekowy graczy
ligi NHL. Josie, która miała się produkować nazajutrz, przeprowadziła 

wśród  znajomych pomiędzy



ankietę,



żeby



sprawdzić,



jaka



jest



zależność 

ilością   czasu   poświęcanego otrzymywanych

ocen.



w



domu



na



naukę



a



średnią 
Dzisiaj swoją prezentację miał przeprowadzić Peter. Josie widziała, jak wnosił do szkoły rulon brystolu z graficznym ujęciem wyników.
– No proszę, proszę – mruknął pan McCabe. – Oto mamy przed
sobą   piękny   diagram   kołowy.   Poniekąd   dobry   przyczynek   do wcześniej
wspomnianej liczby π.
Peter każdy wycinek zaznaczył innym kolorem, wszystkie segmenty danego wycinka opisał za pomocą edytora tekstowego, a całość zatytułował: POPULARNOŚĆ.
– Zaczynaj, jak będziesz gotów, Peter – zachęcił go pan McCabe.   



Peter wyglądał trochę tak, jakby miał za chwilę zemdleć – czyli w zasadzie normalnie. Od czasu gdy Josie podjęła pracę w centrum kserograficznym, znowu zaczęli ze sobą rozmawiać, ale – na mocy
niewypowiedzianego  porozumienia  –  tylko  poza  szkołą.  W  tych murach
sprawy przedstawiały się inaczej: Sterling High przypominało małe akwarium, gdzie każde słowo i gest znajdowały się pod ciągłym obstrzałem niezliczonych par oczu.
W dzieciństwie Peter kompletnie nie zdawał sobie sprawy, że ściąga
na siebie uwagę z powodu zamiłowania do swobodnej ekspresji własnych  odczuć  i  fantazji.  Jak  na  przykład  wtedy,  gdy  podczas długiej
przerwy w przedszkolu postanowił mówić wyłącznie po marsjańsku.
W
opinii   Josie   owe   katastrofalne   wystąpienia   miały   tylko   jeden pozytywny
aspekt: Peter nigdy nawet nie próbował naśladować innych. Czego ona,
niestety, nie mogła powiedzieć o sobie.
Peter odchrząknął i rozpoczął wystąpienie.
– Przedmiotem mojej prezentacji jest hierarchia społeczna w naszej szkole. Za próbę statystyczną posłużyło mi dwudziestu czterech   


uczniów naszej klasy. Jak widać na moim diagramie… – wskazał na odpowiedni wycinek koła – …trochę poniżej jednej trzeciej całego składu to ludzie należący do podziwianej elity.
Sekcja purpurowa – kolor pomazańców – była podzielona na siedem segmentów,  każdy  opisany  imieniem  i  nazwiskiem  innej  osoby. Znaleźli
się tutaj Matt i Drew. Oraz kilka dziewczyn, z którymi podczas lunchu przesiadywała Josie. Ale do tej grupy został też przypisany klasowy klaun oraz nowy chłopak, który niedawno przyjechał do Sterling z Waszyngtonu.
– Tutaj mamy nawiedzonych – oznajmił Peter i Josie zobaczyła, że w tej sekcji znalazły się nazwiska mózgowców oraz jednej dziewczyny, która grała na tubie w szkolnej orkiestrze dętej. – Najliczniejszą grupę stanowią przeciętniacy. A mniej więcej pięć procent to pariasi.
W sali zaległa ciężka cisza. Josie pomyślała, że zazwyczaj w takich właśnie chwilach wzywa się pedagogów szkolnych, aby wygłosili pogadankę o potrzebie tolerancji dla odmienności. Czoło pana McCabe’a przypominało teraz origami, jakby się zastanawiał, czy prezentację Petera uda się zamienić w talk-show pod tytułem „After School Special”. Drew i Matt wymieniali znaczące uśmieszki. A   



tymczasem Peter był błogo nieświadomy, że jeszcze chwila, a za sprawą
jego wystąpienia rozpęta się prawdziwe piekło.
Pan McCabe chrząknął znacząco.
– Wiesz, Peter, myślę, że ty i ja powinniśmy…
W tym momencie wystrzeliła w górę ręka Matta.
– Panie McCabe, mam jedno pytanie.
– Matt…
– Nie, naprawdę chciałbym o coś zapytać. Nie mogę przeczytać, co
jest napisane na najcieńszym kawałku. Tym pomarańczowym.
– A! – odezwał się Peter. – Ta sekcja przedstawia kogoś, kogo – z braku  lepszego  określenia  –  nazwałem  mostem.  Osobę,  która mogłaby
się zaliczać do więcej niż jednej grupy, ponieważ się trzyma z różnymi ludźmi. Jak Josie.
Posłał jej promienny uśmiech, a tymczasem w stronę Josie posypał
się grad spojrzeń przeszywających niczym strzały. Skuliła się w sobie i skryła twarz za kurtyną włosów. Prawdę powiedziawszy, była przyzwyczajona, że wszyscy się na nią gapią – ostatecznie każdy, kto się
pokazywał u boku Courtney, musiał do tego przywyknąć – ale co   


innego, gdy ludzie kierują na ciebie wzrok, ponieważ ci zazdroszczą, a zupełnie inaczej przedstawia się sprawa, kiedy obrzucają cię szyderczymi spojrzeniami, bo kosztem twojego nieszczęścia sami właśnie awansowali w społecznej hierarchii.
Teraz każdy sobie przypomni, że swego czasu Josie także należała
do pariasów i trzymała się z Peterem. Albo założą, że Peter się w niej durzy, co samo w sobie osłabiało jej pozycję, albo – co gorsza – mogło
posłużyć za temat niekończących się kpin. Po klasie niczym prąd elektryczny zaczęły przepływać szepty. „Trzeba być kompletnie popieprzonym” – usłyszała Josie i zaczęła się modlić, modlić bardzo gorąco, żeby ta uwaga przypadkiem nie odnosiła się do niej.
Rozległ się dźwięk dzwonka, co oznaczało, że Bóg jednak istnieje.
– To co, Josie? – podszedł do niej Drew. – Którym jesteś mostem? Tobin czy Golden Gate?
Josie chciała szybko wepchnąć książki do torby, ale wypadły jej z
ręki i rozsypały się po podłodze, grzbietami do góry.
– Londyńskim – rzucił kpiąco John Eberhard. – Nie widzisz, że już
drży w posadach?
Do tej pory każdy, kto chodził z nią na matematykę i wypadł na   



korytarz,  z  pewnością  zdążył  się  podzielić  najnowszą  sensacją  z innymi
ludźmi. Cudzy śmiech będzie ciągnął się za nią jak ogon latawca już
do
końca dnia – albo nawet dużo dłużej.
Ktoś zaczął jej pomagać w zbieraniu książek, ale dopiero po chwili dotarło do Josie, że tą osobą jest Peter.
– Przestań – zażądała. Wyciągnęła przed siebie otwartą dłoń i Peter zamarł  w  bezruchu,  jakby  tym  gestem  wytworzyła  między  nimi potężne
pole siłowe. – I nigdy więcej się do mnie nie odzywaj, rozumiesz? Wyszła na korytarz i ruszyła ślepo przed siebie, aż znalazła się w wąskim łączniku, prowadzącym do warsztatu stolarskiego. Jakże Josie była naiwna, gdy wierzyła, że skoro raz została przyjęta do grona wybrańców, to pozostanie już w nim na zawsze! A przecież elita istniała
tylko dlatego, że ktoś wytyczył wokół niej niewidzialny krąg, pozostawiając wszystkich innych na aucie. Rzecz w tym, że granica tego
kręgu była równie nietrwała, jak linia wyrysowana na piasku, więc ulegała nieustannym przesunięciom. W ten sposób, zupełnie nie z własnej winy, w każdej chwili można się było znaleźć po niewłaściwej   



stronie krechy.
Wystąpienie Petera nie uwzględniało pewnego szczególnego
aspektu popularności – nie mówiło, jak bardzo jest ona nietrwała. Ironia
losu polegała na tym, że Josie nigdy nie była żadnym mostem: aby się
znaleźć  w  wymarzonej  grupie,  musiała  się  na  zawsze  odciąć  od własnej
przeszłości i wszystkich należących do owej przeszłości ludzi.
Dlaczego teraz ci wcześniej odrzuceni mieliby ją przyjąć z powrotem
do swojego grona?
– Hej.
Na dźwięk głosu Matta Josie wzięła głęboki oddech i wypaliła bez zastanowienia:
– Tak dla twojej prywatnej wiadomości, wcale się z nim nie
przyjaźnię.
– Ale akurat to, co o tobie powiedział, było trafione w dziesiątkę.
Josie poczuła słabość w kolanach. Nieraz była naocznym świadkiem okrucieństwa Matta. Widziała, jak strzelał z recepturek do głuchoniemych dzieciaków, które nie znały odpowiednich znaków migowych,  żeby  się  na  niego  skutecznie  poskarżyć;  słyszała,  jak pewną   



grubą dziewczynę przezywał Chodzącym Trzęsieniem Ziemi; pamiętała,     jak     wyjątkowo     nieśmiałemu     chłopakowi     schował podręcznik
do matematyki tylko po to, żeby ten chłopak wpadł w panikę i zaczął świrować. Wówczas to wszystko wydawało się Josie bardzo śmieszne, bo nie dotyczyło jej osobiście. Teraz jednak ona miała zostać poddana upokorzeniu  i  czuła  się  tak,  jakby  ktoś  jej  wymierzył  siarczysty policzek.
Do tej pory żyła w fałszywym przeświadczeniu, że awans do grona odpowiednich ludzi zapewnia jej nietykalność. Ale ci ludzie byli w stanie się odciąć od każdego, jeżeli tylko dzięki temu mogliby się wydać
wspanialsi, dowcipniejsi, jeszcze bardziej niedostępni.
Matt patrzył na nią z takim uśmieszkiem na twarzy, jakby Josie była jedną wielką chodzącą kpiną; to bolało tym bardziej, że uważała tego chłopaka za swojego przyjaciela. Ba, prawdę powiedziawszy, niekiedy nawet miała nadzieję na coś więcej niż tylko przyjaźń: kiedy włosy opadały mu na oczy, a twarz z wolna rozjaśniał uśmiech, totalnie ją zatykało. Ale Matt wywierał takie wrażenie na wszystkich
dziewczynach – nawet na Courtney, która w szóstej klasie chodziła z nim przez całe dwa tygodnie.   


– Nigdy nie sądziłem, że od tego pedała usłyszę coś wartego uwagi, ale muszę przyznać mu rację: mosty rzeczywiście przenoszą nas w różne światy – powiedział Matt. – A właśnie coś takiego ty robisz ze mną. – Chwycił rękę Josie i przycisnął do piersi.
Serce waliło mu tak mocno, że wyraźnie poczuła je w swojej dłoni. Spojrzała Mattowi prosto w oczy, a kiedy się nachylił i zaczął ją całować,
nie opuściła powiek, ponieważ nie chciała, by jej umknęła chociaż sekunda z tej niezwykłej, magicznej chwili. Usta Matta miały posmak cynamonowego ciastka i były tak gorące, że aż parzyły.
W końcu Josie przypomniała sobie, że musi zaczerpnąć tchu, i odskoczyła gwałtownie. Nigdy jeszcze nie była tak świadoma istnienia każdego skrawka swojej skóry – łącznie z tymi ukrytymi pod warstwami ubrania.
– Jezu – jęknął Matt i zatoczył się do tyłu.
Josie wpadła w panikę. Może on właśnie sobie uświadomił, że
całował dziewczynę, która jeszcze pięć minut temu była na samym dnie
szkolnej  drabiny.  A  może  Josie  zrobiła  coś  nie  tak  w  trakcie pocałunku.
Ostatecznie  nie  istniał  żaden  podręcznik  opisujący,  jak  dokładnie należy   



to robić.
– Chyba nie jestem w tym dobra – wyjąkała.
Matt uniósł brwi.
– Jeżeli staniesz się choć odrobinę lepsza… z wrażenia padnę
trupem.
Josie poczuła, jak gdzieś w jej wnętrzu zapala się radosny ognik, pełznie ku górze i wykwita uśmiechem.
– Naprawdę?
Skinął głową.
– To był mój pierwszy pocałunek w życiu – przyznała.
Kiedy Matt przejechał palcem po jej wardze, poczuła to w całym
ciele  –  w  czubkach  palców,  gardle,  gorącym  trójkącie  pomiędzy nogami.
– Cóż – mruknął. – Ale z pewnością nie ostatni.
Alex szykowała się w łazience do wyjścia, kiedy weszła tam Josie w poszukiwaniu świeżej jednorazowej golarki.
– A co to? – zapytała, taksując odbicie matki w lustrze takim
wzrokiem, jakby widziała zupełnie obcą osobę.
– Tusz do rzęs.
– Wiem, jak to się nazywa – odparła Josie. – Nie pojmuję jednak, co   



robi na twojej twarzy.
– Może po prostu miałam ochotę się umalować.
Josie wyszczerzyła zęby w uśmiechu i przysiadła na brzegu wanny.
– A ja jestem królową angielską. No więc, o co naprawdę chodzi…? Musisz się sfotografować dla jakiegoś pisma prawniczego? – Nagle jej brwi podjechały w górę. – Bo chyba się nie wybierasz na coś w rodzaju
randki?
– Nie, nie wybieram się „na coś w rodzaju randki” – odparła Alex, nakładając róż. – Ale na najprawdziwszą randkę.
– O rety! Kto to taki? Opowiedz.
– Nie mam pojęcia. Liz umówiła nas w ciemno.
– Liz? Ta sprzątaczka?
– Konserwatorka terenów zielonych – sprostowała Alex.
– Jak zwał, tak zwał. Ale przecież musiała ci o nim coś powiedzieć…
– Josie zawiesiła głos. – Bo to chyba jest osobnik płci męskiej?
– Josie!
– No wiesz, strasznie dawno z nikim się nie umawiałaś. Za mojej pamięci po raz ostatni byłaś na randce z tym facetem, który nie jadał niczego, co było w zielonym kolorze.   



– Żeby tylko nie jadał! – westchnęła Alex. – Problem w tym, że i
mnie nie pozwolił zjeść nic zielonego.
Josie wstała i sięgnęła po szminkę.
– W tym odcieniu będzie ci do twarzy – zdecydowała i zaczęła
malować Alex usta.
Matka i córka były identycznego wzrostu. Patrząc Josie w oczy, Alex dostrzegła w nich maleńkie odbicia własnej twarzy. Zaczęła się zastanawiać, jak to się stało, że nigdy wcześniej w ten sposób nie spędzała czasu z Josie: nie zamykała się z córką w łazience, nie bawiła
się z nią cieniami do powiek, nie malowała jej paznokci u nóg, nie kręciła włosów. Tego typu wspomnieniami mogły się cieszyć matki wszystkich córek, ale dopiero teraz Alex zrozumiała, że nie ma podobnych wspomnień, ponieważ w odpowiednim czasie o to nie zadbała.
– Gotowe. – Josie obróciła matkę w stronę lustra. – No i jak?
Alex spojrzała uważnie, ale nie na własne odbicie. Zza jej ramienia wyglądała Josie i po raz pierwszy w życiu Alex dostrzegła w niej coś z dawnej siebie. I nie chodziło tu o kształt twarzy, ale bijący od niej blask;
nie o kolor oczu, ale majaczącą w nich smugę tęsknoty. Żadna ilość   


najkosztowniejszych kosmetyków nie nadałaby rysom Alex tej szczególnej aury. Do tego trzeba być zakochanym.
Czy można zazdrościć własnemu dziecku?
– Jeżeli o mnie chodzi… – Josie poklepała matkę po ramieniu –
…bez wahania zaprosiłabym cię na kolejną randkę.
Rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi i Alex wpadła w panikę.
– Jeszcze nie jestem gotowa.
– Ja go zagadam. – Josie zbiegła po schodach i gdy Alex wciskała się w czarną sukienkę oraz wsuwała stopy w szpilki, z dołu dobiegł ją przytłumiony szmer głosów.
Joe Urquhardt był kanadyjskim bankierem i w Toronto dzielił mieszkanie z kuzynem Liz. Alex nieustannie wysłuchiwała zapewnień, że to naprawdę sympatyczny facet.
– Skoro jest taki sympatyczny, to czemu do tej pory się nie ożenił? – zapytała w końcu.
– A jak ty byś odpowiedziała na podobne pytanie? – odparowała
Liz.
– Ja nie jestem szczególnie sympatyczna – odrzekła Alex po chwili zastanowienia.
Ale była mile zaskoczona, kiedy się okazało, że Joe nie jest karłem,   



ma pełne uzębienie i gęste brązowe włosy, nieprzytwierdzone do głowy
obustronnie klejącą taśmą. Na widok Alex gwizdnął cicho przez zęby.
– Proszę wstać! Sąd idzie – rzucił radośnie. Po czym dodał: – Pan Szczęściarz już stoi na baczność.
Alex zmroziło.
– Mogę cię na moment przeprosić? – wycedziła i pociągnęła Josie za sobą do kuchni. – Zastrzel mnie na miejscu – jęknęła.
– Okay, to rzeczywiście był denny tekst. Ale on przynajmniej jada wszystko, co zielone. Wiem, bo pytałam.
– Josie, mam plan. Pójdziesz tam i powiesz, że nagle się rozchorowałam. A potem we dwie zamówimy sobie chińszczyznę i wypożyczymy jakiś film. Co ty na to?
Josie zmarkotniała.
– Ale mamo… ja już mam plany na dzisiejszy wieczór. – Zerknęła
przez drzwi w stronę Joego. – To znaczy, mogę zadzwonić do Matta
i…
– Nie, nie. – Alex zmusiła się do uśmiechu. – Przynajmniej jedna z
nas powinna się dobrze bawić.
Poszła do salonu, gdzie Joe właśnie studiował cechy probiercze na spodzie jednego ze srebrnych świeczników.   



– Przepraszam, ale coś stanęło…
– Czuję, że stanęło, złotko – wszedł jej w słowo Joe z lubieżnym uśmieszkiem.
– …mi na przeszkodzie. Niestety, nie mogę spędzić z tobą
dzisiejszego wieczoru. Nagła sprawa – łgała jak z nut. – Za moment muszę się stawić w sądzie.
Może dlatego, że Joe był Kanadyjczykiem, nie połapał się, jak absurdalna jest ta wymówka: w normalnych warunkach żaden sąd w USA nie zwoływał sesji w sobotni wieczór.
– A! Jestem ostatnim, który by się poważył na utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. A więc do zobaczenia wkrótce?
Alex skinęła głową i wyprowadziła go za drzwi. Potem zdjęła
szpilki, weszła na górę i przebrała się w swoją najbardziej znoszoną dresową bluzę. Postanowiła, że spędzi wieczór na opychaniu się czekoladkami i oglądaniu wyciskaczy łez na DVD.
Kiedy przechodziła obok łazienki, usłyszała szum wody płynącej z prysznica: Josie się szykowała na swoją randkę.
Przez chwilę Alex stała z dłonią zawieszoną nad klamką i
próbowała zdecydować, czy córce by się spodobało, gdyby zapukała, weszła i zaoferowała pomoc w robieniu makijażu bądź ułożeniu   



włosów – tak jak to wcześniej zrobiła Josie. Tyle że dla Josie takie zachowanie było naturalne: żeby być z matką, musiała się kręcić w jej pobliżu i łapać pojedyncze wolne minuty, w czasie kiedy ta zasadniczo zajmowała się czymś innym. W rezultacie Alex gdzieś po drodze nabrała przekonania, że Josie będzie zawsze się czaić u jej boku – czekać
na te okruchy zainteresowania. I aż do tej pory nigdy nie przyszło jej
do
głowy, że pewnego dnia to ona będzie musiała zabiegać o uwagę córki.
Ostatecznie Alex opuściła dłoń i odeszła, nie zapukawszy do drzwi. Poddała się bez walki, niczego nie odważyła się zaproponować, ponieważ bardzo się bała usłyszeć, że córka już nie potrzebuje jej pomocy.
Tym, co po niesławnej prezentacji Petera uratowało Josie od towarzyskiej katastrofy, było natychmiastowe namaszczenie na dziewczynę Matta Roystona. W odróżnieniu od innych drugoklasistów, którzy łączyli się okazjonalnie w pary – głównie na przyjacielskiej zasadzie, żeby iść razem na imprezę czy do kina – Josie i Matta łączył silny związek. Matt odprowadzał ją na lekcje i całował namiętnie przed
drzwiami klasy na oczach całej szkoły. Więc oczywiście nie trafił się   



żaden palant, na tyle pozbawiony instynktu samozachowawczego, by
w
jakikolwiek sposób łączyć imię Josie z Peterem Houghtonem; każdy wiedział, że w takim wypadku miałby natychmiast do czynienia z Mattem i że ta konfrontacja nie należałaby do przyjemnych.
To znaczy, każdy z wyjątkiem samego Petera. Kiedy się spotykali w pracy, zdawał się ślepy na wysyłane przez Josie sygnały: całkowite ignorowanie jego pytań, odwracanie się plecami, gdy wchodził do pomieszczenia, w którym akurat przebywała. W końcu, w magazynku materiałowym, doszło między nimi do konfrontacji.
– Czemu tak mnie traktujesz? – zapytał.
– Jak byłam dla ciebie miła, ubzdurałeś sobie, że jesteśmy przyjaciółmi.
– Bo jesteśmy – rzekł z uporem w głosie.
Josie gwałtownie zwróciła się w jego stronę.
– Nie ty o tym decydujesz.
Parę dni później, kiedy wyszła na dwór, żeby wrzucić worki pełne śmieci do wielkich pojemników, zobaczyła przy nich Petera. Miał właśnie piętnastominutową przerwę, podczas której zazwyczaj szedł
do   



kafejki po drugiej stronie ulicy na sok jabłkowy, a tymczasem teraz stał
oparty o brzeg jednego z kontenerów.
– Przesuń się – zażądała. Uniosła wypchane torby i wrzuciła do
środka, a gdy tylko uderzyły o dno, w górę wystrzelił snop iskier.
I niemal natychmiast buchnął ogień, wspiął się po sterczących z pojemnika kartonach, zdawał się rozsadzać metal od środka.
– Peter, odejdź stamtąd! – krzyknęła Josie. On jednak ani drgnął. Płomienie tańczyły tuż przed jego twarzą, zniekształcały rysy. – Peter, rusz się! – Złapała go za ramię, pociągnęła w dół na chodnik, i w tej samej chwili coś (toner? smar?) eksplodowało wewnątrz kontenera.
– Musimy zadzwonić pod 911! – Josie zerwała się na równe nogi.
Kilka minut później przyjechali strażacy i pokryli pojemnik jakąś śmierdzącą chemiczną substancją. Josie powiadomiła o wszystkim pana
Cargrewa, który tradycyjnie przebywał na polu golfowym.
– Dzięki Bogu, że żadnemu z was nic się nie stało – powiedział na
ich widok.
– Josie uratowała mi życie – oświadczył Peter.
Podczas gdy pan Cargrew prowadził rozmowę ze strażakami, Josie weszła z powrotem do centrum, nie zwracając najmniejszej uwagi na   



ciągnącego za nią Petera.
– Wiedziałem, że mnie uratujesz – odezwał się niespodziewanie. – I dlatego to zrobiłem.
– To znaczy co?!
Peter jednak nie musiał odpowiadać, ponieważ Josie już odgadła, dlaczego  stał  przy  pojemnikach  podczas  przerwy.  Czekał,  aż  ona ukaże
się w tylnych drzwiach, i wówczas wrzucił do kontenera sztormową zapałkę.
Kiedy Josie odciągała na bok pana Cargrewa, wmawiała sobie, że
robi tylko to, co powinien zrobić każdy odpowiedzialny pracownik: informuje szefa, kto próbował zniszczyć jego własność. Nie przyznała natomiast, że przeraziły ją słowa Petera – przede wszystkim dlatego,
że
wyrażały prawdę. I udawała sama przed sobą, że w jej piersi nie tli się
drobna iskra – miniaturowa wersja pożaru wznieconego przez Petera

którą poczuła po raz pierwszy w życiu i zidentyfikowała jako żądzę zemsty.
Josie nie słuchała rozmowy, po której Peter wyleciał z pracy ze skutkiem natychmiastowym. Poczuła na sobie jego wzrok – palący,   



pełen  wyrzutu  –  ale  udawała,  że  bez  reszty  pochłania  ją  praca zlecona
przez lokalny bank. Gdy maszyna zaczęła wyrzucać z siebie arkusze papieru, Josie naszła pewna refleksja: jakie to dziwne, że sukces można
mierzyć stopniem zgodności kopii z oryginałem.
Po lekcjach Josie czekała na Matta pod masztem. Matt podkradał się do niej od tyłu, a ona udawała, że go nie widzi, dopóki nie zaczynał
jej
całować. Działo się to na oczach całej szkoły, i ta świadomość upajała Josie. Swój nowo zdobyty status uważała za coś w rodzaju sekretnej tożsamości. Teraz mogła mieć szóstki od góry do dołu, twierdzić, że lubi
czytać dla przyjemności, a i tak nikt nie nazwałby jej „popieprzoną”, ponieważ gdy ludzie teraz na nią patrzyli, dostrzegali przede
wszystkim otaczającą ją aurę elitarności. Josie doszła do wniosku, że
po
trosze doświadcza tego samego, czego jej matka doświadczała na każdym kroku od lat: jak się jest sędzią, wszelkie drobne przywary całkiem przestają się liczyć.
Niekiedy Josie gnębiły nocne koszmary, w których Matt odkrywał
jej prawdziwą naturę: docierało do niego, że ona wcale nie jest piękna,   



że nie jest superwyluzowana, że nie jest warta jego uwielbienia. „Co nam odbiło? Gdzie myśmy mieli oczy?” – mówili we śnie Josie jej obecni
przyjaciele i może właśnie dlatego ona na jawie wcale ich nie uważała za prawdziwych i szczerych przyjaciół.
Razem z Mattem mieli na ten weekend bardzo ważne plany – Josie była tak podekscytowana, że aż rozpierało ją od środka. Czekając na Matta,  usiadła  na  kamiennych  stopniach  wiodących  do  masztu  i niemal
natychmiast poczuła czyjąś dłoń na ramieniu.
– Spóźniłeś się – rzuciła karcąco, ale uśmiechnęła się przy tym szeroko.
Odwróciła głowę i ujrzała Petera.
Wyglądał na równie zaszokowanego jak ona, choć przecież sam ją zaczepił. Od czasu gdy się przyczyniła do wyrzucenia go z pracy, bardzo starannie unikała wszelkich z nim kontaktów. A nie było to proste, wziąwszy pod uwagę, że codziennie mieli razem lekcje matematyki i wielokrotnie każdego dnia mijali się na korytarzu. Wówczas ona natychmiast wtykała nos w jakiś podręcznik lub pilnie się
koncentrowała na rozmowie z kim innym.   



– Josie – odezwał się Peter – czy moglibyśmy zamienić kilka słów?
Ze szkoły masowo wysypywali się uczniowie, a ich spojrzenia
smagały  Josie  niczym  bicze.  Czy  wlepiali  w  nią  oczy,  ponieważ należała
do tych najbardziej podziwianych, czy dlatego, że się znajdowała w tak
deprecjonującym towarzystwie?
– Nie – ucięła sucho.
– Posłuchaj… rzecz w tym… bardzo mi zależy, żeby pan Cargrew przyjął mnie z powrotem. Ja naprawdę potrzebuję tej pracy. Zdaję sobie
sprawę, że popełniłem wielki błąd. Pomyślałem… że może… gdybyś
mu wytłumaczyła, jak bardzo żałuję… On ciebie lubi.
W pierwszym odruchu Josie chciała powiedzieć Peterowi, że ma natychmiast zostawić ją w spokoju, że nie chce z nim pracować, a już
z
pewnością nie życzy sobie, by prowadził z nią rozmowę na oczach całej
szkoły. Ale podczas tych miesięcy, które upłynęły od owego popołudnia,  gdy  Peter  podpalił  śmietnik,  w  Josie  zaszła  pewna zmiana.
Po elegii, jaką Peter wygłosił pod jej adresem na lekcji matematyki, Josie   



uznała, że powinien dostać nauczkę, i mu jej udzieliła. Ale ilekroć teraz
myślała o swojej drobnej zemście, czuła się bardzo nieswojo. Zrozumiała, że Peter doszedł do fałszywych wniosków nie dlatego, że był kompletnym świrem, ale ponieważ ona swoim zachowaniem wprowadziła go w błąd. Ostatecznie, gdy nikogo nie było w centrum kserograficznym, rozmawiała z nim i żartowała. Bo też Peter był w gruncie rzeczy w porządku – tyle że nie należał do osób, z którymi należało się pokazywać publicznie.
Owszem, Josie odżegnywała się od niego, ale też nigdy nie
traktowała tak jak Drew, Matt czy John. Nie popychała go na ścianę, gdy mijali się w holu; nie wyrywała mu brązowej torby z lunchem i nie
przerzucała się nią z kolegami dopóty, dopóki cała zawartość nie wylądowała na podłodze.
Nie zamierzała rozmawiać z panem Cargrewem. Nie życzyła sobie, żeby  Peter  widział  w  niej  swoją  przyjaciółkę  czy  choćby  dobrą znajomą.
Jednak nie chciała też się zachowywać wobec niego jak Matt,
którego komentarze pod adresem Petera czasami przyprawiały ją o mdłości.   


Nagle Josie zdała sobie sprawę, że Peter już nie siedzi obok niej w oczekiwaniu na odpowiedź. Stacza się w dół kamiennych stopni, a na jego miejscu stoi we władczej pozie Matt.
– Trzymaj się z daleka od mojej dziewczyny, pedale! Idź poszukać sobie miłego chłopczyka, z którym będziesz mógł się zabawić.
Peter zarył twarzą w chodnik. Kiedy uniósł głowę, z wargi leciała
mu krew. Spojrzał na Josie i ona ze zdumieniem zauważyła, że nie był ani załamany, ani rozwścieczony, jedynie autentycznie i straszliwie zmęczony.
– Matt? – zagaił konwersacyjnym tonem, dźwigając się na kolana. – Masz dużego kutasa?
– Chciałbyś wiedzieć, co?
– Niespecjalnie. – Peter stanął chwiejnie na nogach. – Zastanawiałem się jedynie, czy jest dość długi, żebyś mógł się sam wypieprzyć.
Josie poczuła groźną wibrację w powietrzu, jeszcze zanim Matt
rzucił się na Petera z furią tropikalnego huraganu; zanim zaczął go okładać po twarzy pięściami, wciskać w kamienne płyty trotuaru.
– Podoba ci się? – rzucił kpiąco Matt po tym, jak przyszpilił Petera
do ziemi.
Peter potrząsnął głową. Z oczu płynęły mu łzy, żłobiąc wąskie   



strużki w lepkiej krwi.
– Zejdź… ze… mnie…
– Założę się, że też byś chciał na kogoś wleźć, co? – szydził Matt.
Do tej pory wokół nich zebrał się już niezły tłumek. Josie zaczęła się rozglądać nerwowo w poszukiwaniu jakiegoś nauczyciela, ale zajęcia się skończyły i żadnego z pedagogów nie było w zasięgu wzroku.
– Dość! – krzyknęła, gdy Matt znowu zaatakował. – Matt, daj spokój! Matt wyprowadził jeszcze jeden cios, po czym poderwał się na nogi, pozostawiając Petera zwiniętego na ziemi.
– Masz rację. Szkoda mojego czasu. – Ruszył szybko przed siebie, ale zaraz zwolnił, żeby Josie mogła dołączyć do jego boku.
Skierowali się w stronę samochodu Matta. Josie wiedziała, że
najpierw pojadą do miasta na kawę, a potem do niej do domu. Ona zajmie się nauką i będzie pracować, dopóki już nie zdoła dłużej ignorować Matta całującego ją po szyi, masującego jej ramiona. Wówczas zaczną się pieścić i przestaną dopiero wtedy, gdy usłyszą samochód jej matki, parkujący pod garażem.
W Matcie jeszcze kłębiła się furia i mimowolnie zaciskał dłonie w pięści. Josie chwyciła go za rękę, rozwarła mu palce i splotła je ze swoimi.   



– Czy mogę ci coś powiedzieć? Nie wpadniesz od razu w szał?
Josie wiedziała, że to pytanie czysto retoryczne, bo Matt wciąż kipiał
z wściekłości. To był rewers tej namiętności, która sprawiała, że Josie pod jego dotykiem przeszywał prąd; mroczna strona temperamentu chłopaka, popychająca go do wyżywania się na słabszych.
Matt milczał i Josie postanowiła brnąć dalej.
– Nie rozumiem, dlaczego zawsze musisz dokuczać Peterowi Houghtonowi…
– Ten pedał sam zaczął – obruszył się Matt. – Słyszałaś, co powiedział.
– Ale dopiero po tym, jak zepchnąłeś go ze schodów.
Matt stanął jak wryty.
– Od kiedy to TY jesteś jego aniołem stróżem?
Patrzył na nią w sposób, który budził strach, i Josie mimowolnie zadrżała.
– Nie jestem – rzuciła pośpiesznie. – Ja jedynie… nie podoba mi się, jak traktujesz ludzi, którzy nie należą do naszej paczki. Tylko dlatego, że nie chcemy się zadawać z frajerami, nie znaczy, że musimy ich dręczyć, prawda?
– Właśnie, że nieprawda – sprzeciwił się Matt. – Jeżeli nie pokażesz   


innym, gdzie ich miejsce, nie zachowasz uprzywilejowanej pozycji. – Spojrzał na Josie zwężonymi oczami. – Kto jak kto, ale ty powinnaś wiedzieć to najlepiej.
Josie zdrętwiała. Nie wiedziała, czy Matt robi aluzję do
nieszczęsnego diagramu Petera, czy, co gorsza, do przeszłości – do czasów,  kiedy  się  z  Peterem  przyjaźniła.  Wolała  jednak  tego  nie uściślać.
Najbardziej  na  świecie  bała  się  teraz  jednego:  wybrańcy  nagle odkryją,
że tak naprawdę ona jest zwykłą uzurpatorką.
W żadnym razie więc się nie wstawi za Peterem u pana Cargrewa. A jeżeli jeszcze kiedykolwiek Peter zwróci się do niej w tej sprawie, potraktuje  go  jak  powietrze.  I  przestanie  wreszcie  udawać  sama przed
sobą, że jest wobec niego mniej okrutna niż Matt, odwołujący się do szyderstw  i  przemocy  fizycznej.  Każdy  robi,  co  musi,  by  utrwalić swoją
uprzywilejowaną pozycję w stadzie. A najprostsza droga na szczyt wiedzie po trupach innych.
– To jak? Idziesz ze mną? – spytał gniewnie.
Josie się zastanawiała, czy Peter wciąż płacze. Czy przypadkiem nie
ma złamanego nosa. I czy to, co go dziś spotkało, było już najgorsze.   


– Oczywiście. – Ruszyła za Mattem, ani razu nie oglądając się za siebie.
Miasteczko
Lincoln
w
stanie
Massachusetts
leżało
na
przedmieściach Bostonu, gdzie ongiś rozciągały się bezkresne pola, teraz zaś królowały bezładnie porozrzucane, imponujące rezydencje, osiągające absurdalnie zawrotne ceny na rynku nieruchomości. Przez okno  samochodu  Josie  przyglądała  się  okolicy,  która  mogła  być scenerią
jej dzieciństwa, gdyby wypadki się potoczyły nieco inaczej: kamienne murki, wijące się wokół posiadłości, tabliczki z napisem: „Zabytek historyczny” na domach wzniesionych niemal dwieście lat temu, mała lodziarnia, pachnąca świeżym mlekiem. Ciekawe, czy Logan Rourke zaproponuje, żeby się wybrali tutaj na lody. Może podejdzie wprost
do
lady i zamówi śmietankowe z orzechami pekanowymi, nawet nie   


pytając, jaki jest ulubiony smak Josie; może ojcowie instynktownie wyczuwają takie rzeczy.
Matt prowadził leniwie, opierając nonszalancko rękę o kierownicę. Skończył szesnaście lat, dostał wymarzone prawo jazdy i aż się palił
do
prowadzenia samochodu: jeździł po mleko dla matki lub do pralni chemicznej, ochoczo też woził Josie do i ze szkoły. Miejsce przeznaczenia nie miało dla Matta najmniejszego znaczenia, liczyła się
jedynie sama podróż, i między innymi dlatego Josie poprosiła, żeby zawiózł ją na spotkanie z ojcem.
Faktem też jest, że nie miała specjalnie wyboru. Nie mogła się
zwrócić do matki choćby z tego prostego powodu, że ta pozostawała
w
błogiej   nieświadomości   jej   poczynań.   Josie   mogłaby   pojechać autobusem
do Bostonu, ale przedostanie się na przedmieścia i zlokalizowanie określonego domu byłoby już bardzo skomplikowaną operacją. W końcu więc wyznała Mattowi prawdę: nie znała swojego ojca, po raz
pierwszy   zobaczyła   go   w   gazecie,   gdzie   opublikowano   jego podobiznę,
ponieważ się ubiegał o urząd publiczny.   


Podjazd nie prezentował się tak okazale jak w niektórych innych rezydencjach, ale miał równie nienaganny wygląd. Gęsta trawa była przystrzyżona
dokładnie
na
wysokość
półtora
centymetra,
wypielęgnowana kępa polnych kwiatów o wdzięcznie powyginanych kielichach otaczała skrzynkę na listy z kutego żelaza, a z konaru pobliskiego  drzewa  zwieszała  się  elegancka  tabliczka,  na  której widniał
numer domu – 59.
Na ten widok Josie przeszył dreszcz. Kiedy w zeszłym roku grała w drużynie hokeja na trawie, nosiła koszulkę z tym samym numerem.
To był z pewnością znak losu.
Matt zaparkował na początku podjazdu, na którym kawałek dalej
stały dwa samochody, lexus i dżip, a obok nich – plastikowy wóz strażacki, przeznaczony dla paroletniego malucha. Aż do tej pory Josie   



nie przyszło do głowy, że Logan Rourke mógłby oprócz niej mieć jakieś
inne dzieci.
– Chcesz, żebym poszedł z tobą? – zapytał Matt.
Josie pokręciła głową.
– Nie, dzięki. Dam radę.
Ruszając w stronę frontowych drzwi, zaczęła się zastanawiać, co, u diabła, strzeliło jej do głowy. Przecież nie można, tak ot, wpadać do domu  faceta,  który  jest  osobą  publiczną.  Z  pewnością  zza  rogu wyjdzie
zaraz jakiś agent służb specjalnych lub wypadnie groźny brytan obronny.
No i proszę, jak na zamówienie, rozległo się głośne ujadanie. Josie odwróciła się nerwowo przez ramię i ujrzała maleńkiego yorka z różową wstążeczką na czubku łebka, szarżującego ku jej nogom.
Drzwi rezydencji stanęły otworem.
– Tytanio, zostaw listonosza w… – Logan Rourke urwał raptownie
na widok stojącej przed nim Josie. – Nie jesteś listonoszem.
Był znacznie wyższy, niż sobie wyobrażała, ale poza tym wyglądał
tak  samo  jak  na  zdjęciu  w  „The  Globe”:  białe  włosy,  orli  nos, wysmukła   



sylwetka. Jego oczy były identycznego koloru z oczami Josie i miały w sobie coś tak elektryzującego, że nie mogła oderwać od nich wzroku. Czy właśnie one sprawiły, że matka zatraciła jasność myślenia?
– Jesteś córką Alex – powiedział.
– A także pańską – odparła Josie.
Z wnętrza domu dobiegł podniecony pisk dziecka, zachwyconego
jakąś zabawą, a także kobiecy głos pytający:
– Logan, kto przyszedł?
Rourke sięgnął za siebie ręką, wymacał klamkę i zatrzasnął drzwi, odcinając Josie od swojego prywatnego życia. Wyglądał na straszliwie skonsternowanego, ale gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że
każdy by się poczuł wytrącony z równowagi, gdyby musiał niespodziewanie stanąć oko w oko z córką, którą porzucił jeszcze przed
jej narodzinami.
– Co tutaj robisz?
Czyż to nie było oczywiste?!
– Chciałam pana poznać. Myślałam, że może i pan chciałby poznać mnie.
Wziął głęboki oddech.   



– To nie jest odpowiednia pora.
Josie zerknęła w stronę zaparkowanego samochodu Matta.
– Mogę poczekać.
– Posłuchaj… właśnie się ubiegam o poważne stanowisko publiczne. Nie mogę sobie teraz pozwolić na podobną komplikację…
Josie nie wierzyła własnym uszom. A więc tym dla niego była? KOMPLIKACJĄ?!
Tymczasem Logan Rourke wyciągnął z kieszeni portfel, a z jego wnętrza trzy studolarówki.
– Proszę. – Wcisnął jej pieniądze w dłoń. – Czy to wystarczy?
Josie próbowała złapać oddech, ale uniemożliwiał jej to drewniany kołek, którym niepostrzeżenie ktoś przebił jej pierś. Zdawała sobie sprawę, że to brudne pieniądze; ojciec uznał, że Josie przyjechała, by
go
szantażować.
– Może po wyborach… – mruknął – …może wówczas wybierzemy
się gdzieś na lunch.
Banknoty, które trzymała w dłoni, były świeże i sztywne, dopiero co wprowadzone do obiegu. Przed oczami Josie stanęła nagle scenka z dzieciństwa: jest z mamą w banku i mama pozwala jej sprawdzić, czy   



kasjer  wypłacił  odpowiednią  kwotę.  Dwudziestodolarówki  w  jej palcach
są równie dziewicze jak te setki: pachną farbą drukarską i obietnicą szczęścia.
Logan Rourke nie był jej ojcem, lecz jedynie jednym z milionów facetów – bardziej obcym niż listonosz czy któryś z nauczycieli. Można dziedziczyć czyjeś DNA, a mimo to nie mieć z tym człowiekiem nic wspólnego.
Josie niespodziewanie mignęła myśl, że podobną lekcję już raz w
życiu odebrała… od swojej matki.
– No cóż… – odezwał się Logan Rourke i z powrotem położył dłoń
na klamce. Ale zanim otworzył drzwi, jeszcze się zawahał. – Nie wiem… nie powiedziałaś, jak ci na imię.
Głos Josie zdołał się przedrzeć przez kłąb, który się zagnieździł w jej gardle.
– Margaret – odparła. Postanowiła, że pozostanie dla niego równie fałszywą postacią, jak on był w jej życiu.
– A więc do widzenia, Margaret – rzucił cicho i wśliznął się do
wnętrza domu.
W drodze do samochodu dłoń Josie się rozwarła jak pączek kwiatu.   


Banknoty sfrunęły w dół i opadły koło wybujałej rośliny, która – jak wszystko wokół – zdawała się uosobieniem dobrobytu.
Tak naprawdę ten pomysł przyszedł Peterowi do głowy we śnie.
Już od jakiegoś czasu tworzył gry komputerowe – głównie rozmaite repliki wyścigów samochodowych, choć udało mu się również opracować jedną prostą „skradankę”, opartą na scenariuszu sci-fi, w którą można było grać online z ludźmi z całego świata.
To jednak, co wymyślił teraz, było bez wątpienia najbardziej ambitnym projektem. A zaczęło się wszystko we włoskim barze, do którego poszli całą rodziną po meczu futbolowym Joeya. Peter obżarł się pizzą z mięsem i kiełbasą, po czym siedział niczym pogrążony w stuporze i wbijał wzrok w automat do gry, na którym widniał napis „Deer Hunt”. Po wrzuceniu ćwierćdolarówki strzelało się do jeleni wysuwających łby zza krzaków, a jeżeli przypadkiem trafiło się łanię, traciło się wszystkie punkty.
Owej nocy śniło się Peterowi, że pojechał razem z ojcem na polowanie, ale zamiast podchodzić jelenie, tropili ludzi.
Obudził się zlany potem, z zaciśniętą dłonią, jakby w niej dzierżył karabinek.
Nie powinien mieć większych problemów ze stworzeniem   



awatarów – komputerowych odpowiedników ludzi. Już przeprowadził kilka całkiem udanych prób: potrafił wykreować osobników różnych ras
i o zróżnicowanej budowie, choć szczegóły graficzne – jak odcień skóry
czy rzeźba muskulatury – pozostawiały jeszcze trochę do życzenia.
Tak czy owak, zbudowanie gry, w której zwierzyną łowną byliby
ludzie, wydawało mu się całkiem odjazdowe.
Tylko na jakim scenariuszu ma ją oprzeć? Wszelkiego rodzaju misje wojskowe wyeksploatowano do granic możliwości, i nawet wojny gangów już się totalnie wszystkim przejadły za sprawą całego cyklu „Grand Theft Auto”. Peter doszedł do wniosku, że potrzebuje nowego modelu wroga – takiego, którego większość ludzi też miałaby ochotę skasować. To było najlepsze w grach komputerowych: odpłacanie różnym szwarccharakterom pięknym za nadobne.
Przebiegał
w
myślach
mikrokosmosy
wszechświata
w   



poszukiwaniu odpowiedniego entourage’u do walki dobra ze złem: przestrzeń kosmiczna, pojedynki na Dzikim Zachodzie, misje szpiegowskie. I nagle stanęła mu przed oczami linia frontu, na którą sam wyruszał każdego dnia.
A gdyby tak odwrócić role… prześladowanych zmienić w prześladowców?
Peter wyskoczył z łóżka, usiadł za biurkiem i wyciągnął
zeszłoroczny   album   szkolny,   który   od   ośmiu   miesięcy   leżał zapomniany
w jednej z szuflad. Stworzy grę na wzór „Revenge of the Nerds”, a właściwie jej uwspółcześnioną wersję, dostosowaną do realiów XXI wieku. W świecie jego fantazji rozkład sił zostanie postawiony na głowie i wreszcie parias będzie mógł wziąć odwet na swoich ciemiężycielach.
Wziął flamaster do ręki, zaczął przerzucać strony i zakreślać
niektóre portrety.
Drew Girard.
Matt Royston.
John Eberhard.
Peter odwrócił kartkę i zatrzymał się na moment. A potem zakreślił   



także twarz Josie Cormier.
– Możesz tu zatrzymać? – poprosiła Josie, kiedy uznała, że już ani minuty dłużej nie zdoła wysiedzieć w samochodzie i udawać, że jej spotkanie z ojcem przebiegło w sielankowej atmosferze.
Ledwo Matt zjechał na pobocze, otworzyła drzwi, a potem przez pas wysokiej trawy pobiegła do pobliskiego lasu. Usiadła na dywanie sosnowych igieł i zaczęła płakać. Sama nie umiałaby powiedzieć, czego
właściwie się spodziewała – poza tym, że z pewnością nie tego, co ją spotkało. Może bezwarunkowej akceptacji. W najgorszym wypadku – zwykłej ciekawości.
– Josie? – Matt stanął za jej plecami. – Wszystko w porządku?
Chciała przytaknąć, ale nagle zrobiło jej się niedobrze od tych wszystkich kłamstw. Matt zaczął gładzić ją po głowie i wówczas Josie rozszlochała się na dobre; ta oznaka czułości, jak to zazwyczaj bywa
z
odruchami serca, do reszty wytrąciła ją z równowagi.
– On ma mnie gdzieś.
– Więc powinnaś odpłacić mu tym samym – zasugerował Matt.
Josie posłała mu spojrzenie spod oka.
– To nie takie proste.   



Wziął ją w ramiona.
– Och, Jo.
Matt był pierwszą osobą, która nadała jej pieszczotliwe zdrobnienie.
O ile pamięć Josie nie myliła, matka – w odróżnieniu od większości rodziców – nigdy nie nazywała jej „słoneczkiem”, „robaczkiem” czy też
w równie idiotyczny sposób. Ale kiedy Matt zaczął mówić do niej „Jo”, natychmiast przypomniała sobie „Małe kobietki” i chociaż on z pewnością nigdy nie czytał powieści Louise Alcott, Josie cieszyła się w duchu,  że  to  zdrobnienie  łączyło  ją  z  postacią  o  tak  silnym charakterze i
niezwykłej pewności siebie.
– Jestem kompletną idiotką. I zupełnie nie wiem, dlaczego właściwie płaczę. Ja jedynie… chciałam, żeby mnie polubił.
– Za to ja za tobą szaleję – oznajmił Matt. – Czy to już się nie liczy? – Pochylił się i zaczął scałowywać jej łzy.
– Nawet bardzo. Usta Matta przesunęły się z policzka na szyję, a potem w to specjalne miejsce za uchem: gdy Matt je całował, Josie zawsze miała wrażenie, że zaraz cała się rozpłynie. Była zupełną nowicjuszką, gdy chodziło o erotyczne pieszczoty, ale ilekroć zostawali   



sami,  Matt  się  posuwał  coraz  dalej  i  dalej.  „To  twoja  wina  – powiedział
jej pewnego razu. – Jesteś taka seksowna, że nie mogę utrzymać rąk przy  sobie”.  Te  słowa  podziałały  na  Josie  jak  najpotężniejszy afrodyzjak.
Ona? Seksowna? W każdym razie, tak jak Matt obiecywał, im częściej

całował,   kosztował   jej   ciała,   tym   większą   sprawiało   jej   to przyjemność.
Każda nowa pieszczota wywoływała takie uczucie, jakby Josie skakała w  dół  z  wysokiego  klifu:  traciła  dech  i  czuła  ostre  łaskotanie  w brzuchu.
Wystarczy jeden krok, a zacznie szybować w powietrzu niczym ptak. Wówczas w ogóle nie przychodziło jej do głowy, że gdy już skoczy, równie dobrze może się roztrzaskać o skały.
Ręce Matta wsunęły się pod jej T-shirt, wśliznęły pod koronkę biustonosza. Ich nogi się splątały; Matt zaczął się ocierać o Josie całym
ciałem.  Kiedy  podciągnął  jej  koszulkę  w  górę  i  poczuła  na  ciele chłodny
podmuch powietrza, powróciła do rzeczywistości.
– Nie możemy – szepnęła.
Matt lekko chwycił zębami skórę na jej ramieniu.   



– Parkujemy na skraju drogi publicznej!
Spojrzał na nią odurzony, rozgorączkowany.
– Ale ja tak bardzo cię pragnę – powiedział.
Już po wielekroć wypowiadał te słowa, ale po raz pierwszy Josie nie zareagowała stanowczym protestem.
„Tak bardzo cię pragnę”.
Mogłaby go powstrzymać, ale nagle zrozumiała, że tego nie zrobi. Czuła się chciana, pożądana i to było najważniejsze. Niczego w tej chwili bardziej nie potrzebowała.
Matt na moment zastygł w bezruchu, jakby się zastanawiał, czy fakt, że Josie nie odepchnęła jego rąk, rzeczywiście oznaczał to, co w jego mniemaniu   oznaczał.   A   potem   szybko   rozdarł   folię   kondomu (ciekawe,
od kiedy nosił go przy sobie?), jednym ruchem rozpiął spodnie i powoli
podsunął w górę spódnicę Josie, jakby nadal nie był pewien, czy ona nie
zmieni zdania.
Odciągnął jej majtki, wsunął w nią palec. Kiedy robił tak
poprzednio, czuła parzący ból, jakby musnęła ją kometa; zawsze prosiła,
żeby przestał.   



Ale nie tym razem.
Matt poprawił pozycję, przycisnął ją swoim ciężarem. Znowu
zapiekło – i to o wiele bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Mimowolnie jęknęła.
– Nie chcę, żeby bolało – wyszeptał.
Josie odwróciła głowę.
– Po prostu zrób to – powiedziała, i Matt naparł na nią mocno i gwałtownie. Ból był tak wielki, że chociaż się go spodziewała, głośno wykrzyknęła.
Matt pomylił cierpienie z ekstazą.
– O tak, maleńka – szepnął chrapliwie.
Czuła jego tętno, ale od wewnątrz. A potem Matt zaczął raptownie poruszać biodrami; rzucał się jak ryba spuszczona z haczyka na deski pomostu.
Josie miała ochotę spytać, czy jego też bolało, gdy robił to po raz pierwszy. Zaczęła się zastanawiać, czy to zawsze boli. Może cierpienie jest ceną, którą trzeba zapłacić za miłość.
Wtuliła twarz w ramię Matta i próbowała zrozumieć, dlaczego,
chociaż on wciąż jest w jej wnętrzu, czuje się tak przeraźliwie pusta. Pani Sandringham, nauczycielka angielskiego, zwróciła się do   



Petera, gdy po skończonej lekcji już miał wstawać z miejsca:
– Peter, chciałabym z tobą porozmawiać.
Słysząc te słowa, głębiej się wcisnął w krzesło. Musi szybko
wymyślić jakąś wymówkę dla rodziców, bo z pewnością nie będą zadowoleni, gdy przyniesie do domu drugą pałę z rzędu.
Tak naprawdę lubił panią Sandringham. Miała dopiero dwadzieścia
kilka lat i kiedy paplała na temat gramatyki czy Szekspira, nietrudno było sobie wyobrazić, że jeszcze całkiem niedawno sama siedziała skulona   w   ławce,   jak   większość   zwykłych   dzieciaków,   i   nie pojmowała,
czemu wskazówki zegara nie chcą ruszyć z miejsca.
Peter poczekał, aż inni wyniosą się z sali, i dopiero wtedy podszedł
do stołu nauczycielki.
– Chciałabym porozmawiać na temat twojego ostatniego eseju – zagaiła pani Sandringham. – Nie sprawdziłam jeszcze prac wszystkich uczniów, ale miałam okazję rzucić okiem na twoją…
– Mogę napisać nowy esej – rzekł szybko Peter.
Pani Sandringham uniosła w zdumieniu brwi.
– Ależ, Peterze… właśnie zamierzałam ci powiedzieć, że dostałeś szóstkę. – Położyła na biurku jego pracę i Peter wpatrzył się z   



niedowierzaniem     w     jaskrawoczerwoną     ocenę     widniejącą     na marginesie.
Mieli opisać wydarzenie, które w znaczący sposób odmieniło ich
życie. Chociaż od pamiętnego incydentu minął zaledwie tydzień, Peter napisał o tym, jak stracił pracę za podpalenie kontenera na śmieci. W swoim  eseju  pominął  jednak  postać  Josie  Cormier  i  rolę,  jaką odegrała w
owym zajściu.
Pani Sandringham zakreśliła jedno zdanie z podsumowania: „Zrozumiałem, że pewne czyny nie uchodzą płazem, więc trzeba wszystko dobrze przemyśleć, zanim się podejmie działanie”. Nauczycielka położyła rękę na dłoni Petera.
– Widzę, że ta sprawa naprawdę cię czegoś nauczyła – powiedziała
z przyjaznym uśmiechem. – Ja zaufałabym ci teraz bez zastrzeżeń. Peter skinął głową i podniósł esej ze stolika. Gdy się włączał w nurt przepływających korytarzem uczniów, wciąż trzymał go w palcach. Wyobrażał  sobie,  co  powie  matka,  kiedy  on  przyniesie  do  domu arkusz
z wielką, tłustą szóstką – raz zrobi coś, czego wszyscy zawsze się spodziewali po Joeyu, ale nigdy po nim.
I niemal natychmiast dotarło do niego, że zanim pokaże rodzicom   


ten esej, będzie musiał się wytłumaczyć z podpalenia śmietnika. A na dodatek przyznać, że został wylany z pracy i dla kamuflażu godzinami przesiaduje w bibliotece.
Gwałtownym ruchem zgniótł w dłoniach swoje dzieło i wrzucił do pierwszego kosza na śmieci, jaki napotkał po drodze.
Od kiedy Josie zaczęła spędzać niemal cały wolny czas z Mattem, Maddie Shaw gładko przejęła rolę przybocznej Courtney. I w pewnym sensie osiągnęła o wiele większy sukces, niż kiedykolwiek udałoby się osiągnąć Josie: gdy się szło za Court i Maddie, nie sposób było odróżnić
jedną od drugiej. Maddie tak idealnie się upodobniła do wzorca, że w
jej
wykonaniu imitacja sięgnęła wyżyn sztuki.
Tego wieczoru wszyscy zalegli w domu Maddie, ponieważ miała
wolną chatę – rodzice pojechali w odwiedziny do jej starszego brata, który studiował w Syracuse.
Nie pili nic alkoholowego – trwał sezon hokejowy, a trener kazał zawodnikom podpisywać specjalny kontrakt – za to Drew wypożyczył nieocenzurowaną wersję komedii dla nastolatków, ociekającą seksem. Chłopcy  się  spierali,  która  z  aktorek  jest  gorętszą  laską:  Elisha Cuthbert   



czy Shannon Elizabeth.
– Żadnej nie wyrzuciłbym z łóżka – zdecydował Drew.
– Skąd przyszło ci do głowy, że którakolwiek z nich w ogóle
chciałaby się tam znaleźć? – rzucił ze śmiechem John Eberhard.
– Moja reputacja kroczy przede mną i sięga daleko…
Courtney parsknęła kpiąco.
– I tylko ona.
– A, Court, żałujesz, że nie miałaś okazji osobiście tego sprawdzić.
– Nie bardzo…
Josie siedziała wraz z Maddie na podłodze i próbowała
wydedukować, jak działa plansza do seansów spirytystycznych. Znalazły ją w szafie w pokoju rekreacyjnym w piwnicy: leżała między chińczykiem i trivium. Josie delikatnie dotknęła palcami niewielkiej deseczki.
– Popychasz ją?
– Przysięgam na Boga, że nie – zarzekła się Maddie. – A ty?
Josie pokręciła głową. Zastanawiała się, jaki duch miałby ochotę się zjawić na imprezie nastolatków. Zapewne ktoś, kto zmarł śmiercią tragiczną w zbyt młodym wieku – być może w wypadku samochodowym.   



– Jak ci na imię? – spytała głośno Josie.
Deseczka skręciła w stronę litery A, przesunęła się na B i zatrzymała
w miejscu.
– Abe – zawyrokowała Maddie.
– Albo Abby.
– Jesteś kobietą czy mężczyzną?
Tym razem deseczka zsunęła się z krawędzi planszy i Drew
wybuchnął śmiechem.
– Pewnie jest homo.
– Swój zawsze rozpozna swego – rzucił kpiąco John.
Matt ziewnął i przeciągnął się tak szeroko, że koszulka mu
podjechała  wysoko  do  góry.  Chociaż  Josie  siedziała  zwrócona  do niego
plecami, natychmiast to wyczuła: tak idealnie były zestrojone ich ciała.
– Impreza jest doprawdy przednia, ale na nas już czas. Idziemy, Jo. Josie patrzyła na deseczkę, która powędrowała od N do O. NO.
– Ja jeszcze nie wychodzę – oświadczyła. – Dobrze się bawię.
– Miau! – odezwał się Drew. – Kotka pokazuje pazurki. Strzeż się, Mattie.
Od kiedy zostali parą, Matt spędzał o wiele więcej czasu z Josie niż   


ze swoimi kumplami. Nieustannie powtarzał, że woli swawolić z nią,
niż przebywać w towarzystwie swawolnych głupków, ale Josie wiedziała, jak bardzo mu zależy na szacunku Drew i Johna. Co jednak nie oznaczało, że miała pozwalać, by traktowano ją jak niewolnicę, prawda?
– Powiedziałem: idziemy – powtórzył Matt.
Josie zerknęła na niego spod oka.
– A ja powiedziałam, że chcę jeszcze zostać. W razie czego sama zdołam dojść do domu.
Matt posłał kolegom chełpliwy uśmiech.
– Nie miałaś pojęcia, co znaczy „dojść”, dopóki mnie nie poznałaś. Drew z Johnem zarechotali głośno, a Josie zaczerwieniła się jak
burak. Wstała z podłogi i odwracając oczy, pobiegła w górę piwnicznych schodów.
W holu chwyciła swoją kurtkę. Kiedy usłyszała za plecami tupot
stóp, nawet się nie obejrzała.
– Dobrze się bawiłam, więc…
Mimowolnie wykrzyknęła, gdy Matt szarpnął ją za rękę, odwrócił gwałtownie i przycisnął do ściany.
– To boli…   



– Żebyś przypadkiem nigdy więcej nie śmiała mnie tak potraktować.
– Ale przecież to ty…
– Przez ciebie wyszedłem na idiotę. Powiedziałem, że na nas już
czas.
W miejscu, gdzie ściskał jej ramiona, wykwitały już sińce, jakby Josie była płótnem, na którym Matt chciał koniecznie postawić swoją sygnaturę.  Zwiotczała  pod  jego  uchwytem  w  geście  poddania: zadziałał
instynkt samozachowawczy.
– Ja… Przepraszam. Wybacz.
Pokajanie się zadziałało jak wytrych – uchwyt Matta zelżał.
– Jo! – Westchnął i oparł się czołem o jej czoło. – Nie znoszę się tobą dzielić. Przecież o to nie możesz mieć do mnie pretensji.
Josie potrząsnęła głową. Wolała się nie odzywać, bo obawiała się
słów, jakie mogą jej się wyrwać z ust.
– To wszystko dlatego, że tak bardzo cię kocham.
Nie wierzyła własnym uszom.
– Kochasz mnie? Naprawdę?
Do tej pory nigdy nie wyznał jej miłości i ona też nie wypowiedziała tych magicznych słów, bo gdyby nie odwzajemnił się tym samym,   


spaliłaby się ze wstydu i upokorzenia. Ale w końcu to on pierwszy powiedział, że ją kocha!
– Czyż to nie oczywiste? – Ujął jej dłoń, podniósł do ust i zaczął całować tak delikatnie, że Josie niemal zapomniała o wydarzeniach, które doprowadziły do tej niezapomnianej chwili.
– Kentucky Fried People…? – powtórzył z powątpiewaniem w
głosie Peter.
Taką nazwę zaproponował Derek dla nowej gry Petera tuż po rozpoczęciu  lekcji  WF.  Siedzieli  na  ławce  w  sali  gimnastycznej,  a wokół
nich rozgrywał się spektakl wyboru zawodników do drużyn
koszykówki, w którą mieli grać przez całe zajęcia.
– Bo ja wiem… Czy to nie zbyt…?
– Drastyczne? – podrzucił Derek. – A od kiedy ci zależy na
poprawności politycznej? Tylko to sobie wyobraź: zbierasz określoną liczbę punktów i wówczas możesz iść do pracowni plastycznej, by w charakterze broni wykorzystać piec do wypalania ceramiki.
Derek testował grę Petera, wskazując na niedoróbki, proponując ulepszenia. Wiedzieli, że mają sporo czasu na rozmowę, ponieważ będą
wybrani do drużyny na szarym końcu.   


Trener Spears wyznaczył na kapitanów Drew Girarda i Matta Roystona. A to ci dopiero niespodzianka! Kto by się spodziewał, że kapitanami mianuje facetów, którzy już po pierwszej klasie zostali zawodnikami pierwszego składu szkolnej reprezentacji w hokeju.
– Wykrzeszcie z siebie bojowego ducha! – zagrzewał resztę klasy trener Spears. – Wasi kapitanowie muszą widzieć, że rwiecie się do walki, że jesteście głodni sukcesu. Gdy na was patrzą, mają zobaczyć drugiego Michaela Jordana!
Drew wskazał na chłopaka siedzącego z tyłu.
– Noah.
Matt skinął głową w kierunku swojego sąsiada z ławki.
– Charlie.
Peter nachylił się w stronę Dereka.
– Mimo że Michael Jordan już zrezygnował z czynnej kariery, wciąż zgarnia rocznie czterdzieści milionów z tantiem reklamowych.
– To oznacza, że zarabia 109 589 dolców dziennie za nicnierobienie – błyskawicznie obliczył Derek.
– Ash! – rozległ się głos Drew.
– Robbie – zdecydował Matt.
Peter nachylił się w stronę przyjaciela.   



– Jordan idzie do kina, wydaje dychę na bilet, a w czasie trwania
filmu przybywają mu na czysto 9132 dolary.
Derek uśmiechnął się szeroko.
– Jak gotuje jajko na twardo, powiedzmy, przez pięć minut, zarabia przy tym 380.
– Stu.
– Freddie.
– O-boy.
– Walt.
Teraz na ławce pozostało ich już tylko trzech: Derek, Peter i Royce, który  miał  problemy  z  panowaniem  nad  agresją  i  przychodził  do szkoły
ze specjalnym asystentem.
– Royce – powiedział Matt.
– Zarabia o 4560,85 dolca więcej na godzinę niż szeregowy
pracownik McDonalda – dorzucił Derek.
Drew obrzucił krytycznym spojrzeniem Dereka i Petera.
– Oglądając odcinek „Przyjaciół”, zgarnia 2283 dolary – powiedział Peter.
– Musi czekać aż całe dwadzieścia jeden godzin, żeby zarobić na   


nowe maserati – westchnął Derek. – Do diabła, jaka szkoda, że nie umiem grać w kosza.
– Derek – zdecydował Drew.
Derek zaczął z wolna podnosić się z ławki.
– Ale wiesz co? – zagadnął Peter. – Nawet gdyby Michael Jordan oszczędzał sto procent swoich dochodów przez następne sto pięćdziesiąt lat, wciąż nie miałby tyle kasy, ile Bill Gates ma już w tej chwili.
– Okay – rzucił z rezygnacją Matt. – A więc ja biorę pedzia.
Peter powlókł się niemrawo w stronę drużyny Matta.
– Powinieneś lubić tę grę, Peter – odezwał się Matt tak głośno, żeby wszyscy go usłyszeli. – Ostatecznie piłka do kosza przypomina w kształcie pewne części męskiego ciała, którymi z pewnością lubisz się bawić.
Peter oparł się o materac, który wisiał na ścianie jak, nie przymierzając, w domu wariatów. Szaleńców zamyka się w tak wyłożonych  pomieszczeniach,  bo  w  każdej  chwili  mogą  rozpętać piekło.
– W porządku – zdecydował trener Spears. – Zaczynamy mecz. Pierwsza burza lodowa nadciągnęła tego roku jeszcze przed   



Świętem Dziękczynienia. Zaczęła się tuż po północy; wichura trzęsła domem niczym workiem starych kości, a o szyby waliły kulki gradu. Doszło do awarii prądu, ale akurat na to Alex była przygotowana. Gdy się  obudziła,  uderzyła  ją  ta  szczególna  cisza,  jaka  zapada,  gdy zawodzą
nowoczesne   urządzenia.   Alex   chwyciła   w   rękę   latarkę,   którą przezornie
położyła koło łóżka.
Potem zapaliła dwie świece i patrzyła, jak jej ogromny cień pełznie
w górę ściany. Przypomniała sobie podobne noce z okresu, gdy Josie była  jeszcze  mała:  przychodziła  wtedy  do  łóżka  matki  i  mocno trzymała
kciuki za to, by nazajutrz odwołali lekcje z powodu fatalnej aury. Dlaczego dorośli nigdy nie mogą liczyć na takie niespodziewane wakacje? Nawet jeżeli jutro w szkołach nie odbędą się lekcje – na co
w
opinii Alex poważnie się zanosiło – nawet jeżeli wicher będzie nadal wył potępieńczo, jakby się użalał nad cierpieniem Ziemi, a mróz przylutuje wycieraczki do szyby samochodowej, ona i tak będzie musiała się pojawić w sądzie. Można odwołać zajęcia jogi, mecze koszykówki i przedstawienia teatralne, ale nie sposób zawiesić biegu życia.   



Drzwi do sypialni otworzyły się ze stukotem. W progu stanęła Josie
w kusej koszulce i męskich bokserkach. Alex nie miała pojęcia, skąd
je
wytrzasnęła – modliła się tylko w duchu, by nie należały do Matta Roystona.  Przez  chwilę  nie  mogła  rozpoznać  swojej  córki  w  tej młodej,
kształtnej  kobiecie  o  długich,  prostych  włosach  –  jej  wygląd zasadniczo
się kłócił z zachowanym żywo w pamięci obrazem małej dziewczynki
ze zmierzwionym warkoczem, ubranej w piżamkę z nadrukiem wizerunku Wonder Woman.
Alex poklepała zapraszająco materac obok siebie.
Josie wskoczyła do łóżka matki i naciągnęła kołdrę pod samą brodę.
– Pogoda jak z horroru – oznajmiła. – Mam wrażenie, że niebo się wali.
– Mnie bardziej martwi jutrzejszy stan dróg.
– Myślisz, że do rana spadnie śnieg?
Alex uśmiechnęła się w ciemności. Josie już nie była dzieckiem, ale pobożne życzenia pozostały te same.
– Najprawdopodobniej.
Z pełnym zadowolenia westchnieniem Josie opadła na poduszkę.   



– Może w takim razie pojedziemy gdzieś z Mattem na narty.
– Jeżeli będzie ślisko na drogach, nie opuścisz w ogóle tego domu.
– Ty opuścisz.
– Ja nie mam wyboru.
Josie odwróciła się w stronę Alex i w jej oczach zatańczyło światło świec.
– Każdy ma jakiś wybór. – Podparła się na łokciu. – Mogę cię o coś spytać?
– Jasne.
– Dlaczego nie wyszłaś za mojego ojca?
Alex była dramatycznie nieprzygotowana na podobne pytanie i
nagle poczuła się tak, jakby ktoś rzucił ją nagą w środek śnieżnej zamieci.
– Skąd to nagłe zainteresowanie?
– Co ci w nim nie odpowiadało? Mówiłaś, że był przystojny i inteligentny. No i musiałaś go kochać, przynajmniej przez jakiś czas…
– Josie, to zamierzchła historia. I nie powinnaś zawracać sobie nią głowy, ponieważ ciebie nie dotyczy.
– Oczywiście, że dotyczy – obruszyła się Josie. – Mam połowę jego genów.   



Alex wpatrzyła się w sufit. Może rzeczywiście waliło się niebo;
może naiwna wiara, że za pomocą kuglarskich sztuczek uda się do końca życia podtrzymywać iluzję, musi się zakończyć spektakularną katastrofą.
– Był przystojny i inteligentny – odparła cicho. – Uznałam jednak, że nie powinnam się z nim wiązać.
– Czy dlatego, że na dodatek był żonaty?
Alex aż usiadła z wrażenia.
– Jak się o tym dowiedziałaś?
– Teraz, kiedy się ubiega o urząd publiczny, jego życiorys drukują
we wszystkich gazetach. Nie trzeba być astrofizykiem, żeby to odkryć.
– Rozmawiałaś z nim?
– Nie – odparła Josie, patrząc matce prosto w oczy.
Jakaś cząstka Alex żałowała, że Josie nie skontaktowała się z Loganem; wówczas może by się dowiedziała, czy Logan śledził przebieg  jej  kariery,  czy  choćby  zdawkowo  się  nią  interesował. Decyzja
o porzuceniu Logana, którą ze względu na nienarodzone dziecko podejmowała z przekonaniem o własnej moralnej wyższości, teraz wydała jej się aktem egoizmu. Dlaczego właściwie nigdy wcześniej nie   



porozmawiała na ten temat z Josie?
Ponieważ na swój sposób chroniła Logana. Josie dorastała, nie
znając ojca, ale czyż to nie było lepsze od świadomości, że on nie chciał,
by w ogóle się urodziła? Że zażądał aborcji? Muszę się zdobyć na jeszcze jedno drobne kłamstwo, zdecydowała Alex w duchu. Zaoszczędzić Josie bólu.
Zerknęła z ukosa na córkę.
– Nie zamierzałam się zadowolić tą małą przestrzenią, jaką
wyznaczył dla mnie w swoim życiu. Nie chciałam ograniczeń. Czy to
ma jakiś sens?
– Chyba tak.
Alex odnalazła pod kołdrą dłoń córki. Gdyby chwyciła ją za rękę w pełnym świetle dnia, ten gest wydałby się sztuczny i wymuszony, zbyt otwarcie emocjonalny jak na łączące je stosunki; ale teraz, w ciemnościach, gdy świat gwałtownie się skurczył – robił wrażenie całkiem naturalnego.
– Bardzo cię przepraszam – szepnęła.
– Za co?
– Za to, że nie dałam ci wyboru, kiedy dorastałaś.   



Josie wzruszyła ramionami i usunęła dłoń.
– Postąpiłaś słusznie.
– Nie jestem tego pewna. – Alex westchnęła. – Słuszne postępowanie trzeba niekiedy okupić chwilami wielkiej samotności. – Gwałtownie odwróciła się ku córce z radosnym uśmiechem na twarzy. – Ale właściwie czemu my rozprawiamy na takie tematy? W odróżnieniu ode
mnie, tobie dopisuje szczęście w miłości, prawda?
W tym samym momencie przywrócono elektryczność. Na dole mikrofalówka z głośnym „pik” powróciła do trybu czuwania; światło z łazienki zalało hol żółtą poświatą.
– Czas wracać do własnego łóżka – zadecydowała Josie.
– A! Naturalnie – odparła Alex, chociaż tak naprawdę miała ochotę powiedzieć, że Josie może zostać tu, gdzie jest teraz, aż do rana.
Kiedy córka wyszła z pokoju, Alex sięgnęła po budzik, by go na
nowo ustawić. Diody pulsowały panicznie: 12:00, 12:00, 12:00, jakby wysyłały ostrzeżenie dla Kopciuszka i niosły przestrogę: życie rzadko kiedy podsuwa piękne, bajkowe zakończenia.
Ku zdziwieniu Petera bramkarz w klubie Front Runner nawet nie spojrzał na jego fałszywy dowód tożsamości, więc zanim na dobre sobie   



uświadomił,  że  naprawdę  dotarł  do  tego  miejsca  –  już  został wepchnięty
do środka przez napierający tłum.
W twarz uderzyła go chmura papierosowego dymu i potrzebował
aż całej minuty, żeby jego wzrok się przystosował do przyćmionych świateł.  Całą  wolną  przestrzeń  wypełniała  muzyka:  techno  tak głośne,
że Peterowi niemal rozsadzało bębenki. Przy drzwiach stały dwie bardzo wysokie kobiety i bacznie lustrowały każdego wchodzącego. Peter dopiero za drugim rzutem oka dostrzegł cień zarostu na twarzy jednej… jednego z nich. Drugi wyglądał bardziej kobieco niż zdecydowana większość dziewczyn, jakie Peter spotkał w życiu; ale przecież nigdy wcześniej nie widział transwestytów z aż tak bliska – może oni z natury byli perfekcjonistami.
Mężczyźni stali w parach lub trzyosobowych grupkach. Single natomiast,     niczym     wygłodniałe     jastrzębie,     obsadziły     balkon zawieszony
nad  tanecznym  parkietem.  Niektórzy  faceci  mieli  na  twarzach skórzane
maski,  inni  całowali  się  po  kątach  lub  dzielili  jointami.  Wszystkie ściany
pokrywały lustra sprawiające, że pomieszczenia wydawały się   



przepastne jak jaskinie.
Nietrudno było się dowiedzieć o istnieniu takiego klubu jak Front Runner, wystarczyło wejść do kilku czat roomów. Ponieważ Peter dopiero się przygotowywał do egzaminu na prawo jazdy, do Manchesteru przyjechał autobusem, a potem wziął taksówkę, która
go
przywiozła pod same drzwi lokalu. Prawdę powiedziawszy, wciąż nie umiałby powiedzieć, dlaczego właściwie się tu zjawił: próbował o tym myśleć jak o swoistym eksperymencie antropologicznym. Ciekawiło go,
czy w tym środowisku odnajdzie się lepiej niż w dotychczasowym.
Nie zamierzał się obmacywać z którymś z tych facetów – w każdym razie jeszcze nie teraz. Chciał zobaczyć, jak się poczuje wśród ludzi, którzy w pełni akceptują swój homoseksualizm. Czy będzie tak, że spojrzą na niego i od razu rozpoznają w nim jednego ze swoich? Przystanął naprzeciwko pary obłapiającej się w ciemnym kącie.
Widok faceta w prawdziwym życiu całującego innego faceta był nieco dziwaczny. Jasne, w telewizji Peter nieraz widywał całujących się mężczyzn – programom zawierającym podobnie skandalizujące sceny
z
reguły nadawano taki rozgłos medialny, że zawsze wiedział, kiedy będą   



je nadawać – i niekiedy to oglądał, żeby sprawdzić, czy ten widok w jakikolwiek sposób go pobudzi. Ale tamte pocałunki były udawane, tak
jak wszystko inne w telewizji… W odróżnieniu od spontanicznego spektaklu,  który  się  teraz  rozgrywał  przed  jego  oczami.  Peter przyglądał
się i czekał na przyśpieszone bicie serca, które mogłoby wreszcie coś wyjaśnić.
Nie wzbudziło to w nim jednak podniecenia, lecz jedynie ciekawość (czy zarost drapie w takiej sytuacji w policzki?). Peter zupełnie nie odczuwał odrazy, ale i nie był przekonany, że miałby ochotę sam tego spróbować.
Mężczyźni oderwali się od siebie i jeden z nich posłał Peterowi
gniewne spojrzenie spod przymrużonych powiek.
– To nie peep show – wysyczał i mocno odepchnął Petera.
Peter się potknął i zatoczył na jednego z facetów stojących przy
barze.
– Ej! – wykrzyknął potrącony, ale zaraz zaświeciły mu się oczy. – Co my tu mamy?
– Przepraszam…
– Ależ nie ma za co. – Facet był nieco po dwudziestce, miał mocno   


tlenione włosy, przycięte na krótkiego jeża, a na palcach plamy od nikotyny. – Pierwszy raz w klubie, co?
– Skąd wiesz?
– Jesteś spłoszony niczym jeleń złapany w światła samochodu. –
Zgasił papierosa i gestem przywołał barmana, który wyglądał tak, jakby
zszedł  wprost  z  okładki  eleganckiego  czasopisma.  –  Rico,  podaj mojemu
młodemu przyjacielowi drinka. Na co masz ochotę?
Peter przełknął nerwowo ślinę.
– Pepsi?
Nowo poznany mężczyzna błysnął zębami w uśmiechu. – To jakiś
żart, co?
– Nie pijam alkoholu.
– A! W takim razie spróbuj tego.
Wyjął z kieszeni cztery małe fiolki – dwie podał Peterowi, dwie zachował dla siebie. Nie było w nich żadnego proszku – zdawały się zupełnie puste. Peter przyglądał się z uwagą, jak blondyn otwiera jedną
z nich i głęboko wdycha jej zawartość przez nos, a potem przytyka następną do drugiej dziurki. Peter postąpił w identyczny sposób i   


poczuł gwałtowny zawrót głowy – jak wtedy, gdy pod nieobecność rodziców kibicujących Joeyowi na jakimś kolejnym meczu wypił cały sześciopak piwa. Ale w odróżnieniu od tamtego wybryku, po którym miał tylko ochotę paść na łóżko i zasnąć, teraz poczuł się ostro pobudzony, naładowany nową energią.
– Mam na imię Kurt. – Nowy znajomy wyciągnął dłoń.
– Peter.
– Przód czy tył?
Peter wzruszył nonszalancko ramionami, udając, że doskonale wie,
o czym mowa, choć tak naprawdę nic nie rozumiał.
– Wielkie nieba! – Kurt aż rozdziawił usta ze zdumienia. – Świeża krew.
Barman postawił przed Peterem pepsi.
– Zostaw go w spokoju, Kurt. To jeszcze dzieciak.
– Może więc powinienem pobawić się z nim w jakąś grę. Co powiesz na bilard?
Peter wiedział, że z bilardem poradzi sobie bez większych problemów.
– Chętnie rozegram partię.
Kurt wyjął dwudziestodolarówkę z portfela i położył na barze.   



– Zatrzymaj resztę – rzucił w stronę Rica.
Sala bilardowa znajdowała się za parkietem. Stały w niej cztery stoły
i aktualnie na każdym z nich toczyła się jakaś rozgrywka na różnym etapie zaawansowania. Peter usiadł na ławce dosuniętej do ściany i skoncentrował się na obserwacji graczy. Niektórzy nieustannie się dotykali  –  obejmowali  ramionami,  poklepywali  po  tyłku  –  ale większość
się zachowywała jak najzwyklejsi faceci, grupa zgranych kumpli.
Kurt wyjął z kieszeni garść ćwierćdolarówek, które położył na
brzegu stołu. Sądząc, że to pula, o którą będą grali, Peter wysupłał z kurtki dwa zmięte banknoty jednodolarowe.
– To nie jest stawka zakładu – wyprowadził go z błędu Kurt. – Ale opłata za partię.
Kiedy gracze przy wybranym przez nich stole posłali ostatnią bilę
do łozy, Kurt zaczął wrzucać monety do specjalnej szczeliny i po chwili
na stole zjawił się nowy komplet kul.
Peter zdjął ze ściany kij i potarł kredą końcówkę. Nie był
wytrawnym bilardzistą, ale grał już kilka razy w życiu i nie popełniał totalnie  kompromitujących  błędów:  nie  rył  kijem  po  suknie,  nie posyłał   



bil na podłogę.
– A więc lubisz zakłady… – zagadnął Kurt. – To rzeczywiście
mogłoby uatrakcyjnić naszą partię.
– Stawiam pięć dolców – rzucił Peter w nadziei, że taki śmiały ruch doda mu powagi.
– Nie gram na pieniądze. Ale co powiesz na taką propozycję: jak wygram, zabieram cię do siebie. Jak ty wygrasz, zapraszasz mnie na chatę.
Peter nie bardzo rozumiał, jakie korzyści mógłby odnieść z takiego zakładu, skoro w żadnym razie nie zamierzał iść do Kurta, a już z pewnością  nigdy  w  życiu  nie  przyprowadziłby  go  do  rodzinnego domu.
Odłożył więc kij na stół.
– Właśnie doszedłem do wniosku, że jednak nie mam ochoty na bilard.
Kurt złapał go z całej siły za ramię. Jego oczy błyszczały
nienaturalnie niczym małe, gorejące gwiazdy.
– Już zapłaciłem za tę rundę. Straciłem moje ćwierćdolarówki. A to oznacza, że musisz stanąć do gry.
– Puszczaj! – Narastająca panika podniosła ton głosu Petera o całą   



oktawę.
Kurt rozciągnął usta w niedobrym uśmiechu.
– Dopiero zaczynam się rozkręcać.
Niespodziewanie za plecami Petera rozległ się inny głos.
– Słyszałeś, co powiedział chłopiec.
Peter, wciąż przytrzymywany przez Kurta, odwrócił głowę i
zobaczył pana McCabe’a, swojego nauczyciela matematyki.
Każdy doświadcza w życiu takich dziwnych momentów: spotykasz
w kinie kobietę pracującą na poczcie, wiesz, że to znajoma twarz, ale ponieważ za jej plecami nie widzisz przegródek na listy, a obok niej automatu do znaczków, w pierwszej chwili nie możesz skojarzyć, kto zacz.
Pan McCabe trzymał w ręku piwo i miał na sobie koszulę z jakiejś jedwabistej tkaniny. Zdecydowanym ruchem odstawił butelkę i skrzyżował ramiona.
– Odpieprz się od niego, Kurt, albo zadzwonię po gliny i załatwię ci zakaz wstępu do tego lokalu.
Kurt wzruszył ramionami.
– Nie ma sprawy – mruknął i ruszył w stronę zasnutego dymem
baru.   



Peter wbił oczy w ziemię, czekając na kolejny ruch pana McCabe’a.
Był pewien, że nauczyciel zadzwoni po jego rodziców, podrze publicznie jego fałszywy dowód tożsamości lub, w najlepszym wypadku, zapyta, co, u diabła, Peter robi w gejowskim klubie w centrum Manchesteru.
Ale ledwo Peter to pomyślał, zdał sobie sprawę, że on sam mógłby zadać identyczne pytanie panu McCabe’owi. Podniósł wzrok i w tej samej chwili przypomniał sobie zasadę, którą jego nauczyciel z pewnością  poznał  już  dawno  temu.  Twój  sekret  przestaje  być sekretem,
jeżeli odkryje go choć jedna osoba.
– Podejrzewam, że potrzebny ci transport do domu – powiedział
pan McCabe.
Josie przyłożyła swoją dłoń do wielkiej dłoni Matta.
– Zobacz, jaka jesteś przy mnie maleńka – zauważył Matt. – To cud,
że do tej pory cię nie zmiażdżyłem. Nie pozbawiłem życia…
Przesunął się nieco, wciąż stwardniały w jej wnętrzu, i przycisnął ją całym swoim ciężarem, po czym położył rękę na jej gardle.
– A mógłbym to zrobić bez najmniejszego wysiłku.
Nacisnął na krtań. Nie na tyle mocno, żeby odciąć dopływ   


powietrza, ale wystarczająco, by niemal uniemożliwić wydanie jakiegokolwiek dźwięku.
– Nie rób tego – zdołała wykrztusić Josie.
Matt posłał jej pełne zdziwienia spojrzenie.
– Czego mam nie robić? – zapytał, i kiedy znowu zaczął się łagodnie poruszać w jej wnętrzu, Josie nabrała pewności, że ta cała rozmowa musiała być przywidzeniem.
Jazda samochodem z Manchesteru do Sterling trwała mniej więcej godzinę i przez ten cały czas rozmowa między Peterem a panem McCabe’em prześlizgiwała się po powierzchni banalnych tematów, wobec których obaj byli całkowicie obojętni: pozycja Bruinsów w lidze NHL, doroczny bal zimowy, oczekiwania liczących się college’ów względem aplikantów.
Dopiero kiedy zjechali z międzystanowej i bocznymi, ciemnymi drogami zmierzali w stronę domu Petera, pan McCabe wrócił do incydentu, za którego sprawą siedzieli teraz w tym samochodzie.
– Jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór… Niewiele osób w szkole wie o moich preferencjach. Jeszcze oficjalnie się nie ujawniłem. – Mały prostokąt światła odbity we wstecznym lusterku przeciął jego oczy, upodobniając je do oczu szopa pracza.   



– Dlaczego? – W uszach Petera zadźwięczał jego własny głos.
– Nie dlatego, abym sądził, że koledzy nie okażą mi zrozumienia…
po prostu uważam, że nikogo to nie powinno obchodzić. W prawo? Peter zdał sobie sprawę, że te ostatnie słowa były pytaniem o drogę.
– Uhm – mruknął. – Proszę skręcić w tę przecznicę. Trzeci dom po lewej.
Pan McCabe zatrzymał wóz tuż przed podjazdem.
– Powiedziałem ci to, Peterze, ponieważ mam do ciebie zaufanie. I
po to, abyś wiedział, że jeżeli kiedykolwiek chciałbyś porozmawiać, możesz się do mnie spokojnie zwrócić.
Peter wypiął się z pasa.
– Nie jestem gejem.
– Rozumiem – odparł pan McCabe, ale w jego wzroku coś nagle zmiękło.
– Nie jestem gejem – powtórzył Peter bardziej stanowczo, po czym otworzył drzwi i co sił w nogach pognał w stronę frontowych drzwi domu.
Josie potrząsnęła buteleczką z lakierem do paznokci, a potem
zerknęła  na  etykietkę  przyklejoną  na  spodzie.  „Tak  naprawdę  nie jestem   



czerwienią dla kelnerek”.
– Komu przychodzą do głowy te idiotyczne nazwy? Sądzicie, że wymyślają je jakieś bizneswomen w trakcie poważnych narad przy stole
konferencyjnym?
– Nie – zaprzeczyła zdecydowanie Maddie. – Jakaś banda starych przyjaciółek, które spotykają się raz do roku przy wódce i w pijanym widzie wypisują takie brednie.
Courtney przewróciła się na bok i jej włosy spłynęły poza krawędź łóżka.
– Co za nuda – oznajmiła, chociaż znajdowały się w jej domu, na jej piżamowej imprezie. – Zróbmy wreszcie coś zabawnego.
– Zadzwońmy do kogoś – zaproponowała Emma.
Courtney rozważała przez chwilę tę propozycję.
– Tak dla kawału?
– Zamówmy pizzę na adres kogoś ze znajomych – zapaliła się
Maddie.
– Już to robiłyśmy ostatnim razem, zapomniałaś? Padło na Drew – westchnęła Courtney. Ale już po chwili uśmiechnęła się łobuzersko i sięgnęła po telefon. – Mam lepszy pomysł.   


Przełączyła na tryb głośnomówiący i wybrała numer, którego tony brzmiały podejrzanie znajomo w uszach Josie.
– Halo – burknął głos po drugiej stronie słuchawki.
– Matt – zaćwierkała Courtney i przytknęła palec do ust, dając wszystkim do zrozumienia, że mają siedzieć cicho. – Witaj.
– Jest pieprzona trzecia nad ranem, Court.
– Wiem. Ale chodzi o to, że… już od dłuższego czasu chciałam ci coś powiedzieć, lecz nie bardzo wiem, jak to zrobić… ponieważ Josie jest moją przyjaciółką i w ogóle…
Josie chciała się odezwać, uświadomić Mattowi, że daje się wciągać
w  pułapkę,  ale  Emma  zatkała  jej  usta  ręką  i  pociągnęła  ją  z powrotem na
łóżko.
– Bo widzisz, Matt, rzecz w tym, że bardzo cię lubię.
– A ja lubię ciebie.
– Nie, nie… Chciałam powiedzieć, że cię lubię, no wiesz… tak szczególnie.
– Jezu, Courtney! Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej… Może
nawet teraz uprawialibyśmy szalony, dziki seks, gdyby nie fakt, że kocham Josie, która zapewne teraz stoi jakieś trzy kroki od ciebie.   


W tym momencie panującą w pokoju ciszę zburzyły wybuchy śmiechu.
– Rany! Skąd wiedziałeś? – spytała Courtney.
– Josie zwierza mi się ze wszystkiego, a więc i z tego, że spędza noc w twoim domu. A teraz wyłącz głośnik i daj mi ją do telefonu. Courtney posłusznie przekazała słuchawkę.
– Celująca odpowiedź – oceniła Josie.
– A spodziewałaś się innej? – Głos Matta był uwodzicielsko senny.
– Nie – odparła z uśmiechem.
– Okay. W takim razie baw się dobrze. Ale nie tak dobrze, jak byś się bawiła ze mną. – Matt ziewnął szeroko.
– Wracaj do łóżka.
– Szkoda, że nie ma w nim ciebie.
Josie odwróciła się plecami do przyjaciółek.
– Ja również żałuję.
– Kocham cię, Jo.
– Ja ciebie też.
– A ja za chwilę się porzygam – oznajmiła Courtney. Wyciągnęła
rękę i przerwała połączenie.
Josie rzuciła słuchawkę na łóżko.   



– Telefon do Matta był twoim pomysłem – zauważyła cierpko.
– Wszystkie po prostu ci zazdrościmy – zawyrokowała Emma. – Osobiście bardzo bym chciała mieć faceta, który nie mógłby beze mnie
żyć.
– Jesteś niesamowitą szczęściarą, Josie – dorzuciła Maddie.
Josie otworzyła buteleczkę z lakierem i kropla koloru krwi skapnęła
z  pędzelka  na  jej  udo.  Wszystkie  jej  przyjaciółki  –  no,  może  z wyjątkiem
Courtney – byłyby gotowe zabić, byle znaleźć się na jej miejscu.
Ale czy byłyby gotowe same umrzeć, odezwał się cichy głos w
głowie Josie.
Spojrzała na Maddie, potem na Emmę.
– Tak, rzeczywiście mam szczęście – potwierdziła z wymuszonym uśmiechem.
W grudniu Peter rozpoczął pracę w szkolnej bibliotece. Był odpowiedzialny za sprzęt audiowizualny, co oznaczało, że codziennie po lekcjach co najmniej przez godzinę przewijał mikrofilmy, układał materiały na DVD w porządku alfabetycznym, rozwoził po klasach projektory  i  telewizory  z  odtwarzaczami,  żeby  rano  nauczyciele, którzy   



potrzebowali pomocy audiowizualnych, mieli już wszystko gotowe do zajęć. Pod jednym względem praca w bibliotece wyjątkowo odpowiadała Peterowi: tutaj miał zagwarantowany święty spokój. Ludzie ze szkolnej elity szybciej by umarli, niż pokazali się w tym miejscu,  a  jedynymi  osobami,  na  które  mógł  się  natknąć,  były dzieciaki
specjalnej   troski;   te   niekiedy   odrabiały   tu   lekcje   ze   swoimi asystentami.
Peter dostał tę pracę po tym, jak naprawił bibliotekarce, pani Wahl,
jej antyczny komputer, który nieustannie się zawieszał. Dzięki temu został     jej     niekwestionowanym     ulubieńcem.     Pozwalała     mu
samodzielnie
zamykać bibliotekę i nawet dorobiła dla niego klucz do służbowej windy, żeby ułatwić mu transportowanie sprzętu do klas.
Tego dnia Peterowi została już tylko jedna rzecz do zrobienia: przewiezienie  projektora  z  pracowni  biologicznej  na  piętrze  z powrotem
do centrum audiowizualnego, mieszczącego się na parterze. Wszedł
do
windy i już miał uruchomić ją kluczem, gdy ktoś poprosił o przytrzymanie drzwi.
Chwilę później do środka wkuśtykała Josie Cormier.   


Miała nogę w gipsie i poruszała się o kulach. Zerknęła spod oka na Petera, po czym szybko spuściła wzrok.
Chociaż od czasu, gdy się przyczyniła do jego zwolnienia, minęły miesiące, Peter wciąż czuł przypływ gniewu na jej widok. Teraz praktycznie słyszał, jak w głowie dawnej przyjaciółki tykają sekundy dzielące ją od chwili, gdy drzwi windy ponownie się otworzą. Cóż, ja też nie jestem zachwycony, że muszę tkwić z tobą w tej ciasnej przestrzeni, pomyślał Peter i akurat wtedy winda zadygotała, zazgrzytała żałośnie i stanęła w miejscu.
– Co się stało? – Josie nerwowo zaczęła walić w przycisk parteru.
– W ten sposób nic nie zdziałasz – oświadczył ze stoickim spokojem Peter. Sięgnął przez nią ręką – rejestrując przy okazji, że niemal straciła
równowagę, gdy odchylała się od niego, jakby był nosicielem zarazy – po czym wcisnął czerwony guzik z napisem ALARM.
I nic.
– Dupa blada – mruknął. Zadarł głowę i zaczął się przyglądać
sufitowi windy. W filmach akcji dzielni herosi zawsze przedostawali się tą drogą do szybu, ale gdyby Peter nawet stanął na projektorze i sięgnął
sufitu, w żadnym razie nie zdołałby otworzyć widniejącej w nim klapy   



bez pomocy śrubokrętu.
Josie ponownie zaczęła walić w czerwony guzik.
– Halo! Pomocy!
– Nikt cię nie usłyszy – oświecił ją Peter. – W szkole nie ma już ani jednego nauczyciela, natomiast woźny od piątej do szóstej ogląda w piwnicy show Ophrah. – Zerknął na Josie z ukosa. – A ty co właściwie robisz w szkole o takiej porze?
– Indywidualna nauka pozalekcyjna.
– Cóż to takiego? Uniosła jedną z kul.
– Musisz odślęczeć swoje nad książkami, jeżeli chcesz dostać
zaliczenie z WF, a nie możesz ćwiczyć. A dlaczego ty tu jesteś?
– Teraz pracuję w bibliotece.
Po tych słowach zapadła krępująca cisza.
Peter zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później zostaną
uwolnieni. Woźny zapewne się zorientuje w sytuacji, kiedy będzie chciał  wwieźć  froterkę  na  piętro,  a  jeżeli  nie,  to  w  najgorszym wypadku
przekiblują tu do rana – do rozpoczęcia zajęć. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie minę Dereka, gdy mu oznajmi, że spędził noc z Josie
Cormier.   


Otworzył iBooka i na chybił trafił wybrał z katalogu jedną z prezentacji. Ameby. Blastule. Podział komórkowy. Zarodek. To wprost niesamowite,
że
wszyscy
zaczynamy
od
tego
stadium

mikroskopijnego, niewidzialnego dla oka.
– Kiedy nas znajdą?
– Nie wiem.
– Bibliotekarki nie zauważą, że nie wróciłeś?
– Nawet moi rodzice by nie zauważyli, gdybym nie wrócił.
– Wielki Boże… a jeśli zabraknie nam powietrza? – Josie zaczęła
walić kulą w drzwi. – Ratunku!
– Nie zabraknie – odparł zdecydowanie Peter.
– Skąd wiesz?
Tak naprawdę wcale nie był tego pewien. Ale cóż innego mógł   



powiedzieć w tej sytuacji?
– W ciasnych pomieszczeniach dostaję napadu lęku – wyznała Josie.
– Dłużej tego nie zniosę.
– Masz klaustrofobię? – Zdziwił się, że nic o tym nie wiedział. Ale z drugiej  strony,  niby  dlaczego  miał  wiedzieć?  Ostatecznie  przez ostatnie
sześć lat nie uczestniczył zbyt aktywnie w jej życiu.
– Chyba za chwilę się porzygam – jęknęła Josie.
– Jasny szlag! – zaklął Peter. – Opanuj się. Po prostu zamknij oczy, a nie będziesz widziała, że jesteś w windzie.
Josie zacisnęła powieki i natychmiast niebezpiecznie się zachwiała
na swoich kulach.
– Jedna chwila. – Peter wyjął kule z rąk dziewczyny, a potem, podtrzymując Josie za ramiona, pomógł jej usiąść na podłodze.
– Jak to się stało? – zapytał, wskazując głową na gips.
– Pośliznęłam się na oblodzonej ulicy. – Niespodziewanie się
rozpłakała i zaczęła gwałtownie łapać ustami powietrze. Hiperwentylacja, zawyrokował Peter, chociaż tylko czytał o tym zjawisku, a jeszcze nigdy nie widział go na oczy. Wiedział natomiast,
że   



w  takich  wypadkach  należy  oddychać  przez  papierową  torbę. Rozejrzał
się po windzie w poszukiwaniu czegoś, co spełniłoby pożądaną rolę. Na
wózku z projektorem leżały jakieś papiery, zapakowane w foliowy worek, ale pomysł założenia Josie plastiku na głowę nie wydał się Peterowi szczególnie trafiony.
– Okay – rzekł uspokajającym tonem, poszukując gorączkowo
sposobu zażegnania kryzysu. – Zajmijmy się czymś, co mogłoby odciągnąć twoją uwagę od miejsca, w którym się znajdujemy.
– A czym moglibyśmy się zająć?
– Pobawmy się w jakąś grę – podsunął Peter, a w uszach
zadźwięczał mu głos Kurta, który w gejowskim klubie wypowiedział bardzo podobne słowa. – Co powiesz na dwadzieścia pytań?
Josie wahała się tylko chwilę.
– Zwierzę, roślina czy minerał?
Po sześciu rundach dwudziestu pytań i godzinie zagadek geograficznych  Peterowi  całkiem  zaschło  w  gardle.  Na  dodatek chciało
mu się sikać, a to był już naprawdę poważny problem, bo wiedział, że nie wytrzyma do rana, a odlewanie się na oczach Josie w żadnym razie   


nie wchodziło w grę. Josie znów zamknęła się w milczeniu, ale przynajmniej już nie dygotała. Peter doszedł do wniosku, że pewnie zasnęła.
Ledwo to pomyślał, usłyszał jej głos.
– Wyznanie czy wyzwanie?
Peter odwrócił się w jej stronę.
– Wyznanie.
– Czy mnie nienawidzisz?
Zwiesił głowę.
– Czasami.
– Masz za co.
– Wyznanie czy wyzwanie?
– Wyznanie – odparła Josie.
– A czy ty nienawidzisz mnie?
– Nie.
– To dlaczego zachowujesz się tak, jakbyś nienawidziła?
Potrząsnęła głową.
– Muszę robić to, czego oczekują ode mnie inni. To część… tej całej maskarady. Gdybym się wyłamała… – zaczęła skubać plastik kuli. –
To   



skomplikowane. Nie zrozumiesz.
– Wyznanie czy wyzwanie? – spytał Peter.
Josie uśmiechnęła się wesoło.
– Wyzwanie.
– Poliż spód własnej stopy.
Josie parsknęła śmiechem.
– W tej chwili nawet nie mogę stanąć na własnej stopie. – Schyliła się jednak, zdjęła mokasyn i wysunęła język. – Wyznanie czy wyzwanie?
– Wyznanie.
– Tchórz – zdecydowała. – Czy kiedykolwiek byłeś zakochany?
Peter spojrzał na Josie i przypomniał sobie, jak pewnego razu przywiązali karteczki ze swoimi adresami do balonika napełnionego helem i wypuścili go za domem w przekonaniu, że doleci do Marsa. W rezultacie otrzymali list od pewnej wdowy, która mieszkała dwie przecznice dalej.
– Uhm – odparł. – Przynajmniej tak mi się zdaje.
Rozwarła oczy ze zdumienia.
– W kim?
– Już odpowiedziałem na zadane pytanie. Wyznanie czy wyzwanie?
– Wyznanie.   



– Kiedy po raz ostatni skłamałaś? Uśmiech zniknął z twarzy Josie.
– Wtedy, gdy ci powiedziałam, że się pośliznęłam na oblodzonej
ulicy. Tak naprawdę pokłóciłam się z Mattem i on mnie uderzył.
– UDERZYŁ CIĘ?!
– To nie było dokładnie tak, jak myślisz… Powiedziałam coś, czego
nie powinnam mówić, i wtedy Matt… tak czy owak, straciłam równowagę i zwichnęłam nogę w kostce.
– Josie…
Zwiesiła nisko głowę.
– Nikomu o tym nie mówiłam. Ty też się nie wygadasz, prawda? Obiecujesz?
– Uhm… – odparł z wahaniem. – Ale właściwie dlaczego nikomu
nie mówiłaś?
– Już odpowiedziałam na zadane pytanie – powtórzyła Josie słowa Petera.
– To zapytam o to teraz.
– A ja wybiorę wyzwanie.
Peter mimowolnie zacisnął dłonie.
– Pocałuj mnie.
Josie powoli zaczęła się nachylać w jego stronę, aż jej twarz znalazła   



się tak blisko, że rysy uległy rozmazaniu. Pachniała jesienią – cydrem, bladymi promieniami słońca i chłodnym powietrzem, zapowiadającym nadejście zimy. Serce Petera zaczęło walić tak mocno, jakby chciało się
wyrwać z piersi. Usta Josie wylądowały w samym kąciku jego ust, już właściwie na policzku.
– Cieszę się, że nie utknęłam tutaj sama – powiedziała nieśmiało, a te słowa  wydały  się  Peterowi  tak  słodkie,  jak  zapach  miętówki dobiegający
wraz z oddechem Josie.
Peter zerknął w dół i zaczął się modlić, żeby ona przypadkiem nie dostrzegła jego potężnej erekcji. Usta rozciągnęły mu się w uśmiechu tak szerokim, że aż poczuł ból w szczękach. A więc nie chodziło o to,
że
nie pociągają go dziewczyny; dla niego po prostu istniała tylko ta jedna
jedyna.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi.
– Halo? Jest tam kto?
– Tak! – wrzasnęła Josie, próbując się dźwignąć na swoich kulach. – Pomocy! Usłyszeli odgłos walenia młotkiem, a potem zgrzyt łomu wdzierającego się między metalowe połówki drzwi. Gdy tylko się   


otworzyły, Josie wystrzeliła z windy. Obok woźnego stał Matt Royston, który natychmiast chwycił ją w objęcia.
– Zacząłem się zamartwiać, gdy nie zastałem cię w domu.
Ciekawe, czy ta sama pieprzona troska kazała ci ją uderzyć. Peter
już miał te słowa na końcu języka, gdy przypomniał sobie o obietnicy złożonej Josie. Ona tymczasem wydawała z siebie okrzyki zaskoczenia
i
zachwytu, gdy Matt wziął ją na ręce, żeby nie musiała się męczyć kuśtykaniem o kulach.
Peter wtoczył wózek z projektorem i iBookiem do biblioteki, po
czym starannie zamknął centrum audiowizualne. Było już naprawdę późno, a jeszcze czekał go długi spacer do domu, ale niespecjalnie się
tym  przejmował.  Postanowił,  że  gdy  tylko  znajdzie  się  w  swoim pokoju,
wykreśli Josie z pocztu czarnych charakterów, które występowały w jego grze.
Przez całą drogę intensywnie rozważał, jak – z punktu widzenia programistyki – zrealizować swoje postanowienie. Dlatego też gdy doszedł do domu, potrzebował dłuższej chwili, by się zorientować, że coś jest nie w porządku. Chociaż na podjeździe stały wszystkie   



samochody, w żadnym oknie nie paliło się światło.
– Hej, hej! – wykrzyknął, przemieszczając się z salonu do jadalni. – Jest tu ktoś?
Rodzice siedzieli po ciemku przy kuchennym stole. Kiedy tam
wszedł, matka spojrzała na niego zamglonym wzrokiem. Było oczywiste, że płakała.
Peter poczuł, jak zalewa go fala przyjemnego ciepła. Dopiero co powiedział Josie, że rodzice nie zauważyliby jego nieobecności, a tymczasem okazało się, że to nieprawda. Nie tylko zauważyli, ale wręcz
szaleli z niepokoju.
– Nic mi się nie stało – zapewnił. – Naprawdę.
Ojciec podniósł się ciężko z krzesła i walcząc ze łzami, mocno przycisnął Petera do siebie. Mimo najszczerszych chęci chłopak nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem ojciec tak go tulił. I chociaż chciał uchodzić za wyluzowanego i skończył już szesnaście lat,
rozpłynął się w ojcowskich ramionach, przywarł do jego piersi, jak spragniony do źródła wody. Najpierw Josie, a teraz coś takiego? Zdaje
się, że ten dzień okaże się najszczęśliwszym w jego życiu.   



– Nasz Joey… – załkał tymczasem ojciec. – Joey nie żyje.
Zapytajcie pierwszego lepszego dzieciaka z brzegu, czy chce należeć
do  szkolnej  elity,  a  powie,  że  nigdy  w  życiu,  chociaż  tak naprawdę,
gdyby umierał z pragnienia na pustyni i dostał do wyboru: szklanka
wody     lub     natychmiastowa     popularność     – najprawdopodobniej
wybrałby to drugie. Problem w tym, że nie można przyznać, jak bardzo
się łaknie awansu do grona wybrańców, bo to natychmiast czyni z
ciebie żałosnego frajera. Żeby zyskać autentyczny podziw, trzeba się
zachowywać, jakby naprawdę się było ósmym cudem świata, a nie
tylko udawało, że się nim jest.
Ciekawe,     czy     ktokolwiek     wkłada     więcej     wysiłku     w jakąkolwiek
pracę niż dzieciaki w osiągnięcie popularności. Bo przecież nawet
kontrolerzy  ruchu  lotniczego  czy  prezydent  USA  czasami biorą sobie   



wolne,  przeciętny  uczeń  natomiast  pracuje  nad  poprawą statusu
dwadzieścia  cztery  godziny  na  dobę  przez  wszystkie  lata pobytu w   





szkole.
A jak się dostać do tego zaklętego kręgu wybrańców? Tutaj właśnie
pojawia  się  kruczek:  to  w  żadnym  razie  nie  zależy  od aspirującego.
Liczy się jedynie, co inni sądzą o ciuchach, które nosisz, o muzyce na
twoim iPodzie czy filmach i programach, jakie przechowujesz
w
pamięci telewizyjnego dekodera.
W tym wszystkim jednak zawsze zastanawia mnie pewna rzecz:
Jeżeli   dla   kogoś   liczą   się   tylko   opinie   innych,   to   czy kiedykolwiek
miewa jakieś własne?
Miesiąc później
Chociaż raporty śledcze, sporządzone przez Patricka Ducharme’a, znalazły się na biurku Diany już dziesiątego dnia po strzelaninie, ona
do
tej pory nawet nie przebiegła ich wzrokiem. Najpierw miała na głowie rozprawę wstępną, a następnie musiała przekonać wielką ławę przysięgłych do wystawienia formalnego aktu oskarżenia. Dlatego   


dopiero teraz zaczęła się przedzierać przez protokoły z przesłuchań oraz wyniki analiz: balistycznych, daktyloskopijnych i materiału biologicznego.
Przez cały ranek studiowała skrupulatnie przebieg strzelaniny i w myślach układała zarys mowy wstępnej. Zamierzała odtworzyć w niej drogę destrukcji, na którą wkroczył Peter Houghton, przeprowadzić przysięgłych przez ułożony chronologicznie katalog ofiar. Pierwsza została  postrzelona  Zoe  Patterson  –  na  schodach  wiodących  do szkoły.
Potem przyszła kolej na Alyssę Carr, Angelę Phlug, Maddie Shaw i Courtney Ignatio. Wśród ofiar znaleźli się również: Haley Weaver i Brady Pryce, Lucia Ritolli i Grace Murtaugh.
Drew Girard.
Matt Royston.
I wielu innych.
Diana zdjęła okulary i przetarła oczy. Oto rejestr zabitych,
skorowidz rannych. I to jedynie tych, których obrażenia były na tyle poważne, że wymagały hospitalizacji. Do tego dochodziły dziesiątki dzieciaków,  które  opatrzono  ambulatoryjnie,  i  dodatkowe  setki kryjące
rany głęboko w sercu.   



Diana nie miała dzieci. Z racji zawodu jedynymi mężczyznami,
jakich spotykała w życiu, byli albo przestępcy, albo – co jeszcze gorsze –
adwokaci. Miała natomiast trzyletniego siostrzeńca, którego w żłobku spotkały surowe konsekwencje za to, że wyciągnął palec w stronę kolegi
i powiedział: „Bum, bum. Już nie żyjesz”. Po tym incydencie Diana odebrała telefon od siostry, która była tak głęboko wzburzona sposobem potraktowania jej synka, że w pewnym momencie zaczęła się
nawet powoływać na prawa człowieka i poprawki do konstytucji. Czy wówczas Diana pomyślała, że jej ukochany siostrzeniec wyrośnie na psychopatę?  W  żadnym  wypadku!  Uznała,  że  to  była  jedynie dziecinna
zabawa.
Może Houghtonowie, patrząc na swojego syna, wyciągali
identyczne wnioski?
Diana spojrzała na leżący przed nią spis nazwisk. Musiała powiązać tych ludzi z Peterem Houghtonem, ale przede wszystkim powinna dociec, co się wydarzyło, zanim doszło do najgorszego: w którym momencie Peter Houghton przeszedł od hipotetycznego „a może by tak…” do konkretnego „kiedy”.   



Rzuciła okiem na drugą listę, dostarczoną ze szpitala. Josie Cormier. Według   karty   medycznej   tę   siedemnastolatkę   zatrzymano   na obserwacji
z powodu rany głowy, będącej wynikiem upadku po omdleniu. Zgodę na pobranie i analizę krwi wydała matka, której podpis widniał na dole
stosownego formularza – Alex Cormier.
Nie. To niemożliwe.
Diana odchyliła się na oparcie krzesła. Żaden prawnik nie chce być tym, który wystąpi do sędziego z wnioskiem czy choćby nieformalną prośbą  o  rezygnację  z  przewodniczenia  sesji.  To  się  praktycznie równało
podważeniu bezstronności sędziowskiej, a ponieważ w przyszłości Diana zamierzała jeszcze nieraz występować przed sądem wyższej instancji, podobne posunięcie byłoby zawodowym samobójstwem. Ale
z
pewnością  sędzia  Cormier  zdawała  sobie  sprawę,  że  nie  może uchodzić
za gwaranta obiektywizmu, skoro jej córka była naocznym świadkiem wydarzeń objętych postępowaniem. Co prawda, Josie nie została postrzelona, niemniej podczas masakry odniosła pewne obrażenia. Bez
wątpienia więc Alex Cormier sama ustąpi z przewodniczenia   


rozprawie. A to z kolei oznaczało, że Diana nie ma najmniejszych powodów do zmartwienia.
Pokrzepiona tą myślą, powróciła do studiowania materiałów zalegających na jej biurku i tak intensywnie się skupiła na pracy, że w końcu litery zaczęły jej się rozmywać przed oczami, a nazwisko „Cormier” przestało się w jakikolwiek sposób wyróżniać spośród pozostałych.
Codziennie w drodze do domu Alex mijała prowizoryczne
mauzoleum ku czci pomordowanych w Sterling High. Było to dziesięć białych drewnianych krzyży, mimo że jedno z zabitych dzieci – Justin Friedman – pochodziło z rodziny żydowskiej. Owego skromnego monumentu nie wzniesiono jednak w pobliżu szkoły, ale przy drodze numer 10, na terenach zalewowych rzeki Connecticut. Przez kilka kolejnych dni po masakrze wokół krzyży, obłożonych bukietami kwiatów i fotografiami, regularnie zbierało się grono żałobników.
Pod wpływem nagłego impulsu Alex zjechała na pobocze. Nie umiałaby wytłumaczyć, dlaczego nigdy wcześniej nie przystanęła w tym miejscu ani czemu zrobiła to właśnie teraz. Obcasy jej butów zapadały się w podmokłej trawie. Zatrzymała się przed krzyżami.
Były ustawione w pozornym nieładzie. Na przecięciu ramion   



każdego z nich widniało nazwisko zabitego ucznia, wycięte w miękkim drewnie. Krzyże upamiętniające Courtney Ignatio i Maddie Shaw znajdowały się tuż obok siebie. Leżące pod nimi kwiaty zwiędły, a owijająca je zielona bibułka zaczęła już gnić i wsiąkać w ziemię. Alex przyklękła i powiodła palcem po wierszu przyczepionym pinezką do krzyża z nazwiskiem Courtney.
Courtney i Maddie kilka razy przyszły na piżamowe party Josie.
Alex przypomniała sobie, jak natknęła się na nie w kuchni: zamiast piec
herbatniki, jadły surowe ciasto i poruszały się z miękką lekkością oceanicznych  fal.  Poczuła  wówczas  ukłucie  zazdrości  –  jakże  by chciała
znowu być taka młoda, wolna od błędów zmieniających na zawsze bieg
życia.   Teraz   natomiast   ogarnął   Alex   łagodny   smutek:   ona przynajmniej
wciąż miała przed sobą jakieś życie.
Jednak na dobre się rozkleiła przy krzyżu Matta Roystona. Oparte o biały trzon, stało zdjęcie w ramce, które ktoś dodatkowo owinął przezroczystą folią, mającą je chronić przed kaprysami aury.
Oto Matt, z jaśniejącymi oczami, nonszalancko obejmujący   



ramieniem  Josie,  która  nie  patrzyła  w  obiektyw  kamery,  ale wpatrywała
się w Matta, jakby poza nim nic innego nie istniało na świecie.
Nagle dotarło do Alex, że o wiele łatwiej dać upust emocjom w tym prowizorycznym miejscu pamięci niż w domu, gdzie córka mogłaby usłyszeć  jej  płacz.  Ze  względu  na  Josie  odgrywała  rolę  kobiety chłodnej i
opanowanej, ale jedyną osobą, której nie umiała zwieść, była ona sama.
Podejmowała codzienne obowiązki z pozorną łatwością, z jaką chwyta się zgubione w robótce oczko, wmawiała sobie, że Josie należała do szczęśliwych wybrańców, ale gdy stawała pod prysznicem lub znajdowała się w tym szczególnym stanie zawieszenia pomiędzy jawą
a
snem, zaczynała niepohamowanie dygotać, jak ludzie, którzy o włos uniknęli katastrofy.
Realia życia to suma faktów zaistniałych po wykluczeniu przez los alternatywnych scenariuszy, dyktowanych naszymi marzeniami, nadzieją czy, jak w tym konkretnym przypadku, panicznymi lękami. Alex
spędziła
wiele   



bezsennych
nocy
na
roztrząsaniu
nieprzewidywalnej natury splotu wydarzeń: bo przecież równie dobrze mogła teraz klęczeć pod krzyżem wystawionym ku pamięci Josie, pod którym stałoby identyczne zdjęcie. Wystarczyłoby drgnienie ręki zamachowca, jeden fałszywy krok, rykoszet kuli – a sytuacja przedstawiałaby się zupełnie inaczej.
Alex odetchnęła głęboko i podniosła się z kolan. W drodze
powrotnej do samochodu zauważyła otwór po jedenastym krzyżu. Gdy
już stało ich dziesięć, pojawił się jeszcze jeden z nazwiskiem Petera Houghtona, ale noc w noc ktoś go usuwał bądź bezcześcił. Alex czytała
w miejscowej prasie polemiczne artykuły, poruszające ten temat. Czy Peter Houghton zasługiwał na krzyż, skoro wciąż pozostawał przy życiu?
Czy
tego
typu   



upamiętnienie
jego
nazwiska
było
uwrażliwieniem na inny rodzaj tragedii, czy aktem profanacji? Ostatecznie osoba, która obstalowała krzyż dla Petera Houghtona, dała
za wygraną.
Alex wsiadła z powrotem do samochodu i dopiero wówczas
uderzyło ją, że aż do tej pory nie chciała pamiętać, iż na swój sposób Peter Houghton jest również jedną z ofiar tych przerażających wydarzeń.
Od Tamtego Dnia, jak w myślach zaczęła go określać, Lacy odebrała trzy porody. I chociaż wszystkie przebiegły bez najmniejszych komplikacji, za każdym razem przeżywała ogromny stres. Gdy teraz wchodziła do sali porodowej, czuła, że ktoś tak zainfekowany złem jak
ona nie powinien asystować w przychodzeniu na świat innej ludzkiej istoty. Lacy się uśmiechała do świeżo upieczonych matek, zapewniała im wsparcie i opiekę medyczną, ale gdy wypisywała je do domu i przecinała pępowinę łączącą te kobiety ze szpitalem, natychmiast   



ogarniało  ją  przekonanie,  że  nie  udzieliła  im  właściwych  porad. Zamiast
gładkich frazesów w rodzaju: „Dziecko najlepiej karmić na życzenie” i „Nigdy zbyt dużo przytulania malucha”, powinna wyjawiać im
prawdę: „To tak wyczekiwane przez ciebie dziecko nigdy nie będzie istotą   z   twoich   wyobrażeń.   Nie   znasz   natury   tego   małego człowieczka,
jesteście dla siebie parą obcych ludzi, i tak już pozostanie”.
Przed laty, gdy chłopcy byli mali, Lacy często się zastanawiała przed nadejściem snu, jak wyglądałoby jej życie, gdyby nie została matką. I wówczas natychmiast widziała pod powiekami obraz Joeya wręczającego jej bukiecik z mleczy i koniczyny; Petera zasypiającego
na
jej piersi, zaciskającego w łapce koniuszek matczynego warkocza. Odtwarzała w wyobraźni agonię skurczów porodowych oraz mantrę, którą wówczas powtarzała: „Ból przeminie, a tylko pomyśl, jaka czeka cię nagroda”. Macierzyństwo sprawiło, że świat nabrał wyrazistszych barw i kształtów; napełniło Lacy przekonaniem, że jej życie jest cudownie  spełnione.  Wówczas  nie  wiedziała  jeszcze,  jak  boleśnie może
kaleczyć wspomnienie tak zachwycających obrazów. Nie miała świadomości, że tylko ktoś, kto doświadczył pełni życia, jest w stanie   



rozpoznać ból wywołany pustką.
Nie mówiła swoim pacjentkom – wielki Boże, nie powiedziała tego nawet Lewisowi! – że kiedy teraz leżała w łóżku i wyobrażała sobie, jakie byłoby jej życie, gdyby nie została matką, smakowała na języku tylko jedno gorzkie słowo: PROSTSZE.
Dzisiaj był dzień konsultacyjny. Lacy przyjęła już pięć kobiet i
czekała teraz na szóstą. „Janet Isinghoff” – przeczytała na karcie medycznej. Chociaż była to stała pacjentka innej konsultantki, w ich przychodni obowiązywała zasada, że wszystkie ciężarne spotykają się przynajmniej raz z każdą położną, ponieważ nie sposób przewidzieć, która będzie miała dyżur, gdy rozpocznie się akcja porodowa.
Janet Isinghoff była trzydziestotrzyletnią pierwiastką, obciążoną dziedzicznie ryzykiem zachorowania na cukrzycę. Raz w życiu przeszła hospitalizację z powodu zapalenia wyrostka robaczkowego, cierpiała
na
łagodną postać astmy, ale, ogólnie rzecz biorąc, cieszyła się dobrym zdrowiem. Teraz natomiast stała w progu gabinetu, kurczowo zaciskając poły szpitalnej koszuli, i toczyła gorący spór z Priscillą, pielęgniarką ginekologiczną.
– Nic mnie to nie obchodzi! – denerwowała się Janet. – Ostatecznie   



zawsze mogę się przenieść do innego szpitala.
– To po prostu kwestia zasad obowiązujących w naszej przychodni – tłumaczyła cierpliwie Priscilla.
– Czy mogłabym w czymś pomóc? – spytała Lacy z uśmiechem. Priscilla wysunęła się przed pacjentkę.
– To jedynie drobne nieporozumienie.
– Mnie się wydało całkiem poważne – zauważyła Lacy.
– Nie chcę, żeby moje dziecko przyjmowała na świat matka
mordercy! – wybuchnęła Janet.
Lacy skamieniała i z trudem złapała oddech, jakby właśnie zainkasowała potężny cios. Czyż zresztą tak się właśnie nie stało? Priscilla spąsowiała.
– Pani Isinghoff, myślę, że będę wyrazicielką opinii każdej z pracujących tu położnych i pielęgniarek, kiedy powiem…
– W porządku – weszła jej w słowo Lacy. – Rozumiem.
Teraz już cały personel obserwował rozgrywającą się scenę. Lacy dobrze wiedziała, że te wszystkie kobiety były gotowe solidarnie wystąpić w jej obronie: powiedzieć Janet, że ma sobie poszukać innej przychodni; zagwarantować, że Lacy jest jedną z najlepszych i najbardziej doświadczonych położnych w całym New Hampshire. Ale   



to nie miało większego znaczenia, bo już nie chodziło tylko o Janet Isinghoff. Jutro lub pojutrze zjawi się kolejna kobieta, która zgłosi identyczne obiekcje. Ostatecznie jaka matka chciałaby, żeby ręce, które
pierwsze miały dotknąć jej nowo narodzonego dziecka, były tymi samymi rękami, które przed laty trzymały dłoń mordercy na przejściu dla pieszych; które odgarniały mu włosy ze spoconego czoła, gdy był chory; które kołysały go do snu?
Lacy ruszyła holem do wyjścia ewakuacyjnego, a potem wbiegła schodami na ostatnie piętro. Czasami, gdy miała wyjątkowo ciężki dzień, zaszywała się na dachu szpitala. Kładła się na plecach i wpatrywała w niebo, bo ten widok pozwalał jej udawać przed sobą samą, że jest w dowolnym miejscu na ziemi.
Rozprawa będzie czystą formalnością, Peter z pewnością zostanie uznany za winnego, bez względu na to, jak bardzo Lacy wmawiała sobie – i synowi – że wydarzenia się potoczą inaczej. Owa bolesna, niewypowiedziana prawda wisiała nad nimi ciężko podczas strasznych więziennych widzeń. Lacy miała wrażenie, że znalazła się w sytuacji przypominającej w swej istocie przypadkowe spotkanie z dawno niewidzianą znajomą, która jest teraz pozbawiona włosów i brwi, więc   



na pierwszy rzut oka widać, że przechodzi agresywną chemioterapię, jednak żadna ze stron słowem nie porusza tego tematu, ponieważ obu
tak jest wygodniej.
Gdyby tylko ktoś udostępnił Lacy mównicę, obwieściłaby wszem i wobec, że była równie zaskoczona – i zdruzgotana! – poczynaniami Petera jak reszta świata. Że Tamtego Dnia ona także straciła syna. I nie
tylko fizycznie – na rzecz instytucji penitencjarnej – ale również w wymiarze emocjonalnym i duchowym, ponieważ chłopiec, którego znała, zniknął z powierzchni ziemi, wchłonięty przez obcą jej bestię, zdolną do czynów gorszych niż w najbardziej przerażających snach.
Ale co, jeżeli Janet Isinghoff jednak miała rację? Jeżeli do tego
miejsca w życiu doprowadziło Petera coś, co Lacy kiedyś powiedziała lub zrobiła – bądź nie powiedziała czy nie zrobiła?
Czy można nienawidzić syna za czyny, których się dopuścił, a jednocześnie kochać go za to, kim był w przeszłości?
Rozległ się skrzyp drzwi i Lacy odwróciła się zdumiona.
Praktycznie nikt tutaj nie przychodził, ale z drugiej strony, ona jeszcze nigdy nie wybiegła z przychodni w takim wzburzeniu. Okazało się   



jednak, że w progu nie stała Priscilla ani żadna inna położna, ale Jordan
McAfee z plikiem papierów w ręku. Lacy zacisnęła powieki.
– Super.
– Wiem, żona nieustannie to powtarza na mój widok. – Jordan
ruszył w stronę Lacy, uśmiechając się szeroko. – A może wcale tak nie
mówi… może to jedynie moje pobożne życzenie… Dowiedziałem się
od
twojej sekretarki, że najprawdopodobniej cię tu znajdę, i… Lacy? Wszystko w porządku?
W pierwszym odruchu przytaknęła, ale zaraz zaczęła kręcić
przecząco głową. Jordan ujął ją pod ramię i zaprowadził do jednego z rozkładanych turystycznych fotelików, które ktoś kiedyś wtaszczył na ten dach.
– Kiepski dzień?
– Można tak powiedzieć. – Lacy próbowała ukryć przed Jordanem
łzy. Wiedziała, że to głupie, ale nie chciała, by adwokat Petera uznał

za osobę, z którą należy się obchodzić w białych rękawiczkach. Wówczas zacząłby taić przed nią przykre informacje na temat jej syna, a   



ona chciała wiedzieć wszystko – bez względu na to, jak bardzo to mogło
boleć.
– Potrzebuję kilku twoich podpisów… ale mogę przyjść innym
razem…
– Nie, nie. Już… już dobrze. – Nagle dotarło do niej, że jest nawet lepiej niż dobrze. Przyjemnie było dla odmiany posiedzieć u boku kogoś, kto wierzył w Petera, nawet jeżeli robił to za pieniądze. – Czy mogę ci zadać pytanie natury zawodowej?
– Jasne.
– Dlaczego ludzie tak pochopnie, bez żadnej refleksji, przesądzają o winie innych?
Jordan usiadł naprzeciwko, na samym skraju dachu, co wywoływało
w  Lacy  niepokój,  nad  którym  jednak  zapanowała,  ponieważ  nie chciała
okazywać w obecności Jordana choćby cienia słabości.
– Ludzie potrzebują kozła ofiarnego – odparł. – To wynika z naszej natury i bardzo utrudnia życie adwokatom. Teoretycznie każdy jest niewinny do czasu udowodnienia winy, ale wystarczy, że ktoś zostanie aresztowany, a niemal wszyscy widzą w nim przestępcę. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak wielu ludzi policja wypuszcza po wstępnych   



przesłuchaniach. Myślisz, że w takiej sytuacji gliniarze śpieszą się z gorącymi przeprosinami? Stają na czubku fiuta, by poinformować rodzinę, przyjaciół i współpracowników delikwenta, że to była jedna wielka pomyłka? W najlepszym wypadku bąkną: „Mój błąd”, po czym się zmywają. – Spojrzał Lacy w oczy. – Wiem, jak ci ciężko, gdy widzisz
te wszystkie artykuły prasowe, w których już skazano Petera, chociaż proces jeszcze nawet nie ruszył, ale…
– Nie chodziło mi o Petera – szepnęła Lacy. – Oni wszyscy obwiniają mnie.
Jordan skinął głową, jakby się spodziewał podobnego wyznania.
– Peter nie działał zgodnie z zasadami, które mu wpajaliśmy. On je wszystkie złamał – ciągnęła Lacy. – Masz małe dziecko, prawda?
– Tak. Synka Sama.
– A jeżeli w przyszłości będzie kimś zupełnie innym, niż się spodziewasz?
– Lacy…
– Jeżeli na przykład powie ci, że jest gejem?
Jordan wzruszył ramionami.
– To żaden problem.   



– A jeśli przejdzie na islam?
– Jego wybór.
– A jeżeli zostanie zamachowcem-samobójcą?
– O czymś takim, Lacy, nawet nie chcę myśleć.
– Oczywiście. – Spojrzała na niego znacząco. – Ja też nie chciałam. Philip O’Shea i Ed McCabe byli parą przez niemal dwa lata. Patrick wpatrywał  się  w  zdjęcia  ustawione  na  półce  kominka  –  dwaj mężczyźni
objęci  ramionami  na  tle  kanadyjskich  Gór  Skalistych,  przed  Corn Palace
w Dakocie Południowej i u stóp wieży Eiffla.
– Lubiliśmy podróże – wyjaśnił Philip, podając Patrickowi szklankę
z mrożoną herbatą. – Ed chętnie się stąd wyrywał; dopiero wówczas czuł się naprawdę wolny i swobodny.
– Dlaczego?
Philip wzruszył ramionami. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o twarzy usianej piegami, które jednak uwidoczniały się dopiero pod wpływem emocji.
– Ed nikomu się nie zwierzał ze swojego… stylu życia. A prawdę powiedziawszy, zachowywanie tajemnicy w małym miasteczku pochłania cholernie dużo energii.   



– Panie O’Shea…
– Proszę mi mówić Philip.
Patrick skinął głową.
– Czy Ed kiedykolwiek wspominał o Peterze Houghtonie?
– Ed był kiedyś jego nauczycielem.
– Tak, wiem. A coś poza tym?
Philip zaprowadził Patricka na oszkloną werandę, gdzie stał
komplet wiklinowych foteli. Każde pomieszczenie w tym domu wyglądało tak, jakby za chwilę miała tu wejść ekipa fotograficzna z ekskluzywnego czasopisma: poduszki na kanapach były ułożone pod idealnym kątem czterdziestu pięciu stopni; na blatach stały przezroczyste wazony, pełne szklanych kulek; rośliny doniczkowe imponowały soczystością zieleni. Patrick pomyślał o własnym pokoju, w którym dzisiaj rano znalazł między poduchami sofy kawałek tostu, porastający pleśnią. W domu Eda i Philipa unosił się duch Marthy Stewart, mieszkanie Patricka zaś niewiele odbiegało wyglądem od meliny handlarzy cracku.
– Ed swego czasu rozmawiał z Peterem. A w każdym razie
próbował z nim rozmawiać.
– Na jaki temat?   



– Wyobcowania.
Nastolatki często miewają problemy z
odnalezieniem się w grupie. Jeżeli z mety nie zyskują popularności, próbują   sportu.   Jeżeli   to   nie   działa,   dołączają   do   kółka dramatycznego…
lub do ćpunów – wyjaśnił. – W opinii Eda Peter próbował szukać swojego miejsca wśród gejów i lesbijek.
– A więc Peter przyszedł do Eda i wyznał, że jest gejem?
– Ależ skąd. To Ed nawiązał kontakt z Peterem. Wszyscy
pamiętamy, jakie mieliśmy problemy z zaakceptowaniem własnej odmienności, gdy byliśmy w wieku Petera. Żyliśmy w nieustannym lęku, że jakiś dzieciak, który jest tej samej orientacji, bezwiednie nas zdemaskuje.
– Czy, według ciebie, Peter mógł się obawiać, że Ed zdekonspiruje
go przed kolegami?
– Serdecznie w to wątpię, zwłaszcza gdy chodzi o Petera.
– Dlaczego?
Philip uśmiechnął się pod nosem.
– Czy kiedykolwiek słyszałeś słowo „gejdar”7?
7 Zbitka słów „gej” i „radar” (przyp. tłum.)   



Patrick się zmieszał. Poczuł się równie głupio, jak wtedy, gdy jakiś Afroamerykanin  opowiadał  rasistowski  dowcip  –  tylko  dlatego,  że jemu
to uchodziło.
– Homoseksualizm nie idzie w parze z określonymi cechami zewnętrznymi, takimi jak odmienny kolor skóry czy widoczne
kalectwo. Dlatego każdy gej szybko się uczy wyłapywać pewne manieryzmy, odczytywać wymowę spojrzeń. Po pewnym czasie jesteśmy w stanie bezbłędnie rozpoznać orientację seksualną innych osób. Umiemy rozróżnić, czy facet nam się przygląda, ponieważ sam jest gejem, czy dlatego, że widzi w nas odmieńców.
Patrick dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że odruchowo się
odsunął od Philipa, co ten skwitował serdecznym śmiechem.
– Możesz wyluzować. Wystarczy jeden rzut oka, by wiedzieć, że
grasz w przeciwnej drużynie. – Spojrzał Patrickowi w oczy i
spoważniał. – Podobnie jak Peter Houghton.
– Nie rozumiem…
– Może sam Peter nie był pewien swojej orientacji, ale Ed nie miał najmniejszych
wątpliwości:   



chłopiec
jest
zdecydowanie
heteroseksualny.
Peter wpadł do salki konferencyjnej wyraźnie najeżony.
– Dlaczego tak długo mnie nie odwiedzałeś?!
Jordan podniósł wzrok znad notatek. Mimochodem zarejestrował,
że Peter zmężniał, nabrał mięśni.
– Byłem zajęty.
– A ja całymi dniami tkwię tu sam jak kołek.
– Natomiast ja w tym czasie haruję, by ten etap w twoim życiu nie przeszedł w stan permanentny – odparował Jordan. – Siadaj.
Peter, wciąż miotający wzrokiem pioruny, opadł na jedno z krzeseł.
– A gdyby dzisiaj nie chciało mi się z tobą gadać? Jeśli ty nie masz ochoty ze mną rozmawiać, to po prostu się nie zjawiasz.
– Peter, daruj sobie to pieprzenie, żebym mógł się wreszcie zająć swoją pracą, okay?
– Myślisz, że mnie obchodzi twoja praca?
– A powinna. Ostatecznie to ty masz korzystać z jej owoców. – Gdy
ta historia dobiegnie końca, pomyślał Jordan, albo zstąpię w czeluście   


piekieł, albo zostanę kanonizowany. – Chciałbym porozmawiać na temat materiałów wybuchowych. Jak można je zdobyć?
– Wystarczy wejść na stronę www.bum.com – odparł Peter.
Jordan skwitował tę uwagę wymownym milczeniem.
– To, co powiedziałem, wcale nie jest dalekie od prawdy. To
znaczy… w sieci można bez problemu znaleźć „Kuchnię anarchisty”, a do tego dziesięć tysięcy przepisów na koktajle Mołotowa.
– Policja nie znalazła w szkole takich koktajli. Natknęli się natomiast
na bomby z plastikiem, zapalnikiem i mechanizmem zegarowym.
– Hm. No cóż…
– Powiedzmy, że chciałbym skonstruować bombę z tego, co mam w domu pod ręką. Czego bym użył?
Peter wzruszył ramionami.
– Gazety. Nawozu do roślin doniczkowych – na przykład takiego
jak Green Thumb. Waty. No i potrzebowałbyś jeszcze paliwa diesla, ale
akurat tego prawdopodobnie nie miałbyś w domu, więc musiałbyś pojechać na stację benzynową.
Jordan uważnie przyglądał się Peterowi. Rzeczowość tonu tego dzieciaka wywoływała mrożący efekt, ale chyba jeszcze bardziej   



przerażająca była nuta dumy z własnej wiedzy i osiągnięć, której echo
pobrzmiewało w jego słowach.
– A więc jeszcze przed owym pamiętnym dniem konstruowałeś bomby.
– Pierwszą zrobiłem tylko po to, żeby sprawdzić, czy sobie poradzę.
– Peter wyraźnie się ożywił. – Potem zmontowałem jeszcze kilka innych. Takich, które się rzuca przed siebie, a potem gna co sił w przeciwną stronę.
– Czym się od nich różniły te ze szkoły?
– Przede wszystkim zastosowanymi materiałami. Najpierw trzeba wyekstrahować chlorek potasu z wybielacza, co nie jest proste, ale wykonalne. Podobne do ćwiczeń laboratoryjnych z chemii. Kiedy odfiltrowywałem kryształy, do kuchni wszedł ojciec. Wtedy właśnie się
powołałem na chemię – powiedziałem, że to specjalny projekt, dzięki któremu dostanę lepszy stopień.
– Jezu.
– W każdym razie, jak już masz ten chlorek, potrzebujesz jeszcze wazeliny, która u nas stoi w szafce pod umywalką, gazu z najzwyklejszej butli turystycznej i tej woskowatej substancji,   


wykorzystywanej przy puszkowaniu pikli. Trochę mnie niepokoił
montaż zapalnika – wyznał Peter. – No wiesz, jeszcze nigdy wcześniej tego nie robiłem, ale jak już ułożysz sobie w głowie cały plan…
– Wystarczy – przerwał mu Jordan. – Nie mów ani słowa więcej.
– Przecież sam chciałeś, żebym o wszystkim opowiedział. – Peter był wyraźnie urażony.
– Niemniej nie mogę wysłuchać dalszej części wywodu. Moje
zadanie polega na doprowadzeniu do twojego uniewinnienia, ale jednocześnie nie wolno mi wygłaszać nieprawdziwych oświadczeń przed ławą przysięgłych. Oczywiste jest, że nie sposób skłamać na temat
czegoś,  o  czym  się  nie  ma  pojęcia.  Więc  na  razie  mogę  śmiało twierdzić,
że  zgodnie  z  moją  wiedzą,  nie  zaplanowałeś  tej  strzelaniny.  I chciałbym,
aby tak pozostało. A i ty, jeżeli masz choć odrobinę instynktu samozachowawczego, powinieneś o to zadbać.
Peter podszedł do okna. Szyba była tak porysowana, że aż
całkowicie matowa. Czyżby więźniowie próbowali ją wyrywać gołymi rękami, by się wydostać na wolność? Tak czy inaczej Peter nie zdoła przez   nią   zobaczyć,   że   śnieg   już   całkowicie   stopniał,   a   na powierzchnię   



przebiły się pierwsze krokusy. Może to zresztą i lepiej.
– Zacząłem chodzić do kaplicy – oznajmił Peter.
Jordan miał sceptyczny stosunek do zinstytucjonalizowanych religii,
ale nikomu nie odmawiał prawa do wyboru dowolnej formy pokrzepienia duchowego.
– To dobrze.
– Robię to dlatego, że tylko na mszę wypuszczają mnie z celi. Nie odnalazłem nagle Jezusa, nic z tych rzeczy.
– Okay. – Jordan nie rozumiał, jaki to może mieć związek z materiałami  wybuchowymi,  czy  też  z  obroną  Petera  w  ogóle.  I, szczerze
mówiąc,  nie  chciał  tracić  czasu  na  rozważania  o  naturze  Boga, ponieważ
za dwie godziny miał się spotkać z Seleną w celu wyselekcjonowania ewentualnych świadków obrony. A jednak coś go powstrzymywało od stanowczego przecięcia tej rozmowy.
Peter zwrócił się w stronę Jordana.
– Wierzysz w piekło?
– Jasne. Jest zaludnione przez adwokatów. Zapytaj pierwszego lepszego prokuratora.
– Nie, ja mówię poważnie – rzekł Peter. – Założę się, że tam   



wyląduję.
Jordan zmusił się do uśmiechu.
– Nie obstawiam w zakładach, jeżeli nie mam żadnych szans na
odbiór wygranej.
– Ojciec Moreno, kapelan więzienny, mówi, że jeżeli się przyjmie Jezusa i żałuje za grzechy, to będą nam one wybaczone… jakby religia
była jedną wielką darmową przepustką, dzięki której wejdziesz, gdzie chcesz, i wyleziesz z najgorszego szamba. Ale widzisz, coś mi się w tym
wszystkim nie zgadza… bo ojciec Moreno twierdzi jednocześnie, że każde życie jest bezcenne… więc co z tą dziesiątką dzieciaków, które umarły?
Chociaż rozsądek i instynkt podpowiadały inaczej, Jordan jednak otworzył usta.
– Czemu użyłeś takiego sformułowania?
– Jakiego?
– „Dzieciaków, które umarły”. Jakby zginęły śmiercią naturalną.
Peter zmarszczył brwi.
– Ponieważ tak było.
– Słucham?   


– Wiesz, to jest trochę tak jak z tymi materiałami wybuchowymi.
Kiedy odpalasz bombę, możesz doprowadzić do jej samozniszczenia… albo ta bomba rozwali wszystko dookoła.
Jordan wstał zza stołu i postąpił krok w stronę swojego klienta.
– Kto jednak podpalił lont, Peterze?
– A czy był ktoś, kto go nie podpalał?
Josie myślała o swoich przyjaciołach jak o ludziach, którzy odpadli z peletonu.   Haley   Weaver   wyjechała   do   Bostonu   na   operację plastyczną;
John Eberhard przebywał w jakimś ośrodku rehabilitacyjnym, gdzie studiował elementarz i uczył się pić przez słomkę; Matt, Courtney i Maddie rozpłynęli się w niebycie.
Ich dawne grono skurczyło się do zaledwie czterech osób – Josie, Drew, Emmy oraz Brady’ego – więc w zasadzie już nawet trudno je było
nazywać gronem.
Siedzieli w piwnicznym pokoju rekreacyjnym Emmy i oglądali film
na DVD. Obecnie ich życie towarzyskie ograniczało się tylko do takich kameralnych spotkań. Drew i Brady wciąż byli w gipsie i bandażach, a poza tym – chociaż żadne z nich nie chciało powiedzieć tego głośno –   



wypady do miejsc, które kiedyś chętnie odwiedzali, przypominałyby
im
tylko o nieobecnych.
To Brady wypożyczył film. Josie nie pamiętała tytułu, ale była to
jedna z tych produkcji, które masowo wypuszczono na rynek po sukcesie „American Pie”. Wytwórnie najwyraźniej doszły do wniosku,
że wystarczy podsunąć widowni miszmasz hollywoodzkich wyobrażeń 

o   życiu   nastolatków, gotowymi

na

wszystko

facetami,

a

kosmiczny

zysk jest

praktycznie



okraszony



kilkoma



nagimi



panienkami




gwarantowany. Akurat w tej chwili na ekranie rozgrywał się szaleńczy pościg samochodowy i główny bohater, wrzeszcząc co sił w płucach, przelatywał na drugą stronę podnoszącego się z wolna mostu zwodzonego.
Josie doskonale wiedziała, że mu się uda. Po pierwsze, to była   



komedia. Po drugie, żaden scenarzysta nie odważyłby się na uśmiercenie głównej postaci w połowie filmu. Po trzecie, nauczyciel fizyki, na przykładzie tej właśnie sceny, udowodnił im naukowo, że
przy odpowiedniej prędkości samochodu oraz trajektorii lotu taka sztuczka może się rzeczywiście udać – ale jedynie w bezwietrzny dzień.
Ponadto Josie zdawała sobie sprawę, że to wszystko nie dzieje się naprawdę,  a  człowiek  siedzący  w  samochodzie  nie  jest  nawet aktorem
odgrywającym   główną   rolę,   lecz   kaskaderem,   który   podobną ewolucję
wykonywał już tysiące razy. Teraz jednak, chociaż akcja rozwijała się wartko, zauważała szczegóły, na które nigdy wcześniej nie zwracała uwagi: zgrzyt zderzaka walącego o przeciwległy kraniec mostu. Błysk metalu w powietrzu, plusk wody i tonący kołpak samochodowy.
Dorośli do znudzenia powtarzają, że nastoletnie dzieciaki jeżdżą
zbyt szybko, eksperymentują z narkotykami, nie używają kondomów, ponieważ w swoich wyobrażeniach są niezniszczalne. Ale prawda jest taka, że śmierć często dopada ludzi w najtrywialniejszych okolicznościach. Brady równie dobrze mógł dostać zawału na boisku futbolowym, jak wielu młodych sportowców, którzy nagle padli   


trupem. Emma mogła zostać rażona piorunem. Drew – wejść do najzwyklejszego liceum w nadzwyczajny dzień.
Josie poderwała się z sofy.
– Muszę odetchnąć świeżym powietrzem.
Wbiegła po schodach do holu, po czym wyszła przed dom. Usiadła
na werandzie i spojrzała w niebo, na którym połyskiwały dwie niemal zrośnięte ze sobą gwiazdy. Nastolatki nie są niezniszczalne, ale najzwyczajniej w świecie głupie.
Usłyszała szmer otwieranych drzwi.
– Hej – mruknął Drew i usiadł u jej boku. – Dobrze się czujesz?
– Doskonale. – Rozciągnęła usta w uśmiechu, jakby były z gumy. Stawała  się  powoli  mistrzynią  gry  pozorów.  Kto  by  pomyślał,  że jednak
odziedziczyła coś po matce?
Drew zerwał źdźbło trawy i zaczął drzeć je paznokciem na strzępy.
– To samo mówię temu kretyńskiemu psychologowi szkolnemu, kiedy mnie ściąga do swojego gabinetu i pyta, jak leci.
– Nie wiedziałam, że ty też do niego chodzisz.
– Chyba wzywa wszystkich, którzy… no wiesz… byli o włos…
Od czego? – pomyślała Josie. Od tych, którym nie dopisało   



szczęście? Od własnej śmierci? Czy od popełnienia samobójstwa?
– Myślisz, że ktokolwiek mówi mu coś istotnego? – spytała.
– Wątpię. Nie było go tam owego dnia, więc i tak niczego by nie
pojął.
– A są tacy, co pojmują?
– Ty. Ja. Nasi przyjaciele. Witaj w klubie, do którego nikt nigdy dobrowolnie nie wstąpi. My zostaliśmy dożywotnimi członkami.
Josie nie chciała się rozpłakać, ale słowa Drew i ten głupi chłopak z filmu, próbujący przeskoczyć przez zwodzony most, a na dodatek gwiazdy połyskujące zimno jak igły sprawiły, że z jej oczu popłynęły łzy. Drew objął ją zdrowym ramieniem i Josie przywarła do niego z całej
siły. Zamknęła oczy i przycisnęła policzek do flanelowej koszuli. I wówczas poczuła się tak swojsko, jakby po latach błąkania się po świecie wróciła wreszcie do domu, do własnego łóżka, w którym materac jest idealnie dopasowany do każdej wypukłości i wgłębienia
jej
ciała. A mimo to… flanela koszuli nie pachniała jak dawniej. Obejmujący ją chłopak nie miał tych samych kształtów. Był po prostu kimś innym.
– Chyba nie dam rady… – szepnęła.   



Drew natychmiast się odsunął, mocno speszony.
– Ja nie miałem takich zamiarów. Ty i Matt… Dobrze wiem, że nadal
do niego należysz – dodał rzeczowym tonem.
Josie spojrzała w niebo i pokiwała głową, jakby Drew rzeczywiście zdołał odgadnąć sens jej słów.
Stacja serwisowa zostawiła wiadomość na automatycznej sekretarce. Peter się nie stawił na przegląd w wybranym przez siebie dniu, czy zechciałby się umówić na inny termin?
Lewis był w domu sam, gdy odsłuchiwał nagranie. Zanim na dobre zdał sobie sprawę, co właściwie robi, już trzymał słuchawkę w ręku i wystukiwał numer serwisu. W konsekwencji, choć wbrew logice, kilka dni później pojawił się na stacji. Wysiadł z samochodu i podał kluczyki mechanikowi.
– Proszę wejść do środka – zachęcił mężczyzna. – Mamy tam kawę. Lewis napełnił kubek do połowy, wrzucił trzy kostki cukru i dolał
hojnie mleka – dokładnie tak, jak zrobiłby Peter. Usiadł przy stoliku i zamiast wziąć w rękę podniszczonego „Newsweeka”, podniósł egzemplarz „Gier Komputerowych”.
Po czym zaczął w myślach powolne odliczanie.
Ledwo doszedł do trzech, w poczekalni pojawił się serwisant.   


– Panie Houghton, ten samochód, którym pan przyjechał… ma przegląd ważny do lipca.
– Tak, wiem.
– Ale… umówił się pan z nami na dzisiaj…
Lewis skinął głową.
– Nie przyjechałem samochodem, który miał być poddany przeglądowi.
Ponieważ tamten samochód został zarekwirowany przez policję.
Razem z książkami Petera, jego komputerem, czasopismami i Bóg tylko
wie czym jeszcze.
Mechanik patrzył na niego z takim wyrazem twarzy, jaki
przybierają ludzie, gdy do nich dociera, że się znaleźli w oparach absurdu.
– Panie Houghton…? Nie jesteśmy w stanie przeprowadzić
przeglądu samochodu, którego nie ma.
– Oczywiście. Oczywiście, że nie jesteście. – Lewis odłożył
czasopismo  z  powrotem  na  stolik,  wygładził  pomiętą  okładkę,  a potem
potarł ręką czoło. – Rzecz w tym, że… to mój syn umówił się na ten przegląd. Postanowiłem dotrzymać terminu w jego imieniu.   



Mechanik skinął głową i zaczął powoli wycofywać się rakiem.
– Rozumiem… naturalnie… zostawię pana samochód przed
wejściem, dobrze?
– Chciałem tylko – odezwał się Lewis – abyście wiedzieli, że przeszedłby ten przegląd celująco.
Kiedy Peter był jeszcze dzieckiem, Lacy wysłała go na obóz
wakacyjny – ten sam, na który uwielbiał jeździć Joey. Ośrodek był zlokalizowany po drugiej stronie rzeki, w stanie Vermont, i oferował wiele atrakcji: jazdę na nartach wodnych po jeziorze Fairlee, naukę żeglarstwa i parodniowe wycieczki kajakowe. Peter zadzwonił już po pierwszej nocy i błagał rodziców, żeby go stamtąd zabrali. Lacy była gotowa natychmiast wskoczyć w samochód i jechać po syna, ale odwiódł ją od tego Lewis. „Jeżeli nie spróbuje pokonać przeciwności – argumentował – nigdy się nie dowie, na co naprawdę go stać”.
Gdy Lacy zobaczyła Petera po upływie dwóch tygodni, natychmiast zauważyła, że jest odmieniony. Urósł i zmężniał… ale w jego oczach pojawił  się  zupełnie  nowy  wyraz:  nie  było  w  nich  blasku,  lecz zszarzały
popiół. A kiedy syn na nią spojrzał, w jego wzroku dojrzała dystans i rezerwę – jakby już przestał ją uważać za swojego sojusznika.

Stopka

Forum oparte na FluxBB